Peniel
Maia milczała przez większość drogi do lasu, idąc z pochyloną głową, rzadko rozlądając się na boki i marszcząc co chwila nos w skupieniu. Simon zastanawiał się, czy w ten sposób wyczuwała jak mają iść i doszedł do wniosku, że mimo iż wyglądało to dziwnie, to z pewnością było bardzo przydatne. Odkrył również, że nie musiał się śpieszyć by za nią nadążyć, obojętnie jak szybko by się nie poruszała. Nawet kiedy natrafili na wydeptaną w lesie ścieżkę a Maia zaczęła biec, dotrzymanie jej kroku nie sprawiło mu żadnych kłopotów. To była jedna z rzeczy, którą szczerze lubił jeśli chodziło o bycie wampirem.
Jednak nie cieszył się z tego zbyt długo. Drzewa rosły coraz gęściej w miarę jak biegli po poznaczonej korzeniami ziemi usłanej grubym dywanem z liści. Na tle rozświetlonego gwiazdami nieba gałęzie drzew tworzyły pajęczyny wzorów. W końcu wypadli na polanę usianą kamieniami połyskującymi jak wielkie, białe zęby. Tu i ówdzie leżały sterty opadłych liści, tak jakby ktoś grabił polanę gigantycznymi grabiami.
- Raphael! - Maia zwinęła dłonie w trąbkę dookoła ust i zawołała głosem tak donośnym, że wystraszyła ptaki siedzące w wierzchołkach drzew ponad ich głowami. - Raphael! Pokaż się!
Cisza. Nagle rozległ się cichy szelest, jak dźwięk kropel deszczu uderzających w cienki dach. Sterty liści poderwały się w powietrze jak małe cyklony. Simon usłyszał jak Maia kaszle. Ręce miała uniesione, jakby zasłaniała twarz i oczy przed opadającymi liśćmi. Wiatrr zniknął tak szybko jak się pojawił. Na polanie stał Raphael, zaledwie kilka stóp od Simona. Otaczała go grupa wampirów, bladolicych i nieruchomych jak drzewa w księżycowej poświacie. Ich twarze wyrażały chłód i ledwo skrywaną wrogość. Simon rozpoznał kilka z nich z pobytu w Dumort: drobniutką Lily i blondwłosego Jacoba, z oczami wąskimi jak sztylety. Ale wielu z nich po prostu nie znał.
Raphael zrobił krok do przodu. Jego skóra przybrała ziemisty odcień a wokół oczu miał czarne kręgi, ale mimo to uśmiechnął się na jego widok.
- Daylighter - westchnął. - Przyszedłeś.
- Przyszedłem - powtórzył Simon. - Jestem tu, więc... to koniec.
- Daleko nam jeszcze do końca, Daylighter - Raphael spojrzał na Maię. - Likantropko, wracaj do przywódcy swojej sfory i podziękuj mu za zmianę zdania. Powiedz, że Nocne Dzieci będą walczyły u boku jego ludzi na Równinie Brocelind.
Twarz Maii była ściągnięta.
- Luke wcale nie zmienił...
Simon błyskawicznie jej przerwał.
- W porządku, Maiu. Idź.
Jej oczy błyszczały smutkiem.
- Simon, zastanów się - powiedziała. - Nie musisz tego robić.
- Muszę - odparł stanowczym głosem. - Bardzo ci dziękuję za to, że mnie tu przyprowadziłaś. A teraz idź.
- Simon...
Ściszył głos.
- Jeśli nie pójdziesz, zabiją nas oboje i wszystko pójdzie na marne. Idź. Proszę.
Skinęła głową i zawróciła. W miarę jak się obracała, przechodziła Przemianę, więc w jednej chwili była szczupłą dziewczyną z warkoczykami podskakującymi na ramionach, a w następnej opadła na ziemię na cztery łapy, szybka i bezszelestna jak wilk. Wypadła z polany i zniknęła w ciemnościach. Simon odwrócił się w stronę wampira... i omal nie wrzasnął na głos. Raphael stał przed nim oddalony o jakieś kilka cali. Z bliska widać było oznaki głodu na jego skórze. Simon przypomniał sobie tamtą noc w Hotelu - twarze pojawiające się w cieniu, ulotny śmiech, zapach krwi - i zadrżał.
Raphael wyciągnął dłonie i położył je na jego ramionach, unieruchomiając je. Uścisk jego zwodniczo smukłych dłoni był żelazny.
- Obróć głowę - powiedział - i patrz w gwiazdy. Tak będzie łatwiej.
- Więc ty naprawdę chcesz mnie zabić - odparł Simon. Ku swojemu zaskoczeniu wcale nie odczuwał strachu ani nie był jakoś szczególnie zszokowany tym odkryciem. Jednocześnie z całą ostrością dostrzegał każdego liścia na gałęzi, każdego kamyczka leżącego na ziemi i wszystkie pary wpatrzonych w niego oczu.
- A czego się spodziewałeś? - zapytał Raphael. Z niejakim smutkiem, stwierdził Simon. - To nic osobistego. Tak jak mówiłem poprzednim razem - jesteś zbyt niebezpieczny, żeby pozwolić ci żyć. Gdybym wiedział czym się staniesz...
- Nigdy nie dopuściłbyś do tego żebym wydostał się z grobu - dokończył Simon.
Raphael spojrzał mu w oczy.
- Każdy robi to, co musi, żeby przetrwać. W ten sposób nawet my przypominamy ludzi - jego kły jak igły wysunęły się z dziąseł jak delikatne ostrza. - Nie ruszaj się - powiedział. - To nie potrwa długo - pochylił się do przodu.
- Poczekaj - odezwał się Simon, a gdy Raphael odsunął się z ponurą miną, powtórzył pewniejszym głosem. - Poczekaj. Muszę ci coś pokazać.
Raphael wydał z siebie niski, świszczący odgłos.
- Lepiej żeby chodziło o coś więcej niż tylko odwlekanie tego co mam zrobić, Daylighterze.
- I chodzi. Jest coś co chyba powinieneś zobaczyć - Simon uniósł dłoń i odgarnął włosy z czoła. Czuł, że to głupi, teatralny gest ale kiedy to robił, widział białą, zdesperowaną twarz Clary z oczami utkwionymi w nim i stelę w jej dłoni. No cóż, przynajmniej próbowałem ze względu na nią, pomyślał.
Efekt, jaki wywarło to na Raphaelu, był jednocześnie zaskakujący i natychmiastowy. Odskoczył do tyłu, jakby Simon wymachiwał przed nim krucyfiksem i otworzył szeroko oczy.
- Daylighter - warknął - kto ci to zrobił?
Simon patrzył na niego bez słowa. Nie do końca wiedział jakiej spodziewać się reakcji a ta z pewnością nią nie była.
- Clary - Raphael sam odpowiedział sobie na zadane pytanie. - Oczywiście. Tylko zdolności jakie ona posiada pozwoliłyby na to ...Wampir, naznaczony, i to w dodatku z tym Znakiem...
- Jakim Znakiem? - zapytał Jacob, smukły blondyn stojący tuż za Raphaelem. Reszta wampirów również wszystkiemu się przyglądała. Na ich twarzach dezorientacja mieszała się z rosnącym strachem. Wszystko, co przerażało Raphaela, uświadomił sobie Simon, przerażało również ich.
- Ten Znak - powiedział Raphael, ciągle patrząc tylko na Simona - nie pochodzi z Szarej Księgi. Jest starszy nawet od niej. Został narysowany ręką samego Stwórcy - zrobił taki ruch, jakby chciał dotknąć czoła Simona, ale nie potrafił zmusić się żeby to zrobić. Jego dłoń zawisła na chwilę w powietrzu a potem opuścił ją. - Słyszałem o takich Znakach ale nigdy nie widziałem żadnego na własne oczy. A ten...
- „Zatem ktokolwiek zabił Kaina, zemsta się na nim dokona po siedmiokroć. A Pan naznaczył Kaina aby każdy, kto go spotka, nie zabijał go”. Możesz spróbować mnie zabić, Raphaelu. Ale nie radziłbym tego robić.
- Piętno Kaina - powiedział z niedowierzaniem Jacob. - Znak, który nosisz, jest Piętnem Kaina?
- Zabij go - odezwała się rudowłosa wampirzyca stojąca blisko Jacoba. Mówiła z ciężkim akcentem... chyba rosyjskim, pomyślał Simon, ale nie był pewien. - Tak czy inaczej, zabij go.
Na twarzy Raphaela odmalowała się furia i niedowierzanie.
- Nie zrobię tego - odparł. - Jeśli wyrządzę mu jakąkolwiek krzywdę, odbije się to na mnie z siedmiokrotnie większą siłą. Tak działa Piętno. Oczywiście, jeśli ktoś z was chce podjąć to ryzyko, to proszę bardzo.
Nikt się nie poruszył ani nie odezwał.
- Tak też myślałem - skonstatował Raphael. Świdrował Simona wzrokiem. - Tak jak zła królowa w bajce, tak Lucian Graymark podrzucił mi zatrute jabłko. Zakładam, że miał nadzieję, że cię skrzywdzę i otrzymam idącą za tym karę.
- Nie - powiedział szybko Simon. - Nie... Luke nie ma pojęcia co zrobiłem. Uczynił ten gest w dobrej wierze. Musisz to uszanować.
- Więc ty sam się na to zdecydowałeś? - po raz pierwszy w sposobie w jaki Raphael na niego patrzył było coś więcej niż tylko pogarda. - To nie jest jakieś zwykłe zaklęcie ochronne, Daylighter. Wiesz jaka kara spotkała Kaina? - spytał miękkim głosem, jakby dzielił się z nim sekretem. - „Od teraz jesteś przeklęty na tej ziemi. Uciekinierem będziesz i tułaczem”.
- W takim razie - odparł Simon - będę się tułał jeśli o to chodzi. Zrobię to, co będę musiał.
- I to wszystko dla Nefilim - powiedział Raphael.
- Nie tylko dla nich - poprawił Simon. - Robię to też dla ciebie. Nawet jeśli tego nie chcesz - podniósł głos tak, żeby otaczające ich milczące wampiry mogły go usłyszeć. - Martwiliście się, że jeśli inne wampiry dowiedzą się, co się ze mną stało to pomyślą, że również im krew Nocnych Łowców da możliwość chodzenia w słońcu. Ale to nie dlatego posiadam tę zdolność. To za sprawą Valentine'a taki jestem. Przeprowadził eksperyment. On to zrobił, nie Jace. I nie da się tego powtórzyć. Już nigdy coś takiego się nie przydarzy.
- Wydaje mi się, że mówi prawdę - ku zaskoczeniu Simona odezwał się Jacob. - Znałem jedno lub dwoje Nocnych Dzieci, którzy w przeszłości próbowali krwi Łowców. U żadnego z nich nie zaobserwowano skłonności do tolerowania światła słonecznego.
- Odmówienie udzielenia pomocy Nocnym Łowcom za pierwszym razem to co innego - powiedział Simon, odwracając się w stronę Raphaela - ale teraz... teraz kiedy mnie do ciebie przysłali...
- Nie próbuj mnie szantażować, Daylighter - ostrzegł go Raphael. - Jeśli Dzieci Nocy zawierają jakąś umowę, to jej dotrzymują, nieważne jak zła w skutkach może się ona dla nich okazać - na jego ustach pojawił się nikły uśmiech a ostre jak igły kły błysnęły w ciemności. - Jest tylko jedna rzecz - powiedział. - Ostatnia rzecz, jakiej od ciebie wymagam jako potwierdzenia, że rzeczywiście występujesz tu w dobrej wierze - nacisk, jaki położył na dwóch ostatnich słowach, był pełen chłodu.
- To znaczy? - spytał Simon.
- Nie będziemy jedynymi wampirami walczącymi w bitwie Luciana Graymarka - powiedział Raphael. - Ty też będziesz walczył.
Jace otworzył oczy i gwiazdy rozbłysły mu pod powiekami. Usta wypełniał mu gorzki płyn. Zakaszlał, zastanawiając się przez moment, czy nie tonie... ale siedział na suchym gruncie, oparty plecami o stalagmit, ze związanymi za plecami rękoma. Zakaszlał znowu i poczuł sól w ustch. Zdał sobie sprawę, że nie tonął tylko dławił się własną krwią.
- Obudziłeś się, braciszku? - Sebastian uklęknął przy nim trzymając w dłonaich kawałek liny i z uśmiechem rozcinającym wargi na nóż. - To dobrze. Przez chwilę martwiłem się że zabiłem cię trochę za wcześnie.
Jace obrócił głowę na bok i splunął krwią na ziemię. Czuł sie tak, jakby pod czaszkę wtłoczono mu balon, który rozsadzał ją od środka. Srebrzysty wir ponad jego głową zwolnił i zatrzymał się, okazując się być jasnym wzorem gwiazd widocznym w suficie jaskini.
- Czekałeś na specjalną okazję, żeby mnie zabić? Niedługo Gwiazdka.
Sebastian spojrzał na Jace'a zamyślonym wzrokiem.
- Masz cięty język. Nie nauczyłes się tego od Valentine'a. Czego właściwie się od niego nauczyłeś? Nie wydaje mi się również, żeby szkolił cię jeśli chodzi o umiejętności w walce - przysunął się bliżej. - Wiesz, co dał mi na dziewiąte urodziny? Lekcję. Pokazał mi, że jest na plecach człowieka takie miejsce, w które jeśli wbijesz ostrze, to możesz przebić jego serce i zdruzgotać mu kręgosłup za jednym zamachem. A co ty dostałeś na swoje dziewiąte urodziny, mały aniołku? Ciasteczko?
Dziewiąte urodziny? Jace przełknął z trudem ślinę.
- Powiedz mi, w jakiej ciemnej dziurze cię trzymał, kiedy dorastałem? Bo nie pamiętam żebym widział cię w pobliżu rezydencji.
- Wychowałem się w tej dolinie - Sebastian wskazał podbródkiem w stronę wyjścia z jaskini. - Jak teraz o tym pomyślę, to ja też nie pamiętam, żebym cię tu kiedykolwiek widział. Mimo to wiedziałem o twoim istnieniu. Założę się, że nie miałeś o mnie pojęcia.
Jace pokręcił głową.
- Valentine jakoś strasznie się tobą nie chwalił. Nie potrafię sobie wyobrazić dlaczego.
Oczy Sebastiana błysnęły. Teraz łatwo było dostrzec jego podobieństwo do Valentine'a. Łączyła ich ta sama kombinacja srebrzystobiałych włosów, czarnych oczu, i pięknych rysów twarzy.
- Wiedziałem o tobie wszystko - powiedział. - Ale ty nie wiesz nic o mnie, prawda? - wstał na nogi. - Chciałem żebyś na to patrzył, braciszku. Więc patrz, i to bardzo uważnie - ruchem tak szybkim że prawie niewidocznym wyciągnął miecz z pochwy wiszącej u pasa. Miał srebrną rękojeść i połyskiwał przytłumionym, ciemnym światłem zupełnie jak Miecz. Na jego czarnym ostrzu wytrawiono wzór z gwiazd. Gdy Sebastian obrócił je, na jego powierzchni odbiło się ich prawdziwe światło i miecz wyglądał jakby zapłonął ogniem.
Jace wstrzymał oddech. Zastanawiał się, czy Sebastian chciał go zabić. Gdyby chciał, to już by to zrobił gdy był nieprzytomny, jeśli taki miał zamiar. Jace patrzył jak Sebastian przeszedł na środek jaskini trzymając lekko miecz, mimo że wyglądał na dość ciężki. Myśli wirowały w jego głowie. Jakim cudem Valentine mógł mieć drugiego syna? Kim była jego matka? Kimś z Kręgu? Czy był młodszy czy starszy od niego?
Sebastian doszedł do olbrzymiego, zabarwionego na czerwono stalagmitu na środku pomieszczenia. Zdawał się pulsować w miarę jak się do niego zbliżał, a dym w środku zaczął szybciej wirować. Sebastian przymknął oczy i uniósł miecz. Powiedział coś - słowo w ostro-brzmiącym jezyku demonów - i ciął nim na ukos, mocno i szybko, zataczając łuk. Wierzchołek stalagmitu został odcięty. Był wydrążony w środku jak probówka i wypełniony masą czerwono-czarnego dymu, który unosił się do góry jak gaz uciekający z przebitego balonu. Rozległ się huk, przypominający bardziej ciśnienie towarzyszące wybuchowi niż jakiś dżwięk. Jace poczuł jak w uszach mu trzeszczy. Nagle zaczął mieć kłopoty z oddychaniem. Chciał odpiąć kołnierzyk swojej koszuli ale nie mógł ruszyć rękami. Były za ciasno związane.
Sebastian stał na wpół ukryty za wylewającą się ze środka kolumną czerni i szkarłatu, wirującej i unoszącej się do góry...
- Patrz! - krzyknął, jego twarz połyskiwała. Oczy mu płonęły, białe włosy rozwiewały się na wzmagającym wietrze, a Jace zastanawiał się, czy jego ojciec wyglądał tak samo, gdy był młody: przerażająco a jednak w pewien sposób fascynująco. - Patrz i podziwiaj armię Valentine'a!
Jego głos został zagłuszony przez inny dźwięk. Dźwięk przypominający przypływ uderzający o brzeg, rozbijającą się olbrzymią falę niosącą ze sobą ogromną masę szczątków, pozostałości po wszystkich miastach, przypływ wielkiej i złowieszczej mocy. Ogromna kolumna wirującej, drgającej czerni wylała się z rozbitego stalagmitu, unosząc się w powietrze do góry przez wygrążony otwór w suficie jaskini. Demony. Wrzeszczące, wyjące i warczące. Kotłująca się masa pazurów, szponów, kłów i płonących ślepi. Jace przypomniał sobie jak leżał na pokładzie statku Valentine'a kiedy niebo, ziemia i morze dookoła zmieniły się w koszmar. To było gorsze. Było tak jakby ziemia rozpadła się na pół i wylało się z niej piekło. Demony niosły ze sobą taki odór jak tysiąc gnijących trupów. Jace wykręcał dłonie tak długo, aż liny werżnęły się w jego nadgarstki a te zaczęły krwawić. W ustach poczuł kwaśny smak i nie mógł przestać dławić się krwią i żółcią, dopóki ostatni demon nie uniósł się do góry i nie zniknął. Jace stwierdził, że musiał zemdleć na minutę czy dwie. W pewnym momencie gdy w spowijającej wszystko czerni osłabły już wrzaski i wycia, poczuł się jak zawieszony w próżni między niebem a ziemią, odczuwając wrażenie, że to oddzielenie przyniosło mu w jakiś sposób... spokój.
Nie mógł się tym długo cieszyć. Wrócił z powrótem do swojego ciała, jego nadgarstki płonęły bólem, ramiona napięły się do tyłu a odór demonów był tak silny, że obrócił głowę na bok i zwymiotował na ziemię, wstrząsany torsjami. Usłyszał ironiczny chichot i spojrzał w górę, przełykając z trudem ślinę by pozbyć się kwaśnego posmaku w gardle. Sebastian przyklęknął przy nim w rozkroku, jego oczy lśniły.
- Już dobrze, braciszku - powiedział. - Nie ma ich.
Oczy Jace'a łzawiły a gardło miał zdarte do żywego.
- Powiedział, że o północy. Valentine kazał ci otworzyć bramę o północy. Jest za wcześnie - wychrypiał.
- Zawsze uważam, że w takich sytuacjach lepiej prosić o wybaczenie niż pozwolenie - Sebastian spojrzał na niebo, które było już puste. - Dotarcie do Równiny Brocelind powinno zająć im nie więcej niż pięć minut licząc od teraz, znacznie mniej czasu niż mojemu ojcu dojście do Jeziora. Chcę zobaczyć trochę rozlanej krwi Nefilim. Chcę, by cierpieli i padali martwi na ziemię. Zasługują na hańbę zanim odejdą w niepamięć.
- Naprawdę myślisz, że w starciu z demonami Nefilim mają aż tak małe szanse? To nie jest tak, że nie są przygotowani...
Sebastian zlekceważył to machnięciem ręki.
- Myślałem, że nas słuchasz. Nie zrozumiałeś planu? Wiesz co ma zamiar zrobić mój ojciec?
Jace nie odpowiedział.
- Miło z twojej strony - ciągnął dalej Sebastian - że zaprowadziłeś mnie do Hodge'a tamtej nocy. Gdyby nie odkrył, że Lustrem którego szukaliśmy było Jezioro Lyn, to nie jestem pewien czy ta noc doszłaby w ogóle do skutku. Bo każdy kto ma dwa pierwsze Dary Anioła i stoi przed Lustrem, może wezwać z niego Anioła Razjela, tak jak to zrobił Jonathan Shadowhunter tysiąc lat temu. A kiedy już go wezwiesz, możesz od niego zarządać jednej rzeczy. Jednego zadania. Jednej... przysługi.
- Przysługi? - Jace zrobiło się zimno. - A Valentine ma zamiar poprosić go o zwycięstwo nad Łowcami?
Sebastian wyprostował się.
- To by było marnotrawstwo - odparł. - Nie. Zamierza prosić o to, żeby wszyscy Nocni Łowcy, którzy nie pili z Kielicha... i ci, którzy nie są jego zwolennikami... zostali pozbawieni swoich mocy. Nie będą odtąd Nefilim. A ze Znakami jakie teraz noszą... - uśmiechnął się. - Staną się Wyklętymi, łatwym łupem dla demonów. A Podziemni, którzy nie zdołają uciec, zostaną szybko wycięci w pień.
Jace'owi brzęczało w uszach i kręciło mu się w głowie.
- Nawet Valentine nie byłby zdolny do czegoś takiego... - powiedział.
- Daj spokój, naprawdę sądzisz, że mój ojciec nie doprowadzi do końca tego, co sam zaplanował?
- Nasz ojciec - poprawił go Jace.
Sebastian spojrzał na niego z góry. Jego włosy przypominały białą aureolę. Wyglądał trochę jak zły anioł, który podążył za upadłym z nieba Lucyferem.
- Wybacz mi, ale czy ty się modlisz? - zapytał z rozbawieniem.
- Nie. Powiedziałem „nasz ojciec”. Miałem na myśli Valentine'a. Nie twojego ojca. Naszego.
Przez moment twarz Sebastiana była kompletnie bez wyrazu, a potem kącik jego ust wygiął się w uśmieszku.
- Aniołku - odparł. - Jesteś głupcem, tak jak zawsze mówił mój ojciec...
- Dlaczego mnie tak nazywasz? - zapytał z naciskiem Jace. - Dlaczego wygadujesz takie głupoty o aniołach...
- Dobry Boże - przerwał mu Sebastian. - Ty naprawdę nic nie wiesz. Czy mój ojciec powiedział ci kiedyś coś, co nie było kłamstwem?
Jace potrząsnął głową. Pociągał za liny wokół nadgarstków ale za każdym razem, gdy za nie szarpał, zaciskały się jeszcze bardziej. Czuł puls bijący w każdym swoim palcu.
- Skąd wiesz, że ciebie też nie okłamywał?
- Bo jestem z jego krwi. Jestem taki jak on. Kiedy jego nie będzie, to ja będę rządził Clave.
- Na twoim miejscu nie przechwalałbym się że jestem taki jak on.
- No właśnie - odparł Sebastian głosem wypranym z emocji. - Ja nie udaję, że jestem kimś innym. Nie zachowuję się tak, jakby przerażało mnie to, że mój ojciec robi to co musi by uratować swoich ludzi, nawet jeśli nie chcą - lub, jeśli chodzi o mnie, nie zasługują - na ocalenie. Kogo ty wolałbyś mieć za syna? Chłopca, który jest dumny z tego, że jesteś jego ojcem, czy tego który kuli się przed tobą ze strachu i wstydu?
- Nie boję się Valentine'a - odparł Jace.
- Nie musisz. To mnie powinieneś się bać.
W jego głosie było coś, co kazało Jace'owi porzucić zmaganie się z pętającymi go więzami i spojrzeć w górę. Sebastian ciągle trzymał w dłoni połyskujący czernią miecz. Piękny przedmiot, pomyślał Jace, nawet wtedy gdy Sebastian opuścił jego czubek i przytknął do jego obojczyka, kłując lekko jego jabłko Adama. Jace starał się żeby głos mu nie drżał.
- Więc co teraz? Zabijesz mnie kiedy jestem związany? Myśl o walce ze mną aż tak bardzo cię przeraża?
Blada twarz Sebastiana nie wyrażała absolutnie żadnych emocji.
- Nie stanowisz dla mnie żadnego zagrożenia - powiedział. - Jesteś tylko szkodnikiem. Utrapieniem.
- To dlaczego nie odwiążesz mi rąk?
Sebastian stał całkiem bez ruchu, wpatrując się w niego. Wyglada jak posąg, pomyślał Jace, jak posąg jakiegoś od dawna nieżyjącego księcia... kogoś, kto umarł młodo i w zepsuciu. I to właśnie była różnica między Sebastianem i Valentinem. Mimo że obydwaj mieli ten same zimne, marmurowe oblicza, to Sebastian wyglądał na wyniszczonego - jakby coś pożerało go od środka.
- Nie jestem głupi a ty mnie nie zwiedziesz - odparł. - Pozwoliłem ci żyć tak długo, żebyś zobaczył demony. Jeśli teraz umrzesz i wrócisz do swoich anielskich przodków, powiesz im że nie ma już dla nich miejsca na tym świecie. Zawiedli Clave, które już ich nie potrzebuje. Teraz mamy Valentine'a.
- Chcesz mnie zabić, bo chcesz żebym przekazał Bogu wiadomość od ciebie? - Jace pokręcił głową a ostrze miecza zadrasnęło jego gardło. - Jesteś bardziej obłakany niż myślałem.
Sebastian tylko się uśmiechnął i wbił czubek ostrza odrobinę głębiej. Gdy Jace przełknął ślinę, poczuł jego koniec wbijający się w tchawicę.
- Jeśli masz jakieś prośby, braciszku, to powiedz je teraz.
- Nie mam żadnej prośby - odparł Jace. - Mam za to wiadomość. Dla naszego ojca. Przekarzesz mu ją?
- Oczywiście - powiedział gładko Sebastian, ale w sposobie w jaki to powiedział był krótki przebłysk wahania zanim się odezwał, co tylko potwierdziło domysły Jace'a.
- Kłamiesz. Nie przekarzesz mu jej bo nie masz zamiaru mówić mu, co zrobiłeś. On nigdy nie kazał ci mnie zabić i nie będzie zadowolony kiedy się o tym dowie.
- Bzdura. Nic dla niego nie znaczysz.
- Wydaje ci się, że Valentine nigdy nie dowie się co sie ze mną stało jeśli zabijesz mnie tu i teraz. Możesz mu powiedzieć, że zginąłem w bitwie albo po prostu sam dojdzie do takiego wniosku. Ale jesteś w błędzie jeśli myślisz, że się nie dowie. Valentine zawsze wie.
- Nie masz pojęcia o czym mówisz - odparł Sebastian ale jego twarz napięła się.
Jace nie przestawał mówić, chcąc wykorzystać swoją przewagę.
- Nie ukryjesz tego co zrobiłeś. Masz świadka.
- Świadka? - Sebastian wyglądał niemal na zaskoczonego, co Jace policzył sobie za coś w rodzaju zwycięstwa. - O czym ty mówisz?
- O kruku - powiedział Jace. - Obserwuje wszystko ukryty w cieniu. Powie wszystko Valentine'owi.
- Hugin? - Sebastian spojrzał w górę i mimo że kruka nie było nigdzie w zasięgu wzroku, gdy spojrzał z powrotem na Jace'a, na jego twarzy malowało się zwątpienie.
- Gdy Valentine dowie się, że zabiłeś mnie gdy byłem związany i bezbronny, będzie się tobą brzydził - ciągnął Jace i usłyszał jak jego własny głos nabiera takiej samej maniery jak głos jego ojca, gdy czegoś chciał: stał się miękki i przekonywujący. - Nazwie cię tchórzem. Nigdy ci tego nie wybaczy.
Sebastian milczał. Patrzył z góry na Jace'a, jego usta drżały a w oczach nienawiść wezbrała jak trucizna.
- Rozwiąż mnie - powiedział miękko Jace. - Rozwiąż mnie i walcz ze mną. To jedyny sposób.
Sebastian przygryzł mocno wargi i tym razem Jace pomyślał, że posunął się za daleko. Wyciągnął miecz i uniósł go. Księżyc odbił się w nim w miriadach srebrnych błysków, tak srebrzystych jak gwiazdy, jak kolor jego włosów. Obnażył zęby a miecz ze świstem przeciął nocne powietrze gdy opuścił go na dół.
Clary siedziała na stopniach podium w Sali Porozumień trzymając w rękach stelę. Jeszcze nigdy nie czuła się taka samotna. Sala była całkowicie pusta. Szukała wszędzie Isabelle gdy już wszyscy wojownicy przeszli przez Portal, ale nie potrafiła jej znaleźć. Aline powiedziała jej, że pewnie wróciła do domu Penhallow'ów, gdzie ona i kilku innych nastolatków miało się opiekować przynajmniej tuzinem dzieci w wieku, który nie pozwalał im walczyć. Próbowała nakłonić Clary żeby z nią poszła, ale ona odmówiła. Skoro nie mogła znaleźć Isabelle, to wolała już siedzieć tu sama niż z kompletnie obcymi osobami. Albo tak przynajmniej myślała. Ale siedząc tu odkryła, że cisza i pustka były coraz bardziej przytłaczające. Mimo to nie poruszyła się. Z całych sił starała się nie myśleć o Jasie, nie myśleć o Simonie, o swojej matce, Luke'u i Alecu... a jedynym sposobem jaki wymyśliła żeby o tym nie myśleć, było siedzenie w bezruchu i gapienie się na pojedynczą marmurową płytę na podłodze i liczenie w kółko wszystkich rys.
Było ich sześć. Jedna, druga, trzecia. Czwarta, piąta, szósta. Skończyła odliczanie i zaczęła od początku. Jedna...
Niebo nad jej głową eksplodowało.
Albo tak to przynajmniej brzmiało. Clary poderwała głowę do góry i spojrzała przez przezroczysty sufit Sali. Chwilę temu niebo spowijała ciemność. Teraz było skłębioną masą płomieni i czerni, poprzecinaną paskudnym pomarańczowym światłem. Na jego tle coś się poruszało... ohydne rzeczy, których nie chciała oglądać i była wdzięczna ciemności, że ukryła przed nią ten widok. Przypadkowe spojrzenie było aż nadto wystarczające.
Przezroczysty świetlik w suficie pomarszczył się i powyginał, gdy demony przemknęły obok, tak jakby zniekształcił się pod wpływem ogromnej temperatury. Na końcu rozległ się dźwięk jak przy wystrzale z pistoletu a w szkle pojawiło się gigantyczne pęknięcie, rozchodzące się w niezliczone rysy. Clary odskoczyła na bok, zakrywając dłońmi głowę, gdy szkło sypało się dookoła niej jak łzy.
Byli już prawie na polu bitwy, gdy rozległ się ten dźwięk, rozdzierający niebo na pół. W jednej chwili las był równie cichy co mroczny. W następnej niebo rozświetlał piekielny, pomarańczowy blask. Simon potknął się i prawie upadł. Przytrzymał się pnia drzewa i spojrzał w górę, ledwie wierząc w to co widział. Wszystkie wampiry dookoła niego wpatrywały się w niebo. Ich białe twarze wyglądały jak rozkwitające nocą kwiaty, unoszące się by pochwycić światło księżyca, podczas gdy niebo przecinał koszmar za koszmarem.
- Ciągle mdlejesz - powiedział Sebastian. - To się staje cholernie męczące.
Jace otworzył oczy. Ból przeszył jego głowę. Uniósł do góry rękę i dotknął swojej twarzy... i zdał sobie sprawę z tego, że miał wolne ręce. Kawałek liny zwisał mu z nadgarstka. Spojrzał na dłoń, którą plamiła krew wyglądająca jak czarna w świetle księżyca. Rozejrzał się dookoła. Nie byli już w jaskini. Leżał na miękkiej ziemi i trawie na dnie doliny, niedaleko kamiennego domu. Słyszał plusk wody w strumieniu, który musiał być całkiem blisko. Splątane gałęzie drzew tłumiły trochę księżycowe światło ale i tak było względnie jasno.
- Wstawaj - powiedział Sebastian. - Masz pięć sekund zanim zabiję cię w miejsu w którym teraz stoisz.
Jace wstał na tyle wolno na ile wiedział, że ujdzie mu to na sucho. Ciągle odczuwał lekkie zawroty głowy. Starając się utrzymać równowagę, zarył butami w miękką ziemię, próbując zachować stabilność.
- Dlaczego mnie tu przyprowadziłeś?
- Z dwóch powodów - odparł Sebastian. - Po pierwsze, powalenie cię na kolana będzie prawdziwą przyjemnością. Po drugie, źle by się stało dla nas obu gdyby na podłodze jaskini polała się krew. Uwierz mi. A mam zamiar rozlać mnóstwo twojej krwi.
Jace pomacał dłonią swój pas i poczuł jak serce w nim zamiera. Albo zgubił część swojej broni gdy Sebastian wywlókł go z tunelu albo, co bardziej prawdopodobne, to on mu ją zabrał. Jedyne co mu zostało to sztylet. Ostrze było krótkie... zbyt krótkie, bez żadnego porównania do miecza.
- Niezbyt przydatna broń - Sebastian wykrzywił usta w uśmieszku. Jego postać odcinała się na tle ciemności.
- Nie mogę tym walczyć - powiedział Jace, starając się żeby zabrzmiało to tak jękliwie i nerwowo jak tylko się dało.
- Jaka szkoda.
Nie przestając się uśmiechać, Sebastian podszedł bliżej. Swój miecz trzymał dość niedbale, z teatralną swobodą, palcami wybijając rytm na rękojeści. Jeśli kiedykolwiek miała mi się nadarzyć jakaś sposobność, pomyślał Jace, to właśnie teraz. Zrobił szeroki zamach i z całej siły uderzył Sebastiana w twarz.
Kość pękła pod jego pięścią. Uderzenie posłało Sebastiana na ziemię. Poślizgnął się a miecz wypadł mu z ręki. Jace rzucił się do przodu i złapał go i w chwilę potem stał nad nim z ostrzem w dłoni.
Sebastian krwawił z nosa. Szkarłatna smuga plamiła mu twarz. Wyciągnął rękę i odciągnął kołnierz, odsłaniając szyję.
- No dalej - powiedział. - Zabij mnie.
Jace zawahał się. Nie chciał się wahać, ale tak właśnie było. Do głosu doszła irytująca niechęć do zabijania kogokolwiek, kto leżał przed nim bezbronnie na ziemi. Jace pamiętał drwiącego z niego Valentine'a w Renwick, prowokującego go żeby go zabił, ale on nie potrafił się do tego zmusić. Tyle że Sebastian był mordercą. Zabił Maxa i Hodge'a. Jace podniósł miecz.
A Sebastian zerwał się z ziemi szybciej niż mogłoby do zarejestrować ludzkie oko. Zdawał się płynąć w powietrzu. Z gracją zrobił salto do tyłu i wylądował wdzięcznie na trawie zaledwie o stopę dalej. Gdy to zrobił, kopniakiem wytrącił Jace'owi miecz z ręki. Pochwycił go i śmiejąc się, ciął nim w powietrzu sięgając serca Jace'a. Jace odskoczył do tyłu a ostrze rozdarło powietrze tuż przed nim, rozcinając mu koszulkę. Poczuł ukłucie piekącego bólu i krew tryskającą z płytkiej rany na piersi.
Sebastian zachichotał, wychodząc naprzeciw Jace'a, który cofnął się, wyciągając zza pasa bezużyteczny sztylet. Rozejrzał się dookoła, pragnąc desperacko znaleźć coś, co mógłby wykorzystać jako broń. Długi kij, cokolwiek. Wokół była tylko trawa, rzeka i drzewa, których grube gałęzie plątały się ze sobą jak zielona sieć. Nagle przypomniał sobie Konfigurację Malachiego, w której uwięził go Inkwizytor. Sebastian nie był jedynym, który potrafił skakać. Sebastian zamachnął się na niego mieczem ale Jace już skoczył... prosto w powietrze. Najniższa gałąź drzewa znajdowała się na wysokości dwudziestu stóp. Chwycił się jej i hustał w tę i z powrotem. Przyklęknął na gałęzi i zobaczył jak Sebastian okręcił się w miejscu i spojrzał w górę. Cisnął sztyletem i usłyszał jego krzyk. Wyprostował się, nie mogąc złapać tchu... A on już był na gałęzi obok niego. Jego blada twarz poczerwieniała ze złości. Z ramienia, w którym trzymał miecz, ciekła krew. Upuścił go w trawę ale to i tak dawało im równe szanse, pomyślał Jace, skoro i jego sztylet leżał na ziemi. Z niejaką satysfakcją zauważył, że po raz pierwszy Sebastian wyglądał na wkurzonego - wkurzonego i zaskoczonego, jak gdyby zwierzę, które chciał oswoić, właśnie go ugryzło.
- To było zabawne - powiedział. - Ale koniec z tym.
Rzucił się na Jace'a, chwytając go w pasie i spychając z gałęzi. Spadli z dwudziestu stóp szarpiąc się ze sobą - i uderzyli mocno w ziemię, tak mocno, że Jace'owi gwiazdy zatańczyły przed oczami. Złapał Sebastiana za zranione ramię i zatopił w nim palce. Sebastian wrzasnął i zdzielił go na odlew w twarz. Jace poczuł słonawy smak krwi w ustach. Krztusił się nią, gdy tarzali się po ziemi wymieniając ciosy. Poczuł nagłe ukłucie lodowatego zimna. Stoczyli się po łagodnym zboczu prosto do rzeki i leżeli w niej zanurzeni po pas. Sebastian wciągnął gwałtownie powietrze a Jace wykorzystał szansę i zacisnął mocno dłoń na jego gardle. Sebastian zaczął się dusić. Chwycił Jace'a za nadgarstek i szarpnął ostro do tyłu, wystarczająco mocno by złamać kość. Jace własny krzyk usłyszał jak z oddali a Sebastian wykorzystał swoją przewagę i bezlitośnie wykręcał złamany nadgarstek dopóki Jace nie puścił go i nie upadł w zimną, błotnistą wodę, z ręką wyjącą z bólu.
Sebastian posłał mu krzywy uśmieszek, na wpół klęcząc na jego piersi, z kolanem wbijającym się w jego żebra. Jego oczy połyskiwały czernią w masce brudu i krwi jaka pokrywała jego twarz. Coś błysnęło w jego dłoni. Sztylet. Musiał go podnieść z ziemi. Jego koniec był wycelowany prosto z serce Jace'a.
- Jesteśmy dokładnie w tym samym miejscu w jakim byliśmy pięć minut temu - powiedział. - Wykorzystałeś już swoją szansę, Wayland. Jakieś ostatnie słowa?
Jace wpatrywał się w niego z dołu a ustami pełnymi krwi, z oczami piękącymi od potu i czuł jedynie wszechogarniające zmęczenie. Naprawdę właśnie tak miał umrzeć?
- Wayland? Dobrze wiesz, że to nie jest moje nazwisko.
- Masz do niego tyle samo praw co do nazwiska Morgenstern - odparł Sebastian. Pochylił się do przodu, opierając cały ciężar ciała na nożu. Jego koniec przebił skórę Jace'a, wysyłając gorące ukłucie bólu do wszystkich nerwów. Twarz Sebastiana była oddalona od jego zaledwie o kilka cali a głos przypominał świszczący szept. - Naprawdę myślałeś, że jesteś synem Valentine'a? Naprawdę sądziłeś, że taka jęcząca, żałosna kreatura jak ty jest warta nazywania siebie Morgensternem? Warta bycia moim bratem? - odgarnął swoje białe włosy do tyłu, były mokre od potu i wody ze strumienia. - Jesteś podrzutkiem - powiedział. - Mój ojciec pociął zwłoki żeby cię wydostać i zrobić z ciebie jeden ze swoich eksperymentów. Próbował wychować cię jako swojego syna, ale byłeś zbyt słaby żeby na coś mu się przydać. Nie zostałbyś wojownikiem. Byłeś bezużyteczny. Byłeś nikim. Więc ukrył cię u Lightwoodów i miał nadzieję, że przydasz mu się później jako przynęta. Nigdy cię nie kochał.
Jace przymknął płonące oczy.
- W takim razie ty...
- Ja jestem synem Valentine'a. Nazywam się Jonathan Christopher Morgenstern. Ty nigdy nie miałeś prawa do tego nazwiska. Jesteś duchem. Oszustem - jego oczy były czarne i błyszczące jak pancerze martwego insekta. Nagle Jace usłyszał w głowie głos swojej matki, tak jakby we śnie - tyle że to nie była jego matka - mówiący: Jonathan nie jest już dzieckiem. Nie jest nawet człowiekiem. To potwór.
- To ty - wykrztusił. - To ty masz w sobie krew demonów. Nie ja.
- Zgadza się - ostrze zagłębiło się o kolejny milimetr w ciało Jace'a. Sebastian nie przestawał się uśmiechać, ale to był złowrogi uśmiech, podobny do dziury w czaszce. - Jesteś aniołem. Musiałem się o tobie sporo nasłuchać. Ty z tą swoją ładną, anielską buźką, dobrymi manierami i strasznie delikatnymi uczuciami. Nie byłeś w stanie patrzeć nawet na śmierć jakiegoś ptaka i się nie rozbeczeć. Nic dziwnego, że Valentine się ciebie wstydził.
- Nie - Jace zapomniał o krwi w ustach i o bólu. - To ciebie się wstydzi. Myślisz, że nie zabrał cię ze sobą nad jezioro dlatego, bo chciał żebyś tu został i o północy otworzył bramę? Nie wziął cię dlatego bo wstydzi się stanąć przed Aniołem i pokazać mu co zrobił. Pokazać mu rzecz, którą stworzył. Pokazać mu ciebie - Jace spojrzał na Sebastiana. Czuł okropną, triumfującą litość płonącą w swoich własnych oczach. - On wie, że nie ma w tobie nic ludzkiego. Może cię kocha ale i nienawidzi...
- Zamknij się! - Sebastian docisnął sztylet i obrócił rękojeść. Jace wygiął się w łuk i krzyknął a ból eksplodował jak błyskawice pod jego oczami. Umrę, pomyślał. Umieram. To koniec. Zastanawiał się, czy jego serce zostało już przebite. Nie mógł się ruszyć ani oddychać. Teraz już wiedział, jak musiał czuć sie motyl przyszpilony w gablocie. Próbował się odezwać, powiedzieć imię, ale z jego ust nie wyszło nic poza krwią.
A jednak Sebastian zdawał się odczytywać wyraz jego oczu.
- Clary. Prawie bym zapomniał. Jesteś w niej zakochany, prawda? Wstyd z powodu tych obrzydliwych, kazirodczych uczuć musiał cię prawie zabić. Jaka szkoda, że nie wiedziałeś, że ona wcale nie jest twoją siostrą. Mogłeś spędzić z nią resztę swojego życia, gdybyś tylko nie był takim głupcem - pochylił się, mocniej wbijając nóż, tak że jego koniec drasnął kość. - Ona też cię kochała - powiedział mu na ucho, głosem miękkim jak szept. - Pamiętaj o tym gdy będziesz umierał.
Jace'a ogarnęła ciemność, jak farba wylana na fotografię, zamazująca obraz. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że nie czuł już bólu. Nie czuł kompletnie nic, nawet ciężaru Sebastiana na swojej piersi, tak jakby płynął. Jego twarz unosiła się nad nim w powietrzu, biała na tle ciemności. W dłoni trzymał sztylet. Coś złotego zamigotało na jego nadgarstku, tak jakby nosił bransoletkę. Ale to nie mogła być bransoletka bo to coś się poruszało. Sebastian spojrzał na swoją rękę, zaskoczony, gdy nóż wypadł z poluźnionego uścisku i upadł w błoto ze słyszalnym plaśnięciem.
A potem dłoń, oddzielona od jego nadgarstka, spadła na ziemię obok niego. Jace wpatrywał się zaskoczony w jego oderwaną rękę, która podskoczyła a potem zatrzymała się przy parze wysokich, czarnych butów. Do butów dołączone były wiotkie nogi, smukły tors i znajoma twarz zwieńczona kaskadą czarnych włosów. Jace spojrzał w górę i zobaczył Isabelle, trzymającą ociekający krwią bat. Wbiła wzrok w Sebastiana, który gapił się z otwartymi ustami na krwawy kikut swojej ręki.
Uśmiechnęła się złowieszczo.
- To za Maxa, draniu.
- Ty suko - syknął Sebastian i zerwał się na równe nogi w momencie, w którym bat Isabelle uderzył w niego z niewiarygodną szybkością. Odskoczył na bok i zniknął. Rozległ się szelest. Musiał zniknąć między drzewami, pomyślał Jace, ale bolało go tak bardzo, że nie mógł nawet obrocić głowy i spojrzeć.
- Jace! - Isabelle uklękła przy nim, stela połyskiwała w jej lewej dłoni. Jej oczy błyszczały od łez. Musiało być z nim bardzo źle, pomyślał Jace, skoro Izzy była w takim stanie.
- Isabelle - chciał jej powiedzieć, żeby stąd poszła, żeby uciekła, bo nie ważne jak bardzo była niezwykła, odważna i utalentowana - a naprawdę taka była - to i tak nie miała żadnych szans w starciu z Sebastianem. I nie było mowy o tym, żeby taka drobnostka jak odcięta ręka mogła go przed czymś powstrzymać. Jednak jedyne co wyszło z jego ust to pozbawiony sensu gulgot.
- Nic nie mów - poczuł czubek jej steli na swojej piersi. - Wyjdziesz z tego - Isabelle posłała mu drżący uśmiech. - Pewnie się zastanawiasz co ja tu do cholery robię - powiedziała. - Nie mam pojęcia ile z tego wszystkiego już wiesz... nie wiem co nagadał ci Sebastian... ale nie jesteś synem Valentine'a - już prawie skończyła rysować iratze. Jace czuł jak ból słabnie. Skinął ledwo zauważalnie głową, starając się powiedzieć jej: Wiem. - Tak czy inaczej, nie miałam wcale w planach iść za tobą bo napisałeś w liściku, żeby tego nie robić. Ale nie mogłam pozwolić ci umrzeć z myślą, że masz w sobie krew demonów albo bez wyjaśnienia, że wszystko z tobą w porządku, chociaż szczerze mówiąc, jak w ogóle mogłeś kiedykolwiek coś takiego pomyśleć... - jej dłoń zadrżała i Isabelle zamarła, nie chcąc zepsuć runy. - I musisz wiedzieć, że Clary nie jest twoją siostrą - powiedziała bardziej miękkim głosem. - No ale zrobiłeś to. Więc namówiłam Magnusa żeby pomógł mi cię wyśledzić. Posłużyłam się tym małym, drewnianym żołnierzykiem, którego dałeś Maxowi. Nie wydaje mi się, że normalnie zrobiłby coś takiego, ale był w tak niezwykle dobrym nastroju, że powiedziałam mu, że Alec go o to prosił... co w sumie nie do końca było prawdą, ale minie trochę czasu zanim się zorientuje. No więc kiedy już wiedziałam, gdzie cię szukać, to on zdążył już otworzyć Portal, a ja jestem bardzo dobra w przekradaniu się...
Isabelle krzyknęła. Jace próbował ją pochwycić ale nagle znalazła się poza jego zasięgiem i upadła na bok. Bat wypadł jej z ręki. Spróbowała się podnieść ale Sebastian stał tuż przed nią. Jego oczy płonęły furią. Kikut nadgarstka miał owinięty kawałkiem zakrwawionego materiału. Isabelle rzuciła się po bat ale on był szybszy. Obrócił się i kopnął ją, bardzo mocno. Jego obuta stopa trafiła ją prosto w żebra. Jace niemal usłyszał jak pękają, gdy Isabelle poleciała do tyłu i wylądowała niezgrabnie na boku. Usłyszał jak się rozpłakała -Isabelle, która nigdy nie płakała z bólu - gdy Sebastian znów ją kopnął i chwycił jej bat, wymachując nim w dłoni. Jace przekręcił się na bok. Prawie skończony iratze pomógł, ale ból w klatce piersiowej ciągle był nie do zniesienia. W jakiś oderwany od rzeczywistości sposób wiedział, że skoro kaszlał krwią, to pewnie miał przebite płuco. Nie był pewny ile czasu mu zostało. Pewnie minuty. Po omacku poszukał noża w miejscu, w którym upuścił go Sebastian, zaraz obok makabrycznych szczątków jego ręki. Potykając się, wstał na nogi. Zapach krwi unosił się wszędzie. Przypomniał sobie o wizji Magnusa, o świecie spływającym krwią, i jego mokra od potu ręka zacisnęła się pewniej na rękojeści.
Zrobił krok do przodu. Potem kolejny. Każdy krok przypominał brodzenie w betonie. Isabelle ciskała przekleństwa pod adresem Sebastiana, który roześmiał się gdy strzelił ją batem. Jej krzyk popchnął Jace'a do przodu jak rybę złapaną na haczyk, ale słabł w miarę jak parł do przodu. Świat wirował wokół niego jak kolejka górska.
Jeszcze jeden krok, powiedział sobie w duchu. Jeszcze jeden. Sebastian stał do niego plecami i był skoncentrowany na Isabelle. Pewnie myślał, że Jace był już martwy. I rzeczywiście prawie był. Jeden krok, nakazał sobie ale nie mógł go zrobić, nie mógł się ruszyć, nie mógł zmusić stóp do zrobienia jeszcze jednego kroku naprzód. Ciemność zaczęła utrudniać mu widzenie, głębsza od tej, która była podczas snu. Ciemność, która zdawała się wymazywać wszystko co do tej pory widział i przynosząca zapowiedź wiecznego, pełnego spokoju odpoczynku. Nagle przypomniał sobie o Clary... o Clary, która spała, gdy widział ją po raz ostatni, z włosami rozrzuconymi na poduszce i dłonią podłożoną pod policzek. Wydawało mu się wtedy, że nigdy wcześniej w swoim życiu nie widział czegoś tak bardzo tchnącego spokojem, ale w końcu ona tylko spała, tak jak każdy na jej miejscu. To nie jej spokój go zaskoczył, tylko jego własny. Spokój, jaki odczuwał będąc przy niej, był czymś czego nigdy przedtem nie zaznał.
Ból szarpnął jego kręgosłupem i Jace z zaskoczeniem zdał sobie, że jakimś cudem, bez żadnego udziału jego woli, stopy ruszyły do przodu robiąc ostatni, najważniejszy krok. Sebastian odsunął ramię do tyłu, bat połyskiwał w jego ręce. Isabelle leżała skulona na trawie i już nie krzyczała... w ogóle się nie ruszała.
- Ty mała dziwko - powiedział Sebastian. - Powinienem zmiażdżyć ci twarz młotkiem kiedy miałem po temu okazję...
W tym momencie Jace podniósł rękę do góry i zatopił sztylet w jego plecach. Sebastian potknął się a bat wyleciał mu z garści. Obrócił się powoli i utkwił wzrok w Jasie, a Jace pomyślał z lekkim przerażeniem, że może on wcale nie było człowiekiem i że zabicie go było niemożliwe. Twarz Sebastiana była pusta, znikła z niej cała wrogość a ciemne, płonące oczy przygasły. Nie wyglądał już jak Valentine. Wyglądał... na wystraszonego.
Otworzył usta, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale kolana już się pod nim ugięły. Zwalił się na ziemię a siła upadku sprawiła, że potoczył się po zboczu i wpadł do rzeki. Upadł na plecy, wpatrując się nic niewidzącymi oczami w niebo. Woda opływała jego ciało, unosząc z prądem ciemne smugi jego krwi.
Pokazał mi, że jest na plecach człowieka takie miejsce, w które jeśli wbijesz ostrze, to możesz przebić jego serce i zdruzgotać mu kręgosłup za jednym zamachem, powiedział Sebastian. Wygląda na to, że obaj dostaliśmy ten sam prezent, starszy bracie, nieprawdaż?, pomyślał Jace.
- Jace! - krzyknęła Isabelle. Miała zakrwawioną twarz i próbowała podnieść się do siedzącej pozycji. - Jace!
Chciał się do niej odwrócić, powiedzieć coś, ale nie mógł. Osunął się na kolana. Ramiona przygniał mu ogromny ciężar a ziemia mówiła do niego: na dół, na dół, ana dół. Ledwie zdawał sobie sprawę z tego, że Isabelle nawołuje jego imię, gdy zamknęła się nad nim ciemność.
Simon był weteranem niezliczonych bitew. To znaczy, jeśli brało się pod uwagę bitwy stoczone w grze Dungeons and Dragons. Jego przyjaciel Eric miał hopla na punkcie historii wojska i to on zazwyczaj organizował bitewną część gry, która składała się z poruszania szeregami malutkich figurek po krajobrazie narysowanym na rzeźnickim papierze.
Takie było jego wyobrażenie o bitwie... Albo tak jak to pokazywali w filmach - dwie grupy posuwających się naprzód ludzi po równym terenie. Proste linie i uporządkowany postęp. To tutaj w niczym tego nie przypominało. To tutaj to był chaos. Plątanina wrzasków i kotłowaniny a krajobraz wcale nie był równy. Składało się na niego błoto zmieszane z krwią, gęste i niestabilne jak klej. Simon wyobrażał sobie, że Nocne Dzieci ruszą na pole bitwy i zostaną powitane przez kogoś, kto tu dowodził. Wyobrażał sobie, że będzie obserwował bitwę z oddali i zobaczy jak dwie strony zderzają się ze sobą. Ale nie było żadnych powitań i żadnych stron. Bitwa wyłoniła się prosto z ciemności, tak jakby szedł opustoszałą ulicą i przez przypadek wpadł prosto z sam środek zamieszek na Times Square. Nagle wokół niego zaroiło się od ludzi, czyjeś ręce pochwyciły go odsuwając z drogi a wampiry rozbiegły się na wszystkie strony, rzucając się w wir walki bez oglądania się na niego.
Pojawiły się demony. Były dosłownie wszędzie. Nigdy nie przyszłyby mu do głowy odgłosy jakie potrafiły wydawać - te wrzaski, wycia, kwik, a co było najgorsze - odgłosy rozszarpywania i darcia i wygłodniałej satysfakcji. Simon żałował że nie może wyłączyć swojego wampirzego słuchu, więc dźwięki wwiercały mu się w uszy jak noże. Potknął się o ciało leżące do połowy w błocie. Odwrócił się by spojrzeć, czy nikt nie potrzebuje jego pomocy i zobaczył, że Nocny Łowca u jego stóp jest pozbawiony górnej połowy ciała. Białe kości połyskiwały jasno na tle ziemi i mimo swojej wampirzej natury, Simon poczuł podchodzące do gardła mdłości. Chyba jestem jedynym wampirem na świecie, którego obrzydza widok krwi, pomyślał, a wtedy coś mocno uderzyło w niego od tyłu i Simon ześlizgnął się z błotnistego wzniesienia prosto do dziury.
Nie tylko on tu leżał. Zdążył się przekręcić na plecy w momencie, w którym demon na niego natarł. Wyglądał jak obraz Śmierci ze średniowiecznych drzeworytów - ożywiony szkielet z zakrwawionym toporem w kościstej dłoni. Odskoczył na bok gdy ostrze uderzyło w ziemię, zaledwie o kilka cali od jego twarzy. Szkielet wydał z siebie syczący, pełen rozczarowania odgłos i znów podniósł topór...
I został uderzony z boku drewnianą pałką. Rozpadł się na kawałki jak piniata wypełniona kośćmi, które zagrzechotały jak kastaniety zanim nie zniknęły w ciemności. Nad Simonem stał Nocny Łowca, którego widział pierwszy raz na oczy. Wysoki, schlapany krwią mężczyzna z brodą. Przejechał brudną ręką po swoim czole gdy patrzył a góry na Simona, zostawiając na nim ciemną smugę.
- Jesteś cały?
Oszołomiony Simon skinął głową i zaczął się zbierać z ziemi.
- Dzięki.
Nieznajomy pochylił się, oferując mu swoją dłoń. Simon przyjął ją... i wystrzelił w górę, lądując na krawędzi dziury i ślizgając się na mokrym błocie. Nieznajomy uśmiechnął się z zakłopotaniem.
- Wybacz. Siła Podziemnego... mój partner jest wilkołakiem. Jeszcze do tego nie przywykłem - przyjrzał się bacznie twarzy Simona. - Jesteś wampirem, prawda?
- Skąd wiesz?
Mężczyzna uśmiechnął się. To był trochę zmęczony uśmiech ale nie było w nim nic nieprzyjaznego.
- Twoje kły. Ukazują się podczas walki. Wiem to, bo... - urwał. Simon mógł dokończyć za niego: Wiem, bo zabiłem już swój przydział wampirów. - W każdym razie, dziękuję. Za walkę u naszego boku.
- Ja... - Simon miał zamiar powiedzieć, że właściwie jeszcze wcale nie walczył. I nie przysłużył się niczym. Obrócił się, żeby to powiedzieć a jego ust wyszło dokładnie tylko to jedno słowo, gdy z nieba spadło coś niemożliwie wielkiego, uzbrojonego w pazury i z poszarpanymi skrzydłami, i zatopiło szpony w plecach Łowcy. Mężczyzna nie zdążył nawet krzyknąć. Zaskoczony zadarł głowę do góry, zastanawiając się, co go mogło złapać... i w chwilę później już go nie było. Poleciał prosto w czarne, puste niebo w plątaninie kłów i skrzydeł. Jego pałka upadła z głuchym odgłosem na ziemię obok stopy Simona.
Simon zastygł w bezruchu. To wszystko, od momentu w którym wpadł do dziury, trwało nie dłużej niż minutę. Obrócił się otępiale i zagapił na ostrza wirujące w ciemności, na tnące szpony demonów, na punkciki światła migające tu i ówdzie jak świetliki latające wśród liści.. i nagle zdał sobie sprawę czym były. Połyskującymi światłami serafickich noży. Nie mógł dostrzec Lightwoodów ani Penhallow'ów ani Luke'a ani nikogo innego, kogo znał. Nie był Nocnym Łowcą. A mimo to tamten mężczyzna mu podziękował. Podziękował mu za walkę. To, co powiedział Clary, było prawdą - to też była jego wojna i on też był tu potrzebny. Nie Simon-człowiek, który był miły i głupkowaty i nienawidził widoku krwi, tylko Simon-wampir, stworzenie, które sam ledwie znał.
Prawdziwe wampiry wiedzą, że są martwe, powiedział kiedyś Raphael. Ale Simon nie czuł się martwy. Jeszcze nigdy nie czuł się bardziej żywy. Odwrócił się, gdy następny demon wyrósł tuż przed nim. Ten wyglądał jak jaszczurka, był pokryty łuską i miał zęby jak u gryzonia. Zamachnął się na Simona swoimi rozpostartymi czarnymi szponami.
Simon odskoczył. Uderzył w masywny bok stworzenia i przywarł do niego, wbijając weń paznokcie. Łuski odpadały pod jego naciskiem. Znak na jego czole zaczął pulsować gdy wbił kły w szyję demona.
Smakował obrzydliwie.
Kiedy szkło przestało się sypać, w suficie utworzyła się dziura szeroka na kilka stóp, tak jakby wpadł przez niego meteoryt. Przez otwór wiał zimny wiatr. Drżąc na całym ciele, Clary wstała na nogi i zaczęła otrzepywać szklany kurz ze swoich ubrań. Magiczne światło, które rozświetlało Salę zgasło. W środku zapadły ciemności, powietrze było ciężkie od kurzu i zalegających wszędzie cieni. Przez otwarte frontowe drzwi widać było tylko słabą poświatę niknącego Portalu. Przebywanie tu nie było już bezpieczne, pomyślała Clary. Powinna iść do Penhallowów i dołączyć do Aline. Była już w połowie drogi do drzwi, gdy na marmurowych schodach rozległy się kroki. Odwróciła się z walącym sercem i zobaczyła Malachiego, długi, drżący cień w przytłumionym świetle, zmierzający prosto w stronę podium. Co on tu jeszcze robił? Czy nie powinien być razem z innymi Łowcami na polu bitwy? Gdy podszedł bliżej podium, uwagę Clary przykuło coś, co kazało jej zatkać usta ręką i zdusić okrzyk zaskoczenia. Na ramieniu Malachiego przysiadł zgarbiony, ciemny kształt. Ptak. Dokładnie mówiąc, kruk.
Hugo.
Clary schyliła się i uklękła za filarem gdy Malachi wspinał się po stopniach podium. W sposobie w jaki rozglądał się na boki było coś niewątpliwie ukradkowego. Zadowolony z tego, że nikt go nie obserwuje, wyjął z kieszeni coś małego i połyskującego i wsunął na palec. Pierścień? Przekręcił go a Clary przypomniała sobie Hodge'a w bibliotece Instytutu, zdejmującego pierścień z dłoni Jace'a...
Powietrze przed Malachim zamigotało słabo, jakby od gorąca. Dobiegł z niego głos, znajomy głos, zimny i kulturalny, w którym pobrzmiewał teraz zaledwie ślad rozdrażnienia.
- O co chodzi, Malachi? Nie jestem teraz w nastroju na pogaduszki.
- Mój panie - powiedział Malachi. Jego zwykłą wrogość zastąpiło służalcze posłuszeństwo. - Hugin odwiedził mnie zaledwie chwilę temu i przyniósł wieści. Zakładam, że dotarłeś już do Lustra i dlatego to mnie szukał. Pomyślałem, że będziesz chciał widzieć.
Głos Valentine'a nabrał ostrości.
- W porządku. Jakie wieści?
- Chodzi o twojego syna, panie. O twojego drugiego syna. Hugin śledził go z doliny aż do jaskini. Mógł nawet pójść za tobą przez tunele prowadzące do jeziora.
Clary złapała za filar pobielałymi palcami. Oni mówili o Jasie.
Valentine odchrząknął.
- Natknął się na swojego brata?
- Hugin mówi, że zostawił ich tam gdy walczyli.
Clary czuła że żołądek wywraca jej się na drugą stronę. Jace walczył z Sebastianem? Przypomniała sobie sposób w jaki Sebastian podniósł Jace'a w Gardzie i cisnął nim jakby ten nic nie ważył. Ogarnęła ją fala tak intensywnej paniki, że przez chwilę aż brzęczało jej w uszach. Zanim znów skupiła się na tym, co działo się w pomieszczeniu, przegapiła to co Valentine odpowiedział Malachiemu.
- Martwią mnie ci, którzy są wystarczająco dorośli by zostać naznaczeni, ale nie dość by móc walczyć - mówił teraz Malachi. - Nie głosowali za decyzją jaką podjęło Clave. Wydaje się niesprawiedliwe, żeby karać ich tak samo jak tych, którzy walczą.
- Myślałem nad tym - powiedział grubym głosem Valentine. - Dlatego że młodzież została lżej naznaczona, dłużej zajmie im zmienienie się w Wyklętych. Co najmniej kilka dni. Ufam, że ten proces jest odwracalny.
- A ci, którzy pili z Kielicha pozostaną nietknięci?
- Malachi, jestem zajęty - odparł Valentine. - Powiedziałem ci, że będziesz bezpieczny. Zawierzam temu wszystkiemu swoje życie. Miej trochę wiary.
Malachi skłonił głowę.
- Pokładam w to ogromną wiarę, mój panie. Pielęgnowałem ją w sobie przez wiele lat, w milczeniu, bezustannie ci służąc.
- I zostaniesz wynagrodzony - powiedział Valentine.
Malachi spojrzał w górę.
- Mój panie...
Ale powietrze przestało migotać. Valentine zniknął. Malachi zmarszczył brwi a potem zszedł ze stopni podium i skierował się do wyjścia. Clary skuliła się za filarem, pragnąc desperacko by jej nie zauważył. Serce waliło jej jak młot. O co mogło chodzić? O co chodziło z tymi Wyklętymi? Odpowiedź majaczyła gdzieś na krańcu jej umysłu ale wydawała się zbyt przerażająca by ją zgłębiać. Nawet Valentine nie mógł...
Coś wleciało prosto na nią, wirując w ciemności. Ledwie miała czas by zakryć rękoma oczy gdy coś cięło ją przez grzbiety jej dłoni. Usłyszała przeraźliwe krakanie i poczuła jak skrzydła biją ją po uniesionych nadgarstkach.
- Hugin! Wystarczy! - rozległ się ostry głos Malachiego. - Hugin! - rozległo się kolejne krakanie a potem głuche uderzenie. Clary opuściła ramiona i zobaczyła, że kruk leży bez ruchu u stóp Konsula - martwy albo ogłuszony, nie mogła powiedzieć. Malachi warknął i kopnął brutalnie kruka, żeby nie tarasował mu drogi, i doskoczył do Clary, patrząc na nią groźnie. Złapał ją za krwawiący nadgarstek i podciągnął ją na równe nogi. - Głupia dziewczyno. Od jak dawna podsłuchiwałaś?
- Wystarczająco długo żeby wiedzieć, że należysz do Kręgu - odcięła się, wykręcając rękę z jego uścisku, ale trzymał ją mocno. - Stoisz po stronie Valentine'a.
- Jest tylko jedna strona - syknął. - Clave to banda sprowadzonych na manowce idiotów, schlebiająca półczłowiekowi i potworom. A ja chcę tylko, żeby na powrót stało się czyste, by odzyskało dawną świetność. To cel, który powinni zaaprobować wszyscy Nocni Łowcy, ale nie... oni wolą słuchać głupców i miłośników demonów takich jak ty i Lucian Graymark. A teraz wysłałaś śmietankę najlepszych Nefilim by zginęli w absurdalnej bitwie... pusty gest który nic nie zdziała. Valentine rozpoczął już rytuał. Niedługo Anioł powstanie a Nefilim staną się Wyklętymi. Ocaleją tylko nieliczni, którzy są pod ochroną Valentine'a...
- To morderstwo! On morduje Nocnych Łowców!
- To nie morderstwo - poprawił ją Konsul. W jego głosie dało się słyszeć fanatyczną pasję. - To czystka. Valentine stworzy nowy świat Nocnych Łowców, świat pozbawiony słabości i zepsucia.
- Słabość i zepsucie nie jest w świecie - odcięła się Clary. - Jest w ludziach. I zawsze będzie. Świat po prostu potrzebuje dobrych ludzi, żeby odzyskać równowagę. A wy chcecie ich wszystkich zabić.
Przez chwilę patrzył na nią ze szczerym zaskoczeniem, jak gdyby zdumiała go siła jej głosu.
- Piękne słowa z ust dziewczyny, która zdradziła własnego ojca - Malachi szarpnięciem przysunął ją do siebie, brutalnie zaciskając rękę na jej krwawiącym nadgarstku. - Może przekonamy się, jak bardzo przeszkadzałoby Valentine'owi gdybym nauczył cię...
Ale Clary nigdy nie dowiedziała się, czego chciał ją nauczyć. Pomiędzy nich wpadł ciemny kształt, z rozcapierzonymi pazurami i rozwiniętymi skrzydłami. Kruk ciął Malachiego końcem pazura, żłobiąc krwawą bruzdę na jego twarzy. Konsul z wrzaskiem puścił Clary i zamachnął się ramionami, ale Hugo zatoczył koło i szarpał go bezlitośnie pazurami i dziobem. Malachi cofał się do tyłu, młócąc powietrze ramionami, dopóki nie uderzył mocno w brzeg ławki. Stracił równowagę i upadł za nią z hukiem jak długi, wydając z siebie zduszony krzyk... który szybko zamarł.
Clary podbiegła do miejsca, w którym Malachi leżał skulony na marmurowej posadzce. Wokół niego zaczęła się zbierać kałuża krwi. Upadł na stertę potłuczonego szkła z sufitu i jeden z wyszczerbionych odłamków przebił mu gardło. Hugo ciągle unosił się w powietrzu, kołując nad jego ciałem. Zakrakał triumfująco gdy Clary na niego patrzyła... widocznie nie spodobały mu się kopniaki i ciosy jakie zadał mu Konsul. Malachi powinien wiedzieć, że nie należy atakować żadnego stworzenia należącego do Valentine'a, pomyślała kwaśno Clary. Zarówno ptak jak i jego pan nie byli ani trochę wyrozumiali.
Ale teraz nie miała czasu by myśleć o Malachim. Alec powiedział, że jezioro obłożono zaklęciami ochronnymi i że jeśli ktokolwiek dostałby się tam za pomocą Portalu, uruchomiłby alarm. Valentine pewnie był już nad lustrem - nie było czas do stracenia. Odsuwając się powoli od kruka, Clary obróciła się i rzuciła w stronę drzwi frontowych Sali i połyskującego za nimi Portalu.