Karl Michael Armer
Pustynny Blues
It's all over now, Baby Blue
Wiatr gnał ulicami miasta, brzęczał połamanymi szybami, zamiatał z dachów śnieżne okapy. Kryształki lodu wgryzały się w twarz niczym piekące igły, dokuczliwy ziąb zapierał oddech.
Blue owinął się szczelniej swoją sfatygowaną kurtką i przykucnął po zawietrznej stronie wraku tramwaju, rdzewiejącego pośrodku skrzyżowania. Sterczące kawałki blachy grzechotały i trzeszczały na wietrze.
Nieodparte wrażenie, że ktoś obserwuje go z wnętrza tramwaju, skłoniło Blue do opuszczenia schronienia. Śpiesznie przechodził pustymi ulicami, brnął w śniegu, pokrywającym stopniowo całe miasto łagodnie i powoli, płatek po płatku, ale nieubłaganie. W końcu przystanął, dysząc ciężko i rozejrzał się dookoła. Mętny, zimowy blask przygasał, szare, ciche domy otulał już zmierzch. Puste otwory okienne wpatrywały się w niego nieprzyjaźnie.
- Cholera, już tak późno... - I nie znalazł jeszcze niczego do jedzenia! A rodzice siedzą w domu czekając, aż im coś przyniesie!
Tylko skąd miał to wziąć? Nie było już nic. Jak okiem sięgnąć - wszędzie tylko okna zabite gwoździami, zabarykadowane drzwi, splądrowane do cna, okopcone ruiny sklepów. Jeszcze kilka lat temu była to najelegantsza handlowa ulica miasta. A teraz...
- Wszystko na nic. Głos Blue był zachrypnięty. Na pewno się przeziębił. Ale niby dlaczego miało by go to ominąć? W mroźnych objęciach zimy zginęło już wielu jego przyjaciół. Najlepiej nie myśleć o tym. Wzrok Blue padł na jedno z okien czwartego piętra kamiennego kolosa. Przez brudne szyby sączyło się światło. Stary Pałac Sprawiedliwości. Z pewnością można by tam znaleźć kilka segregatorów, nadających się na opał. To dziwne, że świat, którego zagłada następowała w takim chaosie, pozostawiał po sobie tyle śladów biurokracji.
Żółta oaza światła, nawet tak niewielka, na tle szaroniebieskiego, zastygłego mroku, zdołała go trochę pokrzepić. Tam, na górze, ktoś siedział w cichym, suchym pomieszczeniu - przynajmniej tej nocy.
Nieznajomy był niewątpliwie durniem. Prowokował innych, niemal wyzywał ich, by zawładnęli jego majątkiem. Prawdopodobnie już teraz, milczące postaci czyhały przed biurem na czwartym piętrze, aby wedrzeć się z mroku korytarza do jasnego pokoju, a biedny głupiec odpokutuje swoją lekkomyślność. Zdarzały się już wypadki zabójstw dokonywanych dla zdobycia jednej jedynej świecy.
Blue potknął się o wejście do zasypanego już w połowie przez śnieg sklepu. Kilka lat temu nosił nazwę "Le Gourmet". Brzmiało to lepiej niż - jeszcze dawniej - "Delikatesy Richtera". Ludzie pławili się w takim zbytku, że przybywali z daleka, aby kupić nowozelandzkie małże, gdyż włoskie za bardzo już spowszedniały. Dziś jadło się wszystko, co można było ugryźć i co nie śmierdziało.
Czasy się zmieniają.
Czyjaś dłoń spoczęła ciężko na jego ramieniu, odwróciła go i popchnęła w ciemny kąt.
- Czego tu myszkujesz? - Głos nieznajomego brzmiał dziwnie, tak jakby mężczyzna oduczył się już trochę mówić.
Przed nim stał brodaty typ w niebiesko - czerwonych buciorach i w ciężkim wojskowym płaszczu, na który dodatkowo narzucona była peleryna, a przynajmniej coś, co ją przypominało. Szyję owijał kolorowy, zrobiony na drutach, szal.
W dłoni nieznajomego błyszczała brzytwa.
- Nie ruszaj się z miejsca - ostrzegł - bo cię od razu ostudzę.
- Ja już i tak jestem przeziębiony - odparł Blue.
Odpowiedź była idiotyczna, ale tak mu się po prostu wyrwało. W oczach brodacza błysnął nikły cień emocji, dłoń uzbrojona w brzytwę opadła.
- Ach tak, jesteś przeziębiony. - Przez chwilę szukał w myślach słów. - Tak, tak, to zimne czasy - powiedział wreszcie. - Serca twardnieją na tym mrozie. Zawsze tylko ten chłodny rozsądek.
Blue nie był w nastroju do wysłuchiwania filozoficznych wynurzeń. Dręczył go głód. A w kącie pomieszczenia coś skwierczało na kuchence spirytusowej, coś, co w słabym świetle pochodni wyglądało na gulasz. Już sam zapach przyprawiał o zawrót głowy.
Znowu spojrzał na mężczyznę. Miał niejasne wrażenie, że skądś go zna. Ale pewnie mu się tylko wydawało. Teraz wszyscy wyglądali jednakowo: nie ogolone twarze o zapadniętych policzkach, rozgorączkowane oczy.
Tamten źle wytłumaczył sobie jego spojrzenie. Wskazał na szal, którego wesoły wygląd kłócił się z otoczeniem.
- Piękny szal - powiedział. - Zrobiła mi go żona, zanim jeszcze... - urwał raptownie i przesunął dłonią po twarzy.
Blue wykorzystał ten moment. Skoczył do przodu i z rozbiegu kopnął mężczyznę w okolice żołądka. Zrobił to odruchowo, jak dawniej na meczu piłki nożnej, kiedy strzelał do bramki z woleja.
Kiedy mężczyzna skulił się z bólu, Blue poderwał kolano i z całej siły uderzył nim tamtego w brodę. Z gniewnym okrzykiem nieznajomy runął na podłogę. Jego oczy były duże i bezradne, jak u rannego zwierzęcia. Blue chwycił garnek stojący na ogniu i wybiegł na ulicę. Pędził na oślep, omijając zaspy śnieżne, zmieniając kierunek, skręcając niezliczoną ilość razy, aż nabrał pewności, że nikt go nie ściga. Dygocząc na całym ciele, przycupnął w zdemolowanej budce telefonicznej. Serce waliło mu w piersi jak młotem, pot oblepiał ciało. Groteskowo stopiona słuchawka kołysała się na wietrze. Czuł się nędznie. Ukradł drugiemu człowiekowi jego posiłek, może ostatni - człowiekowi, który wykazywał nawet jakieś ludzkie uczucia. I nagle z przerażeniem uświadomił sobie, że istotnie go znał. Był to Wildgruber. Wildgruber, jego dawny nauczyciel niemieckiego. Było to w siódmej b, przed czterema laty, kiedy ostatni rok uczęszczał do szkoły.
Co za kiepski żart. Byli wszyscy porządnymi, miłymi dzieciakami, w porządnej, miłej szkole z porządnymi, miłymi nauczycielami. Teraz stali się zgłodniałymi, bezlitosnymi wilkami, polującymi na wszystko, co nadawało się do zjedzenia lub na podpałkę.
- To nie moja wina, panie Wildgruber, bardzo mi przykro, panie Wildgruber - powtarzał, szukając uspokojenia.
Często rozmawiał sam ze sobą; to dawało mu złudzenie, że nie jest tak bardzo samotny. Tuląc do siebie garnek z gulaszem, skierował się do domu. A jeżeli Wildgruber umrze przez niego? Odpędził od siebie tę myśl. Jeżeli nawet, to co! W końcu jego rodzice są ważniejsi. W ogóle rodzina jest najważniejsza. Przecież zawsze trzeba mieć jakiś punkt oparcia, dom, bliską osobę, wobec której żywi się jeszcze jakieś uczucia.
Było już ciemno, kiedy znalazł się na przedmieściu, gdzie mieszkał razem z rodzicami. Dawniej była to wytworna dzielnica willowa, tak zwany dobry adres. Tu kupowali sobie domy ludzie bardzo majętni. Teraz nie było już po nich nawet śladu, tylko rumowisko, na którym jedynie tu i ówdzie jakaś pseudogrecka kolumna, wykuta z żelaza ozdobna krata, albo zasypany już niemal zupełnie basen, przypominały o dawnej świetności. Nawet z imponującej kiedyś alei platanowej pozostały tylko smutne, ścięte kikuty drzew; reszta poszła na opał.
Zatrzymał się przed domem numer 52. No oczywiście, znowu nie zasłonili okien. Jeżeli teraz rozpalą ogień, światło zwabi jakieś szumowiny niczym ćmy.
- Co za cholerna lekkomyślność - mruknął.
Jego rodzicom było wszystko jedno. Niczym się nie przejmowali. Wyrośli w świecie sześciocylindrowych samochodów, kolorowych telewizorów, zagranicznych podróży, wszelkiego zbytku - i teraz nie mogli zrozumieć, co się właściwie stało z ich wspaniałym, dawnym światem. Siedzieli pewnie teraz na górze w ciemności i czekali na cud albo na śmierć. Zresztą może to to samo.
Wiatr przemykał z posępnym wyciem po schodach, łamiąc niekiedy sople lodu, które następnie z cichym brzękiem obijały się o poręcz. Śnieg skrzypiał pod butami, niczym echo odległej już w czasie przejażdżki kolejką w wesołym miasteczku. Witamy w lodowym pałacu. Otworzył drzwi i szybko wsunął się do środka tak, żeby nie wypuścić na zewnątrz nawet najmniejszej ilości drogocennego ciepła. Z ostentacyjnie szczęśliwym wyrazem twarzy postawił garnek na stole.
- Wesołych świąt - powiedział. - Gulasz według miejscowego przepisu: zimny i skradziony.
Rodzice, okutani w koce, siedzieli w bezruchu na materacach. Przypominali palaczy opium, cichych, pogrążonych w ekstazie, z na wpół przymkniętymi oczyma. Oddawali się teraz swemu ulubionemu narkotykowi - wspomnieniom.
Matka jednak wstała i powłócząc nogami podeszła bliżej stołu.
- Rzeczywiście - powiedziała z niedowierzaniem w głosie - gulasz.
Przez moment wyglądało tak, jakby miała paść przed tym garnkiem na kolana. Później, kiedy już się posilili i wpatrywali w dogasający ogień, czuli - chyba po raz pierwszy od wielu miesięcy - smak szczęścia.
- Dziękuję ci, chłopcze - odezwał się ojciec. - Ja...ja przestałem już wierzyć, że jeszcze kiedyś zjem coś równie wspaniałego.
- Gulasz skradłem panu Wildgruberowi, mojemu dawnemu nauczycielowi niemieckiego - głos Blue był szorstki. - To miły, sympatyczny facet, nawet teraz. Kopnąłem go w brzuch i uciekłem z jedzeniem. Może teraz umiera z głodu.
W pokoju zrobiło się znowu chłodno. Matka Blue poruszyła bezradnie rękami.
- Dlaczego tak mówisz?
- Bo to prawda. Nie chcecie jej znać?
- Jesteś taki zirytowany. Dawniej byłeś miłym chłopcem.
- Dawniej, dawniej! - Blue nie mógł się pohamować. - W końcu to wy sami jesteście winni, że nic nie jest już tak jak dawniej. Wy wszyscy, całe wasze pokolenie. Zniszczyliście wszystko przez waszą bezmyślność. - Zwrócił się do ojca. - Miałeś przecież wszędzie wpływy, byłeś w wielu stowarzyszeniach, gremiach, komisjach. Co tam właściwie robiliście? Nie widzieliście nadchodzącego kryzysu? Nie obmyślaliście żadnego wyjścia?
- Owszem - w głosie ojca brzmiało znużenie. - Ale nie zdołaliśmy nigdy ustalić wspólnego stanowiska. Kiedy zaczęliśmy traktować to wszystko na serio, było trochę za późno. Kryzys stał się faktem dokonanym. A kryzysowi nie możesz dać polecenia. Kryzys nie troszczy się o alternatywy, co najwyżej może je na tobie wymóc.
- Tak, tak, pięknie, a więc znowu nie ma winnych. To po prostu sprawa przypadku, że skradziono nam przyszłość. Blue zacisnął pięści, jak gdyby szykował się do zadania ciosu. - I co my mamy teraz zrobić, skoro wy popełniliście już te błędy? Nienawidzę was wszystkich, nienawidzę za waszą głupotę i bezmyślność.
Ojciec sprawiał wrażenie, jakby wsłuchiwał się w siebie. - Nie możesz jednak nienawidzić mnie aż tak bardzo - powiedział wreszcie - jak ja nienawidzę siebie.
Morze miało błękit Pacyfiku, niebo - stali. Zalana słońcem plaża błyszczała oślepiającą bielą. Blue leżał na ręczniku kąpielowym, wsłuchując się w szum przyboju, szept palm, w beztroski gwar plaży Sausalito. Przez swoje przydymione okulary słoneczne spoglądał z zainteresowaniem na przebiegające obok dziewczyny w kostiumach bikini. Co jakiś czas upijał łyk Cuba libre, pobrzękując pływającymi w szklance kostkami lodu.
Do tego wszystkiego ta muzyka "The Eagles". W ich piosenkach czuło się słońce Kalifornii. Och, jak ciepło, jak cudownie ciepło...
Bulwar tętnił pełnią życia. Okoliczne kawiarenki okupowali żądni słońca, nienasyceni ludzie, ulicą przejeżdżały samochody z odkrytymi dachami, a z ich wnętrz dobiegały najnowsze przeboje. Niedbale odziane typy przemykały pomiędzy nimi na wrotkach, kołysząc się w takt muzyki rozbrzmiewającej w słuchawkach. Action! Highlife! Co za cudowne życie!
"... w hotelu Kalifornia... fornia... fornia... fornia..." Koniec. Już po wszystkim.
Blue uniósł się na łokciu, rozjuszony jak dzikie zwierzę.
- Co za idiota zarysował tę płytę?!
Nikt nie odpowiadał. Każdy z nich starał się właśnie zaaklimatyzować po powrocie z krainy marzeń. Zbyt raptownie strącono ich z raju do tej ciemnej piwnicy.
A właśnie ta piwnica była ich rzeczywistością.
Patrzyli na siebie: Elvis, Sinny, Minny, Angel, Duane Eddy i wszyscy pozostali.
- Do diabła! - powiedział Bowie.
Blue spoglądał zrozpaczony na otaczające go popękane ściany z betonu i czuł, jak go znowu ogarnia ziąb.
- Co za gówno - szepnął. - Co za gówno.
Jego wzrok spoczął na barwnych plakatach reklamowych, wiszących na ścianach. Levis, Bacardi, Coke, Pepsi, Air France, Wrigley's. Wypolerowane wspomnienia ze wspaniałych czasów, które rozsypały się między palcami jak popiół. Lecieć w przestworzach, opalać się na słońcu, powygłupiać się, być radosnym, wesołym. Cóż za bezgraniczny optymizm bije z tych zdjęć! I ci ludzie - jakby niezwyciężeni w swej błogiej beztrosce.
- Głupcy - klął Blue. - Okręcili już sobie świat wokół małego palca! I co z nim potem zrobili?! Wyrzucili na śmietnik, co za beznadziejni idioci!
Jego głos kipiał z wściekłości.
Pozostali milczeli, wiedział jednak doskonale, że myślą to samo co on.
Blondie zdjęła z gramofonu zadrapaną płytę i cisnęła nią o ścianę. Kiedy chciała zrobić to samo z okładką, jej wzrok padł na widniejący na niej obrazek. Przez dłuższy czas wpatrywała się w niego, po czym siadła bezwładnie. Sprawiała teraz wrażenie słabej i bezsilnej.
- Piętnastolatki chodziły wtedy do dyskoteki - wykrztusiła z trudem. - Coś się działo, kolorowe światła, można się było wyszumieć... Wspaniale! A my? Co my możemy zrobić? - Po policzkach spłynęły jej nagle łzy, głos się załamał. - Kradniemy żarcie, by nie zdechnąć z głodu. Chce mi się wyć z wściekłości!
Elvis mruknął coś z aprobatą, pozostali patrzyli ponuro przed siebie. Zupełnie jak po pijaństwie, pomyślał Blue, jakby wszyscy byli na kacu gigancie.
I rzeczywiście było to coś w rodzaju pijaństwa. Tyle że oszałamiał ich nie alkohol, lecz iluzje. Blue spojrzał na Bowie'go. Chudy jak szczapa, kapryśny Bowie - wtedy nazywał się jeszcze Roman Koller - odkrył tę kryjówkę kilka miesięcy temu.
- Wyobraźcie sobie - przybiegł do nich podniecony - znalazłem magazyn dużego sklepu z płytami. Trzy głębokie piwnice i wszystkie wypełnione od góry do dołu najprzeróżniejszymi krążkami. Mówię wam, chyba z dziesięć tysięcy!
- Wspaniale - odparł Blue z sarkazmem w głosie. - A w jaki sposób będziemy ich słuchać?
Właśnie, w jaki sposób? Nigdzie nie było prądu. Żadnych baterii, żadnych akumulatorów. To wszystko należało już teraz do przeszłości.
Ale któregoś dnia Krystyna przyniosła wyszperany nie wiadomo gdzie gramofon, staroświecki aparat z tubą i korbką do nakręcania mechanizmu. Teraz mogli nareszcie słuchać płyt. Oczywiście, nie było żadnego porównania z dawną jakością. Nie było mowy o hi - fi, dolby, nie było kolumn 2 x 80 watów. Ważne jednak było to, że gra muzyka.
A muzyka działała jak czary. Stanowiła przesłanie z lepszego świata. Na kilka godzin zapominali gdzie są, udając, że wszystko jest jak dawniej.
Piwnica ze swoim niewyczerpanym zapasem płyt stała się sensem ich życia i miejscem, gdzie czuli się bezpiecznie. Stopniowo urządzali się tam tak, jak pozwoliły im na to warunki, przebudowali ją na swój "pałac marzeń", jak nazywał ją drwiąco Bowie. Przynieśli materace, jakiś bezużyteczny telewizor, lichtarze, dywany, regał kuchenny z kilkoma garnkami i nawet dwie plastykowe palmy w wiaderkach.
- Pierwsza roślina, jaką widzę od dłuższego czasu - skomentował to Duane Eddy. - Wygląda całkiem przyzwoicie.
Ale przede wszystkim zawiesili na ścianach plakaty reklamowe. Przedstawiały one bowiem to wszystko, za czym tęsknili: swobodny, niedbały styl życia, rozrywki, palmową plażę pod błękitnym niebem, błyszczący, fascynujący nocny zarys Manhattanu. To było życie! ŻYCIE!
Wystarczyło popatrzeć na te plakaty przez dłuższą chwilę i posłuchać odpowiedniej muzyki, żeby myśli rozpoczęły wędrówkę. Wtedy można było uciec w zupełnie inny świat, inny czas.
Można było wraz z Beach Boysami zakosztować rozkoszy surfingu u wybrzeży Kalifornii, powłóczyć się z Bruce'em Springsteenem po ulicach Nowego Jorku, zwiedzać z sierżantem Pepperem fantastyczne, barwne krainy baśni.
Albo też można było posłuchać kilku starych płyt z rock'n'rollem, wyobrażając sobie przy tym, że się urządza przyjęcie urodzinowe. Zjawiają się goście z prezentami i masą oklepanych życzeń, można się trochę poprzytulać, pościskać - niby nic wielkiego, ale zawsze coś. Właśnie takie scenki (nawet myśl o przejeżdżającym ulicą tramwaju) miały w sobie coś odległego i egzotycznego. O tym wszystkim można było teraz tylko pomarzyć.
- Kiedy myślę, że dawniej wszyscy mieli adaptery i aparaturę stereo - powiedział Blue - a teraz nic z tego nie zostało... Cała technika, samochody, samoloty, komputery - wszystko diabli wzięli! I to w ciągu trzech, czterech lat. Nie mogę się z tym pogodzić.
- To przecież proste - Duane Eddy grzebał w ogniu. - To wszystko przerosło ich i tyle. Stracili orientację i kontrolę nad tym, co się działo.
- U nas było podobnie - Bowie chuchał w swoje zdrętwiałe z zimna dłonie. - Każdy z nas miał magnetofon, to jasne. Ale czy ktoś miał pojęcie, jak to funkcjonuje? Albo lodówka? Czy telefon? - Rozejrzał się dokoła, ale nikt nie odpowiadał. - No, proszę. Sprzęt po prostu był, a potem zdołał się jakoś usamodzielnić. Nie mogliśmy nic na to poradzić. A taki system, opierający się na kilku specjalistach i całej masie idiotów, jest oczywiście cholernie nieodporny. Wystarczy, że zabraknie prądu i już wszystko się wali. Tak jak domek z kart, jeśli potrąci się go w odpowiednim miejscu. Nie trzeba się nawet bardzo starać.
Bowie ma łeb, pomyślał z uznaniem Blue. Zresztą zawsze był taki, już wtedy, kiedy chodzili do szkoły. Gimnazjum imienia Eichendorffa. Tysiące uczniów, z których teraz żyło najwyżej pięćdziesięciu... Blue wzdrygnął się.
- Po co to gadanie? Po fakcie wszyscy mądrzy! - Blockhead, siedzący dotychczas nieruchomo, wstał i nastawił kolejną płytę. Piwnicę wypełniła ostra muzyka. Krzykliwe gitary, monotonna perkusja, wokalista o załamującym się głosie, sprawiający wrażenie, jak gdyby widział już wszystkie otchłanie tego świata i czekał z wytęsknieniem na śmierć.
- To "Joy Division" - oświadczył Blockhead. - "Oddział radości". Nazwa całkiem na czasie.
Słuchali muzyki, patrząc jak igła gramofonu zdziera płytę, doszczętnie ją niszcząc. Ramię było zbyt ciężkie, wprost w oczach regularnie zżerało rowki płyty. Każdej z nich mogli wysłuchać tylko raz, potem nie nadawała się już do niczego. Ten zwariowany Blockhead zaczął nawet tańczyć. Wymachiwał rękoma, rzucał głową w tył i w przód, całe ciało dygotało, jak gdyby poddawano je elektrowstrząsom, twarz wykrzywiona jak w agonii. Od czasu do czasu coś wykrzykiwał. Tak wyglądała jego terapia przeciw opanowującej mózg rozpaczy.
Blockhead - już samo to imię wskazywało na jego wisielczy humor. Nikt nie pamiętał dokładnie, jak do tego doszło, w każdym razie po kilku tygodniach spotkań w piwnicy, kiedy to muzyka stała się ich prawdziwym światem, doszli do przekonania, że powinni obrać nowe imiona, bardziej pasujące do ich świata marzeń. I tak Maximilian Schmidt stał się Duane Eddym, a Gunther Junghans - Rockym Horrorem. Gerald Forster wybrał sobie imię Elvis, Andrea Neumann zdecydowała się na Blondie. Natomiast Florian Vorberg nazwał się Blockhead. "Głupiec". - To dlatego, że nie potrafię zrozumieć tego, co się z nami stało, - tłumaczył.
Tylko Krystyna Maybach zachowała swoje dawne imię. gdyż podobało jej się bardziej niż te nowe, a zresztą cóż można by poprawić w Krystynie, zastanawiał się nieraz Blue. Był w niej zakochany i to do tego stopnia, że czasem ogarniał go strach. Już sama myśl o niej działała na niego jak zastrzyk, po którym w żyłach zaczynała pulsować fala ciepła. Budziła w nim chęć życia, jaka nie istniała już właściwie w tym czyśćcowym świecie. Nawet jeżeli owa chęć do życia polegała tylko na pragnieniu przebywania w jej pobliżu, to i tak zakrawało to na cud.
- Krystyno, jesteś prawdziwym cudem - powiedział, siadając obok niej.
Uśmiechnęła się melancholijnie. - Cudem? Ja? A to czemu?
- Ponieważ jestem szczęśliwy patrząc na ciebie. A kto może być dziś szczęśliwy?
- Ja na przykład - odparła cicho. Chciała chyba jeszcze coś dodać, powstrzymała się jednak.
Ale Blue domyślił się o co jej chodzi. Opanowało go nie znane mu dotąd uczucie szczęścia.
- Jeżeli jesteś szczęśliwa, powinnaś być weselsza - powiedział. - A tymczasem wyglądasz jak zasmucone słońce.
- Zasmucone słońce... - Znowu się uśmiechnęła, tym razem bardziej radośnie. - Poprawię się - obiecała.
Wyciągnął ku niej rękę. - Masz piękne włosy. - Delikatnie przesunął po nich dłonią, podziwiając miedziany połysk. - Zrobiłaś sobie nawet przedziałek.
- Ja... ja znalazłam niedawno grzebień. - Zawahała się przez chwilę. - Miałam nadzieję, że ci się spodoba.
Spojrzał na nią. Nosiła nieforemne, watowane dżinsy, powyciągany pulower i zbyt obszerną kurtkę skórzaną.
- Nie ma nikogo, kto byłby piękniejszy od ciebie - powiedział. Przecież wiesz o tym. - Zabrzmiało to jak w filmie i nagle poczuł się zakłopotany.
Chcąc ukryć zmieszanie, rozsunął suwak kurtki i wyciągnął spod niej puszkę z kolorową etykietką.
- Proszę - powiedział. - To dla ciebie.
Krystyna spojrzała na prezent z niedowierzaniem. Były to ananasy. Blue poczuł się niezręcznie. Romantyczny kochanek, pomyślał z goryczą. Co ma dla swojej ukochanej? Kwiaty? Pocałunek? Nie, puszkę ananasów. Co za idiotyczny pomysł! Wcale bym się nie zdziwił, gdyby mnie teraz wyśmiała.
Ciągle jeszcze trzymał w wyciągniętej dłoni puszkę. Żółte owoce na opakowaniu nęciły. Zaburczało mu w żołądku. Był tak głodny, że robiło mu się niedobrze.
- Proszę - powtórzył. - To nie jest żadne tkliwe posłanie miłości, wiem o tym, ale... jest prosto z serca.
Wzięła od niego puszkę.
- Ach, Blue. - Jej głos drżał, po policzkach spływały łzy, połyskujące w nikłym świetle ognia jak rubiny. - To najpiękniejszy prezent, jaki kiedykolwiek otrzymałam. - Przytuliła się do niego i zapłakała.
- Aż tak wspaniały to on wcale nie jest - wymamrotał, głaszcząc ją czule.
- Ależ tak - uśmiechnęła się do niego. - Ponieważ wiem, że wy obaj daliście mi to ze szczerego serca.
- My obaj? - wyjąkał Blue zaskoczony. - Tak. Ty... i twój burczący żołądek.
Potem milczeli. O czym mieli mówić? Wszystko było jasne. Siedzieli słuchając muzyki. Blue nastawił piosenkę, z której zaczerpnął swoje imię: "It's all over now, Baby Blue" Vana Morrisona. Był to już przedostatni egzemplarz tej płyty.
Potem, utartym zwyczajem, przystąpili do swego rytuału: płyty . zniszczone podczas przegrywania wrzucali do ognia. Winyl topniał i kapał. W milczeniu przyglądali się, jak ginie kolejny kawałek, przeszłości.
Żegnaj Alanie Parsonie. Do zobaczenia Johnie Lennonie.1'll see : you on the dark side of the moon.
Płomienie gasły. Większość rozchodziła się już. Do piwnicy wkradał się znowu ziąb.
Krystyna drżała na całym ciele.
- Ogrzej mnie, Blue - szepnęła. - Tak mi zimno.
Wślizgnęli się do starego wojskowego śpiwora i przylgnęli do siebie z całej siły, jak gdyby zależało od tego ich życie.
Następne tygodnie przyniosły pogorszenie sytuacji. Blue sądził dotychczas, że świat nie może być już bardziej żałosny niż obecnie.
Mylił się jednak.
Mimo że był to środek zimy, wiatr południowo - wschodni przynosił chwilami ciepłe powietrze. Śnieg tajał. Zaczęły się ulewy, ale deszcze padały z okopconych chmur, które zjawiły się wraz z dziwną wichurą i teraz zasnuwały całe niebo, od horyzontu po horyzont. Wkrótce miasto utonęło w szarej, mazistej brei; rozmiękła papka pokrywała ulice, ściekała z walących się domów. Cuchnęło jak w kloace. A deszcz padał nieprzerwanie. Świat wyglądał beznadziejnie.
Blue brodził po rozległym, opustoszałym placu nowej dzielnicy na skraju miasta. Jak zwykle szukał czegoś do jedzenia. Od dwóch dni nie miał szczęścia. Tu, z dala od centrum, spodziewał się znaleźć coś, czym mógłby zaspokoić głód. Plac był teraz błotną pustynią, po której wiatr pędził tumany deszczu. Krople bębniły o ziemię, a ich odgłos przywodził na myśl liczniki Geigera. Błotnista maź przywierała do butów, mlaskała przy każdym kroku. Okalające plac wieżowce były trzydziestopiętrowymi grobowcami. Cała dzielnica miała w sobie chłód i bezczasowość typowe dla mauzoleum. Życie nie miało tu już czego szukać.
Blue naciągnął kaptur głębiej na twarz, ale potem uświadomił sobie, że w ten sposób zawęża pole widzenia. Ktoś mógł zakraść się do niego z boku i... Szybkim ruchem ściągnął z głowy kaptur i obrócił się wokół własnej osi.
Plac był w dalszym ciągu martwy. Ale mimo to Blue potrzebował mnóstwa czasu, aby wziąć się w garść, a jego ręce dygotały. Kiedy rozejrzał się jeszcze raz, dostrzegł barwną plamę. Był to leżący w kałuży szal. Blue przyjrzał mu się uważniej i nagle ogarnęło go przerażenie.
Był to szal Wildgrubera.
Blue cofnął się odruchowo o kilka kroków. Szal stanowił dla Wildgrubera pamiątkę po jego żonie. Nie oddałby go dobrowolnie nikomu, to zaś mogło oznaczać tylko jedno: Wildgruber nie żył. Wildgruber, jego dawny nauczyciel. Człowiek, któremu niedawno ukradł jedzenie.
Blue zdawał sobie sprawę, że szal mógłby mu się przydać. Coś jednak powstrzymywało go przed podniesieniem z ziemi tego zabrudzonego kłębka wełny. Co to było? Wyrzuty sumienia? Poczucie żalu? Szacunek? Nie potrafił tego określić. Wiedział tylko, że chciałby, żeby to był sen, on zaś mógł opuścić swoją powłokę cielesną i odlecieć gdzieś daleko stąd, gdziekolwiek, byle dalej.
Tego dnia Blue nie znalazł nic do jedzenia. Wrócił do domu z pustymi rękoma i bez jednego słowa. Rodzice nie zwrócili na to uwagi. Z nimi i tak nie dało się już w ogóle rozmawiać. Po chwili wyszedł znowu.
Jedynie Krystyna powstrzymała go tego wieczora przed ciśnięciem wszystkiego w kąt. Była trochę zdenerwowana, gdyż dopiero co zawaliły się pod nią zmurszałe schody. Znalazła jednak szczelnie zamknięte opakowanie orzeszków ziemnych, którymi podzieliła się z Blue.
- Jak dawniej podczas oglądania telewizji - powiedziała, wyciągając jeden orzeszek.
- Tak też właśnie pomyślałem - odparł Blue wolno. - Telewizja! - Roześmiał się.
Potem leżeli obok siebie w bezruchu. Blockhead tańczył, pokrzykując od czasu do czasu. Bowie i Blondie szeptem rozmawiali o tym, co mogło się stać z Duane Eddy, którego nie widzieli już od trzech dni.
- Wychodzą już z tuneli metra na górę - oznajmiła Blondie drżącym głosem. - Wytropią nas.
Rozumieli jej przerażenie. Dawniej tunele metra stanowiły najlepsze miejsce, w którym można się było schronić. Na dole było ciepło, bezpiecznie, miało się dach nad głową. Jednak liczba osób, które schroniły się właśnie tam, rosła niepokojąco szybko; wkrótce rozpoczęła się więc zaciekła walka o byt, przybierająca niespotykane dotąd, zatrważające rozmiary. Powstał dziwaczny świat podziemny. Przebąkiwano coś o groteskowych monarchiach, o niewolnictwie, nawet o kanibalizmie. Dokładne wieści nie docierały jednak na powierzchnię. Czasem tylko słyszano dochodzące z głębi krzyki i widziano wydobywające się z szybów kłęby dymu. Każde zejście do metra omijano, jakby było to zejście do piekła. A teraz tamci wychodzili na powierzchnię.
Przez kilka następnych nocy Blue spał niespokojnie. Dręczyły go jakieś senne koszmary, po których zrywał się zupełnie zdezorientowany, zlany potem i roztrzęsiony.
Za dnia musiał się najczęściej ukrywać, gdyż nieoczekiwanie pojawiła się w okolicy banda wyrostków, terroryzująca wszystkie ulice. Nosili nazwę Grupa Bojowa City, byli odziani w mundury wojskowe ze stalowymi hełmami i uzbrojeni w saperki.
Po raz pierwszy dostrzegł ich przez połamane okienko piwniczne, kiedy szli ulicą ciągnąc za sobą ręczny wózek z posągiem Madonny. Wózek przejechał z terkotem tuż obok niego, niemal na wyciągnięcie ręki. Nieruchome oczy figurki z drewna zdawały się spoglądać na niego. Rzeźba mogła posłużyć za opał na kilka godzin.
Najbardziej osobliwymi cechami tej grupy były małomówność i dyscyplina. Jej członkowie mieli w sobie coś z robotów, co pośród chaosu i ogólnego upadku, sprawiało wrażenie upiornego echa innej epoki. Umundurowani podchodzili do wszystkiego z chłodnym profesjonalizmem, niezależnie od tego, czy chodziło o przeszukanie domów, czy też zabicie swojej kolejnej ofiary.
Pewnego dnia Blue natknął się na "cukierkową babcię". Dawniej prowadziła kiosk tuż obok szkoły. Czasem podtykała im cukierka albo gumę do żucia. Wyglądała nadal tak, jak zachował ją w pamięci: pomarszczona twarz, duże, spracowane dłonie, ubrana w nieodłączny kwiecisty fartuszek. Aż dziw brał, że cały ten zamęt ostatnich lat nie wyrył na niej swego piętna. Teraz nie żyła. Odniósł wrażenie, że sprawiło jej to ulgę. Prawdopodobnie cieszyła się, że nie będzie już musiała znosić tego koszmaru. I tak nic z tego wszystkiego nie rozumiała.
Ku swemu zdumieniu, Blue zapłakał nad nią. Nie płakał już od bardzo długiego czasu.
- Tak przecież nie może być dalej - powiedział. Jeszcze kilka razy powtórzył to zdanie.
- Jutro uciekniemy stąd - powiedział wieczorem do Krystyny. - Zrobiliśmy głupio zostając tutaj. Musimy z tym wreszcie skończyć.
Wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę.
- Tak - powiedziała wreszcie. - Musimy z tym skończyć. Następnego ranka miasto było jak przeobrażone. Nocą przyszła znowu zima. Świeża warstwa śniegu pokryła cały brud. Kryształki lodu połyskiwały w słońcu. Chmury zniknęły, a niebo przybrało barwę czystego, nierealnego błękitu. Kolor budzący tęsknotę, pomyślał Blue. Idealna pogoda, żeby przenieść się na południe.
Blue stał na mostku dla pieszych, wiodącym do dawnej dzielnicy przemysłowej, i spoglądał w dół na sześciopasmową jezdnię pokrytą śniegiem. To właśnie tędy, od rana do wieczora, jeździły zderzak przy zderzaku olbrzymie limuzyny, efektowne wozy sportowe, benzynożerne samochody terenowe. Każde z tych aut zużywało moc energii tylko po to, żeby jedna osoba mogła pojechać do pracy.
Cóż, teraz należało to już do przeszłości. Dziś nikt już nie jeździł.
Jeszcze trochę i będziemy to już mieli za sobą, pomyślał Blue. Pójdziemy tam, gdzie jest ciepło i tam zaczniemy wszystko od początku. Pójdziemy stąd jeszcze dziś. Po mostku poszedł w stronę wymarłego centrum handlowego, gdzie miał się spotkać z Krystyną.
Powietrze było czyste i chłodne. Walcząc z chłoszczącymi porywami wiatru, Blue przeszedł przez nie kończący się parking, wypełniony dawniej w soboty aż do ostatniego miejsca. Dziś plac był tak samo pusty, jak olbrzymi raj dla kupujących, po którym hulał tylko wiatr. Tuż przy wejściu powiewał postrzępiony już plakat reklamowy.
ZAGRAJ! MOŻE I TY WYGRASZ WYMARZONĄ WYCIECZKĘ PO OCEANIE SPOKOJNYM!
- Chętnie - mruknął Blue, nie mogąc oderwać wzroku od widocznych na zdjęciu palm kokosowych. Nagle przebiegła mu przez głowę szalona myśl, że supermarket jest znowu czynny, a półki wypełnione delikatnymi płynami do mycia naczyń, kasetami, lodami orzechowymi, sprzętem sportowym i tymi wszystkimi wspaniałymi rupieciami, których już nie było.
Brakowało ich już zresztą od wielu lat. Początkowo wszystkiego było jeszcze w bród. Potem zaczął się kryzys energetyczny i kryzys na Bliskim Wschodzie, i kryzys północno - południowy, i bojkot surowcowy, i inflacja. Jedno wynikało z drugiego. Półki coraz bardziej świeciły pustkami. Małe sklepy plajtowały jeden po drugim. Zaczęto racjonować żywność, na wszystko trzeba było mieć kartki żywnościowe. Supermarket przejęło wojsko, aby uchronić go przed rabusiami, ale już wkrótce żołnierze zaczęli go plądrować. A potem wszystko ze sklepów zniknęło. Trwało to tylko kilka miesięcy. Teraz w tym kraju próżniaków królowały wiatr i śnieg.
- I co, znowu marzysz o tym, co było kiedyś? - głos Krystyny wyrwał go z zamyślenia.
Wzdrygnął się, ale w następnej chwili objął ją i pocałował.
- Wyglądasz wspaniale - krzyknął z entuzjazmem. - Pogoda też jest wspaniała. A więc wyruszamy. Kierunek: południe. Czy wiesz, mógłbym...
- Blue - powiedziała Krystyna, uwalniając się z jego objęć.
- Co się stało?
- Nie pójdę z tobą.
- Nie pójdziesz... - Blue patrzył na nią, nie wiedząc, co ma powiedzieć. - Ale dlaczego? Czy coś się stało?
Krystyna skierowała wzrok na widoczną za jego plecami sylwetkę miasta, jak gdyby dostrzegła je po raz pierwszy. Dopiero potem spojrzała mu prosto w oczy.
- Jestem chora - powiedziała. - Niedługo umrę.
Z ogłuszającym świstem świat znieruchomiał. Blue poczuł na plecach zimny dreszcz, w uszach coś pulsowało, tłumiąc inne odgłosy.
- Krystyno... Słuchaj, nie żartuj w taki sposób. To przecież nie może być...
Potrząsnęła głową.
- Może po prostu jesteś zmęczona. - Czuł w głowie potworny zamęt. - Coś sobie tylko wmówiłaś. Jak możesz być tego tak pewna?
- Wiem i już. To się czuje. - Mówiła głosem spokojnym, opanowanym. - Mam coraz częściej wymioty. Zdarzają się ataki, przy których braknie mi tchu. Porażenie oddychania. A kiedy się czeszę - jej głos stał się jeszcze bardziej beznamiętny - to dużo włosów zostaje na grzebieniu. Wypadają przy najmniejszym pociągnięciu.
- Instynktownie złapał ją za włosy o barwie miedzi, włosy, które tak kochał. Teraz były matowe i cienkie - i wiele z nich pozostało mu w dłoni. Gwałtownym ruchem cofnął rękę.
- To nieprawda - krzyknął. Zamknął oczy, jak gdyby chciał zahipnotyzować siebie. - To nieprawda, to nieprawda, to nieprawda, to nieprawda, TO NIEPRAWDA!
- Ależ tak, to prawda - Krystyna wzruszyła ramionami. Zachowywała się tak, jak gdyby rozprawiała o pogodzie. - Czasy się zmieniły, Blue. Dawniej, mając piętnaście lat, mogłeś powiedzieć, że masz jeszcze przed sobą sześćdziesiąt, a nawet siedemdziesiąt lat. Dziś znikasz ze świata w wieku czternastu lat. W tym, co się stało, nie ma naszej winy, ale my musimy za to płacić.
Wyglądało na to, że straciła panowanie nad sobą, ale już po chwili wzięła się w garść.
- Znajdziemy jakiegoś lekarza - Blue mówił jak w gorączce. - Gdzieś musi być jakiś lekarz. Znajdziemy go. Z pewnością cię wyleczy. Nie dopuści, żebyś...
Urwał. To słowo nie mogło mu przejść przez gardło.
- Na to jest już za późno - szepnęła Krystyna. Delikatnie przesunęła zimnymi palcami po policzku Blue. - Już po wszystkim, Baby Blue - uśmiechnęła się. - Najważniejsze, że było pięknie.
Blue czuł, że dławi go coś w gardle. Tylko szok pozwalał mu utrzymać nerwy na wodzy. - Zostanę tu z tobą.
- Nie! - Krystyna cofnęła się przerażona. - Nie, tego nie mogłabym ci zrobić. Pozwól mi odejść, Blue, proszę cię, muszę odejść stąd sama. Obiecaj mi, że zostaniesz tu, dobrze? Chciałabym, abyś zachował mnie w pamięci taką, jaką byłam, zanim... - Umilkła i dopiero po chwili szepnęła. - Żegnaj! Życzę ci wiele szczęścia. - Odwróciła się i szybkim krokiem odeszła.
Blue odprowadzał ją wzrokiem, kiedy odchodziła; samotna i wyprostowana. Stał, niezdolny do wykonania żadnego ruchu. Mój Boże, to nie może być prawda. Myśli kłębiły mu się w głowie. Niemożliwe, żeby coś takiego przytrafiło się właśnie nam. Jesteśmy przecież jeszcze o wiele za młodzi. Boże spraw, aby okazało się, że to nieprawda.
Kiedy Krystyna zniknęła za ruinami supermarketu, Blue poczuł, jak gdyby pozbawiono go resztek sił. Padł na kolana, jego myśli pogubiły się.
Podniósł się i dostrzegł, że słońce przesłoniły już mgliste opary. Zrobiło się zimniej.
- Muszę stąd uciec - mruknął. - Uciec jak najszybciej.
Może na południu istnieją jeszcze kraje nie pogrążone w chaosie. Jeżeli tak, to mógłby przecież ostrzec tych ludzi, powiedzieć im: Nie pozwólcie, by do tego doszło. Zabijacie przecież własne dzieci. Zabiliście Krystynę.
Oderwał ze ściany kawałek plakatu trzepoczącego na wietrze i wyruszył w drogę. Skierował się na południe. Brodząc w śniegu poprzez rozległe, nieme równiny, które powoli pogrążały się w mroku, wpatrywał się ustawicznie w skrawek papieru z widoczną na nim kolorową palmą.
przekład : Mieczysław Dutkiewicz
Co warto wiedzieć o sprzęcie OBC
Mały informator dla ludzi zainteresowanych
i ośrodków opiniotwórczych,
przekazany z łaskawą rekomendacją
przez Biotec Corporation.
Drodzy czytelnicy i przyjaciele naszej firmy,
Cieszy nas bardzo Wasze zainteresowanie naszym sprzętem OBC. Zainteresowanie to jest jak najbardziej zrozumiałe, jako że w ciągu ostatnich kilku lat nie wynaleziono nic, co przekształciłoby nasz świat tak radykalnie, jak sprzęt OBC wytwarzany przez Biotec Corporation. Na kolejnych stronach chcielibyśmy więc przedstawić w jedenastu krótkich rozdziałach wszystko to, co warto wiedzieć o sprzęcie OBC, jak również zaprezentować naszą ofertę handlową.
Ol. Co to jest właściwie OBC?
OBC to człowiek. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. A także na drugi. Jednak to ludzkie ciało nie jest wyposażone w mózg organiczny, lecz elektroniczny. OBC to nic innego jak niezwykle sprawny komputer, skryty pod powłoką człekopodobną. W ten sposób zostały połączone ze sobą optymalnie pozytywne aspekty obu komponentów: zewnętrzna powłoka człowieka i olbrzymia pojemność oraz niezawodność elektroniki.
Nauka określa system tego typu jako organizm biocybernetyczny. Skrót owego skomplikowanego terminu tworzy akronim OBC. (OBC jest zarejestrowanym znakiem fabrycznym).
Syntezę obydwu komponentów można ocenić jedynie jako wyjątkowo udaną, a to dlatego, że każda jednostka OBC nie tylko do złudzenia przypomina człowieka, ale również zachowuje się jak człowiek! Co umożliwia tak niewiarygodne osiągnięcie, wyjaśnimy szczegółowo w następnych rozdziałach.
Zajmijmy się jednak najpierw naszą ofertą handlową. Obejmuje ona łącznie siedem typów standardowych, zaprogramowanych zgodnie z różnorodnymi scenariuszami osobowości. Mogą więc Państwo wyszukać sobie model, który najbardziej odpowiadałby Waszym najskrytszym potrzebom i skłonnościom (Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, aby kolekcjonowali Państwo wszystkie modele, jeden po drugim!).
Opis poszczególnych typów, zamieszczony w naszej broszurze, przeplatamy informacjami, aby umożliwić Państwu zaczerpnięcie tchu i dać czas potrzebny do ewentualnego dokonania wyboru. Zaprezentujemy więc nasz pierwszy typ standardowy. OFERTA HANDLOWA - TYP A:
SANDRA - POGODNA PANI DOMU
Drodzy kawalerowie, drodzy samotnicy, po co inwestować czas i uczucia w małżeństwo (nie mówiąc już o kosztownych skutkach ewentualnego rozwodu), skoro Sandra może dać Wam wszystko to, co może dać małżonka. Przystępna, jeśli chodzi o cenę, łatwa w utrzymaniu, Sandra gotuje i sprząta, zajmuje się gospodarstwem, spełniając wszystkie Wasze zachcianki. Kiedy wieczorem wrócicie po pracy do domu, posiłek będzie stał na stole, wszystko będzie czyste i posprzątane, a Sandra oczekiwać będzie kolejnych poleceń.
Sandra to coś o wiele lepszego niż najrozsądniejsze małżeństwo z rozsądku. Nie jest wprawdzie modelem luksusowym, przyznajemy, jest za to jednak niezwykle praktyczna i warta swej ceny. Jej uczynność, pokora i skromność czynią z niej prawdziwą ozdobę każdego domu.
02. Całość to coś więcej, niż tylko suma części, albo dzieje epokowego wynalazku.
OBC to szczytowe osiągnięcie przemysłu biochemicznego. Historia powstawania tego sprzętu jest nierozerwalnie związana z działalnością Jamesa F. Jensena, Ludwiga Buchbergera, Seiji Fukudy i Lee A. Marona - twórców Biotec Corporation. Połączenie ich talentów naukowych i komercjalnych umożliwiło skonstruowanie OBC.
James F. Jensen opracowywał projekt badawczy dotyczący dużej firmy ubezpieczeniowej, która prowadziła badania nad możliwością wdrożenia do produkcji metodą biochemiczną tanich zapasowych części ciała dla ofiar wypadków. Przy tej okazji zetknął się z cenioną metodą klonowania. W przypadku klonowania, hodowla ludzkich komórek ulega samoorganizacji, a mówiąc prościej - z jednej komórki zostaje wyhodowany cały człowiek. To odkrycie zapoczątkowało epokę przemysłowej reprodukcji człowieka. Tak jak pismo można reprodukować poprzez druk, muzykę poprzez płyty, grafikę poprzez sitodruk, a wydarzenia optyczne poprzez film i telewizję, tak samo stało się teraz możliwe kopiowanie człowieka w dowolnej liczbie egzemplarzy, dzięki opracowanej przez Jensena metodzie klonowania. Co za wspaniały sukces nauki!
Istotnym uzupełnieniem były badania prowadzone przez Ludwiga Buchbergera. Udało mu się nie tylko odszyfrować kod genetyczny człowieka, ale również dokonać na nim fachowych manipulacji, których skutki zdołał dokładnie przewidzieć (genetic encoding). W ten sposób umożliwiono programowanie ludzkich komórek za pomocą syntetycznych informacji genetycznych. To zaś oznacza, że przy klonowaniu według Jensena, nie ma już potrzeby zadowalać się wyłącznie kopiami istniejących już prototypów; można rozwijać zupełnie nowe typy ludzkie o fantastycznych wręcz właściwościach. Możliwości są tu właściwie nieograniczone.
Wspaniałe osiągnięcie Jensena i Buchbergera nie mogło jednak znaleźć zastosowania handlowego, jako że klonowanie zostało zakazane mocą rezolucji międzynarodowej. Uznano, że hodowanie, kopiowanie lub optymalizacja człowieka to czyny wysoce nieetyczne. Jedynym wyjściem było więc wbudowanie mózgu elektronicznego zamiast organicznego i stworzenie w ten sposób chodzącego quasi - komputera. Produkcja takiego sprzętu była dozwolona, gdyż w tym przypadku nie chodziło przecież o żywego człowieka, lecz o maszynę przybraną w biomasę.
Niesłychanie zróżnicowany mózg elektronowy, w jaki od tej pory wyposaża się wszystkie modele OBC, to zasługa Seiji Fukudy. Jest to rozwinięcie słynnego komputera szachowego "Chess Champ"; scenariusza matematycznego "Think Thank" oraz komputera twórczego "A bit of Fantasy". Niestety, ten krytyczny i pełen humoru człowiek padł ofiarą wypadku w laboratorium.
I ostatni, lecz nie mniej znaczący w tej grupie: Lee A. Martino. Geniusz komercjalizacji, dzięki któremu wszystko stało się możliwe. Wszystkie te nie związane ze sobą odkrycia trzech naukowców powiązał w całość, przepoił je gruntowną znajomością marketingu i przekształcił w ten sposób w poszukiwany na rynkach całego świata towar. Można by rzec, że to on jest właściwym ojcem OBC. Szczególnie dumny jest z zaprezentowanego poniżej typu... OFERTA HANDLOWA - TYP B:
TOMMY, ROZGARNIĘTY CHŁOPAK
Od dziś nie muszą Państwo męczyć się z prawdziwymi dziećmi, wysłuchiwać ich krzyków i znosić nie kontrolowanych humorów: oto Tommy, kolejny produkt Biotecu! Tommy to najbardziej idealny mały chłopiec, jakiego można sobie wyobrazić: prawdziwie słodki brzdąc, niczym z serialu telewizyjnego, wprost chwyta za serce! Wesoły, piegowaty, rozgarnięty, a przy tym wyjątkowo zdyscyplinowany i posłuszny - dlatego też tak bardzo pożądany w niedużych mieszkaniach w nowym budownictwie.
Tommy ma idealny jak na dziecko wiek:10 lat - i pozostaje w tym wieku na zawsze. Jest bowiem odporny na rozwój i wzrost, można więc cieszyć się nim przez wiele lat. Nie będzie oczywiście stwarzał żadnych kłopotów w przyszłości. Będzie stale małym dziesięcioletnim chłopcem, kochającym Państwa gorąco i serdecznie.
Z pewnością przywiążą się Państwo do tego brzdąca, tak jak uczyniło to już wcześniej wielu zachwyconych rodziców. Jeżeli więc planują Państwo dziecko w swojej rodzinie, dlaczego nie ma to być Tommy?
Specjalna oferta na dziś (ograniczona w czasie): aktualnie mogą państwo nabyć Tommy'ego wraz z Sandrą, pogodną panią domu, w dużym opakowaniu po korzystnej cenie. W ten sposób stworzyliby Państwo kompletną rodzinę jak z obrazka, gdzie każdy zna swoje miejsce, a pan jest nadal głową domu. Nikt nie będzie jeździć Panu po głowie! Jednym słowem: oferta godna polecenia, nad którą warto się zastanowić.
03. Szczegóły na temat sprzętu OBC: Właściwości materialne.
Sprzęt OBC odpowiada całkowicie ludzkim prototypom. Tak samo jak ludzie, przyrządy te potrzebują snu, pożywienia itp. Ze zrozumiałych względów nie są zdolne do rozmnażania, spełniają jednak znakomicie wszelkie inne funkcje biologiczne. Następnym plusem, którego nie sposób przeoczyć, jest fakt, że zewnętrznie zostały one dopasowane w sposób szczególnie atrakcyjny do obowiązujących obecnie ideałów piękna.
Chcielibyśmy tu sprostować rozpowszechnione błędne mniemanie, jakoby wszystkie jednostki OBC były do siebie podobne. Jest to oczywiście niezgodne z prawdą, jako że w trakcie produkcji określone informacje genetyczne dotyczące koloru włosów, budowy ciała, wzrostu itd, ulegają modyfikacji, dzięki zastosowaniu generatora przypadku. Przy tej okazji wyłania się tyle możliwości, że każda jednostka OBC jest praktycznie niepowtarzalna - co zresztą dotyczy również ludzi. OFERTA HANDLOWA - TYP C:
GRANNY, BABCIA ZASŁUGUJĄCA NA MIŁOŚĆ
To prawdziwy klejnot, ta nasza Granny! Żadna z tych wątłych, neurotycznych istot, których obecność przywodzi na myśl śmierć i przemijanie. Żadna z tych chodzących wymówek, działających nam na nerwy nie kończącym się gderaniem o niewdzięczności i bezwzględności. Żaden z owych całkowicie zbędnych i uciążliwych reliktów rodzinnych, który w końcu trzeba oddać do sanatorium dla seniorów.
Nie, Granny jest całkowitym zaprzeczeniem tamtych cech, jest to babcia jak z bajki; taka, o jakiej można tylko marzyć! Kto choć raz doświadczy jej obecności w domu, nie będzie już chciał z niej zrezygnować. Powód jest prosty: Granny zajmuje się domem, kiedy oboje małżonkowie oddają się swoim czynnościom zawodowym, opiekuje się dziećmi, gotuje dla nich, sprawdza, jak odrobiły prace domowe, a przed pójściem spać opowiada im śliczne historyjki na dobranoc. Przy tym jest niewymagająca i skromna, łagodna i cierpliwa - jednym słowem: wywiązuje się wspaniale ze swych zadań.
Proszę wnieść do swego nowoczesnego domu chociaż trochę wygody i ciepła dawnych dobrych czasów. Dzięki Granny - praktycznemu i stylowemu nabytkowi o nostalgicznym uroku.
04. Szczegóły na temat sprzętu OBC: Właściwości duchowe
Wartość IQ komputerów stosowanych w sprzęcie OBC wynosi - co jest uwarunkowane względami technologicznymi - około 240. Dzięki układom blokującym i interferencyjnym można ją jednak zredukować do poziomu około 135, a więc właściwego dla człowieka.
Dzięki niezwykle kompleksowej, wysoce rozwiniętej strukturze części elektronicznych, sprzęt OBC jest zdolny - w przewidzianych ramach - do nowych powiązań logicznych, co może wywołać wrażenie własnego, twórczego procesu myślowego.
To jednak, co uczłowiecza sprzęt OBC, nie wynika w rzeczywistości z jego własnych decyzji, lecz z zaprogramowanych uprzednio wzorców zachowań (tak zwanych scenariuszy osobowości), utrwalonych w trakcie symulowanego elektronicznie procesu wychowawczego (tak zwanego wprowadzenia socjalizacyjnego).
W tym miejscu należy dodać, że obowiązuje kodeks postępowania, podporządkowujący wszystkie jednostki OBC liberalnym kryteriom wartości uznanym przez nasze wolne społeczeństwo.
Tendencje do odmiennego postępowania, stwarzające niekiedy marginalne problemy przy pierwszych modelach OBC, zostały całkowicie przezwyciężone dzięki udoskonalonej psychotechnice. Nowe, dojrzałe modele drugiej generacji OBC spełniają idealnie i bez żadnych trudności wszelkie wymagania swoich właścicieli. Więcej informacji na temat tych spektakularnych osiągnieć znajdą Państwo w rozdziale 08. OFERTA HANDLOWA - TYP D:
ROBERT - DYNAMICZNY MENEDŻER
Nareszcie można rozkoszować się swoim czasem wolnym od pracy, poświęcić się w pełni hobby i pozwolić Robertowi pracować za siebie! Robert jest jakby stworzony do odnoszenia sukcesów w życiu zawodowym: agresywny, energiczny, o dużej sile przebicia, dąży rygorystycznie do własnej (a tym samym i Twojej) korzyści, jest przy tym wyposażony jedynie w minimum uczuć, z otoczeniem natomiast liczy się tylko w sytuacjach przymusowych. Poza tym jest to postać zadbana, o nieskazitelnych manierach, wspaniale gra w tenisa, świetnie prowadzi samochód, jest niezwykle odporny na stresy. Krótko mówiąc: Twój idealny zastępca w każdym zawodzie. On pracuje. Ty zaś inkasujesz pieniądze!
Przy zachowaniu incognito, Robert jest również wspaniałą, pokazową partią dla samotnych dam w każdym wieku.
05. Sprzęt OBC w praktyce: Uruchomienie.
Uruchomienie sprzętu jest proste. Wystarczy położyć dłoń na otrzymaną w stanie niezaktywizowanym jednostkę OBC i wypowiedzieć na głos dowolne zdanie aktywizujące, na przykład: "Wstań i idź!" OBC zareaguje na to słynnym, ciepłym uśmiechem Biotec, sygnalizującym jego gotowość. Zdanie aktywizujące dostraja przyrząd do częstotliwości Twojego głosu i od tej pory OBC będzie słuchać wyłącznie i jedynie Twoich rozkazów. OFERTA HANDLOWA - TYP E:
EMANUELLE, PRZYMILNA, SEKSOWNA CIZIA
Panowie, minęły już czasy, kiedy musieliście szukać sobie przyjemności w podejrzanych lokalach lub podczas kosztownych podróży po Dalekim Wschodzie Nie musicie też wiecznie drżeć przed nieprzewidzianymi skutkami...
Emanuelle spełni najbardziej wyszukane zachcianki (i uczyni jeszcze więcej) w niekrępującej atmosferze Waszego domu - wyłącznie dla Was. Każdorazowo, kiedy przyjdzie Wam na to ochota, dogodzi Wam, uprzedzając wszystkie życzenia, w sposób usłużny, oddany, wyrafinowany i urozmaicony. Z Emanuelle w domu dowiecie się, co to znaczy czuć się jak prawdziwy mężczyzna.
Model ten jest bardzo ceniony również przez nowoczesne, otwarte małżeństwa. Może i w Wasze małżeństwo Emanuelle wniesie więcej urozmaicenia i nowy powiew`?
Ważna wskazówka: Emanuelle jest do nabycia również jako model specjalny heavy - duty do użytku ściśle profesjonalnego. Na temat tego modelu oraz innych, równie ekscytujących, jak na przykład "Kwiat lotosu", "Słodka niewinność", "Duża mama", "Justyna", "Domina", "Ofiara" czy "Słodkie kochanie", znajdą Państwo informacje w obszernym, ilustrowanym katalogu naszego przedsiębiorstwa Ero Tec. Wystarczy zamówić u nas katalog bez żadnych zobowiązań - a przyjdą Państwu do głowy zupełnie nowe pomysły! (Sprzedaż tylko dla dorosłych od lat 16).
06. Sprzęt OBC w praktyce: Zastosowanie
Po uruchomieniu sprzęt OBC wykona wszystkie dane mu polecenia w ramach legalności. Wprowadzenie rozkazu następuje poprzez wypowiedzenie go na głos.
Bardziej praktyczny i wszechstronny, a zarazem pewny sposób sterowania umożliwi jednak MASTER CONTROL. MASTER CONTROL (do nabycia za dopłatą) przekazuje polecenie wprost do jednostki sterującej OBC - również na duże odległości. Oferujemy pięć modeli MASTER CONTROL o zakresie słyszalności od 10 do 1000 kilometrów.
MASTER CONTROL ma jeszcze jedną, istotną zaletę. W razie nieposłuszeństwa lub realnego zagrożenia (co zdarza się niezmiernie rzadko) istnieje możliwość wyzwolenia dzięki niemu impulsu ujarzmienia, jaki momentalnie paraliżuje odpowiednią jednostkę na przeciąg jednej godziny.
(Z prawdziwą radością informujemy w tym miejscu, że nasze prace badawcze mające na celu dalszy rozwój układu ujarzmiania w modelu MASTER CONTROL doprowadziły do skonstruowania tak zwanej neuromaczugi, stosowanej już od dłuższego czasu z pomyślnym skutkiem w zakrojonych na szeroką skalę poszukiwaniach policyjnych, innych akcjach o podobnym charakterze oraz podczas bezkrwawego rozpędzania nielegalnych demonstracji.)
Przy tej okazji chcielibyśmy przypomnieć Państwu, że wyzwalanie impulsu ujarzmienia powinno mieć miejsce wyłącznie w ważnych i uzasadnionych przypadkach. Zabawianie się układem U może doprowadzić do trwałych uszkodzeń systemowych w jednostce OBC. OFERTA HANDLOWA - TYP F:
SUPERNIEWOLNIK, POSŁUSZNY KULTURYSTA
Superniewolnik jest młody, silny i czarnoskóry. Wierny i oddany jak Wuj Tom, odczuwa największą radość wtedy, gdy - obdarzony potężnym, muskularnym ciałem - spełnia wszystkie żądania swego właściciela. Nie odstraszają go nawet ekstremalne obciążenia, gdyż jest krzepki i odporny na zmęczenie. Doskonała siła robocza, idealny do funkcji goryla i wielu innych zadań. Ten niezmordowany, wspaniały chłopak nie traci humoru nawet w ciężkich chwilach.
Niezależnie od tego, jak nisko znajdują się Państwo w hierarchii zawodowej lub społecznej, znalazł się teraz ktoś, kto stoi jeszcze niżej: superniewolnik! Kiedy ktoś Cię kopnie, oddaj kopniaka dalej! Dzięki istnieniu superniewolnika poczujesz się wreszcie wielki, silny, górujący nad innymi.
Superniewolnik sprawi, że poczujesz się nadczłowiekiem, władcą reszty ludzi. Po co więc zadowalać się nadal tresowaniem owczarków niemieckich, skoro można sobie sprawić prawdziwego niewolnika, poddanego całkowicie Twojej woli i słuchającego każdego Twojego słowa?
Superniewolnik użycza Ci władzy, a przecież nie ma na tym świecie nic cenniejszego!
07. Sprzęt OBC w praktyce: Serwis
Prawo zapewnia regularny przegląd wszystkich produktów biocybernetycznych w miejscowym urzędzie neurokontroli. Urzędowa plakietka badawcza na przegubie zapewnia Państwu wysoki stopień bezpieczeństwa, nawet w przypadku zakupu sprzętu OBC z drugiej ręki. Niezależnie od tego, zaleca się regularne - w odstępach jednomiesięcznych - dokonywanie przeglądu sprzętu w naszych firmowych ośrodkach obsługi, jakimi dysponujemy w ponad stu krajach świata.
Przeprowadzane tam są również drobne korekty medyczne, a zwłaszcza usuwanie obrażeń spowodowanych zużyciem materiału. Dotyczy to złamań kości, oparzeń, ran tłuczonych i kłutych. Podobnie jak w innych dziedzinach, tak i tu dyskrecja jest naszym najważniejszym przykazaniem.
W przypadku wystąpienia nagłych zakłóceń lub braku odpowiedniej reakcji należy zwrócić się do wykwalifikowanego analityka - programisty. Jednostki krnąbrne lub zbyt samodzielne podlegają tam szybkiemu i niedrogiemu procesowi pacyfikacji. OFERTA HANDLOWA - TYP G:
PATRYK - WRAŻLIWY ARTYSTA
Patryk jest dokładnie taki, jak można wyobrazić sobie zięcia w marzeniach: młody, przystojny, uroczo nieśmiały, a jednocześnie przepojony młodzieńczą porywczością. Patryk jest - oczywiście tylko jako rozwiązanie przejściowe - świetnym i kulturalnym towarzyszem dla dorastającej córki; a dla pani domu wspaniałym surogatem przeciążonego obowiązkami zawodowymi małżonka. Dowiódł też swoich wysokich kwalifikacji jako osobisty sekretarz uczuciowych, samotnych panów.
Patryk to nie tylko doskonale obeznany we wszystkich kwestiach nowoczesnego stylu życia, a tym samym gustowny, doradca, lecz również elegancki, dowcipny gawędziarz, a przede wszystkim niezwykle obiecujący artysta, gdyż obdarzono go programem najnowszych technik twórczych. Jest zdolny do niezwykłych osiągnięć w dziedzinie sztuki, może się jednak zdarzyć - wynika to z jego scenariusza osobowości - że zadziwi Państwa zaskakującymi wypowiedziami lub czynami.
Patryk to nasz najbardziej kompleksowy i dojrzały model. Z faktem tym wiąże się jego odpowiednio wysoka cena. Dlatego też, decydując się na zakup Patryka udowodnią Państwo nie tylko swój wyrobiony gust, lecz również osiągnięty stopień zamożności.
08. Te osiągnięcia rozsławiły sprzęt OBC na cały świat
Są znane i cenione przez wszystkich: czarujące, wyrafinowanie naiwne obrazy Granny Goldsboro.
Któż z nas nie przytupywał do rytmu takich szlagierów SUPERNIEWOLNIKA, jak "Gang kajdaniarzy" lub "Obcy"?
Najsłynniejszym chyba modelem OBC jest wielokrotny laureat nagrody literackiej, Patrick de Beaulieu, który cyklem wierszy autobiograficznych "From the Bonom of my Soul" (Z głębi duszy) zyskał rozgłos również w naszym kraju. Międrynarodowym uznaniem cieszą się też inne jego bestsellery: romans "Program ekstazy", dreszczowiec metafizyczny "Mc2" oraz obszerne powieści łotrzykowskie: "Byłem młodocianym golemem" i "Najnowsze przygody doktora Fausta".
Niezwykle popularna jest też "lirycznie dekadencka pornografia Emmanuelle Davidoff ' (cytat pochodzi ze znanego czasopisma informacyjnego). Do jej najbardziej znanych filmów zalicza się "Ból i miłosierdzie" (u nas znany pod tytułem "Po co ci ten pejcz, kochanie?") oraz - nie wyświetlany jeszcze u nas spektakularny czterogodzinny utwór "Parametry namiętności".
Te właśnie, cenione na całym świecie, sukcesy dowodzą wysokiej jakości produktów Biotec. Przesadzone jednak i bezpodstawne wydają nam się głosy domagające się przyznania modelom OBC praw człowieka. Więcej na ten temat przeczytają Państwo w następnym rozdziale.
09. Kilka słów wyjaśnienia na temat publicznej dyskusji: Czy przyrządy OBC są ludźmi?
Jakkolwiek pomysł ten może w pierwszej chwili wywołać śmiech, to ostatnio - również z uwagi na wyżej wymienione osiągnięcia - lansowany jest uparcie przez różne środowiska.
Mówi się o "futurystycznym wariancie niewolnictwa", "szyderczym urynkowieniu współczesnego człowieka", choć nie wiadomo właściwie, co to znaczy. Znany filozof kultury mówi o "nowym obliczu faszystowskiego snu o nadczłowieku" twierdząc, że: "Wprawdzie człowiek nie był zdolny osiągnąć pozycji nadczłowieka, ale udało mu się przynajmniej sprawić sobie podczłowieka".
Ale teraz już chyba wystarczy tych wątpliwych zarzutów. Przytoczyliśmy je tu dość obszernie, aby nie sprawiać wrażenia, że unikamy dyskusji. Prawdziwy stan rzeczy wygląda jednak następująco:
Rozprawianie o niewolnictwie jest pozbawione sensu, gdyż czy można nazwać maszynę niewolnikiem? A przecież OBC to nic innego jak maszyna, odpowiednio zaprogramowana. Maszyna odziana w materiał biologiczny (tzn. ciało). Nawet jeśli modele OBC określa się mianem "sztucznych ludzi", to nazwa ta oznacza jednocześnie, że nie są to prawdziwi ludzie. Z tego też powodu wydają się perwersyjne wystąpienia komisji ochrony praw człowieka w interesie maszyn.
Niezależnie od wyglądu zewnętrznego problemem podstawowym jest kwestia, czy mózg elektroniczny może rozwinąć swoją osobowość. My twierdzimy, że NIE. Gdyż właśnie dlatego, że komputer nie jest w stanie rozwinąć żadnej osobowości, wyposażyliśmy go w nią. Oczywiście nie jest to prawdziwa osobowość, a jedynie zaprogramowany z góry szablon zachowań. Samowolne procesy świadomości wykraczające poza ten szablon, są obce jednostkom OBC, tak samo zresztą nie są one zdolne ani do miłości, ani do nienawiści. (Zamach terrorystyczny dokonany na doktorze Jamesie F. Jensenie, jaki często uważa się za dowód zdolności emocjonalnych OBC, nie jest żadnym uzewnętrznieniem indywidualnej struktury osobowości, lecz całkiem po prostu, efektem usterki technicznej.)
To, że komputer - nawet tak udoskonalony - nie jest w stanie rozwinąć ludzkiej świadomości, podkreśla przeważająca część opinii publicznej i wszystkie koła miarodajne. Przytoczmy w tym miejscu kilka pouczających przykładów: oto Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych odrzucił skargę OBC - Roberta Blumenthala - złożoną przeciw jego właścicielowi Alfredowi Blumenthalowi, który jakoby zaniedbał się w wypłacaniu należnej prowizji. Sąd stanął na stanowisku, że skarga jest tu bezpodstawna, jako że maszynie nie przysługuje to prawo.
W podobnym przypadku sąd federalny w Karlsruhe (wyrok z 29 lutego 1996 roku) orzekł, że OBC jest "przedmiotem natury rzeczowej" i z tego względu "jego właścicielowi przypada prawo korzyści za wszelkie świadczenia dokonane przez OBC".
Argentyński sąd wojskowy wzbraniał się użyć określenia "egzekucja dokonana na przywódcy partyzantów Patricku Cortezie", mówiąc zamiast tego o skasowaniu. Określenie całkowicie trafne, bo nikt nie został przecież zabity. Po prostu została skasowana pamięć osobowości.
Najbardziej interesującą wydała nam się decyzja Kościoła katolickiego w sprawie, która nabrała rozgłosu na całym świecie. Z pewnością przypominają sobie Państwo jednostkę OBC, Sandrę O'Leary, która oznajmiła swego czasu, że jest myślącą, inteligentną istotą, obdarzoną duszą i dlatego domaga się chrztu. Papież Pius XIV odrzucił jej wniosek, uzasadniając swoją decyzję w sposób następujący: "Inteligencja wytworzona mechanicznie nie ma duszy, powstała bowiem w sposób sztuczny i nie określony przez Boga. Bluźnierstwem jest więc żądać iskry łaski Bożej dla zimnego korpusu wypełnionego martwą pamięcią. OBC jest i pozostanie na zawsze sztucznie wytworzoną rzeczą".
Tyle wniosków. Nic dodać, nic ująć. Proszę zatem nie zważać na deprymujące, hałaśliwe opinie krytyków i traktować jednostki OBC jak wysoko rozwinięte, posłuszne maszyny, istniejące tylko dla Państwa osobistej korzyści i obdarzone przez nas miłą powierzchownością.
Jeżeli możemy sobie pozwolić na trochę dumnego patosu, to sformułowalibyśmy to w następujący sposób: ludzkie maszyny OBC to milionkrotny przejaw wspaniałej zasady, która brzmi: Humanizacja służenia.
10. Program OBC w świetle międzynarodowych nagród i wyróżnień
Sprzęt OBC ucieleśnia najwyższy stopień jakości w zakresie istniejących możliwości technicznych. Dowodzą tego liczne nagrody, przyznane w ostatnich latach naszym jednostkom OBC. Pozwolimy sobie na przedstawienie niektórych z nich:
Wielka Nagroda za projektowanie przemysłowe - Wenecja,1996
Złoty Gen Klubu Bioprojektowego - Wenecja, 1997.
Tytuł Najwybitniejszej Innowacji Roku - Tokio, 1995.
Nagroda Stowarzyszenia Społecznej Symulacji Stosowanej - Berlin, 1998.
Nagroda "Award for worldwide commercial excellence" - Chicago, 1999.
Nagroda im. Hermana przyznana przez Towarzystwo Promiennej Przyszłości - Sunset Crest, Arizona, 1998.
Oprócz tych ważnych nagród naukowych istnieje duża liczba wyróżnień uwzględniających praktyczne zastosowanie poszczególnych, specjalistycznych typów OBC, np. tytuł "Towarzyszki zabaw roku 2000" dla Emanuelle Smythe - Jones, czy znak jakości Stowarzyszenia Badaczy Gospodarstwa Domowego "Zrób - żeby - błyszczało" dla Sandry, pogodnej pani domu - Dusseldorf/Schwalbach am Taunus, 1998.
11. "Dokonaliśmy wspaniałego wyboru"
- Fragmenty entuzjastycznych listów zachwyconych posiadaczy sprzętu OBC.
"(...) Jesteśmy tak zachwyceni modelem Tommy, że postaramy się wychować nasze prawdziwe dzieci w taki sposób, by w jak największym stopniu upodobniły się do niego!" (Elwira Póttges z Aachen).
"(...) Mogę powiedzieć tylko tyle, że Emanuelle znacznie przekroczyła moje oczekiwania. Natychmiast zamówiłem sobie jeszcze kilka tych słodkich istotek" (Sepp O. z Wiener Neustadt).
"Cóż to była za radość, kiedy otrzymaliśmy Granny! Jest dokładnie tym, czego mi jeszcze brakowało do pełnego szczęścia domowego!" (Sandra Lorenzini ze Stuttgartu).
"Z dużym powodzeniem zastosowaliśmy model Patryk na stanowisku redaktora w naszym wydawnictwie. Jego zdolność oceny, zarówno pod względem artystycznym, jak również handlowym, jest wspaniała i pozwala na, od dawna już oczekiwaną w dziedzinie nauk humanistycznych, automatyzację i racjonalizację" (A.S. wydawca z Berlina).
"(...) Swoim spokojem i skromnością Sandra uświadamia nam, jakich wartości i dróg do samourzeczywistnienia pozbawiają się feministki. Co za ironia losu: oto maszyna musi przypominać nam o najistotniejszych z ludzkich cnót! Dzięki Sandrze kobieta uświadamia sobie, na czym polega jej właściwa rola, poznaje szczęście służenia w trwałym porządku rodzinnym. Jeszcze raz dziękuję za to z całego serca!" (Dr Baptist Hochleinter z Tegernsee).
"Mogę powiedzieć tylko tyle: Robert to wielka klasa! Zatrudniłem go jako zarządzającego siecią moich barów szybkiej obsługi i muszę przyznać, że daje z siebie wszystko! Robert jest lepszy niż wygrana na loterii, dysponując nim wyciągam codziennie wygrany los!" (Frank M. Blascheck z Frankfurtu).
Wydaje nam się, że cytaty te mówią same za siebie. Świadczą o tym, że nie mogli Państwo wybrać lepiej, że decyzja kupna OBC firmy Biotec jest ze wszech miar słuszna. Obiecujemy: nigdy nie będą Państwo tego żałować!
Mamy nadzieję, że już wkrótce powitamy również Państwa w licznej, rozsianej po całym świecie rodzinie usatysfakcjonowanych właścicieli sprzętu z Biotec. Cieszy nas Państwa zainteresowanie naszą produkcją, jesteśmy też pewni, że dokonają Państwo słusznego wyboru.
Biotec Corporation
Berkeley - Monachium - Osaka
Biotec
Kształtujemy już dziś świat jutra!
Przełożył Mieczysław Dutkiewicz
Miasto - Labirynt
Elektroniczna opowieść miłosna
Oto jedna z tych naładowanych elektrycznością nocy, kiedy wiatr wieje od zachodu, a licznik Geigera tyka jak szalony. Powietrze, dostające się do środka przez otwarte okno, jest ciężkie i sprawia, że ciarki przechodzą po skórze. Druga nad ranem. Miasto jeszcze śpi, a ja siedzę przed monitorem i myślę o tobie, Katarzyno.
Wciskam klawisz i na ekranie pojawia się twoja twarz. Mój Boże, jaka jesteś piękna! Wpatruję się w ciebie tak długo, aż zaczynają łzawić mi oczy. Odwracam wzrok i wtedy dostrzegam swoje odbicie w ciemnej szybie okiennej: słabo oświetloną twarz i okulary odbijające jasny prostokąt ekranu. A w tym jasnym prostokącie jesteś ty, Katarzyno. Drobna i nieskazitelna, jak zawsze.
Kręcę głową to w lewo, to w prawo, a twój obraz wędruje po szkłach okularów. Odbicie odbicia zakodowanej pamięci. Trafne określenie. Odbitka z trzeciej ręki. Nie pozostało mi już nic innego, odkąd cię utraciłem, odkąd zaginęłaś w ziemi niczyjej swoich elektronicznych marzeń.
Cholerne taśmy RELEX.
Zużyte przyciski wydają ciche trzaski pod moimi palcami, wykonującymi swój precyzyjny taniec po klawiaturze. Zaczynasz się poruszać, odchylać do tyłu, twoja twarz jest tak nieskończenie miękka.
- Chodź - szepczą twoje wargi. Powoli zdejmujesz przez głowę bluzeczkę.
- Nie!
Przerywam program. Nie, Katarzyno, nie mogę ci tego zrobić. Nie uczynię z ciebie bezbronnego obiektu własnych pragnień. To, co właśnie ukazało się na ekranie, nie wydarzyło się nigdy w rzeczywistości, to tylko uzewnętrznienie mojej olbrzymiej tęsknoty, fantazja, którą tej samotnej, spoconej nocy przekształciłem w ruchome obrazy za pomocą wideosortera.
To całkiem proste. Każdą dającą się wymyślić scenę można urzeczywistnić dzięki elektronice. Masz wroga, którego nienawidzisz? Żaden problem. Możesz go upokorzyć, poddać wymyślnym torturom, nawet zabić. Potrzebny ci jest tylko odpowiedni program - a jest ich pod dostatkiem - i zdjęcie tego osobnika. Wideosorter miesza jedno z drugim i potem możesz już zrobić ze swoim wrogiem to, co ci się żywnie podoba. Wszystko rozgrywa się wprawdzie tylko na ekranie, ale ponieważ obecnie i tak odbieramy naszą rzeczywistość niemal wyłącznie poprzez ekran, wydaje nam się, że odbywa się to naprawdę. To tak jak stechnicyzowane czary voodoo: obraz twego wroga zostaje zaczarowany. Jesteś panem elektronicznych Zombie.
Ty także jesteś teraz takim Zombie, Katarzyno. Żyjesz połowicznie w fantastycznym świecie programu ARCADIA, a mnie porzuciłaś, zostawiłaś samego. Dlaczego to zrobiłaś? Wiem, pomiędzy nami istniał olbrzymi, groteskowy problem, ale przecież mogliśmy się z nim uporać. Ty natomiast uciekłaś w ten świat łąk i lasów, świat, w którym zawsze świeci słońce, ptaszki ćwierkają, drzewa szumią na wietrze i nie istnieje coś takiego jak nienawiść.
Piękna jest ARCADIA, to prawda, powinnaś jednak wiedzieć, jak bardzo mi ciebie brak.
Ale tu gorąco! Moje myśli krążą po głowie, jak da karuzeli. Pędzą wkoło, ciągle tylko wkoło, nie idą do przodu. Muszę z kimś porozmawiać. Może Aleksandra jeszcze nie śpi.
Ale kiedy wchodzę do jej pokoju, widzę od razu, że nic z tej rozmowy nie będzie. Aleksandra leży płasko na swoim okrągłym, szykownym superłożu, z hełmem kontaktowym na głowie i błogim uśmiechem marzyciela programu RELEX na twarzy. Jest teraz gdzieś bardzo daleko, w innym życiu.
Powinienem był to przewidzieć. Ostatnio była raczej niedostępna. Z pewnością woli syntetyczne przygody, pompowane do jej głowy przez komputer RELEX, od rzeczywistości.
Wodzę wzrokiem po naszym obszernym mieszkaniu, w którym cicho pomrukuje urządzenie klimatyzacyjne, przenoszę go na wysokie okna, zajmujące całą wysokość ściany. Oświetlone wieżowce miasta wznoszą się ku niebu jak piękne pomniki. Na najwyższym wierzchołku wieży, miga krążący wokoło, czerwony sygnał świetlny i oblewa różowym blaskiem przeciągające za nim chmury. Całe miasto pogrążone jest w elektronicznym śnie. Czasem wydaje mi się, że jestem jedynym, który czuwa nocą w tym wielkim mieście - i świadomość ta daje mi osobliwe poczucie smutku i samotności.
Aleksandra pojękuje przez sen. Wygląda na to, że w tym widmowym świecie, powstałym w jej głowie ze sterowanych przez komputer elektrycznych impulsów, rozgrywa się właśnie coś dramatycznego. Patrzę na pustą powłokę programu RELEX, jaki właśnie przeżywa. "Caryca Katarzyna i jej pułk przyboczny". Ciągle ten sam kicz! Wybiera tylko takie programy, w których może być Kleopatrą, Messaliną lub Lukrecją Borgią. Oto, czego jej trzeba: luksusu, władzy i mężczyzn.
Do luksusu przywiązywała zawsze największą wagę. Byle tylko żadnych niewygód, a tym bardziej bólu! Nie zdobyła się nawet na dziewięciomiesięczną ciążę, aby mieć własne dziecko. Tuż po zapłodnieniu powierzyła donoszenie ciąży zastępczej matce. Idealne rozwiązanie. Bardzo wygodne. Nie chodziło tu przecież o nic poważnego, jak na przykład ó wybór garderoby lub fryzjera, lecz tylko o dziecko. Uciążliwy, aczkolwiek drobny nabytek, nie wymagający większego poświęcenia.
I właśnie dlatego nie nazwę cię nigdy matką. Dla mnie pozostaniesz na zawsze Aleksandrą, żoną mojego ojca.
Ale dzisiejszej nocy porozmawiałbym chętnie nawet z tobą, cóż, kiedy ty udaremniłaś to w sobie tylko właściwy sposób. - Nie ma nic ważniejszego niż rodzina - odzywam się na głos, aby przerwać tę cholerną ciszę. - Właśnie to ciepło, poczucie bezpieczeństwa; dzięki temu staje się na nogi.
Zatrzaskuję za sobą drzwi i idę z powrotem do swojego pokoju. Jest tu tak ciepło, że momentalnie oblewa mnie pot. Ale to mi nie przeszkadza. Pocenie się, to przynajmniej oznaka życia w tym wysterylizowanym świecie. Z tego też powodu nie włączam nigdy urządzenia klimatyzacyjnego, co z kolei powstrzymuje Aleksandrę przed złożeniem wizyty w moim pokoju. Sama myśl o tym, że mogłaby się spocić, jest dla niej nie do zniesienia, dla tej dobrze wychowanej pani de Keyser, trawionej przez skryte pragnienia.
O tym wszystkim zapominam jednak w chwili, kiedy wciskam przycisk sterowania, a na ekranie pojawia się znowu twoja twarz, Katarzyno. Jak zawsze, przeszywa mnie słodkie uczucie bólu, przypominające mi, że nie zobaczymy się już nigdy i że przedtem było nam ze sobą bardzo dobrze. Przynajmniej nikt nie odbierze mi tych wspomnień.
Nasza love story miała dość niezwykły początek. Kiedy spotkałem cię po raz pierwszy, mogłaś zapoznać się jednocześnie z moim ciosem. Tym, co cię uderzyło, był szinai, drewniany miecz samurajski stosowany w walce kendo.
Działo się to około północy w tej części miasta, gdzie mieszczą się muzea i gdzie zwyczajowo już spotykali się o tej porze wojownicy. Wojownicy, czyli tacy wariaci jak ja, którzy nie chcą dać się ogłupić przez programy RELEX, lecz poszukują prawdziwego życia. Odnajdują je właśnie w walce, dlatego że tu wszystko jest prawdziwe: podniecenie, ból, krew.
Policja nie zawraca sobie nami głowy, my zaś odbywamy o tej godzinie duchów, pomiędzy gmachami muzeów, nasze rytualne walki. My, odszczepieńcy, psychopunki, czerpiący swoje uczucia nie z programów komputerowych lub narkotyków, lecz ze swojej własnej adrenaliny.
Tamtej nocy właśnie przybyłem na miejsce walki, kiedy nagle jakiś typek zagrodził mi drogę kocim ruchem, sprawiającym wrażenie szybkiego i jednocześnie majestatycznie powolnego. Napastnik miał na sobie czarne, skórzane ubranie, wywatowane w ramionach tak groteskowo, że wydawało się, jakby był obdarzony skrzydłami. Włosy skrywał dziwaczny hełm ze skóry i stali, a oczy ginęły pod czarnymi goglami. Miecz szinai trzymał zgodnie z rytuałem: oburącz, wyciągnąwszy dłonie przed siebie, końcem ostrza pionowo ku górze.
- I co? - zapytał.
- Zgoda - odparłem.
W następnej chwili nasze miecze zderzyły się ze szczękiem. Sytuacja nie była wesoła. Już wkrótce zorientowałem się, że nigdy jeszcze nie miałem przed sobą tak groźnego przeciwnika. Przez cały czas byłem w defensywie, a opadające ku mnie drewniane ostrze miecza mogłem odeprzeć dosłownie w ostatnim ułamku sekundy. Kiedy zacząłem nastawiać się psychicznie na porażkę, czarny samuraj potknął się o pustą puszkę po coli i na moment wypadł z rytmu. Wykorzystałem tę szansę i z całej siły zadałem cios. Przeciwnik runął na ziemię. Walka była zakończona.
W ten sposób poznałem cię, Katarzyno, gdyż zaraz potem podniosłaś się z ziemi i niechętnym gestem zdjęłaś z głowy hełm; przekonałem się wówczas, że jesteś najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widziałem i zobaczę w przyszłości.
- Mogłabym posiekać cię na drzazgi - powiedziałaś gniewnie. Mój Boże, jak piękna byłaś w tym momencie.
Bez słowa skinąłem głową.
Rozwiązałaś węzeł na karku. Nieokiełznana grzywa czarnych loków zsunęła ci się na ramiona. Odrzuciłaś włosy do tyłu, potrząsając głową w taki sposób, że myślałem, iż oszaleję.
Machinalnie, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, uformowałem swoje myśli w słowa:
- Jesteś śliczna - powiedziałem. Roześmiałaś się. - Wiem o tym.
I to dopełniło miary. Odkąd sięgnę pamięcią, czułem zawsze przewagę nad innymi - oprócz ojca. Teraz jednak patrzyłem w twoje mglistoszare oczy i wiedziałem, że od tego momentu czeka mnie walka. Oto moje wyzwanie.
Chyba jednak i ty dostrzegłaś we mnie coś, co robiło na tobie wrażenie, gdyż od tego czasu widywaliśmy się częściej. Spotykaliśmy się zawsze w tym samym miejscu, ale nie nudziliśmy się nigdy. Zresztą nie mieliśmy wyboru: nie było już prawie kawiarń, kin czy dyskotek. Żyliśmy w widmowym mieście. Cała Ziemia jest taką widmową planetą. Pracują wyłącznie maszyny i kilka niepoprawnych typów. Reszta ludzkości spędza życie na marzeniach, pod dyktando programów RELEX.
Rozmawialiśmy i o tym.
- Próbowałaś kiedyś? - zapytałem. - Jeden raz - powiedziałaś.
- I co? Przyjemnie było?
- Przyjemnie - twoje oczy spoglądały teraz łagodnie. - Cudownie. Byłam w programie ARCADIA. Było tak spokojnie, idyllicznie. Najchętniej zostałabym tam na zawsze.
- To dlaczego nie próbowałaś tam wrócić?
- Ponieważ jestem zwolenniczką prostych rozwiązań - wyjaśniłaś. Potem spojrzałaś na mnie i przez dłuższą chwilę nie odrywałaś wzroku. - A poza tym nie muszę się odurzać, aby być szczęśliwą.
Sposób, w jaki to powiedziałaś, napełnił mnie dumą.
A kilka tygodni później udałaś się znowu do ARCADII. Och, Katarzyno! Moje palce tańczą znowu po lepkiej od potu klawiaturze. Cyfrowe zdjęcia, jedno po drugim, ukazują się na ekranie i znikają z powrotem. Są to wyłącznie twoje zdjęcia, cały elektroniczny album. Ja zaś siedzę, patrzę i marzę.
Potem wszystko mija. Siedzę w bezruchu przed pustym ekranem i nie wiem, co mam robić. Jak zwykle w takich wypadkach pozostaje mi tylko jedno: porozmawiać z ojcem, którego kocham jeszcze w tym samym stopniu, co przed czterema laty, kiedy umarł.
Wprowadzam płat pamięci i aktywizuję program. Ekran rozjaśnia się ponownie, ukazuje się na nim twarz mojego ojca. Uśmiecha się do mnie, jak gdyby mógł mnie naprawdę dojrzeć.
- Och, wizyta - mówi. - Zaraz zgadnę. Czy to ty, Robin? Czuję falę ciepła w okolicy serca. Chwilowo zapominam, że w rzeczywistości nie rozmawiam wcale z ojcem, lecz z zakodowanym elektronicznie modelem osobowości.
- Tak, tato - mówię. - To ja, Robin.
Kiwa głową. - To ładnie, że znowu znalazłeś dla mnie trochę czasu. Jaki mamy dziś dzień?
- Dziesiąty sierpnia 2022.
- Och, gratuluję. A więc ukończyłeś właśnie siedemnaście lat - potrząsa głową. - Mój Boże, ależ ten czas leci! Pamiętam jeszcze, jak miałeś dwanaście lat dwa tygodnie temu - urywa i marszczy brwi. Przez chwilę sprawia wrażenie bezradnego, jak gdyby jego program zawierał jakiś koszmar. - Bzdura! Jakie dwa tygodnie! Chciałem oczywiście powiedzieć cztery lata temu. Hmm, a więc jesteś już prawie dorosły. Szkoda, że nie mogę cię teraz zobaczyć.
- Tak - mówię - rzeczywiście szkoda, że nie możesz mnie widzieć - głos mam trochę ochrypły.
Mój ojciec jest uczuciowy nawet jako elektroniczna kopia.
- No cóż, trudno - mówi z uderzającą wesołością w głosie. - Czy mógłbym coś dla ciebie zrobić, Robinie?
Nie wiem, od czego zacząć. Niezdecydowanie przesuwam ręką po plastykowej obudowie komputera.
- Gdybyś był tu teraz przy mnie - mamroczę. - Przecież jestem przy tobie.
- To prawda, ale... - waham się przez chwilę - ale nie tak naprawdę. Wiesz, co mam na myśli. I nie rozwijasz się dalej. Właśnie dlatego stajesz mi się obcy. Opracowałeś ten program, który cię przedstawia, cztery lata temu, na dwa tygodnie przed... twoją śmiercią. To program perfekcyjny, ale nie przyjmuje nic nowego. Wszystko, o czym mówię ci dziś, zostaje wprowadzone do pamięci tymczasowej, a następnym razem okazuje się, że nic z tego nie zapamiętałeś. Ciągle muszę opowiadać ci od początku, co wydarzyło się na świecie. Za każdym razem myślisz, że mam dwanaście lat. To bardzo utrudnia sytuację.
- Rozumiem - uśmiecha się. - Istnieje program, jakiego nie udało mi się umieścić na rynku. Dzięki niemu można wprowadzać uzupełnienia do istniejącego programu dowolną ilość razy i to za pomocą dynamicznego sprzężenia zwrotnego pomiędzy poszczególnymi częściami, to znaczy...
Wygłasza długi wykład, z którego wynika, że dzięki temu programowi o nazwie MERGER mogę wprowadzić do jego modelu osobowości jako doświadczenie każdą przeprowadzoną z nim rozmowę.
To robi na mnie wrażenie.
- Wspaniale - mówię. - Nic dziwnego, że to właśnie ty opracowałeś pierwszy program RELEX.
Z posępną miną potakuje. - Tak, ale teraz myślę, że nie powinienem był się za to brać.
Do diabła, ma rację! Gdyby nie te nieszczęsne programy, Katarzyna nadal byłaby przy mnie. Ale jemu chodzi oczywiście o coś innego. Chciał przez to powiedzieć, że mimo woli zniszczył naszą cywilizację.
RELEX to skrót. Cała nazwa brzmi: Real Life Experience. Kiedy program RELEX zostaje wprowadzony do systemu nerwowego człowieka, delikwent przeżywa wydarzenia tak, jak gdyby odbywały się w rzeczywistości. To tak jak w kinie, tylko że tu uczestniczy się w tym samemu. Możesz na przykład nie tylko patrzeć na Roberta de Niro, ale stać się nim. Albo Sylwestrem Stallone. Lub Tarzanem. Albo nawet Marilyn.
Jest to oczywiście piękniejsze niż prawdziwe życie. I w ten sposób wszyscy ulegli urokowi programów RELEX. Z opłakanymi skutkami.
- Robin.
Nikomu nie zależy już na tym, aby zarabiać pieniądze. Przecież program RELEX, w którym można żyć w nieprawdopodobnym luksusie jako multimilioner, jest o wiele lepszy. Nikt nie wyjeżdża na urlop. RELEX zapewnia wymarzony urlop z dostawą do domu, a raczej: z dostawą do mózgu. Nikt nie myśli o tym, aby się zakochać, nikt nie chodzi do restauracji, aby zjeść coś dobrego. Wszystko dzięki programowi RELEX, tyle że w sposób bardziej doskonały. Ludzie nie mogą się już bez tego obyć, marnotrawią życie w błogich marzeniach oferowanych przez RELEX. A świat w tym czasie ulega zagładzie.
- Robinie - czy mnie słyszysz? Otrząsam się z natłoku myśli.
- Przepraszam. Bardzo mi przykro. Myślałem o programie RELEX. Jeden wynalazek, a jak bardzo zmienił świat. Aż trudno w to uwierzyć.
Ojciec wzdycha. - Przecież nie chciałem tego.
- Oczywiście, tato, nie chciałeś tego. Nikt nie był bardziej przerażony konsekwencjami tego wynalazku, niż ty sam. To zmartwienie zabiło cię, nieświadomie sam siebie skazałeś na karę śmierci.
Usiłuje zmienić temat.
- Jak się mają twoi przyjaciele? - pyta. - Co z Mickiem?
- Nie żyje. Kalifornijska ruletka.
- Kalifornijska ruletka?
- Tak. Istnieje kilka drobnych firm, które wbudowują w swoje programy zabezpieczenie przed pirackimi próbami kopiowania. Urządzenie niszczy komputer, ale jednocześnie intruza. Huk, wielki wybuch, rozumiesz? Tak jakby eksplozja bomby atomowej w głowie. Oficjalnie nazywają to śmiercią mózgu. Są tacy, dla których kopiowanie stało się próbą męstwa. Przełączają na kopiowanie, włamują się do programu i czekają, czy wybuchnie. Jeżeli przeżyją, stają się wielkimi bohaterami, jeżeli nie, to... pokój ich neuronom!
- Czegoś bardziej zwariowanego nie słyszałem od dawna! - Ojciec nie ukrywa nawet swego ogromnego zdziwienia. - Czyżby życie znaczyło dla nich tak mało?
- A czym jest życie, tato? To tylko elektryczne impulsy w głowie, mówiące nam, co jest rzeczywistością. A może być zupełnie inaczej. Może się mylimy. Może jesteśmy programami z zakodowanymi iluzjami życia. Może to wszystko, co tu widzimy - szerokim gestem obejmuję pokój, całe miasto, noc i gwiazdy - może to wszystko jest tylko programem z małej, srebrnej dyskietki, tylko że jeszcze się w tym nie połapaliśmy?
- Przestań! - krzyczy ojciec. - Przestań!
Naprawdę go przeraziłem. Czyżby uwierzył w te moje idiotyczne pomysły? Czyżby uważał, że to jest możliwe? Czuję zimny dreszcz przebiegający mi po krzyżu.
- Wybacz - mówię. - Jestem teraz tak skołowaciały, że nie można nawet ze mną porozmawiać. Właściwie chciałem cię prosić o radę w sprawie Katarzyny, ale...
- Kto to jest Katarzyna?
- No - odpowiadam - tego się nie da wyjaśnić tak po prostu. Może innym razem. - Nachylam się nad pulpitem i wyłączam program. Nie wiem nawet, dlaczego to zrobiłem. Po prostu taki impuls.
I znowu jestem sam w tym gorącym pokoju. Sam ze wspomnieniami o tobie, Katarzyno.
Byłaś zawsze pełna niespodzianek. Upłynęło sześć tygodni naszej znajomości, zanim zaprosiłaś mnie do siebie do domu. Twój sposób bycia, narzucanie innym swojej woli, pewność siebie - wszystko to przemawiało za tym, że pochodzisz z jakiegoś bogatego domu. A potem stałem w tym twoim śmiesznym, małym, zagraconym mieszkaniu, w ponurym domu czynszowym w pobliżu dworca kolejowego, a ty wskazałaś na ociężałą, korpulentną kobietę i powiedziałaś: "To moja matka. Zarabia pieniądze jako zastępcza matka. Mój ojciec porzucił nas."
Nie były to takie stosunki rodzinne, jakich się spodziewałem. Zastępcza matka. Ten zawód nie cieszył się szczególnym poważaniem. Ale ja nie zwracałem na to uwagi. Nie wiem dlaczego, ale twoja matka spodobała mi się od pierwszego wejrzenia. Podobało mi się również twoje małe mieszkanie, dawało bowiem poczucie ciepła. Panował tu dobry klimat.
Tego wieczoru wiedziałem, że obserwujesz mnie uważnie. Ponieważ przekonałaś się, że moja pozytywna reakcja była szczera, oznaczało to, że zdałem na piątkę twój ostatni test. Od tej pory w naszej miłości nie było żadnych "jeżeli" i "ale".
Odwiedzałem was tak często, jak tylko to było możliwe. Twoja matka miała wszystkie te cechy charakteru, które powinny posiadać zastępcze matki. Była spokojna, zrównoważona i lubiła siedzieć w domu. W ciągu swoich ośmiu ciąży przeczytała mnóstwo książek i umiała wspaniale opowiadać.
Był to piękny okres - aż do tego strasznego wieczoru. Twoja matka opowiedziała właśnie kilka śmiałych wspomnień z czasów swojej młodości - w XX wieku ludzie nie byli tak konserwatywni jak dziś - i zatopiona w myślach maczała wargi w filiżance z herbatą.
- Posłuchaj, Robinie - odezwała się nagle - znam cię od dłuższego czasu, ale wiem tylko, jak masz na imię. Jak ty się właściwie nazywasz?
- Robin de Keyser - odparłem.
Filiżanka wypadła jej z ręki, herbata rozlała się, zostawiając na śnieżnobiałym obrusie ciemne plamy. Gdybym wleciał do pokoju przez okno jako duch, nie przeraziłbym jej chyba bardziej.
- De Keyser - wyszeptała. - Czy to twój ojciec wynalazł ten idiotyczny RELEX?
- Tak - odpowiedziałem niepewnie.
Skinęła głową. Drżącą ręką przesunęła po twarzy, na moment przycisnęła palce do opuszczonych powiek.
- Idź już, Robinie - powiedziała zmęczonym głosem. - Idź i nie wracaj tu nigdy.
Byłem jak sparaliżowany. Krew uderzyła mi do głowy. - Ale co się stało? - zapytałem. - Dlaczego?
Obrzuciła mnie wzrokiem, w którym mieszały się ze sobą miłość i ból.
- Proszę cię, idź już - powtórzyła.
A ty? Wzruszyłaś bezradnie ramionami i odprowadziłaś mnie do drzwi. Na schodach objęliśmy się, zupełnie zdezorientowani, i przywarliśmy do siebie w długim pocałunku.
To był nasz ostatni pocałunek. Następnego dnia dowiedziałem się, że jesteś moją siostrą.
Właściwie to wszystko było jeszcze bardziej skomplikowane; nasz stopień pokrewieństwa nie miał jeszcze wtedy żadnego określenia, tak był niezwykły.
Twoja matka była właśnie tą zastępczą matką, która zamiast Aleksandry donosiła ciążę, wydając mnie na świat. Urodziła więc nas ta sama kobieta, w pewnym sensie byłem twoim starszym o rok bratem. Nie wiedzieliśmy jednak o tym, kiedy połączyło nas uczucie miłości. Jak widać, nie istnieje coś tak nieprawdopodobnego, aby nie mogło się kiedyś wydarzyć. Dla ciebie był to prawdziwy cios.
- Między nami wszystko skończone - powiedziałaś. - Jesteśmy rodzeństwem.
Próbowałem cię uspokoić. - Tak naprawdę nie jesteśmy ze sobą spokrewnieni - oponowałem. - Geny odziedziczyłem po mojej matce, nie po twojej.
Nie dałaś się jednak przekonać. Obstawałaś przy tym, że jesteśmy dziećmi tej samej matki, a więc nie powinniśmy się kochać. Od tej pory przestałem cię widywać. Od znajomych dowiedziałem się, że znalazłaś ukojenie i spokój w ARCADII. Płakałem i kląłem ile wlezie, bałem się o ciebie, wiedziałem bowiem, że kto choć raz zacznie z programami RELEX, ten jest skończony. Sama myśl o tym, że mogłabyś uzależnić się od RELEX - u tak jak Aleksandra, doprowadzała mnie do szału.
Rzeczywistość okazała się jeszcze gorsza. Pewnego dnia udałaś się do ARCADII i już nigdy nie wróciłaś. Dobrowolnie przekroczyłaś tę niewidzialną granicę, stając się elegrantem, czyli elektronicznym emigrantem. U ludzi niezrównoważonych może się zdarzyć, że moc wejściowa programu osiąga punkt krytyczny, a świat fantazji w głowie zaczyna żyć własnym życiem. Nawet bez impulsów z komputera pozostaje się wtedy w wybranym uprzednio programie. Świat programu RELEX zastępuje rzeczywistość. Przebąkuje się już o tym, że w tym stadium jest się nieśmiertelnym, jako że posiada się już wyłącznie myśli, ciało jest iluzją. Według mnie jest to jednak bzdura, gdyż ciało pozostaje w naszym świecie jak pusta powłoka. Kiedy ono umiera, kończy się też nasz byt w świecie RELEX - u. Ale tak naprawdę, nikt nie wie, jak to właściwie jest.
Ty też jesteś teraz tylko taką powłoką, Katarzyno. Zgoda, mam zakodowaną . symulację osobowości, nigdy jednak jeszcze nie zaktywizowałem tego programu. Myślę, że nie wytrzymałbym tego, gdybyś jeszcze ty zaczęła rozmawiać ze mną przez ekran.
Nie wiem już, co robić. Włączam elektroniczną muzykę medytacji, dopasowując rytm muzyki do bicia mego serca. To działa na mnie zawsze uspokajająco. Pozwalam się powoli unosić na harmonijnych wibracjach, dryfując w kierunku odległego horyzontu.
I nagle przychodzi olśnienie. Jest wyjście! Zintegruję model osobowości Katarzyny z programem MERGER mojego ojca w programie ARCADIA. Potem udam się tam, ponieważ wiem, że czeka na mnie gdzieś w tamtym świecie. I nigdy więcej tu nie wrócę.
Bez wahania przystępuję do działania, wykonując niezbędne czynności. Podczas gdy komputer przeprowadza integrację danych, wstaję i podchodzę do okna. Po raz ostatni spoglądam na moje miasto nocą - widok, jakiego nie ujrzę już nigdy. Z muzyką w tle to wszystko sprawia wrażenie nierzeczywiste, jakby było tylko kadrem z filmu.
A może to rzeczywiście tylko projekcja? Któż to może wiedzieć? Rzeczywistość jest dziś tak podziurawiona jak sito. Nie można już na niczym polegać. Ludzie przeżywają przygody, jakich wcale nie przeżywali, fałszywa rzeczywistość jest bardziej prawdziwa niż ta prawdziwa. Zwierzęta w zoo zostały wynalezione przez techników genetycznych, prezydent Stanów Zjednoczonych nazywa się John F. Kennedy i jest programem komputerowym. Moja matka nie jest moją matką. Mój ojciec nie żyje, ale właśnie z nim rozmawiałem.
Rzeczywistość to słowo pozbawione wszelkiej wartości. Gra bez reguł. Dlatego ustalę teraz moje własne reguły. Nowy program ARCADIA jest gotowy do startu. Wkładam hełm kontaktowy. Przechodzą mnie ciarki. Wieżowce widoczne za oknem zaczynają rozpływać mi się w oczach.
Bez wahania wciskam przycisk rozruchu i stoję już na polnej drodze w ARCADII. Obok mnie złocistożółte łany pszenicy falują na wietrze. Droga wiedzie na pagórek, zza którego wystaje wieża kościelna. Gdzieś w oddali stuka dzięcioł. Kolory są wyraźne, w powietrzu roznosi się zapach wilgotnej ziemi. Na zachodzie przesuwają się ciemne chmury. Cały krajobraz spina podwójna tęcza.
Oddycham głęboko i wyruszam przed siebie, na spotkanie tęczy. Wiem, że odnajdę cię tam, Katarzyno.
Przełożył Mieczyslaw Dutkiewicz
Obydwiema nogami na Ziemi
Powtórka akcji
Mężczyzna poruszał się po rozległej powierzchni niezdarnymi susami, wzbijając kłęby kurzu, który snuł się w powietrzu, jakby nie zamierzał w ogóle osiąść z powrotem. Ciemna osłona przeciwsłoneczna skafandra odbijała w stronę kamery oślepiające refleksy świetlne. Przez krótką chwilę ekran wypełniony był jedynie niekształtną białą plamą.
"Wkrótce pułkownik Ronneberger opuści pole widzenia kamery stacjonarnej i wsiądzie do lunachodu, gdzie oczekuje go już major Leontonow. Wspólnie odbędą krótką przejażdżkę, której celem jest uzyskanie odpowiedzi na pytanie, na co natknął się radziecki robot księżycowy w dniu 4 czerwca 1991 roku, a więc dokładnie pięć miesięcy temu. Jeszcze trochę cierpliwości i dowiemy się, co wtedy znaleziono, czym jest ów metalowy, regularnie uformowany obiekt."
W głosie spikera, który od dwu godzin robił, co tylko mógł, aby przyciągnąć uwagę telewidzów, chociaż do tej pory nie wydarzyło się nic interesującego, można było wyczuć, obok zmęczenia, nutę zapału i napięcie.
Artur Ronneberger wpatrywał się w ekran, na którym astronauta kierował właśnie swe kroki ku lunachodowi. To mam być ja? - myślał zdziwiony. Zdumienie nie opuszczało go od początku transmisji. Nie mógł uwolnić się od wrażenia, że on i ta drobna postać to dwie osoby nie mające ze sobą nic wspólnego. To, co działo się na ekranie, nie oddawało nic z panującej wówczas atmosfery, nie czuło się ani zachwytu, ani fascynacji. Wszystko było nieprawdziwe, jak niezbyt udany film. Gotów był się założyć; że za chwilę zabłyśnie oświetlenie studyjne, a zza dekoracji imitujących powierzchnię Księżyca wyjdzie reżyser i powie: "Okay, Ronneberger, tę scenę mamy już z głowy". Wcale by się nie zdziwił. Wszystko było tak bardzo nieprawdziwe!
Rozejrzał się wokół siebie. Na kanapie obok niego siedziała żona, dzieci przykucnęły na podłodze ze wzrokiem wlepionym w ekran telewizora - i to również było nieprawdziwe. Tylko jego myśli wydawały się prawdziwe. Prawdziwe. jasne i wyraźne. To były sprawy istotne i niesłychanie konkretne. Wydarzenia, które rozegrały się już po lądowaniu, wydawały się w porównaniu z nimi płytkie i niewyraźne, jak gdyby obserwowano je przez przednią szybę pojazdu w deszczowy dzień, kiedy to wycieraczki zapewniają dobrą widoczność tylko przez krótkie chwile.
Tam wszystko było jasne i wyraźne, widoczne jak na dłoni, a nie jak to pokazywano teraz. Zniechęcony wyłączył wideomagnetofon i opadł z powrotem na oparcie kanapy.
I oto były przy nim znowu wszystkie wspomnienia. Uśmiechnął się. Tak, nareszcie wróciły, wszystkie, tak upragnione i zbyt ulotne, Chodźcie do mnie, śmiało, jakże się cieszę! Jakże się cieszę...
Interferencja
Stolik w małej restauracji nie był zbyt czysty, ale to mu nie przeszkadzało. Siedział w ciemnym kącie, okryty cieniem, dopóki nie wydobyło go stamtąd niedyskretne światło reflektora skierowanego na telewizor. Po co im jeszcze to światło, pomyślał. Istotnie, na sali bankietowej było wystarczająco widno. Wspaniałe żyrandole, świece towarzyszące kwiatom na stolikach. Naprawdę jest tu ładnie, pomyślał, cudownie! Szkoda tylko, że blat stołu jest taki lepki. A do tego radio, dudlące niemiłosiernie gdzieś z tyłu... Można się było przynajmniej spodziewać, że je wyłączą, skoro bankiet wydawał sam prezydent. Poza tym bawił się wspaniale. Tyle pięknych kobiet w wieczorowych sukniach i ci wszyscy ważni faceci, którzy kiwali przyjaźnie głowami, ilekroć na nich spojrzał. Było to rzeczywiście przyjęcie o wyszukanej elegancji. Tak, tak, bez wątpienia. I to tylko na jego cześć.
Prezydent nawet przepił do niego. Chciał odwzajemnić gest i unieść swoją szklankę, ale nie było jej na stole. Szybko otworzył kolejną butelkę piwa. Nie chcąc, aby prezydent czekał na niego, nie tracił już czasu na szukanie szklanki i wypił z butelki.
- Na zdrowie, panie prezydencie! - zawołał głośno, może nawet zbyt głośno, bo twarze wszystkich obecnych zwróciły się ku niemu. W ich spojrzeniach malowało się nie skrywane oburzenie. I akurat w takiej chwili dała mu się we znaki siła ciążenia. Długotrwały pobyt na Księżycu i w kosmosie osłabił jego mięśnie. Zanim zdążył temu zapobiec, runął na podłogę, pociągając za sobą kilka butelek ze stołu.
Ktoś (nie był pewien czy to prezydent, czy też gospodarz, w każdym razie ktoś znaczący, wszyscy byli tu ważniejsi od niego) pochylił się nad nim, klnąc bez opanowania.
- Pijane bydlę! Kto teraz zapłaci za szkło? Ty... Jego agresywny głos stał się nagle cichy i niepewny. - Do diabła! Czy pan nie jest przypadkiem?...
- Tak, jestem eks - pułkownik Ronneberger, eks - kierownik pierwszej międzynarodowej ekspedycji na Księżyc - odparł gniewnie, odzyskując na krótko pełnię świadomości. Roześmiał się. - Eks - kierownik ekspedycji lub eks - pedycji, nie eks - ekspedycji. - Skinął głową i znowu parsknął śmiechem. Poruszył się, trącając porozrzucane butelki. - To było przymusowe lądowanie - wyjaśnił z powagą.
Kątem oka dostrzegł, jak gospodarz podbiega do telefonu i pośpiesznie wykręca numer...
Bezsenność
W ciemnościach przewracał się z boku na bok. Całe ciało pokrywała warstwa czegoś śliskiego. Był zlany potem. Prześcieradło okleiło mu się wokół nóg jak wilgotna żmija.
Pół do czwartej. Od pięciu godzin robił wszystko, by usnąć, nie doczekał się jednak nawet zbawiennej drzemki. Raz po raz zerkał na zamazane kontury drobnych przedmiotów ustawionych na nocnym stoliku. Małe buteleczki niczym zabawki, a w nich pigułki, zielone, białe, błękitne. Ale tym razem chciał obyć się bez nich. Były takie malutkie, kolorowe, wesołe, zupełnie jak krasnoludki, ale w rzeczywistości - trudno o gorszych tyranów! Zacisnął dłonie na mokrej od potu poduszce. Do diabła, musi dać sobie radę! Ciemny pokój przywiódł mu na myśl okres, kiedy był jeszcze młody, kina, w których spędzał mnóstwo czasu. Cóż innego mógł robić, zawsze był odludkiem. Tam, otoczony mrokiem widowni, w pokrzepiającej izolacji swojej samotności, odżywał wraz z tymi, którzy pojawiali się na ekranie: Woody Allen, Humphrey Bogam, wszyscy ci piękni i bici, wszyscy ci piękni i bici.
Jego też bito, ale on nie był piękny. Obrażał każdego, kto się z nim zadawał, obrażał siebie samego. Czy istniał na świecie ktoś bardziej bezużyteczny od niego? Wszystko miał już za sobą: cel życia, młodość, sukcesy zawodowe, wesołość, łzy, miłość, szacunek dla samego siebie, wszystko. Tym, co mu jeszcze zostało, były wspomnienia. Otaczający go świat nic już dla niego nie znaczył. Były to już tylko papierowe kulisy, które powstrzymywały go przed oddaniem się bez reszty wspomnieniom. Świat nie był mu już potrzebny i on nie był potrzebny światu. Ta przerażająca bezużyteczność! Nie pracował już, tylko pił i awanturował się, bił żonę. Po co być dłużej ciężarem dla nich wszystkich? Dawno już powinien podjąć decyzję, ale nie mógł się na to zdobyć.
Jęcząc przewalał się z boku na bok. Spojrzał na zegarek: pół do czwartej. Czy to możliwe? Upłynęła przecież cała wieczność wypełniona myślami, potem, jękami, wierceniem się na łóżku - a czas nie posunął się do przodu. Tykający ironicznie budzik stanowił wyzwanie. Bezlitosnym ruchem strącił swego dręczyciela ze stolika. Budzik spadł na podłogę, tykał jednak nadal. Pół do czwartej Nie było dokąd uciekać.
Zapłon czasu
Może właśnie ta druga konferencja prasowa zapoczątkowała jego upadek. Impreza zaczęła się zupełnie niewinnie od zwykłych w takich przypadkach bzdur. Ronneberger zaprezentował cały swój wyuczony imbecylizm, wpojony przez psychologów z NASA i dodający uroku konferencjom prasowym amerykańskich astronautów. ("Niech pan tego nie komplikuje, Ronneberger. Proszę pamiętać, że inni mają się z panem identyfikować. Nie można wymagać od nich zbyt wiele. Musi pan się zachowywać zupełnie naturalnie, jak pierwszy lepszy sąsiad z ulicy.") A ponieważ zgodnie z niezgłębionymi prawami show - marketingu, astronauci musieli udawać głupszych niż byli w rzeczywistości, zachowywał się "naturalnie". Konferencja prasowa przebiegała początkowo według stałego wzoru:
1. Odpowiednia mina podczas wystąpienia (dynamiczna, z lekkim rysem zdecydowania i żądzy przygody w kącikach ust, ale mimo to przyjazna - jak u Johna Wayne'a w jego najlepszym okresie).
2. Emocjonalne łamanie lodów - na przykład przesadnie okazywany przestrach na widok olbrzymiej liczby fotografów i okrzyk: "Święty Kodaku, dopomóż mi!"
3. Wyraźne wskazanie palcem na któregokolwiek fotografa niezależnie od tego, czy jest to ktoś znajomy, czy też nie - taki gest sprawia wrażenie spontaniczności i wygląda dobrze na zdjęciach.
4. Zajęcie miejsca i udzielanie odpowiedzi na pytania. Tu należy pamiętać, aby zwracać się do dziennikarzy po nazwisku - wtedy nie czują się oni jak ciekawscy intruzi, lecz jak równorzędni rozmówcy - i zapewniać ich, jak bardzo interesujące zadają pytania.
Do tego momentu wszystko przebiegało sprawnie. Ronneberger odpowiadał na pytania z rutyną i bez wewnętrznego zaangażowania. W pewnej chwili padło pytanie, dotyczące jego osobistych wrażeń z pobytu na Księżycu.
Zawahał się.
- Obawiam się, że nie będę w stanie tego opowiedzieć - powiedział w końcu z namysłem. - Było wprost cudownie. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak szczęśliwy, jak tam w górze. To było doświadczenie, które zadecydowało o dalszym moim życiu, wspaniały sen, który się ziścił.
- A co będzie, kiedy ten sen się skończy, a pan jak dawniej stanie znowu obydwiema nogami na Ziemi?
Pytanie zaskoczyło go. Właśnie, co wtedy zrobi? Poczuł się jak długodystansowiec, który dopiero po ukończeniu biegu uświadamia sobie, że nie wie, gdzie była meta.
- Nie mam jeszcze żadnych określonych planów na przyszłość - odparł podniesionym głosem.
Pytanie wytrąciło go zupełnie z równowagi.
Blizny
Drgnął nagle i wtedy się obudził. Rozglądał się wokoło nie mogąc zebrać myśli, dopiero po chwili uświadomił sobie, że leży w pokoju na sofie. Nie było w tym nic dziwnego. Od dwóch tygodni spędzał identycznie większość czasu. Cóż innego mógłby robić? Czasem szedł na przechadzkę, ale ludzie schodzili mu z drogi. Sukinsyny! Cóż oni mogą wiedzieć! Zadzierają wyniośle nosa i myślą, że staną się przez to ważni! Ziewnął szeroko, drapiąc się po nie ogolonej głowie. Wszystko przez to, że spał źle. Przewrócił się na bok i potrącił ręką butelkę po piwie. Masa takich butelek stała obok sofy. Brzęk szkła zwabił Donnę.
- Obudziłeś się wreszcie? - nie podniosła wprawdzie głosu, ale i tak zabrzmiało to ostro. - Zdążyłeś już wytrzeźwieć?
Spojrzał na nią, po czym beknął. Właściwie mógł się powstrzymać, ale stojąc tak przed nim, prowokowała go. Donna wybuchnęła stekiem przekleństw. Jej głos był coraz wyższy i bardziej poirytowany. Nawet nie zadał sobie trudu, aby jej wysłuchać. Znał już to gderanie na pamięć. Zamiast tego wyobraził ją sobie, jak stoi w tych swoich okropnych pluszowych papuciach i jaskrawożółtym fartuszku w samym środku Mare Crisium. Wtedy nie słyszałby jej zrzędzenia. Poruszałaby tylko bezgłośnie ustami jak zaczarowany karp. Ta myśl ubawiła go.
- Ciekawe, co cię tak rozśmieszyło! Spojrzał na nią.
- Że wyglądasz tak głupio - chciał ją dotknąć. To pragnienie dominowało w nim teraz. Jego również zraniono. - Szkoda, że nie możesz zobaczyć, jak głupio wyglądasz!
Umilkła i skrzywiła się jak do płaczu. Ten grymas nie był u niej czymś nowym, stąd też liczne zmarszczki, które wyglądały jak nakarbowane.
Nagle przypomniał sobie, jaka była dawniej ładna. Oczy, zaczerwienione teraz od płaczu i pozbawione blasku, były niegdyś jasne i tryskały życiem. Do diabła, co w końcu zrobiła mu złego!? Zapragnął wstać, objąć ją mocno i powiedzieć: "Wybacz mi, kochanie, zachowałem się okropnie. Bardzo mi przykro." Zbyt często jednak słyszał to w kinie i właśnie dlatego taka reakcja wydała mu się sztuczna, nic nie znacząca. Co innego, jeżeli zachowuje się tak Robert Redford, czy Cary Grant, ale on? Taka scena mogła wydarzyć się w Hollywood, ale nie w Stackleford, stan Kentucky.
Odczuł pieczenie na policzku i wtedy zrozumiał, że Donna uderzyła go w twarz, później jeszcze raz i jeszcze, opanowała ją prawdziwa furia. Odepchnął ją, aż upadła.
- Co ty sobie myślisz? - krzyknął. - Nie jestem pierwszym lepszym włóczęgą, którego możesz spoliczkować. Ostatecznie jestem pułkownikiem Ronnebergerem, słynnym astronautą!
- Odkąd cię wyrzucono, nie jesteś już słynny.
- To było zwolnienie honorowe, zapamiętaj sobie! Honorowe, rozumiesz?
- Nie rozśmieszaj mnie, dobrze? I nie łudź się, że jesteś sławny! Może kiedyś, dawno temu, ale nie teraz. Najwyżej słyniesz w naszym mieście z tego, że przepijasz swoją opinię i rozum. Przez ciebie musieliśmy nawet odesłać dzieci. A pani Guilford powiedziała wczoraj, że hańbisz dobre imię naszego narodu.
- Pani Guilford! Tak jakby ten babsztyl zrobił coś kiedykolwiek dla naszego narodu! Ja to co innego! Poleciałem na Księżyc, podczas kiedy ona grzała sobie w domu przy piecu swój tłusty zad. Doczekałem się nawet nagrody za swoje zasługi: honorowego zwolnienia - odchrząknął głośno. - Honorowego.
Spojrzała na niego i ujęła za rękę.
- Art - szepnęła.
Walczył ze sobą przez chwilę, po czym odtrącił ją.
- Daj mi spokój! - warknął. Nie odeszła, krzyknął więc z całej siły: - Nie słyszałaś, co powiedziałem? Zjeżdżaj! No, zmiataj stąd! Chcę być sam! Znoszę to wspaniale! - odwrócił głowę w drugą stronę. Usłyszał kroki: człapanie oddaliło się w stronę kuchni, a wkrótce dobiegło go stamtąd tłumione pochlipywanie.
- Przestań ryczeć! - krzyknął.
Płacz nie ustawał. Gorączkowo chwycił butelkę i przytknął do ust. Wlewał w siebie jej zawartość z taką zaciekłością, jak gdyby chciał siebie zabić.
Apogeum
Trzask... pisk... - Zrozumiałem. Odbiór! - ... pisk... Długimi, efektownymi susami pokonywał rozległą powierzchnię, zdawało mu się, że płynie. W osłonie przeciwsłonecznej Leontonowa ujrzał swoje odbicie: mityczna postać w białym skafandrze, wspaniały rycerz, nieustraszony bohater w błyszczącej zbroi na tropach Graala, żywa legenda. Ten obraz wypalił piętno w rozgorączkowanym umyśle i zadomowił się tam na stałe, dając poczucie szczęścia. Lawrence z Arabii z Księżyca.
Słyszał, jak Leontonow prowadzi rozmowę z naziemną stacją kontrolną Bajkonur II. Wkrótce dobiegł go głos Douga Findlaya z Houston. Był jakiś zduszony i obcy, przypominał coś. Okres studiów. Piosenki Beatlesów. "Klub Samotnych Serc Sierżanta Peppera". To już piętnaście lat. Poczuł, że narasta w nim nostalgia. To były czasy! Mógł być z nich dumny.
- Cztery tysiące dziur na Mare Crisium - pomrukiwał beztrosko, spoglądając na księżycową pustynię usianą kraterami. Ci z naziemnej stacji kontrolnej nie widzieli nic zdrożnego w tym, że sobie podśpiewuje. Show był potrzebny. Ostatecznie trzeba było zaoferować coś widzom w zamian za te głupawe, sentymentalne seriale, które zazwyczaj leciały o tej porze w telewizji. Zerknął na zegarek. O tej godzinie wyświetlali "Szpital w Green Hill". Czy tej uroczej siostrze Alicji uda się uchronić sympatycznego chirurga przed intrygą, jaką uknuł podły anestezjolog? Zanim jednak Państwo dowiecie się o tym, kilka słów informacji na tematy medyczne. Bzdura, pomyślał ubawiony.
W dalszym ciągu nucił coś półgłosem, z przyzwyczajenia już schylając się po próbki kamieni. Kiedy przeszedł do piosenek bardziej sprośnych, przerwali mu.
Nie przejął się tym zbytnio, chociaż ta ustawiczna kontrola z Ziemi zaczęła mu już działać na nerwy. Głos Findlaya nie pozwalał mu dojść do siebie, w jakiś sposób przykuwał psychicznie do Ziemi. Śmieszne: oto stoi na Księżycu, a zastanawia się nad losami bohaterów "Szpitala w Green Hill"! Przerwał połączenie i niemal jednocześnie przestał śpiewać. Dopiero teraz, w ciszy, która sprawiała, że mógł uwolnić się od wpływu Ziemi, do jego świadomości dotarła w pełni wspaniałość krajobrazu księżycowego.
To, co rozpościerało się wokoło, można było nazwać arcydziełem. I to nie byle jakim! Osobliwe formacje skalne wznoszące się nad krawędzią krateru zdawały się nie podlegać prawom grawitacji - bajeczne kształty wsparte były na wąskich kikutach. A kolory! Na tej pustyni istniały jedynie czerń i biel, przywodzące na myśl eksperymentalną fotografię. Graficzna doskonałość zachwyciła Ronnebergera. Odrzucił wszelkie hamulce. Czuł się niezmiernie lekki, podskakiwał, śmiał się. Teraz był to sir Parsifal Kolumb Magellan Livingstone Ronneberger i ta świadomość wprawiała go w ekstazę. Śmiał się nie przestając skakać. Gdyby tylko odbił się z wystarczająco dużą siłą, zeskoczyłby z pewnością w czerń nieba, pędząc dalej i szybciej przez cały wszechświat, szybciej niż światło i zwiewniej niż nicość, korpuskuła czystego, rozedrganego szczęścia.
To był jego dzień. Później nigdy już nie było tak samo.
Erozja
Tu, w ogródku, rozkoszował się ciepłem. Przesunął leżak nieco w bok, aby słońce padało mu wprost na twarz, i zamknął oczy. "Wystawa obrazów" w wykonaniu Tomity właśnie przebrzmiała, ale nie zdejmował jeszcze z ucha słuchawki. Wsłuchiwał się w szum własnej krwi, przypominający odległą kipiel, po różowej toni w jego źrenicach przepływały jakieś zmącenia, niczym ameby pod mikroskopem. Przez chwilę łudził się nadzieją, że udało mu się odegnać przygnębienie, ale nie; za bardzo wżarło się w niego i rozrosło - jak złośliwy nowotwór, który przerzuca się w coraz to nowe rejony. Z obłudną zażyłością otulało go powłoką, która skutecznie powstrzymywała dopływ wszystkiego, co mogłoby go uszczęśliwić.
Rozejrzał się wokoło: dom i ogród. Dalej z tyłu takie same typowe domy i ogródki sąsiadów - dom za domem, ulica za ulicą, wszystko znormalizowane. Nie można było wpaść na głupszy pomysł, niż osiedlenie się w Stackleford, tej okropnej dziurze. Wszystkiemu była winna Donna - tu się urodziła i tu chciała zamieszkać; może po to, aby pokazać innym, że została żoną sławnego człowieka. A on też myślał wtedy, że po trudach lotu i, pierwszych konferencjach znajdzie tu spokój.
A przecież powinien przewidzieć, że ci ludzie nie nadają się do niczego. Sprawiali wrażenie postaci z filmu fantastycznonaukowego, mieszkańcy małego miasteczka, których mózgi kontrolują enigmatyczni OBCY. O tak, oni byli obcy. Ich tak zwana pospolitość była nadzwyczaj surrealistyczna, ich zachowanie i rozmowy - znormalizowane i powielane, jak w zaklętym kręgu. Zadziwiała go ich kolektywna nerwica przejawiająca się w chorobliwej skłonności do życia w grupie, w niedorzecznym perpetuum mobile patetycznej bezużyteczności. Gdyby był w jakimś obcym kraju, łatwiej by się zadomowił, gdyż właśnie resztki swojskości w zachowaniu tutejszych mieszkańców wyobcowały go, oddaliły od nich jeszcze bardziej. Odnosił wrażenie, jakby tamci żyli w wypaczonym wymiarze, którego skala zniekształciła ich nie do poznania. Księżyc był mu bliższy, jego formuły bardziej zrozumiałe, skala przejrzysta, agregaty reagowały zgodnie z planem. Tam czuł się jak u siebie w domu. W tym obcym miasteczku natomiast, zaplątał się w pajęczynę społeczności, której nitki alarmowe już dygotały i nieokreślona plaga pełzła już ku niemu, a on tkwił w tej pułapce, gdyż musiał zadbać o Donnę, która za nic nie chciała stąd wyjechać. Czyżby naprawdę nie dostrzegała tej sieci utkanej z zawiści i jowialnego fałszu?
Powrócił pamięcią do jednego z przyjęć. Było to w ubiegłym tygodniu. Namówili go na te koktajle, tak niewinne z wyglądu. Wypił je dla świętego spokoju, chociaż nie przepadał za alkoholem i spił się do tego stopnia, że jeszcze dziś odczuwał luki pamięciowe. Nikt nie wspomniał mu nawet, co się wtedy wydarzyło, nawet Donna - na ten temat panowało wymowne milczenie, jeżeli nie liczyć kilku aluzji: to słowo, które padło niebacznie, to spojrzenie, to znów znaczący uśmieszek. Nie był pewien, czy to tylko złudzenie, ale wydawało mu się, że ostatnio te uśmieszki były bardziej widoczne i zuchwałe. Zdali już sobie sprawę, że go osaczali i to ich oczywiście radowało. Musieli go osiodłać, gdyż sami byli mali.
Ale dlaczego tak bardzo się denerwował? Przecież doświadczył już tego wielokrotnie: przykrości, kłopoty, obelgi, niezwykle intensywne, spadały na niego z przerażającą mocą, po czym zadomowiały się w nim, nie natrafiając na żaden skuteczny opór. Nigdy nie odczuwał tak silnie radości, czy szczęścia. Za każdym razem, kiedy już miał się poczuć szczęśliwy, jego uwagę odwracały jakieś drobiazgi i wtedy - ciach, ciach, ciach - zaczynały działać filtry, które wsuwały się, jeden po drugim, pomiędzy niego a to szczęście, do niego docierały już jedynie szczątki. Pozostawała jałowa świadomość, że on je zaprzepaścił. Po prostu brakowało mu spontaniczności, umiejętności brania życia na gorąco. Był za mało impulsywny. Tylko raz się przemógł, gdy wylądował na Księżycu. Właśnie wtedy tama powstrzymująca w nim śmiech i szczęście pękła tak, jak pęka torebka nasienna, gdy wreszcie nadchodzi jej czas. Stan nieważkości, unoszenie się w powietrzu, wszechświat - to wszystko należy do ciebie! Jesteś pionierem ludzkości! W kopalni szczęścia ty trafiłeś na główną żyłę! Podejdźcie do mnie, kłopoty, chodźcie tu, żebym mógł was zmiażdżyć. Zrobię...
- Art, kochanie, nie słyszysz mnie?
Psiakrew, czy naprawdę nie można już nawet mieć chwili spokoju, aby oddać się rozmyślaniom? Przyjemne myśli zdarzały się tak rzadko!
- Tak, Donna, co się stało? - jego głos nie zdradzał niczego.
- Przyjdziesz do domu?
- Tak, za chwilę.
Nie wstawał jednak z miejsca, zatapiając się ponownie w myślach. Szczęście. Wtedy je miał, trzymał mocno w zaciśniętych pięściach. Ale później, na Ziemi, dosięgły go dawne niezmienne składniki jego życia: frustracje, szoki, rozczarowania, defensywność. Do tego wszystkiego doszło niepowodzenie ich ekspedycji. Nie udało im się nawet zbliżyć do radzieckiego robota księżycowego, gdyż ich lunachód uległ awarii. Nie była to ich wina. ("Ronneberger, ten lunachód był właściwie niezniszczalny. Czy aby na pewno obsługiwał go pan właściwie?" - "Ależ tak, idioto!")
Po tych porywających przeżyciach na Księżycu zmienił się, tak samo zresztą jak Leontonow. Świat, który nie był w stanie powtórzyć owych krótkich, wspaniałych chwil ani dotrzymać zawartych w nich obietnic, wydał mu się z czasem coraz mniej realny, nieistotny, skurczył się do wymiarów stęchłej poczekalni, w której siedzieli wbrew swojej woli wiedząc, że z Księżyca wzywają ich syreny. Taki stan rzeczy rodził oczywiście problemy, a im więcej problemów mieli ze światem, tym bardziej dystansowali się od niego, i tak dalej. Przypominali niestabilne kręgi regularne, zniszczone przez ich własne sprzężenie zwrotne. Obaj borykali się z identycznymi kłopotami, mającymi już raczej charakter psychologiczny niż socjologiczny - chociaż kto wie? Początkowo mogli jeszcze wymieniać między sobą poglądy na ten temat. Wspólnie zaprezentowali siłę wystarczająco dużą, tak przynajmniej wyglądało. Ale Leo już nie żyje. Wersja oficjalna podaje: wypadek. Ale on, Ronneberger, wie, że Leo po prostu wsiadł w swój odrzutowiec i wzniósł się tak wysoko, aż przestało go nieść powietrze. Dziwne, miejsce upadku wyglądało jak krater księżycowy.
Obraz krateru znikł sprzed jego oczu, kiedy dobiegł go ponownie głos Donny:
- Dlaczego nie przychodzisz? Czy muszę ci wszystko powtarzać? Zrezygnowany podniósł wzrok, spojrzał na kobietę, która uległa właśnie kolejnej metamorfozie, przemieniając się z ukochanej żony w obcą, działającą mu na nerwy, osobę.
- Słucham cię - znowu stał się oficjalny.
Podsunęła mu pod oczy dwie suknie, zieloną i niebieską. - Którą z nich mam założyć na party u Ryanów?
Ze sposobu, w jaki je trzymała, nietrudno było się domyślić, że woli zieloną. Chciała tylko, by potwierdził jej wybór.
Opadł z powrotem na leżak i zamykając oczy wystawił twarz na słońce.
Załóż tę niebieską - powiedział.
Notatka z pamiętnika
Jak to jest możliwe? Jestem jednym z najsłynniejszych ludzi na świecie, obiektem podziwu i zawiści innych. Pisano o mnie w gazetach, pokazywano w kronikach. Mam całkiem niezłe warunki zewnętrzne, piękną i mądrą żonę, miłe dzieci. Jestem doktorem aeronautyki i pułkownikiem lotnictwa amerykańskiego. Przyznano mi wiele odznaczeń i obsypano zaszczytami. Objechałem ponad sześćdziesiąt krajów na Ziemi i jako jeden z nielicznych stanąłem na Księżycu. Nie mogę również uskarżać się na warunki finansowe; gdyby zliczyć wszystkie moje dochody, to jestem właściwie milionerem. Można by rzec: wspaniałe, pełne życie. A jednak... a jednak tak naprawdę szczęśliwy byłem tylko przez trzy tygodnie. Ktokolwiek przeczyta moje notatki, niech zastanowi się nad tym, kiedy to było i dlaczego tak uważam.
Potyczka w czasie odwrotu
Odbyło się już trzydzieści międzynarodowych konferencji prasowych. Dla dziennikarzy krajowych zaplanowano ich dwadzieścia. Ta była siedemnasta. Reporterzy udając zainteresowanie zadawali pozornie ciekawe pytania, ale to zainteresowanie było symulowane, a pytania były te same co zawsze. Zaczynało go to już mierzić. Zastanawiał się, kiedy wreszcie - gdyż było to nieuchronne - wstanie babsko z "Idealnej gospodyni" albo podobnego szmatławca i chichocząc z zakłopotaniem zapyta, jak tam w kosmosie wyglądają sprawy związane z... hm... no... z higieną. Głupie gęsi. Mogły przecież zapytać go o promień orbity albo o wielkość przyśpieszenia na kwadrat sekundy lub też o metody nawigacji, ale nie - zapytały go o gówno. To właśnie był temat dla ludzi. To ciekawiło cały wielki naród. Cyrkulacja zidiocenia nie mogła przecież ulec zakłóceniu. Może chcieliby też dowiedzieć się, w jaki sposób udało mu się powstrzymać przez te trzy miesiące spędzone na stacji orbitalnej i w rakiecie od spółkowania, ale niezręcznie było pytać o takie sprawy. Przenieśli więc ową ciekawość na inne tory i zainteresowali się kwestią trawienia. Niech żyje amerykańska warstwa średnia!
- Sir?
Otrząsnął się z zamyślenia i wrócił do rzeczywistości, ostatnio sprawiało mu to coraz częściej poważne trudności.
- "Alabama Courier", sir. Chciałbym się dowiedzieć, jak pan sobie radził podczas lotu z majorem Leontonowem? On pochodzi przecież z innego kraju, posługuje się innym językiem...
- Rzeczywiście jest to ciekawy aspekt. Na poprzednich szesnastu konferencjach prasowych poruszano go tylko piętnaście razy - odparł nie kryjąc sarkazmu, który narastał w nim w miarę kolejnych konferencji. W ten sposób uśmierzał swe podrażnienie, wywołane przez te głupie pytania. - Ale wracając do sprawy: major Leontonow mówi świetnie po angielsku, ma nawet lepszy akcent niż pan.
- No dobrze, sir! Ale czy w ogóle było to potrzebne, żeby leciał z panem? W końcu to nasza stacja orbitalna, nasza rakieta. My, Amerykanie...
- ...górujemy tak bardzo nad innymi narodami, że wszelka. współpraca z nimi staje się zbędna, czy tak? To pan ma na myśli? - ton jego głosu stał się ostrzejszy. - Jeżeli tak, to jest pan kretynem. Ale może nie potrafi pan myśleć inaczej. Musiałby pan ujrzeć Ziemię choć raz, przebywając w kosmosie. Wtedy nie widać granic, a poszczególne kraje nie różnią się kolorami, ani nie są oznakowane według przynależności do bloków wojskowych, jak w naszych szkolnych podręcznikach. Wtedy widać tylko błękitną kulę. A Ziemia ma problemy, które można rozwiązać wyłącznie dzięki współpracy, sir. Dzięki współpracy!
- Czy nie sądzi pan, że jest to teoria raczej filozoficzna niż polityczna? - zapytał reporter z "Hartville Liberty".
- Bardzo rozsądne pytanie - zdołał się już trochę uspokoić. - Ale zależy to od tego, co pan rozumie pod pojęciem: polityka. Ja osobiście nie uważam, by miała to być powszechna walka o hegemonię, a więc polityka siły, lecz raczej dążenie do równomiernego podziału problemów jak również środków technicznych, gospodarczych oraz duchowych.
Mówiąc to odczuwał niezadowolenie. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jest to jedynie Trzeciorzędna gadanina, sprawy, o których inni mówili już przed nim w sposób bardziej interesujący, że stać go tylko na frazesy, powierzchowne opinie, błahe, oddalone o mile od sedna sprawy. Nie wypowiedział żadnej z myśli, jakie kłębiły się w jego umyśle. Ale właściwie cóż takiego chciał powiedzieć? Zagubił się już zupełnie. Natężał umysł, ale nic z tego nie wychodziło. Czuł, hak wzbierają w nim wściekłość i poczucie własnej bezsilności - i strach, że nie wytrzyma tego wewnętrznego napięcia.
- Dajcie mi spokój z waszymi idiotycznymi pytaniami - usłyszał raptem własny głos, o nie spotykanym dotąd stopniu agresywności. - Nie mam więcej nic do powiedzenia. Działacie mi tylko na nerwy.
Wstał i otworzył drzwi, aby odejść stąd, byle dalej, byle dalej. Cóż za rozkosz, oddalać się stąd, jeszcze trochę, a uniesie się w górę, zupełnie jak wtedy.
Nie kończąca się taśma nr 1
- A co będzie, kiedy ten sen się skończy, a pan jak dawniej stanie znowu obydwiema nogami na Ziemi?
- Nie mam jeszcze żadnych określonych planów na przyszłość.
Scherzo
Prowadził pewnie swój lunachód po kamienistej równinie Księżyca. Kątem oka dostrzegł, jak Leo podnosi na wysokość oczu Hasselblada i robi zdjęcie. Ogarnęło go niezwykłe podniecenie i nie zastanawiając się nawet nad tym, co robi, docisnął do końca pedał gazu. Pojazd wyrwał do przodu i w tej samej chwili Ronneberger opuścił swoją osłonę przeciwsłoneczną; jaskrawa biel księżycowej pustyni oślepiła go.
- Co ty wyrabiasz? Uważaj! - wykrzyknął Leo. Nie, to był głos Donny, tak, rzeczywiście Donny.
Donna?
Przepełniony uczuciem bezgranicznego przerażenia przydusił raptownie hamulec i szarpnął kierownicą. Mercedes zarzucił, przez chwilę sunął jeszcze po jezdni, po czym wpadł na słup telegraficzny. Pasy bezpieczeństwa przytrzymały ich, następnie odrzuciły z powrotem, Ronneberger uderzył głową boleśnie o podgłówek i wreszcie wszystko się uspokoiło.
Opanowało go znajome uczucie szoku, jedna część rozumu mówiła mu: "To tytko sen, to nie przydarzyło się tobie", a druga krzyczała: "Ależ tak, to prawda, taka jest rzeczywistość"! I naprawdę była to rzeczywistość. Stan ten nie był jednak dla niego czymś nowym, otrząsnął się więc z niego dosyć szybko.
Spojrzał na Donnę. Na szczęście nic jej się nie stało. Ku własnemu zdumieniu dotknął ją delikatnie, mimo że była mu już tak obca. Czyżby więc kochał ją jeszcze?
Cudowny moment!
- Co ty wyrabiasz? - usłyszał raptem jej głos pełen wyrzutu. - Chcesz nas pozabijać? Przyśpieszyłeś tak raptownie, a później zamknąłeś podczas jazdy oczy - jej głos stał się znowu ostry. - Jak można wysyłać rakietą na Księżyc kogoś takiego jak ty! Przecież ty nie potrafisz nawet prowadzić samochodu!
A on już myślał...
Bez słowa odpiął pas bezpieczeństwa i wysiadł z samochodu. Zatrzasnął za sobą drzwiczki i wtedy uświadomił sobie, jak bardzo drżą mu ręce.
Spojrzał na szeroką drogę, którą dopiero co przyjechał i która wiodła prostą linią od horyzontu po horyzont. Słupy telegraficzne stały z dala od siebie, a jednak trafił w jeden z nich. To było typowe dla niego: na takiej drodze spowodował wypadek, bez żadnej przyczyny. Każdy, kto by to zobaczył, uznałby go za głupka. Na szczęście w okolicy nie było nikogo. Po obu stronach drogi rozciągała się pustynia, na której strome formacje skalne, przypominające olbrzymie zabawki, wznosiły się ku niebu. Tędy przebiegała granica pomiędzy Arizoną a Nowym Meksykiem. Tutejsze okolice przywodziły na myśl krajobraz księżycowy, dlatego postanowił spędzić tu urlop.
Zupełnie nieoczekiwanie pustą linię horyzontu przeciął radiowóz policyjny i w ciągu kilku minut zatrzymał się na jego wysokości po przeciwległej stronie drogi. Z samochodu wysiadło dwóch policjantów, którzy podeszli do niego, spoglądając na rozbitego mercedesa.
- Ho, ho, nie lada wyczyn, trafić w sam słup! - powiedział jeden z nich, uśmiechając się przy tym szyderczo. - Założę się, że to nie było takie proste.
Ronneberger kiwnął tylko głową, chociaż wszystko w nim krzyczało: "Daj temu aroganckiemu sukinsynowi w gębę!" Ale pomiędzy tym, co myślał, a tym, co robił, istniała przepaść, rozwierająca się od kilku tygodni coraz bardziej.
- Nazwisko, adres? - zapytał drugi policjant otwierając bloczek i wyjmując długopis.
- Artur Ronneberger - odpowiedź przyszła z trudem.
- Czyżby ten Artur Ronneberger? - zapytał policjant z niedowierzaniem i obrzucił go badawczym wzrokiem.
- Tak - odparł lakonicznie.
Tamci spojrzeli po sobie w milczeniu i - rozumiejąc się widocznie bez słów - odeszli. Do jego uszu dobiegały jeszcze słowa jednego z policjantów, wypowiedziane nieco zjadliwie:
- Dobrze, że na Księżycu nie ustawiano słupów telegraficznych. Na pewno by w nie trafił i... - reszty słów już nie dosłyszał. Znowu spojrzał na drogę, biegnącą ku horyzontowi prosto jak strzała. Tak wyraźna, równiutka i biegnąca do przodu była kiedyś linia jego życia. Kiedyś. Ale później doszedł do horyzontu i wtedy okazało się, że tam jest kres drogi, głęboka przepaść, w którą zaczął spadać. Jeszcze teraz w nią spadał, ale wiedział doskonale, że wkrótce uderzy o dno.
Odwrócił się znowu w stronę policjantów, śmiejąc się szeptali coś do siebie.
Również Donna parsknęła nagle śmiechem, głośnym, niepowstrzymanym. Tak, to wszystko było bardzo śmieszne.
Nowość z fabryki snów
Oto, co przyśniło mu się pewnej nocy.
Stał przy kasie supermarketu należącego do spółki z ograniczoną odpowiedzialnością "Frustracje", aby zapłacić, ale kasjer, który był jednocześnie szefem firmy, nie chciał przyjąć od niego pieniędzy.
- Ależ skąd, nie ma nawet o czym mówić - protestował. - Jest pan naszym najlepszym klientem i nie chcielibyśmy pana stracić. Można by rzec, my wszyscy żyjemy z pana.
- Słusznie, słusznie - odezwały się liczne głosy gdzieś z tyłu. Spojrzał baczniej i wtedy zauważył, że obok kasjera zebrał się w jednej chwili olbrzymi tłum. Rozpoznał generała Hancocka, który czyścił jego ordery, panią Guilford i panią Webster, jak również wiele innych sąsiadek i sąsiadów, gadających jedno przez drugiego i spoglądających na niego niezwykle wymownie; swoich psychiatrów Arnolda, Prokopa i Mendela, których nigdy nie mógł rozróżnić, gdyż wszyscy trzej mieli brody a la Zygmunt Freud, cała zaś masa innych łudzi, których nie znał - z pewnością było ich kilka tysięcy - siedziała na zaciemnionej widowni, oczekując z napięciem na najnowszy show Artura Ronnebergera.
- Panie i panowie! - odezwał się donośny głos. - Z pewnością wszystkich tu obecnych zainteresują nowe wypadki, jakie przydarzyły się ostatnio naszemu pechowcowi Arturowi. No więc, udało nam się zmontować z bogatego materiału wspaniały program. Jestem przekonany, że nikt nie wyjdzie stąd rozczarowany.
Fanfary zagrały napuszony sygnał inauguracyjny, po czym na ekranie zaczęły pojawiać się kolejno niezliczone katastrofy: Artur Ronneberger wpada swoim samochodem na słup telegraficzny; awanturuje się, pijany jak bela, w lokalu tak długo, aż go stamtąd wyprowadzają; niczym niewidomy idzie po omacku przez długie mieszkanie i spada ze schodów; w stanie nietrzeźwym kosi trawę na działce i przecina sobie przy tym duży palec u nogi aż do kości itd., itd. Wystawiał siebie na pośmiewisko, a ludzie ryczeli z uciechy, klepali się po udach, wsysali w siebie jego głupią niezdarność, rosnąc przez to coraz bardziej; tak, tak, odżywiali się tym, żyli z tego. Tylko Buster Keaton i Woody Allen siedzieli w kącie przygnębieni, gdyż on był od nich bardziej niezręczny i przedstawiał postać żałośniejszą niż oni. Nawet wierny Sandro Pansa zasępił się i odwrócił od niego.
Olbrzymi astronauta w białym kombinezonie, trzymający w dłoniach cudowną czarę Graala, wyszedł przez boczne drzwi. Stanley Kubrick, ubrany w błękitną jak kosmos koszulę z wymalowaną na niej liczbą 2001, zagadnął go: - Koniecznie musimy nakręcić razem jakiś dobry film fantastycznonaukowy. Pana pierwszy film o Księżycu to czysta amatorszczyzna. Zupełny niewypał.
Wkrótce ludzie wyszli z kina. Wszyscy przewyższali go co najmniej o połowę, gdyż urośli przecież jego kosztem. Przy wyjściu każdy z nich, uśmiechając się wyniośle, wręczał mu jako napiwek drobny prezent. Otrzymał między innymi pajaca na sznurku, który był podobny do niego, krzywe zwierciadło, w którym wyglądał zupełnie normalnie, oraz złotą, lśniącą ikonę przedstawiającą Leo w trumnie.
I nagle, nie wiadomo dlaczego, ogarnął go strach. Odwrócił się gwałtownie i odszedł stąd, byle dalej, byle dalej - jak zwykle. Naprawdę sprawiało mu rozkosz, kiedy się oddalał. Prawie unosił się w górę, zupełnie jak wtedy.
Strzał z kozła
Stał przy oknie wyglądając na teren koszar. Było rnu duszno, nogi dygotały, w uszach szumiało. Milczał.
Generał Hancock siedział za swoim lśniącym od chromu biurkiem, zastawionym patriotycznymi proporczykami.
- Musi pan to zrozumieć, Ronneberger. Kiedy wstał pan podczas konferencji prasowej i wyszedł jakby nigdy nic, znieśliśmy to jeszcze. Ale jeżeli w czasie wywiadu telewizyjnego zaczyna pan nagle płakać, to tego już za wiele. Niech pan tylko pomyśli: nasz najlepszy astronauta, bohater narodowy zaczyna szlochać na oczach milionów telewidzów jak stara baba. Czy pan wie, jaki to szok dla tych, którzy brali z pana przykład, uważali pana za symbol wielkości naszego kraju?! Nie jestem w stanie zrozumieć pańskiego postępowania. Wprawdzie próbował pan wyjaśnić mi motywy, ale ja po prostu tego nie rozumiem. Niestety, muszę wyciągnąć konsekwencje. Chyba przyzna mi pan rację, Ronneberger?
Przysłuchiwał się tym wywodom jednym uchem. Tylko po tonie głosu Hancocka zorientował się, że ostatnie zdanie było skierowanym pod jego adresem pytaniem. Z kilkusekundowym opóźnieniem skinął głową.
- To świetnie - powiedział z ulgą Hancock. - Z pewnością rozumie pan, że w tej sytuacji nie mamy już dla pana zajęcia. Wykonał pan swoje zadanie. Oczywiście będzie to zwolnienie honorowe. Słyszy pan, Ronneberger? Honorowe zwolnienie.
Naturalnie, że słyszał. Dziwiło go tylko, że nie odczuwa nawet goryczy, tylko szok, przy którym jedna część rozumu mówi: "To tylko sen, to nie przydarzyło się tobie", a druga krzyczy: "Ależ tak, to prawda, taka jest rzeczywistość!"
Honorowe zwolnienie. Nie ma zajęcia.
Wyjrzał na ulicę, gdzie akurat wrzucano zawartość kilku kontenerów do śmieciarki, która po chwili odjechała w nie znanym kierunku.
Śmieć.
Żadnego zajęcia.
Monitor
Poprosili, żeby tu poczekał, a sami rozmawiali o nim w sąsiednim pokoju. Nie wiadomo jednak, dlaczego nie wyłączyli instalacji podsłuchowej, w ten sposób mógł przysłuchiwać się całej rozmowie. Zabieg celowy, czy też przypadek? Nie miał pojęcia. Rozmowa dobiegająca z małego głośnika nie była zbyt donośna, ale odkąd przestał widzieć, miał bardziej wyostrzony słuch.
Donna: Jak pan sądzi, doktorze, co mu jest? Czy może pan już postawić diagnozę?
Władczy głos: Cóż, na razie przeprowadziłem krótką rozmowę z pani mężem i nieco dłuższą z panią. Jedyne, co zdołałem ustalić do tej pory to fakt, że osiąga dosyć duże wartości w skali neurotycznej.
Donna: ... a więc... (chrząknięcie)
Chwila ciszy.
Władczy głos, teraz jeszcze o ton ostrzejszy: To nic nie znaczy. Wszystko brzmi gorzej niż jest naprawdę. A jeżeli chodzi o dokładną diagnozę... (niezrozumiałe mamrotania). To wcale nie musi być depresja, jak pani przypuszcza. Może to być reakcja konfliktowa, a ściślej mówiąc, reakcja na wyczerpanie. Pani rozumie: sam lot i wszystko to, co nastąpiło później. W takim przypadku sprawa wyglądałaby nawet korzystnie, gdyż terapia nie byłaby skomplikowana.
Donna: Dzięki Bogu. A więc istnieje...
Władczy głos, ignorując ją, kontynuuje wykład: Z drugiej jednak strony, jeżeli dobrze interpretuję objawy przedstawione przez panią - nadwrażliwość, tendencja do zamykania się w sobie, marzenia dzienne itd. - to możemy mieć również do czynienia z rozwojem sensytywno - paranoidalnym połączonym ze zjawiskiem derealizacji... (mamrotania). Nie mogę wykluczyć neurozy schizoidalnej.
Ten psychiatra chce chyba koniecznie wywrzeć dobre wrażenie, po to używa tego zawodowego żargonu. Jeżeli ucieka się do takich chwytów, to pewnie nie jest wiele wart. Zresztą, czego można spodziewać się po kimś, kto zapomina wyłączyć urządzenie akustyczne.
Donna: Czy to niebezpieczne?
Władczy głos: Trudno jest nawiązać kontakt ze schizofrenikiem, gdyż zazwyczaj otacza się on murem ochronnym. Ułatwia to jeszcze bardziej świat fantazji, w jakim zaszywa się pani mąż. Mam nadzieję, że ten świat go nie zniszczy... (krótki kaszel). Cóż, jak się pani sama zdołała zorientować podczas tego... ech... zajścia w hotelu, mąż pani wykazuje ostre tendencje samobójcze. Poza tym stwierdziłem u niego silne uczucie litości nad samym sobą. Wiąże się z tym możliwość targnięcia na własne życie, jako forma ostatecznego protestu przeciw - jak on to ocenia - złemu traktowaniu go przez otaczający świat. Będziemy musieli zadbać o to, aby tam, gdzie go umieścimy, nie mógł zrobić sobie nic złego.
Donna: Ma pan na myśli... celę gumową?
Władczy głos: Jeżeli tak to pani nazywa, to owszem.
Jego? Do celi gumowej? W ten sposób mogą postępować z kimś innym, ale na pewno nie z pułkownikiem Ronnebergerem? Cóż oni sobie wyobrażają! Huknął pięścią w stół i z ust jego spłynął stek przekleństw.
Głos, już nie władczy, lecz zdenerwowany: Mój Boże, instalacja podsłuchowa nie była wyłączona! On wszystko... Ronneberger, czy pan tam jest? Czy pan nas słyszy?
Na pewno nie z nim! Zaraz wyda swoim ludziom rozkaz, aby ujęli tego szaleńca! Rozejrzał się wokoło. Gdzie adiutant?
- Ronneberger, czy pan mnie słyszy?
Machinalnie pochylił się do przodu, przesunął wyłącznik.
- Zrozumiałem - zameldował zwięźle.
Bilans
Koniec z tobą. Nawet nie wiesz, co masz robić. Przez całe swoje życie, okres szkoły, studiów, służby wojskowej, szkolenia astronautycznego, dążyłeś - świadomie lub nie - do jednego celu: polecieć na Księżyc. Owszem, można żyć dla takiego celu. Ale ty masz już ekspedycję na Księżyc poza sobą; skończyła się niepowodzeniem, a następna nie dojdzie prędko do skutku. Nie masz teraz żadnego celu, oto dlaczego wypadłeś z szyn. Wyrzucili cię, bo nie ma już dla ciebie zajęcia. I teraz życie nie ma dla ciebie żadnego sensu. Ktoś mógłby powiedzieć, że powinieneś był poświęcić się życiu prywatnemu, ale również tu ci się nie powiodło. Trening dla astronautów trwał zbyt długo. Donna i ty staliście się dla siebie obcy, chociaż nadal się kochacie. Lata studiów i tego niezmordowanego treningu zrobiły z ciebie jeszcze większego odludka niż byłeś dawniej. Wobec innych ludzi jesteś nieporadny, oni cię onieśmielają, peszą. A ty sam? Skończyłeś już czterdziestkę, przekroczyłeś już ten magiczny równik życia, za którym czas zaczyna ciążyć na człowieku jak balast z ołowiu i sprawia, że każdy zwalnia swoje obroty. Od tej pory nie przeżyjesz już nic nowego. Dni nie będą się składać z przeżyć, lecz ze wspomnień. Twój dywan życia został już utkany, a teraz jego kolory zaczynają blaknąć. Dawniej widziałeś zawsze jakąś drogę; albo do przodu, albo do góry, dalej i dalej. Może nadajesz się jeszcze na bohatera książki, ale nie do życia. A w ogóle - czy nie masz o sobie zbyt wielkiego mniemania? Myślisz stale o Ziemi, jaką widziałeś przez iluminatory rakiety wirującej poprzez wszechświat i wieczność, majestatycznej i niewzruszonej, pięknej w swoim błękicie - i ty, filozofująca mrówka, która zgubiła drogę do mrowiska i krzyczy o swoim strachu do lasu, tylko że las jej nie słucha. Zbyt mało znaczysz.
A jednak... Bierzesz zdjęcie stojące na biurku i przyglądasz mu się długo. Ech, inny świat! To wasze ślubne zdjęcie. Oto ty sam, w kwiecie wieku, śmiejesz się, radość bije ci z twarzy, wolnej jeszcze od zmarszczek. Ależ ty mu zazdrościsz, temu pełnemu optymizmu, beztroskiemu głupcowi na zdjęciu! A ta dziewczyna obok to Donna. Suknia ślubna podkreśla niezrównany wdzięk jej smukłego ciała, nachylonego ku tobie. Przypominasz sobie spojrzenie jej ciepłych, brązowych oczu, które sprawiło, że przeszył cię promień żaru oraz urok tej chwili, rozsadzający wszystkie bariery. Patrzysz na to zdjęcie, wiele obiecujące na przyszłość. I NIC Z TEGO SIĘ NIE SPEŁNIŁO. Jakże inaczej mogło wyglądać wasze życie i jaki to przybrało obrót! Jak los mógł do tego dopuścić, być taki ślepy i obojętny! Bo przecież nie zależało to od was, na pewno nie od was! Znowu spoglądasz na tę parę ślicznych głupców, którzy drżą teraz, gdyż twoja ręka dygocze - nie możesz już tego znieść, to przekracza twoje siły. Zaczynasz jęczeć, nie możesz tego pohamować, to uchodzi z ciebie wbrew twojej woli, czujesz ucisk w piersi, dreszcz wstrząsa całym twoim ciałem, i wreszcie - nic na to nie poradzisz - opadasz twarzą na biurko, łkając, a łzy lecą niepowstrzymanie.
Nie kończąca się taśma nr 2
"Z pewnością rozumie pan, że w tej sytuacji nie mamy już dla pana zajęcia. Wykonał pan swoje zadanie. Oczywiście będzie to zwolnienie honorowe. Słyszy pan, Ronneberger? HONOROWE zwolnienie".
Hiob
Drżącymi rękoma opierał się o umywalkę, dysząc ciężko. To rzyganie wykończy mnie, pomyślał. Wlepił wzrok w żółtą, kwaskowo cuchnącą breję, którą wyrzucił z siebie konwulsyjnie, po czym bezwładnym ruchem odkręcił kran. Woda spłukiwała wszystko, wirując nad samym odpływem. Przez krótką chwilę wyglądało to jak spiralna galaktyka. W rurze odpływowej zabulgotało, rozległ się dźwięk, najpierw pełny, potem słabnący, niczym parodia dyszącego człowieka. Ronneberger zaczął poklepywać krawędź umywalki monotonnym, lecz gniewnym gestem, tak długo, aż dźwięk ustał.
Następnie uniósł rękę, aby dojrzeć zegarek. Kosztowało go to wiele wysiłku. Wydawało mu się, że cyferblat znajduje się pod wodą, czuł kołatanie w skroniach, wszystko migotało mu przed oczyma. Wreszcie udało mu się zogniskować wzrok.
Pół do trzeciej. Pora, kiedy dla samotnych noc staje się najbardziej okrutna, zwłaszcza kiedy się jest w niechlujnym pokoiku hotelowym na Manhattanie, w Lower East Side.
Reklama świetlna za oknem zalewała go co trzy sekundy bladozielonym blaskiem. W tym przypadku również był bezbronny.
Podczas nocy spędzonych tu w hotelu (Ile było ich właściwie? Co za różnica!) ten hipnotyczny blask zdołał wbić się w jego umysł. Widział go nawet wtedy, kiedy zamykał oczy, dokładnie co trzy sekundy; serce bijąc zielenią, jak we śnie narkotycznym. Ale to nie był sen narkotyczny, to było jego własne życie, o wiele bardziej logiczne i straszne, koszmarna podróż nie rokująca żadnej nadziei na to, że kiedyś się zakończy.
Żadnej nadziei? Naprawdę?
Wzdrygnął się, jakby poczuł dotyk skalpela, kiedy jego wzrok padł na żyletkę. Nie wiedział nawet, kiedy wziął ją do ręki. Błyszczała zachęcająco, gotowa w każdej chwili wybawić go z kłopotu.
Grzbietem dłoni był teraz tuż przy niej. Niebieskie żyły pulsowały jak zielonkawe światło za oknem, hipnotyzując, usypiając. To im pokaże, jak bardzo go skrzywdzili. Będą przerażeni kiedy go znajdą, ale wtedy będzie już za późno. Znajdzie swój spokój, zasłużył na to. Ostrze żyletki przesunęło się trochę. Zwykłe cięcie chirurgiczne, czysty koniec. Koniec bohatera kosmosu.
Z głośnym przekleństwem odrzucił żyletkę, powstrzymany resztkami instynktu samozachowawczego.
Dlaczego miał zrobić coś, co by wyglądało jak przyznanie się do winy? Przecież nie on tu zawinił! Nie, winni byli oni. Hancock, prasa, opinia publiczna, nawet w pewnym sensie Donna.
Zachichotał szyderczo. O, nie. Nie da im tej satysfakcji.
Chwiał się, nachylony nad umywalką; zdezorientowany leming, który jeszcze tym razem uszedł śmierci w odmętach oceanu. Mimo wszystko na tym świecie zdarzają się również rzeczy wielkie i piękne, pomyślał. Bądź co bądź jest pułkownikiem Ronnebergerem, który był na Księżycu. Lekko jak tancerz skakał wokół lądownika, który na tle tej białej jak wapno pustyni wyglądał jak filigranowa zabawka. Każdy jego krok miał odcisnąć tu ślad dla potomnych, ślad na piasku, który byłby obrazem mijającego świata. Tędy przechodził Artur Ronneberger. Ziemia znajdowała się pod nim i migotała zielonym światłem. Oszołomiony zamrugał oczyma, a Ziemia przeobraziła się w odbicie jego twarzy, rozświetlanej regularnie światłem neonu. Piękne były wspomnienia, ale cóż z tego, skoro stale dawała o sobie znać rzeczywistość.
Westchnął i odwrócił się na bok. Prześcieradło na łóżku było skopane. Na chwilę powrócił myślą do słodkiej Murzynki posiniaczonej na całym ciele i pojękującej z rozkoszy z niezwykłą rutyną. Pół godziny temu odeszła, aby u kogoś innego zarobić jeszcze trochę pieniędzy. Jej siostry i bracia byli za młodzi, by kraść, a z czegoś przecież trzeba żyć! Dał jej dwa razy więcej niż zażądała, gdyż była podobna do niego: urodziła się pod złą gwiazdą. "Weź, będziesz mogła darować sobie tego drugiego", powiedział, a ona odparła: "Sentymentalny z ciebie staruszek. Takiego jak ty szybko zgnoją". Dawno już nie spotkał kogoś tak miłego jak ona. Był pewien, że którejś nocy i ona będzie miała pecha; natknie się na kogoś, kto ją zabije. Normalna kolej rzeczy.
Ta wczoraj nie była sympatyczna. Wykrzykiwała mu w twarz takie rzeczy, że wolał o tym zapomnieć. Był jeszcze ten facet, który napadł na niego, kiedy on szedł normalnie ulicą i wybił mu kilka zębów, bo nie znalazł u niego pieniędzy. Wszyscy nim pomiatali, dlatego właśnie, że był takim pechowcem. Najlepiej nie pamiętać o przykrych sprawach, nie jest to jednak łatwe, kiedy leży się w łóżku i zamiast usnąć, rozmyśla się stale o swoim życiu. Gdyby można było nie patrzeć na ten cały mętlik! Wszystko, co widział, odwracało jego uwagę od wspomnień. A czy istniało coś na tyle wartościowego, żeby poświęcić wspomnienia? Znowu spojrzał do lustra na tę ruinę człowieka, o twarzy obrzękłej, pooranej zmarszczkami, o podkrążonych oczach - i rozpacz zaatakowała go od nowa. Co za wrak z niego! Nie mógł już znieść widoku swego odbicia, musi je zniszczyć! Coś jakby jęk wyrwało mu się z krtani i z całej siły ugodził głową w lustro.
Kiedy wróciła świadomość, wokół niego był nieprzenikniony mrok. Tam, gdzie miał oczy, czuł przeraźliwy ból. Krew ciepłą strużką spływała po twarzy. Cóż zrobił najlepszego? Kręcił się po omacku od ściany do ściany. Czy naprawdę przydarzyło się to jemu? I wreszcie przyszedł szok.
- Ratunku! - wrzasnął na całe gardło. - Pomóżcie! Jestem ślepy!
Ktoś załomotał gniewnie w ścianę.
- Pomóżcie mi! - krzyknął. - Proszę!
- Zamknij się! - ryknął głos z sąsiedniego pokoju.
Osunął się na kolana i po omacku zaczął przeszukiwać podłogę. Gdzie ta żyletka?
Przejście
Obudził się i przez dłuższą chwilę usiłował zebrać myśli. Co to za pomieszczenie? Potem przypomniał sobie: był przecież w bazie księżycowej, którą zbudowano, kiedy on i Leo odnaleźli robota pozaziemskiego. Tak jest, na pewno! Zirytowany potrząsnął głową. Lot z Ziemi na Księżyc dał mu się widocznie nieźle we znaki, gdyż nie pamiętał z niego nic a nic. W ogóle nic nie pamiętał. Okres dzielący lot od jego obecnej wizyty w bazie księżycowej okryty był gęstym tumanem mgły. Ale to nie miało właściwie żadnego znaczenia. Najważniejsze, że teraz czuł się rześki i był żądny czynu; jak człowiek, który po długich wahaniach podjął wreszcie decyzję.
Było jednak coś, co nie dawało mu spokoju: nigdzie nie widział światła. Wokół niego zalegały nieprzeniknione ciemności. Z pewnością jakiś defekt instalacji oświetleniowej. Podniósł się i zaczął obmacywać ściany pomieszczenia, które wkrótce wydało mu się jakby znajome. Ale to na pewno złudzenie! Podłoga, sufit i wszystkie ściany były wyłożone czymś elastycznym. Skinął głową z uznaniem. Dobry pomysł, to uchroni przed zranieniem, gdyby ktoś poruszył się nieostrożnie i poleciał w kąt. Przy minimalnej grawitacji panującej na Księżycu, mogło się to zdarzyć w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Wyposażenie było prawdziwie spartańskie: tylko łóżko. Ale baza księżycowa to w końcu nie hotel "Hilton".
Przede wszystkim musi za wszelką cenę wydostać się z tej ciemnej dziury. Zadziwiająco pewnie ruszył w stronę drzwi, ale już po chwili zaklął. Drzwi były zamknięte. Cholerni głupcy! No tak, przypomniał sobie, to przecież drzwi grodziowe. Oczywiście, muszą być zamknięte, aby w przypadku zderzenia z meteorytem tylko jeden przedział utracił tlen, a nie cała baza - ale ostatecznie mogli mu przecież powiedzieć, jak się je otwiera. A tak, tkwił tu nieruchomy jak jakiś początkujący uczniak. 0 tym nie pomyśleli, nie zadali sobie tyle trudu! Czyżby miał do czynienia z samymi głupcami? To niedopuszczalne, żeby w ten sposób odnosili się do niego! Wezbrał w nim niezrozumiały gniew.
- Cholerni idioci! - krzyknął, waląc w drzwi i kopiąc w nie nogami jak szaleniec.
Miotał przekleństwa, nie zwracając uwagi na to, że ochrypł już od tego krzyku.
- Wypuśćcie mnie stąd, cymbały! Myślicie, że w ten sposób pozbędziecie się mnie? Słyszycie, gnojki?
Umilkł na chwilę, kiedy z zewnątrz dobiegł go przytłumiony głos z megafonu:
"Tu stanowisko monitora. Napad szału w numerze 1217. Potrzebny pielęgniarz. Podać średnią dawkę neuroleptyku. Powiadomić doktora Jenningsa. Koniec".
O co tu chodzi? Nic z tego nie zrozumiał. Zasłyszane słowa pęczniały mu w głowie, ulegały zniekształceniu, chociaż i tak były już niejasne, tak, niejasne, wytrącały z równowagi.
- Przestańcie wreszcie bredzić! - ryknął. - Radzę wam wypuścić mnie stąd albo dam wam niehonorowe wymówienie! Zresztą niech już będzie honorowe, ale wyrzucę was naprawdę! Wy, wy...
Zabrakło mu odpowiedniego wyzwiska, aby wyrazić przepełniającą go wściekłość. Jeszcze szukał w pamięci tego wyrazu, kiedy nagle drzwi się otworzyły, a w progu dostrzegł mężczyznę - nie, raczej wyczuł jego obecność, gdyż nadal nic nie widział.
- Niech się pan uspokoi, Ronneberger - odezwał się tamten znużonym głosem.
Bezczelność tego typa niemal odebrała mu mowę. Zaczepia go jak pierwszego lepszego śmieciarza!
- Generale Ronneberger, jeśli łaska! - syknął gniewnie, podnosząc zaciśnięte pięści.
Zupełnie nieoczekiwanie mężczyzna padł mu w ramiona i wtedy poczuł na prawej dłoni jakąś ciepłą, lepką ciecz. Krew! Błyskawicznie wyskoczył na korytarz, zatrzaskując za sobą drzwi.
Coś musiało się stać! Na pewno jakiś meteoryt uderzył w stację. Ten nieznajomy wykazywał wyraźne skutki dekompresji wybuchowej.
Dobrze chociaż, że on sam nie ucierpiał w tej groźnej sytuacji. Zachował nawet godną podziwu zimną krew - jak zwykle. W poczuciu satysfakcji z samego siebie wyprostował się i skierował ku centrali. Nadal otaczała go absolutna ciemność, mimo to jednak szedł pewnym krokiem. Widocznie leżał zbyt długo na słońcu; w takich przypadkach można oślepnąć, ale zazwyczaj nie trwa to długo. Zresztą, im dłużej myślał o tym, co dzieje się wokół niego, tym częściej odnosił wrażenie, że chyba coś widzi.
Oto idzie teraz długim szybem z szarej, grubej na cal, płyty stalowej. Na ścianach połyskują wielobarwne urządzenia kontrolne, będące bez wyjątku ostatnim krzykiem techniki. W tym momencie przyszło mu do głowy, że przecież mogli tu zadbać o świeże powietrze. Czuł jakąś dziwną woń, prawie jak w szpitalu. Potem pomyślał, że to pewnie ta nowa, niepalna mieszanka powietrzna. Na pewno przechodzi teraz obok innych ludzi. Pośpiesznie uniósł ręce i w regularnych odstępach czasu zaczął salutować. Nie widział wprawdzie tych ludzi, ale za to oni widzą jego, a po co ktoś ma potem mówić, że generał Ronneberger jest tak zarozumiały, iż nawet nie chce mu się salutować.
Każdy kolejny krok wpływał na poprawę jego samopoczucia. Znowu, jak kiedyś, przepełniała go wiara, że potrafi unieść się w górę, lekko jak ptak. Ta wiara krzepła w nim, zaśmiał się. Tak, oto rozkoszuje się nim znowu, tym cudownym uczuciem, którego nie można nawet określić.
Szczęście. Każda sekunda tego uczucia warta jest tyle co rok życia.
Skakał, śmiał się. Oto jego stacja. O, gdyby nie on, nie zostałaby zbudowana, na pewno nie. Tylko ludzie tacy jak on tworzą postęp ludzkości. Pionierzy. Parsifal Kolumb Magellan Livingstone Ronneberger.
Parsifal Kolumb Magellan Livingstone Ronneberger.
Te imiona dźwięczały mu w głowie jak odgłosy dzwonu. Upajał się ich brzmieniem. Do pełnego triumfu brakuje jeszcze tylko Lea Leo? Ale on przecież - otchłań rozwarła się nagle, niewiarygodnie głęboka - nie żyje. Przystanął. Bzdura, jak to nie żyje? Ależ nie, Leo przyleci najbliższą rakietą. Właściwie powinien już tu być. Wkrótce znowu przejdą się razem po Księżycu, podziwiając jego krajobraz, i znowu wszystko będzie tak jak dawniej.
A w ogóle po co czeka tu na niego, tracąc tylko czas? Uświadomił sobie nagle, że ma przecież na sobie skafander kosmiczny. Może więc opuścić stację w każdej chwili. Leo dogoni go potem. Tak, to wspaniały pomysł! Uczucie szczęścia spotęgowało się na samą myśl o tym, że już za kilka sekund ponownie dotknie stopami powierzchni Księżyca. Po omacku przesunął ręką po ścianie, aż trafił na dźwignię.
W tym momencie z drugiego końca korytarza dobiegł go groźny tupot nóg.
- Do diabła, on jest przy oknie! Jeżeli skoczy, nic z niego nie zostanie! Dwanaście pięter! Musimy go powstrzymać!
Nic z tego nie zrozumiał, ale uśmiechnął się. To pewnie Leo biegnie za nim - poczciwy, stary Leo, tak bardzo podniecony, że przeszedł na swój język ojczysty.
- Chodź, Leo! - zawołał. - Jeszcze tylko kilka kroków! Przekręcił dźwignię i stanął na progu śluzy. Parsifal Kolumb Magellan Livingstone Ronneberger, ów promieniejący ze szczęścia bohater, zaśmiał się i - zrywając w ten sposób ostatnie więzi z Ziemią - wyskoczył na te nie znane niwy, gdzie czekało go wieczne szczęście.
Nareszcie unosił się znowu w powietrzu, jak wtedy.
Przełożył Mieczystaw Dutkiewicz
Okrążenia
9 lipca, godzina 18.00
Jak w każdy piękny, letni dzień serce Roberta Forstera przepełniała gorycz. Kolory wydawały mu się zbyt jaskrawe, a ludzie zbyt weseli. W takie dni jak ten, szczególnie boleśnie odczuwał swoje siedemdziesiąt lat. Pancerz, którym oddzielał się od świata zewnętrznego, pokrywał kolejne warstwy smutku i wściekłości.
Dzisiejszy dzień był nawet gorszy od innych. Pogoda i krajobraz odznaczały się tą nierzeczywistą perfekcją pocztówkową, jaką osiąga się tylko wtedy, kiedy wcale nie jest zamierzona. Niebo było tak wysokie, błękit tak głęboki, że życie stawało się jedną wielką obietnicą. Wszelkie nadzieje, nawet te najbardziej złudne, wydawały się dziś możliwe do spełnienia. Oczywiście, o ile było się wystarczająco młodym. Białe jachty unoszone słabą, popołudniową bryzą krążyły leniwie po Chiemsee, niemal pozbawione siły ciążenia, jak obłoki na niebie. Pomiędzy nimi tańczyły wielobarwne żagle amatorów windsurfingu; wesołe punkciki przywodzące na myśl obrazy impresjonistów. Na cyplu wrzynającym się w morze pasły się krowy. Metaliczny dźwięk ich dzwoneczków tworzył dyskretny, ale stały akompaniament do filmu wyświetlanego przed oczyma Forstera. W tle widniał precyzyjnie wytłoczony zarys łańcucha Alp ukoronowanych błyszczącymi w słońcu, pokrytymi śniegiem, wierzchołkami. Taki to był dzień.
- Gówno - odezwał się Forster.
I ponieważ to, co powiedział, spodobało mu się, powtórzył:
- Co za cholerne gówno!
Młoda kobieta, siedząca obok na nabrzeżnej ławce, popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Wyzywająco odparował spojrzenie. Było mu wszystko jedno, co sobie o nim pomyśli. Dla niej był i tak tylko starym dziwakiem.
- Nigdy nie mówi pani do siebie? - zachichotał. - A ja tak. Przynajmniej rozmawiam wtedy z kimś, kogo lubię.
Wstała z ławki i odeszła. Miała ładne nogi i uroczy tyłeczek. Zupełnie jak Barbara przed laty, kiedy byli jeszcze młodzi. Na odludnej, greckiej wysepce znajdowała się niewielka zatoka. Wyłoniła się z turkusowej toni Morza Egejskiego, jej smukłe ciało połyskiwało w słońcu wilgocią. Odrodzenie Afrodyty, bogini miłości, kapłanki ich tajemnego kultu miodowego miesiąca. Była tak oślepiająco młoda, że wydawała się nieśmiertelna. Trzydzieści lat później popełniła samobójstwo. Co się nie udało? I dlaczego? Na miłość boską, dlaczego?
Dłoń Forstera ścisnęła mocniej laskę, zamrugał powiekami, usiłując pozbyć się wilgotnej mgiełki przed oczyma. Spójrz tylko na siebie! Co z ciebie za sentymentalny, stary dureń! Bez stylu i godności. Kręcisz się tu tylko i obrażasz innych!
Jego rozmyślania przerwał Samson, warcząc głucho. Wielki bernardyn zbudził się ze snu i rozejrzał wokół siebie pałającym wzrokiem. Wyglądał na zdezorientowanego. Po kilku chwilach wydał z siebie dźwięk przypominający do złudzenia ludzkie westchnienie, a następnie złożył ponownie na łapach swój olbrzymi łeb.
- I co, grubasie, znowu przyśniły ci się te stare, dobre czasy, tak? Pogłaskał psa po grzbiecie, zaskoczony przypływem sympatii, jaką nagle poczuł do niego. Jak bardzo przerzedziła mu się sierść. I na pysku był już prawie biały. Bernardyn miał już ponad jedenaście lat, co - tak przynajmniej mówią - odpowiada 77 latom u człowieka.
To biedaczysko jest nawet starsze ode mnie, pomyślał Forster. Byli dwoma mamutami w tym świecie pełnym sprytnych, młodych ludzi, którzy na razie nie dopuszczali do siebie myśli, że kiedyś i oni będą pochyleni, zmęczeni.
- Odpadki, oto czym jesteśmy, Samsonie - powiedział. - Odpadki jakiegoś nędznego gatunku. Nic, co mogłoby zainteresować historyków i światłych biografów, jesteśmy przypadkiem jedynie dla śmieciarzy. Chodźmy stąd - zanim nas wywiozą na wysypisko!
Nachylił się po smycz, uwiązaną wokół metalowej nogi ławki, gdy wtem bernardyn skoczył jak oparzony i zaczął wściekle ujadać. Stał teraz rozdygotany przed Forsterem, jak przed niebezpiecznym wrogiem, rozdziawiając szeroko nabiegłe krwią ślepia.
Forster zatoczył się, przerażony i zupełnie zbity z tropu. Poczuł zawrót głowy, jak przy chorobie morskiej. To było niesamowite. Co tu się działo? Coś rwało go w całym ciele, jak gdyby operowano go bez znieczulenia. A więc tak wygląda śmierć. Dziwne. Nogi ugięły mu się w kolanach. Opadł z powrotem na ławkę. Raptem wszystko minęło.
- Spokojnie - odezwał się machinalnie Forster do psa. - Spokojnie... zawahał się przez chwilę usiłując przypomnieć sobie jego imię - Samsonie.
W polu widzenia pojawiła się wykrzywiona kurczowo ręka. Ogarnęło go przerażenie, kiedy zorientował się, że to jego własna ręka, poruszająca się jakby samoistnie. Na jego oczach dłoń wykonała jakieś dziwaczne, skomplikowane gesty, jakby w jakimś tajlandzkim tańcu rytualnym. Odniósł wrażenie, jakby nie była to rzeczywistość, lecz film oglądany na monitorze - oglądany w sposób rzeczowy, z zainteresowaniem godnym naukowca.
Czyżbym zwariował? - zastanowił się Forster z nienaturalnym spokojem, idącym w parze z szokiem...
- Nie - odparł w jego głowie jakiś obcy głos.
I w ten oto sposób kontakt Forstera z przybyszem pozaziemskim był niezwykle krótki, bowiem momentalnie stracił świadomość.
9 lipca, godzina 18.20
Od kilku minut Forster był znowu przytomny. Jego wzrok spoczywał nieruchomo na niewielkiej, białej chmurce, tkwiącej na niebie niczym niezrozumiałe pozostałości po jakimś sygnale dymnym. W głowie czuł dźwięczącą ciszę, jaka zwykle nastaje po eksplozji lub ostatnim, szalonym crescendo symfonii, kiedy piersi rozrywa nadmiar uczuć i trudno jest zdecydować się na jedno z nich. Pustka przeciążenia.
Usiłował przypomnieć sobie to wszystko, co ów głos przekazał mu w ciągu ostatnich minut.
- A więc jesteś przybyszem pozaziemskim - powiedział powoli: - Takim E.T. w moim mózgu - w charakterystyczny dla siebie sposób zachichotał. - To doprawdy zdumiewające. Science fiction w programie na żywo.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, wzruszył ramionami i całą swoją uwagę skierował ponownie na urlopową sielankę, której tak bardzo nienawidził. Krajobraz był egzotyczny, zaludniony młodymi, zdrowymi humanoidami. Nie miał z nimi nic wspólnego. I to już od wielu lat.
- No więc - odezwał się. - Witam w bractwie obcych. Poczuł, jak uderza weń fala konsternacji.
- Czyżbyś nie był człowiekiem z Ziemi? - zapytał go głos.
- Byłem nim przez kilka lat - odparł Forster. - Ale teraz jestem już stary, a starzy ludzie to obcy na tym świecie. Jesteśmy odizolowani tak dokładnie, że równie dobrze moglibyśmy mieszkać na innej planecie. Tamci twierdzą, że znajdujemy się gdzieś na zewnątrz, ale jest to im całkowicie obojętne. Życie toczy się nadal bez naszego udziału. Nie mamy żadnego wpływu na to, co się dzieje. Jesteśmy tylko widzami, wyobcowanymi z naszego własnego świata. Z tego powodu jesteśmy obaj obcymi na tej planecie.
- Rozumiem - powiedział głos po krótkiej przerwie. - Rozumiem.
Forster mówił dalej, uniesiony gniewem:
- Pomiędzy nami jest tylko jedna różnica: spotkanie przybysza z innej planety zwykło się określać jako spotkanie pierwszego stopnia, a starzenie się to najczęściej kontakt ostatniego stopnia. - Jesteś rozgoryczony.
- Owszem, jestem. Starzenie się nie jest niczym wesołym.
- Ale przecież mógłbyś rozkoszować się tymi latami. Jesteś człowiekiem majętnym, wykształconym, mieszkasz w pięknej okolicy. Powinieneś czuć się szczęśliwym.
- Tak, powinienem. Ale tak nie jest. I to właśnie doprowadza mnie do szału. Chciałbym być szczęśliwy, ale to mi się nie udaje. Coś jest ze mną nie tak. Taki już ze mnie dureń, że nie potrafię być nawet szczęśliwy - rozpłakał się. - Popatrz na mnie! - krzyknął zrozpaczony, ocierając sobie twarz dużą, niebieską chustką. - Dawniej nigdy nie płakałem, a dziś mażę się na sam widok młodej pary z dzieckiem, gdyż to przypomina mi moją młodość. - Złożył z powrotem chustkę, niezwykle powoli, dokładnie. - Bardzo mi przykro.
- Już dobrze - odparł przybysz.
10 lipca, godzina 9.30
Pora była jeszcze wczesna, ale na taras kawiarni "Panorama", gdzie Forster jadł śniadanie, spływał już z nieba żar. Lekka bryza chłodziła go od czasu do czasu, a jednak Forster się pocił. Parasolki były źle rozmieszczone i rzucały cień na drogę, podczas gdy stoliki wystawione były na pastwę prażących promieni słonecznych.
Jak zwykle Forster siedział sam przy stoliku. Usiłował ustawić parasolkę tak, żeby spełniała swe zadanie, ale brakowało mu sił, nie mógł ruszyć się z miejsca. Nikt z obecnych nie przyszedł mu z pomocą.
Kiedy chwycił filiżankę z kawą, spostrzegł, że ręce drżą mu z wysiłku. Nie mógł nad tym zapanować. Był obserwowany.
- Nie troszcz się o mnie! - powiedział głos.
Forster zebrał myśli.
- Wiem, że tu jesteś. Znajdujesz się we mnie. Używasz mojego mózgu jako encyklopedii. Wodzisz za mną wzrokiem, niezależnie od tego, co robię. To twoje "nie troszcz się o mnie" to po prostu niedołęstwo umysłowe.
- Nie pozwalaj sobie za dużo, ty nieokrzesany osobniku! - głos stał się raptem mocny, agresywny. - Uważaj na to, co mówisz! - Ręka Forstera drgnęła, wylewając gorącą kawę z filiżanki na drugą rękę. Ból był piekący. - Znajdujesz się pod kontrolą, rozumiesz? A więc zachowuj się przyzwoicie. Spójrz na swego psa! On wie, co znaczy być posłusznym.
Ty przeklęty sukinsynu, pomyślał Forster w nagłym przypływie gorącej nienawiści. Ty przeklęty sukinsynu z kosmosu. Ja nie jestem twoim bernardynem! Nie pozwolę, byś mnie tak traktował!
- Hau, hau - odezwał się szyderczo przybysz, po czym przerwał kontakt.
10 lipca, godzina 9.50
- No dobrze - wysłał Forster wiadomość do wnętrza. - Może za bardzo poniosły mnie nerwy. Zapomnijmy o tym, co? Nie miałem nic złego na myśli. Porozmawiajmy sobie znowu!
Daremnie czekał na odpowiedź.
- Hej, ty... - Forster uświadomił sobie nagle, że nie zna imienia swego najeźdźcy. - Odezwij się!
Przybysz milczał w dalszym ciągu.
- Aha, supermózg galaktyczny dąsa się. Jakie to atawistyczne. A ja myślałem, że jesteś mądrzejszy, bardziej zrównoważony.
W tym momencie zarejestrował jakąś słabą emocję, której nie potrafił sklasyfikować, jakkolwiek wydała mu się znajoma. Była to jednak jedyna reakcja przybysza.
Ku swemu zaskoczeniu Forster poczuł ukłucie żalu. Zdał sobie nagle sprawę, że brakuje mu głosu wściekłego najeźdźcy. Wolał już spór niż całkowity brak komunikacji.
Nasłuchiwał teraz bacznie, ale po pewnym czasie dał za wygraną. Znowu był sam.
- W takim razie możesz mnie pocałować gdzieś - mruknął. Skinął na kelnera, ale ten udawał, że go nie widzi. Stara sztuczka. Wszystko jak dawniej.
Opuścił dłoń zawisłą niezgrabnie w powietrzu i nakrył nią drugą rękę. To była pozycja najbardziej bezpieczna, teraz drżenie ustało. Odchylił się do tyłu i przeniósł wzrok na wodę, po której przepływał właśnie łabędź. Dwie proste jak strzała linie jego śladu, układające się w literę V, połyskiwały na spokojnej, zielonkawej toni. Łabędź sprawiał wrażenie dumnego z siebie. Był młody.
10 lipca, godzina 19.30
Forster był wyczerpany. Od rana miał pełne ręce roboty - a właściwie nie on, lecz przybysz z kosmosu, który nim sterował: telefonował, przeprowadzał konferencje, zawierał umowy, uzgadniał terminy. Godzinami Forster słyszał siebie mówiącego językiem, którego w ogóle nie rozumiał. To było przerażające. Zaczęło mu się już wydawać, że jest po prostu schizofrenikiem.
Teraz siedział w wygodnym fotelu przy otwartym oknie, usiłując się odprężyć. Czuł się jak po ciężkiej operacji, słaby, rozdygotany, stary, bliższy śmierci niż życia. Jedyne odgłosy, jakie docierały do jego świadomości, to świergot ptaków w ogrodzie i regularne tykanie zegara stojącego w pokoju. Jak głośne było to tykanie! Forster zamknął oczy.
- Tak, dzień był ciężki - rozległ się cichy głos przybysza.
Forster nie poruszył się nawet.
- Daj mi spokój! - mruknął niewyraźnie. - Jestem zmęczony.
- Ja też!
Forster zamrugał oczami, nie mogąc opanować zdziwienia. Nigdy by nie przypuszczał, że przybysze pozaziemscy mogą odczuwać zmęczenie. A ten wyglądał na wszechstronnego. Z pewnością był to młody, wielokrotnie badany specjalista do spraw kontaktów międzygwiezdnych. I nie miał ciała, jedynie duszę. Ale przecież dusza też się mogła zmęczyć. Nikt nie wiedział o tym lepiej niż Forster.
- Dobrze ci tak - powiedział, wydobywając mimo wyczerpania resztki gniewu z głębi. - W końcu nikt cię o to nie prosił, żebyś tu przyjeżdżał i załatwiał jakieś mętne interesy. A właściwie po co to robisz?
- To należy do moich obowiązków. Na mojej planecie jest niewielu ludzi, którzy potrafią przeskoczyć tę olbrzymią pustkę pomiędzy gwiażdami za pomocą projekcji myślowej. Jest nas tylko garstka, a praca wymaga dużego wysiłku. Ale ktoś musi ją przecież wykonać.
- Nie powiedziałbym, żeby zabrzmiało to niezwykle heroicznie. Po raz pierwszy przybysz wydobył z siebie coś jakby śmiech, ale trudno było doszukać się w nim wesołości.
- Bo to nie ma nic wspólnego z heroizmem. Jest to postępowanie bardzo żmudne i śmiertelnie nudne. Zresztą co szczególnego może być w tym, że jest się członkiem Międzyplanetarnej Służby Zagranicznej?
- Międzyplanetarnej Służby Zagranicznej? - powtórzył Forster zbity z tropu. - To jest... Chciałem powiedzieć... Z tej strony jeszcze na to nie patrzyłem.
- Tak, wiem. Jesteśmy dla was tym, czym dla Inków byli legendarni biali bogowie: potężnymi istotami z innego świata, dysponującymi olbrzymią wiedzą i zadziwiającym sprzętem. W rzeczywistości jesteśmy tylko handlarzami, którzy wymieniają kilka szklanych pereł na cenne surowce. I na tym polega wasze szczęście, gdyż moglibyśmy być również żołdakami, którzy wolą plądrować niż płacić.
- Ale...
- Jesteś zaskoczony, nieprawdaż? Wyobrażałeś sobie, że jesteśmy supermózgami z kosmosu, znajdującymi się na bardzo zaawansowanym stopniu rozwoju naukowego i duchowego, czy tak? Wątpię, aby tak było w istocie. Jesteśmy tu tylko po to, aby załatwić interesy. I muszę zrobić to możliwie najszybciej i najskuteczniej, wtedy otrzymam wysoką premię. A więc nie narzekaj ciągle, że jesteś za stary i zmęczony, bo szkoda na to czasu.
Możliwie jak najszybciej i najskuteczniej, powtórzył w duchu Forster. Dziwne, tak mógłby powiedzieć Borghauser, jego dawny szef sprzed kilkudziesięciu laty. Sprzedawanie jest jak boks, Forster. Wygrywa ten, kto jest szybszy, bardziej odporny i mocniejszy. Tak, panie Berghauser. Nie, Barbaro. Nie dziś. Teraz jestem bardzo zmęczony. Musiałem odwiedzić piętnastu klientów.
Dopiero teraz uświadomił sobie, że przybysz milczy od dłuższego czasu.
- Nie miałem zamiaru cię obrażać - odezwał się wreszcie gość z kosmosu.
- Nie, nie - powiedział Forster. - Już dobrze, wszystko w porządku. To było bardzo... ziemskie. - Potrząsnął głową i zdobył się nawet na uśmiech. - To niewiarygodne. Masz w sobie coś ze sprzedawcy. Potrafię wyczuć to na dziesięć metrów. Zbyt dużo rutyny i za daleko od domu. Coś ze sprzedawcy...
Głos przybysza był znowu stanowczy, autorytatywny.
- Dosyć już! Następny kontakt nawiążemy ponownie jutro, punktualnie o godzinie siódmej. Na razie!
- Tak - odparł Forster. A po krótkiej chwili dodał: - Dobranoc.
11 lipca, godzina 14.00
Forster odsunął na bok pusty talerz.
- To było dobre - czuł się najedzony i tak zadowolony, jak rzadko kiedy. Przez cały dzień załatwiał znowu interesy, częściowo w języku przybysza, częściowo po niemiecku lub angielsku. Było to bardzo wyczerpujące, ale sprawiało mu osobliwą satysfakcję. Znowu był aktywny i w pewnym sensie miał przed sobą cel. Od wielu już lat nie miał takiego uczucia.
- Proszę o capuccino! - powiedział do przebiegającego obok kelnera.
Nie powiedział tego donośnie, ale w jego głosie zabrzmiała jakaś nowa nuta, która wzbudziła respekt i na którą kelner zareagował natychmiast.
- Subito, signore.
- I jak, znowu na wierzchu, staruszku?
Nie skrywana agresywność w głosie przybysza zaszokowała Forstera tak, że zdobył się jedynie na mizerne, defensywne - tak, owszem.
- Cóż, to wspaniale! - powiedział tamten zgryźliwie.
Potem nastąpiła cała gama emocji, a z tego całego rozgardiaszu można było wyłowić tylko jedną cechę: histerię.
Forster nie zwracał już na to uwagi. Był wściekły. Jakim prawem ten nędzny intruz psuł mu dobry nastrój? Właśnie wtedy, kiedy po wielu latach poczuł wreszcie smak życia, ten sukinsyn usiłował mu to obrzydzić!
- Do diabła, tak! - wybuchnął przybysz. - Mój Boże, jak ja nienawidzę tego wszystkiego: nędzne planety, nędzne interesy, nędzni ludzie. Nie wytrzymam tego dłużej! Ale tak źle jak z tobą, nie było jeszcze nigdy. Syriański neurotyk i ziemski neurotyk, nie ma co, wspaniała para. I po co mi to?
Forstera ogarnęło wzburzenie. A sprawił to nie tyle ów wybuch uczuć, co raczej niejasne, niemal podświadome przekonanie, że przybysz stanowi odbicie jego własnej osoby. Symptomy były aż nadto wyraźne: użalanie się nad samym sobą i agresja. Zazdrość o szczęście innych ludzi, spowodowana swoim nieszczęściem. Forsterowi nie podobało się własne odbicie.
- Już teraz jest dosyć ciężko, ale ty odbierasz mi resztki szans powodzenia - grzmiał nadal przybysz. - Wszyscy ludzie ziemscy, przejęci przez ludzi gwiezdnych, mają spotkać się na centralnych konferencjach w swoich krajach, aby zająć się koordynacją działań. Jeżeli o mnie chodzi, jestem jednym z nielicznych, którzy nie wezmą w tym udziału, gdyż... - zawahał się przez moment, ale Forster wiedział i tak, co teraz usłyszy i instynktownie wstrzymał oddech. - ...gdyż jesteś zbyt stary i niedołężny. To długa podróż, zbyt ryzykowna dla ciebie. Niezły kawał. Jestem rozbitkiem. Rozbitkiem w ciele umierającego.
Forster milczał długo. Wreszcie szepnął:
- Dlaczego to powiedziałeś? To złośliwe i okrutne.
W spontanicznym odruchu zamówił butelkę czerwonego wina. Przybysz nie wtrącał się już do niego.
Kiedy mniej więcej po godzinie Forster opuszczał restaurację, był trochę pijany i dał kelnerowi o wiele za duży napiwek.
11 lipca, godzina 15.30
Kiedy Forster otworzył drzwi, ujrzał Samsona leżącego na podłodze. W oczach psa widniało tyle bólu, że sprawiało to wrażenie ekstazy.
- Samson! - wykrzyknął Forster. - Co ci się stało?
Opadł na kolana, kładąc dłoń na głowie psa. I w tym właśnie momencie bernardyn jak gdyby zużył wszystkie swoje siły, aby doczekać się tego ostatniego dotyku swego pana i rozstał się z życiem.
- Nie, tego już za wiele - jęknął Forster. - To nie może być prawda!
Wspominając nazajutrz te chwile, nie mógł się nadziwić, że w takim starym, wysuszonym człowieku jak on, znajdowało się jeszcze tyle łez.
11 lipca, godzina 18.00
Igła przesuwała się po papierze, kreśląc niespokojną linię, podobną do grzbietu górskiego, z ostrymi wierzchołkami i głębokimi przepaściami. Drugi przyrząd wydawał ciche piski w dosyć regularnych odstępach czasu. Jeden z plastrów przytrzymujących elektrody na ciele Forstera podrażniał skórę, powodując swędzenie. Stojący w kącie analizator szumiał i wstrząsał probówką z krwią Forstera - sprawny Drakula najnowszej generacji.
Forster znosił comiesięczną kontrolę lekarską ze stoickim spokojem, ignorując niemal całkowicie upokarzającą procedurę, to grzebanie w jego ciele. Leżał na wznak, odziany jedynie w krótkie kalesony. Plastykowe prześcieradło na kozetce kleiło mu się do pleców, zdawało się wchłaniać go jak wygłodniała ośmiornica.
Oprócz niego w pokoju nie było nikogo. Żaden lekarz czy pielęgniarka nie zawracali sobie dziś głowy taką rutynową sprawą bardziej, niż było to konieczne. Do pacjenta podłączało się po prostu ileś tam przyrządów i całe badanie przeprowadzała już pani doktor Elektronika.
Wszystko w tym pomieszczeniu było białe, jasne i czyste. Jeżeli można wierzyć racjom ludzi, którzy otarli się o śmierć kliniczną, delikwenci ulegają wówczas złudzeniu, jakby unosili się gdzieś w górę, ku oślepiająco jasnemu światłu. W tym aspekcie gabinet lekarski, ze swoją szumiącą, pozbawioną konturów jasnością, przywodził na myśl komorę treningową dla kandydatów na śmierć, przedsionek śmierci.
Szybko otrząsnął się z tych myśli i znowu zatopił beznamiętne spojrzenie w sufit. Nie myślał o niczym, lecz czekał na coś. Przybysz z kosmosu zachowywał się tak samo. Obaj stali tu, na Ziemi, na uboczu, byli odizolowani. Dwie czarne dziury, w które wpadały wszelkie smutki i melancholia naszego wszechświata.
11 lipca, godzina 23.00
Jednym z nielicznych przywilejów starości jest to, że człowiek nie potrzebuje już wtedy dużo snu, pomyślał Forster, nalewając sobie po raz drugi kieliszek drambuie. Szkoda tylko, że i tak nie może wykorzystać zdobytego w ten sposób czasu.
Siedział w swoim ulubionym fotelu. Światła w salonie były zgaszone, on zaś spoglądał na widoczne za oknem drzewa, chwiejące się sylwetki o srebrzystych liściach, połyskujących w mlecznej poświacie pełni księżyca. Nie chciało mu się spać, był lekko podchmielony i brodził po kolana we wspomnieniach.
Nastrój chwili sprawił, że nastawił płytę. "Clair de Lune" Debussy'ego. I podczas gdy romantyczne dźwięki perliły się, wypełniając stopniowo cały salon, myśli Forstera rozpoczęły swą wędrówkę. Sceny z jego życia wyłaniały się z mroku nocy jak podczas błysków flesza i ginęły.
Smutne dzieciństwo spędzone w surowym, pozbawionym miłości domu rodzinnym. Okres szkoły i w tym czasie cały szereg zagadkowych chorób; psychosomatycznych, jak już dziś wiedział. Rozwścieczony ojciec. Pechowiec, słabeusz. Pierwszy rok na uniwersytecie. Brak orientacji, ustępujący powoli miejsca poczuciu wolności. Następnie wybuch II wojny światowej. Nagła przeprowadzka z sal wykładowych na front. Okres sześcioletni, w ciągu którego w ogóle nie myślał. Ciągle tylko bitwa, marsz do przodu i odwrót. Nie czuł do nikogo nienawiści, ale zabijał ludzi, żeby oni nie zabili jego. W jakiś sposób udało mu się pozostać przy życiu. Był jedynym z kompanii liczącej 120 żołnierzy, który przeżył wojnę. Zdarzało się już później, że we śnie słyszał znowu wybuch granatu i widział walące się ściany okopu i wyrzucane w powietrze roztrzaskane ciała kolegów. Ciała bez twarzy, bez kończyn, ale nadal żywe. Mięso rzeźne dla nienasyconych władców wojny. Śnił mu się lodowaty ziąb rosyjskich równin, śnieg barwiony całymi kilometrami przez krew, głód, który sprawiał, że gryźli skórzane pasy. Śnił mu się obóz jeniecki na Syberii, gdzie spędził cztery lata. Rosjanie nie traktowali ich łaskawie, ale Forster rozumiał to w pełni. Kiedy w końcu wyszedł na wolność, kiedy po dziesięciu latach mógł powrócić do normalnego życia, wisiał nad nim cień. Nie był neurotykiem ani psychopatą, nie, ale bardzo rzadko się uśmiechał i sprawiał wrażenie człowieka odcinającego się od wszystkiego i wszystkich. Zachowywał się jak ktoś, kogo obdarzono zbyt dużą dawką elektrowstrząsów i kto czeka instynktownie na następny.
Nurt wspomnień ustał, kiedy umilkła muzyka. Forster drgnął, usiłując odnaleźć się w bezkresie pomiędzy rzeczywistością a wspomnieniami. Udało się to dopiero po dłuższej chwili.
Niesamowita cisza w salonie... i w jego myślach. Przybysz milczał. Z pewnością jednak przysłuchiwał się wszystkiemu z największą uwagą, co do tego Forster nie miał żadnych wątpliwości.
- No i co, czy zdobyłeś jakieś interesujące informacje na temat życia na Ziemi? - zapytał złośliwie.
- Owszem, zdobyłem - odparł przybysz. Chciał dodać coś jeszcze, ale najwidoczniej się rozmyślił. - Nastaw może drugą płytę - powiedział po chwili. - To nam dobrze robi. Ta muzyka była bardzo ładna.
Forster kiwnął głową. Wstał i nastawił nokturn nr 2 Es - dur Fryderyka Chopina. Wraz z muzyką napłynęły ponownie wspomnienia. Na początku lat pięćdziesiątych poznał Barbarę. Pobrali się, uczyniła go bardzo szczęśliwym. Rozpoczęła się jego kariera zawodowa. Zarabiał sporo pieniędzy. Zasadniczy przełom nie był mu jednak dany. Miał w sobie za mało charyzmy, tak przynajmniej twierdzili jego przełożeni. Forster nie przejmował się tym. Wiódł piękne życie z Barbarą i dziećmi. Ale tamten cień nie opuszczał go, podążał za nim krok w krok. Był szczęśliwy, ale było to szczęście z drugiej ręki, gdyż pochodziło z rozumu, nie zaś z serca. Ustawicznie powtarzał sobie w duchu: masz wszystko, czego ci trzeba, powinieneś czuć się jeszcze bardziej szczęśliwy. Wszystko na nic. W końcu pogodził się z tym. Przynajmniej był zadowolony. Gramofon wyłączył się z cichym trzaskiem.
- Piękne - powiedział przybysz. - Wprost cudowne. Wydaje mi się, że muzyka to najpiękniejsza rzecz, jaką macie na swojej planecie. Nastaw coś jeszcze!
Głos przybysza z kosmosu był tak łagodny i proszący, że Forster bez wahania wyciągnął z regału kolejną płytę.
- Doskwiera ci samotność, co? - zapytał.
- A komu ona nie doskwiera? - odparł tamten.
Forster skierował wzrok poprzez mroczny pokój na kąt, w którym zwykle sypiał Samson.
- Tak, komu ona nie doskwiera!
Igła spoczęła na płycie. "Strangers in the Night". Barbara uwielbiała tę piosenkę. Ileż to razy tańczyła do jej rytmu! Forster nie umiał tańczyć, ale kiedy był razem z Barbarą, zapominał o tym. "Midnight Cowboy". Tę piosenkę słyszał po raz pierwszy późną nocą w pokoju hotelowym. Ach, te samotne noce podczas służby, spędzane w hotelach. Być ostatnim gościem przy barze. Niezdecydowanie kręcić w dłoni pusty kieliszek. "Jeszcze raz to samo". "Bardzo mi przykro, proszę pana, ale już zamykamy". "Ach tak, no to dobranoc". "Dobranoc panu". Potem leżeć na łóżku w ciemnym pokoju, niespokojnie, pocąc się. Na zewnątrz taki spokój! Wszyscy śpią. Wszyscy, ale nie ty. Przez radio nadają łagodną muzykę, zbawienie dla wszystkich, którzy nie mogą znaleźć żadnego innego pocieszenia. "Hele me Make it Through the Night". Przyjemnie jest leżeć w ciemnościach i słuchać takiej muzyki. Myśli płyną spokojnie. W twojej samotności kryje się gorzka słodycz. Wspominasz swoje dotychczasowe życie i powoli zasypiasz.
Obecność istoty pozaziemskiej Forster czuł teraz o wiele intensywniej. Tak jakby obcy przysunął się bliżej.
"Moonlight Serenade". Jeszcze jedna z ulubionych melodii Barbary. Prosiła o nią orkiestrę w każdym hotelu. Była dobrą tancerką. Sposób, w jaki tańczyła tango, sprawiał, że mężczyźni szaleli za nią. Forster rozkoszował się tym tak, jak umiał najlepiej. Ale to wszystko już minęło. Barbara nie żyła. A po to, by zatańczyć tango, potrzebna jest para.
Czuł się nędznie. Dokładnie tak samo czuł się przybysz. Chybotliwe, niepewne emocje docierały teraz do Forstera, zapewne jako telepatyczny ekwiwalent gwałtownego płaczu.
Forster nie wiedział, jak ma się zachować.
- Przecież nie było znowu aż tak źle - powiedział bezradnie.
I to była prawda. "Serenada księżycowa" przypomniała mu ich dziesiątą rocznicę ślubu. Tańczyli na tarasie luksusowego hotelu na Lazurowym Wybrzeżu. Gwiazdy błyszczały w całej swej śródziemnomorskiej krasie. Morze było ciemnym zwierciadłem, po którym czasem przesuwał się fosforyzujący grzebień fali. Gdzieś w pobliżu pluskała woda z wielobarwnie oświetlonej fontanny. Nieco dalej, połyskiwała w ciemności biel przesłodzonej architektury hotelu. Tam na górze spała w swoim pokoju mała Sandra, szczęśliwa i zadowolona. On zaś tańczył z Barbarą, coraz dalej, coraz dalej. Jego stopy zdawały się unosić w powietrzu. Dzisiejszej nocy był Cary Grantem, a Barbara - Grace Kelly.
Tak.
- Nie było wcale aż tak źle - mruknął. - Nie, naprawdę nie było źle - powtórzył jakby ze zdziwieniem, po czym usnął.
Na jego ustach błąkał się nikły cień.
12 lipca, godzina 15.00
Urządzenie klimatyzacyjne w sali obrad nastawione było na maksimum. Zimno. Białe ściany, biała skóra. Zimno. Wymuskany typ w garniturze w jodełkę, o oczach jak szklane kulki. Zimno.
Pertraktacje z doktorem Hellmannem - tak nazywał się uśmiechnięty biznesmen - utknęły w martwym punkcie. Forster nie rozumiał wprawdzie nic z rozmowy, jaką prowadził w nie znanym sobie języku, orientował się jednak, że nie posunęli się do przodu ani o krok.
Czuł, jak narastają w nim gniew i rozpacz; emocje, które nie zrodziły się w nim samym, lecz wydobyły się z hermetycznie zamkniętej zazwyczaj duszy istoty pozaziemskiej, niczym z przegrzanego kotła.
Bezsilność wszechmocnego przybysza początkowo bawiła Forstera, ale po pewnym czasie echo frustracji stało się tak silne i podobne do jego własnych depresji, że zakiełkowało w nim spontaniczne poczucie solidarności. Zapragnął nagle pomóc swemu pozaziemskiemu sublokatorowi, uznał bowiem, że nikt nie powinien być tak upokorzony.
Wykorzystując chaos emocjonalny i utratę kontroli ze strony przybysza, Forster - nie namyślając się długo - po prostu wstał i wyszedł za drzwi.
I wtedy wydarzyły się dwie rzeczy.
Usłyszał we wnętrzu swojej głowy coś w rodzaju histerycznego śmiechu, a jednocześnie poczuł ulgę.
Doktor Hellmann zerwał się z miejsca i poleciał za nim, obsypując go lawiną słów. Widocznie jego propozycja przetargowa nie była tak dobra, jak ją usiłował przedstawić.
I w ten sposób przybysz zdołał dobić targu na warunkach, jakie mu odpowiadały. Kiedy opuścili budynek i wyszli na rozgrzaną ulicę, powiedział zupełnie spokojnie:
- Dziękuję, Robercie.
Pierwszy raz przybysz zwrócił się do Forstera po imieniu.
12 lipca, godzina 23.30
Również tego wieczoru Forster nastawił płyty, które akurat wpadły mu w rękę: Czajkowski, Gershwin, średniowieczne madrygały, afrykańskie pieśni plemienne i dużo Mozarta. W pokoju panowała niemal całkowita ciemność, problemy nękające świat były teraz tak odległe... Wszystko układało się wyśmienicie.
Szukając kolejnej płyty, Forster zwrócił uwagę na boczną półkę. Uśmiechnął się.
- O, proszę! - zawołał - tu mamy coś innego. The Rolling Stones. "2000 Light Years from Home" (2000 lat świetlnych od domu). Coś dla ciebie. I Beatlesi. "When I'm Sixty Four" (Kiedy będę miał 64 lata). To dla mnie.
Jednak gdy ujął płytę, jego ręka zadrżała. Uświadomił sobie, że popełnił ciężki błąd. Nagły smutek wkradł się w jego myśli, jak woda na dziurawy statek. A zapowiadało się tak dobrze!
- Co się stało? - zapytał przybysz.
- Moje dzieci - odparł Forster. - Przypomniały mi się moje dzieci. Kiedyś podarowałem im te płyty. Mój Boże, ileż to już lat! Chyba ze dwadzieścia. Sandra i Ryszard...
Sandra była ich pierwszym dzieckiem. Jakże kochał tę kruszynę! Kiedy jej drobna dłoń ścisnęła po raz pierwszy jego wyciągnięte ku niej palce, był to dla niego chyba najpiękniejszy moment w życiu. Jej cichy szczebiot, przepełniający dom magiczną harmonią. Pierwsze słowa, pierwsze niezdarne kroki, zakończone nieuchronnym bęc, na owiniętą w pieluchy pupkę. I ta fascynacja, z jaką spoglądał na odkrywanie świata przez jego maleństwo, które podziwiało i śmiało się z rzeczy nie zauważanych przez niego. Sandra nauczyła go wtedy bardzo dużo: nowej skromności, nowej otwartości na liczne cuda życia. Jakie to proste, być szczęśliwym.
Teraz Sandra ma już swoje dzieci. Wyszła za mąż za faceta, którego Forster nie cierpiał, i zamieszkała z nim w Berlinie. "Niestety, nie mogę przyjechać, tato, Heinz ma tyle pracy! Z dziećmi też mamy wiele problemów, a do tego ta długa podróż. Może innym razem". "Dobrze Sandro, innym razem". Klik. Nie miałbym nic przeciwko temu, że mnie okłamujesz, gdybyś przynajmniej była szczęśliwa. Ale tak nie jest. O, Sandro! Tyle miłości, która nigdy nie została odwzajemniona.
A Ryszard? On był jeszcze dziwniejszy. Jako dziecko był zawsze trochę grubawy i ociężały, ale niezwykle pogodny i zrównoważony; pucołowaty aniołek, któremu nikt nie potrafił się oprzeć. Forster przypominał sobie dwa wydarzenia, które mocno wryły się w pamięć. Było to w zoo. Ryszard miał wtedy trzy lata. Po raz pierwszy w życiu kupił sobie lody, płacąc za nie odliczonymi uprzednio przez ojca monetami. Tak był z tego dumny, że nie myślał wcale o lizaniu lodów. Nieprzerwanie spoglądał na nie - pierwsze własnoręcznie kupione lody - a kolorowe kulki topniały i kapały, brudząc mu ręce i rozpromienioną z radości twarz. Rok później, w przejmująco zimną niedzielę grudniową, Ryszard wszedł do jego gabinetu, trzymając w ręku połamany samochodzik i poprosił: - Napraw to, tatusiu. Ty to potrafisz. Ty umiesz wszystko. - Forster ujrzał w oczach dziecka bezgraniczną ufność i poczuł, że oblewa go pot, wiedział bowiem, że nie potrafi naprawić tej zabawki. Był to moment tak intensywnej dumy, a zarazem bólu, że poruszał go jeszcze dziś, mimo upływu tych wszystkich lat.
Obecnie Ryszard jest cenionym chirurgiem szczękowym, szczupłym, opalonym, dynamicznym mężczyzną. Ma idealny dom i idealną żonę, wszystko, czego dokonał, było idealne. Był nawet idealnie nieszczęśliwy. Ale karty z życzeniami urodzinowymi przychodziły od niego zawsze na czas.
Dopiero teraz Forster uświadomił sobie, że stoi nadal przed gramofonem, trzymając w dłoni płytę. "When I'm Sixty Four". Z wszystkich możliwych dróg życia obiera zawsze tę najgorszą, jego zasada retrospekcji autobiograficznej.
Machnął ręką i usiadł z powrotem. Życie wypełnione walką i dążeniami - po to, by osiągnąć tak mizerny wynik? Kiepski kawał.
Głos przybysza, o którym zupełnie zapomniał, rozległ się znowu w jego głowie. Był niezwykle delikatny i pełen współczucia.
- Robercie Forster, jesteś dobrym człowiekiem. Bardzo cię lubię. - Zastanowił się przez chwilę. - Twoje wspomnienia zadziwiają mnie ciągle na nowo. Okazuje się, że nasze życie ma wiele paraleli. Zwalczać złe szanse, dawać to, co najlepsze i kończyć jako zwycięzca z poczuciem straty. Znam to doskonale. - Przez umysł Forstera przebiegł kalejdoskop egzotycznych, niezrozumiałych scen, wspomnienia z odległej planety. - Dziwne, jak życie we wszechświecie toczy się zgodnie z uniwersalnymi regułami.
W jego słowach Forster dostrzegł prawdziwe ciepło i nagle przybysz przestał wydawać mu się obcy. Współczucie istoty pozaziemskiej było tak zaskakujące, jak nieoczekiwana wizyta przy łóżku chorego i tak samo krzepiące.
- Dzięki - powiedział. Dziękuję ci, ee...
- Ssassakan - powiedział przybysz. - Na imię mi Ssassakan.
13 lipca, godzina 7.00
Ziemię otulała jeszcze poranna cisza, słońce wyłoniło się dopiero zza wierzchołków drzew. Jego ukośnie padające promienie rzucały groteskowo wyciągnięte cienie i rozświetlały krople rosy. Gładką toń wody przecinały tylko od czasu do czasu śmigające ryby. Chłodne, rześkie powietrze owiewające balkon sprawiało, że brzęk sztućców śniadaniowych rozbrzmiewał głośniej i radośniej niż zwykle.
- A więc jesteśmy teraz przyjaciółmi - powiedział Ssassakan... - Podczas moich podróży służbowych zdarza się to bardzo rzadko. Najczęściej uznają mnie za ciemiężcę, okupanta. Tu, na Ziemi, nie jest inaczej, o ile informacje, jakie otrzymałem są prawdziwe. Ty stanowisz wyjątek.
- Czy rzeczywiście?
- Tak. Mimo własnych problemów osobistych byłeś nadzwyczaj przystępny. Większość ludzi reaguje histerycznie, kiedy... do nich przychodzę. Ty zaś zachowywałeś się od pierwszej chwili zupełnie spokojnie.
- Może dlatego, że jestem stary. Wiele widziałem w życiu. Wiem, że nie ma rzeczy niemożliwych. Czy jest coś, co zdołałoby mnie zaskoczyć? - Forster upił z filiżanki łyk kawy. - Zresztą ty sam ułatwiłeś mi wszystko. Respektowałeś mnie, przynajmniej po pewnym czasie. Większość z was, gwiezdnych ludzi, jest chyba agresywna. Dlaczego ty jesteś inny?
- Nie jesteśmy grupą homogeniczną. Pochodzimy z różnych planet i dlatego różnimy się między sobą pod względem zachowania. Wiesz, my, Syriańczycy, mieliśmy u siebie niedawno straszliwą wojnę. To doświadczenie sprawiło, że miłujemy pokój bardziej niż inne rasy.
- Rozumiem. Tak, wojna zmienia ludzi.
Myśli Forstera rozpoczęły swoją wędrówkę. Umierający ludzie, unurzani we krwi. Martwe dzieci w ruinach, ciała pozbawione kończyn, nieważne w obliczu wielkich spraw. O, Boże!
- Widzę, że dużo myślisz o tych sprawach, Robercie. - Tak, one zmieniły moje życie.
- Często myślisz też o Barbarze - powiedział Ssassakan, zmieniając temat.
- Po prostu nie potrafię o niej zapomnieć. - Forster wpatrywał się w łyżeczkę do kawy, jakby miał przed sobą jakiś egzotyczny okaz. - A przecież nie żyje już od dziesięciu lat.
- Od dziesięciu lat? - powtórzył ze zdumieniem Ssassakan. - Nie przypuszczałem, że minęło już tyle czasu. Ona jest tak bardzo... obecna w twoich myślach.
- Nie przypuszczałeś? - zdziwił się z kolei Forster. - Ale przecież powinieneś to wiedzieć, potrafisz odczytywać wszystkie moje myśli. - To nie jest takie proste. Twoja dusza jest dla mnie jak olbrzymia biblioteka. Mogę uzyskać tam wszelką potrzebną informację. Ale najpierw muszę tam zajrzeć. Do niektórych książek na regałach w ogóle się nie sięga.
- A, to o to chodzi - Forster uśmiechnął się w typowy dla siebie sposób, z rezerwą. - A więc jestem w stanie zachować przed tobą jakieś drobne tajemnice?
- Oczywiście - Ssassakan mówił teraz z namysłem. - Polubiłem cię od momentu, kiedy odczytałem twe myśli na temat Barbary. Tak olbrzymia miłość do siostry z Ziemi wywarła na mnie duże wrażenie.
- Siostra? - wykrztusił Forster. - Czy chcesz przez to powiedzieć... to znaczy, że jesteś kobietą?
- To właśnie miałam na myśli.
Forster przełknął ślinę.
- To zmienia bardzo dużo. Jesteśmy w takim razie na najlepszej drodze do nawiązania romansu międzygwiezdnego, czy nie tak? Oboje roześmieli się jakby trochę za głośno.
13 lipca, godzina 18.00
W nocy przeszła burza, pozostawiając po sobie bardziej czyste i chłodne powietrze. Dzięki temu rutynowy spacer po bulwarze sprawił Forsterowi większą przyjemność niż zazwyczaj. Pogoda była umiarkowana, widoczność tak dobra, że mógł dostrzec nawet najbardziej odległe wierzchołki gór. Poza tym miał przy sobie przyjaciela.
Wraz z Ssassakan przyglądali się sprzedawcom upominków, którzy składali swoje stoiska z pocztówkami i kiczowatymi plastykowymi pamiątkami. Pływacy i miłośnicy windsurfingu wracali na brzeg i pakowali swoje rzeczy. Młodzi, harmonijnie zbudowani ludzie, opaleni tak intensywnie, że na tle ciemnych twarzy ich wargi sprawiały wrażenie bladych. Wsiadali do swoich bronco, pajero, jeepów, golfów i odjeżdżali na jakieś ważne spotkania. Młodzi, gorliwi hedoniści, zawsze w pogotowiu. Forsterowi wydawali się nadal bardziej obcy niż Ssassakan, ale przynajmniej przestał ich nienawidzić.
- Piękny mamy dziś dzień - powiedział.
- Owszem.
Z drugiego brzegu dobiegały strzępy odgłosów jakiejś zabawy. Forster wsłuchiwał się przez chwilę w dudnienie orkiestry dętej. - Masz może chęć na jakąś muzykę dziś wieczorem?
- O tak - odparła Ssassakan. - Nawet bardzo.
- Proponowałbym w takim razie koncert organowy... - Urwał nagle, nie wiadomo dlaczego zirytowany. - Czy coś jest nie tak?
- Wracam jutro do siebie. - Głos Ssassakan był beznamiętny, przywodził na myśl informację przekazywaną przez wokoder. - Moje zadanie zostało wykonane. Komiwojażer udaje się w dalszą podróż. Chyba to rozumiesz.
- Ale... - wyjąkał Forster - akurat teraz... - Nie mógł wypowiedzieć ani słowa więcej. W uszach czuł szum krwi, serce waliło jak młotem. Dopiero po chwili dokończył: - Właśnie teraz, kiedy odzyskałem trochę nadziei.
- Życie jest jak sadysta - skonstatowała Ssassakan.
Forster nie odpowiedział. Opadł na ławkę, postarzały nagle i bardziej samotny niż kiedykolwiek przedtem. Mimo słonecznej pogody trząsł się jak w febrze.
14 lipca, godzina 15.30
Z trudną do opisania satysfakcją Forster rzucił słuchawkę na widełki. Właśnie odwołał swoją cotygodniową wizytę u lekarza. "Niech pan zarabia na życie na jakimś innym starym durniu, doktorze. Ja jeszcze nie jestem tak niedołężny, abym musiał stale przesiadywać u pana. Zamelduję się znowu, kiedy będzie mi pan potrzebny".
Zachichotał. "Zamelduję się znowu, kiedy będzie mi pan potrzebny". To mu się udało. Z pewnością zaskoczył tego sprytnego półboga w białym kitlu.
Pod każdym względem był to dzień godny uwagi. Kiedy jadł śniadanie w kawiarni "Panorama", przysiadł się do jego stolika młody, korpulentny mężczyzna. Sprawiał wrażenie speszonego i zatroskanego. W toku rozmowy, jaka wywiązała się między nimi, okazało się, że młody człowiek odziedziczył firmę, która cieszyła się dobrą sławą, nie mogła jednak konkurować z tanim importem z Dalekiego Wschodu. Sytuację poprawiłyby nowoczesne nakłady inwestycyjne, spadkobierca nie dysponował jednak odpowiednimi środkami finansowymi, a banki nie chciały udzielić żadnego kredytu. W tej sytuacji firmie groziło bankructwo - i to w ciągu najbliższych tygodni.
- Sprawa jest prosta, młody człowieku - poradził mu Forster. - Jedyna rzecz, jakiej pan potrzebuje, to - kontrakt na sprzedaż i zwrotną dzierżawę. Wygląda to tak: sprzeda pan swoją drogą fabrykę firmie dzierżawnej. Za to otrzyma pan masę pieniędzy. Jednocześnie wynajmnie pan od owej firmy ten sam budynek fabryczny. Będzie więc pan mógł pozostać i produkować nadal, mając jednak ciche rezerwy finansowe. Dzięki tej gotówce będzie pan mógł zainwestować i postawić firmę z powrotem na nogi. Kiedy zgarnie pan wystarczająco duży zysk, powiedzmy po kilku latach, odkupi pan z powrotem swoją fabrykę.
Jego rozmówca zakrztusił się. Kasłał tak intensywnie, że twarz nabiegła mu krwią.
- To nieprawdopodobne! - sapał - To wspaniałe! Jak mam panu dziękować?
- Ależ, mój panie - uśmiechnął się Forster - dla mnie to była czysta przyjemność. Może w przyszłości będzie pan myślał trochę inaczej o starych ludziach. Dużo lat oznacza bowiem również dużo doświadczeń. - Podał mu nad stołem swoją wizytówkę. - Proszę do mnie zadzwonić, gdyby wyłonił się jakiś problem!
- Uczynię to z całą pewnością! - wykrzyknął rozpromieniony młodzieniec i wypadł z kawiarni jak na skrzydłach.
Forster spoglądał za nim zadowolony. A więc jednak nie był jeszcze zniedołężniałym, starym durniem! To samo odczuł na własnej skórze kelner, który swoim zwyczajem nie zareagował na wezwanie. Forster udał się natychmiast do właściciela, ten zaś z miejsca wyrzucił kelnera. "To już piąta albo szósta skarga na pana w tym tygodniu, Schulz! Mam tego dosyć! Jest pan zwolniony!"
Prawidłowo. Tak, ludzie, Forster jest znowu w formie! Lepiej uważajcie i nie wchodźcie mi w drogę. Nie będę już wszystkiego tolerował!
Dzień przebiegł dosyć gorączkowo. Ssassakan miała jeszcze dużo spraw do załatwienia przed opuszczeniem Ziemi. Nie kryła swej irytacji. "Jakie to typowe! Inni mogą tu jeszcze pozostać jakiś czas, ale my, Syriańczycy, musimy wykonać swoje w rekordowym czasie. Zawsze to samo!"
Forster nie przejmował się tym. Wprost przeciwnie, wzmożona aktywność sprawiała mu nawet przyjemność. Wolał już to, niż przesiadywanie w ponurym nastroju na ławce w parku i przyglądanie się zabawie z zewnątrz.
Może właśnie dlatego zareagował tak szybko w hotelu "Pod Łabędziem". Skończył akurat naradę z jednym z partnerów handlowych Ssassakan i czekał w hallu na taksówkę. Na ulicy szalała letnia gwałtowna burza. Deszcz huczał za oknami jak wodospad. Wtem do środka wbiegła jakaś kobieta z olbrzymim nowofunlandem, przemoczona do suchej nitki. W tej samej chwili w biurowiec stojący po drugiej stronie ulicy uderzył piorun. Potworny huk poprzedzony oślepiającą błyskawicą wypełnił najdrobniejszy zakątek lokalu.
Pies wyrwał się z rąk swej pani i ujadając zawzięcie, pognał przerażony przez hall. Wyglądał jak agresywny, niebezpieczny potwór.
Forster był jedynym z obecnych, który zareagował. Kiedy nowofunland przebiegał obok niego, chwycił za smycz i zawołał ostro: - Siad!
Pies był tak dobrze wychowany, że mimo strachu posłuchał natychmiast. Forster pogłaskał go po grzbiecie.
- No, już dobrze, Samson, już dobrze! - uspokajał go. - Wszystko w porządku. Już dobrze.
Pies uspokoił się. Do Forstera podeszła właścicielka nowofunlanda.
- Bardzo dziękuję - powiedziała spokojnie.
Forster spojrzał na nią i uświadomił sobie natychmiast, że jest to wyjątkowy moment w jego życiu. Znowu była przy nim Barbara. Oczywiście nie ta prawdziwa, ale tak właśnie wyglądałaby Barbara, mając sześćdziesiąt lat. Krótkie, siwe włosy o niemal metalicznym odcieniu, ostrzyżone na pazia, szare oczy, reagujące rozbawieniem na jego uporczywy wzrok, żywa twarz, nie kryjąca rzeczywistego wieku, a mimo to promieniejąca młodzieńczą witalnością. Proste, ale drogie ubranie.
- Zareagował pan z niezwykłą przytomnością umysłu - powiedziała. - Jestem naprawdę bardzo wdzięczna, panie...
Forster nadal nie mógł oderwać od niej wzroku. Jej wygląd, sposób w jaki mówiła... To chyba cud! Uświadomił sobie nagle, że przez te wszystkie lata, przygnieciony gniewem 1 melancholią, czekał właśnie na tę chwilę, tak jak świeca na zapałkę, która by ją zapaliła.
Przypomniał sobie, że nie odpowiedział jej jeszcze na pytanie.
- Forster - poprawił się. - Robert Forster.
- Jestem Katarzyna Drhard - uśmiechnęła się. - A pan jest chyba reporterem? Wygląda pan na dosyć ciekawskiego.
- Ależ nie, bardzo przepraszam, ja... - Ku swemu zdumieniu objął ją machinalnie ramieniem i spontanicznie zaproponował: - Jest pani cała mokra. Proszę zdjąć płaszcz i pójdziemy do baru. Przyda się pani kieliszek whisky na rozgrzewkę.
Uśmiechnęła się ponownie, powiedziała "dobrze", a potem długo siedzieli w przyciemnionym, wyłożonym boazerią barze, nie mogąc się nagadać. Powietrze przesycone było czystym zapachem drewna, skóry i tytoniu, zmieszanym z wytwornym aromatem jej perfum.
Forster był szczęśliwy.
14 - lipca, godzina 21.00
Od wschodu na niebo wkradała się noc. Na zachodzie dzień żegnał się dziwacznymi formacjami chmur, płynącymi w stronę nurzającego się w złocie, czerwieni i purpurze widnokręgu.
Forster stał na tarasie zamku Herrenchiemsee podziwiając piękno parku, wchłanianego powoli przez mrok. Strumyk z dużej fontanny wykonywał pełne gracji, coraz to nowe figury taneczne. Zsali lustrzanej, znajdującej się za Forsterem, padało na taras silne światło. W środku płonęły setki pochodni, a ludzie w strojach wieczorowych oczekiwali niecierpliwie na rozpoczęcie koncertu.
A Katarzyna czekała na niego. Przypomniał sobie przejażdżkę parowcem, który przewiózł ich przez jezioro na wyspę, gdzie znajdował się właśnie zamek Herrenchiemsee. Przez cały czas stali oparci o reling i milczeli, chociaż w głowach kłębiły się myśli. Wieczorny wiatr przynosił woń sitowia. Forster wsłuchiwał się w astmatyczne sapanie starego parowca. Ileż rzeczy, których przez ostatnie lata w ogóle nie dostrzegał, widział teraz i czuł.
W sposób zupełnie naturalny ujął jej dłoń i pocałował ją. Zetknięcie ich warg było tak łagodne, tak cudownie delikatne, jak to można spotkać jedynie u małych dzieci, odkrywających właśnie w sobie dar dawania. Potem wrócili do innych pasażerów i napili się szampana, aby uczcić powrót do życia Forstera.
- Jestem bardzo szczęśliwa - powiedziała Ssassakan - że mój pobyt na Ziemi kończy się tak pięknym dniem. Teraz będę cię musiała opuścić, Robercie.
Forster kiwnął głową. Była to smutna chwila, wiedział jednak, że musiała nadejść.
- Ssassakan - powiedział - chciałbym powiedzieć ci tak wiele, że nawet nie wiem, jak...
- Nie musisz nic mówić - usłyszał głos Ssassakan. - Wiesz przecież, że cię przenikam.
- Rzeczywiście - Forster roześmiał się. - Co za nieprawdopodobna historia! Istota pozaziemska pomaga mi wrócić do życia.
- Właściwie to sam sobie pomogłeś - powiedziała Ssassakan. - Ja tylko przerwałam twoją rutynę, tak jak ty przerwałeś moją. Wiele nauczyliśmy się od siebie nawzajem.
- Tak. Wielka szkoda, że musisz już odejść.
- Przecież masz teraz Katarzynę.
- Na szczęście tak. Gdyby nie ona, nie zniósłbym tego, że cię tracę - coś mu nagle przyszło do głowy. - Hej, zaczekaj chwilę! Katarzyna... ten młody człowiek z firmy zagrożonej bankructwem... Katarzyna jest bardzo podobna do Barbary. Dużo zbiegów okoliczności jak na jeden dzień! A to, że już po minucie objąłem Katarzynę, nie leży w moim zwyczaju. Ty zaaranżowałaś wszystko i potem pociągałaś trochę za sznurki, czy nie tak?
- Może tak, może nie - odparła Ssassakan. - To nieistotne. Najważniejsze, że jesteś szczęśliwy. To ułatwia pożegnanie.
- Ty szatanie - szepnął Forster. - Lubię cię. Niech to diabli, lubię cię!
- Ja też ciebie lubię, Robercie. Bądź zdrów. Trzymaj się.
- Bądź zdrowa, Ssassakan. I dziękuję za wszystko.
I Forster pozostał znowu sam. Zatopiony w myślach wpatrywał się w park, jego wargi poruszały się, mamrocząc coś bezgłośnie. Następnie odwrócił się i skierował do jasno oświetlonej sali lustrzanej. Już na progu ponownie się odwrócił i spojrzał za siebie, na niebo.
Wiele szczęścia, Ssassakan, gdziekolwiek jesteś.
Powoli zapalały się gwiazdy.
Przełożył Mieczysław Dutkiewicz
Pustynny Blues
Była to jedna z typowych dla Arizony stacji benzynowych: duży dach ocieniający teren na tyle, by w tym niesamowitym żarze dystrybutory paliwa nie wyleciały kiedyś w powietrze, oraz - nieco dalej - podobna do zbitego psa, skulona w upalnym słońcu, budowla w kształcie pudełka. Ta mizerna szopa sprawiała jeszcze gorsze wrażenie niż zadaszenie stacji, ale brak ten miał zapewne wyrównać niemiłosiernie krzykliwy wystrój malarski.
Wolno wjechałem harleyem pod dach. Zamiast żołądka miałem jedną pulsującą bryłę, a mięśnie słuchały własnych poleceń, wykonując jakieś nieskoordynowane ruchy. Jakże nienawidziłem tych opustoszałych, milczących stacji benzynowych, gdzie nigdy nie można było być pewnym, czy dostanie się trochę benzyny, czy też kulkę w plecy. ,
Zgasiłem silnik i oparłem motocykl na podpórce. Podczas jazdy chłodził mnie pęd powietrza, teraz żar uderzył we mnie niczym nieoczekiwany cios pięścią. Rozgrzany piec to lodówka w porównaniu z Arizoną w sierpniu. A zwłaszcza teraz, po tych wszystkich zmianach klimatycznych.
Miejsce było jak wymarłe. A może to wcale nie było złudzenie? Przecież na naszej pięknej, błękitnej planecie niewielu już żyło ludzi, a tym bardziej tu, w tej dziurze.
Natężyłem słuch. Wszystko było martwe, nawet wiatr. Barwne chorągiewki reklamowe wokół stacji benzynowej, przywodzące na myśl olinowanie statku, zwisały zwiotczałe na słońcu. Dystrybutory paliwa były zardzewiałe i cicho skrzypiały. W powietrzu unosił się swąd rozgrzanej gumy i benzyny. Na betonowej podłodze, pomalowanej na sino i popękanej w kilku miejscach, widniała duża plama oleju, przecięta śladami opon. Stacja ozdobiona kolorami trawy, kukurydzy i samochodu straży pożarnej, miała przypominać swym wyglądem blokhauz, nie udało jej się jednak wyjść poza poziom niewielkiego warsztatu. Tu i ówdzie brakowało już drewnianych listew, wyłoniły się natomiast skryte dotychczas pod nimi gotowe elementy z betonu. Okna były zamknięte i tak brudne, że nie mogłem zobaczyć wnętrza.
To wszystko stanowczo mi się nie podobało. Przywodziło na myśl tamtą historię z Nogales, o której wolałbym zapomnieć. Właśnie w Nogales uświadomiłem sobie po raz pierwszy, na jaką brutalność mogę się zdobyć. Ale winę ponoszą tu owe meksykańskie miasteczka. Wyglądają tak niewinnie ze swymi wąskimi uliczkami i białymi domkami, przed którymi wygrzewają się w słońcu psy. Wszystko jest senne i powolne, szybkie są jedynie noże. Kiedy wjechaliśmy do Nogales, było nas trzech. Teraz jestem sam. Don i Flowers nie żyją.
Jednego jestem pewien: nie dam się już zwabić w pułapkę. Albo wyuczysz się swojej lekcji, albo zginiesz. Oto zasady obowiązujące na Dzikim Zachodzie. Zupełnie jak w kinie, tylko że tu wszystko jest prawdziwe: krew, ból, śmierć. Jeżeli ktoś chciał sobie z nas zażartować, to mu się udało. No bo kto by przypuszczał, że rok 2000 będzie wyglądał jak mierny western klasy B?
Raptem dobiegł mnie jakiś szmer, a kątem oka uchwyciłem ruch. Był to ułamek sekundy, ale zdążyłem rzucić się na ziemię i jednocześnie strzelić. Kiedy upadłem na twardy beton, w uszach dźwięczał mi jeszcze huk wystrzału. Rozbrzmiewał jak puszczona na zwolnionych obrotach taśma magnetofonowa. Przetoczyłem się dalej, ogarniając wzrokiem kolejno jaskrawą ścianę stacji, zadaszenie i dystrybutory paliwa. Dziwne, jak bezlitośnie dłuży się czas w chwilach największego niebezpieczeństwa. Można sobie wtedy pozwolić nawet na luksus przemyślenia tego zjawiska i obserwacji samego siebie - jakby był to ktoś inny. To jesteś ty, Chris, facet, który toczy się po ziemi nieskończenie wolno, próbując ujść przed kulą, mknącą ku niemu z lufy karabinu.
Ale kula nie nadleciała. Po chwili podniosłem się i podszedłem do rogu budynku, aby przekonać się, do kogo właściwie strzeliłem. Kiedy zrozumiałem wszystko, zakląłem przez zaciśnięte zęby i w bezsilnej wściekłości kopnąłem w ścianę domu. Zastrzeliłem psa, małego pieska, który po prostu chciał się ze mną pobawić. Było to słodkie stworzenie, kundel o gęstej, szaro - białej sierści i brunatnych oczach, gasnących z wolna, kiedy patrzył na mnie ze smutkiem, lecz bez wyrzutu. Wszystkie istoty, ludzie czy zwierzęta, kiedy już uświadomią sobie, że wkrótce umrą, mają w oczach coś nieskończenie mądrego i dobrego, spojrzenie jakby już z innego świata. Znam to spojrzenie doskonale, widziałem je wystarczająco często przez ostatnie sześć lat.
Nachyliłem się i pogłaskałem miękką sierść tam, gdzie nie skleiła jej krew. Przez chwilę, która znowu zaczęła rozciągać się w nieskończoność, mruczałem jakieś banalne słowa pocieszenia, zbierając wszystkie swe siły, aby wytrzymać wzrok psa.
W końcu wydał z siebie głębokie westchnienie i zanim umarł, położył mi pysk na dłoni.
Przebaczył mi.
Wpatrywałem się w zwłoki jak urzeczony. Co za bezsensowna śmierć, pomyślałem. W jakim my świecie żyjemy! Najpierw strzelamy, potem dopiero myślimy. Tym razem był to "tylko" pies, ale kiedyś zabiję człowieka. I nie będzie to samoobrona, jak się często zdarza, lecz omyłka. Było to przeraźliwie proste, łatwe do wyliczenia statystycznego. Niezbyt piękna perspektywa, ale im częściej o tym myślę, tym bardziej obojętnieję.
Wreszcie podniosłem wzrok i wtedy ogarnęło mnie przerażenie. W drzwiach stacji benzynowej stał mężczyzna. W zgięciu ręki trzymał pistolet maszynowy - tak niedbale, że zorientowałem się momentalnie, iż potrafi obchodzić się z bronią. Z pewnością obserwował mnie od dłuższego czasu.
Bezradnym gestem wskazałem na psa. - Chciałem... - wyjąkałem - chciałem tylko... Bardzo mi przykro. - Mnie również - odparł lakonicznie. Po chwili dodał: - To nie był zwykły pies. Był taki... niewinny.
Słowo, jakie wypowiedział, miało w sobie coś egzotycznego, coś bardzo cennego. Niewinność. Istniała kiedyś naprawdę, dawno, dawno temu.
- Tak - powiedziałem. - Rozumiem.
- Ach tak? - odparł, i nie zabrzmiało to zbyt przyjaźnie.
A więc ta chwila nadeszła. Ślepa uliczka. No exit. Wpiłem wzrok w spust pistoletu maszynowego. Spoczywający na nim palec wskazujący, drgnął lekko.
- Nigdy nie zabiłbym psa umyślnie - zapewniłem głosem nabrzmiałym od strachu. - Kiedyś i ja miałem psa.
Mężczyzna zdjął palec ze spustu.
- No, dobrze - powiedział. Zabrzmiało to tak, jakby dziwił się sobie. - Przynajmniej było ci przykro, że go zastrzeliłeś. Twoje szczęście. Głośno odetchnąłem z ulgą.
- Dzięki - powiedziałem, śmiejąc się histerycznie. Nie udało mi się tego opanować. - Dzięki - powtórzyłem.
- W porządku - odparł niedbale.
Spojrzałem na niego uważniej. Miał na sobie wysokie kowbojskie buty, dżinsy i kraciastą, czarno - żółtą koszulę. Z pewnością skończył już dwadzieścia pięć lat. Piękny wiek!
Spostrzegł mój wzrok i powiedział:
- Miałem wtedy dwadzieścia lat, kiedy to się stało. Jakoś mi się udało.
- Miałeś szczęście - odparłem.
- To zależy. - Wskazał z wahaniem na swoją posępną stację benzynową i pustkowie, rozciągające się wokoło, aż po horyzont. - W każdym razie inaczej wyobrażałem sobie wtedy swoją przyszłość.
- Wszyscy wyobrażaliśmy ją sobie inaczej, tak sądzę - odparłem - ale SNS nic sobie z tego nie robił.
- SNS - wyrzucił to z siebie, jak gdyby wypluł coś odrażającego. - Syndrom Nagłej Śmierci.
Czy to możliwe, że od chwili, kiedy ów horror zawitał na Ziemię minęło dopiero sześć lat? W roku 1994 zjawiła się zupełnie nieoczekiwanie, nowa, wyjątkowo zaraźliwa choroba. Jej skutki były niezwykle proste: chory na SNS umierał w ciągu dwóch dni. Nauka stanęła przed zagadką, której nie mogła rozwiązać mimo gorączkowych, usilnych starań. Zarazie nie poddawała się jedynie określona grupa ludzi: ci, którzy nie mieli jeszcze dwudziestu lat, nie ulegali infekcji. Wiązało się to podobno z podziałem komórek oraz zegarem biologicznym, ale jak dotąd były to wyłącznie przypuszczenia bezradnych ekspertów. Koniec nadciągał z niezawodną konsekwencją spuszczonego ostrza gilotyny: wystarczyło sześć miesięcy, aby wymarła cała dorosła ludzkość Ziemi.
Oczywiście znaleźli się kombinatorzy, którzy uznali to za swą wielką szansę. Młodzież do władzy! Stworzymy nowy, bardziej ludzki świat! Tak brzmiały ich hasła. Wszystko wyjaśniło się jednak szybko samoczynnie, gdyż świat, na którym leżą trzy miliardy trupów, nękają straszliwe epidemie: cholery, dżumy, tyfusu, malarii i wszystkich innych chorób, jakie tylko można sobie wyobrazić. A na te choroby my, młodociani, nie byliśmy odporni. Tym razem zmarło 90% tych, którzy przeżyli poprzednio. W roku 1995 liczba ludności świata skurczyła się z pięciu i pół miliarda do około 200 milionów. Ponieważ jeszcze wszyscy byliśmy młodzi, brakowało wykształconych lekarzy, naukowców, techników. Istniała tylko śmierć; jak okiem sięgnąć - śmierć. Totalny obóz zagłady. Witamy w świecie horroru. Ten program na żywo dedykuje Państwu przemysł zbrojeniowy Ziemi.
Było raczej pewne, że wirus SNS wymknął się z laboratorium bojowych środków chemicznych. Produkt najwyższej jakości: made in Switzerland, stuprocentowo neutralny, gdyż zabijał każdego, niezależnie od ideologii. Mili, dzielni Szwajcarzy. Jeżeli ktoś nie zgadza się z twierdzeniem, że pieniądze śmierdzą, to znaczy, że nie stał jeszcze nigdy przed stosem trupów - efektem dostawy broni którejś z szacownych firm eksportowo - importowych.
Nieznajomy pomyślał widocznie o tym samym co ja, gdyż na jego twarzy malowały się wściekłość i smutek. Uczucia, jakie zdradzała również moja twarz. Kiedy zdaliśmy sobie z tego sprawę, spojrzeliśmy na siebie zaskoczeni, a potem - jakby istniała między nami tajna umowa - uczyniliśmy coś, czego nie czyniono prawdopodobnie już od lat: postanowiliśmy zaufać sobie wzajemnie.
- Jestem Bill McKendrick - przedstawił się nieznajomy, zabezpieczając z powrotem zamek pistoletu maszynowego.
- Bardzo mi przyjemnie - odparłem. - Mam na imię Chris... - zawahałem się przez chwilę, zmieszany, gdyż nie mogłem sobie przypomnieć własnego nazwiska. Od lat nikt mnie o to nie pytał. Grzebałem w pamięci, jak gdyby chodziło o jakiś obcy, rzadko stosowany wyraz.
- Christopher Gettler - powiedziałem wreszcie. Mój Boże, ileż to już minęło czasu! Dobrze wychowany Christopher w wytwornym internacie w Schwarzwaldzie.
- Dziwne nazwisko - skomentował McKendrick. - Niemieckie - wyjaśniłem. - Pochodzę z Niemiec.
- Z Niemiec? Przecież tam już nikogo nie ma.
- Jasne. W całej Europie nie ma już nikogo. I w Japonii. I wszędzie, gdzie były zbyt duże skupiska ludzi.
- A w jaki sposób tobie udało się przeżyć?
- Przyjechałem tu w dziewięćdziesiątym trzecim. Chciałem spędzić po maturze rok w college'u, a potem wrócić do kraju. Tylko że nic z tego nie wyszło.
Wykrzywił twarz. - Nikt z bliskich nie żyje, co? Skinąłem głową. - Zgadza się.
- Przynajmniej nie musiałeś patrzeć na ich śmierć. - Jego twarz postarzała się nagle, wydłużyła. - To straszne, kiedy musisz patrzeć, jak po kolei umierają wszyscy, których kochasz. - Potrząsnął głową. - Moi rodzice martwili się umierając. Martwili się nie o siebie, lecz o mnie. Przeczuwali już, jaką przerażającą planetą stanie się nasza Ziemia.
Milczałem. Cóż mogłem odpowiedzieć?
McKendrick odwrócił się gwałtownie, stanął plecami do mnie! - I uczynił zapraszający gest ręką. - Wejdź.
Wszedłem za nim do środka. Po oślepiającym, niemal bolesnym świetle słońca Arizony powitałem z ulgą panujący tu chłód i półmrok. Rozejrzałem się dookoła i - nie mogąc opanować zdumienia - przeciągle gwizdnąłem.
Było to obszerne pomieszczenie, coś pośredniego między warsztatem a biblioteką. W tylnej części stał samochód terenowy toyota landcruiser, obok niego piętrzył się stos opon, mieszanina narzędzi na regale i mnóstwo beczek z olejem. Pośrodku pokoju leżał materac, pokryty skórami zwierząt i ręcznie tkanymi indiańskimi derkami. Pod ścianą ustawione były półki, zapełnione od góry do dołu w pięciu rzędach konserwami. Pomieszczenie obiegały wokoło niskie regały z książkami i płytami. Pod umazanymi na brązowo oknami, przez które lepiej było wyjrzeć na zewnątrz niż zajrzeć do środka, stało prastare, masywne biurko, pamiętające jeszcze zapewne czasy pionierskie w tym kraju. Blat biurka ginął pod stosem książek, papierów i oprawionych w ramki zdjęć polaroidowych. Zielone plastykowe radio z wyciągniętą anteną cicho brzęczało. Ściany obwieszone były akwarelami, wykonanymi chyba własnoręcznie przez właściciela. Na podłodze leżała płyta Raya Coodera. Pianino we wnęce przy drzwiach było tak czarne, że dostrzegłem je w tym półmroku dopiero po kilku chwilach. Z boku stał oparty o niego saksofon. A to masywne pudło w tyle, tuż obok opon, to była po prostu olbrzymia, czerwona, pomrukująca lodówka firmy Coca - Cola, która właśnie się wyłączyła, otrząsając się przy tym jak chory po wypiciu szczególnie gorzkiego lekarstwa. - Masz tu nawet prąd? - zapytałem z niedowierzaniem.
Uśmiechnął się.
- Ogniwa solarne na dachu, awaryjny zespół prądotwórczy za domem, trzy tuziny akumulatorów do ciężarówek w piwnicy.
- Nieźle - przyznałem. - Naprawdę całkiem nieźle. Prawie tak jak dawniej.
Jego uśmiech przerodził się w grymas.
- To tylko nędzna namiastka. Nigdy już nie dojdziemy do tego, co mieliśmy dawniej. - Odwrócił się. - Kawy?
- Jasne - odparłem. - Ale tylko kolumbijską, z gór. Innej nie pijam.
Zachichotał donośniej, niż wart był tego mój marny dowcip. Był wprawdzie samotnikiem, ale trafiłem na doskonały moment. Niektórzy z tych pustelników miewają tak co trzy lata tydzień towarzyski, potrzebują wtedy kogoś, z kim mogliby sobie pogawędzić. Kiedyś przecież muszą wyrzucić z siebie to wszystko, czym zaprzątali sobie głowę przez trzy lata. McKendrick był właśnie takim samotnikiem.
Gotując kawę opowiadał o sobie. Przed katastrofą studiował geologię. Taka tradycja rodzinna; jego ojciec był bardzo bogatym nafciarzem z Houston. Wtedy przebywał na wycieczce naukowej, właśnie w tych okolicach, w Monument Valley.
Postawił filiżanki z kawą na biurku i podsunął mi krzesło. - A ty skąd się tu wziąłeś, w takiej dziurze? - zapytał.
- Byłem w Santa Barbara, kiedy to się zaczęło - powiedziałem. - Wszystko potoczyło się tak szybko. Uczelnia opustoszała z dnia na dzień, na ulicach leżały wszędzie trupy. Nie było wody, prądu, zapanowało bezprawie. Nocami miasto należało do rabusiów, przeszukujących kieszenie umarłych. Coś w stylu filmów o Zombie. Kiedy w mieście zaczęły się pożary, uciekłem. Niestety, na południe, zamiast na północ. Nie mogłem przecież przewidzieć, że do tego wszystkiego zmieni się jeszcze klimat.
Nagła zmiana klimatu oznaczała ostateczne postawienie kropki nad i. Z nie ustalonych przyczyn średnia temperatura wzrosła w ciągu ostatnich lat o 5° Celsjusza. Najwidoczniej diabli wzięli warstwę ozonu. Nie miało to nic wspólnego z Syndromem Nagłej Śmierci. Po prostu jedna katastrofa goniła drugą. Coś wspaniałego. Ale nasi przodkowie zapaskudzili tę planetę tak radykalnie, że tak samo radykalne musiało być kontruderzenie przyrody. W każdym razie Arizona stała się miejscem cholernie nieprzytulnym. Powinienem był udać się do Kanady, albo na Alaskę, tam jest teraz przyjemnie ciepło, a nie taka spiekota jak tu. Ale z drugiej strony powietrze jest tu bardziej suche, nie tak podatne na epidemie. Można wytrzymać, o ile nie natknie się na mordercę, a mordercą może stać się praktycznie każdy.
Upiłem pierwszy łyk gorącej kawy. Ach, co za rozkosz! Ciekawe, czy kiedykolwiek nadarzy mi się jeszcze taka okazja? Uświadomiłem sobie, że jestem zbyt rozmowny.
- Przepraszam - powiedziałem i wskazałem na jedno ze zdjęć na biurku. - To twoja przyjaciółka?
- Nie mogłem zadać bardziej idiotycznego pytania. Zdałem sobie z tego sprawę, zanim jeszcze twarz McKendricka uległa zmianie. Stężała tak, że nie byłem w stanie odczytać żadnego z kłębiących się w nim uczuć. Czy przeważała wśród nich nienawiść, czy zgroza? A może ból? W każdym razie emocja była tak intensywna, że odczułem ją cieleśnie, jak gdyby tuż obok mnie doszło do wyładowania elektrycznego.
- To jest Laurie - powiedział w końcu McKendrick, a potem nie odzywał się przez dłuższą chwilę, tylko wpatrywał się w zdjęcie. Milczałem; wiedziałem, że rozmawia teraz z dziewczyną. - Jeździliśmy razem przez dwa lata. Rozbijaliśmy się bez celu na hondach, tak jak teraz ty. Wokół nas szalało piekło, wiesz przecież, jak było. Ale dopóki była przy mnie, to wszystko, co się działo dokoła, nic mnie nie obchodziło. Wystarczyło, by na mnie spojrzała, a cała ta plaga znikała, jak za wciśnięciem włącznika.
Znowu umilkł i uśmiechnął się lekko, wpatrzony w film z tamtych odległych dni, wyświetlany właśnie w jego umyśle. "To są dni cudów" - śpiewał w radiu Paul Simon. Polaroidowa dziewczyna miała piegi i miedzianoczerwone, błyszczące włosy. Wywierała tak duże wrażenie, że nawet jej dwuwymiarowe zdjęcie przyprawiało mnie o bicie serca. W pamięci odżyły znowu Gabriella i Florencja, odegnałem jednak momentalnie te wspomnienia. Tylko o tym nie myśleć. To już przeszłość. Było, minęło...
- Żyliśmy jak w bańce mydlanej - odezwał się ponownie McKendrick. - Stworzyliśmy sobie nasz mały, własny, kolorowy świat.
- I pewnego dnia ta bańka prysła - podpowiedziałem.
- Ktoś strzelił znienacka - wyjaśnił McKendrick. - Trafił w jej motocykl, w przednią oponę. Maszyna wywróciła się i przygniotła Laurie. Uszkodziła kręgosłup - przełknął donośnie ślinę. - Leżała na ziemi nie mogąc się poruszyć. Miała bóle. Boże, jak ona cierpiała! Wiedzieliśmy doskonale, że nie możemy nic zrobić. Nie istniały już szpitale, nie było lekarzy, środków przeciwbólowych, nic. Laurie umierała w straszliwych męczarniach. Umierała powoli. Zbyt wolno.
Moje dłonie były mokre od potu; domyślałem się już, do czego zmierza McKendrick.
- Cóż mogłem zrobić? - krzyknął rozpaczliwie. Jego głos był skrzeczący, nieludzki, niepodobny do tych, jakie zdarzało mi się ostatnio słyszeć. Na szyi uwydatniły mu się żyły, kiedy tak krzyczał i jak szaleniec walił pięścią w stół, zmiatając na podłogę wszystko, co akurat wpadło mu pod rękę. Cóż mogłem zrobić? Powiedz mi! Słyszysz? Masz mi odpowiedzieć! Zastanów się dobrze, a potem odpowiedz mi, co ty byś zrobił na moim miejscu!
- To samo co ty - odparłem łagodnie.
Jego ciało zwiotczało. Skulił się, jak gdyby moja odpowiedź była jakimś zaklęciem.
- Tak, zrobiłem to - szlochał. - Ona sama tego chciała. Zrobiłem to.
Wpatrywałem się w niego przez dłuższą chwilę, w tego starego młodego człowieka, którego nasz wykolejony świat zmusił do zastrzelenia ukochanej dziewczyny.
"To są dni cudów, nie płacz więc, nie płacz..."
- Byłoby to nieludzkie z twojej strony, gdybyś tego nie zrobił - próbowałem go pocieszyć.
- Ale przecież Laurie była człowiekiem, a nie koniem, którego się zabija z miłosierdzia!
- Wyobraź sobie, że to ty leżysz w bólach - powiedziałem. - Śmierć stoi przy tobie, co jakiś czas trąca cię kosą, a ty konasz przez wiele dni, wijąc się w męczarniach. Nie, nie, to co zrobiłeś, było słuszne. Wyzwoliłeś ją z długotrwałych, bezsensownych cierpień. To była przysługa.
Nie byłem przekonany, czy wierzę w to, co mówię, ale cóż innego mogłem mu powiedzieć?
Wstałem i podszedłem do fortepianu. Kiedy położyłem palce na biało - czarnej klawiaturze, nawiedziło mnie jakieś wspomnienie, prawdopodobnie wskutek zwierzeń McKendricka. Znowu siedziałem w salonie naszej willi, stojącej z dala od zgiełku miasta i brzdąkałem coś na pianinie. Debussy. Byłem wtedy romantykiem. Niedzielne przedpołudnie, domowy spokój, poczucie bezpieczeństwa i chwile zadumy, marzenia o wspaniałej przyszłości, że zostanę albo słynnym pianistą, albo znanym matematykiem. Delikatnymi, wytwornymi palcami muskałem klawisze.
Dziś są to brudne, popękane łapska, ale na bluesa wystarczy i to. Dawniej mój blues brzmiał trochę fałszywie, mimo iż wyuczyłem się go na pamięć. Ale z bluesem to jest tak jak z miłością, smutkiem, czy tęsknotą. Nie można się go wyuczyć. Blues musi być w tobie. Kiedy wiedziesz gówniane życie i któregoś dnia nie wytrzymujesz tego dłużej i otwierasz usta i śpiewasz - to właśnie jest blues.
Fortepian ożył pod moimi palcami, wydając nieprzyjemny dźwięk. Ostre tony pasowały idealnie do tego, co śpiewałem. Śpiewałem o tym zafajdanym świecie, na który zostaliśmy skazani dożywotnio, śpiewałem o tym, co utraciłem, śpiewałem o pięknej przyszłości, jaką mi odebrano, zanim jeszcze zdążyłem się z nią zapoznać. Kiedyś byłem grzecznym maminsynkiem, bardzo zdolnym, bardzo nieśmiałym, bardzo niewinnym. Teraz siedzę przy rozstrojonym fortepianie i śpiewam bluesa; wychudzony zabójca w meksykańskich butach i czarnych skórzanych dżinsach, kurtce z wężowej skóry narzuconej na poszarpaną wojskową bluzę i bliznami, których więcej mam na duszy, niż na twarzy.
- Przyszłość to tylko puste słowo - zacząłem improwizować. McKendrick zachichotał melancholijnie i wziął do ręki saksofon. Po kilku nieudanych próbach zgraliśmy się. Stanowiliśmy osobliwą kombinację, ale mieliśmy podobne pomysły i w sumie tworzyliśmy - jak mi się zdaje - idealny duet. Barytonowy saksofon McKendricka miał ciepłe, melodyjne brzmienie, on zaś grał na nim z taką melancholią, że w serce zaczęła się wkradać cudowna nostalgia. Przeszłość i przyszłość opadły z nas, liczyła się jedynie teraźniejszość, ta natomiast wydała nam się raptem piękna i cenna. Po raz pierwszy od dłuższego czasu doświadczyłem poczucia prawdziwego szczęścia, które owładnęło mną jak mocny trunek, kiedy się go pije na czczo.
Mętne światło, które wpadało przez ginące pod warstwą brudu szyby, przybrało barwę żółtą, następnie czerwonawą, a wreszcie granatową. McKendrick wstał i włączył zewnętrzne oświetlenie stacji. Było to szaleństwo, światła mogły przyciągnąć jakiegoś wariata z pukawką, nawet z daleka, nie zwracaliśmy jednak na to uwagi.
Myślałem o tym, że dla obserwatora z zewnątrz byłoby to dzisiejszej nocy najdziwniejsze miejsce w całej Arizonie: w samym sercu bezkresnej, ciemnej pustyni oaza światła, rozjaśniona błękitnymi i żółtymi neonówkami samotna stacja benzynowa, z wnętrza której mkną w czerń nocy boleśnie piękne ballady saksofonowe przystrojone kaskadami dźwięków fortepianu.
Ta wizja spodobała mi się, próbowałem więc ją zatrzymać przed oczami, mimo że przysłaniały ją co chwila widoki Las Vegas, w którego kasynach, również rozświetlonych nocą, leżały przed automatami do gier szkielety, a pomiędzy rozpadającymi się świątyniami szczęścia włóczyły się wychudzone psy o obłąkanych oczach, trzymające w pyskach ludzkie kości. Las Vegas było dziś już tylko masowym grobem z reklamami świetlnymi.
Do diabła z tym. Do diabła z tymi wszystkimi zabójcami na zewnątrz. Do diabła z Indianami, którzy ponownie wykopali topór wojenny i przystroiwszy twarze w barwy wojenne gnali na szybkich motocyklach, chcąc wziąć wreszcie odwet na białych. Do diabła z całym tym gównem, z niedolą i skradającymi się chorobami. Dzisiejszej nocy nie byłem już ścierwojadem ani hieną cmentarną. Stałem się znowu człowiekiem. McKendrick grał na saksofonie, jakby zamierzał wydmuchnąć z siebie duszę, ja zaś waliłem w klawisze, a nasze piosenki były coraz bardziej natchnione, do czego przysłużyła się whisky mojego gospodarza.
Wreszcie skończyliśmy z tym i włączyliśmy magnetowid Billa, aby obejrzeć jego stare filmy. Do łez rozśmieszyli nas ci wspaniali, twardzi chłopcy z "Miami Vice", którzy tu nie przeżyliby nawet trzech dni, ubawił nas też kontrast między tą nędzną dziurą, gdzie przebywaliśmy, a sterylną, wysoko stechnicyzowaną przyszłością z "Wojen gwiezdnych".
Potem byliśmy już tak pijani i zmęczeni, że usnęliśmy na podłodze. Ostatnie co usłyszałem, to wymamrotane przez Billa słowa: "Ale mieliśmy dziś wspaniały dzień". Zresztą nie jestem pewien, który z nas dwóch to powiedział. W następnej chwili powieki opadły mi na oczy i przyśniło mi się coś zwariowanego. Najpierw chciał mnie pożreć jakiś pies czarno - białej maści, potem paliłem fajkę pokoju z wodzem Nawahów, ale kiedy podał mi dymiący saksofon, nie mogłem włożyć ustnika do ust, gdyż byłem już Darthem Vaderem i nosiłem czarną maskę.
Następnego dnia zbudziłem się jak zwykle o piątej. Świt sączył się już przez okna, a ja poczułem się nędznie. Szary brzask, tylko nieznacznie rozjaśniający pokój, pogłębił jeszcze bardziej mój nastrój. Cry to możliwe, że ta nędzna buda, ta komórka z miejscem do spania, wydawała mi się wczoraj przytulna, swojska? Musiałem chyba nie być przy zdrowych zmysłach. Znowu opadły mnie strach i niepewność. To cię wykończy, ta nieświadomość, co przyniesie kolejny dzień, kiedy zdajesz sobie jednocześnie sprawę, że nie czeka cię nic dobrego.
W ustach narastał smak surowej żmii. Czułem, że skręca mi się wszystko w żołądku, drętwieją ręce, nogi, wargi. Wstrząsały mną dreszcze. O, do diabła, znowu się zaczyna!
McKendrick podniósł się, pojękując z cicha i przyciskając dłonie do głowy.
- O Boże! - zaskrzeczał. - W mojej głowiepracujechyba cała hala fabryczna!
Spojrzałem na niego z odrazą. Co za idiota! Od samego rana sili się na dowcipy! I to przed taką kreaturą obnażyłem się wczoraj emocjonalnie. Co też mi przyszło do głowy?! Przyglądałem mu się, kiedy podszedł do małej, metalowej szafki, otworzył ją po kilku bezowocnych próbach, po czym wyciągnął z niej butelkę z aspiryną.
Parę szybkich kroków i znalazłem się przy nim. Zajrzałem mu przez ramię. Szafka była pełna lekarstw i narkotyków. Kokaina, crack, H i przynajmniej półtora kilograma wyborowego, różowego pyłu rajskiego.
Poczciwy Bill McKendrick był handlarzem. Dostrzegł moje spojrzenie.
- Trzeba się przystosować. Przeżyć to wielka sztuka. Powiodłem wzrokiem po całym jego skarbcu, po półkach z konserwami.
- Widzę, że prowadzisz intratny interes - zauważyłem. Gniewnie, a zarazem jakby zmieszany, zacisnął usta. Widać było, że obmyśla coś na swoje usprawiedliwienie.
Fala zimna rozprzestrzeniła się we mnie. Wpatrywałem się w szafkę z narkotykami, w rajski pył. Z ogromu nienawiści zacząłem się pocić i dygotać.
McKendrick odwrócił się do mnie, zobaczył jak drżę, dostrzegł mój rozwścieczony, utkwiony w rajski pył, wzrok.
Raptem uśmiechnął się lekko, tak jakby ktoś opowiedział mu kawał, którego puentę już znał.
Skoczył w bok, tam gdzie leżał jego pistolet maszynowy, ale ja byłem szybszy. Moja kula trafiła go w głowę i zabiła na miejscu.
- Co za dureń! - powiedziałem, rozrywając niecierpliwie plastykową torebkę z rajskim pyłem. Kilka krótkich czynności przygotowawczych i oto mogłem sobie wreszcie wstrzyknąć do tych pięknych, błękitnych żył upragniony lek. Momentalnie ogarnęła mnie fala ciepła, zniknął chłód, ustało drżenie. Dłużej nie mógłbym już czekać, głód narkotyczny wykończyłby mnie na amen.
Odrzuciłem strzykawkę. Upadła w kałużę krwi obok głowy McKendricka. Patrzyłem na niego obojętnie. Co za sentymentalny, nierozważny głupiec! Powinien był się domyślić, że jestem narkomanem. Właściwie wszyscy byli teraz tacy. Czy w tym świecie morderców i ruin można było wytrzymać bez narkotyków?
W oczekiwaniu na efekt zastrzyku zdemolowałem fortepian, ten cholerny brzęczący fortepian, który przypominał mi moją młodość. Potem podeptałem jeszcze ten głupawy saksofon. Ostrożnie umieściłem lekarstwa i narkotyki w mocnych schowkach mojego harleya davidsona, śmiejąc się przy tym radośnie. Mając ten towar stawałem się najbogatszym człowiekiem w Arizonie. Trudno było nawet określić wartość tego wszystkiego. Kiedy ujrzałem zawartość szafy, zrozumiałem, że muszę to zdobyć, tu i natychmiast. McKendrick nie oddałby tego dobrowolnie.
McKendrick! Ten żółtodziób! Moje wczorajsze zachowanie zmyliło go. Ale wczoraj byłem normalny. Rajski pył miał dziesięciodniowy cykl działania. Przez trzy dni czujesz się jak Bóg, następnie jesteś przez tydzień swoim normalnym Ja, z pewną tendencją do melancholii, a dziesiątego dnia coś cię nagle napada. Ogarnia cię depresja, wszystko wydaje ci się szare i pozbawione sensu, nienawidzisz siebie i tego cholernego narkotyku, bez którego nie możesz się już obejść. Jeżeli nie zdobędziesz czegoś w ciągu następnych dwóch godzin, dosłownie wariujesz.
No cóż, zdołałem tego uniknąć. Chwała głupiemu, staremu McKendrickowi. Wskoczyłem na harleya i rzuciłetn okiem dokoła. Ranek był przyjemny i świeży. Kolory intensywniejsze niż wczoraj. Z pustyni dochodził wspaniały zapach. Lek zaczął już działać. Moje zmysły trwały w pogotowiu. Wszystkie systemy w porządku. Czułem jak rosnę i potężnieję.
Start. Maszyna ruszyła wspaniale. Go! Wystrzeliłem do przodu. Od razu otoczył mnie agresywny wiatr, ale moja twarz była jak z żelaza. Byłem niezwyciężony. Byłem wszechmocny, wszechwiedzący, byłem pępkiem Ziemi. Byłem Feniksem powstałym z popiołów Chństophera Gettlera. Nieważne, co było wczoraj! Byłem nowym człowiekiem, który potrafi jako jedyny przeżyć na tej pustyni. Dlatego, że kocham ten osobliwy, wspaniały świat i wszystko, co na nim czynię jest dobre i piękne, i słuszne.
Wsunąłem kasetę do odtwarzacza. Heavymetalowe brzmienie wypełniło mi uszy, uniosło w górę. Ech, to się nazywa prawdziwe życie! Mozart, Debussy? Dobre dla kobiet! Tamtej muzyce brak ikry. Nie na dzisiejsze czasy. A to oznacza ekstazę totalnego szczęścia: rajski pył w żyłach, heavy metal, przenikający cię niby prąd wysokiego napięcia i ten pęd na ciężkiej maszynie na spotkanie horyzontu, like a bat out of hell. Wtedy właśnie jesteś ponad wszystkim.
Jestem wolny, chcę tego i jestem! Unoszę się nad tym światem i jestem wolny, słyszycie?
JESTEM WOLNY!
Przełożył Mieczyslaw Dutkiewicz:
Przez Wszechświat gnam , szubiduba
Kiedy wtoczyłem się do sali narad, byłem nabuzowany jak rzadko kiedy. Miałem to gdzieś. Powietrze było przesycone narkotykami do tego stopnia, że i tak poczułbym się od razu jak naćpany.
Chłopcy siedzieli rozwaleni w fotelach, gadając coś bez ładu i składu, jeden przez drugiego. Rzecz jasna, same głupoty. Ale na pokładzie tego statku kosmicznego to nic nowego: chrzani się tak już od pięciuset lat. Można się do tego przyzwyczaić.
Opadłem na swój fotel, kładąc nogi na karcianym stoliku, i rozejrzałem się dokoła.
Admirał Jennings znowu udawał wilkołaka i wpatrywał się we mnie, szczerząc zęby.
- Grrrr - odezwał się groźnie.
- Wzajemnie - odparłem uprzejmie.
- Dum bam bam, dum bam bam - wydzierał się admirał Carona, prztykając palcami tak gwałtownie, że czekałem tylko kiedy z jego wypomadowanej czupryny zsuną mu się słuchawki.
Co za dureń z tego Chicano! Mógłby latami słuchać w kółko tej samej płyty. Ale kiedyś wreszcie cały ten bełkot - kiedy już przepełni mu uszy - wydostanie się z powrotem na zewnątrz, owinie mu się wokół szyi i udusi. Dum bam bam, dum duś duś, dław się, jęcz i krztuś. Finito, hihihi.
Spojrzałem na zawieszony nad nami ekran, ale gwiazdy były tak krzykliwie barwne, a cały wszechświat pulsował i tętnił życiem tak bujnym, że zebrało mi się na wymioty. Pośpiesznie odwróciłem się i wyrzygałem admirałowi Caronie na mundur.
Nawet tego nie zauważył.
Bob Anderson, admirał admirałów, podniósł się z trudem i spojrzał na nas oczami nabiegłymi krwią.
- Chłopcy - powiedział - mamy do spełnienia doniosłą misję.
- Do ataku! - wrzasnął admirał O'Duffy. - Całą burtą! Bum, bum!
Anderson powiewał gniewnie kartką papieru. - To nie takie proste. Sęk w tym: wiemy, że mamy zaatakować gdzieś w pobliżu jakąś planetę. Nie wiemy jednak, którą. Ten świstek nic nam nie wyjaśnia.
- Nic dziwnego - zachichotał admirał Neumaier, główny radiooperator. - Meldunek ma już w końcu czterysta lat i trudno go odczytać.
- Możemy przecież wysłać do nich prośbę o wyjaśnienie - zaproponowałem. Oczywiście uznali to za kawał miesiąca. Wybuchom śmiechu i gwizdom nie było końca. Admirał O'Duffy aż się pokładał i wreszcie spadł pod stół, a admirał Jennings swoim zwyczajem zawył jak wilk.
No tak, chłopcy byli dziś w dobrym nastroju. Zresztą trzeba przyznać, że rzeczywiście miałem kretyński pomysł: czekać potem kilkaset lat na odpowiedź z Ziemi!
- To jest właśnie odpowiednia postawa, ludzie - ucieszył się admirał admirałów.
- Zawsze na luzie, nawet wtedy, gdy niebezpieczeństwo już bliskie i patrzymy wrogowi w oczy, ngg, ngg. - Przełknął dwie pastylki, a potem jeszcze czerwoną. - Ngg. Na czym to stanąłem? Ach tak, wróg. No więc, tu w pobliżu znajdują się trzy zamieszkałe planety. Zaatakujemy tę najbliższą, w systemie słonecznym USNSC 3318-59a. Nasz komputer jest pewien w 60 procentach, że właśnie o tę planetę chodzi. Sześćdziesiąt procent to niedużo, ale przecież którąś planetę musimy w końcu wybrać, prawda?
- Święte słowa! - wykrzyknął spod stołu admirał O'Duffy.
- Zwalimy im niebo na dach! - wrzeszczał admirał Carona. - Dum, bam, bam, dum, bam, bam!
Chłopcy z pogotowia alarmowego nie podnieśli nawet wzroku, kiedy planeta eksplodowała na ekranie.
- Znowu o sześć miliardów tego paskudztwa mniej - skomentował kapitan Crocciante, rzucając na planszę kostki do gry.
Nazwa statku: ZABÓJCA DOSKONAŁY
Port macierzysty: GUAM
Typ: Krążownik PGI (Krążownik zwiadowczy Planetarnej Grupy Inspekcyjnej)
Wymiary: długość 600 m, szerokość 70 m
Misja: Prewencyjna akcja obronna
Cel przeznaczenia: nieznany
Ludzie, nie możecie sobie nawet wyobrazić, jak bardzo się nudzę. Znowu leżę sobie w 5 sektorze wypoczynkowym i nie ma dosłownie nic do roboty. Zdążyłem przeczytać już na tym statku wszystkie cholerne komiksy i obejrzeć wszystkie cholerne filmy, w ogóle zrobiłem już wszystko, co można na tym cholernym statku, ale teraz zabrakło mi już pomysłów, chłopcom też już nic nie przychodzi do głowy, leżymy więc i gramy sobie wzajemnie na nerwach.
Co za cholerna nuda, NUDA wypisana samymi wielkimi literami!
No cóż, cały ten projekt był już od samego początku jedną wielką bzdurą, niech to diabli! Wygraliśmy właśnie ważną wojnę północno-południową, co zrodziło sporą dawkę dumy narodowej i nadmierną chęć do wojaczki. I wtedy rząd pomyślał sobie: skoro podbiliśmy całą Ziemię, to teraz kolej na wszechświat.
I w ten oto sposób wyruszyliśmy w kosmos: ZABÓJCA DOSKONAŁY i jego bliźniaczy statek TYRANNOSAURUS REX oraz kilka mniejszych niszczycieli klasy PIRANIA. Otrzymaliśmy zadanie: "rozszerzyć i zabezpieczyć strefę wpływów Ziemi", co w praktyce oznaczało po prostu: "przejąć wszystkie planety bogate w surowce i wysadzić w powietrze wszystko, co mogłoby stanowić dla nas zagrożenie!"
Brzmiało nieźle, ale realizacja polecenia okazała się totalną plajtą. Relatywne zwalnianie upływu czasu przy naszym locie z prędkością światła sprawiło, że rozdzieliliśmy się całkowicie. Ziemia i ZABÓJCA DOSKONAŁY. Jesteśmy od piętnastu lat w drodze, a na Ziemi upłynęło w tym czasie około sześciuset lat. Oczywiście trudno w takim przypadku mówić o wspólnej bazie. Całą łączność diabli wzięli. I to gruntownie.
Papierowy gołąbek przeleciał tuż obok mojej głowy i wylądował z gracją trochę dalej, na korytarzu.
Piękna Rita wystawiła głowę z centralki radiowej i zawołała: - Dwadzieścia osiem metrów! Nawet nieźle, panie admirale!
Z wewnątrz dobiegł nas okrzyk triumfu i Neumaier wybiegł na korytarz, aby przekonać się samemu, jaki był dobry.
- Super! - zawołał. - Cześć, doktorku!
Potrząsnąłem z dezaprobatą głową.
- Ładnie to, tak się obchodzić z meldunkami?
Wykonał pogardliwy gest. - Człowieku, od chwili naszego startu upłynęło na Ziemi pięćset pięćdziesiąt lat. Oni mówią już tam inaczej. I zdaje się, że myślą też inaczej. Dlatego wyrzucam wszystkie meldunki radiowe, przecież i tak nie rozumiem tego gówna.
- A rozkazy?! Skąd mamy wiedzieć, co robić?
Uśmiechnął się lekceważąco. - I tak tego nie wiemy. A może ty się orientujesz, co my tu właściwie robimy?
Okay, to znowu my, moja nuda i ja sam. Nadal w piątym sektorze wypoczynkowym.- Jaki to rok mamy teraz na Ziemi? - pytam swojego sąsiada.
Kapitan Crocciante wyłącza swój hologramowy peep-show i przez ciemne jak noc okulary słoneczne przesyła mi oleiste spojrzenie krwawego mafioso.
- 3600 - mówi. - Albo 2600. Zresztą co za różnica. To przecież tylko cyfry. Wódz M'Boto (kapitan Ross) ożywia się. - Mam dla was coś nowego, chłopcy - oznajmia i rozbawiony potrząsa swoją afro-grzywą.
- No, to opowiadaj, czarnuchu! Czyżby Jennings i kapitan Speckschwarte znowu się pobili?
- Coś o wiele lepszego! Admirał O'Duffy opuścił nas.
Śmieje się, patrząc na nasze miny: - Spotykam go przy śluzie powietrznej. Widzę, że nie ma na sobie skafandra, pytam go więc: Co tu robisz? - Przecież widzisz, odpowiada, idę do ubikacji. To powiedziawszy, zamyka za sobą drzwi śluzy i katapultuje się w kosmos. Niezłe odejście, co?
- Hej, ale numer!
- Niech żyje O'Duffy!
I tak to wygląda. Każdy z nas to pomyleniec. Nie jesteśmy na statku kosmicznym prowadzonym zgodnie z dyscypliną wojskową, lecz stanowimy zgraję wariatów, którzy uzyskali stopnie wojskowe, i to naturalnie najwyższe. Podstawą do awansów jest czas ziemski, po dwóch latach spędzonych na pokładzie mieliśmy już więc za sobą tyle lat ziemskiej służby, że byliśmy wszyscy w randze admirała.
Przynajmniej oficerowie. Reszta otrzymała awans na kapitanów. Oczywiście ucierpiał na tym autorytet. Nie było już przecież przełożonych. Tylko 300 admirałów i 700 kapitanów. No tak, a poza tym nie mieliśmy właściwie zielonego pojęcia, jakie jest nasze zadanie. I ten lot, ciągnący się w nieskończoność. I ta cała masa pastylek na pokładzie. Tak oto dlaczego z upływem czasu wszystko się rozpadło.
Obecnie jesteśmy już tylko zgrają alkoholików z olbrzymim zapasem głowic bojowych do niszczenia planet i nie wiemy, o co tu właściwie chodzi.
Nieraz jest całkiem wesoło. Gdyby tylko nie ta cholerna nuda!
Chyba znowu muszę włączyć moje stare, dobre kino mózgowe. Sięgam do pojemniczka i wyciągam kilka błękitnych pastylek. Ngg ngg, ngg. Zobaczymy, jaką niespodziankę przygotują mi dziś moje drobne, szare komórki.
- Baczność! - krzyknął sierżant Schultze, zgarniając swoje kubki na kostki. Spoglądając surowo spod stalowego hełmu, wyprężył się regulaminowo i wsunął kciuki za swój szeroki pas wojskowy.
- Dziękuję, proszę sobie nie przeszkadzać - powiedział cicho hrabia von Adelstein. Utykając, wszedł do centralki. Jego buty były nieskazitelnie czyste, jak zwykle zresztą. Na dłoniach miał rękawiczki, a w prawej ręce trzymał szpicrutę, którą uderzał niedbale o banki danych.
- Dziękuję, Schultze.
- Tak jest!
Nagrodziliśmy ich brawami, gdyż dobrze odegrali swoje przedstawienie. A na pokładzie naszego statku każda odmiana dawała powód do radości.Schultze to właściwie kapitan Masterson, a hrabia von Adelstein - admirał de Leary, nasz Pierwszy Oficer. Ostatnio takie maskarady zdarzały się u nas coraz częściej. Superman, Mściciel w Masce, Hegar Groźny, Luke Skywalker i, i, i. W końcu trzeba było się jakoś odróżniać na statku, którego załoga składała się tylko z admirałów i kapitanów.
- Dobrze, że pan przyszedł - powiedział do Adelsteina Humphrey Bogart.
Siedział przed monitorem dziobowym z podniesionym kołnierzem płaszcza i kapeluszem ściągniętym na czoło. W kąciku ust tkwił wygasły papieros.
- Z przodu widać jeszcze jedną pomarańczę, którą możemy obrać.
Adelstein obserwował na ekranie obcą planetę. Oko skryte pod monoklem wydawało się olbrzymie i straszliwie zniekształcone.
- Z pewnością nieprzyjaciel - skomentował zwięźle.
- Niewątpliwie.
- Nie wolno nam ryzykować.
- Jasne.
- Wyeliminujemy tych drani.
- Te szczury! - poprawił Schultze.
- Bogey, powiadomić strzelca.
Humphrey Bogart (admirał Kosinsky) wyciągnął z płaszcza swoje walkie - talkie i wymamrotał odpowiednie rozkazy.
Czy pamiętasz - zapytał Frisco Freak, pierwszy strzelec, Denisa, drugiego strzelca, głaszcząc przy tym delikatnie komputer celowniczy wyrzutni torpedowej - czy pamiętasz, jak dawniej astronomowie łamali sobie głowy nad sposobem powstawania Novej? Nie przypuszczali wtedy nawet, że wystarczy po prostu przycisnąć ten czerwony guziczek.
Kiedy doktor Nightmare wrócił z laboratorium, był spryskany od stóp do głów zieloną krwią.
- Ciekawy gatunek - powiedział, oddychając z ulgą. - Wytrzymał dwanaście tysięcy wolt. Również przy wiwisekcji można było stwierdzić zadziwiającą tolerancję na ból.
Umył ręce i zapisał coś w małym notatniku. - Na Ziemi stanie się to bestsellerem - powiedział rozmarzony. - "Test na zniszczenie istot pozaziemskich. Studium porównawcze fizjologii mieszkańców kosmosu. Pierwsze wyniki badań nad egzobiologią niższych ras obcych - w opracowaniu doktora Franka X. Arnolda". No, jak to brzmi?
- Świetnie, świetnie - odparłem machinalnie, przyglądając się siostrze Mercy, zmysłowej pielęgniarce operacyjnej doktora Nightmare'a, która wkładała właśnie do pojemnika na śmieci plastikową, pomazaną krwią torebkę.
- Miałbym zapewnioną sławę naukową - doktor Nightmare wpatrywał się w dal, bujając znowu w obłokach. - A jeżeli chodzi o pieniądze: zapiski z moich... ee... eksperymentów mógłbym przecież sprzedać - kasety wideo, filmy, albumy, programy dla telewizji kablowej. "Istoty pozaziemskie na stole operacyjnym", odcinek 12. I to wszystko w programie Rexa White'a "Godzina gwałtu" na kanale 33. Jestem przekonany, że uzyskałbym rekordowy stopień oglądalności.
- Szczury! - wrzasnął przechodzący obok Schultze.
- Może chciałby pan obejrzeć najnowszą kasetę? - zapytał Nightmare. - Pan jako naukowiec...
- Nie, dziękuję, dopiero co jadłem. Mój żołądek...
- Słabe nerwy, co? No cóż, nie to nie. Nie wie pan przypadkiem, czy nie zamierzamy skierować się znowu na jakąś planetę i zabrać na pokład kilka osobników? Mój zapas osobników doświadczalnych zaczyna się kończyć.
- Nie, nie będziemy już zabierać na statek żadnych istot pozaziemskich.
Doktor Nightmare wykrzywił twarz w intelektualnym uśmiechu. - Trudno, w takim razie będę musiał zmontować sobie z tych części, jakie mam, kogoś nowego.
Widoczna na ekranie istota pozaziemska skręcała się z bólu, wydając jakieś piskliwe, niezrozumiałe dźwięki.
- A więc tak wyglądają - zainteresował się Frisco Freak. - Ale dzikusy!
- Jeszcze trochę i sfajda się ze strachu - dodał Dennis.
Ekran wypełniły płomienie i kłęby dymu. Na drugim planie biegła jakaś płonąca postać. Głos obcego stał się jeszcze bardziej przeraźliwy, naglący, podniecony.
- Te obce rasy nie mają w ogóle żadnego stylu! - powiedział z odrazą w głosie hrabia von Adelstein. - Ofermy! FF, proszę z tym skończyć!
- Jasne! - odparł Frisco Freak. Spojrzał przyjaźnie na skomlącą istotę pozaziemską i oznajmił: - No cóż, chłopcze, na to nie ma rady. Jeszcze kwadrans i będziesz martwy. To właśnie jest wojna, dziecino.
JA ZWARIOWAŁEM. TY ZWARIOWAŁEŚ. ON ZWARIOWAŁ. ONA ZWARIOWAŁA. ONO ZWARIOWAŁO. MY ZWARIOWALIŚMY. WY ZWARIOWALIŚCIE. ONI ZWARIOWALI. NIEZNANY ŻOŁNIERZ(Epigraf na grodzi wewnętrznej między pokładem C a centralą nawigacyjną).
- C0 to ma znaczyć? - grzmiał Bob Anderson, admirał admirałów. - Nie może pan zmienić kursu?!
- I to już od paru lat - odparł Bogey, trzymając niedbale papierosa w kąciku ust.
- Co takiego? Od paru lat? W takim razie, kto prowadzi ten statek?
- Pilot automatyczny.
- Pilot automatyczny?
- Tak, pilot automatyczny.
- A dokąd to prowadzi nas ten kochany pilot automatyczny?
- Nie wiem. Astronomowie śmieją się tylko, kiedy ich o to pytam.
- W takim razie, ngg, ngg, niech pan natychmiast wyłączy tego cholernego pilota automatycznego!
- Nie mogę. Jest zabezpieczony przed wszelką manipulacją.
- Do diabła, nie potrafi pan się obchodzić z automatyką?
Bogey wyciągnął spod płaszcza niewielki pistolet i podsunął go Andersonowi pod nos. - Potrafię obchodzić się z automatem, i to jak! - oznajmił za stoickim spokojem.
Admirał Anderson przełknął ślinę. - Tak - powiedział. - No tak. Cóż, to i tak nie ma większego znaczenia. Kiedyś wydostaniemy się z tego, przyjdzie taki dzień.
- Pokój ci, bracie - powiedział Frisco Freak, rzucając się na fotel.
- Hej - odparł Dennis.
- Czy to ta planeta? - Frisco Freak zaczął przygotowywać wyrzutnię do odpalenia.
- Tak. Wielki obszar wody z ośmioma małymi kontynentami wyspiarskimi. Frisco Freak spoglądał na monitor zamglonymi oczyma. Wyglądało tak, jakby się w coś wsłuchiwał. - Ta planeta ma ładne brzmienie - powiedział w końcu. - Hej, Dennis, co byś powiedział na niewielkie zawody strzeleckie? Ty weźmiesz wyspy na północy, ja - na południu.
- Bardzo chętnie. - Dennis był dziś w dobrym humorze. Wymachiwał nogami odzianymi w tenisówki i wystukiwał rytm starych przebojów, rozbrzmiewających właśnie z głośników pokładowych.
Frisco Freak ustawił optyczny wskaźnik współrzędnych celu i dwukrotnie uderzył pięścią w spust wyrzutnika bombowego.
Dennis uruchomił swój wyrzutnik, zadając cios kantem dłoni. - Hu - ah.
Kilka minut później widoczna w celowniku planeta rozbłysła potężnym słupem ognia.
- Jestem bogiem ogni piekielnych! - pisnął Frisco Freak.
Zapłonęła druga błyskawica.
- Ha, chybiłeś, Dennis!
- Bo za bardzo wsłuchiwałem się w muzykę, człowieku. Czy słyszysz ten bas? Człowieku, to klasa! Ale następnym razem trafię. Widzisz? Nie mówiłem? Wum!
- Masz złote ręce, Dennis!
- Taaak, to się nazywa moc, człowieku! Możesz sobie wyobrazić tę falę, która teraz zalewa wszystko w dole? Człowieku, mógłbyś opłynąć na niej całą planetę!
- Cicho! To "Doomsday Surfers"! Ze swoim najnowszym przebojem "Dzień gniewu", szubiduba!
- Ha, znowu poszło kilka milionów! Śmiało, dalej, dalej...
- I oto rozpoczynamy znowu nasz koncert życzeń "Muzyka w śluzie powietrznej" - seplenił kapitan Beefheart do mikrofonu. - Na początek piosenka z łezką dla admirała Andersona: "Przez wszechświat!"
Potknąłem się o stos śmieci i w ostatniej chwili podparłem o ścianę korytarza. Zakląłem siarczyście. Doszło już do tego, że rozrzucają śmieci gdzie popadnie! W niektórych miejscach brodziło się w nich po kolana. A część pokładów śmierdziała jak chlew.
Oświetlenie w tym segmencie korytarza nie działało. W półmroku odbijał od ściany napis wykonany czerwoną, fosforyzującą farbą:
Nadejdzie dzień, że ZJEM
ten statek kawałek po kawałku!
DOKTOR SZCZUR
- Ma rację! Już dawno nie było lepszego pomysłu!
- Ten statek to Latający Holender.
- Tak, ale niebezpieczny.
- I szalony. Hej, jak ci się to podoba: Szalony Holender?
To Statler i Waldorf, nasi dwaj astronomowie, którzy najczęściej przesiadują w swojej kopule obserwacyjnej i twierdzą, że właśnie oni są najnormalniejszymi ludźmi na pokładzie. Zanim jednak zdołałem kopnąć ich w tyłek, zniknęli za najbliższym załomem korytarza.
Zatrzymałem się przed drzwiami z napisem "Dr Dr Jan Jacoby, Psychochemik". Potrzebna mi była dłuższa chwila, zanim uświadomiłem sobie, że Dr Dr Jan Jacoby to właśnie ja. W tym napisie na drzwiach było coś transcendentalnego. Była to informacja z innego świata.
Otworzyłem drzwi i wkroczyłem do laboratorium. Hm, tu też było kiedyś o wiele czyściej. W każdym kącie brudy i KURZ NA MOICH PROBÓWKACH! Ten widok był dla mnie szokiem. Stałem się nagle zupełnie normalny. Pot wystąpił mi na czoło. A więc i mnie dopadł horror rzeczywistości! Niech to diabli, niech to diabli!
Ziemia rozstępowała się już pode mną, ale na szczęście zjawił się właśnie admirał Prokop, drugi oficer, a właściwie wparował na swoich niebieskich wrotkach.
- Doktorze, musi pan nam pomóc - dyszał, wachlując się reklamowym prospektem lotnictwa marynarki. - Kończą się nam już pastylki! Chłopcy stają się znowu normalni, nie wytrzymują tego! Niech pan przygotuje jak najszybciej kilka nowych, zielonych, żółtych, czarnych, wszystko jedno zresztą - jakich! Byle szybko! Inaczej nie wytrzymamy tego dłużej! Nie musiał mi tego powtarzać po raz drugi.
Moja nowa mieszanka okazała się wręcz rewelacyjna. Wszyscy byliśmy po niej jeszcze bardziej oszołomieni niż zwykle. Na statku zapanował całkowity rozgardiasz. Nic dziwnego, że raptem zgasło światło.
- Do diabła! A to CO ZNOWU?
- To światło...! No tak, nie zawsze działa.
(Ogólna wrzawa).
- Co ty mówisz?
- Powiedziałem, że mamy przed sobą jakąś zamieszkałą planetę. Widzę ją na detektorze!
- Jak wygląda?
- Skąd mogę wiedzieć? Ekran diabli wzięli. Mam tu tylko wskazania masy.
- No, to trudno. Załatw ją!
- Z przyjemnością. No, przesyłka odpalona! Z najlepszymi pozdrowieniami od "Zabójcy doskonałego".
- Wspaniale to zrobiłeś, kochany Dennis!
- BACZNOŚĆ!
- Stul gębę, Schultze!
- Czy to pan, admirale Jennings?
- Tak.
- To dla pana.
- Au, aa! Ty tchórzliwy bydlaku, tak po ciemku?! Czekaj no, zaraz cię wyślę do doktora Nightmare!
(Potworny zgiełk i okrzyki bólu).
- Dum bam bam, dum bam bam.
Ponownie zabłysło światło. Kapitan Speckschwarte trzymał admirała Jenningsa w żelaznym uścisku, teraz zaś zastygł w bezruchu, zupełnie jak na zdjęciu błyskowym. Jego uśmiech był równie szeroki, co fałszywy.
- Speckschwarte, ty sukinsynu... - dyszał Jennings.
- CZŁOWIEKU, TO ZIEMIA!
- Co takiego?
- Zaatakowaliśmy Ziemię! - wrzasnął Dennis.
- Niemożliwe! - mruknął admirał admirałów. - Ziemię? Jesteś tego pewien?
- Automatyczny pilot - wycedził Bogey. - Kurs: z powrotem na Ziemię.
Wzrok wszystkich skierował się na ekran, na błękitną planetę z białymi połaciami chmur.
A potem Ziemia przekształciła się w Słońce.
Ekran migał i błyszczał.
- No i proszę, oto ginie nasza matka Ziemia - odezwał się Frisco Freak. Odchylił głowę daleko w tył i roześmiał się na całe gardło.
Nie bardzo wiem, jak to się stało, ale nagle wszyscy wybuchnęli śmiechem.
- Coś takiego, Ziemia! - rechotał Dennis. - Pyk! Wystarczyło, że dotknąłem palcem!
- Wniosek z tego taki, aby zabójcy nie dawać nigdy biletu powrotnego. - Nawet Bogey podzielał ogólną radość.
- Ludzie - zawołał admirał Anderson - od dzisiaj należy do nas cały wszechświat.
Usunęliśmy już z naszej drogi wszystko, co mogłoby stanąć nam na zawadzie! To oświadczenie uznaliśmy za niesłychanie dowcipne. Tak dowcipne, że pialiśmy z zachwytu, nie mogąc się uspokoić przez dłuższy czas.
Doprawdy, była to piekielna radość.
To tyle.
przekład : Mieczysław Dutkiewicz
To nie trzęsienie ziemi, to tylko panu trzęsą się kolana
Wycieczka na wieś połączona
z elementami strachu
Kiedy moim ciężkim motocyklem przejechałem już przez garbaty kamienny mostek nad Chaplain's Creek i skierowałem się na Twickenham, przeżyłem jak zwykle moment zaskoczenia. Powodem tego była wspaniała robota, jaką wykonali projektanci naszego Swiata Przeżyć.
Twickenham in the Willows to miasteczko, które było tak angielskie, że coś podobnego wcale już w Brytanii nie istniało. Z tego też powodu przyjeżdżało tutaj wielu brytyjskich turystów, aby choć raz poczuć się znowu jak u siebie w domu. Nie było tu żadnych strajków, młodzieżowych band, przerw w dostawach prądu, czy masy przedmiotów z epoki kultury plastyku. Twickenham było miłym, spokojnym, prowincjonalnym miasteczkiem, zamieszkanym przez sympatycznych obywateli. Dżentelmeni w tweedowych marynarkach zwracali się do siebie per "stary chłopie" i prowadzili uprzejme, z lekka zniekształcone trzymaną w kąciku ust fajką, rozmowy o psach i koniach. Damy w tym czasie częstowały się filiżanką herbaty.
- Miłego popołudnia, sir - powitał mnie hobby przy wjeździe do miasteczka, kręcąc z maestrią młynka swoją pałką. Nikt nie przypuszczałby, że kryje ona w sobie spory ładunek gazu łzawiącego. - Wspaniałą mamy dzisiaj pogodę, nieprawdaż?
- W samej rzeczy, konstablu - odpowiedziałem uprzejmie i skinąłem z uznaniem głową. Wyglądał rzeczywiście jak prawdziwy.
A jeśli idzie o pogodę, to miał rację. Była wspaniała, nawet w przypadku tej hołubionej przez klimat tropikalnej wyspy. Słońce kłoniło się już ku zachodowi, rozświetlając głęboką zieleń parków i placów do krykieta. W jego blasku łagodnie lśniły ołowiane szybki w oknach domków zbudowanych z pruskiego muru. Niekiedy dostrzec było można jedynie błysk światła odbitego w szerokokątnych obiektywach dozorujących kamer. W równomiernych odstępach czasu słychać było uderzenia młotków do krykieta.
Wydawało się, że czas się tutaj zatrzymał. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby nagle zza rogu wyłoniła się miss Marple. W tym otoczeniu można było rzeczywiście zapomnieć, że mamy już 1996, a miejsce to zostało sztucznie stworzone jako atrakcja dla turystów.
Po drugiej stronie ulicy, przed wejściem do "Falstaff's Firfeplace", stało, spokojnie gawędząc, paru mężczyzn z kuflami piwa w rękach. Ponad nimi skrzypiał szyld gospody, ukazujący grubego, śmiejącego się rycerza, grzejącego swój tyłek przy buzującym kominku.
Ta idylliczna scena była jak balsam dla mojej, nieco zestresowanej, duszy. Przejechać w ciągu ośmiu godzin z Ibizy przez Tahiti do Alphaville w Luizjanie, i dalej do Twickenham - to było coś! Nawet dla tak wysoko opłacanego i odpowiednio umotywowanego profesjonalnego menedżera, jakim niewątpliwie byłem.
- Działasz mi na nerwy, ty cholerny gaduło!
Głos był opryskliwy i bardzo niesympatyczny. Za moment usłyszałem brzęk i bulgoczący krzyk.
Nie wierzyłem moim uszom. Jeden z dżentelmenów z naprzeciwka wbił swojemu vis - a - vis kufel w twarz. Z ust rannego trysnęła krew, w ślad za nią wypadło kilka zębów. Ze wzrokiem wyrażającym najgłębsze zaskoczenie pomału osuwał się na kolana.
Napastnik wpatrywał się nic nie rozumiejącym wzrokiem w rozbity kufel w swojej ręce i na powalane krwią palce.
- Ja, ja... - jąkał się.
Wyglądał jak urzędnik bankowy, do którego okienka podeszła fioletowa ośmiornica, chcąca otworzyć sobie konto.
Poczułem, jak wzbiera we mnie histeryczny śmiech, a właściwie powinienem być przerażony. Był to najgorszy wybuch agresji, jaki kiedykolwiek przeżyłem w strefie urlopowej, za którą byłem odpowiedzialny.
Niezdolny do interwencji, chichotałem głupio i przeklinałem tych idiotów z centrali, którzy znowu lekkomyślnie igrali ze środkami chemicznymi. Po prostu nie byli w stanie połapać się w tych swoich środkach stymulujących. Najprawdopodobniej, po dzisiejszych swoich porannych wpadkach, zbytnio cofnęli dodatek euforyzera i dodali za dużo depresantów.
Na szczęście konstabl stanął na wysokości zadania. Wyjął agresorowi resztki kufla z ręki i powiedział:
- Pański dowcip był odrobinkę za mocny, sir. Bo przecież to był dowcip, nieprawdaż?
- Naturalnie - kiwnął głową napastnik - oczywiście, to był tylko dowcip.
- Powinien pan być w przyszłości nieco bardziej ostrożny. Niechętnie wypraszamy naszych gości.
Mężczyzna skulił się. Groziło mu przecież wypędzenie z urlopowego raju.
- A my pójdziemy teraz do lekarza - powiedział policjant do rannego. - Jutro nie będzie po tym ani śladu. Na pewno otrzyma pan parę gratisowych jednostek przeżyć jako rekompensatę za ten szok.
- Proszę sobie nie przeszkadzać - zwrócił się do pozostałych. - Nic się takiego nie stało. To tylko nic nie znaczący wypadek. Przeoczenie.
Patrzyłem na niego z podziwem. Zlikwidował konflikt w sposób popisowy. Widać było, że nasz sześciomiesięczny kurs kontaktów psychologicznych przynosi owoce.
Ale mimo to... Fakt, że w ogóle mogło dojść do takiego wypadku, był zastanawiający. Jak do tej pory, nasza maszyna urlopowa działała bezbłędnie. Słońce, relaks i zadowoleni ludzie. WIĘCEJ PRZEŻYĆ! WIĘCEJ KONSUMPCJI! Yeah! Wszyscy byli happy i nagle coś takiego...
Dwa godne podziwu uda wyłaniające się spod krótkiej spódniczki sprowadziły na mnie znowu przyjemniejsze myśli. W dół ulicy, machając rakietą do badmintona, szło rudowłose stworzenie, ubrane w białą bluzę treningową. Była to jedna z tych niewinnych angielskich owieczek, która, jak mawiał Hitchcock, w taksówce potrafi nagle sięgnąć mężczyźnie do rozporka.
Nie podobał mi się jednak sposób, w jaki oglądali się za nią mężczyźni. Patrzyli nieco zbyt pożądliwie. Coś wisiało w powietrzu. Atmosfera przypominała mruczący z cicha wulkan. Miejmy nadzieję, że nie wybuchnie. Byłoby szkoda ze względu na cały pomysł. I nasze posady.
Przejechałem obok warsztatu garncarza. "Granma Thatchers old curiosity shoppe", trafiki "Derek's Snuff Shop", "Graemereel's Singing Pub". Wszystko było jak zwykle, tak, że pomału straciłem swój sceptycyzm. Dzwoniły dzwonki u drzwi sklepów, publiczne Computer - Terminals pracowały bez zarzutu, ludzie gawędzili o pogodzie. Wszystko było w jak najlepszym porządku.
Uspokojony zsiadłem z motocykla i udałem się na plebanię. Musiałem jeszcze przygotować Haunted House Party.
Ten wieczór strachów był główną atrakcją każdego turnusu w Twickenham. Nic dziwnego, każdy mógł w nim znaleźć coś dla siebie: seans spirytystyczny z wibrującym stolikiem, typowy hokus - pokus ze zgrzytającymi drzwiami i szepczącymi głosami i oczywiście, na końcu, duch we własnej osobie: AAAAAACH! To robiło wrażenie. A przede wszystkim, było live. Prawdziwy strach, który każdy mógł przeżyć - w porównaniu z tym najmocniejsze horrory kinowe były tylko nudnymi zabawami. Na Haunted House można się było tak pięknie bać, a przecież każdy wiedział, że nic mu się przy tym nie stanie.
Była to olbrzymia luka rynkowa, gdyż popyt na tego rodzaju rozrywkę był wielki. Nasza cena była oczywiście odpowiednio wysoka, ale za to proponowaliśmy niezapomniane przeżycia.
W zasadzie organizowanie tego rodzaju przedstawień nie było moim zadaniem. Od tego miałem swoich ludzi. Ale czasami zajmowałem się tym osobiście, aby nie stracić kontaktu z pracą u podstaw.
Na plebanii nie było jeszcze grającego ducha, aktora Nigela Greenslade'a. Prawdopodobnie wspominał dawne czasy ze Stratfordu, skąd wyrzucono go za pijaństwo. Ale, jak znałem życie, przyjdzie na pewno.
Zrobiłem dokładny check - up technicznych urządzeń znajdujących się w pustym domu. Wszystkie systemy pracowały bez zarzutu. W dwie godziny później byliśmy gotowi. Słońce już zaszło, mocny wschodni wiatr targał okiennicami. Wokół okrągłego stołu w sali kominkowej siedziało dwudziestu pięciu gości naszego ghost show. Przybyli tu po kolacji; byli syci, zadowoleni i oczekiwali na rozrywkę.
Najpóźniej za dziesięć minut będą czuli na karku dreszcz strachu. Świat duchów mieliśmy opanowany do perfekcji. Być może dojdzie nawet do małego ataku serca, który tylko poprawi atmosferę.
W okiennice bił drobny tropikalny deszcz. W myślach uczestników dawno zamienił się on już w wiejską, typową dla prowincjonalnej Anglii, mżawkę. Atmosfera zaczynała działać.
Było nas dwadzieścia siedem osób - trzy razy trzy, razy trzy. Bardzo magiczna liczba. Ze ścian spoglądały na nas ponure portrety przodków. Na kominku trzaskały płonące polana. Było cicho jak w grobie.
- Nadszedł czas - obudziła się ze swego snu madame Zagorski, nasze medium.
Jej głos był cichy i w tajemniczy sposób lekko chrapliwy, tak jakby widziała wszystkie koszmary tego świata.
Ale był on tylko wynikiem pijaństwa i papierosów. - Duchy są nam przychylne.
Jej głos stał się jeszcze bardziej chrapliwy. W oczach pojawiły się transcendentalne błyski, którymi wywierała tak wspaniałe wrażenie na swoich klientach w Battersea Park.
- Podajmy sobie ręce i utwórzmy magiczny krąg.
Uczestnicy wieczoru z wahaniem podali sobie wilgotne dłonie. W panującej ciszy można było usłyszeć bicie własnego serca.
- AAAAACH!
Madame Zagorski rzuciła głową do tyłu, do przodu i znowu do tyłu.
- Kontakt!
Ogień na kominku płonął w takt jej ruchów, rzucając dziwne cienie na ściany. W powietrzu można było wyczuć nagle lekki zapach siarki.
Kiwała się nadal na krześle, włączając w ten sposób wentyl pompujący do kominka tlen, który sprawiał, że płomienie zaczynały demonicznie pulsować.
Kiedy poruszył się stół, z ust obecnych wyrwały się westchnienia. Groteskowo zaczął się przesuwać raz w lewo, raz w prawo. Swoją pracę wykonywały teraz magnesy umieszczone pod podłogą.
- Jesteś tutaj? Jesteś tutaj?
Jej głos był nabrzmiały i nie miał w sobie już prawie nic ludzkiego.
Była niesamowicie przekonywająca. Przypomniałem sobie, że kiedyś była rzeczywiście prawdziwym medium. Co by się stało, gdyby naprawdę kiedyś uzyskała kontakt?
- Tak, tak, TAK!
Co by się stało, gdyby kiedyś jakaś siła z tamtego świata wdarła się do naszej elektromagnetycznie sterowanej pułapki na turystów?
Zrobiło mi się zimno. Ale to były tylko małe dysze umieszczone na suficie, które wdmuchiwały do sali zimne powietrze.
Z trzaskiem otworzyło się jedno z okien. Przekaźnik nr 14. Wydęły się zasłony na oknach. Gdzieś w domu trzasnęły drzwi.
- On tu jest. On przyszedł. On...
Madame Zagorski spadła z krzesła z bełkotem na ustach. Krąg złączonych dłoni rozerwał się błyskawicznie.
Z trudem stłumiłem uśmiech. Za każdym razem reagowali tak samo.
Wolno i szarpiąc nerwy znowu zatrzeszczały jakieś drzwi. Wydawało się, że ten trzask słychać w całym domu. Nic dziwnego, był wzmacniany i przekazywany przez cholernie drogi, ośmiościeżkowy nakamichi z urządzeniem do eliminacji szmerów. Najlepszy z najlepszych, aby tylko odgłosy były jak najbardziej prawdziwe.
A później, w całym domu rozległ się upiorny dźwięk, który powodował, że włosy stawały na głowie dęba, nie zdefiniowany, cichy, a jednak wwiercający się w uszy, napawający przerażeniem, dźwięk czyniący z zabobonów rzeczywistość.
Tylko ja wiedziałem, co to był za dźwięk. Elektroniczny szmer zmiksowany z powoli przyspieszanym biciem serca, prawie na granicy słyszalności, do tego chór dziewczęcy, którego brzmienie przepuszczono przez wszystkie możliwe filtry i wzmocniono pogłosem. Nasz specjalista od dźwięku pracował nad tym przez ponad pół roku.
Był to najprawdziwszy głos z tamtego świata, jaki kiedykolwiek słyszano na tej planecie. Głos śmierci.
W chwilę potem z hallu dobiegły huczące kroki, pod którymi cały dom wydawał się rozpadać. Do sali wdarła się widmowa poświata (sterowane elektronicznie lampy ultrafioletowe).
Jednakże te kroki brzmiały inaczej niż zazwyczaj. Zadrżałem.
Jak zahipnotyzowani wszyscy obecni wstali, aby zobaczyć, co się dzieje w hallu. Zaledwie tam dotarliśmy, włączyła się cała bateria urządzeń imitujących błyskawice, cały hall zatopił się w jednej białej eksplozji. Schowaliśmy twarze w dłoniach.
Kiedy mowy mogliśmy patrzeć, otaczała nas gęsta mgła. Soho Lights Fog Machine. Dudniące kroki dotarły tymczasem do schodów prowadzących z pierwszego piętra na parter i pomału schodziły w dół.
Mgła zaczęła opadać i wędrowała nad podłogą na wysokości kolan. Wyłoniła się z niej jakaś postać.
To była Śmierć.
Jej biała szata trzepotała w wyimaginowanej burzy, a koścista czaszka ironicznie szczerzyła zęby. Na jej ramieniu siedziała czarna sowa. Trzymana przez Śmierć kosa poruszała się, jakby ścinała łan głów.
Moje serce biło niczym młot; czułem, że dostaję gęsiej skórki. Wiedziałem, że był to Nigel Greenslade, ale nie mogłem obronić się przed zabobonnym przerażeniem, jakie mnie ogarniało. To było tak wspaniałe, przerażające widowisko. Znaliśmy je z obrazów, ze snów, z na wpół zapomnianych wspomnień. Ono było w nas. Teraz uwolniło się i zaczęło nam zagrażać.
- Witajcie.
Zabrzmiało to bardzo uprzejmie. Trafienie bez pudła. Nieprawdopodobne, w jaki sposób Greenslade potrafił osiągnąć ten efekt. I to głosem, który u starego Kinsky'ego, wywołałby napady szalonej zazdrości: niczym zimny powiew, bezcielesny i nieomal syntetyczny. Zlodowaciały powiew z tamtego świata. Zapowiedź z głośnika na sali operacyjnej. Ostatnie wezwanie dla pacjentów z sali 328. Exit Gate D.
Obecna między nami starsza dama zemdlała z westchnieniem i zniknęła pod pokrywą mgły.
Mój oddech słychać było tak, jakby dochodził spod maski przeciwgazowej.
- Przyszłam, aby zabrać was ze sobą.
O Boże, co za obojętność! Biurokrata zamykający parę życiowych kont. Urzędnik z obozu koncentracyjnego odfajkowujący nowy transport.
Ssssst, ssssst.
Postęp, który sami wyprodukowaliśmy i który straszy nas teraz swoją trupią czaszką.
- Nie żartuję. Tym razem mówię poważnie.
I rzeczywiście mówił poważnie. Jego oczy były zamglone i... absolutnie szalone. Jego ręce zacisnęły się kurczowo na stylisku kosy.
Greenslade zwariował.
Któryś z gości nie wytrzymał nerwowo i wyskoczył do przodu.
- Cholerny hokus - pokus!
Kosa jak bagnet wwierciła się w jego ciało.
Przez jeden przerażający moment cała ta scena wyglądała jak z obrazu. Pojedyncza, nieruchoma klatka filmowej taśmy.
Wtedy mężczyzna upadł na ziemię, wyrywając Śmierci z rąk kosę.
Greensladel Śmierć stał przed nami z takim wyrazem twarzy, jakby przed chwilą obudził się z narkozy.
Podbiegłem do leżącego na ziemi i spojrzałem na niego. Przez przepływające nad nim opary mgły wyglądał już bardzo obco. Prawie nie krwawił. Po prostu nie żył.
Co za skandal! Cóż za pożywka dla niezależnej prasy. Wszystko poszło do diabła! Cały ten sztuczny raj urlopowy, moja kariera, wszystko.
W tym momencie zebrani zaczęli klaskać z zachwytem.
- Wspaniale!
- Nieprawdopodobne!
- Prawie, jakby naprawdę...
Przez chwilę wydawało mi się, że zwariowałem. A potem zorientowałem się, że oni myślą, iż należy to do przedstawienia. Cały ten obszar urlopowy był sztuczny. Wszystko było sztuczne, wszystko było zaplanowane. Nie potrafili sobie nawet wyobrazić, że to, co się stało, było nie zaplanowane. Że to nie był żaden teatr, że naprawdę zamiast keczupu popłynęła tutaj krew.
- Bardzo dziękuję - usłyszałem swój uprzejmy głos. - Ladies and Gentlemen, i w ten sposób zakończyło się nasze Haunted House Party. Mamy nadzieję, że sprawiło ono państwu dużo przyjemności. A tym przypadkiem - wskazałem na zwłoki i uśmiechnąłem się porozumiewawczo - zajmie się nasz doktor Watson.
Zebrani uśmiechnęli się zgodnie; dama, która zemdlała ze strachu, została postawiona na nogi i wszyscy zadowoleni opuścili plebanię.
Chciało mi się wymiotować, a potem uświadomiłem sobie całą nierealność tej sytuacji. Aż do tej chwili, rok 1996 nie przyniósł nic, co mogłoby mnie zaskoczyć. W kraju, w Niemczech i w USA odbyły się wybory, miałem znakomitą pracę i byłem całkowicie szczęśliwy.
A teraz siedziałem tutaj, w tym sztucznym, angielskim miasteczku, na wyspie leżącej na morzu Sulu, razem ze zwłokami, na plebanii pełnej oparów mgły. Uczeń czarnoksiężnika nad szczątkami swojego dzieła.
Z sali kominkowej wyszła zataczając się, z butelką w ręce, madame Zagorski.
- Coś się stało?
Zacząłem się śmiać, histerycznie śmiać. W jaki sposób wpadłem w to szaleństwo?
Oh, islands in the sun
Dzisiaj rano wszystko wyglądało jeszcze całkiem niewinnie. Leżałem w łóżku i cieszyłem się na czekający mnie dzień. To będzie znowu dobry dzień, jak zawsze. Miałem do wykonania tylko rutynowe prace. Cóż mogło mi się przy tym wydarzyć niezwykłego?
Słońce świeciło już przez otwarte okno i łaskotało w nos. Znad brzegu dochodziły dźwięki zespołu muzycznego. Zrzuciłem z siebie pled i poczłapałem beztrosko na balkon; na Ibizie nikomu nie przeszkadzał widok nagiego mężczyzny na balkonie.
Jestem typem gruboskórnym, ale poczułem, że serce bije mi mocniej, kiedy rozejrzałem się wokół. Ta okolica była po prostu zbyt piękna. To było to, czego można oczekiwać, wychodząc rano na hotelowy balkon. To był urlop, sunshine, happiness, niebieskie niebo, biała plaża, miłe dziewczęta, palmy, dobra muzyka i stół zastawiony do śniadania. Było tu wszystko, co może zaproponować życie, wydestylowane, idealnie typowe.
Na brzegu trwało beach party. Nie miałem pojęcia, czy zaczęło się ono dopiero przed chwilą, czy trwało już całą ostatnią noc, a może i poprzednią. Częstowano się czerwonym winem, pszennym chlebem i amfetaminą. Nad ogniskiem kręcił się rożen z pieczenią. Jej zapach mogłem poczuć nawet tu, na balkonie. Dziczyzna. Ci ludzie musieli mieć dużo pieniędzy. A ponad tym rozbrzmiewał gorący rytm granej przez zespół muzyki. Wchodziła w krew; w tym przypadku głupi banał był zgodny z prawdą. Prawie wszyscy obecni na plaży tańczyli. I to jak tańczyli! Urlopowi zawodowcy. Nie mieli pojęcia, co to jest hedonizm, ale doskonale go rozumieli.
Nagie piersi kołysały się z gracją w równych amplitudach, sinusoidach, przekrojach stożka, w pełni kontrolowane i ciągle w tym samym rytmie. Ach, wy moje wspaniałe, kuliste metronomy, kocham was! Kocham także i was, smakowite, brązowe i lśniące boginie kultu Słońca, drzemiące niczym zwierzęta na swych leżakach ustawionych na plaży.
Człowieku, opanuj się! Rzeczywiście muszę uważać, żeby mnie nie poniosło. Ale czy należy się temu dziwić, jeżeli jestem pijany ze szczęścia? Ten widok podziwiałem codziennie. Każdego rana cieszyłem się, że mogę tutaj pracować i że mając trzydzieści jeden lat byłem już social relations supervisorem największego centrum urlopowego świata. Praca moich marzeń! Czasami sam sobie zazdrościłem.
Gwiżdżąc reggae poszedłem do łazienki, włączając po drodze komputer sprzężony z telewizorem. Kiedy brałem prysznic, słuchałem dzisiejszego programu - propozycji spędzenia czasu - jaki był przekazywany przez telewizję kablową. Ta zapowiedź programu była naszym niesamowitym sukcesem. Wystarczyło po prostu włączyć kanał 6 i od razu człowiek mógł zobaczyć na nieziemsko cudownym filmie wszystko, co mu dzisiaj proponowano. Każdy czuł się poinformowany, pod doskonałą opieką, nie mając bez przerwy wrażenia, że o czymś zapomniał. Znakomita sprawa, a najlepsze, że to był mój pomysł. Number one!
Niemal bulgotałem z zadowolenia pakując swe wyposażenie: miniwideorekorder z kamerą, rezerwowy polaroid i najważniejszy z nich, przenośny komputer. Dopływ informacji był główną, tajną tętnicą naszego urlopowego raju. Informacje są równie ważne jak powietrze i woda, bez nich nic nie może funkcjonować.
Wyposażenie spakowałem do torby tenisowej; grunt to szpan. Włożyłem białe, lniane dżinsy i biało - niebieskie adidasy, a potem wskoczyłem w koszulkę z napisem IF IT'S FUN, DO IT! Jeszcze tylko okulary słoneczne na nos i można jechać.
Na ulicy toczyło się już wesołe życie. Mijali mnie faceci taszczący surfingowe deski, w butikach ludzie kupowali już jak najęci (i bardzo dobrze!). Obok przelatywali jak błyskawice wrotkowicze, z kawiarń na chodnikach dochodził brzęk naczyń. Mijały mnie dziewczęta w słonecznych okularach i zwariowanych strojach: rozglądały się wokół, ale robiły wszystko, aby je także zauważono. Połykacz ognia kończył swój pierwszy występ; towarzyszyła mu jednoosobowa orkiestra. Zza rogu, z dyskoteki pod otwartym niebem, dochodziły dźwięki najnowszych hitów.
Była to doskonała atmosfera, właśnie dla tego typu turystów. Wykonaliśmy świetną robotę. Rozejrzałem się wokół: kamery nadzorujące całe życie w okolicy były dobrze ukryte. Nikt, kto o nich nie wiedział, nie mógł ich zauważyć. To była naprawdę znakomita robota.
Czułem się świetnie, rzucając niedbale tenisową torbę na siedzienie elektrycznego samochodziku.
Wolno prowadziłem żółtego jak słonecznik minidżipa, z dachem z kolorowego lnu, osłaniającym mnie przed słońcem, wymijając wesoły tłum, spacerujący po ulicy. Od czasu do czasu wskakiwało do dżipa kilka opalonych na brązowo, śmiejących się postaci, by podjechać ze mną kilka kroków, zadając ciągle te same; banalne pytania.
- Hej, Chris, znowu jedziesz zaopiekować się jakimiś dziewczętami?
- Tobie to dobrze, Rossi. Możesz pracować tu przez cały rok!
- Też zostanę menedżerem od social relations. A co taki facet ma właściwie do roboty?
- Troszczy się osobiście o samotne nastolatki, które nie znalazły sobie jeszcze chłopca.
- Ohoho! A czy dają premie za odstrzał?
Wesoły ludek. Niekiedy czułem się jednak dla nich ciut za stary. Ciągle robili jakieś głupstwa.
Po dłuższej chwili dotarłem do granicy i pozbyłem się w końcu moich głośnych pasażerów, ponieważ oczywiście nie mieli przepustek. STOP! OPUSZCZACIE SEKTOR URLOPOWY IBIZY! Obok tablicy z ostrzeżeniem opierał się o szlaban znudzony strażnik. Przede mną wyruszała na drugą stronę grupa starszych urlopowiczów, którzy właśnie przeszli przez kontrolę. Podczas swojej podróży dookoła Świata przejadą niecałe 250 kilometrów. To był obwód całej wyspy.
Na drogowskazie widniał napis TAHITI 4 km, a poniżej:
RZYM 55 km.
AIRPORT 110 km.
TWICKENHAM IN THE WILLOWS 40 km.
LIBERTY CLUB 85 km.
BAGDAD 70 km.
OLD SOUTH 15 km.
CHINATOWN & HARBOUR 100 km.
To był nasz kieszonkowy świat. Dzika zbieranina najprzeróżniejszych sektorów przeżyć, stworzonych na potrzeby spędzających urlop.
- Dzień dobry, mister Rossi - powiedział strażnik, wkładając w swoją postawę nieco życia. Było nie było, jestem tutaj grubą rybą. - Dzień dobry, Robercie. Spokojny dzień dzisiaj?
- To zależy. Tu na granicy dzieje się wiele. - Wyciągnął do mnie rękę. - Jedzie pan na Tahiti?
- Podałem mu swoją kartę kodową.
- Tak, a później dalej wybrzeżem. Aż do Twickenham. Wsunął moją kartę do komputera znajdującego się obok szlabanu. Mój wyjazd został zarejestrowany. Każdy, kto na Holiday World przenosił się z jednego sektora urlopowego do drugiego, był rejestrowany.
"Prosimy pamiętać, że mogą Państwo przebywać jedynie w tym sektorze urlopowym, na który wykupiliście swój pobyt. Z oferty przeżyć proponowanych przez inne sektory mogą Państwo skorzystać jedynie za okazaniem ważnej przepustki. Zwiedzający cały Świat mają wolny przejazd. O możliwości zakupu dodatkowych programów poinformuje - i pomoże Państwu każdy komputer, prowadzący program 10 w naszej telewizji i wszyscy nasi współpracownicy. Dziękujemy za wyrozumiałość."
Tablica z tym ogłoszeniem stała dyskretnie obok szlabanu, ale trudno ją było przeoczyć. Strzałka wskazywała biały domek, nad wejściem którego wisiał napis: REZERWACJE DODATKOWE. W cieniu znajdującego się nad wejściem daszka migotał ekran monitora, na którym wyświetlano filmy reklamujące inne sektory urlopowe.
Na wypadek, gdyby ktoś nie miał ochoty wykupić dodatkowego programu i zabrakło mu wyrozumiałości, o którą proszono na tablicy ogłoszeń, obok stało gotowych do działania kilku happy helpers. Ich zadaniem było przeszkodzenie w niedozwolonym przekraczaniu granicy przez niesfornych turystów.
- Sir?
Strażnik stał z moją kartą kodową w wyciągniętej ręce. Skinąłem mu głową z podziękowaniem i wjechałem swoim elektrowózkiem na teren ziemi niczyjej. Potrzebowałem jeszcze tylko odpowiedniej muzyki. Wsunąłem do odtwarzacza ulubioną kasetę. W uszach zabrzmiały mi dźwięki "Equinoxe" Jean - Michela Jarre'a, starej melodii, która znowu stała się niesłychanie popularna.
Wygodnie oparłem się o siedzenie pojazdu. Muzyka relaksowała, wprowadzając w pozytywny nastrój. Czułem się bardzo, bardzo dobrze.
Jeszcze!
Give a little, take a little, czyli:
drobna uprzejmość dla ważnego klienta
ZORGANIZOWANY RAJ
reportaż Michaela Markera
ze zdjęciami Jay Kneissl
Każdego rana, po wstaniu z łóżka, Georg Hartlmeier, lat 43, otula się togą i udaje naprzeciwko, do Koloseum, aby przed oczami tysięcy widzów bić się ze swym sąsiadem z pokoju. Czy jest szaleńcem?
O wiele przyjemniej żyje się Dirkowi Hoftowi, lat 32. Woli siedzieć na werandzie swej dwudziestopokojowej, wiejskiej rezydencji i przyglądać się pracującym u niego robotnikom. Albo też wydawać szampańskie przyjęcia na kołowym parowcu "Delta Lady". Ekscentryczny milioner?
W żadnym wypadku. Obaj panowie są całkowicie normalni i przebywają czasowo w Urlopowym Raju, co pozwala im radykalnie wyłamać się z powszedniej szarzyzny życia i zagłębić w całkowicie nowych "obszarach przeżyć".
Georg Hartlmeier mieszka w antycznym Rzymie. Mimo iż jako młodzieniec musiał przedwcześnie opuścić przyklasztorne gimnazjum w Metten an der Donau, jest, jak mówi: "od tego czasu stuknięty na punkcie wszystkiego, co łacińskie". Teraz jego marzenie się spełniło, a poza tym ten żwawy kawaler robi coś także dla swojego ciała: bierze udział w kursie dla gladiatorów i codziennie występuje wraz z innymi kursantami w Koloseum przed trzema tysiącami widzów. Nadsekretarz poczty z dolnobawarskiego Vilbisburga rozkoszuje się tam rzeczami, których brak boleśnie odczuwa w swym powszednim życiu: ogólnej uwagi i uznania ze strony otoczenia.
- To urlop mego życia! - zapewnia z zachwytem Georg. By dowiedzieli się o tym wszyscy, wysyła do domu mnóstwo zdjęć ukazujących go w todze albo w stroju gladiatora, w czasie zaciętego pojedynku z przeciwnikiem lub też jako spacerującego wśród kolumnady filozofa.
- Na tych fotkach wyglądam jak gwiazdor filmowy - żartuje. Chce tu znowu przyjechać, cała ta bowiem zabawa kosztuje go relatywnie tanio (przelot, hotel i śniadania) - tylko 8000 DM.
Jeśli idzie o Dirka Hofta, to komputer rozliczający notuje na jego koncie większe należności. Wymarzony urlop kosztuje go 15 000 DM tygodniowo.
- Ale zapłaciłbym więcej - zapewnia. - Sprawa jest tego warta. "Sprawa" to pobyt w białej, wiejskiej rezydencji, w której Hoft obsługiwany jest przez niezliczoną liczbę czarnych służących. Pałacyk znajduje się w strefie urlopowej "Old South" w pobliżu Alphaville, w Luizjanie. Stoi na wzgórzu w rozległym parku, oszałamiająco pachnącym magnoliami. Kiedy Dirk Hoft siedzi na ocienionej, obramowanej kolumnami werandzie, słyszy worksongi pracujących na pobliskich polach niewolników.
- Człowiek ma wtedy nieprawdopodobne poczucie władzy i luksusu - zachwyca się Dirk.
Ten rozwiedziony product manager w jednym z wielkich koncernów tytoniowych uważa "za wspaniałe to, co się tutaj urzeczywistnia. To niemal sen".
Hartlmeier i Hoft mieszkają niedaleko siebie. Z Luizjany do Rzymu jest tylko 40 km, jako że oba te ośrodki urlopowe znajdują się na Holiday World, filipińskiej wyspie na morzu Sulu. Tutaj, pod palmami i wiecznie niebieskim niebem, wyrósł szalenie ambitny projekt. Inwestor: Tour Futur, konsorcjum największych europejskich firm turystycznych z udziałem kapitału japońskiego i australijskiego.
Ten zajmujący się organizacją wypoczynku koncern z siedzibą w Zurychu, odkupił tę prawie bezludną wyspę od państwa filipińskiego i przemienił w zminiaturyzowane wydanie naszego świata. Powstały sztuczne krajobrazy urlopowe, gigantyczna mieszanka Disneylandu, Klubu Mediterranee, filmowych kulis i pięciogwiazdkowego hotelu.
W efekcie powstał znakomicie zorganizowany raj. Tysiące pracowników - socjologów, psychologów, doradców plastycznych, ekspertów z dziedziny języka ciała, trenerów sportowych, animatorów urlopowych przeżyć, specjalistów od dźwięku i kolorytu lokalnego, ogrodników, fachowców komputerowych itd. troszczy się o stałą optymalizację tej koncepcji.
Holiday World ma propozycje dla każdego człowieka w dowolnym wieku i o dowolnym temperamencie. Jest tu na przykład Ibiza - mieszanka elementów prawdziwej Ibizy, Mykonos, Saint Tropez i innych miejsc, w których spotykają się ludzie młodzi i żądni przeżyć.
Jeżeli na Ibizie panuje swoboda, to w Liberty Club wolno prawie wszystko. Tutaj wszystko kręci się tylko wokół jednego - seksu. Specjalnie wybrane, atrakcyjne, okryte przeważnie jedynie warstwą olejku do opalania hostessy troszczą się przez całą dobę o zaspokojenie potrzeb swych męskich (a niekiedy także i damskich) gości. Nawet papierek, w który zawinięta jest kostka cukru, jaką wrzuca się do porannej kawy, zadrukowany jest, zamiast znakami zodiaku, pozycjami seksualnymi. Symbolem klubu jest Statua Wolności, która ma jednak dwie cechy charakterystyczne, odróżniające ją od oryginału: jest naga i nad wyraz żywa (patrz tytułowa fotografia).
Oprócz tego mamy tu jeszcze bardzo eksluzywną, modną i drogą Tahiti, idylliczne, staroangielskie Twickenham in the Willow, egzotyczną, miejską dżunglę Chinatown i Bagdad, orientalną baśń 1001 nocy (odradzamy jednakże spędzenie 1001 nocy w tym mieście; byłoby to po prostu niemożliwe). Oczywiste jest, że można w tym miniświecie bukować "podróże dookoła świata", to znaczy zwiedzanie całej wyspy.
Na czym polega sukces tego eklektycznego, sztucznego świata? Odpowiedzi na to udzielił nam Christoph, baron von Rossi, potomek włoskiego architekta, który w XVIII stuleciu wyemigrował do Bawarii. Sympatyczny młody Rossi jest social relations supervisorem na Holiday World.
- Naszą tajemnicą - mówi uśmiechając się Rossi - jest perfekcja. Nasi goście otrzymują od nas wszystko, czego można oczekiwać od urlopu: słońce, niezmiennie niebieskie niebo, znakomite jedzenie, dużo muzyki, wielu współtowarzyszy o podobnych lub odmiennych charakterach, jako że nasze strefy urlopowe są posegregowane w sposób socjopsychologiczny. Do tego wiele innych przyjemności, np. brak problemu napiwków, a to z tego powodu, że u nas po prostu ich nie ma. Nikt nie może sobie kupić lepszych względów. Serwis jest dla wszystkich taki sam - absolutnie doskonały.
Urlopowy baron przemilczał wobec nas taktownie pewną sprawę: kwestię bezpieczeństwa. Nie należy oczekiwać, że wybuchną tu niepokoje na tle politycznym, bowiem silny, prozachodni rząd Filipin trzyma cugle mocno w dłoni. Znaczne sumy wypłacane przez Tour Futur mają na celu utrzymanie tego stanu; jest to tajemnicą poliszynela. U wybrzeży wyspy krążą okręty patrolowe strzegąc jej przed indonezyjskimi piratami.
Ale kwestia bezpieczeństwa ma jeszcze inne aspekty. Żaden turysta spędzający tu urlop nie musi się liczyć z tym, że w którejś z bocznych uliczek dostanie po głowie, jak na przykład w Kenii, Rio czy na Jamajce. Inaczej niż we Włoszech, czy np. w Hiszpanii, goście zabezpieczeni są przed skutkami strajków i wiedzą, iż w przeciwieństwie do innych, wymarzonych miejsc urlopowych, jak chociażby na Barbados, oczekuje ich rzeczywiście piękny krajobraz i naprawdę przyjaźnie usposobieni ludzie.
Podsumowując: jeżeli nie przeszkadza Państwu zorganizowany sposób spędzania urlopu, to Holiday world jest w stu procentach godny polecenia. Więcej na ten temat dowiecie się w następnym numerze.
(Uwaga: kolorowe ogłoszenie w czasopiśmie, w którym ukazał się ten reportaż, kosztuje według cen z 1.01.1996, około 150 tys. DM. Tour Futur wykupuje rocznie około 50 stron. Wystarczający powód, aby zrewanżować się miłym artykułem temu wielkodusznemu klientowi. Oczywiście w sposób całkowicie obiektywny).
Parę etiud na symulator, z lekka zakłóconych nielicznymi fałszywymi dźwiękami
Tahiti to coś dla ludzi z dużą ilością szmalu. Ale za to było lepsze niż znakomite. W porównaniu z tym sektorem, nawet prospekt reklamowy wydawał się blady. Była to mieszanina raju mórz południowych, Małych Antyli, Seszeli, Mauritiusa i diabeł wie, czego jeszcze. Do tego parę kropel francuskiego stylu życia. Kuchnia była kreolska, tak samo jak personel. Nawet najzwyczajniejsza pokojówka wyglądała tak, że można się było natychmiast zapomnieć. A drinki najlepsze, jakie można było dostać na naszej planecie.
Mimo wszelkich pokus wszedłem do gabinetu punktualnie. Mój pokój pracy był tarasem znajdującym się przed bungalowem kierownictwa; wyposażono go w meble plecione z wikliny, wideokomputer i wspaniały widok.
Mój znakomity nastrój został nieco stłumiony widokiem oczekującego mnie Arnolda Klamma. Klamm był social relations district managerem na obszar Tahiti i typową pomyłką, jeśli idzie o obsadzanie stanowisk; miał po prostu dobre układy. A poza tym był jednym z najbardziej niesympatycznych ludzi, jacy kiedykolwiek działali mi na nerwy. Miał duży, zwężający się ku górze brzuch. Od czasu, kiedy określiłem jego figurę jako opływową formę kropli, znienawidził mnie jeszcze bardziej. Charakter miał też opływowy. Był ucieleśnioną alegorią wiecznego lizusa. Szybko zrobił karierę.
- Dzień dobry, pani Rossi - szepnął i w fałszywej serdeczności omal nie wypadł z sandałów. - Właśnie przeczytałem artykuł o Holiday Worki. Gratuluję, to wspaniała robota.
- Wiem - odpowiedziałem skromnie, ponieważ była to jedyna odpowiedź, która mogła go jeszcze bardziej zdenerwować. - Na reklamę o tej objętości musielibyśmy wydać około dwóch milionów marek. A tak każdy wyszedł na swoje. Tygodnik ma bombową, podwyższającą nakład historię na okładkę, nasi przyjaciele dziennikarze miły parodniowy pobyt na wyspie, a my wspaniałą bezpłatną reklamę. Perfetto! My nie moglibyśmy sobie pozwolić na te uszczypliwości pod adresem konkurencji; reklama porównawcza jest przecież u nas zabroniona. Ale prasa może. Tak, to była rzeczywiście dobra robota.
Klamm o mało nie zakrztusił się z zazdrości.
- Pańscy klienci czekają na pana - powiedział w końcu z trudem. Były to przypadki rutynowe, które załatwiłem w mgnieniu oka; typowe problemy z konsumpcją poniżej średniej. Na podstawie otrzymywanych danych, własnych obserwacji i ankiet wypełnianych przez klientów w samolotach, nasi psycholodzy i socjolodzy opracowują prognozy dotyczące konsumpcji każdego z urlopowiczów. Jeżeli pozostaje ona poniżej poziomu prognozy, jest to wskazówka, że nie czuje się on u nas dobrze. Wtedy zajmują się nim odpowiednio psychologicznie przeszkoleni animatorzy, którzy z reguły szybko doprowadzają go do równowagi. Musimy bardzo uważać na te sprawy, bowiem na samych podróżach zarabiamy bardzo niewiele; wielkie pieniądze przynosi nam dopiero konsumpcja przeżyć na wyspie.
Aha, mamy jeszcze przecież talkshow! Był to jeden z moich lepszych pomysłów. Chcieliśmy w ten sposób zmniejszyć dystans między urlopowiczami a personelem, przedstawić jego członków jako sympatycznych urlopowiczów, którzy przy okazji trochę pracują. W tym celu organizowaliśmy co wieczór spotkania między nadbrzeżnym barem a basenem kąpielowym, podczas których nasi współpracownicy opowiadali trochę o swojej pracy, pozwalając sobie na zdradzanie niektórych tajemnic zawodowych. Było to bardzo interesujące dla naszych gości i tworzyło jednocześnie z anonimowego pracownika hotelowego znaną osobistość.
Dzisiaj przypadała kolej na barmana z baru na plaży, Amosa St. Pierre'a z Trynidadu, artysty w swoim zawodzie. Zdradzi im parę tricków, opowie trochę anegdot (barmani mają ich zawsze mnóstwo na składzie] i przy okazji zrobi reklamę paru firmom produkującym alkohole. Jako fachowcy pierwszej klasy, nasi barmani mieli oczywiście umowy konsultacyjne ze wszystkimi możliwymi producentami.
- Jak tam, Amos, wszystko w porządku? Nie zapomniałeś czegoś? - zapytałem.
- Ależ skąd - skrzywił się w uśmiechu barman. Jego uzębienie wywołałoby okrzyki zachwytu każdego faceta reklamującego pastę do zębów.
- Jakiż to supertrunek masz dzisiaj zamiar zaproponować klientom?
- Baron Samedi's Delight. Trzy centylitry białego rumu, dwa cl blue curacao, jeden cl koniaku, dziewięć cl soku z gnawy, agonstura i muskat według gustu. Bardzo orzeźwiający i bardzo niebezpieczny drink.
- Brzmi nieźle. Przyślij mi więc trochę tej zielonej trucizny, okay?
- Right. See you later, manipulator.
Pierwszym moim przypadkiem był dzisiaj urlopowy złodziej. Przeszmuglował się przez zieloną granicę w dżungli między Ibizą a Tahiti, gdzie go złapano. Zdradziła go jego karta kodowa. Bez niej nie mógł nic kupić, a kiedy coś kupował, pokazywała ona, że przybył z innego sektora. Był to absolutnie wodoszczelny system. Ale jeżeli ktoś nie chce być okradany, musi być dokładny w swoich działaniach.
Spojrzałem na tego cwaniaczka. Był to blady chłopak, najwyraźniej od niedawna tutaj i chyba działający w pojedynkę. - Polowanie w innym sektorze urlopowym nie jest tu najprzyjemniejszą rzeczą - stwierdziłem. - To jest podciągane pod kradzież. Otworzył szeroko oczy.
- Kradzież? - zapytał zdziwiony.
- Tak, korzystanie ze świadczeń, za które się nie zapłaciło. Tak naturalnie nie można robić. Nie może pan wykupić pobytu w najtańszym sektorze, czyli na Ibizie i potem zabawiać się na Tahiti, co kosztuje nas trzy razy tyle. Swoboda ma swoje granice. Stał się jeszcze bledszy.
- I co stanie się teraz?
- Nic. Zostanie pan doprowadzony z powrotem na Ibizę i spędzi tam urlop, za który pan zapłacił. Jednakże w przyszłości nie będzie pan już akceptowany przez naszą firmę. Do widzenia panu.
Jeden ze strażników wyprowadził go na zewnątrz.
Zanim zabrałem się do następnej sprawy, przestraszył mnie głośny okrzyk. Spojrzałem na ulicę ponad balustradą tarasu. Jakiś kretyn rozbił szybę wystawową sklepu jubilerskiego i stał teraz i przed nią, głupio chichocząc.
Jeszcze tego dobrze nie przełknąłem, gdy w pobliżu rozległ się jeszcze głośniejszy krzyk. Jakiś kopnięty urlopowicz skoczył w pełnym biegu z trzymetrowej trampoliny do basenu, choć najwyraźniej wcale nie umiał pływać.
Przestało mi się to podobać. Zrobiłem w swoim notesie odpowiednią notatkę; był to zły znak, gdy od rana po ulicach krążyło tylu pijanych.
A potem wpadła do mego biura Charlotte Moosmann, samotna, nieco zwariowana osoba, która pojawiała się u mnie podczas każdego dyżuru. Uzbroiłem się w cierpliwość. Pani Moosmann była nie tylko samotna, ale i stara. I jak już powiedziałem, lekko zwariowana. Bez przerwy zachowywała się jak Romy Schneider w jednym z tych francuskich filmów, które z powodu głębokiego zanurzenia ciągle wpadają na mieliznę. Znamy to dobrze: w równomiernych odstępach czasu modnie przesmucona, bez przerwy między komedią a tragedią, głucho dudniące w tle, dzielnie znoszone ciosy złego losu. Oczywiście, były to tylko pozory. W gruncie rzeczy była to głupia, drobnomieszczańska nudziara, która wzdęcia swego życia uczuciowego uważała za wyraz głębokiej osobowości.
- Zostałam okradziona, panie baronie! - zawołała, ale fakt ten nie wydawał się jej zbytnio ciążyć, jako że śmiała się do mnie swymi lśniącymi, wesołymi oczyma.
Sprawdziłem informację. Szybko okazało się, że miała rzeczywiście rację. Sprzedawczyni w jednym z butików wystukała na komputerze kasowym wygórowaną cenę, dodając jednocześnie mniejsze zakupy własne. Wcale nie takie głupie. Zatroszczyłem się o to, aby sprzedawczyni została wylana, a różnicę zapisałem na konto pani Moosmann.
- Ale pan to znakomicie załatwił! - zagruchała i zaczęła tak wywracać oczyma, że omal nie dostałem morskiej choroby. - To robi wrażenie!
- To mój obowiązek, madame - odparłem uprzejmie i grzecznie wyprosiłem ją za drzwi. W głębi duszy jednak kląłem; ona także musiała być najwyraźniej pijana. Co tu się dzieje?
Przeprowadziłem małe dochodzenie i dowiedziałem się, że jednak nie kupiła sobie dzisiaj, ani nie została zaproszona na żadnego drinka. Właściwie powinna być trzeźwa jak niemowlę. Coś tu się nie zgadzało.
Postanowiłem pojechać do Roussela, do Alphaville. Roussel był szefem na wyspie. Może on będzie wiedział, o co tu chodzi. Wskoczyłem na szybki motocykl. Tuż za stacją graniczną omal nie doszło do wypadku. Jakaś para w średnim wieku zatoczyła mi się wprost pod koka.
Mężczyzna wyglądał na bardziej zmiętego, jego żona, która wbiła się w różowe szorty i podkoszulek z napisem HAVE AN AFFAIR WITH US, toczyła tylko wokół krowim wzrokiem.
Zrezygnowałem z przyjemności proponowanej przez jej T - shirt.
Tour Futur
Tour Futur chce podarować Państwu urlop, o jakim zawsze marzyliście. Bez awarii, niepewności, perfekcyjnie zorganizowany aż do ostatniego szczegółu. Już przed urlopem będą Państwo wiedzieć, że przebiegnie on dokładnie tak, jak go opisano w prospekcie.
Od ponad dziesięciu lat organizujemy turystykę i związane z nią przeżycia w oparciu o naukowe podstawy. Cotygodniowa ankieta przeprowadzana wśród naszych klientów jest u nas najważniejszym dokumentem kontroli. Błędy i wszelkie niezgodności są natychmiast wykrywane! Dzięki aktywnej współpracy przyczynią się Państwo w zdecydowany sposób do tego, że Wasz urlop będzie całkowicie zgodny z oczekiwaniami. Naszym najbardziej wartościowym kapitałem są Wasze wnioski. Wasz jeedback. Osiągnięty sukces jest potwierdzeniem naszych racji: prawie sto procent naszych gości chce znowu razem z nami spędzić swój następny urlop.
Nie wahajcie się więc dłużej i zarezerwujcie urlop swoich marzeń! Jesteśmy pewni, że nie będziecie tego żałować! URLOP Z TOUR FUTUR
WYPRZEDZAMY INNYCH 0 KILKA LAT
Trochę manipulacji jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziło
W Alphaville, stan Luizjana, ze wszystkich stron rozbrzmiewała muzyka; dixieland, bluegrass, blues i melancholijne worksongi dochodzące od strony pól, leżących poza granicami miasta. Była to przyjemniejsza strona tego sektora urlopowego. Poza tym wydawał mi się on zbyt feudalny, zbyt kolonialny. Jeśli idzie o mnie, to nie uważałem za dobry, pomysłu ponownego stworzenia świata niewolników ze stanów południowych. Ale był na to olbrzymi popyt. Najwyraźniej ludzie bardzo lubili społeczeństwa niewolnicze - oczywiście tak długo, jak sami nie byli niewolnikami.
Również i tutaj doszło do dziwnych wypadków. Dumnie uśmiechająca się amazonka przejeżdżająca obok starego murzyńskiego muzyka, grającego na ulicy swojego bluesa, pochyliła się w siodle i uderzyła go pejczem w głowę.
- Przestań lamentować - krzyknęła niewyraźnie, zaśmiała się piskliwie i pomknęła w dal.
Mocno zbity z tropu tym wydarzeniem, zatrzymałem się przed białym domem w kolonialnym stylu, z greckimi kolumnami na ganku, w którym rezydował Roussel. Wpadłem do jego biura, zapominając nawet zapukać. Marszcząc czoło spojrzał na mnie z przyganą.
Patrick Roussel liczył sobie dwadzieścia dziewięć lat, nie miał żadnych układów, a mimo to został tutaj szefem. Na swój sposób był zapewne geniuszem. Mówił sześcioma czy siedmioma językami i był urodzonym organizatorem. Wyglądał jak gwiazdor filmowy. Jak zwykle miał na sobie dżinsy, tenisówki i T - shirt. T - shirty stały się jednym z najważniejszych środków komunikacji w naszych czasach, dlatego również i na jego koszulce widniała wiadomość: I'M THE BOSS, SO DON'T TELL ME I'M WRONG.
Włączył swój słynny czar, któremu poddawał się każdy, z wyjątkiem mnie. Nie lubiłem Roussela. Był za gładki i zbyt doskonały. Ale być może była to po prostu zazdrość.
- Co tu się dzieje, Roussel? - zapytałem, nie bawiąc się w uprzejmości.
Roussel spojrzał na mnie taksująco i odezwał się tonem psychiatry nakazującego swojemu pacjentowi położyć się na kozetce i odprężyć:
- Nie mam zamiaru twierdzić, że wiem, o co panu chodzi, Rossi. A co się ma dziać? Słońce świeci, niebo jest niebieskie i mamy dwadzieścia dziewięć stopni ciepła. A może jest panu za gorąco? On też mnie nie lubił.
- Niech pan nie opowiada bzdur! - powiedziałem ordynarnie. - Wie pan o wszystkim, co się dzieje na tej wyspie. A więc wie pan również, że dzisiaj paru ludzi zachowuje się bardzo dziwnie. Brykają jak wyrostki na wycieczce szkolnej. Chichoczą, biją się i w ogóle sprawiają wrażenie, jakby stracili nad sobą kontrolę. Ale nie są również pijani. I co zrobimy z tym fantem?
- Jest pan bardzo spostrzegawczy, Rossi. Jak do tej pory, poza panem, nikt tego nie zauważył. Chyba jest pan jednak wart tych pieniędzy, jakie płaci panu firma.
- Śliczne dzięki za komplementy. Możemy teraz przejść do rzeczy?
- No dobrze. Niestety, nie da się tego przed panem ukryć. - Wydawało się, że mówienie o tym sprawia mu przykrość. - Przed niecałym rokiem w jednej z wielkich fabryk w Neapolu przeprowadzono interesujący eksperyment. Kierownictwo zakładu miało problemy ze strajkami, niszczeniem urządzeń i wysoką liczbą robotników przebywających na zwolnieniach lekarskich. Z tego też powodu zaczęto do hal montażowych i pomieszczeń biurowych dostarczać, wraz z powietrzem, przez urządzenia klimatyzacyjne, łagodny gaz mający wpływ na psychikę pracowników. Nic groźnego, były to tak zwane euforyzery poprawiające nastrój.
- Czyli rozjaśniające nieco półmrok roboczego dnia - uzupełniłem ironicznie.
- Jest w tym, co pan mówi, trochę racji. Rezultat był następujący: ludzie zaczęli się czuć lekko, pracowali lepiej i efektywniej, zarabiając w ten sposób więcej. Wzrosła oczywiście również i produkcja przedsiębiorstwa. W ten sposób obie strony były zadowolone.
Moja pięść z trzaskiem uderzyła w biurko Roussela.
- Nie ma pan chyba zamiaru powiedzieć mi na raty, że zastosował pan ten idiotyzm również i tu, na wyspie?
- Właśnie. Dokładnie to chciałem panu powiedzieć. - Jego twarz była bez wyrazu.
- Ale dlaczego? Przecież nasza koncepcja i bez tego się sprawdza bez zarzutu. Nie potrzebujemy żadnego podparcia środkami psychotropowymi!
- Naturalnie, że funkcjonuje znakomicie. Ale dzięki środkom psychotropowym funkcjonuje jeszcze lepiej. To przecież jasne: jeżeli ludzie na skutek działania psychotropów są bardziej rozluźnieni, to więcej konsumują. A to jest najważniejsze. - Jego usta skrzywiły się sarkastycznie.
- I pan się na to zgodził? Nie miał pan nic przeciw temu?
- Ja ciągle jeszcze jestem przeciwko! - zgrzytnął zębami. - Ten projekt to największa bzdura, jaką można było zrobić. To naraża na niebezpieczeństwo całe nasze przedsięwzięcie. Nie wolno igrać z takimi rzeczami.
- I co z tego?
- Producent tego środka psychotropowego, szwajcarska firma farmaceutyczna, jest największym akcjonariuszem naszej firmy. Mają bardzo wielkie wpływy i wcale się nie wstydzili ich pokazać. A co najważniejsze, nasz amerykański konkurent, Free & Easy Travels buduje na swojej wyspie również takie urządzenie. Nasi dyrektorzy doszli do wniosku, że musimy ich w tym wyprzedzić. No i teraz mamy ten cały pasztet.
- A jak się to odbywa? - zapytałem, aby w ogóle coś powiedzieć. Czułem się jak ogłuszony.
- Zupełnie bez problemów. Wbudowaliśmy przede wszystkim do urządzenia klimatyzującego pewnego rodzaju dystrybutor, do tego dochodzi oczywiście woda. Każdy jej przecież potrzebuje - do mycia zębów, porannej kawy...
- Ale jednak coś się nie udało.
- Tak. Dozowanie było za wysokie. Ludzie zrobili się nie tyle euforyczni, ile lekkomyślni. Albo zwariowali. Robią najprzedziwniejsze rzeczy. Niektóre z nich są nawet niebezpieczne. Najbardziej odbija się to na chwiejnych charakterach.
Przypomniałem sobie swój dzisiejszy, poranny wybuch euforii przy wstawaniu z łóżka i poczułem się jakby przyłapany na gorącym uczynku.
- Trzeba skończyć z tym idiotyzmem.
- Już to zrobiłem. Zatrzymałem całą akcję. Miejmy nadzieję, że na zawsze. Wprowadzimy jeszcze do obiegu środek neutralizujący i w ten sposób sprawa będzie załatwiona.
- Napiszę o tym w sprawozdaniu - warknąłem.
- Nic pan nie napisze. - Na moment Roussel stracił panowanie nad sobą. - Ponieważ nic pan o tym nie wie. Cała sprawa jest tajna, rozumie pan? Nic z tego nie może przedostać się do wiadomości publicznej. Powiedziałem panu całą prawdę, ponieważ był pan bardzo zdenerwowany. A więc, niech pan będzie fair w stosunku do mnie i trzyma język za zębami!
Przez chwilę zastanawiałem się nad tym, co powiedział.
- Okay - zgodziłem się w końcu. - Ale ta cała sprawa bardzo mi się nie podoba.
- Mnie też nie - powiedział Roussel. - A teraz niech się pan zajmie swoją pracą! Wydawało mi się, że ma pan coś do załatwienia w Twickenham.
Roussel zajął się znowu swoimi aktami i po prostu zapomniał o moim istnieniu.
Zwłoki w piwnicy
Pojechałem więc do Twickenham, a to, co się tam wydarzyło, już opowiedziałem. Morderstwo na plebanii. Nasze przedstawienie stało się rzeczywistością. Sprawa, której nie można było pominąć milczeniem. Mogliśmy wszyscy spokojnie pisać podania o zwolnienie z pracy.
Zadzwoniłem do Roussela, aby mu złożyć sprawozdanie z całej afery.
Kiedy pojawił się na ekranie wideofonu, otworzył szeroko oczy. A miał ku temu powody.
- Tu Rossi Horror Picture Show - powiedziałem, nie bardzo panując nad swoim głosem. Śmierć patrzyła zza moich ramion ponurym wzrokiem i coś bez przerwy do siebie mamrotała. Czarny ptak na jej ramieniu trzepotał nerwowo skrzydłami i wykrzykiwał: - Za późno, za późno. - Gdzieś z tyłu awanturowała się madame Zagorski. Jej pijackie piosenki przerywane były potężną czkawką.
- Ma pan dziwne pomysły, Rossi - powiedział zdziwiony Roussel. - Mam zawiadomić Drakulę czy też raczej psychiatrę? Co ma oznaczać ten cyrk?
Opowiedziałem mu całą historię. Kiedy skończyłem, Roussel przez dłuższą chwilę wpatrywał się we mnie bez słowa.
- A to ci historia.
Był tak zaszokowany, że zamiast ironicznych, jak to zwykle u niego bywało, uwag, był w stanie wydusić z siebie tylko to zdanie.
- I co teraz robimy? - zapytałem.
Otworzył usta, ale w tym momencie, gdzieś z tyłu w jego pokoju, zabrzmiał przeraźliwy sygnał.
- Chwileczkę - powiedział i zniknął z ekranu. Kiedy się znowu pojawił, był blady jak ściana.
- Mamy teraz kłopoty wszędzie - wydusił z siebie. - W porównaniu z nimi pański problem jest drobnostką. Niech pan gdzieś schowa te zwłoki i wsiada do helikoptera. Zobaczy pan, co dzieje się w Rzymie! - potrząsnął głową, kiedy zobaczył, że chcę mu zadać pytanie. - Nie ma czasu. Niech się pan pośpieszy!
- Ale co się stało? - zawołałem.
- Piekło!
Przez sekundę wpatrywałem się w martwy ekran, ale za chwilę stałem się znowu bardzo aktywny. Schowałem zwłoki do piwnicy z rekwizytami. Kiedy leciałem do Rzymu, nie można było powiedzieć, że moje nerwy były zupełnie w porządku.
W Roku Pańskim 1996 - po raz pierwszy
- Kiedy strzelał pan do uciekającego Ahmeda Gltaza, czy wiedział pan, że ukradł w domu towarowym tylko parę dżinsów?
- Tak, ale każdy złodziejaszek zaczyna przecież od drobnostki.
- Chciał go więc pan ukarać na miejscu przestępstwa, czy też czuł się pan zagrożony?
- Zachowywał się tak jakoś dziwnie. Ci bezrobotni Turcy mają przecież zawsze przy sobie noże.
- I wtedy zaczął pan natychmiast strzelać. W obronie własnej?
- Tak jest, w obronie własnej.
- I tak zupełnie spokojnie brał pan pod uwagę, że może zabić Gltaza?
- Tego się chyba nie udało uniknąć?!
Upadek imperium późnorzymskiego
Rzym płonął.
Z Kapitolu biły w niebo gęste kłęby dymu, a Koloseum było jednym morzem ognia. Neron miałby z tego niemałą uciechę.
Wylądowałem na jednym z podwórek w pobliżu naszej centrali. Kiedy dotarłem do celu, zobaczyłem, że nie ma już żadnej centrali, tylko czarny wypalony krater. Na jednej z nadwęglonych belek wisiały zwłoki Angela Cerafino, jednego z naszych najsympatyczniejszych specjalistów od kolorytu lokalnego. Na jego szyi kołysał się karton z napisem: ŚMIERĆ FUNKCJONARIUSZOM KONSUMPCJI!
Na ścianach domów były powypisywane hasła: KONIEC Z, GWAŁTEM PSYCHICZNYM. ODPOWIEDZMY TERROREM NA TERROR. DO WOLNOŚCI PRZEZ ANARCHIĘ.
Cholerny świat! Była to najwyraźniej sterowana prowokacja lewackich grup terrorystycznych. Wkręcili się między nas w okularach przeciwsłonecznych i z przewodnikiem w ręce. I rzeczywiście udało im się wszystko, co zamierzali. W Rzymie zapanowało piekło.
Obok mnie przeciągnęła grupa maruderów - urlopowiczów. Byli pijani i śpiewane przez nich wesołe piosenki groteskowo kontrastowały z ich strojami legionistów. Ciągnęli nawet za sobą łup - nagą opierającą się kobietę. To była nareszcie prawdziwa, wspaniała męska zabawa.
Jeden z nich biegał po ulicy z pochodnią w ręce i podpalał domy, krzycząc przy tym zachwycony:
- Arrivederci Roma!
W grupę wpadł kompletnie oszalały starszy facet na koniu.
- Miejsce dla Kaliguli!
To się nazywa mieć wykształcenie. Prawdopodobnie należał do tych, którzy wypisują po łacinie świństwa na ścianach toalet.
- Miejsce dla Kaaa...!
I spadł na ulicę, gdy jego koń stanął nagle dęba. Przestraszył się głośno ryczących syren.
W chwilę potem przez ulicę przemknął wóz straży pożarnej z zapalonymi reflektorami. Nie miałem pojęcia, dokąd jechali. Może chcieli gasić Koloseum. A może po prostu zwiewali.
Jak gdyby syrena była sygnałem, na ulicy rozpętało się prawdziwe pandemonium. Grupa ryczących angielskich Rzymian zderzyła się z grupą ryczących Rzymian francuskich. W sekundzie rozpoczęła się kolosalna bijatyka, która była godna niejednego finału piłkarskiego pucharu.
- Bloody tourists. Cretins anglais! Fucking French bustards!
Kiedy wyciągnęli z pochew miecze, na jednej z bocznych ulic pojawiło się stado słoni. Tłum rozbiegł się na wszystkie strony, szukając ucieczki przed szarymi kolosami. Były to słonie Hannibala, jedna z największych atrakcji rzymskich, aczkolwiek nie całkiem zgodna z historią.
Ale również i one zniknęły po chwili jak zjawy. Od czasu do czasu słychać było tylko z bocznych uliczek ich gniewne trąbienie.
Tu się już nic nie dało zrobić. Wszyscy zwariowali. Czego ja tu jeszcze szukałem?
Udałem się w kierunku najbliższego wideofonu. Musiałem zdać sprawozdanie Rousselowi.
- Precz z niewolnictwem! Precz z niewolnictwem!
Z tym okrzykiem na ustach wymaszerowała zza rogu następna grupa. Setki ludzi szło pod przewodnictwem faceta, który wyglądał jak Spartakus czy Kirk Douglas, albo obaj na raz.
O co im chodziło tym razem? Niewolnictwo. Kto tu kogo uciska? Ktoś z tłumu krzyknął do mnie:
- Chodź z nami!
- Dokąd?
- Nie wiem. Ale to wspaniała zabawa!
Popatrzyłem w przyjazną, profesorską twarz i zacząłem zastanawiać, co się z tymi ludźmi stało.
Z podziemnego hangaru wyjechały z dużą szybkością dwa wozy naszej policji. Nie bawili się zbyt długo. Spartakus złapał się za pierś, w którą trafiła go strzała ze środkiem usypiającym i przewrócił jak długi. Na bruku eksplodowały granaty z gazem usypiającym. Pierwsi urlopowicze zaczęli brać przykład ze Spartakusa.
Zacząłem zbierać się od odwrotu.
- Tam ucieka jeszcze jeden!
- To któryś z tych sabotażystów!
Rozległa się seria z pistoletu maszynowego. Ledwo zdążyłem uskoczyć za róg. Kątem oka widziałem, jak na ścianie, na wysokości moich ramion, pojawiły się dziury.
- Oni chyba zwariowali - wydyszałem z siebie i pobiegłem tak szybko, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. - Mogli mnie przecież zastrzelić.
Wpadłem w wąski otwór drzwi, które natychmiast zatrzasnąłem za sobą. W dziesięć minut później wiedziałem, że stracili mój trop. W tym czasie zorientowałem się, co wywołało ich podejrzenia. Ciągle jeszcze byłem ubrany w moje stylowe wdzianko z Twickenham - tweedową marynarkę, bryczesy i buty do konnej jazdy. Co za wspaniałe przebranie; wśród Rzymian wyglądałem jak kangur skrzyżowany z zebrą.
Macając ściany wszedłem po omacku do wnętrza domu. Atrium leżało spokojne w świetle księżyca pod ognisto zabarwionym niebem. Z daleka słychać było wycie syren i trzask pistoletów maszynowych. Przelotnie rzuciłem okiem na erotyczne obrazki na ścianach. Były to przesycone surrealizmem sceny tajemniczych rytuałów, pełne - zaskakująco pozbawionego emocji - sadyzmu. Rozbrzmiewające na ulicach okrzyki strachu i śmiertelnego przerażenia zdawały się być jak w sennych majaczeniach komentowane przez te pastelowe rysunki.
Pompeja 1996.
W jednym z małych pomieszczeń za perystylem znalazłem wideofon. Wsunąłem do szczeliny moją kartę kodową i wybrałem numer Roussela. Aparat nie działał.
Klnąc przeszukałem cały dom za jakimś funkcjonującym środkiem komunikacji. Nie znalazłem nic, poza olbrzymim aparatem wideo. W kasecie był film z serii hard - core - porno z mistycznymi orgiami.
Dziarski bohater filmowy wysunąłby teraz do przodu swą wyraźnie zarysowaną szczękę, wyszedł na zewnątrz i POKAZAŁ TYM ŁAJDAKOM, CO POTRAFI. Ale ja miałem cholernego pietra, że oni mnie po prostu zastrzelą. O, nie! W końcu nie zostałem tu zaangażowany w charakterze młodzieżowego bohatera.
W tych warunkach zrobiłem to, co mogłem najlepszego. Położyłem się w jednym z kątów i postanowiłem wreszcie się wyspać.
Sprawozdania, analizy, opinie
Kiedy się obudziłem, było już jasno. Bolała mnie głowa, a w ustach miałem taki smak, jakbym zjadł kubeł śmieci.
- Menedżer firmy turystycznej przesypia powstanie urlopowiczów - mruczałem do siebie, podchodząc do wideofonu. Ponownie wybrałem numer Roussela.
Pojawił się na ekranie tak szybko, jak gdyby przez cały czas oczekiwał na mnie. Wyglądał jak zwolniony ze służby anioł, który za często zmuszony był sypiać pod niebiańskimi mostami.
- Co się dzieje?
- Tu Rossi - powiedziałem bez sensu i starałem się wyglądać na przytomnego.
- Widzę. Gdzie pan tkwił przez cały czas?
- W Rzymie.
- I co słychać? - Wyglądał tak, jakby chciał wskoczyć do obiektywu kamery. - Połączenie działa dopiero od dwóch minut.
- Jest bardzo źle.
Zmierzwił swoje i tak już wzburzone włosy.
- Niech pan teraz nie próbuje się wygłupiać, Rossi! No więc, co się dzieje w Rzymie, tylko precyzyjnie, jeśli można prosić!
Wyjaśniłem mu całą sytuacją.
- Teraz znowu jest spokojnie - zakończyłem, nasłuchując co się dzieje na ulicy. - Posłusznie melduję: Rzym zgodnie z planem został spacyfikowany. Postanowiliśmy nie używać na razie taktycznej broni atomowej.
- Ale dowcipne! Co mają oznaczać te głupie żarty?
- Nasi chłopcy strzelali jak zwariowani. O mały figiel mnie nie trafili.
- No, jeśli ktoś ma taką figurę, nie powinien się pokazywać między ludźmi.
- Bardzo dziękuję za współczucie. Czy to są zakłócenia na wizji, czy pan naprawdę tak wygląda?
Z trudem udało mu się wciągnąć na twarz standardowy uśmiech.
Pozwoliłem sobie na podobny luksus. Przynajmniej teraz trochę się odprężyliśmy.
- Okay, przejdźmy więc do sprawy - odezwałem się.
- Sytuacja jest bardzo zła, Rossi. Piekło panuje na całej wyspie. Przemycili do naszego dystrybutora jakieś środki powodujące agresję. Momentami odnoszę wrażenie, jakby nasi kochani wczasowicze tylko na nie czekali i obeszłoby się bez sabotażystów z Kalifornii - Free & Easy Travels. U wybrzeży wenezuelskich zrealizowali podobny do naszego projekt, Eldorado Island. Nie udaje im się to jednak tak jak nam. Jesteśmy dla nich za dobrzy. Ale gdyby się nam coś raz nie udało, to wtedy oczywiście klienci pójdą do nich, ponieważ są jedyną, choć drugorzędną w stosunku do nas, alternatywą. No i właśnie próbują...
Musiałem to najpierw przetrawić. Nie chciało mi się w to wierzyć, ale w głębi duszy czułem, że ma rację.
To szaleństwo - powiedziałem. - To naprawdę czyste szaleństwo! Jest pan pewien?
- Oczywiście przed sądem bym tego nie przysiągł, ale wiem, że tak jest. Znaleźli nasz dystrybutor gazów psychogennych, przerwali połączenia informacyjne i wysadzili w powietrze najważniejsze komputery. To byli zawodowcy, którzy znali się na rzeczy. Nie zmylą mnie swoimi lewackimi hasłami. Chcą tylko w ten sposób stworzyć ofiarnego kozła, ale w rzeczywistości była to Free & Easy. Jestem tego absolutnie pewien.
Jego młodzieńcza twarz modela była szara i zmęczona. Wytarł rękawem swojego podkoszulka pokryte potem policzki.
- Ale dowieść im tego oczywiście nie potrafimy. Milczeliśmy obaj przez chwilę.
- Wojna partyzancka jako instrument zwiększania zysku - powiedziałem w końcu gorzko. - Kontynuacja marketingu innymi środkami. Daleko zaszliśmy.
- Tak. Mamy już pięćdziesiąt trzy trupy. Bez Rzymu. Jak na razie.
- Nie dojdziemy do siebie szybko po tej aferze.
- Zapewne ma pan rację. I tak jest mi to obojętne. Mam już tego powyżej uszu.
Spojrzałem na niego zaskoczony. Nie sądziłem, abym mógł usłyszeć coś takiego z ust tego supermenedżera.
- Nie opłaca się - mruczał. - Wplątuje się człowiek w sprawy, których bieg wymyka się mu w pewnym momencie z rąk.
Było to ogłoszenie bankructwa jego światopoglądu. Żył zawsze w przeświadczeniu, że wszystko jest do zrobienia i zaplanowania. A teraz opuścił banderę, będąc przy tym, jak zawsze, absolutnie konsekwentny. Po raz pierwszy poczułem do niego sympatię, a nawet respekt.
- Co się stało? - zapytałem.
- Wszystko, co się tylko mogło złego przydarzyć. To był raj, a teraz już tylko kupa gruzu. Okay, to był raj sterowany. Teraz widzę, ile w tym było manipulacji. Ale wszystko było w porządku. Ludzie byli zadowoleni, bardziej niż gdziekolwiek indziej. Teraz nastąpił koniec. Wąż dostał się do raju, niewinność odeszła. Cholera jasna!
Wziął się jednak w garść.
- Przełączę to na pana. To są aktualne obrazy z monitorów.
Na moim ekranie pojawiło się portowe miasteczko z pełnymi przechodniów ulicami.
- Chinatown. Nie wiadomo dlaczego, ale nie dotarli tutaj. Wszystko w porządku.
Na ekranie pojawiło się teraz bajkowe miasto z marmurowymi kolumnami i pozłacanymi kopułami. Panowała w nim upiorna cisza. Wszędzie na ulicach leżały niezliczone nieruchome ciała w najprzedziwniejszych pozycjach.
- Bagdad. Również i tu zastosowano środki psychotropowe, ale inne, działające pasywnie. Wszyscy są jak skamieniali. No, mogło być gorzej.
- W Twickenham też było relatywnie spokojnie. Ale za to na drodze z Twickenham do Rzymu panowała groza.
Jakiś landrover i rzymska kwadryga zderzyły się ze sobą; w powietrzu huczały dzikie okrzyki. Gladiatorzy i dżentelmeni w czerwonych frakach walczyli ze sobą konno na miecze, młotki do polo i różnego rodzaju instrumenty służące do dźgania i cięcia. Całość wyglądała tak groteskowo, że nie można było tego brać zbyt poważnie.
- Nie mamy żadnego połączenia wizyjnego z Liberty Club. Odbyła się tam olbrzymia orgia, ale nie doszło do użycia przemocy. Może teoria mówiąca, iż ludzie żyjący normalnym życiem seksualnym są mniej skłonni do agresji, ma rację. W każdym razie panuje tam peace and love.
I nagle poczułem się tak, jakby mnie ktoś rąbnął w żołądek. Na ekranie pojawiły się wypalone pola ze zwęglonymi zwłokami. Ciała bez życia, kołyszące się na drzewach. Spalone siedziby właścicieli plantacji.
- Alphaville - głos Roussela drżał. - Naród panów i niewolnicy skoczyli sobie nawzajem do oczu, powtarzając przy tym wszystkie okropności, jakie znamy z historii. Linczowanie, tarzanie w smole i pierzu, sądy kapturowe, masowe mordy.
Pomału zaczynałem rozumieć, dlaczego Roussel postanowił rzucić to wszystko. Poczułem, że i we mnie zaczyna wzbierać podobna chęć.
- Ibizę możemy zostawić w spokoju. Splądrowano tam tylko wszystkie bary i sklepy. Poza tym, tylko jedna, dość duża grupa obezwładniła posterunki graniczne i przeniosła się na Tahiti. Okazało się to najgorszym pomysłem, gdyż bonzowie z Tahiti postanowili "bronić" swojego terytorium. Tak brutalnej i bezsensownej masakry nawet pan sobie nie potrafi wyobrazić, Rossi.
- Ale dlaczego, na miłość boską, tak się stało?
- A skąd ja mogę wiedzieć? Może postanowili odreagować swoją zazdrość o młodość. Może czekali na okazję, aby zastrzelić włamywacza na swoim terenie? Obrona własna, rozumie pan? Może ci wysiadywacze stołków i panowie z dyrekcji postanowili dowiedzieć się, jak to jest, kiedy komuś wbija się w brzuch nóż? Może trzeba mieć instynkt zawodowego mordercy, aby tak wysoko zajść w hierarchii społecznej. A może jest to tylko taka modna rozrywka tych idiotów, którzy już wszystko widzieli i wszystko mają?
Roussel był naprawdę gotów. I stał się niebezpieczny. Z Gawła przemienił się w Pawła. Company nie będzie już miała z niego zbyt wiele pożytku.
- Czy mogę panu w jakiś sposób pomóc, Roussel? - zapytałem. Na jego twarzy pojawił się cień grymasu, jakiego zawsze używał w stosunku do mnie.
- Sympatia od drugiego spojrzenia, co? Niech pan jedzie na Tahiti. Tam jest najwięcej roboty i będzie pan mógł przy okazji poznać swojego nowego szefa.
- Co proszę?
- Zażądałem kogoś z centrali i przysyłają nam specjalnego wysłannika. Jakiegoś wiceprezydenta, czy coś takiego. Człowieka z charakterem maszynki do mielenia mięsa - ale sterowanej mikroprocesorami. Wylądują za godzinę. Niech pan tam już będzie, dobrze? Było mi miło rozmawiać z kimś normalnym. Adieu.
Ekran powoli ściemniał.
W Roku Pańskim 1996 - po raz drugi
Mimo panującego upału, audytorium zebrane na dachu więzienia skrzydła P (dla politycznych), było bardzo skoncentrowane. W półkolu ustawiono się wokół obiektu eksperymentu - związanej nagiej kobiety, jakichś urządzeń i kabli.
Pogrążony głęboko w myślach, dr Schreiber - Martinez, zgasił swojego papierosa na ciele kobiety.
- Panowie! - powiedział - Jesteście dzisiaj świadkami wielkiego sukcesu naukowego. Przeżyjecie działanie pierwszej na świecie aparatury do elektrowstrząsów, pobierającej swoją moc z energii słonecznej. Doświadczenie to będzie miało duże znaczenie dla naszego tropikalnego kraju.
Otępiałe, wywrócone gałki oczne kobiety nie zmieniły swojego wyglądu, kiedy ubrany w biały fartuch lekarz podłączył elektrody do jej organów płciowych.
- Nasz drogi doktor jest nieco ekscentryczny - powiedział minister bezpieczeństwa do generała Guzmana. - Ale ten jego urok...
- Tak, on jest bardzo miły.
Guzman stanął obok doktora i dał znak swojemu adiutantowi. Oficer odsunął się na odpowiednią odległość i zrobił pamiątkowe zdjęcie.
- Do celów - demonstracji wybrałem szczególnie odpowiedni egzemplarz z naszej bogatej kolekcji - uśmiechnął się z zadowoleniem Schreiber - Martinez. - Zaczniemy, że tak powiem, dla rozgrzewki, od relatywnie małego uderzenia prądem.
Z ust kobiety wydarł się zwierzęcy krzyk.
- Co się stało? - zdziwił się naukowiec - przecież nawet nie dotknąłem przełącznika.
Plażowe życie z małymi problemami,
które jednak szybko zostają załatwione
Dobra robota, seńor Dali. To bardzo dziwaczna scenografia, mister Coppola. Prawie nie wierzyłem swoim oczom, kiedy wyskoczyłem z helikoptera i grzęznąc w piasku, szedłem wzdłuż brzegu.
Gdyby Dali umieścił swoje wizje w jednym z plażowych klubów, być może osiągnąłby podobny efekt, podobnie byłoby, gdyby Coppola postanowił zrealizować intelektualny film katastroficzny.
Tak czysty niegdyś brzeg pokrywały odpadki, puste butelki, przewrócone leżaki i opakowania z jaskrawymi napisami reklamowymi. K iedy od morza, od czasu do czasu, powiewała bryza, wśród tego chaosu toczyły się przeciwsłoneczne parasole.
Z rozbitego okna pomalowanego na niebiesko centrum handlowego zwisało nieruchome ciało. Prawa ręka trzymała opakowanie z puszkami piwa.
W basenie obok plażowego baru, w pierścieniu gumowej kaczki, obracał się wolno w koło dziesięcioletni chłopiec z dziurą w skroni. Twarz ze szklanym wzrokiem wykrzywiona była wyrazem strachu.
Nie opodal unosiła się w wodzie leżąca na plecach młoda dziewczyna w skąpym bikini. Jej długie. jasne włosy rozrzucone były wokół głowy jak pozłacana mokra trawa. Grubawy. młodu mężczyzna z początkami łysiny przysunął swój leżak na skraj basenu i próbował skierować pomiędzy jęj nogi zdalnie sterowany model statku.
W jednym z leżaków siedział bez ruchu mocno opalony piękniś, z gatunku tych, jakich widuje się na okładkach tygodników. ubrany w slipy i baseballową czapkę. W ramionach trzymał karabin, który od czasu do czasu unosił w górę, aby zestrzelić mewę, a potem opadał znowu na leżak i tylko cienka smużka dymu unosząca się z cigarillo, które trzymał między zębami, świadczyła o tym, że żyje.
Inni wczasowicze poruszali się tak, jakby się nic nie wydarzyło. Prowadzili między sobą dziwne lunatyczne konwersacje albo wytaczali się ze szklankami ze splądrowanego baru. Niektórzy nacierali się automatycznymi ruchami olejkiem do opalania i wyciągali bez ruchu na słońcu. Grupka pań w dojrzałym wieku dyskutowała z ożywieniem o anatomicznych zaletach nieżywego instruktora surfingu, którego wyniosła wraz z jego deską na brzeg fala.
A ponad tym wszystkim wisiało niebieskie pocztówkowe niebo. Wiatr pochylał w kierunku morza równie pocztówkowe palmy. Bezproblemowy urlop spędzony pod niebem Południa. Łącznie z pełnym utrzymaniem, morderstwami i zabójstwami.
Ponad naszymi głowami ukazał się z głuchym terkotaniem silnika jakiś helikopter, który lądując, wywołał sporą burzę piaskową.
W pobliżu mnie siedział starszy mężczyzna w smokingu. Wzbity w górę piasek smagał go po twarzy. Mężczyzna nie zmienił nawet jej wyrazu. Piasek spadł do jego szklanki z koktajlem, a on podniósł ją do ust i wypił. Piasek zazgrzytał mu między zębami, a on nawet tego nie zauważył.
Z helikoptera wyskoczył mężczyzna w mundurze, z rewolwerem w ręce. Za nim z maszyny wysiadł Roussel, a później jakiś nieznajomy. To musiał być ten Urs von Nicolay. Na końcu pojawił się Klamm ze swoją opływową głową. Ten pinczer znowu wyczuł, gdzie będą dawać coś do jedzenia. Gadał do Nicolaya w takim tempie, jakby za każdą sylabę mógł wystawić rachunek.
Podszedłem do nich i Roussel przedstawił mnie Nicolayowi. Był to dobrze wyglądający i wypielęgnowany mężczyzna, mający około czterdziestu pięciu lat, z siwizną na skroniach. Miał duże, skrywające jego oczy, okulary przeciwsłoneczne.
Bez słowa powiódł wzrokiem po ruinach naszego ambitnego imperium urlopowego.
- Mogło być gorzej - powiedział w końcu krótko, podczas kiedy w szkłach jego okularów odbijał się chaos.
Wymawiał słowa szczególnie cicho - symbol statusu, jakiego używa wielu top - managerów, aby pokazać, że nie muszę wcale podnosić głosu.
- Z tym się nie mogę zgodzić panie Nicolay - powiedziałem. - Proszę tylko spojrzeć wokół. Kompletnie zaszokowani ludzie. Kto wie, kiedy będą znowu normalni. O ile w ogóle będą!
Nicolay uczynił niecierpliwy gest ręką.
- O Boże, ci ludzie... To była po prostu nie dająca się przewidzieć ingerencja siły wyższej. Politycznie umotywowana, podobna do wojny, agresja z zewnątrz. Ale jeśli idzie o umowy z klientami, to nie można nam nic zarzucić. Wszystko jest wydrukowane małymi literami w podpisanych przez nich kontraktach. Ale za to budynki są w zaskakująco dobrym stanie.
Powiedział to zupełnie spokojnie. Prawdopodobnie był do tego jeszcze dumny ze swojej mentalności bomby neutronowej.
- Tak, tak, zupełnie się z panem zgadzam. Ma pan absolutnie rację - pośpieszył ze swym lizusostwem Klamm.
Kiedy patrzyłem na tych dwóch szacownych panów, poczułem, jak mi się otwiera w kieszeni nóż.
- Wydaje mi się, że w tych warunkach będą panowie mogli w przyszłości obejść się bez mojej pomocy - warknąłem. - Istnieją jednak granice, minimalna miara przyzwoitości...
Z wściekłości nie wiedziałem już, co im powiedzieć.
Nicolay spojrzał na mnie tak, jak złodziej milionów na małego ulicznego kieszonkowca. W ramach swoich możliwości wydawał się nawet rozweselony.
- A więc pan także, Rossi - spojrzał przelotnie na Roussela. - No dobrze. Plewy oddzielają się od ziarna. Kto nie lubi sobie brudzić rąk, ten nic nie zbiera podczas żniw. Klamm, czy będzie pan mógł przejąć stanowisko Rossiego?
- Taktaktak. - Klamor prawie zachłysnął się z gorliwości. - Zrobię to nawet lepiej - bulgotał.
Nicolay uśmiechnął się po ojcowsku. - No, zobaczymy.
Wewnętrznie poczułem się nagle bardzo wolny.
- No, Klamor - powiedziałem swobodnie i pukając go palcem wskazującym w jego wydęty brzuch, dodałem - a więc udało się panu wreszcie dorwać do wymarzonego stanowiska, co?
Przez moment wydawało mi się, że chce mnie kopnąć w podudzie.
- Niech pan uważa, Rossi - zazgrzytał zębami. - Mogę pana wsadzić do aresztu... - Jego oczy zrobiły się nagle okrągłe. Wskazał na coś, co znajdowało się za moimi plecami.
- Tam, złodziej!
Gwałtownie odwróciłem się. Jakiś zwariowany człowiek w białym ubraniu wybiegał z supermarketu z workiem mąki na plecach i butelką w ręce.
Nicolay strzelił palcami.
Mężczyzna w mundurze podniósł swojego colta z długą lufą i wystrzelił.
Chłopak z workiem mąki na plecach przekoziołkował jak trafiony zając. Jego łup upadł na ziemię. Butelka rozbiła się, worek rozpruł i na ciało wysypała się mąka, pudrując je na biało.
Goryl Nicolaya podbiegł do niego, wykręcił mu ręce na plecy i przystawił broń do skroni. Przypominało mi to zdjęcie z gazet przedstawiające przesłuchania partyzantów.
- To Filipińczyk - powiedział zdziwiony Roussel, kiedy obejrzeliśmy więźnia z bliska.
- Co to ma znaczyć? - zasyczał Klamm. - Na całej wyspie nie ma ani jednego Filipińczyka. Tylko turyści i nasi ludzie.
Roussel pochylił się nad chłopcem i przemawiał do niego uspokajająco, najpierw po hiszpańsku, a później w jakimś innym języku. Ranny odpowiadał mu z trudnością.
- Co on mówi? - denerwował się Nicolay. Roussel potrząsnął głową.
- To nieprawdopodobne. Mówi, że jest tubylcem, z tych, którzy dawniej żyli na tej wyspie. Paru z nich nie dało się ewakuować i ukryło w dżungli. Nie chcą stąd odejść. Twierdzą, że to jest ich wyspa.
- A teraz ci bandyci okradają nas, co? - Klamor był pełen sprawiedliwego oburzenia.
- Raczej marne wynagrodzenie za to, że ukradliśmy im wyspę - mruknąłem.
- Nie ukradliśmy jej, tylko na mocy prawa odkupiliśmy od państwa filipińskiego - powiedział ostro Nicolay.
- Okay, wobec tego nie była to kradzież tylko paserstwo. W końcu ta ziemia należy do nich, a nie do państwa.
Nicolay popatrzył na mnie uważnie i w myślach zanotował moje nazwisko na swojej czarnej liście.
- O tym jeszcze kiedyś porozmawiamy - powiedział. Kopnął Filipińczyka. - Ten młodzieniec nas zaatakował; zagrażał naszemu życiu i własności.
Patrzyłem na drgającą, ubrudzoną mąką twarz tego biedaka, którego głód zapędził w rejony naszego cierpiącego na nadmiar produktów, społeczeństwa.
- Tak jest, zaatakował - powtórzył twardo Nicolay. - Niech go pan spyta, ilu członków jego plemienia żyje jeszcze na wyspie?
- Ponad trzy tysiące - powiedział Roussel po dłuższej dyskusji z rannym.
- Trzy tysiące - szepnął Nicolay. - To przecież cała armia. Oni stanowią dla nas zagrożenie!
- Bez przesady - wtrącił się Roussel.
Nicolay w ogóle go nie słuchał. Wyglądał jak gracz w szachy, który wie, że jego przeciwnik dostanie mata w dwóch posunięciach. Jaśniał wprost z satysfakcji. - To najlepsze, co nam się mogło przydarzyć. Mam prawie stuprocentową pewność! Pewność dla nas i śmiertelne niebezpieczeństwo dla Filipińczyków.
Niech żyje safari albo sygnał do polowania na winowajców
Dr med. Hartinger patrzył przez celownik swojego sztucera. Jego palec dotykał spustu. W tym momencie rozległ się odgłos wystrzału.
Jakaś postać w długim białym stroju z przeciągłym okrzykiem spadła z wierzchołka olbrzymiego drzewa stojącego na skraju dżungli.
- To już trzeci dzisiaj - oświadczył dumnie Hartinger. - Zapisz to, Sabine. Musimy to zachować na pamiątkę.
Jego towarzyszka, dobrze zbudowana dziewczyna z typu tych, jakie bywają na okładkach "Playboya", ze zbyt rozjaśnionymi włosami i trochę za głupia, zachichotała i zrobiła kreskę w małym notesie.
Przystosowany do wymogów safari samochód terenowy ruszył znowu do przodu. Jens - Uwe Klein, dyrektor sp. z o.o., siedzący obok blondynki, opadł na jej kolana.
- Hopla! - wykrzyknął podochocony. - Pan doktor wspaniale strzela!
- Tego może pan być pewien - zapiszczała blondynka. - Jak pan chce, to z odległości stu metrów zestrzeli panu z drzewa takiego bambo. Oni chyba żyją na drzewach?
Z wytrzeszczonymi oczami wpatrywałem się w tych zafascynowanych okrucieństwem koszmarnych drobnomieszczan. Rozmawiali ze sobą jak karykatury, ale nimi nie byli. Dowiedli mi po raz kolejny, że życie jest bardziej cynicznym twórcą od kabaretu.
Zauważyli, że się im przyglądam.
- Nie lubi pan polować? - zapytał Klein.
- Do cholery, to przecież nie są króliki, to ludzie! - krzyknąłem.
Klein zirytowany zmarszczył czoło. Blondyna powiedziała z urazą: - 0 Boże, ale pan wrażliwy! I to z powodu tych paru dzikich, którzy na nas napadli.
Dr Hartinger lekkomyślnie machnął przed moim nosem naładowanym sztucerem.
- Musimy oczyścić wyspę z tych bandytów. To działanie w obronie własnej. Zupełnie legalne. - Uśmiech zadowolenia przemknął po jego twarzy. - Ale nie twierdzę, że nie odczuwam przy tym pewnego rodzaju myśliwskiej gorączki.
Co oznaczało, że tubylcy nie mieli więcej szans niż zające podczas polowania z nagonką.
Nicolay wpadł na genialne pomysły. Po pierwsze, znalazł w Filipińczykach idealne kozły ofiarne; można ich było uczynić odpowiedzialnymi za wszystkie szkody. Dlaczego miałoby im być lepiej niż amazońskim Indianom?
A po drugie, w ten sposób można było wywabić ze stref urlopowych zabójców. Zabójcy to ci, u których agresja nie osłabła wraz z odcięciem dopływu negatywnych psychogazów. Według motta: "Masz kłopoty wewnętrzne, skieruj agresję na zewnątrz" zorganizowano grupy bojowe, które właśnie teraz krążyły po dżungli, masakrując tubylców.
Stworzyliśmy w sumie dziesięć takich grup. Za nami jechały jeszcze dwa landrovery pełne szaleńców z karabinami. Biorący udział w tym "safari" ubrali się na tę wyprawę bardzo modnie i stylowo. Widać było wiele bawełnianych koszul w kratę, butów z cholewami, kowbojskich kapeluszy i dżinsów z szerokimi pasami. Ponad tym wszystkim unosiła się mgiełka wolności i przygody. Każdy z nich był małym bohaterem westernu, który ze swojego blockhauzu mógł odstrzelić paru Indian, ale na żywo, w żadnej tam telewizji.
To byli panowie z dyrekcyjnych gabinetów, którzy postanowili raz nie wydawać rozkazów, tylko strzelać. Drobni kierownicy działów, którzy strzelali, ponieważ tak zarządzono. Oni zawsze robili wszystko, co im powiedziano. Nawet jeżeli nie było to zbyt legalne. Byli tam jeszcze różni referenci, roznosiciele akt, którzy też chcieli raz dać komuś w skórę.
Jedna duża rodzina zabójców.
Podczas kiedy dr Hartinger chwalił się swoim myśliwskim doświadczeniem, spojrzałem na Roussela, który do tej pory nie wypowiedział ani słowa, ignorując zalotne spojrzenia blondyny.
- Chce mi się rzygać, jak na to patrzę - powiedziałem do niego. - Mnie też, ale biadolenie nic nie pomoże - powiedział niecierpliwie, nagle pełen energii. - Musimy coś zrobić!
- Ale co? Mamy im odebrać broń? Siłą?
- Dlaczego nie? - powiedział wolno. - Dlaczego nie.
- 0, tam jest znowu jeden! - krzyknął Klein, wskazując palcem. Jeden z tubylców nie wytrzymał nerwowo, wyskoczył z dżungli i przebiegał właśnie przed nami na ukos drogę. Musiał zwariować. Trudno go było nie trafić.
Dr Hartinger stanął na rozkraczonych nogach i wycelował w plecy uciekającego. To było najzwyczajniejsze morderstwo. Skoczyłem na równe nogi i kopnąłem go w plecy. Z okrzykiem zaskoczenia, wypuszczając z ręki sztucer, przeleciał przez budę landrovera. Marzyłem o tym, aby wpadł pod koła. Roussel przytomnie pochwycił lecący w powietrzu sztucer Hartingera. Krzyknął coś do Filipińczyka, który po chwili zniknął w dżungli.
- Tak, a teraz wszyscy odłożyć broń! - wydyszał i wycelował sztucer w innych myśliwych. - To żaden dowcip. Zastrzelę was po kolei, jeśli tego nie zrozumiecie. Szybko!
Z bladymi twarzami, ostrożnie, kładli swoje strzelby na ziemię. Roussel skrzywił twarz w uśmiechu i zdmuchnął z czoła kosmyk włosów. W tym momencie był podobny do młodego boga.
Kula trafiła go w lewą pierś, obracając wokół osi. Upadł nie oddając ani jednego strzału. Rzuciłem się do niego.
Leżał na plecach. Na jego koszulce rozszerzała się duża czerwona plama. Jego pierś podnosiła się i opadała gwałtownymi ruchami. Oddychał głośno i boleśnie, jak kobieta w bólach porodowych. Jego twarz błyszczała od potu. Życie uciekało z niego w takim tempie, w jakim mała chmura przesuwa się przez słońce.
Wpatrywał się nieruchomo w stojącą na brzegu dżungli palmę, w bezgranicznie lazurowe niebo.
- Oh, island in the sun - szepnął. To było tylko marzenie. Jego oddech zanikł tak nagle, jak przestajemy nagle słyszeć nie nakręcony zegarek.
Kiedy idiota, który go zastrzelił, zeskoczył z landrovera i wycelował we mnie swoją strzelbę, popatrzyłem tylko na niego bez słowa.
W Roku Pańskim 1996 - po raz trzeci
SOLIDARNOŚĆ
To słowo namalowano czerwoną farbą na fasadzie budynku ambasady, wielkiego, obcego mocarstwa.
Ostatnia litera, ć, nie była gotowa; kończyła się jakimś dzikim zawijasem. Farba była jeszcze świeża i skapywała ze ściany jak krew.
Kilka jej kropli spadło na wykrzywioną agonią twarz indiańskiego księdza. Ale on tego nie czuł. Był już martwy, chociaż żołnierze gwardii narodowej ciągle go jeszcze bili.
Happy end. Ale dla kogo?
Siedziałem wygodnie w skórzanym fotelu. Obok mnie stała na tacy szklanka z tuba libre. Nawet mnie nie związano, ale i tak nie dało się ukryć, że to było przesłuchanie.
Nicolay przypatrywał mi się przyjaźnie sponad szkieł swoich okularów do czytania.
- A więc chce pan naprawdę rozpowszechnić na całym świecie informacje o tym, co się tutaj wydarzyło?
- Może pan być tego absolutnie pewien - powiedziałem. Miało to zabrzmieć zdecydowanie, ale wyszło słabiutko. Bałem się. - To, co się tutaj stało, jest tak potworne, że musi się o tym dowiedzieć każdy. Opowiem o tym prasie.
- Będzie pan musiał uważać, do jakiego czasopisma się pan zwróci. Może należeć do nas - stwierdził Nicolay łagodnie.
Jego swoboda niepokoiła mnie. Czułem, jak po moich wnętrznościach łazi stado mrówek. Automatycznym ruchem podniosłem szklankę i napiłem się koktajlu.
- W każdym razie dostanie się to do wiadomości publicznej. Coś takiego nie da się utrzymać w tajemnicy. Ktoś zacznie mówić.
Nicolay popatrzył na swoje wypielęgnowane, czyste ręce.
- Nie bardzo w to wierzę. Widzi pan, na tej wyspie istnieje tylko mała grupka ludzi, którzy wiedzą, co się naprawdę wydarzyło. Inni znają tylko fragmenty, co oznacza, że można im wmówić wszystko, co miałoby choćby pozory prawdopodobieństwa. Prawdopodobne kłamstwo było zawsze lepsze niż cała prawda.
- Ale te zniszczenia, trupy... Tego nie da się tak po prostu ukryć!
- No tak, oczywiście, że nie. Ale znaleźliśmy przecież winnych. W końcu wiemy, kto był za to odpowiedzialny.
- Free & Easy.
Nicolay spojrzał w sufit jak nauczyciel, który musi się męczyć ze szczególnie tępym uczniem.
- Naprawdę, Rossi, teraz zaczyna pan być już całkiem jak dziecko. Nie chce pan zrozumieć, o co tu idzie, czy też się coś panu marzy w tej pańskiej nierozumnej głowie? Nigdy nie będziemy mogli dowieść Free & Easy, że dopuścili się zamachu na naszą firmę. Naturalnie, możemy się zrewanżować. Ale wtedy oni uderzą ponownie i doprowadzi to do nie kończącej się eskalacji. To nie ma żadnego sensu. Nie, mysię po prostu z nimi porozumiemy. Kupimy od nich udziały na ich wyspie, oni kupią udziały naszego Holiday World; powiązanie kapitałów, rozumie pan? Pomimo, że z punktu widzenia gospodarczego mamy do czynienia z dwubiegunowością, w rzeczywistości będzie to monopol.
Zaczął się rozkręcać w sposób typowy dla robotów. Wychodził z niego ekonomista myślący kategoriami zysku, nie pamiętający o ludziach!
- Taki monopol jest oczywiście optymalny, jeśli idzie o sprawę maksymalizacji zysku - gawędził ze mną nadal. - I razem będziemy tak mocni, że wyeliminujemy każdego nowego konkurenta, zanim jeszcze wpadnie na taki pomysł.
- No to wspaniale - powiedziałem. - I w ten sposób walczące strony podają sobie przyjaźnie ręce na polu bitwy.
- Właśnie - Nicolay skinął głową zadowolony. Po prostu nie był w stanie wyczuć ironii w moich słowach.
- Komu może przy tym przeszkadzać, że dochodzi się do tego brodząc po kolana we krwi - dodałem szyderczo. - Najwyżej paru tak superuczulonym ludziom, jak na przykład mnie.
- Ależ drogi panie! To było przecież tylko paru tubylców!
- Dwustu trzydziestu ośmiu - mruknąłem i zdziwiłem się, że szklanka w mojej dłoni nie rozprysnęła się jeszcze pod naciskiem palców.
- Kogóż to w końcu może interesować? Kiedy podamy do wiadomości, że te dzikusy napadły na nasze tereny urlopowe i zabiły paru niewinnych turystów, ludzie będą się denerwować co najwyżej tym, że nie zastrzeliliśmy ich więcej. A w przypadku tych, którzy brali w tym udział - wczorajsze polowanie zrobiło na nich doskonałe wrażenie. To zupełnie coś innego niż jelenie czy bażanty. Prawdziwi dzicy! Jak za dobrych, kolonialnych czasów. - W jego wzroku pojawiło się znów wyrachowanie. - Szkoda, że nie można wydawać na to kart łowieckich. Ale będzie można wprowadzić do reklamy safari z przygodami w dżungli. Hm, to byłoby interesujące.
Wytrzeszczyłem na niego oczy. Nie chodziło tu już o fakt, że myśli o czymś takim. Doprowadzało mnie do szału to, że nie wykluczał, iż coś takiego można naprawdę zrealizować. To był szaleniec we flanelowym garniturze z bezbłędnie zawiązanym krawatem.
- Ale przecież turyści, którzy znajdują się na Holiday World - próbowałem rozbić jego projekt zatuszowania wszystkiego - doskonale wiedzą, że to nie Filipińczycy są odpowiedzialni za te akty gwałtu; tylko oni sami porozbijali sobie głowy.
- To było tak, jakby na chwilę opanowało ich stado złych demonów. Nie chcą o tym więcej myśleć. Damy im dobre alibi. Zaakceptują je z wdzięcznością i po paru dniach będą sami w nie wierzyć. Każdy dostanie tydzień gratisowego urlopu. O ile wiem, sądząc po wynikach błyskawicznej ankiety, jaką przeprowadziliśmy, 98,5 procent chce u nas ponownie spędzić urlop.
- 98,5 procent? - zapytałem ironicznie - przypomina mi to wyniki wyborów w państwach totalitarnych.
- Ale za to bez przymusu - powiedział gładko i spojrzał w okno. Przypominał mi komputerowego Mefistofelesa. - W końcu przymus jest staromodny. W odpowiednim czasie parę powodujących euforię środków psychotropowych, w odpowiednim miejscu kilku znakomitych psychologów, sugestywnie przyjazne słowa - i wszystko jest znowu w najlepszym porządku. Rządzimy się nie poprzez "nie", a poprzez "tak", nie poprzez zakazy, ale poprzez propozycje. To jest o wiele bardziej skuteczne. Pogodnie, bezboleśnie, pozytywnie.
Zrozumiałem, że w tym szaleństwie jest metoda. Nie wpadało ono tak bardzo w oko, gdyż wśród nas było za wielu szaleńców. Czułem się jak głupi, ślepy marzyciel, staruszek, który nie przyjął jeszcze moralnych wyobrażeń Nowego Czasu.
- Ale pozostałe półtora procent, Nicolay... - Była to ostatnia próba przed przyznaniem się do ostatecznej porażki. - Oni przecież opowiedzą o tym, co się tu stało.
- Nikt im nie uwierzy, mamy w naszych rękach władzę nad środkami komunikacji masowej - wydawnictwa, agencje reklamowe, prasę. Tworzymy taką opinię, jakiej potrzebujemy. I w końcu, ci pieniacze byli odurzeni psychotropami, jakie zastosowali wspólnicy Filipińczyków. Dobrze, że mi pan przypomniał. Musimy to bardziej wyeksponować w prasie. - Zwrócił się do Klamma: - Proszę się zastanowić nad tym problemem. Musimy założyć odpowiednią organizację, która przyzna się do zamachu. To pilne!
Byłem już tak gotów, że zaczął mi się marzyć jakiś piękny, sympatyczny, koszmarny sen.
- Ale przecież cała ta afera nie powstała tylko na skutek działania z zewnątrz - powiedziałem. - Istniało już odpowiednie napięcie wewnętrzne, które się potem rozładowało w trzęsieniu ziemi.
Nicolay oparł się niedbale o krzesło. Wyglądał tak, jakby miał już całą sprawę pod kontrolą.
- To nie było trzęsienie ziemi - stwierdził. - To tylko panu trzęsły się kolana.
- Z humanitarnego punktu widzenia... - zacząłem.
- Niech mi pan czymś takim nie zawraca teraz głowy! - przerwał mi. - Tu nie idzie o humanitaryzm, tylko o pieniądze. O zamówienia, o miejsca pracy, poczucie bezpieczeństwa społecznego.
Ci dobrzy ludzie z Tour Futur.
- Może pan sobie spokojnie dowcipkować!
Wstałem i zacząłem się zastanawiać, czy dopadnę go dwoma szybkimi ruchami. Nie miało to szans powodzenia.
- Nicolay - powiedziałem cicho - pewnego dnia nasze ścieżki znowu się skrzyżują, a wtedy nie będzie za panem dwóch goryli z pistoletami. Ten dzień nie będzie najlepszym dniem w pańskim życiu.
- Może pan sobie oszczędzić tej filmowej roli, Rossi! - odparł wzruszając ramionami. - Bierze pan siebie zbyt poważnie. Nic nam pan nie może zrobić. A teraz niech pan stąd zmiata!
Musiałem chyba patrzeć na niego z nieprawdopodobnym zaskoczeniem w oczach, gdyż powtórzył:
- Tak, tak, może pan odejść - i poszedł do drzwi prowadzących na zewnątrz... Za nim ruszyli jego dwaj lokaje.
- Niech pan już idzie! - powiedział jeden z goryli i popchnął mnie do przodu.
Przed domem stał helikopter. W jaskrawym południowym słońcu jego kadłub rzucał prawie czarny cień.
- No, niech pan wsiada i niech pan leci tam, gdzie pieprz rośnie - wybulgotał pełen entuzjazmu Klamm. - Jednej wszy mniej!
Wpatrywałem się w różowy helikopter, który był szansą ratunku. Nagle poczułem głęboką nieufność. Oni nie mogli mnie tak po prostu stąd wypuścić.
A później spojrzałem na tego biedaka pilota.
- A więc na tobie też postawili z zimną krwią krzyżyk, Dave - powiedziałem spokojnie. - Nie powiedzieli ci o tym, że masz bombę na pokładzie?
Dave zrobił wielkie oczy.
- Co to ma znaczyć? Mister Nicolay, co to...
Wykorzystałem ten krótki moment zamieszania, aby wyrwać stojącemu obok mnie strażnikowi pistolet z kabury.
Skoczyłem dwa kroki do tyłu i wyciągnąłem colta przed siebie. Stałem lekko ugiąwszy kolana, jak na strzelnicy.
- Niech się nikt nie rusza! - krzyknąłem. Wylot lufy skierowany był na brzuch Nicolaya - W przeciwnym wypadku...
Klamm trząsł się ze strachu, Nicolay usiłował być spokojny, ale był bardzo blady.
- I tak cię dopadniemy - wyszeptał.
Cofałem się po wąskiej ścieżce prowadzącej pomiędzy plątaniną bungalowów, ciągle trzymając broń gotową do strzału.
Spokojnie, spokojnie.
- Na twoim miejscu, Dave, poszedłbym ze mną!
Nie był głupi. Wiedział, gdzie ma choć minimalną szansę przeżycia i przeszedł na moją stronę.
Jeden z goryli chciał jeszcze dowieść, ie nie bierze pieniędzy za darmo. Rzucił się na ziemię i wyciągnął swój pistolet.
Strzeliłem bez zastanowienia. Trzy razy. Druga kula kalibru 38 trafiła go w ramię, trzecia odbiła się od płyty chodnikowej i zraniła Nicolaya w podudzie. Upadł, wykrzykując niezrozumiałym głosem jakieś rozkazy.
Pomknąłem z Dave'em przez wąskie uliczki w kierunku dżungli. Dotarłszy tam, byliśmy już prawie bezpieczni.
Kiedy po długich godzinach oczekiwania zaszło słońce, wyszliśmy znowu z lasu. Pod ochroną ciemności zakradliśmy się na brzeg morza. Przydała się moja znajomość okolicy. Chcieliśmy ukraść łódź i dotrzeć na leżącą w pobliżu, dużo większą od naszej, wyspę, a tam zobaczymy co dalej. Ale najpierw musieliśmy się stąd wydostać.
Jeżeli nam się uda i nie czekają gdzieś na nas z pułapką. O ile nie widzą już nas w obiektywach noktowizorów.
Odetchnąłem głęboko i wślizgnąłem się do wody.
Poczułem mrowienie w plecach, tak jakby ktoś wymalował na nich tarczę.
Przełożył Wawrzyniec Sawicki
Tubylcy z betonowej dżungli
NEON
W blasku księżyca plac sprawia wrażenie wymarłego. Neonowa reklama dużego domu towarowego odbija się w kałużach pokrywających betonowe płyty. Jest mokro i zimno. Poświata ma w sobie coś z nierzeczywistej bladości nocnej fatamorgany. Cienie zagnieździły się głęboko w arkadach centrum handlowego, okalających plac ze wszystkich stron.
Foxx stoi pośrodku placu i czeka. Jest nieruchomy jak posąg. Na jego mokrym skórzanym płaszczu połyskuje światło reklam. Niebieskie, czerwone, niebieskie, czerwone. Jego twarz, skryta pod czarnymi jak węgiel okularami przeciwsłonecznymi, jest blada, ekstatyczna. W jasnej, pełnej poświacie księżyca rzuca ostry cień.
Dekoracja Chirico z betonu, nocnych neonów i milczenia. Zimna i prosta. Podoba mi się. To nasza scena.
Ach, jakiż to byłby wspaniały film. Ujęcie pierwsze: wieżowce z Neu - Perching z lotu ptaka. 60 000 pogrążonych we śnie ludzkich mrówek w osiedlu z betonu. W nielicznych oknach widać niebieskawą poświatę ekranów telewizyjnych. Najazd kamery na plac. Utopione w kałużach odblaski neonów. Z okien wystawowych supermarketu spływa kliniczne, zimne światło jarzeniówek. Wewnątrz stos pralek bębnowych, niczym ofiary dla niepojętego bóstwa. Zwrot na nieruchomą postać w niebiesko - czerwonym - niebieskoczerwonym płaszczu. Foxx, mój wice. Dzisiejszej nocy wygląda na starszego niż siedemnaście.
A potem ciszę przerywa ten DŹWIĘK. Wyłaniają się z cieni i okrążają Foxxa. To Zombie. Uszminkowane na biało twarze, rozczapierzone palce, rytualne pochrząkiwanie. Noc żyjących zmarłych. Ale ich ofiara nie jest bezbronna.
Prztykam palcami. Nasza grupa bojowa wychodzi z ukrycia.
- Gang Neonowy - mówi naczelny Zombie głosem drżącym z emocji.
Witamy się z nimi, wymachując naszymi azjatyckimi pałkami. Foxx powoli wyciąga spod płaszcza chemiczną maczugę. Nie tracimy ani chwili.
- Akcja - wołam.
Zaczyna się walka obu band. Szybkie kroki do przodu. Pałki bojowe grzmocą z rozmachem, z bezwzględną precyzją, w sposób przećwiczony już 1000 - krotnie. Łańcuchy dzwonią o beton, ten i ów zatacza się do tyłu, Zombie wrzeszczą. Pałki grzmocą raz po raz, twarz wygląda po takim ciosie jak pęknięta szyba.
Prask! Napływ adrenaliny! O, jak piękna jest siła! Miażdżymy ich. Kopniak w żołądek, cios w kark, i następny! Wspaniale, precyzyjnie, elegancko. Niebiesko - czerwony balet bojowy Opery pekińskiej, ale krew jest prawdziwa. Prask! Nieruchoma twarz w kałuży. Jesteśmy wspaniali. Jesteśmy niezwyciężeni. Tak, tak! Prask! Hahaha! Gang Neonowy atakuje. W feerii barwnych błysków neonów reklamowych niszczymy przeciwnika.
Kiedy zanika już w mózgu migotliwa biel, leżą na ziemi; dziesięciu wszawych Zombie, którzy sądzili, że dadzą radę pięciu wspaniałym z Gangu Neonowego. Zabawni bezmózgowcy! Przecież wszyscy wiedzą, że spośród wszystkich gangów w Neu - Perching my jesteśmy na samym szczycie.
Plastic Spastic kopie ich jeszcze przez chwilę, potem poprawiamy sobie ubrania. To ma kapitalne znaczenie.
- Byliśmy dobrzy. - Foxx zakłada z powrotem swoje przeciwsłoneczne okulary. - Pierwszorzędna nauczka.
- Nauczka na sto dwa! - przytakuje Siegfried, uśmiechając się mile. - Nauczka roku! - Poprawia sobie rękawiczki i przygładza starannie jasną czuprynę. - A teraz, Dawidzie?
A więc uparcie próbuje nadal. Nie reaguję na to. Wyciągam z kieszeni lusterko, sprawdzam swój makijaż i poprawiam go konturówką "Unisex dark blue metallic".
- A teraz, Pierwszy? - pyta jeszcze raz Siegfried. No, to już lepiej.
- Akcja karna przeciw przywódcy Zombie - mówię.
Godzilla oblizuje sobie wargi. Ten potwór rzeczywiście uwielbia totalną przemoc. Co do mnie, to wcale nie zależy mi na odwecie. Ale to właśnie należy do rytuału.
Bierzemy się za Pierwszego gangu Zombie i masakrujemy go metodycznie. Dokładnie według podręcznika anatomii. Dokładnie według zasad naukowych. Na pewno upłynie co najmniej rok, zanim będzie mógł znowu chodzić.
Następnie wrzucamy go do ozdobnej fontanny w samym środku placu. Jutro rano napędzi stracha gosposiom, które wybiorą się po zakupy. Ale dzisiejszej nocy tylko księżyc spogląda na niego, kiedy tak leży w bezruchu, w kałuży neonowej krwi.
BUNKIER
Już po raz 2880 wsuwam dziś plastykowy element pod prasę. Ważący tonę ciężar pędzi w dół jak pięść King Konga, wydaje odgłos przypominający mlaśnięcie, po czym wypluwa dziwacznie uformowaną rzecz z dziurkami i wybrzuszeniami.
Biorę do ręki ten plastykowy wyrób, wrzucam na plastykową pochylnię, na której zsuwa się do plastykowego pojemnika. I znowu myślę sobie: Godzilla, ty debilu, zrobiłeś już chyba z milion tych dziwadeł, a nie wiesz nawet, do czego właściwie są potrzebne. Najprawdopodobniej sprzedawane będą w plastykowym domu towarowym ludziom z plastyku.
Przez osiem godzin dziennie produkuję to gówno. Co dziesięć sekund: wumm - cmok. To daje 6 na minutę, 360 na godzinę, 2880 na dzień. 2880 razy słyszę mlaśnięcie tego plastykowego potworka. Czasem wydaje mi się, że mój mózg jest również z plastyku.
Fajrant. Neonowe oświetlenie gaśnie. Jedna z jarzeniówek w szatni mruga. Należącymi do firmy schodkami ruchomymi zjeżdżam na peron metra. Blaszany głos z megafonów. Opóźnienie. Awaria sieci energetycznej. Prośba o cierpliwość. Wreszcie pociąg nadjeżdża. Drzwi zasuwają się, wumm - cmok. Jest ciasno i duszno. Tytuły w gazetach krzyczą na cały świat o najnowszych kryzysach. Czy zimą czeka nas brak energii elektrycznej? Konflikt w Korei narasta coraz bardziej. Wojna gangów na stadionie: liczne ofiary śmiertelne!
O Boże!
Ta duchota zwala mnie z nóg. Również nuda. Każdy wlepił wzrok przed siebie. Wyplute, wymiętoszone typy. Odgadnąć 30 stron strategii sprzedaży. Wypełnić 150 metrów regałów. Zrobić 2880 razy wumm - cmok. Spoglądam na reklamę. Dlaczego nie zostaniesz policjantem? Nasz kraj potrzebuje mężczyzn takich jak ty! Jakiś rozpromieniony facet w mundurze siedzi na BMW 1200, niedbały uśmiech i do mnie należy cały świat. Zmilitaryzowany gigolo. Człowiek na określone chwile, hahaha!
Właściwie mogłoby być to coś dla mnie. Godzilla w akcji. Wziął się za to porządnie i już! Szanowana osoba z pewną pensją. Może by mnie nawet przyjęli. Nie jestem wprawdzie orłem, ale nie można mnie też nazywać debilem, tylko dlatego, że nie skończyłem szkoły. Po prostu starzy woleli, żebym zadbał o trochę szmalu.
Wumm - cmok. Neu - Perching, wszyscy wysiadać! Wielki ścisk i zamęt. Rzygać się chce na tę kotłowaninę. Ktoś odpycha mnie łokciem, daję mu kopniaka w kolano. Pada na ziemię, inni tratują go, a ja czuję się od razu lepiej.
Ale wszystko, co dobre, kończy się szybko. Winda do bloku B nawaliła. "Proszę przejść schodami!" To oczywiście wkurza wszystkich. - Za co właściwie płacę podatki? - pyta jakiś rozeźlony, wychudzony kurdupel w krawacie. I już wrzawa jak na stadionie. Kamera kontrolna zwraca się od razu w tę stronę, szeryfowie szykują się, aby dobyć koltów. "Zwracamy uwagę - chrypią głośniki - ... uszkodzenie przedmiotów... pociągnięci do odpowiedzialności ... areszt natychmiastowy aż do czasu wyjaśnienia sprawy..."
To oczywiście działa na emocje jak kubeł zimnej wody. Rozdrażnieni przeciskamy się schodami pod górę. A tam zataczam się, jakby ktoś rąbnął mnie z całej siły.
Słońce świeci!
Dopiero teraz uświadamiam sobie, że widzę słońce po raz pierwszy ód trzech czy czterech dni. Rano do windy: światło neonowe. Metrem do pracy: światło neonowe. W hali fabrycznej: światło neonowe. Wieczorem powrót. Metro, winda: światło neonowe. Dwie godziny snu, potem do dyskoteki: światło neonowe. Chyba zrobił się już ze mnie prawdziwy kret.
Niebo jest zdecydowanie niebieskie, jak ekran przesterowanego telewizora. Typowa warstwa wyziewów i mgły zniknęła. To z pewnością fen. Promienie słońca padają dosyć ukośnie, są złociste, wszystko wygląda tak świeżo i apetycznie. Jak w kinie. Film reklamujący naszą Piękną Nową Ojczyznę.
Takie jesienne widowisko to nie na moje siły. Zupełnie, jakby ktoś wyciągnął do ciebie rękę ze wspaniałym prezentem, o którym wiesz, że i tak nie będzie twój. Obiecanki cacanki. Zresztą nie czuję się dobrze, kiedy stoję tak pod gołym niebem, bezbronny. Odnoszę wrażenie, jakby w każdej chwili ktoś mógł mnie stąd zdmuchnąć. Nie jestem też przyzwyczajony do takiej ilości świeżego powietrza. Wieje wiatr, jest dosyć zimno.
Naprawdę oddycham z ulgą, kiedy zostawiam wreszcie za sobą słońce, niebieskie niebo i wszystkie te bzdety i zamykam się znowu w swoim bloku mieszkalnym. Tu czuję się bezpiecznie. W windzie mruga poczciwe stare światło neonowe.
BETON
Na marmurowej tablicy widnieje napis: NEU - PERCHING. Pomnik nieznanego mistrza ku przestrodze dopisał ktoś pod spodem.
WYBIEGAJĄCY W PRZYSZŁOŚĆ MODEL NOWEJ URBANIZACJI I BUDOWNICTWA MIESZKANIOWEGO DLA CZŁOWIEKA. ZBUDOWANY W LATACH 1987 - 1989 WEDŁUG PROJEKTU PROF. DR WALTERA HEUERMANNA.
A dlaczego ten cwaniak sam tu nie mieszka? - pyta jaskrawoczerwony dopisek pod nazwiskiem profesora.
- Bo kupił sobie dom na Lazurowym Wybrzeżu, frajerze - mówię cicho.
Plastic Spastic unosi nieco głowę. - Cóż to, Godzillo, rozmawiamy sami ze sobą?
- To nic.
Wałęsamy się po schodach okalających Centrum Kultury i Komunikacji i zdychamy z nudów. Oczywiście można by iść do biblioteki, ale to nie dla nas. W środku siedzi jakaś zeskleroziała miłośniczka klasyki, a obok niej dwa czterdziestoletnie typy, jeszcze z późnego okresu hippisów; wspominające nadal Woodstock. Według nich "Blowin in the wind" to coś bardzo postępowego. Po prostu nie są na bieżąco. Zresztą w bibliotece przestali grzać, odkąd Arabowie zrobili się tacy ważni, a my dostajemy już tylko tę drogą ropę z Wenezueli.
- Cholera, ale zimno - mówi Siegfried. - Te przeklęte wieżowce już teraz rzucają cień.
Nic dziwnego, mają co najmniej 40 pięter. Przez jakiś czas wieżowce nie były w modzie, ale odkąd ceny działek budowlanych ruszyły w górę, widać je znowu na każdym kroku.
Pierwszy podziwia szary skafander, który dopiero co kupił.
- Fajnie to wygląda - mówi rozmarzony. Foxx, Drugi w Gangu Neonowym, ma nieco kwaśną minę. Według niego Pierwszy jest za mało przebiegły i zbyt próżny.
- Sporo mnie to kosztowało - wyjaśnia Pierwszy. - Jestem teraz zupełnie spłukany. - Wstaje z miejsca - Załatwię sobie kredyt.
Zaczepia pierwszego lepszego, jaki przechodzi akurat ulicą. - Daj mi 50 marek - mówi do tamtego, jakiegoś gryzipiórka w okularach i z aktówką pod pachą.
- Jak to? - dziwi się ten naiwniak. Jeszcze jeden z tych, którzy nie są na bieżąco.
- W przeciwnym razie wybiję ci kilka zębów - wyjaśnia mu uprzejmie Pierwszy. Jest jak zwykle uprzejmy wobec tubylców. - Za coś takiego, nasz kochany doktor stomatolog żąda 8000 marek, a ubezpieczenie też drożeje z dnia na dzień. Myślę, że w takim układzie 50 marek to dla ciebie całkiem niezły interes, a może się mylę?
Jego słowa trafiają do przekonania kredytodawcy. Zaczyna grzebać w portfelu. - Ale mam tu tylko setkę.
- To nic - mówi Pierwszy wspaniałomyślnie. - Przyjmuję również większe drobne. A teraz zmyj się stąd.
Po tym drobnym przerywniku przychodzi znowu wielka nuda. Co za dzień! Zupełnie nic się nie dzieje. W wieżowcach ryczy na raz jakieś dwadzieścia różnych programów telewizyjnych. Tubylcy tkwią przy oknach, wyglądając na zewnątrz, jakby na coś czekali.
- Nie mają chyba nić do roboty - mówię po to tylko, aby przerwać milczenie:
- A co mogą robić? - odpowiada Foxx. - Przecież nikt z nich nie ma pieniędzy. Nowa nędza, rozumiesz? 40% na podatki, 40% na czynsz i 15% na ubezpieczenie. Nie zostaje więc dużo, nawet jeżeli zarabia się dobrze.
Siegfried wyciąga rękę.
- Spójrzcie!
Jakiś pijak demoluje właśnie karuzelę na placu. My i okoł0 300 gapiów z okien przyglądamy się następnie, jak rozwala huśtawki. Niezła rozrywka. Placu zabaw i tak nie żałujemy, teraz to tylko siedlisko kundli.
- Pamiętacie - odzywa się Plastic Spastic - jak dawniej się oburzano, kiedy bawiliśmy się w wandali? A teraz sami , rozwalają wszystko na drobny mak. Pierwszy wybucha śmiechem.
- Beton pobudza agresję, tak zawsze mówi mój stary. A potem wychodzi z mieszkania i kradnie żarówki z klatki , schodowej.
- Też mała strata - pociesza go Foxn. - I tak wszystko zardzewieje, wcześniej czy później. Tak, jak my teraz mieszkamy, żyły dawniej męty społeczne. Ale odkąd zaczęły się braki energii i surowców, a co za tym idzie, zakłócenia w eksporcie, cały system się załamał. Wychuchane, luksusowe, apartamenty zamieniają się w bunkry, nie nadające się do zamieszkania. Ale czasem myślę, że to mi się nawet podoba; stwarza nastrój degeneracji, wynaturzenia.
- Chrzanisz - przerywa mu, Siegfried.
Ale Foxx wpadł już w trans; to przecież jego ulubiony temat.
- Po prostu nie należy traktować brzydoty jako coś nienormalnego - wyjaśnia - lecz zaakceptować ją. I wtedy ujrzysz nagle w naszym otoczeniu brutalną, perwersyjną piękność. Beton jest piękny, plastyk jest piękny, metal jest piękny. Źle oświetlony garaż podziemny, duży, ale pusty parking ze swoją geometrią stanowisk, idealnie wyszorowana knajpa o pół do czwartej nad ranem, w której świecą się różowe jarzeniówki - to właśnie całe piękno, człowieku. Nowa estetyka. Twórcze dopasowanie się do struktury otoczenia to obowiązujący trend!
Wywody Foxxa zaczynają mi już działać na nerwy. Dlatego oddycham z ulgą, kiedy znowu zaczyna się akcja. Gdzieś na dwudziestym piątym piętrze jakaś młoda kobieta wdrapała się na poręcz balkonu, a teraz stoi tak w górze, w kwiecistym fartuszku, przytrzymuje się jedną ręką i spogląda w dół, na betonowe płyty.
- Hej, zdaje się, że jedno mieszkanie będzie wolne - cieszy się Plastic Spastic.
- Ciekawe, dlaczego to robi - mówię.
- Może wzięła nieodpowiedni proszek do prania i nie wyprała jak należy koszuli swojego starego - mówi Pierwszy, wyraźnie rozbawiony: - A on spojrzał na nią wściekłym wzrokiem, no i dla niej zawalił się świat.
- Tak właśnie kończy się życie dzielnej gospodyni wzdycha Plastic Spastic. - Wzruszające. Jeszcze trochę, i czuję, że się rozpłaczę.
Tymczasem gapiów przybywa coraz więcej. Nie tylko na dole. Również balkony i okna są gęsto oblepione ludźmi. Rozbrzmiewa głośny śmiech. Nastrój jest wesoły. Nareszcie coś się dzieje.
- Ta przynajmniej nie może się uskarżać na brak zainteresowania - mówi Foxx.
Tak jakby było to umówione hasło, nadjeżdża telewizja. Patrzę na zegarek. Trzy minuty, całkiem nieźle. To z pewnością chłopcy z kanału 16, mają tu przecież od siebie tylko dwa kroki.
- Najpierw widok ogólny - krzyczy reżyser do pierwszego kamerzysty. Jest wyraźnie rozgorączkowany. - Uchwycisz ją jako drobną mrówkę w betonowej dżungli. To da efekt. Kamera szybkobieżna bierze z dołu, zrobimy żabią perspektywę. Podejdź pod sam balkon! To musi wyglądać, jakby spadała ci prosto na kamerę. Kiedy wreszcie ta kretynka skoczy?
- Właśnie, skacz już! - krzyczy jeden z widzów. - Pokaż, co potrafisz!
- Pośpiesz się, chcemy coś zobaczyć! - wrzeszczy inny. Z przygotowaną do filmowania INSTAMATTC stoi na sąsiednim balkonie.
Kobieta rozgląda się na wszystkie strony, jakby nie była zdecydowana, co robić. Za nią widać w mieszkaniu jakieś gorączkowe ruchy. Niektórzy już się pośpieszyli, aby zająć się jej mieniem.
Nagle, kilka domów dalej, rozbrzmiewa wycie syreny straży pożarnej. A ci czego tu chcą? Niech to diabli, nie chodzi nam przecież o to, by ujrzeć, jak wygląda akcja ratunkowa, chcieliśmy być świadkami ładnego skoku, z dużą ilością krwi! Kilka zaparkowanych w pobliżu samochodów ustawia się momentalnie na drodze dojazdowej, jako barykada, ale ci zidiociali brutale spychają je po prostu na bok swoim potężnym strumieniem wody.
Tylko że w ten sposób niczego nie wskórają. Z okien lecą już butelki, roztrzaskują się przed kołami czerwonego samochodu. Plopp, plopp, opony pękają jedna po drugiej i wkrótce samochód straży pożarnej zatrzymuje się na samych felgach. Załoga wyskakuje na zewnątrz, nie kryjąc zdenerwowania, i usiłuje rozpiąć płachtę ratunkową. Z okien zaczyna sypać się natychmiast prawdziwa lawina odpadków, i to wreszcie zniechęca strażaków.
- Do diabła, czy tu wszyscy zwariowali? - pieni się ich dowódca.
Jakoś nie może zrozumieć, że przeszkadzają nam w oglądaniu tego widowiska. Że wszystko psują. W końcu każdy z nas ma prawo do rozrywki, prawda?
Kiedy wreszcie nadchodzi moment, w którym kobieta rzeczywiście wyskakuje z balkonu, panuje już taki rozgardiasz, że umyka to uwadze wszystkich zebranych. Ale na szczęście pokażą to dziś wieczorem w telewizji. W zwolnionym tempie.
MURY
Jeszcze raz rozglądam się po swoim pokoju: typowo wspaniałomyślne wymiary asocjalnego budownictwa mieszkaniowego. Siedem metrów kwadratowych, jakie mają wystarczyć do prawidłowego rozwoju. Architekt musiał mieć w sobie jakiś ukryty instynkt zabójcy.
Ponieważ muszę zabezpieczyć swój cenny księgozbiór o sztuce i filmie, aktywizuję zegarowy zamek przy drzwiach i prześlizguję się obok pary obcych mi ludzi do ich pokoju, zajmującego powierzchnię 30 m.
- Dawidzie - odzywa się obca - Chłopcze. - Daj mu spokój - mówi obcy.
Puszczam te odgłosy mimo uszu. Facet w windzie boi się mnie. To dobrze. Oglądam swoje odbicie w lustrze. Super. Dyskretna szminka, szary blezer, niebieskoszara koszula, ciemnoszary, wełniany krawat, a na wierzchu trencz z szarej skóry. To jest właśnie to, co nazywam elegancją na czasie. Cała gama odcieni szarości. Szary to cudowny kolor. Najładniejszy z tych, jakie znam.
Są tacy, co ubierają się jak hołota. Nieraz jeszcze w dżinsach i z długimi włosami. Trzydziestoletni emeryci. Co do mnie, to po prostu nie czuję się dobrze, kiedy jestem nieodpowiednio ubrany. Wprawdzie wymaga to nie lada szmalu, ale z tym muszę się już liczyć. W końcu trzeba przecież pokazać innym, że jest się na czele. A Gang Neonowy to tu absolutna elita. Jesteśmy najinteligentniejszymi chłopakami, nawet Godzilla, mimo że pracuje w fabryce.
Kiedy podchodzę do drzwi windy, słyszę cichy głos starego: - Banda faszystów.
Nie ma jeszcze pojęcia, jak świetnie jesteśmy wytrenowani. Demonstruję mu szybko, jakby od niechcenia, jak wygląda czysty cios kantem dłoni. Pada do przodu, rozwalając sobie nos. O mało nie opryskał mnie krwią, świntuch!
Wysiadam na czwartym poziomie podziemnego garażu. Teraz jest tu dosyć pusto. Jeden rzut oka aa kamerę kontrolną pozwala stwierdzić, że jest zdemolowana. Może to pułapka? Przywieram do chłodnego muru z betonu i przebiegam wzrokiem po szarym sklepieniu. Ani widu, ani słychu. A więc to nie pułapka:
Podchodzę do naszego wozu bojowego. Ziemistoszary lakier metallic łazika połyskuje matowo w nikłym oświetleniu, Wspaniały wytwór techniki, statutowo: własność Pierwszego w Gangu Neonowym. Kiedy wyruszamy nim na akcję przeciw wrogim gangom, w pełnym umundurowaniu i przy akompaniamencie ogłuszających dźwięków syntezatora spotęgowanych przez osiem głośników - to graniczy już z ekstazą religijną. Jednostka doborowa, tak jak dawniej SS. Ludzie oglądają się za nami. Są też tacy, którzy odwracają wzrok. To przyjemne uczucie.
Samochód wspina się wyżej, pokonując wąskie zakręty korytarza. W świetle reflektorów widzę przez moment jakąś postać, która za pomocą plastykowej rurki ściąga benzynę z baku toyoty. Niezły interes. Dwie i pół marki na litrze, wolne od podatku.
Zapora przy wyjeździe jest znowu otwarta. Hartmann, portier w garażu, zniknął gdzieś. Z pewnością dał się komuś przekupić i wyszedł na godzinkę.
Na monitorach w jego pustej kabinie kontrolnej widoczne są jakieś zakłócenia.
A może go załatwili? Wszystko jedno, co mnie to obchodzi. Pełnym gazem pędzę przez Neu - Perching w kierunku centrum. Wytworne dzielnice willowe na peryferiach miasta są jakby wymarłe. Ich właściciele zamknęli się w swoich warowniach, wyposażonych w alarm, i boją się nawet wystawić nos na zewnątrz. Za mało policjantów i zbyt wielu drobnych rzezimieszków, którzy pragną konkurować z wielkimi rzezimieszkami.
Dojeżdżam do pierwszych bloków mieszkalnych. Precz z państwem wyzyskiwaczy!, napisał ktoś na murze fosforyzującą farbą. Sprzedani przez parlament, czytam tuż obok. My musimy płacić podatki, a urzędnicy obrastają w tłuszcz! To już na pewno robota SOO.
Ale to jeszcze nie wszystko. Przejeżdżając obok osiedla urzędników widzę, że okalający je mur jest zabezpieczony drutem kolczastym i workami z piaskiem. Przed bramą stoi kilku uzbrojonych po zęby szeryfów, z bronią maszynową gotową do strzału.
Widocznie doszło znowu do zamieszek. Nic dziwnego; odkąd liczba bezrobotnych zaczęła wzrastać, a starszy urzędnik pocztowy zarabia netto tyle samo, co kierownik działu w zakładzie przemysłowym, na urzędników patrzy się krzywym okiem. Samoobrona Obywatelska (SOO) i Bojowa Organizacja Sprawiedliwości Podatkowej (BOSP) występują aktywnie przeciw nim. Nie wyraża się o nich pozytywnie również opinia publiczna.
Ale co to mnie obchodzi! Mam w kieszeni tyle szmalu, ile mi trzeba, i zamierzam teraz odbyć w dyskotece swój wielki występ. Dyskoteka to jedyna oaza wspaniałości na tym nędznym ginącym świecie. I tylko to interesuje mnie w tej chwili.
I want to see the bright lights tonight, czy to jasne?
HAŁAS
"... Federalnego Urzędu Statystycznego w Wiesbaden wskaźnik wzrostu cen ustabilizował się w miesiącu sierpniu na wysokości 14,5%. TEL AVIV. Izraelskie koła rządowe wypowiedziały się krytycznie na temat wzrastającego w dalszym ciągu nacisku Stanów Zjednoczonych na Izrael, czego źródłem jest arabski bojkot naftowy: Rzecznik zapewnił, że rząd Izraela trwać będzie przy swoim stanowisku i w razie potrzeby jest gotów bronić go przy użyciu wszelkich dostępnych środków. SEUL. Z uwagi na mnożące się ostatnio incydenty zbrojne wzdłuż koreańskiej linii demarkacyjnej na 38° szerokości geograficznej, premier Korei Południowej, generał Kim, określił fakt wycofania oddziałów amerykańskich z terytorium swojego kraju jako zerwanie przymierza i kres polityki neo - izolacji. Rzecznik Ministerstwa Obrony w Waszyngtonie stanowczo odrzucił to oświadczenie, tłumacząc posunięcia Pentagonu jako rutynowe przemieszczanie oddziałów wojskowych. PRETORIA. W wyniku wczorajszej eksplozji bomby w południowoafrykańskim Ministerstwie Spraw Wewnętrznych zginęło według ostatnich doniesień osiemnastu białych i nie sprecyzowana bliżej liczba czarnoskórych. W wyniku ogłoszonego przez premiera van der Wilma stanu wojennego,. oddziały specjalne poszukują sprawców zamachu, stosując środki radykalne. DUSSELDORF. Do dokonanego w dzisiejszych godzinach porannych podpalenia japońskiego centrum handlowego przyznał się anonimowy rozmówca telefoniczny, który określił swój czyn jako protest przeciw polityce podnoszenia cen przez dominujące na rynku przedsiębiorstwa japońskie. Odpowiedzialność za zamach przyjęła na siebie również "Organizacja Ochrony Eksportu", która w ten sposób dopiero teraz ujawniła się publicznie. YOKOHAMA. W wyniku zderzenia statku obserwacyjnego Organizacji Ochrony Środowiska "Błękitna Planeta" z japońskim okrętem wielorybniczym "Nagasaki Maru" zginęli wszyscy członkowie załogi "Błękitnej Planety". Według zeznań naocznych świadków był to wypadek. LOS ANGELES. Światu zagraża nowa, gigantyczna eksplozja demograficzna, dotycząca przede wszystkim Trzeciego Świata. Mógł to spowodować rozwój hiszpańskiego serum antynowotworowego "Esperanza 90". Według komentarzy futurologów z Uniwersytetu w Kalifornii należy..."
Wyłączam tą szczekaczkę.
Stary, który usnął na kanapie (o ósmej wieczorem!), zrywa się raptownie, kiedy ustaje ta bzdurna paplanina.
- Czy coś się stało, Siegfried? - mamrocze zaspany.
- Nie - odpowiadam. - Nic, co by nas mogło obchodzić.
LETARG
Po omacku przedostaję się przez ciemny, wilgotny okop i zasieki z drutu kolczastego. Nade mną rozbrzmiewa ogłuszający ryk bombowca, z lewej strony dobiega kanonada. To karabiny maszynowe. Po chwili jestem już w środku sali.
"KĄPIEL STALOWA" jest jak zwykle zapchana po brzegi. To najnowsza i najbardziej wystawna dyskoteka w mieście. Klienci siedzą ze swoimi drinkami w gniazdach karabinów maszynowych. Panoramiczna projekcja na ścianach wokół sali wciąga w scenerię bitewną najbardziej wymyślnych rodzajów. W regularnych odstępach czasu podłogą wstrząsają głuche odgłosy wybuchów. Gdzieś z tyłu dudni miarowy krok żołnierskich butów, wrzaski komend krzyżują się z wyciem syreny. Najprawdziwsze piekło!
Podchodzi do mnie Siegfried. Jak zwykle ma na sobie mundur z szerokim pasem i wypolerowane do połysku buty galowe.
- Super buda, PS - krzyczy mi do ucha. - Aż podrywa cię na równe nogi!
Kiwam tylko głową i rozglądam się dokoła. Akcja w pełnym toku. Przede wszystkim II wojna światowa. W telewizji i na okładkach wielu płyt widać eleganckich łajdaków z SS w idealnie skrojonych mundurach; na tle rumowisk stoją oparci niedbale o czołg i sprawiają wrażenie, jakby jeszcze przed chwilą torturowali z rozkoszą dwudziestu jeńców. To rzeczywiście wywołuje dreszczyk - ta siła, ta zawadiacka postawa zdająca się mówić: "Już jutro - mogę - być - martwy".
Ale jednak nie jest to w moim guście. Za bardzo nachalne, za mało wstrzemięźliwe. Odwracam się do Siegfrieda, macham mu ręką na pożegnanie i opuszczam wojenne widowisko.
Teraz mam w Centrum Dyskotekowym jeszcze trzy rozwiązania do wyboru. Ze "STUDIA" mogę chyba spokojnie zrezygnować; tam występuje jakaś mętna grupa o nazwie "Vinyla Fadsch", o której nikt dotąd nie słyszał. Z pewnością niewiele warta.
Mogę też pójść do "TRANSPORTERA". Jeszcze dwa lata temu była to nowatorska buda, bardzo konsekwentna: dyskoteka, w której nie rozmawia się już ani nie tańczy, tylko słucha muzyki wyłącznie dla siebie - ze zwisających z sufitu słuchawek. 210 słuchawek rozmieszczonych w siedmiu rzędach. I każdy, kto ma je na uszach, musi przebierać równomiernie nogami, gdyż pod nim przesuwa się transporter taśmowy, który w przeciwnym razie poniósłby go ze sobą. Najśmieszniej wygląda to wtedy kiedy "TRANSPORTER" jest zapchany gośćmi: wewnątrz grobowa cisza, a do tego 210 postaci, które wiszą przy słuchawkach i nieustannie przebierają nogami jak niewolnicy.
Zintelektualizowani pismacy, jak zwykle nieco w tyle, jeżeli chodzi o kryteria wartości, skoczyli natychmiast jak oparzeni, bełkocząc coś w kontekście "TRANSPORTERA" i jemu podobnych, o perwersji spędzania wolnego czasu itd. Tymczasem dziś sami wiszą przy słuchawkach, jako że trudno o coś lepszego, jeśli ktoś pragnie się wyłączyć i zapomnieć.
No cóż, na to nie ma rady. Przechodzę przez ogromną halę centrum dyskotekowego, gdzie roi się wprost od przechodniów. Rzeczywiście, nie szczędzono tu pieniędzy. Wszędzie światła, muzyka, fontanny, nisze, arkady, balkony. Wspaniała architektura Atlanty. Dziwne - te budy rozrywkowe są coraz bardziej wystawne, podczas gdy wokół nich wszystko rozpada się w proch. No i ci ludzie - mimo Nowej Biedy wydają tu swoje ostatnie grosze. Nic dziwnego, że mówi się już o "szalonych latach dziewięćdziesiątych".
Spoglądam w górę i wtedy dopiero uświadamiam sobie, że leżę na podłodze, a wokół mnie stoją jakieś uśmiechnięte postacie. A więc znowu miałem atak. Zaczynam wtedy kiwać głową to w przód, to w tył, bełkoczę coś kretyńskiego i przewracam się. Potem nic z tego nie pamiętam. To, jak również moje zamiłowanie do chłodnego w dotyku, gładkiego plastyku, zapewniło mi przydomek Plastic Spastic. Wszystko dlatego, że jakiś lekarzyna doradził mojej matce zażywanie nowych pigułek podczas ciąży.
Zrywam się na równe nogi, wściekłość przysłania mi wzrok. Przyciskam lekko skalpel do gardła pierwszego lepszego z tych uśmiechniętych gapiów, a kiedy ich krąg się rozwiera, odchodzę, zataczając się. Dopiero w "RZEŹNI" dochodzę powoli do siebie.
"RZEŹNIA" to dyskoteka, w której czuję się najlepiej. To niemal miejsce kultu. Wszędzie tylko białe kafelki i połyskujący chromem metal. Silne światło nie rzuca nigdzie nawet skrawka cienia. Muzyka nie jest zbyt głośna, ale wszechobecna. Elektroniczne dźwięki, powtarzane bez końca. Milczące postaci tańczą z wyreżyserowaną, chłodną precyzją, sprawiają wrażenie istot egzotycznych, nie z tej planety. Kobiety wyglądają jak mężczyźni, którzy wymalowali się jak kobiety. W tych kafelkowych zaświatach nie można być niczego pewnym.
Uwielbiam to miejsce. Przywodzi na myśl salę operacyjną dla dusz. Nie ma nic piękniejszego niż sala operacyjna. Białe maseczki i silne światło. Gigantycznie wzmocnione bicie serca. Syk tlenu płynącego z błyszczących butli, pojękiwanie hhhh - aaaa - hhhh - aaaaa. Wieści słane z wieczności przez oscylograf, sterylny przepych śmierci.
Miejsce jak wymarzone do manipulowania nożem. Czule zaciskam dłoń na skalpelu i rozsiadam się wygodniej, zapominając o Neu - Perching, zapominając o szkole, zapominając o wszystkim. Chory obiekt na moim stole operacyjnym spogląda na mnie z przerażeniem, zanim zanurzy się w narkotycznym śnie. Biorę się do pracy.
Akta
Kiedy drzwi windy rozsuwają się, a ja uruchamiam kamerę, dziewczyna wzdryga się wystraszona, kryje twarz w dłoniach i wreszcie kuca w samym kącie kabiny, szlochając głośno.
TrrrrrrmTrrrrr, terkocze kamera. Zatrzymuję ją dopiero wtedy, kiedy drzwi windy zamykają się z powrotem. Znowu kilka zdjęć do naszej kartoteki tubylców, myślę z zadowoleniem. Owo śledzenie to moje ulubione zajęcie. Daje mi poczucie siły i władzy.
Na ten pomysł wpadł Foxx. Pewnego dnia powiedział: "Powinniśmy kontrolować to, co robią tubylcy. Jesteśmy w końcu czymś w rodzaju elity, a to upoważnia nas do tego, abyśmy czasem popatrzyli prostaczkom na ręce. Co byście powiedzieli na to, gdybyśmy założyli taką małą kartotekę? W końcu wielu tak robi."
Uznaliśmy, że pomysł jest super, a Pierwszy dodał:
- To zajęcie akurat dla Siegfrieda. On lubi takie zadania.
I od tego czasu robię to. Wyszukuję sobie kogoś, obojętnie kogo, i zaczynam go śledzić. I wcale nie kryję się z tym przed osobą, którą obserwuję; po krótkim czasie zaczyna się tak fajnie bać, gdyż myśli, że znalazła się na czarnej liście, chociaż nie wie, dlaczego. W dzisiejszych czasach jest mnóstwo takich czarnych list.
Dziewczyna, którą aktualnie obserwuję, ma w kartotece numer 38. Śledzę ją nieregularnie od trzech miesięcy i zebrałem na jej temat naprawdę niezłe dossier.
Nazywa się Caroline Muller, ma 19 lat. Wygląda na to, że jej inteligencja kształtuje się na poziomie poniżej przeciętnej, gdyż ukończyła jedynie szkołę podstawową. Pracuje jako prasowaczka w salonie bieliźniarskim. Zarabia bardzo kiepsko, mimo to posiada własne małe konto. Absolutnie przeciętna twarz. Absolutnie przeciętna figura. Hobby: brak. Ukończyła kurs tańca, nigdy jednak nie idzie potańczyć. Ulubione zajęcie wieczorem: oglądanie telewizji. Czytuje melodramaty, których akcja rozgrywa się w pałacach i egzotycznych krajach. Dwa razy w tygodniu stosunki seksualne, w 90% z tym samym partnerem, przez którego zresztą jest często bita. Pozostałe 10% odbywa za niewielkie kwoty pieniężne, które odkłada. Typ pasywny. Inne informacje: ma brązową, cętkowaną kocicę.
Foxx jest zachwycony tym materiałem. Kiedy będziemy już mieli 100 takich przypadków, mawia, zrobię z tego książkę. "Tubylcy z betonowej dżungli - Dossier antropologiczno - estetyczne". Według niego, wspaniale pasowałyby do tego moje zdjęcia, gdyż są takie chłodne. Tak jakby zrobił je przybysz z innej planety, albo jakby naukowiec obserwował pod mikroskopem amebę. Tak to określił.
Najbardziej podoba mu się zdjęcie, na którym numer 38 czeka po nocnej zmianie na metro. Skulona siedzi na peronie. Jest sama. Wymarły peron. Na jej twarzy zielonkawy odblask neonu. Za jej plecami, na ścianie pokrytej glazurą, cowboy z jakiejś reklamy pędzi na koniu na spotkanie wielkiej wolności.
- To bardzo romantyczne - mawia Foxx.
Podobają mu się też zdjęcia zrobione w podczerwieni, na których można obejrzeć, jak numer 38 gwałcą w podziemnym garażu kowboje - motocykliści. Jak w jaskrawym świetle reflektorów pędzi w stronę kamery, wytrzeszczając oczy, nagie, prześwietlone ciało, a za nią odziani w czarne skóry kowboje, z których jeden zarzuca właśnie na nią lasso.
- Wspaniała choreografia - komentuje Foxx. - Zupełnie jak balet. Bardzo dobrze udokumentowane.
Jego pochwała napawa mnie dumą. Potrzebny mi ktoś, kto będzie mi mówił, co mam robić. Dzięki temu wszystko na świecie staje się prostsze. A tak wszystko jest jakieś skomplikowane. Nieraz czuję, że sam chciałbym pokomenderować innymi. Na przykład taki komendant obozu, jak ich teraz często pokazują w telewizji, to by było coś dla mnie. Wsadziłbym ich wszystkich: zboczeńców i prostaków, włóczęgów i polityków, a także wszystkich Bambo z Afryki, którzy zagarnęli nasze kredyty, a teraz się na nas wypięli. O wschodzie słońca kazałbym im wystąpić na apelu porannym, a w tym czasie, kiedy szykowałby się pluton egzekucyjny, rozbrzmiewałaby muzyka. Coś wielkiego, wzniosłego: Zmierzch bogów, Wagner, Mahler, "Zdalne sterowanie", albo "Syntho and the Holocausts".
Bardzo szybko uporalibyśmy się z całym tym brudem i z chaosem, i z liberałami, którzy tylko komplikują wszystko. Świat byłby o wiele prostszy i bardziej zrozumiały. Ale do tego trzeba by silnej ręki. A może, gdyby w przyszłym roku wybory wygrał Malte Wilkendorff ze swoją Partią Narodowo - Etyczną...
No, ale teraz muszę zająć się znowu numerem 38, zgodnie z poleceniem. Wyzwolić w niej jeszcze kilka reakcji psychologicznych. Myślę, że najlepiej będzie, jeżeli zabiję jej kotkę. Zobaczymy, jak wtedy zachowa się nasz obiekt obserwacyjny.
PRZEMOC
- Chciałbym być jak beton - mówi Foxx. - Zimny, mocny, nieubłagany. Obojętny.. Potężny. - Rozgląda się po szarej hali, w której stoją kontenery na śmieci. - Wiesz, PS, żyjemy w betonowym świecie, musimy więc być jak beton, jeżeli chcemy przeżyć. To prawo natury. Psychiczna asymilacja.
- Słusznie - mówię. - Tak samo jest z przemocą. Oto zabezpieczenie, aby zachować zdrowie duchowe. Zupełnie jak piorunochron. Nie dopuszczać do siebie ciśnienia z zewnątrz, lecz odprowadzić je z powrotem na zewnątrz. Na przykład ta pluskwa. - Kilkakrotnie kopię wijącego się słabeusza, który przypadkiem znalazł się przed nami. - Myślała, że będzie nami rządzić, ale my od razu wybiliśmy jej te rządy z głowy. I to było najrozsądniejsze wyjście z sytuacji.
- Jasne. - Foxx uwielbia takie intelektualne dyskusje. Przemoc to akt higieny emocjonalnej w okresie stresów. Dzięki niej uzyskuje się wewnętrzną czystość. To szybsze i skuteczniejsze, niż wizyta w gabinecie psychorehabilitacji. Zresztą jeszcze kilka lat, i sami psychoterapeuci zorientują się, że najlepszą terapią w dzisiejszych czasach jest przemoc. - Uśmiecha się. - Zobaczysz, że zaczną wydawać "Terapeutyczny Dziennik Przemocy".
Jeszcze kilka razy kopiemy naszą ofiarę, aby jej uzmysłowić, że to samo czeka w razie czego jej rodzinę, po czym oddalamy się, pokrzepieni na duchu.
To nam dobrze zrobiło, jak zwykle zresztą.
BIZNES
- Co ci jest, Foxx? Czy coś się stało?
- Nie, nic - odpowiadam machinalnie, ale myślami błądzę gdzie indziej. Plastic Spastic spogląda na mnie z powątpiewaniem i mruczy coś.
Co mu mam odpowiedzieć? Może to, że jestem przytłoczony pięknością tego pomieszczenia? Proporcjami; nastrojem? Na pewno by mnie nie zrozumiał. Co do mnie, to myślę, że nie ma piękniejszego miejsca. Trzeba tylko poddać się jego działaniu.
Nasz podziemny garaż. Zimne natężenie tego geometrycznego sklepienia sprawia za każdym razem, że jestem jak na haju. Gdyby nasz boks postojowy nr 3 wstawić do muzeum, wszyscy mogliby się przekonać, jakie to wspaniałe dzieło sztuki. Przestronność, cisza, potęga betonu. Gołe lampy neonowe, cienie i półcienie. Ruchy i odgłosy na granicy postrzegania. Przeczucia tajnych obserwatorów. Subtelność strachu. A potem odgłos niewidocznych kroków.
- Nadchodzą - szepcze Godzilla.
Pierwszy potakuje. - Przygotować kamerę - mówi krótko.
Czerwone oko nad obiektywem wideokamery zapala się. Włączone reflektory halogenowe oblewają wszystko jaskrawym światłem.
W naszym kierunku przesuwa się połyskująca czerwienią ściana mgły. Wyłaniają się z niej nieforemne postaci, skryte pod białymi kombinezonami ochronnymi. Twarze okrywają oliwkowozielone maski przeciwgazowe. Uzbrojone w żyletki pałki kołyszą się w dłoniach.
Obcy. Najbardziej zabójcza banda z Neu - Perching. - Niezły występ - kiwa z uznaniem głową Siegfried.
- Wyeliminujemy was. - Poprzez maskę przeciwgazową głos stojącego na przedzie Obcego jest zniekształcony, jakby nieludzki. .
Tym samym Obcy wypowiedzieli nam wojnę. Bitwa może się już rozpocząć.
- Ścieżka dźwiękowa - mówi spokojnie Pierwszy.
Z głośników rozlega się głuche dudnienie; potężne, przenikliwe dźwięki, które sprawiają, że po krzyżu przebiegają mnie ciarki. A potem rozpętuje się elektroniczna burza, gigantyczne grzmoty, szum ulewy, powódź, dalekie, piskliwe jęki. Zagłada świata.
Zagłada czeka też Obcych. Nasze zainstalowane uprzednio armatki strażackie zalewają ich gęstą pianą, pokrywają szczelnie, czynią bezradnymi.
Spadamy na nich jak atomowy cios, błyskawicznie i skutecznie. Walimy w nich i walimy i walimy.
Po dwóch minutach Obcy są już tylko bezładną kupą nieruchomych postaci w sarkofagu z piany, która powoli zabarwia się na czerwono. Piękny, surrealistyczny widok. Cudownie kliniczny.
Pierwszy filmuje to z różnych stron, stosując zbliżenia i najazdy kamerą, szczególnie tam, gdzie widać rozbitą maskę przeciwgazową albo złamaną rękę. To właśnie są zdjęcia, które warto oglądać. Brakuje już tylko podkładu dźwiękowego. Jakieś jęki czy odgłosy rzygania i byłoby naprawdę super.
- Zarobimy na tym sporo szmalu - mówi z przekonaniem Plastic Spastic: On też sprawia wrażenie zadowolonego.
- Ile takich kaset będziemy mogli sprzedać, jak myślisz? - pyta Godzilla.
Pierwszy wzrusza ramionami. - Jeżeli załatwimy dobrze kolportaż, to nawet ze 100 000.
- To może chwycić - przytakuję. - Na przemoc w filmach jest teraz duży popyt.
To prawda. Przemoc to dziś hit numer jeden. W kinie, w telewizji kablowej i na kasetach wideo. Pornografia zeszła jakby na plan dalszy. Przemysł oferujący przemoc święci triumfy. A ludzie są za to naprawdę wdzięczni. Kiedy wieczorem wracają oklapnięci do domów, po tych wszystkich stresach, mogą jeszcze przed kolacją skopać kogoś, zbić, pomaltretować, zmasakrować - w kolorze i na dużym ekranie. Dzięki temu ten czy ów może odzyskać z powrotem swoją równowagę wewnętrzną. Po to jednak, aby widz mógł się łatwiej wczuć, kręci się wszystkie sceny kamerą subiektywną, a więc z punktu widzenia komendanta obozu, mordercy - psychopaty lub specjalisty od przesłuchań. Oczywiście wszystko z zachowaniem zasad pedagogiki, jako szokujące dokumenty ludzkich zabłąkań. Hahaha!
No i właśnie w tym businessie kręcimy teraz. Niech inne gangi tłuką się dla sławy lub honoru albo nawet dla niczego, proszę bardzo. My zarabiamy na tym jeszcze sporo forsy. Na tym polega profesjonalizm. Dzięki temu możemy sobie pozwolić na różne ciuchy, płyty i sprzęt.
- Przydałoby się jeszcze trochę krwi - mówię. - To przyciągnie więcej widzów.
- Już się robi - Plastic Spastic uśmiecha się i wyciąga z kieszeni skalpel. - Dobre cięcie to w kinie rzecz najważniejsza.
SIŁA
Czcigodny pan doktor Werner Osterwald, burmistrz Neu - Perching, uśmiecha się do mnie promiennie i energicznie potrząsa dłonią, którą mu podałem.
- Moje najserdeczniejsze gratulacje i wszystkiego dobrego, panie... eee... Foxx - kończy wreszcie.
Trzyma moją dłoń w żelaznym uścisku tak długo, żeby wszyscy reporterzy zdążyli nas sfotografować. Pozostali członkowie Gangu Neonowego stoją obok mnie, wszyscy bardzo szykowni w swoich szarych garniturach i z przyklejonym do twarzy uśmiechem. Nasi starzy też tu siedzą, w tej wyłożonej tworzywem drewnopodobnym sali obrad na ratuszu i nic już nie rozumieją na tym świecie.
My zresztą też.
Uczyniono z nas siły porządkowe. Czcigodny pan doktor Werner Osterwald podniósł nasz gang do rangi Pomocniczego Oddziału Policji Miejskiej.
Tak jakoś ładnie powiedział: "Pełni inicjatywy, wytrwałości i niezbędnej do tego odwagi ci oto młodzi obywatele przeciwstawili się bandyckiemu terrorowi w Neu - Perching i - że się tak wyrażę - zrobili porządek z tutejszymi nihilistycznymi bojówkami. Krótki film o unieszkodliwieniu będących postrachem naszej dzielnicy Obcych, który każdy z nas, obejrzał z satysfakcją, to widoczny dowód ich działalności, dla dobra społeczeństwa. Będzie to więc słuszne i sprawiedliwe, jeżeli owym prywatnym akcjom damy błogosławieństwo władzy i zaangażujemy tych młodzieńców jako honorowy oddział porządkowy do ochrony obywateli, taki odpowiednik straży pożarnej, ale do utrzymywania porządku
Zastanawiam się, czy rzeczywiście jest tak naiwny, jakby wskazywało na to jego przemówienie. Rzeczywiście rozprawiliśmy się z wszystkimi gangami w Neu - Perching, ale tylko po to, żeby udowodnić naszą klasę. A teraz okazuje się nagle, że jesteśmy wspaniałymi rycerzami z betonowej dżungli. Ale na tym właśnie polega polityka: wszystko zależy od interpretacji. Zresztą burmistrz gada z pewnością to, co mu podszepnął Kaminke.
Alfred Kaminke - ze swoim byczym karkiem, figurą zapaśnika i przesadnie eleganckim, skrojonych na miarę ubraniem - przypomina ciemnego typa z komiksów. I jest nim naprawdę. Nasz czcigodny prefekt policji. Zawadiaka starej daty, pnący do góry, aby znaleźć się u władzy. To on zrobił z nas pomocników szeryfa, gdyż jesteśmy mu potrzebni.
Teraz, po zakończeniu części oficjalnej, podchodzi do nas.
- Jak się macie, chłopcy - mówi. - Przypuszczam, że wiecie, komu zawdzięczacie to wszystko. Ale to dopiero początek. Możemy uczynić dla was o wiele więcej.
Mówiąc "My", ma na myśli Partię Narodowo - Etyczną, prawicową frakcję istniejącego systemu partyjnego, która z wielkim hukiem usamodzielniła się przed laty i w miarę upływu czasu stała się zbiorowiskiem wszystkich zdezorientowanych - co w dzisiejszych czasach oznacza niemal każdego. Dzięki chwytliwym hasłom o bezpieczeństwie wewnętrznym, potrzebie radykalnych posunięć i przeciwstawianiu się infiltracji obcego kapitału, zerwaniu z pomocą zagraniczną, zmniejszeniu podatków i rozbudowie programu jądrowego zdobyli taką liczbę zwolenników, że mogli liczyć na pomyślny dla siebie wynik wyborów jesienią 1992 roku. Mówi się, że Kaminke zostanie wtedy ministrem spraw wewnętrznych. Ale przedtem musi się jeszcze rozprawić z kilkoma niewielkimi gniazdami oporu.
- Panu potrzebna jest bojówka PNE - mówię bez ogródek. Niech wie, że my wiemy, co tu jest grane.
- Powoli, powoli - uśmiecha się Kaminke. - Po co takie ostre słowa? Określmy to tak: to, czego potrzebujemy, to cwani chłopcy z trzeźwym spojrzeniem na świat, z inicjatywą, dużą siłą przebicia i - uśmiecha się jeszcze szerzej - zapałem.
- Czy pan... czy my.... dojdziemy do władzy? - pyta Plastic Spastic.
- Nie ma obawy, PS - oczy Kaminke zamieniają się w wąskie szparki. - Czas dojrzał dla nas. Ludzie mają już dosyć szoku związanego z zanieczyszczeniem środowiska naturalnego, kryzysów na półkuli północnej, energetycznych szantaży chciwych poganiaczy wielbłądów, recesji, tego całego bałaganu. Dziś pragną już tylko silnej ręki i przejrzystego, prostego punktu widzenia. To właśnie znajdą u nas. Może nie mamy jeszcze programu, jeżeli chodzi o kwestie natury zasadniczej, ale nie to jest najważniejsze. To, czego potrzebujemy przede wszystkim, to zdrowe emocje zamiast technokracji.
- Brawo! - woła Siegfried z zachwytem. Widać po nim wyraźnie, że ma ochotę stanąć na baczność.
Kaminke uśmiecha się do niego przyjaźnie, a potem staje się raptem oficjalny. - Powierzymy panu dobrą funkcję w organach bezpieczeństwa. Panu też, panie Sedelmaier. Godzilla sztywnieje. - A wy, panowie - zwraca się do Pierwszego, PS i do mnie - obejmiecie wkrótce w naszej organizacji partyjnej ważne funkcje. Początkowo w strukturach niższych, ale nie na długo. Macie panowie dokładnie tę mentalność, jaka jest nam potrzebna. Z pewnością zajdziecie wysoko.
Patrzymy po sobie, wszyscy ubrani na szaro, i wiemy, że dopięliśmy swego. Dlatego, że byliśmy przystosowani do nowych czasów lepiej niż inni. Tak już jest, że w świecie, który schodzi coraz bardziej na psy, trzeba zważać przede wszystkim na to, aby zapewnić sobie jak najwięcej korzyści. Każdy dla siebie i każdy przeciw wszystkim.
Jeszcze trochę i staniemy się ostatecznie języczkiem u wagi. A wtedy my będziemy kształtować przyszłość. Wspaniałą, szarą przyszłość.
przekład : Mieczysław Dutkiewicz
Utrapienia z biotechniką
doznane przez Irenę Kowalski
i spisane przez Karla Michaela Armera
Powiadam panu, kochanieńki, dawniej to życie było o wiele prostsze. Mam na myśli dawne, dobre czasy... dajmy na to, no... powiedzmy coś koło 1990. A więc, kiedy spotkało się kogoś na ulicy, na przykład panią Kranze ze sklepu z komputerami za tamtym rogiem, to można było być pewnym, że to naprawdę pani Kranze we własnej osobie. Ale dziś, kiedy technicy genetyczni wtykają wszędzie swój nos, to nieraz rzeczywiście traci się głowę i wtedy nie wiadomo, co się dzieje.
Pamiętam jeszcze dobrze, jak to się wszystko zaczęło kilka lat temu. A więc wchodzi do nas do jatki pan Gerber, zna go pan chyba, tego Gerbera, to ten z nadajnikiem telewizyjnym w pokoju, kanał 423, lokalna szmira, nigdy tego nie oglądam - a więc wchodzi do nas, prawda, i zamawia jak zawsze 20 dkg cielęciny z fermy, w końcu ma forsę ten typek. Pakuję mu to i zabawiam jednocześnie konwersacją: co z jego skąpanymi w smogu płucami i jaki piękny miałam urlop nad jeziorem... i wtedy patrzę, a on już za drzwiami, ten zarozumiały gbur.
I co pan na to: w tym momencie wchodzi do mnie przez tylne drzwi mój stary i zaczyna mi wymyślać:
"Niepotrzebnie się tak zajmujesz tym Gerberem - mówi - tamte czasy już minęły!"
"Czego się tak rzucasz, ty stary zazdrośniku - ja mu na to - nie możesz chyba tego znieść, że ktoś wygląda ładnie".
"Co takiego, według ciebie ten dureń ładnie wygląda?" - mówi mój stary i zaczyna się śmiać - jak by to powiedzieć - no, tak jakoś nieprzyjemnie. I zaraz potem dodaje: "To przecież nie był Gerber, tylko klon".
"Co - wołam - to on teraz pracuje w cyrku?"
"Masz chyba nie po kolei w głowie - on mi na to - to nie jest clown z czerwonym gumowym nosem. Nie, to nowy klon, taki... taki..." Tu zaczyna wymachiwać rękami w powietrzu i najwidoczniej brakuje mu słowa.
"Rudolfie - pytam - co ci jest? Może w mięsie było znowu coś chemicznego? Dlaczego gadasz tak od rzeczy?"
Na to on staje się od razu agresywny, no cóż, to nic nowego.
"Wszystko przez to - mówi bezczelnie - że w telewizji oglądasz ciągle te bzdury o królach, księżniczkach i lekarzach. Nie widziałaś takiego programu o firmie biotechnicznej, która produkuje klony?"
"Nie - mówię - nie widziałam. Nie interesuję się cyrkiem".
"Nie doprowadzaj mnie do szału tym swoim cyrkiem! - wrzeszczy. - Klon to taki sobowtór. Jeżeli już koniecznie chcesz, możesz się przejść do tej firmy i powiedzieć, żeby zrobili twoją kopię".
"E tam - mówię - to przecież niemożliwe".
"Jak to nie - zaperza się mój stary - pewnie, że możliwe. Teraz robisz wielkie oczy, co? Po prostu oddasz jedną z twoich komórek, oni ukłują cię w palec, albo w jakieś inne miejsce, i już po wszystkim. Z tego właśnie wyhodują potem twojego sobowtóra, ale tak wspaniałego, że nie dopatrzysz się żadnej różnicy. Kiedy staniesz przed lustrem, nie będziesz pewna, czy widzisz w nim siebie, czy też swoją kopię".
"Coś podobnego - wołam - to się nazywa postęp! I właśnie kimś takim jest Gerber?"
"Nie - mówi na to mój małżonek - Gerber jest w dalszym ciągu Gerberem. Ale on ma już swojego klona, sam mi o tym mówił tydzień temu, i wygląda dokładnie tak samo jak on. Zupełnie jak dwie krople wody. I to właśnie ten typek kupował u nas przed chwilą."
Tu cię mam, myślę sobie, a na głos mówię:
"Jeśli między nimi nie ma żadnej różnicy, to skąd wiesz, że to nie był sam Gerber?"
"To przecież jasne - mówi mój stary i śmieje się przy tym. - Skoro Gerber sprawił sobie własnego klona, to myślisz, że będzie sam chodził do naszej jatki i wysłuchiwał twojego ględzenia o skąpanych w smogu płucach? Przecież teraz może już posyłać swojego sobowtóra".
Jezus Maria, byłam tym tak zaszokowana, że nie wiedziałam nawet, co mu odpowiedzieć! A był to dopiero początek! Kilka dni później spotykam na ulicy panią Kowalik z naszej apteki i kiedy tak sobie gawędzimy - a pani Kowalik jest w przeciwieństwie do mnie dosyć gadatliwa - NAGLE ZZA ROGU WYCHODZI PANI KOWALIK! Myślałam, że zaraz zbzikuję. No i potem obydwie stoją przede mną i trajkoczą jedna przez drugą, a przecież już z jedną trudno wytrzymać. No więc, gadają sobie i gadają, a ja patrzę to na jedną, to na drugą i myślę sobie: Która z nich jest prawdziwą panią Kowalik, a która klonem? Można zupełnie zgłupieć, mówię panu. Bo jest dokładnie tak, jak mówił mój stary; nie dopatrzysz się żadnej różnicy.
No, a potem z każdym rokiem robiło się coraz gorzej. Oszuści załatwiali sobie na czarnym rynku nie zarejestrowane klony i w ten sposób mieli zapewnione bombowe alibi - na przykład brali udział w jakimś telewizyjnym wywiadzie, a w tym samym czasie wysyłali swoje klony, żeby obrobiły bank. Potem udawali oczywiście niewinnych. "Co takiego, JA miałbym napadać na bank? Przecież w tym czasie występowałem w telewizji, nie widział mnie pan?" No, mówię panu, zrobił się z tego bałagan nie z tej ziemi!
Podobnie było z kampaniami wyborczymi! Każdy kandydat podróżował po kraju z dwudziestoma, trzydziestoma klonami. Nie można się było nigdzie ruszyć, żeby nie natknąć się na jednego z tych typów, stojącego w widocznym miejscu z tym swoim: "Drodzy rodacy, staję tu przed wami, aby..." i tak dalej, i tak dalej. Wtedy zaczynasz się zastanawiać, na kogo z tej trupy komików oddajesz właściwie swój głos. Chociaż tak naprawdę to jest bez znaczenia. Niech pan tylko spojrzy, Amerykanie rządzeni są już trzeci rok przez klona, od czasu tego zamachu tuż po zaprzysiężeniu. I co? Wcale nie sprawuje się na swoim stołku gorzej niż prawdziwy. Tylko patrzeć, jak i u nas dojdzie do tego. Słyszałam, że kloni naszego kanclerza nienawidzą się wzajemnie. Tak, tak, ta ambicja polityków to coś strasznego. Same kłopoty z tymi typkami. Teraz chcą jeszcze założyć własny związek zawodowy. Czy pan to sobie wyobraża? Związek zawodowy klonów! Oni wszyscy powariowali już chyba!
A jakie utrapienie te klony wniosły w nasze życie prywatne! Przecież to znane przypadki: kobiety, które uciekły z klonem, albo mężczyźni, którzy zabili swojego klonu, a potem chcieli zainkasować całą kwotę z ubezpieczenia na życia. Powiem panu tak w zaufaniu, że nieraz w sypialni, to patrzę na mojego Rudolfa i tak sobie myślę, czy to ty, mój ślubny, czy też nie. Może to tylko jego kopia, a prawdziwy Rudolf leży sobie gdzieś na Wyspach Kan aryjskich obok jakiejś Lolity, obmacując ją z zapałem, a wszedł właśnie w ten wiek, kiedy mężczyźni odzyskują wigor i chcą koniecznie pokazać, do czego to są jeszcze zdolni.
W ogóle seks i kloni to temat sam w sobie. Niech pan tylko posłucha, co przydarzyło się pani Teper, tej z naprzeciwka. Jej mąż sprawił sobie jej kopię, ale taką, jak wyglądała piętnaście lat temu. Jedyne, co jej teraz pozostało, to siedzieć bezczynnie i przypatrywać się temu, co jej ukochany mąż wyczynia z tym klonem. I nawet nie może się na to uskarżać, bo on nie zdradza jej przecież z jakąś obcą kobietą, tylko z nią samą. No, mówię panu, co za zwyczaje tu dziś panują!
A w ogóle, to - niech pan podejdzie bliżej, nie chcę mówić o tym tak głośno - chodzą słuchy o jakichś modelach specjalnych, hodowanych specjalnie dla takich wstrętnych erotomanów jak mój Rudolf, z piersiami jak balony, tyłkiem jak... nie, nie, nie chcę nawet myśleć o takich świństwach.
A jeżeli już mówimy o świństwach: jedną zaletę to takie klonowanie ma na pewno, mięso świń stało się naprawdę pierwszorzędne. Od lat szukano idealnej świni, a kiedy już ją w końcu znaleźli, zrobiono z niej niezliczoną liczbę klonów. Wystarczy zajrzeć do pierwszego lepszego chlewu; wszystkie zwierzaki jeden w jeden. Wygląda to trochę niesamowicie, tak jakby się pan upił i widział wszystko podwójnie i potrójnie. Wszystkie takie same, kropka w kropkę, naprawdę, wyobraża pan sobie? A co będzie, jeśli wezmą się teraz za siebie? Toż to czyste kazirodztwo!
Ale to właśnie dowód na to, czym musimy sobie dziś zaprzątać głowę. Dlatego mówię: dawniej wszystko było o wiele prostsze. Cóż to były za złoteczasy, wtedy, w tym poczciwym dwudziestym wieku! No, ale co zrobić, było minęło. Przeszło i nigdy już nie powróci...
Przełożył Mieczysław Dutkiewicz