literatura streszczenia


LITERATURA

WIDNOKRĄG

(Wiesław Myśliwski)

Utwór dedykowany jest synowi autora — Grzegorzowi.

Bohaterem powieści Myśliwskiego jest Piotr, Piotruś. Jest on jednocześnie jej narratorem. Z perspektywy czasu wspomina swoje dzieciństwo i młodość, przypadające  na okres wojny, a potem pierwszych lat komunizmu (właściwie - stalinizmu). Zagłębiając się w karty powieści obserwujemy jak poszerzał się widnokrąg naszego bohatera. Asystujemy przy jego pierwszych doświadczeniach miłości, rozpaczy, cierpienia, pierwszego upojenia alkoholem, odkrywania świata erotyki, a także dwoistości prawdy o ludziach.

Bohater wydobywa z pamięci kolejne ważne i mniej ważne wydarzenia ze swego życia. Często jego pamięć pobudza jakiś drobny przedmiot, myśl, zdarzenie. Nieraz wspomnienia z dzieciństwa i młodości wzajemnie się ze sobą przeplatają, przenikają, owijając się niczym bluszcz wokół jednej osoby, rzeczy czy wydarzenia. Takimi przewodnimi elementami są m. in. tango, Kruczek, cmentarz czy deszcz. 

Powieść czyta się tak jakby słuchało się wspomnień bliskiego nam człowieka, który siedząc naprzeciwko nas swobodnie snuje swoją opowieść. Bo tylko w takich warunkach myśl człowieka szybuje swobodnie; raz wybiega w daleką przeszłość, innym razem sięga do skarbnicy bliższych zdarzeń. I dopiero kiedy tak zaczęłam odbierać Widnokrąg Myśliwskiego, przestało mnie irytować to przeskakiwanie ze wspomnienia na wspomnienie, powracanie do już poruszanego wątku.

Wbrew pozorom pewnej chaotyczności w prowadzeniu wspomnień - przemyślaną kompozycją. Każdy rozdział bowiem skupia się wokół pewnej myśli przewodniej, najczęściej uwidocznionej w tytule. To właśnie ta myśl ogniskuje wokół siebie porozrzucane rąbki wspomnień , łącząc swobodnie lata dzieciństwa z latami wczesnej młodości czy dorosłości narratora. O kunszcie kompozycji świadczy także klamra spinająca snute przez bohatera wspomnienia. Pierwsze zdania powieści ukazują nam Piotra i jego ojca (opis fotografii zrobionej w czasie wojny podczas spaceru) - Piotr ma na sobie marynarskie ubranko, które kupił mu ojciec, i które było wyrazem marzeń o wyjeździe nad morze. Zakończenie jest opisem pobytu Piotra i jego syna Pawła właśnie nad  morzem, nad które nigdy nie dane było się wybrać Piotrowi i jego rodzicom. Tak więc klamrę tę stanowi morze oraz ojciec i syn.

Zachwyca mnie także język i styl Myśliwskiego. Rozbudowane zdania, poetyckie metafory i porównania  świadczące o swobodzie operowania słowem i doskonałości warsztatu pisarskiego autora. Pięknie i swobodnie prowadzona narracja, zmieniająca swój klimat i styl w zależności od osoby - inaczej "wypowiada się" matka, inaczej panny Ponckie, inaczej nauczyciel, inaczej sam bohater. Ta "inność" wynika z różnic temperamentu, wykształcenia, wieku czy osobowości. 

Myśliwski potrafi też w mistrzowski sposób uchwycić mentalność ukazanych na kartach powieści drugo- i trzecioplanowych postaci: rodziny bohatera - typowych przedstawicieli polskiej wsi, mieszkańców Rybitw, przedstawicieli Partii (wielka litera wskazuje wyraźnie na tę jedną, konkretną partię) w okolicznej cukrowni, kolegów - gimnazjalistów. 

zdobyła ona w 1997 roku Nagrodę Literacką Nike. Co ciekawe właśnie w tym roku nagrodę tę przyznano po raz pierwszy. Kolejną ciekawostką jest fakt, że Myśliwski był dwukrotnie nominowany do tej prestiżowej nagrody i dwukrotnie też został nagrodzony (po raz drugi w 2007 roku za Traktat o łuskaniu fasoli).

STRESZCZENIE


Na początku pojawia się opis 
zdjęcia, na którym jest autor (wówczas mały chłopczyk) ze swoim ojcem. Narrator ubrany jest w marynarskie ubranko. To ubranko będzie pojawiało się jeszcze wiele razy na łamach powieści, bowiem dla autora było przez długi czas jedynym wyjściowym ubraniem. Narrator ogląda to zdjęcie po wielu latach i zastanawia się, dlaczego nie ma na nim matki.

Dochodzi do wniosku, że pewnie w tym czasie kłóciła się z wujenką Martą, jako że wówczas mieszkali wszyscy „na kupie”, tzn. Piotrek, jego rodzice, dziadkowie, wujek Władek z wujenką Martą i wujek Stefan z wujenką Jadwigą. W ten sposób zostaliśmy wprowadzeni w akcję powieści.

W jednym domu mieszkają razem rodzice Piotrka (chłopca ze zdjęcia), jego dziadkowie, bracia matki: Władek i Stefan oraz ich żony: Marta i Jadwiga. Stefan i Jadwiga nie mogą doczekać się dziecka, chociaż bardzo tego pragną. Niejako w rewanżu za to Jadwiga ma piękne włosy, które myje co tydzień w deszczówce. Mimo braku dziecka Stefan i Jadwiga bardzo się kochają. Inaczej jest z Władkiem i Martą. Oni też nie mogą mieć dziecka, ale to dlatego, że Marta kiedyś „psuła”, jak mówi po latach Władek Piotrkowi: sama żyć nie chciała i nie chciała dać życia drugiemu człowiekowi.

Opis typowego wiejskiego obiadu niedzielnego na wsi. Na obiad jest rosół, co stanowi wielkie święto, jako że czasy nie są łatwe, trwa wojna. Narrator opisuje sposób zachowania się przy jedzeniu, wszyscy ssali kości, tylko nie matka Piotra, bo ona nabrała już miejskich zwyczajów. Snuje też ciekawą refleksję, że Bóg dał po to ludziom niedzielę, aby odświętnie ubrani i wymyci, mogli się przedstawić takimi, jakimi chcieliby być, a nie, jakimi są. Potem opowiada o niejakim Henkem, który lubił robić zdjęcia ludziom we wsi, a najbardziej cenił te, na których ludzie powychodzili prawdziwi, bez przyjmowania żadnych póz. Być może to on zrobił zdjęcie Piotrkowi i jego ojcu.

Bitwa pod Kannami.

Teraz Piotrek z rodzicami nie mieszka już na wsi, lecz na tzw.Rybitwach. Do miasta można było się stamtąd dostać jedynie po stromych schodach. W mieście najbardziej wyróżniające się budynki to Collegium Gostomianum, Dom Długosza, Katedra, pałac biskupi, Rynek. Matka znalazła mieszkanie przypadkiem: będąc na zakupach spytała się
w sklepie, czy ktoś nie wie o jakimś mieszkaniu do wynajęcia. Pewna młoda, elegancka pani zaproponowała jej wynajęcie sutereny pod mieszkaniem jej i jej siostry. Te panie to 
panny Ponckie, z którymi matka zaraz się zaprzyjaźniła i które potem wiele dobrego zrobiły dla niej i Piotrka. Ciągle pożyczały pieniądze, zapraszały Piotrka na kakao, uczyły go tańczyć tango, częstowały słodyczami. Stać je było na wszystko, gdyż były luksusowymi prostytutkami. Ojciec Piotrka ciężko choruje na serce i właściwie nie ma nadziei na jego wyleczenie. Mimo to matka jakby na przekór snuje wizje, jak to będzie po wojnie, gdy ojciec wróci do dawnej pracy (był buchalterem) i wszystko będzie jak kiedyś. Otrzymali rozkaz, aby przesiedlić się za Wisłę. Wtedy poznali pana Jaskółę, który później także zrobił wiele dobrego dla nich i żywił szacunek dla ojca Piotrka, gdy dowiedział się, że ten był dawniej oficerem. Piotr często musiał prowadzić swojego ojca do lekarza i w czasie tych spacerów musieli często robić przerwy z powodu choroby ojca. To właśnie podczas tych przerw ojciec opowiadał mu o różnych bitwach, o tych dawniejszych, począwszy od starożytności, jak i o tych późniejszych, w których sam brał udział. Pewnego razu doszło do małego spięcia pomiędzy nim a ojcem. Ojciec twierdził, że Hannibal był wielkim wodzem, a Piotrkowi wyrwało się, że Stalin jest większym. Ojciec nic na to nie odpowiedział, ale było mu przykro z powodu postawy syna.

Piotrek planuje ukraść krowi łeb z dostawy krów, jaka szła z Niemiec do Rosji. Starszina Iwan, pilnujący dostawy, prosi ojca, aby napisał za niego list do żony, gdyż on sam jest niepiśmienny. Przy okazji dowiadujemy się czegoś więcej o przeszłości Zygmunta: wiele lat przebywał w Rosji, służył w wojsku carskim, ale potem przeszedł do polskiego.

Towarzysz z powiatu.

Autor zamieścił ciekawą refleksję na temat słów: że są to dary naszych trosk, udręk, cierpień i łez, „ceną słów jest nasz los”. W tym rozdziale pojawia się informacja o tym, że Piotr nie ma już ojca, ale później jego postać będzie się jeszcze pojawiała. Zbliża się siedemdziesiąta rocznica urodzin Stalina, Piotr zostaje namówiony do tego, aby wygłosić przemówienie na jego cześć, żeby w ten sposób zmazać winę za to, że nie chciał nieść portretu wodza w pochodzie. Piotr jest w gimnazjum. Na uroczystość jest mu potrzebny czerwony krawat, udaje się więc w różne miejsca na jego poszukiwania. Zdobywa go wreszcie u panien Ponckich, u których zostawił go ich dawny klient. Jego obowiązkową lekturą jestNotatnik agitatora. Ma nadzieję, że na zebraniu wygłosi po prostu kilka zdań
z tegoż notatnika i to będzie wszystko. Niestety jego przedmówca niweczy jego plany, czytając książkę na głos przed zebranymi. Ciekawy opis zachowania się słuchaczy: większość z nich nie potrafi opanować senności, matki uspokajają swe dzieci: „I może właśnie to wzruszenie, że mogą spać spokojnie, bo nad ich spokojem czuwa towarzysz Stalin, sprawiło, że tu i tam, a zwłaszcza w ostatnim rzędzie pod ścianą, niektórzy spali głębokim snem.” Oczekując na swoją kolej Piotr wraca wspomnieniami do swego dzieciństwa: jak bardzo chciał mieć charta, przybycie frontu, jak dostał upragnionego charta od niejakiego Saszy. Mimo usilnych starań chart nie chciał niczego jeść, tęsknił za właścicielem, a pewnego dnia zginął. Okazało się, że wypuścił go dziadek, który nie chciał patrzeć na cierpienie psa. Piotr znajduje psa zabitego przez wojskowego, który tłumaczy się, że nie chciał tego zrobić. We wspomnienia chłopca wdziera się głos sekretarza, wzywający go do zabrania głosu.

Kruczek.

Kruczek to pies dziadków, który stał się dla chłopca jedynym prawdziwym przyjacielem
i powiernikiem jego tajemnic „światłem w ciemnościach”. Narrator wspomina Fredka Gruza, chłopca wiodącego prym na wsi, swoistego młodocianego przywódcę. Mówi także o swoim dziecinnym zauroczeniu żoną fryzjera, potem burmistrzową, która po zastrzeleniu przez partyzantów jej męża wyjechała ze wsi. Fredek ginie od niewypału, a co ciekawe, jego śmierć objawiła mu się we śnie. Po ruszeniu frontu dziadkowie i reszta rodziny wrócili do siebie na wieś, a Piotrek z rodzicami zamieszkał w pobliskim mieście. Chłopiec często odwiedza wujków i podczas jednej z takich wizyt dowiaduje się o śmierci Ferdka oraz o zaginięciu Kruczka. Piotr martwi się, że pies przeczuł, że on pragnie mieć charta i chciał zostawić mu miejsce. Jednak pies po jakimś czasie wraca, chociaż z raną, bez jednego oka. Później zagadka, kto wybił Kruczkowi oko stanie się swoistą obsesją wuja Władka, nasilającą się po śmierci wujenki Marty. Władek urządził nawet z tego powodu awanturę w sklepie. Ojciec Piotrka oświadcza, że nie wraca do pracy w mieście i zostaje z rodziną. Władek opowiada Zygmuntowi o Kruczku. Zygmunt nie może wrócić do pracy (partyzantka), gdyż w jego l organizacji była „wsypa”. Piotr jest świadkiem stosunku pomiędzy Stefanem i Jadwigą. Władek rozmawia z burmistrzem o Kruczku, ta rozmowa robi na nim duże wrażenie, nawet po śmierci burmistrza będzie przychodził na jego grób. Narrator wysnuwa refleksję, że grób burmistrza stał się dla Władka czymś w rodzaju utrwalacza pamięci o Kruczku, „
bo trwałość pamięci jest miarą rozpaczy, a rozpacz to przecież nic innego, jak dumny i cierpliwy związek człowieka z samym sobą.” Potem nagle narrator przechodzi do sytuacji teraźniejszej, pisze, że zostało mu kilka dni urlopu i postanowił odwiedzić wraz z synkiem wujostwo oraz spędzić kilka dni u matki. W starym domu został tylko wujek Władek, gdyż Stefan z Jadwigą przenieśli się do własnego domu, a reszta domowników zmarła. Małżeństwo wzięło na wychowanie dziewczynkę o imieniu Mariola. Władek mieszka więc sam i gospodarstwo jest coraz bardziej zapuszczone.

Piotr ma wrażenie obcości, przyjeżdża tylko na groby, „jako że z grobów najtrudniej się wyzwolić”. Zastanawia się, czy to miejsce to nie jest środek jego widnokręgu, stwierdza, że to jest jego miejsce, przed którym nie może uciec, podobnie jak każdy z nas, bo w każdym człowieku jest miejsce, w którym zawarty jest jego los, „bo los to wyznaczona ci z mocy grobów przestrzeń

Pierwsza lekcja.

Panny Ponckie otaczane są ogólną zazdrością z powodu swego bogactwa. Matka Piotra broni ich przed ludzkimi językami. Ona zawsze były dla niej i dla Piotrka dobre, zapraszały go na kakao, uczyły go tańczyć tango. Zazwyczaj ich goście przychodzili do nich po zmroku. Kapitan Jefremow zostawił im kiedyś główkę od maszyny do szycia, co im się później bardzo przydało, jako że po zakończeniu kariery zostały wziętymi krawcowymi. Umiera ojciec Piotra. Na nim nie robi to wielkiego wrażenia, gdyż od dawna przyzwyczajony był do jego choroby i do tego, ze wszystkim i tak zajmuje się matka. Ojciec został pochowany na wsi, „między swoimi”. Na cmentarz odwoził go Jaskóła. Piotr rozpoczyna edukację szkolną
u pewnego starego nauczyciela. Mimo że wcześniej padła informacja o śmierci Zygmunta, autor prowadzi narrację jakby on wciąż żył, czas akcji nie jest jednolity, przejścia od czasu przeszłego do teraźniejszego są bardzo płynne. Refleksja o miłości: „
Kocha się tak samo przez wady i nieszczęścia i może nawet głębiej, a najgłębiej kocha się przez ból.” Pan na razie godzi się uczyć Piotrka za darmo. Pierwszym zadaniem chłopca było napisanie pracy na temat widnokręgu.

Kościół Świętego Jakuba.

Ojciec zaprzyjaźnia się ze starsziną Iwanem, który dostarcza krowiego mięsa rodzinie Piotrka, przez co powodzi im się coraz lepiej, czasami nie mają nawet co robić z jedzeniem
i marnuje się ono. Dostawy krów jednak się kończą. Piotrek w dalszym ciągu odbywa lekcje
z nauczycielem, on daje mu wskazówki, np. uczy go, aby nie chodził za szybko, gdyż drugi raz nie zrobi tego samego kroku, że to, co widzi każdy z nas, nie zostanie zobaczone przez drugiego człowieka, choćby tamten widział dużo więcej. Prowadzi go do bożnicy żydowskiej. Piotr był tu już kiedyś z dziadkiem, bożnica była pierwszym miejscem, w którym postawił stopę w tym mieście. Ze wzgórza, na którym stał kościół widać było biały dom i sad. W tym domu mieszkała 
Anna, późniejsza żona Piotra, a w kościele Świętego Jakuba odbył się ich ślub. Tam też było miejsce ich randek, często spotykali się na popołudniowych nabożeństwach, bowiem Anna była strzeżona przez rodziców, a kościół był dla niej doskonałym alibi. Po nabożeństwie Piotr często odprowadzał ją do domu. Anna jest uczennicą organisty Jana. Po jego śmierci ksiądz zwraca się do niej z prośbą, czy nie mogłaby go przez jakiś czas zastąpić. Pod presją rodziny, która uznała to za wielkie wyróżnienie, Anna godzi się na to. W czasie prób często towarzyszył jej Piotr, próby były dla nich okazją do spotkań. Jednak po jakimś czasie ktoś dopatrzył się, że Anna nie przychodzi na próby sama
i odtąd młodym towarzyszył zawsze kościelny. Anna wytłumaczyła mu, że Piotr jest jej kolegą z klasy i również uczy się muzyki. Nagle następuje przejście do teraźniejszości, Piotr jest znów z nauczycielem, można się domyśleć, że tamte wydarzenia miały miejsce później, więc powieść oscyluje wokół trzech czasów. Pan pokazuje mu księżniczkę Adelajdę, fundatorkę kościoła, córkę Kazimierza Sprawiedliwego. Nauczyciel pisze o niej książkę, opowiada chłopcu o niej, Adelajda nigdy nie wyszła za mąż i kościół powstał jakby z jej cierpienia. Potem znów przejście do przeszłości. Piotr wspomina jak poznał 
Sulkę. Było to pierwszego dnia, kiedy przyjechał z rodzicami do dziadków. Sulka była bezwstydna, nie nosiła majtek i z tego powodu była utrapieniem rodziców (Żydów Szmulów) i powodem do szyderstw dla innych. Sulka tłumaczy Piotrowi, że stworzył ją Bóg, a nie rodzice i ona nie ma zamiaru sprzeciwiać się Mu i niczego ukrywać. Nadchodzi wiadomość, że Żydzi mają być wywiezieni do miasta. Sulka i Piotr widzą jak jacyś ludzie idą do ślubu przez sad. I znów następuje przejście, nagle narrator przechodzi do opisu własnego ślubu z Anną. On sam znajduje się jakby w dwóch miejscach jednocześnie — widzi swój ślub z dystansu i sam
w nim uczestniczy. To on i Anna idą ścieżką przez sad między drzewami. We wspomnieniach autora jest koniec sierpnia.

W deszczu.

Wzgórze, na którym stoi miasto zaczyna się obsuwać i miasto zaczyna się zapadać. Po domu, w którym mieszkał Piotr, nie został nawet ślad. Piotr prowadzi swego syna Pawła w to miejsce, gdzie kiedyś mieszkał, mimo że Paweł nie chciał przyjechać, jakby wiedział, że ojciec chce w ten sposób zbliżyć się do Anny. Domyślamy się, że Anna nie żyje, choć
w powieści nie jest to wyrażone wprost. Paweł mówi do ojca: „Ja nie mogę być przecież zamiast matki.” Piotr uświadamia sobie, że przyprowadził syna na schodki po to, aby wypróbować słowa „odpocznijmy trochę”. Dopiero z nagrobnej tabliczki dowiaduje się, że jego ojciec miał na drugie imię Adam. Przypomina sobie jego opowieści o bitwach, przytacza jego słowa. Podczas jednej z przechadzek Anny i Piotra zaczął padać deszcz i schowali się oboje pod parasolkę Anny. Wtedy też po raz pierwszy wziął ją pod rękę. Anna zachwycała się deszczem: „
Było coś przejmującego w tych jej zachwyceniach, kto wie, może przeczucie, że każde zachwycenie jest jak deszcz.” Znów przejście w czasach, wspomnienie Piotra zostało wywołane przez przechadzkę z panem, w czasie której zaczął padać deszcz. Matka często wypominała Piotrowi zagubionego buta: „Jakby jej i moja pamięć rozeszły się na zawsze przy tym bucie”.

W poszukiwaniu zgubionego buta.

Piotr z rodzicami wyruszają do sąsiedniej wsi, w której podobno potrzebny jest sekretarz i Zygmunt ma nadzieję objąć tę posadę. Poza tym, w gospodarstwie, gdzie mieli mieszkać po wysiedleniu, zabrakło dla nich miejsca. Matka chwali się przed gospodarzami, że jej mąż pracował przed wojną na poważnym stanowisku, a wcześniej był oficerem. Ci informują ją o posadzie sekretarza. Musieli pokonać rzekę San promem, aby dostać się do wsi. Jeszcze wtedy nikt nie wiedział o chorobie ojca, wszyscy myśleli, że ma nerwy zszarpane przez wojnę. W czasie postoju pod wierzbami Piotrek zdejmuje buty. Potem okazuje się, że jeden z nich gdzieś zginął. W związku z tym on i matka wyruszają na poszukiwanie buta. Znowu autor nie utrzymuje chronologii wydarzeń, lecz wraca wspomnieniami do przeszłości, wspomina np. nagłe pogorszenie stosunków pomiędzy matką a pannami Ponckimi. Teraz opisuje sytuację już po śmierci matki, kiedy pali przepisy gromadzone przez nią przez lata
i ma wrażenie, że niszczy jej pamiętnik, w którym ukryła swoje myśli, westchnienia, tęsknoty, żale, lęki, łzy, rzeczy, które chciała ukryć przed wszystkimi. Te przepisy matka zbierała do końca życia, nawet, kiedy Piotr poszedł na studia. Kiedy je pali, ma wrażenie, że dopiero teraz matka naprawdę umiera, odchodzi. Piotr przedstawia Annę matce, dziewczyna robi na niej dobre wrażenie, zachwycona jest zwłaszcza jej oczami. Potem wraca do poszukiwania buta, znów jest na drodze z matką. Zachodzą do wsi, ale tam nikt go nie widział. Mijają kapliczkę świętego Antoniego, która później okazuje się być kapliczką świętego Izydora. Matka wysnuwa ciekawą refleksję o świętych: „To i święci to tacy z ludzi przez Boga do pomocy zaproszeni”. Mimo zapadających ciemności poszukiwania buta wciąż trwają.

Nie zatańczone tango.

Piotr jest na swojej pierwszej szkolnej zabawie. Zanim jednak przejdzie do opisu tej zabawy wraca wspomnieniami do pogrzebu ojca. Trumnę z ojcem wiózł pan Jaskóła, nie wziął za to pieniędzy, więc matka dała mu jeden z krawatów po mężu. Teraz jednak Piotr nie ma co założyć na zabawę, a wstydzi się pożyczyć krawat od pana Jaskóły. Niezawodne okazują się jak zwykle panny Ponckie, które przy okazji wybierania krawata wspominają swych dawnych klientów: sędziego, tajniaka, fotografa, fryzjera i wielu innych. Matka daje mu też sygnet po ojcu, a panny Ponckie krawat po hrabim Mundku. Po ojcu został mu jeszcze pas oficerski i brzytwa. W czasie zabawy czeka na tango, aby wreszcie móc poprosić do niego Annę, ale wciąż ubiegają go inni. Czekając na swoją szansę, przypomina sobie swoje poranne wizyty u Ponckich, to, jak uczyły go tańczyć tanga, częstowały kakao i czekoladą. Panny Ponckie uczyły go, że „tango jest wieczne. Tanga się człowiek uczy nie na jeden sezon, lecz na całe życie. Całe życie trwa sezon. Kto nie umie tańczyć tanga, ten w ogóle jakby żyć nie umiał.” Piotr pod drabinkami przeżywa męki, a tymczasem Anna jest rozchwytywana przez chłopców. Odczuwa nienawiść do wszystkiego, także do tanga. W końcu upija się, aby nabrać odwagi. Niestety upija się do nieprzytomności i zmuszony jest szukać pomocy u Ponckich, gdyż boi się pokazać matce w takim stanie (to będzie opisane później). Do domu odprowadza go Koza. Wcześniej wstępuje na trybunę, z której wymiotuje. W końcu zasypia, przypominając sobie kłótnię dziadka z wujkami o bitwę pod Racławicami.

Zabijcie i mnie, panowie!

Rozdział zaczyna się od opisu pogrzebu ojca. Na pogrzeb przyjechały panny Ponckie
z ogromnym wieńcem, wzbudzając w zgromadzonych coś w rodzaju podziwu, zmieszanego
z zazdrością. Piotr uznaje je nieomal za święte, które zeszły z obrazów, aby wywyższyć śmierć ojca. Ostatnim zmartwieniem ojca było, skąd matka weźmie pieniądze na pogrzeb i na trumnę. Autor wspomina śmierć partyzanta, pisze, że w lesie znajduje się grób
z kilkudziesięcioma zabitymi i parę pojedynczych grobów. Ojciec został pochowany na nowym cmentarzu po ściernisku, które jeszcze gdzieniegdzie przeświecało spod ziemi. Grób zastrzelonego znajdował się w rogu i to on zapoczątkował cały cmentarz. Natomiast grób burmistrza był bardzo okazały, stał pośrodku, autor ma wrażenie, że wręcz stoi nie pośrodku cmentarza, lecz widnokręgu. Dopiero po tym opisie przechodzi do opisu śmierci burmistrza. Został zastrzelony w środku tygodnia zaraz po mszy. Jeden z oprawców przyjął komunię,
a nawet ukląkł obok burmistrzowej. Ksiądz miał przeczucie, po co przyszli trzej tajniacy. Ten, który przyjmował komunię zabił burmistrza strzałem w pierś, a jego żona krzyknęła: „Zabijcie i mnie, panowie!” Narrator pisze, że burmistrz musiał przeczuwać swoją śmierć
i może dlatego „gnało go ciągle na tym koniu i nie tylko w dzień, ale i nocami.” Po śmierci męża burmistrzowa wyjechała do Niemiec. Na marginesie autor wysnuł ciekawą refleksję
o rozpaczy: „[…] jedyna droga do tajemnicy prowadzi przez rozpacz. […] szczęśliwi, których stać na rozpacz.” Po wielu latach Piotr przyjeżdża do rodzinnych stron sam, bez Pawła
i kieruje się do Ponckich. Teraz są znanymi krawcowymi, przeniosły się na Rynek jeszcze za życia matki. Odwiedza też Kozę, który bardzo się zmienił — wyłysiał i przytył. Dawny kolega wyznaje Piotrowi, że sam kochał się w Annie, podobnie jak większość chłopców. Odwiedza też burmistrzową, która mieszka w mieście i jest klientką pan
ien Ponckich.

Dotknięcie.

Narrator wraca do sytuacji, kiedy upił się po swojej pierwszej zabawie. Pijany, ma wrażenie, że zbliża się ku niemu ojciec, słyszy, jak głośno bije jego serce. Widzi też, jak od Ponckich wychodzi jakiś mężczyzna. Poznaje go wiele lat później, kiedy przyjeżdża
w odwiedziny do matki. To inżynier, który ma zbudować most. Udaje przed matką, że jest kuzynem Ponckich. Znów wraca do sytuacji owego wieczoru, inżynier zostawił u Ponckich teczkę z planami, musiał się po nią wrócić. Właśnie wtedy Piotr poznaje całą prawdę o nich, kiedy przychodzi do nich w nocy, aby wytrzeźwieć. One tłumaczą się przed nim, że życie nie ma tylko jednej strony: „Po tej się człowiek śmieje, a po tamtej płacze, po tej tęskni, ma nadzieję, a po tamtej czas płynie.” Wyznają też Piotrowi, czym dla nich jest miłość: „
Miłość to nie to, z kim by się…, […] lecz z kim by się umierać chciało.[…] Miłość trzeba wytęsknić, wycierpieć, wypłakać. A i tak nie ma pewności, czy się zjawi.” Wraca do domu, okłamuje matkę, że najwięcej tańczył z Anną, ona żali się, że Ponckie wyjątkowo hałasowały. Dopiero teraz narrator opisuje, jak poznali się jego rodzice: zeswatali ich ojcowie obojga, którzy znali się dużo wcześniej. Ojciec Piotra niedawno wrócił z wojska i zastanawiał się, co dalej robić. Ojciec namawiał go, żeby przejął rodzinną karczmę, ale Zygmunt nie widział się w roli karczmarza. Kiedy brał ślub z matką, nie był już najmłodszy. Matce najbardziej podobały się w nim jego oczy. Przez rok matka prowadziła restaurację, lecz potem wyprowadzili się. Piotr czuje się winny wobec Anny, chociaż tak naprawdę jeszcze się nie znają. Wyznaje, że była jego udręką, odkąd zobaczył ją na którejś z przerw w szkole. Pewnej wrześniowej niedzieli Piotrek z kolegami wybrali się z dziewczynami kajakami nad Wisłę. Kapielówki pożyczył oczywiście od Ponckich. Niespodziewanie dla niego samego przysiadła się do niego Anna. Kiedy wsiadała do kajaka przytrzymał ją za rękę i „Ten dotyk nigdy już nie znikł z mojej dłoni.” Annie pęka kostium, Piotr jest spłoszony, nie wie co powiedzieć, nie znajduje słów. Boi się spojrzeć na wyłaniający się skrawek jej piersi, gdyż ma przeczucie, że „w tym jednym spojrzeniu na wyłaniający się z tego pęknięcia w kostiumie biały skrawek jej piersi kryje się nasze wspólne przeznaczenie”. Anna wyznaje, że chciała, aby Piotr poprosił ją wtedy do tanga, mówi: „Dla mnie i tak odtamtąd jesteśmy już razem.” Chce, żeby Piotr dotknął jej piersi, mówi, że kiedyś może zrozumie, co kryje się za jej słowami, a on zrozumiał to dopiero po latach:„Niewiele przecież trzeba słów, żeby zamknąć w nich nasze przeznaczenie. I, być może, ze wszystkich słów tylko te niedokończone są jak ziarna, kiełkują, rosną.” Później po latach Anna kładzie jego dłoń na swoim wygórzonym brzuchu, w którym rośnie ich syn. Teraz znajdujemy się na plaży. Paweł prosi ojca, aby zbudował mu zamek z piasku. Obaj przykucają nad budowlą i tę chwilę ktoś utrwalił na fotografii, na której są tylko ojciec z synem i nikt ani nic w tle. Głowa Piotra pochyla się nad Pawłem „jakby jakiś cień nad radością Pawła.


O czym jest ta historia? Zaczyna się w latach wojny, na wsi pod Sandomierzem (nazwa miasta nie pada, ale realia wskazują na Sandomierz w sposób oczywisty - gdybyśmy nawet nie wiedzieli, że autor urodził się w Dwikozach). Oczyma dorastającego chłopca widzimy dom rodzinny: dziadków, wujów i ciotki, a przede wszystkim ojca i matkę - odmiennych od siebie i od reszty rodziny zarazem, oglądanych przez Piotra z nie słabnącym zainteresowaniem. Nie mniej intrygujące są postacie innych - niezwykła figura niemieckiego burmistrza, starsziny Iwana, panien Ponckich, Sulki czy Anny. Nie ma powieść Myśliwskiego wyraźnej, łatwej do opowiedzenia fabuły, a tym bardziej puenty; jest jak samo życie, przepełniona zdarzeniami, które niekoniecznie składają się w jakieś logiczne ciągi, choć czasami przykuwają szczególną uwagę i wyzwalają dłuższą, bardziej drobiazgową opowieść - tak jak opis szaleństw burmistrza, przeżycia na linii frontu, smutna historia charta, a także Kruczka z wybitym okiem i dziwnej manii wuja Władka, wspomnienie o krowiej rzeźni, pierwszej lekcji, agitacji w fabryce, poszukiwaniu buta, chorobie ojca, pierwszym balu itd. 
Widnokrąg to zatem na pozór typowa "powieść o dojrzewaniu", opisująca kolejne olśnienia światem swego bohatera, a kończąca się - jak należy - jego wejściem w dorosłość. Po latach Piotr przyjeżdża do swego miasta z synem, by mu pokazać świat własnego dzieciństwa: krąg życia się zamyka.

Widnokrąg jest z pewnością osobisty i w sporej na pewno mierze autobiograficzny, jak każda więc powieść tego rodzaju przestaje być tylko kreacją sztucznego, fikcyjnego świata przenoszącą autorskie przesłanie. Jej fabuła, postacie, zdarzenia istnieją tak, jak istnieje otaczająca nas rzeczywistość - nie do końca przejrzyste i wytłumaczalne, wymagające bacznej uwagi, namysłu nad swym wewnętrznym sensem i konsekwencjami. Autor takiej książki "czyta" swoje życie tak samo, jak czytelnik czyta jego z kolei relację - nie dochodząc nigdy do jakiejś ostatecznej konkluzji i pełnego rozumienia. Skoro więc żadnego ze zdarzeń nie można nigdy "doczytać do końca", nie można go też pozostawić za sobą, dążąc do zdarzeń nowych: wszystko istnieje tutaj niejako na jednym planie, a opowieścią rządzi zasada wielokrotnych nawrotów i zarazem antycypacji. I tu docieramy do zasadniczych cech konstrukcyjnych, które rzucają się w oczy czytelnikowi Widnokręgu. Nie jest to z pewnością powieść ułożona wedle porządku przyczynowo-skutkowego; tajemnicą jej "jedności w wielości" jest już raczej fenomen życia - narodzin, przechodzenia z dzieciństwa w młodość, dojrzewania, starości i śmierci. Nie ma w tym za grosz "sensacyjności", narracyjnego napięcia wyzwalającego w czytelniku emocje i oczekiwania - wprost przeciwnie: życie jest przedsięwzięciem pełnym trudów i przeciwieństw, ale w zasadzie przewidywalnym, poddanym dobrze znanej zasadzie wiecznego powrotu. Dlatego Myśliwski baczy, aby swego odbiorcy niczym nie zaskakiwać: wszystkie rozpoczęte opowieści prezentują już na wstępie swe zakończenia. I tak wiemy z góry, że choroba ojca skończy się śmiercią, że Anna zostanie żoną bohatera, że nieszczęsny but nigdy się nie znajdzie. Wiedząc to, możemy rozkoszować się już czystą przygodą bezinteresownej lektury.

To w istocie niezwykłe: literatura rozmyślnie pozbawiona suspense’u, wytrzebiona z tego typu emocjonalności, która powstaje na styku tego, co minione, więc znane - i tego, co przyszłe, więc zasłonięte, niepewne, czasem groźne. Proza powieściowa żyje od lat z eksploatacji tego typu uczuć: zawiesza rozstrzygnięcia, zadaje czytelnikowi różne proste zagadki, które niebawem rozwiązuje, spełniając lub zawodząc jego oczekiwania. Zagadka Widnokręgu postawiona została inaczej, a jej treść brzmi znacznie bardziej zasadniczo: jest to po prostu pytanie o sens życia, na które nie da się oczywiście udzielić żadnej odpowiedzi w stylu rozwiązań rodem z sensacyjnej powieści. "Odpowiedzią" u Myśliwskiego zdaje się być ciągłe zadawanie tego samego pytania - w różnych wersjach, różnych sytuacjach, w związku z coraz to nowymi losami indywidualnymi. W ten sposób odpowiedzią na pytanie, kto i dlaczego okaleczył psa Kruczka, staje się całe życie wuja Władka zorganizowane wokół tej obsesyjnie powracającej kwestii, odpowiedzią na pytanie o sens życia ojca staje się życie Piotra, a dla niego z kolei - życie jego syna, Pawła. Życie bohaterów Widnokręgu organizuje się wokół pewnych marzeń i projektów, najczęściej nie zrealizowanych: ojciec chciałby wyzdrowieć i odzyskać nobilitującą go w środowisku urzędniczą posadę, matka marzy wciąż o zrobieniu dobrego interesu i wyjściu z biedy, panny Ponckie -o prawdziwym wykwincie, wuj Władek - o wykryciu dręczycieli Kruczka, Piotr różnie - a to o krowim łbie, a to o zatańczeniu z Anną. Te oczekiwania najczęściej się nie spełniają, a jeśli nawet spełniają, to z reguły inaczej niż się spodziewano, treścią życia nie jest bowiem spełnienie marzeń, ale to szczególne napięcie tworzące się pomiędzy projektem a jego realizacją, pomiędzy wyobrażeniem a rzeczywistością, pomiędzy uczuciami a ich wypełnieniem. Mógłbym powiedzieć, że bardzo to egzystencjalistyczne z ducha, gdyby egzystencjalizm od lat czterdziestych nie zszedł już tak głęboko pod strzechy, że nie wiemy nawet, kiedy nim oddychamy.

Treścią życia są też obsesje - chciałbym powiedzieć: "życiodajne", bo póki trwają, ziemskie bytowanie wydaje się mieć sens. Ale obsesje pożerają też wszystkie inne treści psychiki, żądają dla siebie wyłączności, redukują świat do tej jednej, jedynej myśli. Wokół obsesji obudowują się w powieści charaktery - nader różnorodne zresztą i atrakcyjne lekturowo - jak szczególnie doskonała postać matki, której praktycyzm, zdrowy rozsądek, połączony jednak z pewnego rodzaju nieuleczalną naiwnością, autor obserwuje z mieszaniną czułości i rozbawienia. Równie zapadającą w pamięć jest kreacja zbiorowa panien Ponckich, których stara jak ludzkość profesja przestaje być czymś uwłaczającym, staje się trybutem spłacanym marzeniom o prowadzeniu "normalnego" domu w nienormalnej epoce. I wreszcie postać młodziutkiej Żydówki, Sulki, którą wojna odarła do naga ze złudzeń i konwenansów, przydając jej postaci - przedwcześnie - dojrzałości i dramatyzmu. Portret Sulki jest - przy całej wyrazistości - migawkowy, zwykle jednak charaktery w Widnokręgu nie są czymś statycznym i niezmiennym: poszczególne osoby obserwujemy niekiedy na przestrzeni wielu lat - z coraz to innego punktu widzenia, z coraz większą o nich wiedzą. I one też zmieniają się na oczach bohatera, ewoluują, jawią się w nowych kontekstach - niczym postacie zaludniające siedmioksiąg Prousta.

Myśliwski nie zbudował więc w swej powieści jakiejś emocjonującej, biegnącej ku swemu rozwiązaniu akcji, ale raczej namalował co najmniej z tuzin świetnych portretów ludzkich i przy tym stworzył szereg znakomitych, pozostających w pamięci scen - jak ta nieco upiorna i przekornie pozbawiona rozwiązania scena agitacji w fabryce, jak pyszna historia poszukiwań buta, jak opowieść o pierwszym balu - i szereg jeszcze innych. Te sceny - i cała w ogóle fabuła powieści - zostały potasowane i przemieszane wbrew zasadzie chronologii, zgodnie natomiast z logiką działania pamięci, która przechodzi swobodnie od skojarzenia do skojarzenia, określając tylko swój punkt wyjścia i punkt dojścia, pomiędzy nimi wszelako pozostawiając chaos splątanych wątków, nawrotów i powtórzeń. Obraz świata tworzonego przez autora nie powstaje więc liniowo - poprzez opowiedzenie jakiejś historii od początku do końca - ale raczej metodą nakładania na siebie różnorodnych i nie poskładanych skrawków opowieści, których zadaniem jest rekonstrukcja jak gdyby przestrzennej mapy, istniejącej niejako "obiektywnie", tzn. niezależnie od aktu opowiadania (co umożliwia rekonstrukcję w dowolnym porządku i z dowolną dokładnością). Nic to zapewne nowego w dziedzinie teorii powieści, ale w Widnokręgu zdaje się mieć szczególny sens, który chciałbym tu wydobyć.

Wiesław Myśliwski uważany był zawsze za jednego z najwybitniejszych w Polsce (obok Tadeusza Nowaka) prozaików nurtu chłopskiego. Źródła tego nurtu - wraz z przemianami na wsi - poczęły właśnie wysychać i kto wie, czy powieści Myśliwskiego nie są ostatnią jego, świetną, emanacją. Widnokrąg zresztą, którego akcja rozgrywa się przede wszystkim w Sandomierzu, zdaje się być nader nietypowym przedstawicielem gatunku. Czym więc różni się ta książka od książek autorów urodzonych i wychowanych w mieście? Wedle mego zdania - stosunkiem autora do czasu i do zdarzeń życia. Proza "miejska" traktuje czas znacznie bardziej dynamicznie, obrócona jest najczęściej w przyszłość, oczekuje nadchodzących zdarzeń, przeszłość pozostawiając za sobą, z góry akceptuje zmianę, dąży do wyjaśnienia i spuentowania swych wątków fabularnych. Proza "chłopska" akcentuje chętniej (co oczywiste) kolistość czasu, jego nawroty i idącą za tym względną stałość obrazu świata; do zdarzeń - życiowych, historycznych - podchodzi osobliwie, szuka w nich bowiem zawzięcie jakiegoś mitycznego sensu, powraca więc wciąż do tych samych scen, oświetlając je z różnych stron i próbując złożyć z nich znaczącą całość. Stąd właśnie bierze się czasowa "płaskość" tej powieści, istnienie przeszłych i teraźniejszych zdarzeń na jednej płaszczyźnie, swoista obsesyjność nawrotów pamięci.

Cóż jednak w wyniku powstaje? Bez wątpienia, puenty literatury "chłopskiej" mniej są na ogół wyraziste i "twarde" niż u jej "miejskiej" odpowiedniczki, dotyczą bowiem spraw bardziej elementarnych: porządku świata i sensu życia. Mitologiczne "odpowiedzi" na zadawane pytania mogą być więc tylko wykrętne, ogólnikowe, udzielane z wyraźnym dystansem. Tak jest też w Widnokręgu: zadawane tam - pośrednio, nie wprost - pytania o sens nie uzyskują żadnej odpowiedzi, choć można byłoby szukać jej śladów w powracającym wciąż obrazie schodów wiodących na sandomierską skarpę, w podejmowanym własnowolnie wysiłku pokonywania ich wciąż, co ojca kosztuje życie, Piotrowi zaś pozwala - metaforycznie - wydobyć się z Rybitw w świat. Owe schody są więc w powieści metaforą czy może nawet symbolem egzystencji i jej trudów - ale niewyraźnym, nie narzucającym się, należącym bowiem do świata realnego, spoza powieści, wymagającym więc "lektury", nie zaś ustanowionym autorską arbitralną decyzją.

Widnokrąg wszelako nie przynależy do literatury "autentyku" - związek jego fabuły z życiorysem autora nie jest w powieści postawiony jako problem dla czytelnika - utwór jest zamkniętą w sobie artystyczną kreacją i zaprasza do rozkoszowania się różnymi swymi - czysto literackimi - jakościami. Bo przecie Myśliwski jest przede wszystkim pisarzem, majstrem słowa, które potrafi zapisać - realne, uchwycone w rzeczywistych sytuacjach - następnie przetworzyć, komponując z języka prawdziwie muzyczne sceny. Posłuchajmy takiej oto na przykład scenki z rozdziału W poszukiwaniu zgubionego buta:

...wykrzyknęła w pola: - Hej, nie widzieliście może buta?!

Jakby zerwany ze snu, podniosłem wzrok znad ścieżki za tym jej krzykiem. W głębi pola jakiś chłop wsiadał właśnie na wóz wypełniony czubato kartoflami, a za nim dalej w głębi kilka pochylonych kopaczek dziabało motykami w uschniętych radlankach.

- Jakiego buta?! - Już miał jedną nogę wspartą na rozworze, a ręką trzymał się kłonicy, lecz puścił i stanął obiema stopami na ziemi, obracając się ku nam.

- No, buta! - wyrzuciła matka w odpowiedzi, prawie obruszona, że nie rozumie, jakiego buta. Przystanęła, ja za nią. - Zgubił chłopak! Szliśmy rano tędy, tylko w tamtą stronę, i jednego nie ma.

Znad radlanek uniosły się kopaczki i któraś krzyknęła:

- Co się stało?!

- Zgubili buta! - odkrzyknął chłop. - Nie wykopała tam która?! - I zarechotał, aż się po polu rozniosło, a koń spłoszony rzucił łbem.

- Buta?! Matko Święta! - Któraś z kopaczek z uniesioną motyką już biegła w naszą stronę, pokrzykując: - Matko Święta! Matko Święta!

Zerwały się za nią i pozostałe i szły na nas z tymi uniesionymi motykami, pokrzykując jakby w jakimś chórze, to w zdziwieniu, to ze zgrozą:

- Matko Święta! Chryste Panie! Matko Święta! Chryste Panie!

A chłop aż się zanosił tym rechotaniem. Coś tam próbował pokrzykiwać do zbliżających się kopaczek, lecz żadne słowo nie mogło się przez ten jego rechot przedrzeć i tylko popluwał jakimiś ćwiartkami, połówkami, strzępami słów, jakby kartoflami z wozu rzucał.

Staliśmy obśmiewani tym jego rechotem, aż w końcu matka zdobyła się na odwagę i krzyknęła:

- I z czegóż się tak śmiejecie jak głupi do sera?! Wyście nic nigdy nie zgubili? To jeszcze zgubicie, da Bóg! Chodź, Piotrek, idziemy. - Złapała mnie za rękę. - Z głupim znaleźć, to już lepiej z mądrym zgubić.

Ta scenka - językowo, melodycznie i, rzec można, choreograficznie skomponowana - dowodzi, jak kunsztowna jest najnowsza proza Myśliwskiego. Redukcję napięcia "fabularnego" (wiadomo, że but się nie odnajdzie) równoważy wzmożonym napięciem estetycznym. Przyjrzyjmy się pozornemu chaosowi kompozycyjnemu powieści, temu kłębowisku nakładających się czasów i anegdot, a okaże się przemyślaną konstrukcją, w której każda historia, rozpoczynana niby to przypadkiem, pod naciskiem nagłego skojarzenia czy przypomnienia, ma swoje dobrze określone miejsce. I tak na przykład opowiadanie o agitacji w fabryce, groteskowa anegdota z czasów dekretowanej odgórnie miłości do radzieckich towarzyszy i ich przywódcy, zostaje nagle przerwane, aby pomieścić wewnątrz historię o żołnierzu Saszy i charcie, którego podarował chłopcu - i ta opowieść jest jakby na wpół sennym marzeniem o przyjaźni prawdziwej, którą zniszczyła imperialna polityka. A chart rozjechany przez ciężarówkę - byłżeby to znowu symbol? Widnokrąg pełen jest takiej na wpół wcielonej i potwierdzonej niby-symboliki, bo przecie zdarzenia fabularne istnieją tam na podobieństwo zdarzeń rzeczywistych, których "symboliczność" można zakładać tylko w cudzysłowie i nie całkiem na serio. To, co w powieści Myśliwskiego obciążone jest najwyższą powagą, ukrywa się głębiej - to tajemnica sukcesji pokoleń, pamięci o rodzicach i dziadkach, którzy odchodzą w niebyt, przekazywania swych doświadczeń dzieciom i - najprościej wreszcie: tego, że jesteśmy wpierw synami czy córkami, by niebawem - zanim sami sobie zdążymy dać odpowiedź na najważniejsze egzystencjalne pytania - stać się sami ojcami swoich znów synów i córek. Wzniosłe to i właściwie niepojęte, choć przydarzyć się może na co dzień niemal każdemu z nas.

Jestże więc Myśliwski ostatnim "pisarzem chłopskim"? Tak, jeśli weźmiemy pod uwagę specyficzny w jego twórczości sposób oglądania świata. Ale jest też pisarzem uniwersalnym i filozoficznym - jak każdy autor, który umie patrzeć i swoją wizję potrafi doprowadzić do ostatecznych konsekwencji.

Główmy bohaterem powieści jest Piotr. Wspomina on dzieciństwo, które przypadło na czasy wojenne, młodzieńcze lata w powojennej Polsce, kiedy wszystkiego brakowało, a jedyną szansą na dalszą edukację było bratanie się z komunistami. Jednak nie jest to posępna książka. Brak w niej użalania się nad sobą, Piotrek mimo, że bohater pierwszoplanowy jest punktem odniesienia do poznania różnych wydarzeń, a przede wszystkim osób. Paradoksalnie wiemy o nim naprawdę mało - jego uczucia są stłumione, pozwala innym grać pierwsze skrzypce, stojąc pokornie gdzieś z boku. Wiemy co jego matka myślała na tematów wiele; jak bardzo przeżyła wojenne lata, przesiedlenia. A nasz Piotr? Nie ma w nim żalu za straconymi latami, wspomnienia są barwne, ale brak w nich osobistej refleksji, jakby opowiadał film. Taki zabieg może dziwić czytelnika, jednak im dłużej czytałam Widnokrąg doceniałam tą "przezroczystość" Piotra. Opisywał swoje młodzieńcze lata w sposób prosty, a jednak tak bardzo trafny.  Fabuła płynie leniwie jednak ani przez chwilę nie poczułam się znudzona. 


Myśliwski pięknie posługuje się językiem, narracji mógłby pozazdrościć mu niejeden ceniony pisarz. Pod pozornie nieskomplikowaną fabułą kryje się prawdziwa kopalnia ludzkich uczuć, losów. Każdy bohater pojawia się w jakimś celu, brak tu przypadkowości, chaosu, nierównych momentów wybijających z rytmu tak często czytelnika. Nie jest to łatwa lektura, niektóre opisy rozciągają się bowiem na kilka kartek, jednak  nie odstraszyły mnie one, a jedynie utwierdziły w przekonaniu, że jest to dzieło bardzo ważne.

Dla bohatera książki Wiesława Myśliwskiego pt. "Widnokrąg" całe jego dotychczasowe życie, otaczający go niczym widnokrąg, wcale nie było niezwykłe. Opowiada o tym, co mu się zdarzyło płynnie, a jednocześnie bardzo subtelnie, w sposób prosty, bez specjalnych zachwytów, czy specjalnych narzekań. Ale emocje w jego opowieści są widoczne na każdym kroku. Począwszy od wielokrotnego przytaczania w jaki sposób rozwijała się choroba jego ojca, jak z coraz większym trudem wchodził po schodach, jak coraz ciężej oddychał, czy gdy jego matka, chcąc chyba odgonić złe myśli, jak mantrę powtarzała ojcu w każdej niemalże rozmowie: "Ale to, gdy już będziesz zdrowy", poprzez dzieciństwo, które tak mocno naznaczyła wojna, która sprawiła, że mały chłopiec przebywał bądź wśród dorosłych - swojej rodziny mieszkającej na wsi, albo sąsiadek, których zajęcie było co najmniej nieobyczajne, bądź wśród swoich rówieśników, którzy wychowani w inny sposób, w innym środowisku według jego surowej matki byli dla niego nieodpowiednim towarzystwem, aż po dojrzałość - pierwszą miłość, pierwszą fascynację, niepokoje i rozterki, przeszkody, które wspólnie pokonali, aby być razem i aby mógł teraz zabrać swojego syna w rodzinne strony.
Główny bohater nie jest kimś nadzwyczajnym, bo przecież ilu takich, jak on dzieciństwo i dorastanie zaburzyła wojna, a gdy wszystko na świecie rzekomo wróciło do normy, w jego rodzinie wojna właściwie pozostała, pozostał zamęt, brak własnego miejsca, brak perspektyw na lepsze jutro i jedyny optymistyczny, wręcz szaleńczy niekiedy pogląd przejawiała jego matka, która wciąż żywiła nadzieję na polepszenie bytu rodziny, niestety były to nadzieje płonne.

Piotr nie zabrał syna do miejsca, gdzie się wychował po to by odwiedzić rodzinę, nie był szczególnie do niej przywiązany, a jego rodzice już dawno temu zmarli. Odwiedził rodzinne strony, bo pomimo tylu bolesnych wspomnień, dziwnych zdarzeń, które go dotykały, czuł do nich ogromne przywiązanie. Przywiązanie nieco szalone, nieco może naiwne, bo przecież wychodząc po schodach, po których raptem kilkanaście, może kilkadziesiąt lat wcześniej prowadził swojego ojca rozdrapywał rany. I też dlatego przyjeżdżał do tego miasteczka bardzo rzadko, chociaż często obiecywał rodzinie, że ich odwiedzi.
Przy tym wszystkim wyraźnie czuł się winny losowi, jaki spotkał jego, jego rodziców, czy całą rodzinę. Trudno nazwać go też masochistą, w końcu przywiązanie do miejsca nie jest niczym strasznym. Ale w nim to przywiązanie tkwiło podświadomie, przecież tam zapuścił korzenie.
I chociaż widział już inny świat, na pewno lepszy, może i w nim teraz żył lepiej, to i tak przed oczami miał widnokrąg z dzieciństwa. Zamknięty niczym w mydlanej bańce chciał się wydostać, pozbyć wspomnień i jednocześnie chciał je zachować, chciał oglądać świat z takiej perspektywy.

Trudny konflikt wewnętrzny Myśliwski nie do końca rozwiązuje. Wskazuje jedynie drogę, którą główny bohater powinien iść. Tor na który powinien skierować swoje myśli.
Oczywiście tą drogą, tym torem jest teraźniejszość. Jest syn głównego bohatera, któremu on jako ojciec powinien pokazywać świat, któremu powinien poświęcać swoją uwagę, którego powinien wychowywać. Paweł pragnie jego uwagi, pragnie by był, jak inni ojcowie, dlatego nie powinien zadręczać się wspomnieniami, powinien wyjść za widnokrąg i pokazać swojemu synowi, jak wspaniały może być świat.
Rozpoczęcie i zakończenie książki skupiające się na fotografiach przywodzi mi na myśl nie tylko upływ czasu, ale też nieśmiertelność wspomnień. Tkwią one w naszych głowach, na co dzień nie zastanawiamy się ile ich jest, jak bardzo są wyraźne, ale gdy tylko chcemy, mamy nastrój, ochotę, możemy je przywołać, tak jak możemy wyciągnąć stare albumy i pooglądać zdjęcia na których zapisana jest nasza przeszłość.
W "Widnokręgu" fotografia ma jeszcze jeden wymiar - wymiar pokoleniowy. Bohater rozpoczyna swój monolog od przypomnienia sobie zdjęcia z dzieciństwa, kończy zaś swą opowieść od ukazania zdjęcia z dzieciństwa swojego potomka. Już po samych tych zdjęciach widać, jaką daleką drogę musi przejść każdy człowiek, a w końcu jego życie zamyka się już tylko we wspomnieniach, zamyka się w tylko nam znanych granicach wyznaczonych przez widnokrąg...

KONIEC ŚWIATA W BRESLAU

(Marek Krajewski)

Mimo najszczerszych chęci nie potrafiłam polubić pana komisarza. Jego analityczny umysł zdolny wyszukać w gmatwaninie faktów te najbardziej istotne dla śledztwa, jego wspaniała intuicja oficera śledczego w żaden sposób nie była w stanie przyćmić obrazu okrutnego i brutalnego znęcającego się nad własną żoną męża  czy lubującego się we wszelkich uciechach sybaryty (choć może to ostatnie określenie nie jest do końca adekwatne, ale jakoś nie potrafię w tym momencie znaleźć bardziej odpowiedniego).  Także metody prowadzenia śledztwa, choć w dużej mierze rzeczywiście skuteczne, odbiegały znacznie od znanego mi z innych tego typu powieści stereotypu "grzecznego" i kulturalnego detektywa. Nie przeczę, że jest to ciekawa postać, że Krajewski wykreował pogłębiony psychologicznie portret niestereotypowego bohatera, co jest niewątpliwym plusem dla autora. Ja jednak nie potrafiłam polubić komisarza Mocka. I to w dużej mierze przeszkadzało mi w pozytywnym odbiorze czytanej lektury.

Sama intryga kryminalna jest bardzo ciekawa i wciągająca - seria brutalnych morderstw, które wstrząsnęły miastem, morderstw, których ofiar nic nie łączy - jest niewątpliwie atutem tej powieści. Jednak i tu czułam pewien niedosyt. Według mnie życie osobiste komisarza, jego problemy z żoną i bratankiem, zdominowały akcję  i choć chwilami śledztwo wysuwało się na plan pierwszy, to takich momentów było jak dla mnie zbyt mało. I mojego zdania nie zmienił nawet fakt, że w ostateczności śledztwo i prywatne życie Mocka zbiegło się w pewnych punktach by doprowadzić do ciekawego acz w pewnym sensie przewidywalnego zakończenia. 

Dużym plusem powieści Marka Krajewskiego jest wierne odtworzenie topografii przedwojennego Wrocławia. Niewątpliwym ułatwieniem jest dla czytelnika zamieszczony na końcu książki Indeks nazw topograficznych. Świadczy to dobitnie o mocnym zakorzenieniu  akcji w realiach miasta. 








Akcja toczy się zimą (listopad, grudzień) 1927 roku we Wrocławiu, a głównym bohaterem jest Eberhard Mock. Zasadniczy radca kryminalny, damski bokser, sfrustrowany alkoholik, który podąża tropem wyjątkowo okrutnego seryjnego mordercy. Motywem przewodnim jego zbrodni są kartki z kalendarza pozostawiane przy zwłokach ofiar. Eberhard szybko analizuje, zbiera informacje i stara się uniknąć kolejnej tragedii. Nieprzypadkowe są ofiary, czas, miejsce i sposób w jaki giną. Dlaczego? Zabójca chce nam przypomnieć o zbrodniach sprzed wielu lat. Morduje w ten sam sposób - urwana noga dziecka w śmietniku, zamurowany żywcem artysta w ścianie czy zmasakrowane zwłoki na stole. Opis miejsc zbrodni jest niezwykle dokładny i brutalny, więcej to książce ujmuje niż dodaje uroku. No chyba, że ktoś przepada za opisem powyrywanych ścięgien czy też innych poturbowanych ludzkich kończyn.

Breslau nie do końca prawdziwy


Z książki możemy się sporo dowiedzieć o przedwojennym Wrocławiu, możemy ją wziąć do ręki i potraktować, jako mapę albo wycieczkę z Mockiem. Niemniej jednak szczegółowe opisy ulic i życia mieszkańców są nużące i ciężkie do przetrawienia. A na pewno nie jest to dobry pomysł na książkę, a tak to chyba potraktował autor. Jeszcze bardziej szczegółowe opisywanie dewiacji i kopulacji - też nie podnosi rangi atrakcyjności literackiej dzieła. Dodatkowym minusem jest fakt, iż większość wydarzeń z lat dwudziestych jest przekłamana, a autor książki powinien w pełni poświęcić się przestudiowaniu historii Wrocławia zanim zacznie wciskać ludziom kit.


Brutalność, zło, przesyt


Jest w tej książce coś takiego, co odpycha ludzi ceniących sobie dobre kryminały i thrillery (mam tu na myśli wielbicieli A. Christie, J. Alexa i S. Kinga). To ,,coś” to seksualne zboczenia, przemoc, gwałty, świat prostytucji. To wszystko zostało opisane w sposób brutalny i dosłowny. Jest tego tak dużo w tej książce, że to odstrasza. No bo ile może czytać w kółko o tym samym?


Eberhard Mock jest dosyć specyficznym człowiekiem, który mimo, iż uważany jest za jednego z najwybitniejszych specjalistów w przedwojennym Wrocławiu uwielbia także różnego rodzaju imprezy kulinarne, a także alkohol. Kiedy w mieście dochodzi do zbrodni popełnionej przez seryjnego mordercę, komisarz woli zająć się problemami swojego bratanka, a także żoną wobec którą zdarza mu się zgwałcić i pobić. W tym samym czasie policjanci próbują zapobiec kolejnej katastrofie, jednak to czy im się uda zależy od niebywałych umiejętności. 

"Koniec świata w Breslau" jest powieścią, która wywołuje w czytelnikach wiele sprzecznych emocji. Przedstawia ona bowiem ciekawą zagadkę kryminalną, która przyciąga do siebie szerokie grono Moli Książkowych w różnym wieku. Nie mniej jednak dużym utrudnieniem w przebrnięciu przez nią jest osoba głównego bohatera, który przedstawiony został jako niezwykle żarłoczny osobnik, swobodnie podchodzącym do alkoholu i przemocy w stosunku do najbliższej jego sercu kobiety. Dodatkowym minusem tej pozycji literackiej są przesadne opisy śląskich przysmaków, które w wielu przypadkach są niezbyt smaczne i jak najbardziej zbędne. W końcu tego typu powieści powinny być skierowane przede wszystkim na wątku kryminalnym, a nie na mniej znaczącej reszcie.

Nie mniej jednak lekturę czytało się całkiem przyjemnie, a decyzje dotyczącą przeczytania tej pozycji literackiej pozostawiam tylko i wyłącznie Wam. Być może znajdziecie w niej coś co was zainteresuje i spędzicie miło czas rozwiązując zagadkę wraz z wrocławskimi śledczymi.

Koniec świata w Breslau, Marek Krajewski

Wyd. W.A.B., Warszawa 2009


Koniec świata w Breslau, to druga część z cyklu kryminałów poświęconych postaci Eberharda Mocka. Nigdy nie przepadałam za powieściami tego gatunku, ale przemogłam się pod wpływem jednego z profesorów mojej uczelni i nie żałuję, ale też nie jestem specjalnie oczarowana. Ot, przeczytałam, pomyślałam i zapewne więcej po tę pozycję nie sięgnę (a powroty do pewnych utworów zdarzają mi się nierzadko).

Na stronie internetowej Marka Krajewskiego - autora powieści - widnieje informacja: „pełen napięcia thriller psychologiczny”, co wywołuje na mych ustach spory uśmieszek, bo poza paroma zbrutalizowanymi opisami miejsc zbrodni, nie znajduję tam nic, co wywoływałoby we mnie jakiekolwiek napięcie, szok, czy przerażenie. Bardziej interesujące od zagadek kryminalnych wydaje się być miasto, w którym osadzono akcję, jak i sam główny bohater - postać naprawdę barwna i warta zapamiętania.

Kim jest Eberhard Mock? To nieugięty i zasadniczy radca kryminalny, znany jako „gwiazda wrocławskiej policji”, „pies gończy o nieomylnym instynkcie” czy „geniusz kryminalistyki”, sam o sobie mówiący „damski bokser”.

Postać Mocka wzbudzać może wiele skrajnych uczuć (co jest ogromną zaletą dla kogoś, kto nie znosi bezbarwnych, prostych postaci) - z jednej strony jawi się on jako nieco zagubiony mężczyzna z problemami, z drugiej - jako nadużywający alkoholu tyran. Zna go niemal całe jego miasto - od bibliotekarzy, przez prostytutki, po handlarzy kokainą. Słynie ze swej przebiegłości, sprytu i bezwzględności. Nigdy nie odpuszcza, a śledztwa zawsze doprowadza do końca. Za maską „złego policjanta” kryje się jednak samotny, wrażliwy człowiek, lubujący się w poezji i dobrym jedzeniu, a wszelkie smutki i niepowodzenia zatapiający w alkoholu...

Marek Krajewski z niezwykłą dokładnością wykreował postać głównego bohatera swej serii kryminałów - dzięki temu możemy z bliska przyjrzeć się utrapionemu policjantowi, jego myślom i problemom. Poznajemy jego przyzwyczajenia i zachowania, a także metody śledcze, dzięki którym tak doskonale udaje mu się rozwiązywać wszelkie zagadki. Poznajemy też jego problemy, brutalnie uwydatniające jego słabe nerwy i egoizm. Egoizm, który prezentuje nam Mocka, jako człowieka, który o swej żonie może powiedzieć niewiele ponad to, że była „blondynką, z wydatnym biustem, o perlistym śmiechu”.

Akcja cyklu powieści kryminalnych Marka Krajewskiego rozgrywa się w przedwojennym Wrocławiu, znanym wówczas, jako Breslau. To właśnie miasto to, staje się tłem dla całej historii - poznajemy wszelkie jego zakamarki - zwłaszcza te mroczne, „nieciekawe”, przyciągające przestępców.

Zbrodnie popełniane na kartach powieści układają się w pewną całość, co pozwala wierzyć, iż zabójca doskonale znał topografię miasta. Nie tylko ówczesną, ale i sprzed wielu stuleci. Podążając śladami Eberharda Mocka, możemy bliżej poznać rzeczywiste elementy Wrocławia - ulice, parki, kościoły, sklepiki i domy publiczne. Dzięki doskonałym opisom okolicy, ktoś, kto nie raz przechadzał się ulicami Breslau, mógłby zamknąć oczy i wyobrazić sobie głównego bohatera wchodzącego do doskonale mu znanej bramy czy kamienicy. To niezwykle trafny zabieg, nadający akcji wiarygodności.

Breslau u Krajewskiego, to miasto ponure, pełne kryminalistów, prostytutek i handlujących narkotykami. Większość mieszkańców żyje w poczuciu beznadziei, a jedynymi ich rozrywkami są wykłady szarlatanów i tajemnicze przestępstwa... Nie brakuje tu donosicieli i ludzi, gotowych za pieniądze zrobić wszystko - nawet sprzedać własne dzieci.

Dzięki Krajewskiemu poznajemy klimat dawnego Wrocławia, który staje nam się bliski i niezwykle rzeczywisty. Nie jest to obcy, daleki świat - to najzwyklejsze, polskie miasto, mające swoją długą i bolesną historię. Miasto, które cierpi tak, jak i jego mieszkańcy. Miasto, w którego dziejach zapisane zostają: strach, niepewność i ślady kryminalnej rzeczywistości... Warto więc sięgnąć po tę powieść choćby dla rewelacyjnych opisów zarówno postaci, jak i otoczenia. Warto samemu „przejść się” ulicami Breslau...

Wyjaśnienia zagadki będzie szukał Mock - postać dwuznaczna i nieprzeciętna. Z jednej strony świetny śledczy, doskonały policjant; z drugiej - furiat, który bije, gwałci i poniża żonę; alkoholik, który ma przełożonych głęboko w dupie - lekceważy ich i ignoruje. Ba!! On ich szantażuje! W jednym momencie cytuje z pamięci Horacego - za chwilę sypie łaciną podwórkową i wali wszystkich, którzy są w pobliżu po mordzie.  I w zasadzie nie wiadomo, kto gorszy - Mock czy zbrodniarz. I, co fenomenalne, mino tego wszystkiego, ja lubię Mocka. Ba! Ja go uwielbiam.

Mamy więc zagadkę, mamy hrabiego von Orloffa i tajemniczą sektę, która przepowiada rychły koniec świata - mamy więc wszystko, czego potrzebuje dobry kryminał. Mamy wreszcie również i Wrocław. 
Krajewski wiele godzin przesiedział w bibliotece, w archiwum i choć część historyków zarzuca mu błędy, to mi - jako laikowi - w ogóle one nie przeszkadzają. Ja byłam zachwycona przedwojennym Breslau. Wąskimi uliczkami, półświatkiem, śmierdzącą Odrą, drogami z kocimi łbami, piwnicami, rowami, kanałami, zapuszczonymi bramami. Poznajemy  razem z Mockiem brudne uliczki, ciemne zaułki, mentalność przedwojennego miasta i jego mieszkańców. Zaznajamiamy się z wrocławskim menelstwem i marginesem - nie mamy dżentelmenów, nie mamy idealnych kobiet; ludzie są zdegradowani, są nałogowcami, są dewiantami, są przesiąknięci perwersją, ale mimo to miasto fascynuje i przyciąga. Wrocław jest przesycony zbrodnią. Jest aż od niej … lepki, klejący się nią. Ten brud jest tak sugestywny, że czytelnik miejscami ma ochotę książkę odłożyć i pójść się … umyć.

To taki trochę „lubiewski” Wrocław - ciemny, brzydki, brudny, odpychający, ale jednocześnie fenomenalny i fascynujący. Ale nie tylko tym byłam zafascynowana - byłam zachwycona knajpami, spelunami, ale też restauracjami - choćby Piwnicą Świdnicką. Galeriami, ekskluzywnymi sklepami żydowskimi, salami pałacowymi i koncertowymi.

Kryminał i thriller psychologiczny w jednym. Intryga kryminalna jest trochę naciągana, przeciągana, zbyt…wymyślna, ale jakoś mnie to aż tak bardzo nie razi. Wątek z małżeństwem Mocka też taki trochę … sentymentalny, jak z taniego romansu. Koniec świata to koniec epoki w życiu bohatera, koniec jego małżeństwa, koniec jakichkolwiek uczuć, koniec złudzeń.

WIEK ŻELAZA

( John Maxwelle Coetzee )

Autor prozy psychologicznej silnie inspirowanej egzystencjalizmem prozą poetycką, nieraz porównywany z Josephem Conradem (Józefem Korzeniowskim) i Gabrielem Garcíą Márquezem[1]. W twórczości skupia się na portretach samotników oraz ludzi uwikłanych w przemiany społeczno-gospodarcze polityczne. Coetzee jest uważany w anglojęzycznym świecie za jednego z najważniejszych żyjących pisarzy. Oprócz Nagrody Nobla, jako pierwszy twórca otrzymał dwukrotnie najbardziej prestiżową nagrodę literacką dla literatury anglojęzycznej, Bookera - w 1983 i 1999. Najczęściej charakteryzuje się Coetzeego jako pisarza mierzącego się w swojej twórczości z najważniejszymi, odwiecznymi i uniwersalnymi problemami ludzkiej kondycji, wysoce etycznego, który tematykę tę porusza głównie w nawiązaniu do realiów swojej ojczyzny, Republiki Południowej Afryki i panującego tam do 1994 apartheidu[2]. Komitet Noblowski, który przyznał Coezteemu w 2003. literacką Nagrodę Nobla, uzasadniał swoją decyzję - Coetzee przejrzał na wylot obsceniczne pozy i fałszywą pompę historii, użyczając swego głosu pogardzanym i tym, których go pozbawiono. […] Budząc w nas niepokój i zaskoczenie, wkopał się Pan głęboko w glebę kondycji ludzkiej, jej okrucieństwo i samotność. Dał Pan głos tym, którzy pozostają poza hierarchiami ustalanymi przez możnych tego świata. Z intelektualną uczciwością i głębokim uczuciem, za pomocą prozy o lodowatej precyzji, zdarł Pan maski naszej cywilizacji i odkrył topografię zła[14].


"Wiek żelaza" przynajmniej pozornie jest najbardziej polityczną z książek Coetzee, ale jak słusznie zauważa się choćby tu, tematy w niej podjęte są uniwersalne i daleko wykraczają poza kontekst polityczny RPA lat 80-tych. 


Narratorką powieści jest Elizabeth Curren, emerytowana nauczycielka łaciny umierająca na raka. Pisząc długi list do córki, która uciekła do USA nie mogąc dłużej znieść życia w RPA, pani Curren opisuje pewien przewrót, jaki nastąpił w jej widzeniu świata. Do jej domu wprowadził się nie proszony śmierdzący i zapijaczony bezdomny Vercueilm, stając się jej nieporadnym opiekunem, po trosze ostatnim kochankiem i Aniołem Stróżem. Bohaterka widzi też, jak syn jej czarnej służącej zostaje zamordowany przez policję i udaje się do zamieszkanego przez czarnych township Guguletu, gdzie obserwuje dalsze zbrodnie białych a jednocześnie rosnący opór i nienawiść ofiar. Pani Curren zamiast w spokoju umierać próbuje chronić w swoim domu kolejnych prześladowanych i przeżywa upokarzającą policyjną rewizję, by na koniec wreszcie umrzeć w uścisku Vercueila, który "nie dawał ciepła" (s. [212]). 


Dramatyczne wydarzenia uświadamiają pani Curren, że choć była świadoma zła dziejącego się w jej kraju, w istocie przymykała na nie wzrok ("Moje życie, dzień za dniem, to było odwracanie oczu, zażenowanie" s. 30), nie przeciwstawiała się mu. Nieustannie rozważa, jak powinna się zachować się wobec zbrodni. Jej cichą bronią przez lata był wstyd, będący "po prostu określeniem położenia, w jakim się znajduję. Określeniem losu ludzi, którzy muszą żyć z tym wstydem, choć woleliby umrzeć" (s. 93). Zastanawia się, czy jakąś formą protestu nie byłoby samospalenie. Udziela schronienia nastolatkom poszukiwanym przez policję, ale zarazem głęboko wierzy, że przemoc, którą stosują, będzie tylko rodzić kolejną przemoc. Wie, że apartheid musi upaść, ale nie widzi optymistycznie tego, co nastąpi po nim: "[czarni] leżą tam ciężcy i zatwardziali [...] czekają, żeby znowu powstać. [...] Wiek żelaza czeka na swój powrót". (s. 136)


Pani Curren postrzega swoją chorobę jako pochodzącą "z obrzydzenia do siebie, ciało nabieraa cech złośliwości i zaczyna siebie samobójczo pożerać" (s. 156). Zarazem starość, umieranie i choroba sprawia, że bohaterka traci siły i ochotę na utrzymywanie pozorów życia uprzywilejowanej białej mieszczanki, wpuszcza obcych do swojego domu i zmierza się z terrorem państwa. Im dłuższy list, tym nieustannie deklarowana miłość do córki staje się bardziej odległa i abstrakcyjna, pogłębia się za to jej przywiązanie do Vercueila. 


Gdy ma się jaką taką znajomość twórczości Coetzee, wiele wątków "Wieku żelaza" pobrzmiewa znajomo. Pani Curren podobnie jak narratorka "W sercu kraju" wysyła swoje sygnały w próżnię (sama wątpi, czy Vercueil kiedykolwiek dostarczy jej list córce), a zarazem wypatruje rozpaczliwie jakiegoś przesłania z zewnątrz, np. dopatrując się zaszyfrowanych wiadomości w nazwach swoich pigułek. Vercueil, postać na wskroś tajemnicza (w zasadzie nie wiemy nawet, jak wygląda), absolutnie niejednoznaczna, prawie nic nie mówiąca a cały czas obecna kojarzy się z Piętaszkiem z "Foe". Tak jak w "Hańbie" pojawia się motyw miłości, jaką dają zwierzęta, pani Curren sądzi nawet, że to nie Vercueil a jego pies jest zesłanym jej Aniołem. Przede wszystkim jednak bohaterka "Wieku żelaza" wydaje się wczesną wersją Elizabeth Costello z jej moralnymi dylematami. 


O ile "Foe" uważam jest moją ukochaną książką Coetzee pod względem nazwijmy to umownie intelektualnym, "Wiek żelaza" odebrałem bardzo osobiście, bo stanowi naprawdę wstrząsający obraz zmagania się z życiem, które "wymaga umiejętności zapaśnika, nie tancerza" (s. 143). Frazy Coetzee tak jak uścisk Vercueila nie przynoszą ukojenia, ale trafnie nazywają (przynajmniej moje) odczucia. Tym akcentem zamykam piąty rok działalności blogowej, nowy zaś zamierzam zacząć czymś o wiele lżejszym.

W tej pięknej książce Coetzee ponownie mierzy się z tematem odpowiedzialności za moralną ohydę apartheidu. Jednak jest to wielka powieść o miłości, a nie literatura polityczna





"Wiek żelaza", jedna z najważniejszych powieści południowoafrykańskiego noblisty J.M.Coetzee'ego, ma formę długiego listu umierającej matki do córki. Osadzona w realiach Południowej Afryki rozpoczyna się w dniu, w którym ta emerytowana profesor filologii klasycznej dowiaduje się, że cierpi na śmiertelną chorobę.

Tego samego wrześniowego dnia 1986 roku spotyka w swoim ogrodzie bezdomnego włóczęgę, który znalazł schronienie w kartonowym szałasie. Kobieta uznaje intruza za zesłanego przez los anioła stróża i pozwala mu zostać. Wkrótce dowiaduje się o śmierci kilkunastoletniego syna swojej gospodyni - zginął w czasie zamieszek. Świadoma, że do końca życia pozostały jej zaledwie dni, dokonuje przewartościowania: uznaje, że rzeczywistość, którą jako reprezentantka uprzywilejowanej grupy białych mieszkańców kraju pośrednio uwiarygodniała, domaga się jej interwencji. 

W tej pięknej, choć niepokojącej powieści Coetzee znowu mierzy się z tematem odpowiedzialności za moralną ohydę apartheidu. Nie interesuje go jednak wina jawnych popleczników systemu, próbuje określić współodpowiedzialność tych, którzy we własnym mniemaniu mają czyste sumienia i mogą spać spokojnie: przygląda się uczciwym, światłym obywatelom o liberalnych poglądach, które dla zbrodniczego systemu nie stanowiły prawdziwego wyzwania. Coetzee'ego nie zajmuje jednak polityka czy ideologia, jego tematem jest moralny wymiar ludzkich postaw. Choć więc powieść rozgrywa się w konkretnym momencie południowoafrykańskiej historii, nie nazwałbym jej powieścią polityczną. Czym jest w takim razie ta książka? 

Powieść o miłości

Powiedzmy, że to przypowieść o miłości. Ona, 70-letnia samotna kobieta, umierająca na raka. On, bezdomny, nieokrzesany prostak, nieustannie przytępiony alkoholem. On włamuje się do niej do domu w dniu, w którym Ona dowiaduje się, że jej dni są policzone. 

Uczucie, którym stara kobieta obdarza przypadkowego mężczyznę, nazwałem miłością, dobrze zdając sobie sprawę z wieloznaczności tego plakatowego słowa. Jest to miłość nieefektowna, niezgrabna i nieumiejąca się wysłowić, tym trudniejsza do pojęcia, że nie rodzi się z fascynacji czy erotycznego zauroczenia. Na pierwszy rzut oka tych dwoje wszystko dzieli, poza tym, że znaleźli się w tym samym domu. To trudne uczucie, które umierająca kobieta od razu w sobie rozpoznaje, a które powoli i mozolnie przebija się też do świadomości jej niespodziewanego towarzysza.
Tego rodzaju "niezasłużone" uczucie przypomina miłość rodzica do dziecka, którego się nie wybrało - bezdomny włóczęga staje się więc dla starej kobiety nie tylko symbolicznym mężem, towarzyszem jej ostatnich godzin, lecz także odnalezionym u kresu życia dzieckiem, które musi obdarzyć miłością, tym bardziej że jej córka wyjechała od niej przed wielu laty.

To świadomość śmierci wyzwala w kobiecie uczucie szczególnego powinowactwa z tym drugim, niewybranym i niedającym się kochać, ale uczestniczącym przecież w tej samej grze i skazanym na ten sam los, zwłaszcza jeśli w jego bezdomności można rozpoznać własne doświadczenie nieodwracalnego i ostatecznego wydziedziczenia. Jak opisywał to już Albert Camus w "Dżumie" (którą wiele z powieścią Coetzee'ego łączy), wspólnota niedoli prowadzi do zrozumienia, że w chwilach ostatecznych ujawnia się szczególna bliskość drugiego człowieka, za którą idzie imperatyw wierności. 

Ta wspólnota niedoli nakazującą kochać nawet tych, którzy nie wzbudzają spontanicznej miłości, ustanawia prawdziwe międzyludzkie powinowactwo.

Odkrywając tę prawdę, stara kobieta w liście do córki zdobywa się na bolesne wyznanie, że obce są jej żyjące w Ameryce wnuki, gdyż ich życie upływa w bezpieczeństwie i dostatku. Bliskim czy wręcz bliźnim, staje się jej obcy mężczyzna przebywający w zasięgu dłoni - brudny, bezdomny 

tramp.

Powieść Coetzee'ego napisana wkrótce po śmierci żony nie oferuje łatwego pokrzepienia. Miłość wyrastająca z tragicznego rozpoznania wspólnoty losu nie jest uczuciem triumfującym ani kojącym. Jest psim obowiązkiem: "Trzeba kochać to, co najbliższe, co można dotknąć ręką. Tak kochają psy".

Powieść o domu

Powiedzmy też, że to przypowieść o walącym się domu. Dom zaś, jak zdaje się sugerować Coetzee, nakłada obowiązek otaczania troską i uczuciem każdego, kto w nim zamieszkał. Dom winien być naturalną wspólnotą ludzi, łącząc wszystkich domowników znajdujących w nim schronienie


Ale dom starej, samotnej i schorowanej kobiety popada w ruinę, tak samo jak popada w ruinę "dom mniejszy" - jej chore ciało, i "dom większy" - jej kraj, w którym z grona domowników wykluczona została cała wielka społeczność. 

W powieści Coetzee'ego te trzy domostwa - ciało, dom, kraj - tworzące naturalne środowisko człowieka, równolegle ulegają rozkładowi. Kiedy więc kobieta pisze o swoim domu, nie wiadomo, które z trzech domostw ma namyśli: "Dom zbudowany solidnie, ale bez miłości, zimny, obcy, gotowy na swe ostateczne unicestwienie". 

Jeśli "Wiek żelaza" jest powieścią o Południowej Afryce, to tylko w tym sensie, w jakim Południowa Afryka przedstawia sobą wewnętrzny pejzaż każdego człowieka.




Powieść o ciele

Powiedzmy również, że to przypowieść o cielesności, która w pewnym momencie życia odmawia człowiekowi posłuszeństwa, zamieniając się w źródło bólu i cierpienia. Mimo wszystko ciało pozostaje jedynym możliwym sposobem kontaktu ze światem, dlatego stara kobieta, świadoma, że życie się już domyka, tym intensywniej wchłania rzeczywistość. Reaguje na zapachy - opisując bezdomnego włóczęgę narratorka pisze, że "od mężczyzny zalatuje przykry zapach moczu i słodkiego wina", a wieczorem czuje zapach jego stóp i widzi jego zepsute zęby. Zapachy należą do doznań skazanych na rychłe unicestwienie, stają się więc równie cenne jak cały świat, który za chwilę zniknie. 

Chore ciało wyostrza kontakt ze zmysłową rzeczywistością, każe też umysłowi docierać do najgłębszych warstw własnych przeżyć, do których do tej pory nie chciał lub bał się zajrzeć. List umierającej kobiety zamienia się w intymną spowiedź i wyznanie wiary. 

Powieść o języku

Powiedzmy wreszcie, że jest to przypowieść o języku. O paradoksalnej trwałości i ulotności słów, o ich jasnych i podejrzanych zarazem sensach. Chora kobieta próbuje przeciwstawić rebelii, jaka dokonuje się w coraz słabszym ciele, słowa - uporządkowane i nadające rzeczom porządek. Wie, że gasnąc, sama się w nie przeistacza, bo "słowa to cząstki mojego ciała". Z każdą stroną swojego listu coraz bardziej staje się tekstem, który ma zostać przekazany córce po jej śmierci. Przygląda się słowom jak własnemu ciału; intryguje ją, czy współbrzmiące po angielsku dwa wyrazy "granat" i "wdzięczność" mają coś ze sobą wspólnego, a w słowie "miłosierdzie" doszukuje się śladów "serca". Świadczy to o jej wierze, że w słowach ujawnią się prawdy zapomniane, ale stara kobieta wie dobrze, że słowa też mogą być zdradliwe - przesłaniają rzeczywistość, zamiast ją rozświetlać. Kiedy afrykańscy mieszkańcy gett domagają się od niej potępienia zorganizowanej przez siły bezpieczeństwa masakry, ona nic nie mówi, zdaje sobie bowiem sprawę, że to, co zobaczyła, wymyka się językowi. Żeby to opisać potrzebny byłby "język boski".

Powieść o życiu

Coetzee przemawia w tej powieści, zresztą nie po raz pierwszy, głosem kobiety, która wydziedziczona z ciała, domu i kraju, wykluczona zostaje również z epoki, z tytułowego wieku żelaza, z czasu młodych mężczyzn, siły i bezwzględności. W tym wieku nie ma bowiem miejsca na odkrytą przez nią prawdę, że miłość należy się każdemu, kto zamieszka w twoim domu. 

W "Wieku żelaza" Coetzee'emu udało się stworzyć opowieść dotykającą w spójnej, syntetycznej formie niemal każdej strony ludzkiego życia: w jego wymiarze historycznym i egzystencjalnym, społecznym i jednostkowym, cielesnym i duchowym. Mało kto ma dzisiaj odwagę tak pisać.

Wiek żelaza” jest brutalną i przygnębiającą opowieścią o odchodzeniu, o żegnaniu się z własnym istnieniem, jest naturalistycznym opisem wyniszczenia i degradacji, a lekturę tej powieści przerywa się tak, jak rwana jest jej narracja prowadzona przez kobietę, której jesień życia to pora przykrego rozliczenia z samotnością, bólem i przejmującą pustką wokół. To wstrząsająca książka i jednocześnie bardzo dobra. Atakuje zmysły i nakazuje myśleć o tym, co na co dzień wypieramy z naszej świadomości. Pokazuje, co to znaczy godnie umierać i jak przygotować się do śmierci.

Curren i Vercueil - dwójka bohaterów „Wieku żelaza” skrajnie różni się od siebie, a jednocześnie staje z czasem swoistą jednością ciał i dusz, jakiej pomagają powstać poszczególnie dramatyczne zdarzenia. Curren jest emerytowaną nauczycielką, która próbuje przed śmiercią opisać córce w liście, jak bardzo boli ją życie i jak silnie ten ból oddziałuje na jej sposób spostrzegania rzeczywistości. List stanie się swoistą terapią i sposobem na zrozumienie samej siebie, albowiem Curren już na wstępie tak definiuje odbiorcę swego listu: „Do kogo zatem piszę? Odpowiem ci: do ciebie, ale w innym wymiarze; do siebie; do ciebie we mnie”. Wraz z medycznym wyrokiem śmierci (stwierdzenie złośliwej postaci raka) w prologu spada na Curren odpowiedzialność, jaką chce wziąć za przygodnego pijaczynę wałęsającego się nieopodal jej domu. Zastanawiać może bliskość, w jakiej z czasem znajdzie się ze sobą ta dwójka…

Curren widzi w Vercueilu swoiste alter ego, choć na pozór dzieli ich wszystko, a nie łączy nic: „Dlaczego o nim piszę? Ponieważ to on istnieje, nie ja. W sposobie, w jaki na mnie patrzy, widzę siebie, mogę to ująć w słowa.” Może ów bezdomny kaleka stanie się jej bliski głównie dlatego, iż tak jak ona nie potrafi (i nie chce) odnajdywać swego miejsca w świecie, w jakim nastąpiły totalne przewartościowania, w świecie dzieci z żelaza za nic mające jakiekolwiek autorytety, wyniszczające zarówno siebie, jak i kraj, w którym żyją.

Postać umierającej na raka staruszki dała po raz kolejny Coetzeemu możliwość bezpardonowego ataku na swoją ojczyznę, w której niesprawiedliwość społeczna i krwawe walki między rodakami trwale podzielonymi przez kolor skóry i stan posiadania doprowadzają do chaosu, niestabilności i braku jakiegokolwiek poczucia wspólnoty narodowej, kulturowej czy wyznaniowej na tym oddalonym od reszty cywilizowanego świata fragmencie kontynentu afrykańskiego, gdzie rzekomo próbuje budować się państwo demokracji i solidarności społecznej. Autor wyraźnie podkreśla smutny dualizm panujących w RPA stosunków, a ich ucieleśnieniem są postacie młodych chłopców, których Curren próbuje bezskutecznie przekonać do tego, iż kierowanie się przemocą i oksymoroniczna walka o pokój nie mają najmniejszego sensu. Żyć w RPA to głównie jeżyć się na siebie - tak widzi to Curren i w taki sposób postrzega swój kraj Coetzee : „My, którzy zawarliśmy małżeństwo z Afryką Południową, stajemy się brzydkimi, ponurymi, niemrawymi Południowoafrykańczykami, w których jedynym objawem życia jest błyskawiczne szczerzenie kłów, kiedy nas coś rozgniewa.” I tych wplecionych w „Wiek żelaza” socjologicznych okrzyków publicystycznych autora jest według mnie w książce zdecydowanie za dużo. Nie pozwalają one jednak ani na moment zapomnieć o tym, iż powieść jest przede wszystkim poruszającym świadectwem odchodzenia, jakie czeka kiedyś każdego z nas.

Wiek żelaza” czyta się z oporami. Im więcej przykrej prawdy o końcu życia, tym silniej opada na nas kurtyna mroku, jaka spowijać będzie każdy kolejny akapit fikcyjnego listu Curren. Trudno o dobrą powieść, którą jednocześnie tak mozolnie się czyta. Być może jednak ta powolność w lekturze pozwala dłużej zachować w myślach przesłanie książki.

Nosi ją w sobie narratorka - Elizabeth Curren, emerytowana nauczycielka literatury klasycznej w Kapsztadzie, której całe dorosłe życie jest traceniem - rodziny, pozycji, miłości, złudzeń, a w końcu - życia. Skazana na śmierć nieubłaganym wyrokiem losu, który zmusił do buntu komórki jej ciała: najpierw rak piersi i mastektomia, potem nowotwór narządów rodnych, z przerzutami do kości. Żyje samotnie w za dużym dla niej domu, gdzie są same niepotrzebne rzeczy, sprawy i ludzie. Wie, że umrze i pogodziła się już z losem, chce tylko oswoić narastający ból i narastającą samotność. Na ból są coraz mocniejsze proszki, na samotność - otaczanie się życiowymi nieudacznikami, którzy nawet nie próbują udawać sympatii dla niej, tylko bezwzględnie ją wykorzystują. Ona godzi się na to, bo przynajmniej ktoś jest w pobliżu, no i nie ma zupełnie sił, żeby się temu przeciwstawić.

Ale to umieranie Elizabeth Curren to nie jedyna śmierć, której wiwisekcję (sic!) z mistrzowską precyzją przedstawia Coetzee. Tłem jest tutaj umieranie Republiki Południowej Afryki, ostatnie paroksyzmy apartheidu, brutalne walki czarnych przeciw białemu establishmentowi oraz białej policji i wojska przeciw czarnym ekstremistom. Naturalnie i tu śmierć pojawia się w swej jaśniepańskiej postaci - od kul policjantów ginie najpierw syn służącej Elizabeth, potem jego kolega - obaj chłopcy kilkunastoletni. Ale brutalność opisu tej śmierci jest niczym wobec brutalności, jaką wobec niedołężniejącej z dnia na dzień umierającej na raka bohaterki przejawia otaczający świat. Ten świat zapewne musi być taki, musiał wytrzebić z siebie wszystkie ludzkie odruchy poza jednym - odruchem przetrwania,  który równa się odruchowi walki ze słabszym. Silniejszego trzeba przechytrzyć albo uciec. Słabszego można pognębić. Czy rzeczywiście są to ludzie z żelaza - jak, zapewne niepomny powtarzania sformułowania Ścibora-Rylskiego i Wajdy, nazywa ich Coetzee? Czy po wieku żelaza nastąpi, zgodnie z zasada symetrii dziejowej, wiek srebrny, a po nim - wiek złoty? Można wątpić... Jaką przyszłość zbudują sobie i innym kilkuletnie bachory, które widząc omdlałą z bólu starą kobietę, najpierw biją ją by dłużej była nieprzytomna, a potem brudnym patykiem rozwierają jej usta, by szukać, czy nie można jej wybić paru złotych zębów, które można by sprzedać za kilka randów?

Uważa się „Wiek Żelaza” za najwybitniejszą powieść Coetzee'go i trudno się z tym nie zgodzić. Ale mnie osobiście bardziej podobało się „Czekając na barbarzyńców”, jako rzecz mniej zlokalizowana, bardziej ogólna, a przez to bardziej przemawiająca do mnie, człowieka żyjącego na innej szerokości geograficznej i w innych warunkach kulturowych. Apartheid to jednak egzotyka, i to w dodatku już ulokowana w przeszłości. Natomiast codzienne, nieefektowne umieranie na raka to rzeczywistość jak najbardziej nasza, współczesna i ponadkulturowa...

Och, to okropne, jakie prawdziwe jest wszystko to, czego doświadcza Elizabeth Curren. Te zawężanie życia przez śmierć, która oblega nas jak barbarzyńcy ze wszystkich stron, co dnia zabierając nam kolejne terytoria, które były tak oczywiście nasze, a dziś już są podbite przez anioła z czarną flagą... Najpierw zawęża nasze działania do jednego miasta tylko, bo już wyjazd dalszy - jeszcze w dodatku samochodem, który starzeje się razem nami - jest tylko w sferze nigdy nie realizowalnych planów. Potem już nawet poza dom ciężko jest się ruszyć. Następnie nasze terytorium kurczy się do łóżka, a wreszcie do naszego ciała, nad którym mamy także z czasem coraz mniejszą kontrolę... Wreszcie i z ciała zostaje tylko mózg, coraz bardziej zatruty przez środki odurzające, niekontrolowana przemiana materii, płuca, spazmatycznie szukające kolejnego oddechu, na koniec serce - bijące coraz słabiej i mniej regularnie...

Dysonansem w książce jest jej zakończenie. Rzecz cała jest ujęta w formie listu do córki, która przed wielu laty wyjechała do Ameryki, nie chcąc mieć nic wspólnego z RPA. List uprzednio zapakowany i z naklejonymi znaczkami - po śmierci narratorki ma nadać na poczcie oswojony włóczęga, który zamieszkał do domu Elizabeth. Ale książkę kończy fatalny tekst: Wziął mnie w ramiona i trzymał w mocnym uścisku, szybko wydałam ostatnie tchnienie. Ten uścisk nie dawał ciepła.

I diabli biorą cały realizm opisu! przecież w liście, który pisze umierająca osoba, nie może być stwierdzenia: oto umarłam...

Czy instrument niestrojny, czy muzyk się myli? Chciałoby się wierzyć, że nie mylił się mistrz taki... Że Coetzee specjalnie napisał owo ostatnie zdanie, by odrealnić to umieranie Elizabeth, by uczynić je czymś bardziej ogólnym niż tylko reportaż o śmierci. By z reportażu przejść do baśni o wieku żelaza

O takiej samotności jeszcze nie czytałam, takiej samotności nie chciałabym doświadczyć.

J.M Coetzee i jego Wiek żelaza, przeszywa bezlitośnie każdym zdaniem. To stadium powolnego zamykania oczu, żegnania się z rzeczywistością, która nas już nie potrzebuje, jasno daje odczuć, że człowiek nie jest już nikomu potrzebny i musi udać się na bocznicę, bądź całkowicie wycofać się z podróży.

Historia siedemdziesięcioletniej Elizabeth umierającej na raka i piszącej ostatni list do ukochanej córki, która zostawiła ziemię Afryki Południowej i wyjechała do Stanów Zjednoczonych. W dniu, w którym dowiaduje się, że jej dni są policzone na jej drodze staje bezdomny włóczęga, dla którego życie to już tylko jałowy oddech.

Tych dwoje samotnych i starych ludzi nie oczekuje od życia nic ponad to, co samo może im jeszcze zaoferować, być może samych siebie w ostatnich dniach. Nagle stają się sobie bliscy w epoce żelaza. Główna bohaterka powie, że ufa mu, ponieważ nie ma do niego zaufania, że kocha go, bo go nie kocha, bo jest słabą trzciną, na której się opiera. List, który piszę do swojej ukochanej córki uświadamia jej, że daleki świat, w którym obecnie żyje jest dla niej niczym, że jej córka i jej wnuki powoli rozmywają się, znikają, nie są już w stanie zrozumieć jej samotności w Afryce Południowej.

Coetzee wreszcie rysuje tło czasów, w których przyszło Elizabeth umierać. Wiek żelaza jak czasy te nazywa, to moment ludzi młodych, silnych, walczących. Dla takich jak ona, białych mieszkańców kraju, nie ma już miejsca. Narasta w niej uczucie, że stąpa po czarnych twarzach, które czekają, żeby sobie poszła, czekają, żeby znowu powstać.

Nie jest to jednak książka polityczna o Południowej Afryce, bardziej o jednostce samotnej i wyobcowanej w ciężkiej rzeczywistości, która nie daje nadziei, w rzeczywistości, która człowieka inteligentnego, doświadczonego spycha na dalszy plan. To książka o bólu samotności, wołaniu o miłość.

Starsza i chora kobieta czuje się w pewien sposób wykluczona, tak samo jak ofiary Apartheidu. Niespodziewanie pod koniec życia kobieta staje się świadkiem przemocy i niesprawiedliwości - na własne oczy widzi krzywdy systemu, któremy choć była przeciwna, nie stawiała wcześniej czynnego oporu. Tak samo wykluczony jest bezdomny, który sypia na podjeździe kobiety i który staje się towarzyszem jej ostatnich dni.


Tekst wprost emanuje licznymi metaforami. Śmierć to nowotwór będący jednocześnie swoistą zygotą, zalążkiem życia w ciele chorej, to wygasająca egzystencja, apartheid, bratobójstwo - „misterium śmierci”.


Każda strona powieści zawiera współzależności patetycznych wartości, paradoks śmierci - króliki umierające z głodu pod owocującym drzewem. Jest to opowieść o niesprawiedliwości „rozdającego karty”, tu dzieci umierają jako pierwsze, wśród rozrywającego krzyku: „wolność albo śmierć”, tu matka zostaje oddzielona od córki, tymczasem matczyna miłość nadal w niej płonie.


Powieść J. M. Coetzee'go to swoisty strumień świadomości wypływający na kolejne kartki listu niosącego ze sobą niepodważalne prawdy o człowieku, który zaczyna kochać swe życie, dopiero gdy ono dogasa, który w obliczu śmierci staje się ponownie dzieckiem. Co więcej, to powieść o wspomnieniu dzieciństwa, o alienacji białej kobiety i jej wyobcowaniu spośród społeczeństwa Republiki Południowej Afryki.   


Relacja między tymi dwojga jest bardzo skomplikowana - mężczyzna chętnie żeruje na dobroci starszej pani dając od siebie minimum zaangażowania. Dodatkowo w Kapsztadzie wybuchają krwawe zamieszki mające na celu wyzwolenie czarnoskórych mieszkańców z apartheidu. Nawet jej własny dom zmieni się w miejsce przemocy, a ona zaangażuje się w sprawę. Stan zdrowia nie pozwoli jej na nic więcej jak rozmowy z czarnoskórą pomocą domową oraz jej bliskimi. Uwagi jakie wygłasza oraz jej przemyślenia cechuje moralne zaangażowanie i odpowiedzialność za wydarzenia, które obserwuje w okolicy.

Czym zatem według głównej bohaterki jest wiek żelaza? To czas, który dla nich nastał, gdy dzieci pozbawione są dzieciństwa, gdy podnoszą rękę na innych, gdy nie ma dla nich autorytetów:

"Jakimi rodzicami oni będą, skoro nauczono ich, że czas rodziców minął? Czy można sobie wyobrazić, że przywrócony zostanie autorytet rodziców , skoro zniszczono w nas samo pojęcie rodzicielstwa? Kopią i biją człowieka dlatego, że on pije. Podpalają ludzi, i śmieją się widząc jak on ginie w płomieniach. Jak będą postępować z własnymi dziećmi? Do jakiej miłości będą zdolni? (...) Dzieci z żelaza, pomyślałam."

To smutna i przejmująca książka łącząca w sobie cechy powieści politycznie zaangażowanej z opowieścią o umieraniu, samotności i miłości macierzyńskiej. Pisarstwo Coetzee jest szczere do bólu, nie szczędzi drastycznych opisów, nie lituje się nad czytelnikiem. Z każdą kolejną książką tego pisarza zastanawiam się nad jego stosunkiem do własnej ojczyzny. Jak można go nazwać, jakich słów użyć, by nie rozminąć się z prawdą - wstyd, zażenowanie, przywiązanie, nienawiść? Na pewno nie wyczerpałam wszystkich opcji wyłaniających się spomiędzy wersów powieści tego autora. Oczywiście, łatwo nie odpuszczę i dalej będę drążyć tę kwestię podążając szlakiem kolejnych powieści Coetzee.


Wiek żelaza” jest opowieścią starej, umierającej na raka kobiety, jej rozrachunkiem z życiem, miłością do córki, Afryką Południową. To opowieść o dwóch światach - jednym, w którym starsze kobiety jeżdżą hillmanami, drugim, gdzie młodzi chłopcy noszą karabiny i giną od ich kul.

Dzieci o sponiewieranym dzieciństwie, zmarnowanej szansie zaznania świata, duchowego rozwoju. Ich mózgi, narzędzia poznania świata, pozbawione wrażliwości nie pracują. Żyjący na drugim biegunie ich biali kuzyni, coraz bardziej izolując się pod ochronnym kloszem, są także ociężali umysłowo.

Przyznam, że konflikt zbrojny tworzący tło powieści mnie nużył. Wiem, pewnie stanowił sedno rozumienia powieści, ale dla mnie było męczącym przedzieranie się przez umundurowanych, nie umundurowanych, przez gromadę ludzi mających swoje, najważniejsze, racje.

Trudno przychodziło mi przebić się przez początek książki. Wspomniałam Panią Dollaway, jej strumień świadomości, i zaniepokoiłam się, że Pani Curren, wspominając swoje życie w słowach pisanych do córki, oderwie się od rzeczywistości zastanej i poszybuje zbyt daleko jak na możliwości mojej percepcji.

Zastanawiające jest tu odniesienie kobiety do swojego miejsca na Ziemi.

My, którzy zawarliśmy małżeństwo z Afryką Południową, stajemy się brzydkimi, ponurymi, niemrawymi Południowoafrykańczykami, w których jedynym objawem życia jest błyskawiczne szczerzenie kłów, kiedy nas coś rozgniewa.

Fascynująca jest także relacja matki i córki. I jednocześnie relacja starszej kobiety i bezdomnego mężczyzny. Okazuje się, że bliższym człowiekiem nie jest ten, który jest z naszej krwi… Bliższym jest ten, kto zjawia się pewnego dnia, kto towarzyszy nam, szczególnie w tym, co spotyka nas złego, który odprowadza nas do granic życia


Żyjąca w Kapsztadzie w Republice Południowej Afryki, śmiertelnie chora na raka Elizabeth Curren przygarnia pod swój dach kloszarda alkoholika ‒ Vercueila. Bohaterka nie ma pojęcia, kim jest bezdomny, ale zdaje sobie sprawę, że przed śmiercią potrzebuje czyjejś pomocy. Książka jest zapisem spowiedzi kobiety, która po jej odejściu ma trafić w ręce mieszkającej w Ameryce córki. O spełnienie tego ostatniego życzenia bohaterka prosi Vercueila. Coetzee porusza bardzo bolesną problematykę: z jednej strony przedstawia kwestię apartheidu, z drugiej perspektywę bardziej uniwersalną, która może dotyczyć każdego z nas. Wiek żelazajest książką trudną jeśli chodzi o treść, gdyż mówi o starości, cierpieniu, chorobie i samotności, ale też o niesprawiedliwości społecznej i tragicznym losie milionów ludzi.

W warstwie fabularnej Coetzee szczególnie zaakcentował wątek samotności w obliczu zbliżającej się śmierci oraz rozpaczliwe pragnienie czyjejś obecności, choćby to był śmierdzący kloszard. Główna bohaterka jest emerytowanym profesorem literatury klasycznej w Kapsztadzie, której jedyna córka wyemigrowała przed laty do Stanów Zjednoczonych ze względu na sytuację polityczną w RPA. W czasie choroby jest przy niej tylko obcy człowiek, o którym tak naprawdę nic nie wie. Kobieta właściwie do ostatnich dni swojego życia zastanawia się nad sytuacją kraju ‒ Vercueil staje się zatem nie tylko osobą, która robi jej zakupy, prowadzi samochód, ale jest przede wszystkim słuchaczem, powiernikiem, który być może nie ma pojęcia, o czym mówi bohaterka, ale jest jej bardzo potrzebny. Elizabeth pragnie pomóc Vercueilowi oraz innym czarnym (między innymi swojej gosposi i jej synowi), a ta pomoc jest w pewnym sensie zadośćuczynieniem białych względem czarnych ludzi. 

Coetzee skonfrontował w swojej powieści dwa sposoby widzenia świata: białego i czarnego człowieka. Sprawa jest o tyle poważna, że chodzi o wolność i prawa człowieka. Autor bardzo krytycznie wypowiedział się na temat sytuacji w swoim kraju, jest to wypowiedź z perspektywy wykształconego białego człowieka, który wyraża tragiczne rozczarowanie cywilizacją białego człowieka. Elizabeth Curren uosabia odpowiedzialność moralną ludzi wobec ich czynów. Stara, schorowana, ale bardzo świadoma kobieta, nawet w obliczu ogromnego bólu cielesnego stara się pomóc ludziom, za których czuje się odpowiedzialna. To poczucie odpowiedzialności wobec słabszego, biedniejszego, może głupszego wynika z wiedzy, jaką sama zdobyła o świecie, historii i mechanizmach funkcjonowania społeczeństw.

Wiek żelaza jest książką o cierpieniu ‒ o ogromnym bólu cielesnym, ale jest to tez powieść, która wywołuje ból, gdyż odziera prawdę z ideologii. Ja jednak odbieram powieść Coetzeego także jako książkę o miłości ‒ o prawdziwej miłości do drugiego człowieka.

CZĄSTKI ELEMENTARNE

(Michel Houellebecq )

Być może książka ta nie jest najlepszym wyborem na początek nowego roku, który to zawsze stanowi okazję do nowych postanowień, nowych marzeń i nadziei. W „Cząstkach elementarnych” nie ma za grosz pozytywnych emocji, nie ma wiary w lepszą przyszłość. To kolejna już po „Nowym, wspaniałym świecie” przerażająca wizja upadku ludzkości, nawet nieco bardziej realna niż wizja Huxleya, bo mająca miejsce już na przełomie XX i XXI wieku. Zostałam przygnieciona wylewającym się z niej pesymizmem, wizją świata bez wartości, bez wiary, bez szczęścia. 

Głównymi bohaterami książki są dwaj przyrodni bracia, Michel, biolog molekularny, którego życiowym celem jest stworzenie idealnej, nieśmiertelnej istoty ludzkiej, oraz Bruno, opętany seksualnym rozpasaniem, nauczyciel, poeta, duch niespokojny. Dzieje obu z nich poznajemy stopniowo, cofamy się do ich młodości, pierwszych miłości, kłopotów i problemów wynikających z wychowywania się bez prawdziwej uwagi rodziców. Ich drogi krzyżują się dopiero po latach, i chociaż ich charaktery tak diametralnie się od siebie różnią, łączy ich żywot człowieka współczesnego, istoty nieszczęśliwej, nie potrafiącej dostrzec sensu. 

To, co najbardziej drażni i na początku wręcz zniechęca do dalszej lektury, to wszechobecna iście pornograficzna aura. Opisy czynności jakim poddaje się Bruno by tylko zaspokoić swoje samcze żądze, by nasycić chociaż na chwile swoje puste życie, nie pozbawione są dosadnych, wulgarnych i niesmacznych słów. W końcu seksualna obsesja doprowadza Brunona na skraj obłędu, bo kogo by nie doprowadziła ? Nie jest on jednak jedynym, żyjącym jedynie złudną wizją chwilowego szczęścia osobnikiem. Wolność seksualna, której główne źródło bije w Ameryce lat 60` XX wieku, ogarnia rzesze ludzi, którzy w końcu zatraceni w wyzwoleniu, tracą wszelkie moralne hamulce. Opisy orgii i przelotnych przygód seksualnych zaserwowane bez zdrowego umiaru zdają się jednak być jak najbardziej przemyślanym zabiegiem. Książka miała szokować, miała przerażać, miała prowokować. W końcu, wraz z bohaterami książki zdajemy się znudzeni opisywanymi ekscesami, a po kilku rozdziałach, po prostu nie zwracamy już na nie tak bardzo uwagi. Wszystko, co w nadmiarze, w końcu powszednieje. Tak jak w książce, tak i w życiu. 

Houellebecq pokazuje świat, w którym nikt już nie wie, co to tradycja, co to rodzina, co to prawdziwa miłość. Główni bohaterowie zdają się bronić przed czymś, co mogłoby ich w jakikolwiek sposób ograniczać, zabrać im swobodę działania. Po latach jednak okazuje się, że to wypełnione rozrywkami życie prowadzi jedynie do samotności i samozagłady. Ktoś może powiedzieć, że jest to wizja bardzo uproszczona, nie każdy bowiem lokuje swoje poczucie szczęścia w posiadaniu rodziny, doświadczeniu takiej czy innej miłości. Osobiście popieram jednak stanowisko Houellebecqa, życie w poczuciu wiecznej wolności, bez jakichkolwiek punktów oparcia, w końcu prowadzić może do życiowej frustracji i zobojętnienia. 

Cząstki elementarne” były moją pierwszą książką Houellebecqa i na pewno nie ostatnią. Wzbudzająca szereg skrajnych opinii, mnie nie zniechęciła, wręcz przeciwnie, lubię książki kontrowersyjne i zazwyczaj te najbardziej zapadają mi w pamięć. Literacko być może nie jest to wielkie dzieło, czasami czytało się dość ciężko, ale trudne momenty warto przebrnąć, by w końcu dojść do paraliżującego w swojej wymowie zakończenia. 

Oto lifestory dwóch przyrodnich braci, narodzonych z wyzwolonej matki-hipiski. Bruno, niestabilny psychicznie seksoholik i Michel, obojętny na wszystko naukowiec. Koncertowo im się nie układa w życiu, trochę z winy świata, trochę z własnej. Brną w mniej lub bardziej skomplikowane relacje z ludźmi - a raczej Bruno brnie, opętany wizją nastolatek w minispódniczkach. Michel, właściwie aseksualny, jest zupełnie bierny wobec biegu życia, ale nie martwi go ten stan. Konstrukcja całości jest intrygująca: z jednej strony Houellebecq faszeruje czytelników opisami seksualnych przygód obydwu panów - ze wskazaniem na obleśnego niekiedy Bruna - aż do obrzydzenia (słowa „brandzlowanie” mam już wyżej uszu). Z drugiej strony, co i rusz pojawiają się wtręty, które sugerują metaopowieść; jakby historia dwóch braci była tylko przyczynkiem do studium życia epokowego geniusza, jakim był Michel.

Cząstki…” bywają gorzkie, bywają cyniczne - Houellebcq nie oszczędza nikogo, od New Age, przez lewicę i Murzynów, po islam. Jego bohaterowie są nieszczęśliwi, zagubieni, nie potrafią odnaleźć zbyt wiele radości i sensu w życiu. Jak zauważa Michel, „to nie była tylko ich wina (…), żyli w strasznym świecie, świecie rywalizacji i walki, próżności i agresji,; nie dane im było żyć w harmonijnym świecie. Z drugiej strony, nie uczynili nic, żeby zmieniać świat, nie uczynili nic, żeby to naprawić” [1]. Epilog jest zaskakujący, jak dla mnie redefiniuje całą książkę - i przygnębił mnie jeszcze mocniej, niż cała fabuła. Nie ma co się rozwodzić zanadto; przeczytajcie i wtedy siądziemy do dyskusji nad kondycją ludzkiego gatunku. Ludzkości, dokąd zmierzasz, do cholery? Bo jeśli w kierunku, który kreśli Houellebecq, to błagam, zawróć…

Cząstki ele­men­tarne” zabie­rają nas w podróż przez drugą połowę XX wieku. Śle­dzimy losy dwóch boha­te­rów, dwóch braci. Michel Dzier­żyń­ski jest świa­to­wej sławy bio­lo­giem mole­ku­lar­nym, znawcą nauki i histo­rii sys­te­mów myśle­nia. A ponadto - osobą wio­dącą życie nie­malże asce­tyczne, wro­gie ciału. Tym­cza­sem Bruno Clément egzy­stuje jako cyniczny sek­so­ho­lik, bli­ski obłędu bywa­lec spe­lun i bur­deli. Mamy zatem dwie mocno różne histo­rie, które obra­zo­wać mają ten sam pro­ces - ato­mi­za­cję społeczeństwa.

Zapy­tać wypada - czym jest ta ato­mi­za­cja? Czemu ludzie stali się podobni tytu­ło­wym „Cząst­kom ele­men­tar­nym”? Tak też tra­fiamy na pole kry­tyki kul­tury. To chyba ulu­bione zaję­cie Houel­le­be­cqa. Autor zbiera wszyst­kie cier­pie­nia nowo­cze­sne i hoj­nie obda­rza nimi swo­ich boha­te­rów. Mamy więc duchową pustkę i roz­wią­złość sek­su­alną, głu­pawą kon­sump­cję i wyklu­cza­jący kult mło­do­ści. Mamy też przede wszyst­kim chro­niczny brak miło­ści. To chyba pod­sta­wowy zarzut Michela Houel­le­be­cqa - że współ­cze­sne, ryn­kowe podej­ście do związ­ków i seksu, znisz­czyło szansę na zaist­nie­nie „praw­dzi­wej miłości”.

W „Cząst­kach ele­men­tar­nych” śle­dzimy los spo­łe­czeń­stwa Zachod­niego po dru­giej woj­nie świa­to­wej. Na pierw­szy plan wysuwa się kontr­kul­tura i zwią­zana z nią rewo­lu­cja sek­su­alna. Wydaje się, że to z niej autor wywo­dzi więk­szość cier­pień nowo­cze­snych. Ważną rolę gra także upa­dek pań­stwa dobro­bytu (ang. welfare state), wpro­wa­dza­jący do tkanki spo­łecz­nej sporą dawkę lęku i nie­pew­no­ści. W jed­nym z arty­ku­łów pra­so­wych prze­czy­ta­łem, że Michel Houel­le­becq w rów­nym stop­niu kry­ty­kuje wszyst­kich, że ciosy otrzy­mują przed­sta­wi­ciele lewicy i pra­wicy, ate­iści i wie­rzący. To bzdura. Atak nace­lo­wany jest przede wszyst­kim we współ­cze­sny fran­cu­ski esta­bli­sh­ment, czyli w for­ma­cję intelektualno-artystyczną, wyro­słą z tra­dy­cji roku '68.

Wróćmy do fabuły. Losy boha­te­rów powie­ści oka­zują się ponure. Niczym w antycz­nej tra­ge­dii od pierw­szych aka­pi­tów wiemy, że nar­ra­cja nie skoń­czy się dobrze, że nad posta­ciami dra­matu wisi jakieś mroczne fatum. „Cząstki ele­men­tarne” dobrze poka­zują, jak upior­nym doświad­cze­niem może być nowo­cze­sne życie. Lecz - czy jest takie w isto­cie? Niekoniecznie.

Wydaje się, że Houel­le­becq cierpi na podobną przy­pa­dłość, co sama nowo­cze­sność. Dość czę­sto zarzuca się cza­som współ­cze­snym ode­rwa­nie od tra­dy­cji, utratę poczu­cia histo­rycz­no­ści. Tak też jest z „Cząst­kami ele­men­tar­nymi” - ode­rwane od prze­szło­ści defi­niują teraź­niej­szość jako czas upadku, osta­tecz­nego znisz­cze­nia więzi spo­łecz­nych. Natu­ral­nie dostrze­gamy, że to prze­ry­so­wana wizja. Ludz­kość daleka jest od upadku, trudno też mówić o moral­nym roz­pa­dzie w kon­tek­ście war­to­ści. Jedne prak­tyki zastę­pują inne. I tyle. Postęp pro­cesu dzie­jo­wego jest iluzją.

Udaje się jed­nak Hoel­le­be­cqowi traf­nie dia­gno­zo­wać genezę wielu prze­su­nięć kul­tu­ro­wych. Powieść obfi­tuje także w udane roz­wa­ża­nia naukowe, filo­zo­ficzne oraz poli­tyczne. Obnaża kilka współ­cze­snych mitów. To war­to­ściowa cecha. Ponadto - zwraca uwagę rady­kal­ność „Czą­stek ele­men­tar­nych”. Znamy pro­cesy, o któ­rych pisze Houel­le­becq - pustkę reli­gii, kon­sump­cji, seksu - ale dopiero w tym wyda­niu zostały one wyło­żone w spo­sób ostry i bez­kom­pro­mi­sowy. Dodajmy może jesz­cze, że książka ma walory humo­ry­styczne. Śmiech jest może nieco wisiel­czy, ale nie­wąt­pliwy. Nadaje to lek­ko­ści. Otrzy­ma­li­śmy powieść ponurą, ale nie - przytłaczającą.

Parę słów o este­tyce utworu. Przyj­rzyjmy się dwóm narzu­ca­ją­cym się zja­wi­skom - eru­dy­cji oraz wul­gar­no­ści. W „Cząst­kach ele­men­tar­nych” wystę­pują naprze­mienne. Znaj­dziemy tu mno­gość roz­wa­żań etycz­nych i filo­zo­ficz­nych. Wydaje się, że na książkę szcze­gól­nie mocno oddzia­łuje duch Aldo­usa Hux­leya. Oczy­wi­ście, cho­dzi o wizję spo­łe­czeń­stwa, zawartą w „Nowym, wspa­nia­łym świe­cie”, która jakoś reali­zuje się we współ­cze­snym świe­cie. Michel Houel­le­becq powo­łuje się też czę­sto na teo­rie naukowe, zwłasz­cza na te, zwią­zane z fizyką czą­stek. Pod tym wzglę­dem powieść staje się fascy­nu­jącą przy­godą inte­lek­tu­alną. Z dru­giej strony - mamy ów wymiar wul­garny. Cho­dzi przede mi wszyst­kim o sceny seksu - natu­ra­li­styczne czy może nawet - por­no­gra­ficzne. Może odrzu­cić co słab­sze duchy. W moim odczu­ciu - pasuje do tema­tyki utworu. Wszak taka - wła­śnie taka - jest nasza cywilizacja.

Jest jesz­cze jeden zabieg arty­styczny, o któ­rym warto powie­dzieć. Per­spek­tywa. „Cząstki ele­men­tarne” sty­li­zo­wane są na doku­ment, co powstał w przy­szło­ści. Spi­sany przez przy­szłe poko­le­nia ma odda­wać hołd boha­te­rom powie­ści. Pomysł inte­re­su­jący, ale raczej nie­wy­ko­rzy­stany. Łatwo o nim zapo­mnieć. Niby - ma być bio­gra­fią jed­nego z boha­te­rów, Michela Dzier­żyń­skiego. Jed­nak - w kate­go­riach bio­gra­fii - jest zbyt szcze­gó­łowy, zbyt fabu­larny, bogaty dia­lo­giem. Pozo­staje to zatem nie­zre­ali­zo­wany koncept.

W „Cząst­kach ele­men­tar­nych” Michel Houel­le­becq zebrał wszyst­kie cier­pie­nia nowo­cze­sne. Wyszła z tego zło­żona mozaika. Z pew­no­ścią - jest to powieść kry­tyczna wobec współ­cze­sno­ści, rady­kal­nie odrzu­ca­jąca tzw. osią­gnię­cia cywi­li­za­cyjne. W swych dia­gno­zach pozo­staje nieco naiwna, ale także - wyra­zi­sta. Przede wszyst­kim jest lekko napi­sana. Opo­wieść wciąga, losy boha­te­rów z przy­jem­no­ścią się obser­wuje. Pomimo ponu­rego wydźwięku czy wul­gar­nego podej­ścia do este­tyki. Kto chce poznać ide­olo­gię anty­no­wo­cze­sną, nie­chaj sięga po „Cząstki elementarne”.

Bywają dzieła, które po przeczytaniu otwierają horyzonty i wyciągają czytelnika z bagna dotychczasowej nieświadomości. Bywają teksty, pod których wpływem niezachwiany do danej pory światopogląd może runąć, a postrzeganie pojęć takich jak szczęście czy sens życia ulec zmianie od sto sześćdziesiąt stopni. Bywają pisarze, których poznanie zmienia wszystko raz na zawsze. Panie i Panowie, przedstawiam Michela Houellebecqa.

Cząstki elementarne” to opowiadana z perspektywy przyszłości historia dwójki przyrodnich braci, dorastających na przestrzeni lat siedemdziesiątych XX wieku. Wychowujące się z dala od rodziców i siebie rodzeństwo z biegiem lat jest świadkiem zmian kulturowych i obyczajowych, związanych z wpływem przemian w amerykańskiej mentalności i głośnej „rewolucji seksualnej”, mającej miejsce na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Autor zwraca uwagę na podatność europejskiego społeczeństwa na zachodnie trendy. Zmiany te ukazuje jednak bardziej jako destruktywne niż budujące, szczególnie biorąc pod uwagę coraz luźniejsze postrzeganie relacji seksualnych i stałych związków.

W takich to czasach wychowują się Michel, biolog molekularny, i Bruno, którzy - mimo zgody co do braku sensu życia - reprezentują skraje odmienne typy zachowania. Pierwszy postrzega świat głównie z perspektywy nauki, wskutek czego prowadzi dużo bardziej ascetyczny tryb życia w porównaniu do swojego brata, przeżywając każdą chwilę ze sporym dystansem do świata. Nie brakuje zatem masy analiz dotyczących niesamowicie szerokiego spektrum tematów: od religii (a w zasadzie jej mamiącego wpływu oraz wątpliwej autentyczności, coraz bardziej podkopywanej przez postęp naukowy), poprzez egzystencjonalną pustkę, istotę śmierci, skończywszy wreszcie na braku wiary w istnienie szczęścia.

Po drugiej stronie mamy Bruno, którego historia wydaje się dużo bogatsza i bardziej szczegółowa. Wpędzony w młodości w kompleksy, dotyczące własnego ciała, słabego charakteru i - przede wszystkim - kulejących relacji z kobietami, z czasem przeradza się w seksoholika, utożsamiającego jedynie fizyczną rozkosz z namiastką radości, jaką może dać życie. Wraz z nim poznamy kulisy rozwijającej się prężnie w ówczesnych latach seksturystyki, otrzymując wgląd na masę dewiacji i nietypowych, niekiedy wręcz chorych relacji, łączących bohatera z kolejnymi partnerkami. W pewnym momencie nawet kariera nauczyciela akademickiego, literackie próby i zapał zostają przysłonięte niezaspokojonym pragnieniem coraz to nowszych wrażeń, będącym dla bohatera zarówno ratunkiem od nieznośnej rzeczywistości, jak i przekleństwem i przyczyną zguby.

Koledzy z pracy, te seminaria tematyczne, kształcenie młodych ludzi w duchu humanizmu, otwarcie na inne kultury… wszystko to nie miało teraz najmniejszego znaczenia. Christiane obciągała mu laskę i opiekowała się nim, gdy był chory; to Christiane była ważna. [1]

Ciężko obecnie o większego nihilistę niż Houellebecq. Nie oszczędza nikogo i niczego, ostatecznie pozostawiając czytelnika bez jakichkolwiek odpowiedzi, dotyczących sensu egzystencji. Autor między innymi wyśmiewa uciekanie się do religii, dającej poczucie bezpieczeństwa; krytykuje ruchy kulturowe spopularyzowane w latach siedemdziesiątych, takie jak hipisi czy rozmaite sekty, propagujące bezsensowną przemoc; zarzuca Janowi Pawłowi II staroświeckie poglądy, a przede wszystkim potępia liberalne ustosunkowanie się do świata, ukazane - podobnie jak potrzeba wiary - jako zbyt łatwą drogę ucieczki. Seks również okazuje się nie być lekarstwem na cokolwiek, co widać na przykładzie zmęczonego ostatecznie życiem i ciągłym poszukiwaniem wrażeń Bruna.



Książka ta poświęcona jest człowiekowi - tymi słowami Michel Houellebecqkończy swoje „Cząstki elementarne”. I ja zgadzam się z nim w 100%. Houellebeq napisał książkę, która jedynie z pozoru jest skandalizująca. Głębsza warstwa jego powieści, wcale nie ukryta między wierszami, porusza do głębi, nakazuje się zatrzymać i zastanowić na kondycją człowieka we współczesnym świecie. Mnie tak właśnie poruszyła.


Choć zdaję sobie sprawę, że wiele osób „Cząstki...” mogą zgorszyć. Nie mam tu na myśli zgorszenia dotyczącego erotyki, tylko zgorszenia ludzkiej myśli w sferze duchowej, religijnej. Mnie, osobie o dość liberalnych poglądach, stroniącej od nakazów i doktryn uznawanych przez kościół katolicki za jedyne, właściwe i słuszne, książkę Houellebecq czytało się z intelektualnymi wypiekami na twarzy. Bo „Cząstki elementarne” dość brutalnie i dosadnie rozprawiają się z ludzkimi niedoskonałościami, z typowo ludzkimi pragnieniami i kruchą ludzką naturą.
Houellebecq na przykładzie dwóch bohaterów swojej książki i analizy ich życia, pokazuje zależność ludzkiej istoty od nauki, biologii, fizyki, materii, nie łącząc tego z wiarą w boga. Dwóch braci przyrodnich: Michel i Bruno, których życiowe perypetie poznajemy od czasów dzieciństwa po dzień dzisiejszy, różniących się charakterami, mających frustracje seksualne, łączy wspólny element. Tym elementem połączone są również inne jednostki ludzkie, jest to najzwyklejszy kod genetyczny. Jakże niedoskonały! Jest to też biologia, która rządzi ludzkim ciałem od narodzin do śmierci.

Michel to biolog molekularny, mężczyzna czterdziestoletni, pomimo tzw. kwiecia wieku, czuje się starcem, w ciele którego rozpoczął się proces rozpadu. Nigdy nie zaznał uczucia miłości. Nie jest pewny nawet uczucia do Annabelle, z którą spędził ważny okres w swoim i jej życiu. Bruno natomiast to człowiek zdeterminowany przez seks, wokół którego kręci się jego życie i stanowi priorytet w jego bezbarwnej egzystencji. Ma za sobą nieudane małżeństwo, syna, z którym stracił kompletnie kontakt, w wieku czterdziestu lat spotyka na swojej drodze życiowej Christiane, z którą zaczyna mu być dobrze. Czas według Houellebecqa jest dla człowieka okrutną maszynerią. Liczy się młodość, pod każdym względem. Zresztą seks, typowo ludzka przyjemność, która wiąże się z najzwyklejszym popędem płciowym, w iście smakowitych, ale i wręcz wyuzdanych wizjach Houellebecqa, nabiera dość pospolitego, brudnego i pozbawionego uczuć i metafizyki wymiaru. Poszukiwanie przyjemności seksualnej przez braci staje się integralnym tematem „Cząstek...”. Ale myliłby się ten, kto w tej książce nie dostrzeże innego spojrzenia na ten popęd. Houellebecq umyślnie i z przekorą karmi czasem perwersyjnymi historyjkami, epatuje nagością, używa medycznej, a więc mało romantycznej terminologii w tym temacie. Ale poprzez to właśnie doprowadza nas do puenty swojej książki. A puenta jest dość miażdżąca. Bo Houellebecq mówi o tym, o czym wiemy. O tym, że ludzkość dąży do samounicestwienia! Od wieków trwa proces niszczenia, każda kolejna mutacja metafizyczna ma swój określony czas i cel. Człowiek według Houellebeqa jest istotą niezdolną do szczęścia, zdeterminowaną przez procesy biologiczne: narodziny, życie - tu popęd płciowy, śmierć. Wiedząc o tym, bohater Houellebecqa - Michel Dzierżyński dąży do stworzenia istoty ludzkiej nieśmiertelnej i bezpłciowej.

Po przeczytaniu „Cząstek elementarnych” zrobiło mi się trochę smutno. Pożałowałam bohaterów Houellebecqa, jakby byli oni autentycznymi ludźmi. I choć chciałabym się nie zgodzić z autorem, nie potrafię się przeciwstawić jego teoriom. Dostrzegam w nich prawdę. I choć to jest brutalna prawda, nie będę z nią walczyć. Los współczesnego człowieka, także i mój, jest losem jednostki skazanej na przegraną. Życie jest ograniczone, możliwości jest niewiele. Nauka, przed którą współczesny człowiek chciałby uciec, ponieważ poddaje ona w wątpliwości wiarę w boga, nieubłaganie rozwija się i biegnie do przodu. Kwestia klonowania człowieka to tylko sprawa czasu. Zastanawiam się czy Houellebecq zostawia furtkę na duchowość? Wydaje mi się, że nie. Bo według niego mechanizmami kierującymi naszą przynależnością do świata jest biologia, natura, a w ciele człowieka, w każdej najmniejszej jego cząstce ducha nie ma.

Houellebecq w „Cząstkach elementarnych” oprócz historii życia Michela i Bruna, opowiedzianej całkiem ciekawie, nawiązuje do różnych teorii socjologicznych, filozoficznych, porusza się jak ryba w wodzie w terminologii mechaniki kwantowej, ontologii materialnej, systemu metafizycznego, czy jeszcze innych tego typu, zupełnie dla mnie nie zrozumiałych pojęć. (Bo jak humanistka zrozumie nauki ścisłe i abstrakcyjne myślenie?!).

Myślę, że w dobrym momencie mojego życia przeczytałam „Cząstki elementarne”. Są we mnie wątpliwości co do powszechnych mechanizmów i prawd życiowych. Określam się w dalszym ciągu wobec absurdów tego świata. Coraz bardziej skłaniam się w stronę nauki, a odchodzę od skostniałej i niewystarczającej mi już religii. Ale pomimo tego nie godzę się na myśl, że pierwiastka duchowego w świecie nie ma. Podoba mi się zagadnienie „brody Platona” (to przekonanie, że jeśli używam nazwy pewnego obiektu, to zakładam jego istnienie).
Zatem z całym szacunkiem dla pana Michela Houellebecqa i jego wiary, że kolejna „mutacja nie będzie mentalna, lecz genetyczna”, chcę wierzyć, że w świecie nauki jest furtka dla ducha.

Recenzję zacznę od ostatniego zdania „Cząstek elementarnych”: Książka ta poświęcona jest człowiekowi. A dokładniej kondycji gatunku ludzkiego na przełomie XX i XXI wieku. To, co przedstawia nam Houellebecq nie napawa optymizmem. 

Gdyby trzeba było w skrócie powiedzieć, o czym jest ta książka, powiedziałabym, że o frustracji. O frustracji wynikającej z rozczarowania swoim życiem, z rozczarowania ideałami młodości, które nie znajdują już później zastosowania. Książka traktuje o francuskim pokoleniu '68. Jest to generacja hipisów, zwolenników wolności, szczególnie seksualnej, kultu ciała i młodości. O ludziach, którzy będąc młodzi stworzyli sobie nowy świat, przewrócili do góry nogami obowiązujący system wartości i moralności, a dorosnąwszy znaleźli się wyrzuceni poza ten świat. Bo chcieli swobody seksualnej, a jednak teraz brakuje im oparcia w małżeństwie; bo chcieli kultu młodości, a sami się starzeją. Stąd zrodziła się głęboka frustracja, z którą trzeba sobie poradzić.
Główny bohater Bruno ma jeszcze wiele innych powodów, dla których ciężko przychodzi mu przejście przez kryzys wieku średniego. Wychowany bez ojca, sam nie potrafi być ojcem dla swojego syna. Wychowany bez wzoru miłości, nie potrafi wesprzeć miłością ukochanej (?) kobiety . Poniżany w szkole, cierpi z powodu niskiej samooceny. Wszystko to plus nieustanne pożądanie seksualne, które rozładowuje zazwyczaj sam wywołuje u niego frustrację i poczucie przegranego życia.
Bruno ma też brata, który jednak przed wszystkimi problemami tego świata uciekł w naukę. Od dziecka przesiadując w książkach robi światową karierę jako biochemik. W większości obce mu są uczucia i problemy, których doznaje Bruno. Jest kochany przez piękną kobietę, jednak jego niezdolność do przeżywania głębszych uczuć sprawia, że i on nie znajduje w życiu szczęścia ani harmonii.
Można powiedzieć, że o ile Brunonowi doskwierają problemy natury fizycznej
i uczuciowej, o tyle Michel nie może sobie poradzić z zagadnieniami ontologiczymi.
Frustracja i brak oparcia to jedna warstwa tej książki.

Kolejna nad którą należy się zastanowić to wolność. Do jakiego stopnia można być wolnym? Czy istnieje wolność absolutna? Houellebecq zadaje dużo pytań, z których wiele można usłyszeć dzisiaj w debatach radiowych czy telewizyjnych. Pisze o swobodzie seksualnej przejawiającej się m.in. w łatwym dostępie do antykoncepcji oraz aborcji, co z kolei prowadzi do dalszych rozważań dotyczących eutanazji: 
„Potem kiedy już nie można walczyć z procesem starzenia, odchodzi się dzięki eutanazji z własnej woli; bardzo dyskretnie, bardzo szybko, bez tragedii”.*

Pokazuje nam ludzi dążących do uzyskania świata, w którym wszystko byłoby na wyciągnięcie ręki, każda zachcianka mogłaby być natychmiast zaspokajana, w ten sposób świat zostałby pozbawiony pożądania, destrukcyjnej siły „pochodnej przemocy”: 
Pożądanie samo w sobie, w przeciwieństwie do rozkoszy, jest źródłem cierpienia, nienawiści i nieszczęścia(…) Rozwiązaniem proponowanym przez utopistów, od Platona, poprzez Fouriera, po Huxleya, jest wyeliminowanie pożądania i wiążących się z nim cierpień przez natychmiastowe osiągnięcie rozkoszy”**. Pokazuje jednak też, że możliwość spełniania każdej seksualnej zachcianki powoduje prędko znudzenie i dążenie do silniejszych podniet, nieraz kończących się na drastycznych morderstwach na tle seksualnym - w książce z zimną obojętnością opisane okropne zbrodnie amerykańskiej sekty.

W ramach tych rozważań o wolności seksualnej, naturalnie pojawia się kwestia feminizmu. Houllebecq poświęca kobietom kilka ciekawych ustępów: 
„To ja nalegałem, żeby postarała się o pracę w jakiejś szkole w pobliżu Paryża. Oczywiście nie odważyła się odmówić; tylko pracujące kobiety są w pełni szczęśliwe, tak wszyscy wtedy myśleli albo udawali, że myślą; a jej zależało na tym, żeby myśleć to samo, co wszyscy” .***
Zaskakujące, jak bardzo podobne dylematy mamy teraz w Polsce. Czytając różne dyskusje w Internecie lub pisma dla kobiet, można dojść do wniosku, że kobieta jeśli chce uchodzić za inteligentną, musi pracować, musi mieć super wykształcenie, i najlepiej żeby była otwartą na doświadczenia singielką, a jeśli już musi mieć męża, to w żadnym wypadku nie może się wykonywać żadnych prac w domu, ani czasami nie dbać za bardzo o męża. Nie chcę zostać źle zrozumiana, nie popieram patriarchatu, ale uważam, że związek dwóch osób to przede wszystkim miłość i szacunek a nie wzajemna rywalizacja i przepychanki. A mam wrażenie, że tak to teraz zaczyna wyglądać. To taka osobista dygresja była.

Na koniec chcę napisać o języku, jakim posługuje się autor. Houellebecq posługuje się bardzo ascetycznym językiem, bez żadnych ozdobników, nie przeładowany środkami stylistycznymi, prosty, matematyczny nawet język, który precyzyjnie i właściwie bardzo obiektywnie opisuje to, co autor ma do powiedzenia. Ja mam skłonności do omijania przydługich opisów, które niewiele wnoszą do fabuły, ale tutaj nie ma nic do przeskoczenia. Książkę czytało się bardzo dobrze, nie zauważyłam, kiedy mi tak szybko poszło.

Czytając liczne recenzje w Internecie zauważyłam, że książka ta wzbudza spore kontrowersje. Rzeczywiście jest bardzo dosadnie napisana i pojawiają się wulgaryzmy, ale mnie to nie raziło, bo współgrało z bohaterem i ogólnym przesłaniem książki. Również jeśli chodzi o te drastyczne opisy ekscesów sekt satanistycznych, uważam, że ni było to bezcelowe, tylko miało pokazać, do czego prowadzi postulowane przez to pokolenie '68, niczym nieskrępowane zaspokajanie swoich popędów seksualnych. Przyznaję, że opisy są przerażające, ale chyba właśnie o to chodziło, o takie wstrząśnięcie czytelnikiem.

Warto może przedstawić tych zapowiadanych bohaterów. Panie i panowie: Bruno Clement i Michel Dierżyński. Bracia przyrodni, z jednej matki, różni od siebie jak niebo i ziemia. Bruno to zwalisty, łysiejący, nieco tępawy mężczyzna, pracujący jako nauczyciel i urzędnik państwowy. Jego życie zostało zawładnięte przez kobiety, a dokładniej przez obsesję seksualną, a jeszcze dokładniej - brak spełnienia seksualnego. Bruno jest bowiem bardzo nieśmiały. Od najmłodszych lat nie umie radzić sobie z przeciwną płcią. Zawsze wykonuje zły ruch, który eliminuje go z dalszej gry o serce (tudzież waginę) jakiejś kobiety. Proszę jednak nie myśleć, że mamy do czynienia z jakąś wersją „Czterdziestoletniego prawiczka” - ta postać ma swoje doświadczenia. Ale najczęściej nieszczęśliwe. Ciąg mało pozytywnych zdarzeń, który spotyka Bruna jest naprawdę przybijający i mnie jako czytelnika było po prostu żal bohatera, bo zapałałem do niego szczerą sympatią. Nawet, kiedy w pewnym momencie Bruno odnajduje swój przylądek szczęścia, to nie trwa to długo.

Z kolei Michel jest inny. Przystojny i poważny naukowiec, biolog molekularny, od najmłodszych lat obdarzony miłością jednej z najpiękniejszych kobiet. Niestety był tak zajęty sprawami naukowymi, że zwyczajnie nie zwrócił uwagi na Annabelle. Rozeszli się, każde w swoją stronę. Michel wybrał życie samotnego intelektualisty, bez przyjaciół i bez miłości. Dzięki swoim badaniom niezwykle pomógł wszystkim rolnikom na świecie, a dokładniej ich krowom, które stały się bardziej wydajne w kontekście produkcji mleka. Tym samym, w odróżnieniu od Bruna nazwać siebie człowiekiem sukcesu. Michel w ogóle zdaje się być bardziej faworyzowanym przez autora. Nie dotyka go tyle nieszczęść co jego brata, choć niektórzy interpretują egzystencję Michela jako wieczne cierpienie, nie posiadające dokładnego źródła.  Źródło jest jednak bardzo prosto zlokalizować - jest nim sam Michel, który obrał sobie po prostu taką drogę życia. Mało to jest takich pustelników na świecie?

To co burzyło krytykę i publiczność w czasie premiery, to opisy seksu. Nie jest to bowiem kochanie się w sypialni przy świecach. W Cząstkach elementarnychdoświadczamy opisów masturbacji, gwałtów (albo molestowania seksualnego) w domach dziecka, tudzież orgii. Seks w Cząstkach jest raz udany, a raz nie. Gdy następuje ta druga opcja, to Houellebecq nie patyczkuje się i serwuje nam opisy problemów z erekcją (a raczej prób jej uzyskania), przedwczesnych wytrysków, tudzież bardzo naturalistycznych opisów brzydoty. Naprawdę, jeśli zamierzacie czytać w łóżku, a potem kochać się ze swoimi partnerami - wybierzcie coś innego, bo opisy ze stronic będą wam krążyły w głowie dość długo, także mogą zepsuć chwile przeznaczone do radowania się.

Sama powieść ma też interesującą konstrukcję. Dzieje Bruno i Michela są przerywane dygresjami, które brzmią jak wyrwane z encyklopedii. Owe przerywniki traktują o socjologii, filozofii, genetyce, fizyce tudzież historii. Do samego końca powieści nie wiemy po co one są. Dopiero w epilogu dowiadujemy się dlaczego. Ale o tym dopiero za chwilę.

Bulwersujące dla niegdysiejszej publiczności czytelniczej i krytyków były ataki, które przeprowadzał autor. Za pomocą losów braci co chwilę wciskał solidną krytykę ruchów hipisowskich, New Age, muzułmanów (sam autor po kilku latach nazwie islam „najgłupszą religią na świecie”), katolików, Salmana Rushdiego (autor słynnychSzatańskich wersetów, które niegdyś dla was zrecenzujemy), a także samej cywilizacji, która wg Houellebecq'a wręcz dąży do wypełnienia ponurej wizji z Nowego, wspaniałego świata Aldousa Huxleya. Sam Huxley dostał nawet cały rozdział poświęcony sobie i swoim teoriom.

UWAGA: Ostatni akapit zdradza szczegóły fabuły.

Nie chciałbym zdradzać ważnych elementów fabuły, ale uważam, że należy napisać o samej końcówce, o epilogu. Houellebecq jako młodzieniec był zakochany w powieściach science-fiction. Sam zresztą napisał kilka powieści z tego gatunku, jednak nie dokładnie takich jakie byśmy chcieli odnaleźć na półkach w Empiku oznaczonych hasłem „Science-fiction”. Jedną z nich jest Możliwość wyspy, gdzie Houellebecquznał klonowanie za sposób na ulepszenie ludzkości. Drugą z nich są właśnie Cząstki elementarne, jednak tego dowiadujemy się dopiero w epilogu. Tak, dokładnie. Ostatnie pięć stron powieści powoduje, że możemy ją zakwalifikować jako powieść science-fiction. A to wszystko dlatego, że czytelnik dostaje na tych stronicach informację, że powieść została napisana przez… istoty, które powstały dzięki opublikowanym pośmiertnie badaniom Michela Dzierżyńskiego. Znalazł on bowiem sposób na to, by stworzyć ulepszonych ludzi, którzy nie będą odczuwali pożądań, agresji, nie będą mieli płci i co najważniejsze - będą nieśmiertelni. Kilkadziesiąt lat po śmierci Dzierżyńskiego mamy przed sobą obraz świata opanowanego przez te istoty. Ludzie „normalni” są już na wyginięciu, powoli wypierani przez nowy i silniejszy gatunek. Czy jest to pesymistyczna wizja, w której nasz gatunek znika? Czy może optymistyczny obraz świata, w którym wreszcie zapanował spokój i ład? To już proszę samemu sobie ustalić.


Czuję się przytłoczona, zmęczona i "przemaglowana". Nie da się przeczytać "Cząstek elementarnych" i nic nie czuć. Atmosfera, jaką Houellebecq przedstawia w swej powieści jest na wskroś dekadencka. Nie pamiętam kiedy, albo czy w ogóle, czytałam książkę, która pokazuje taką pustkę emocjonalną, niezdolność do uczuć wyższych, poszukiwanie pozornego szczęścia i uprzedmiotowienie człowieka. 

Mam bardzo mieszane uczucia po lekturze "Cząstek...", ale jedno wiem na pewno: to nie jest lektura na moje nerwy. Już sama forma książki nie jest łatwa w odbiorze. Jest to zlepek powieści obyczajowej, esejów i notatek popularnonaukowych.
Właściwie żadnej z tych części nie można oddzielić od pozostałych. Uzupełniają się one wzajemnie, można w nich znaleźć dopowiedzenia do niektórych kwestii.

Na pierwszy plan wysuwa się historia dwóch przyrodnich braci, Michela Dzierżynskiego i Bruno Clementa. Mężczyźni mają wspólną matkę, kobietę totalnie niedojrzałą i nieodpowiedzialną, która przed laty porzuciła swoich synów, a sama oddała się przyjemnościom hippisowskiego życia. 

Michel jest trzydziestokilkuletnim biologiem molekularnym, który podporządkowuje całe swoje życie nauce i pracy naukowej. Wychowywany przez babcię, mimo że był otoczony przez nią opieką i troską, nie potrafi wykrzesać z siebie żadnych uczuć. Jedyny "zaczątek" uczuć pojawia się z jego strony do szkolnej koleżanki Annabell, jednak jego wyobcowana i oschła postawa zniechęca dziewczynę do jakiegokolwiek związku. Po latach Michelowi i Annabell przyjdzie się spotkać ponownie. Spróbują oni nawet stworzyć coś na kształt bliskiej relacji, jednak wszystko kończy się niepowodzeniem.

Równocześnie z historią Michela, przedstawiona jest egzystencją Bruna. Ten czterdziestoletni nauczyciel literatury ma całkowicie pokręcone życie. Od młodych lat uzależniony od pornografii i seksu, szuka coraz większych podniet. Udaje mu się w prawdzie założyć rodzinę i spłodzić syna, nie potrafi docenić swej rodziny, nie potrafi nawet nawiązać z nimi bliskiej relacji. Żona wydaje się mu nieatrakcyjna więc ciągle ją zdradza, wszystkie oszczędności wydaje na burdele, syna totalnie ignoruje. Wiecznie niezadowolony i zblazowany, znajdujący pociechę w krótkich chwilach seksualnego aktu i poszukuje jakiegoś niezidentyfikowanego szczęścia. Jego życie zmienia na chwilę Christine, którą poznaje na obozie organizowanym przez ruch New Age. 
Życie obu mężczyzn jest beznadziejne i właściwie bez sensu. Tkwią w samotności, niezdolni do miłości, niszczą wszystkie relacje z bliskimi i życzliwymi im ludźmi.

Postawy Bruno i Michela zostały przedstawione, jako przykład postaw współczesnego społeczeństwa. Nastawionego na konsumpcję, egoizm, poszukiwanie wyimaginowanego szczęścia, doświadczanie nowych podniet. Autor w swych opisach nie szczędzi brutalności, perwersji, okrucieństwa, które są sporym kontrastem dla opisów beznadziei, znudzenia, wiecznego poszukiwania i nieokreślonej tęsknoty.
Wszystko przesycone jest nihilizmem i poczuciem ogólnej degradacji wartości moralnych. Jak dla mnie jest tego wszystkiego zdecydowanie za dużo. 
Nie mam siły ani ochoty na taką analizę społeczeństwa. W głębi duszy nie wierzę też, że ludzkość osiągnęła aż taki poziom degradacji. Nie sądzę też, abym miała jeszcze kiedyś poświęcić Houellebecq'owi swój czytelniczy czas. 

Michel Houellebecq doprowadził do poważnego rozłamu wśród krytyków, nie mogli się bowiem zdecydować czy jest dobrym czy złym pisarzem. Sukces komercyjny Cząstek elementarnych uczynił z niego autora cenionego i znaczącego, ale nadal ma on zagorzałych przeciwników.

Przeczytałam w zeszłym roku Poszerzenie pola walki, którą odebrałam jako bolesną i wiarygodną. Teraz sięgnęłam po Cząstki elementarne żeby ostatecznie wyrobić sobie zdanie na temat tego pisarza. Książka jest mocna, dosadna, gorzka i sugestywna. Zdecydowanie tylko dla dorosłych, ponieważ nasycona została seksem do granic wytrzymałości czytelnika.

cząstki elementarne, obiekty, których istnienie i wzajemne oddziaływanie pozwala wyjaśnić formy występowania i zachowania się materii. (Encyklopedia PWN)

Dwóch przyrodnich braci: jeden całkowicie pochłonięty swoja karierą naukową biolog (Michel), drugi seksoholik (Bruno). Porzuceni przez matkę, która wybrała życie w komunie w słonecznej Kalifornii, co odcisnęło na ich rozwoju nieusuwalne piętno, nigdy nie nauczyli się nie tylko okazywać, ale nawet przeżywać emocji. „Osoby, które Bruno miał okazję spotkać w swoim życiu, napędzało jedynie poszukiwanie przyjemności...”

 Książka pisana z perspektywy przyszłości. Autor, jak antropolog opisuje Francję pod koniec XX w. od rewolucji seksualnej po całkowity upadek wartości, zatarcie się granicy między dobrem a złem. Przedstawia zagubienie jednostki w świecie bez autorytetów i świętości, niepotrafiącej się odnaleźć w sytuacji moralnego dylematu. Dwa portrety współczesnego człowieka. Czy w takim świecie człowiek może być jeszcze szczęśliwy? Kiedy okazało się, że wolność, która była uosabiana z postępem, wcale nas nie uszczęśliwia. Wyzwoleni z jednych ograniczeń, trafiamy w inne, powodujące nie mniejsze cierpienia. Niemoc i bezradność człowieka wobec rzeczywistości.

 Ludzie jako cząstki elementarne, które mogą się zderzać i tworzyć odrębne byty, jednak zawsze są od siebie oddzielone. Człowiek nie przestanie być samotny we współczesnym świecie ponieważ wzajemne relacje interpersonalne uległy spłyceniu, ludzie stali się dla siebie obojętni lub brutalni. Często seks jest jedynym powodem spotkania drugiego człowieka, ale po raz kolejny okazuje się że to nie znosi murów miedzy ludźmi, a jest jedynie złudą i biologicznym motorem działania. Kruchość bliższych relacji międzyludzkich podkreślona jest przez Houellebecqa dość drastycznie bo poprzez uśmiercenie kobiet Michela i Bruna.

W książce roi się od odwołań do filozofii, literatury, filmu i muzyki, w których tkwi źródło moralnego upadku współczesnego człowieka. Bardzo pesymistyczna i ponura wizja świata i ludzi, a jednocześnie tylko trochę przesadzona. 

We are all going to die, but not before we rot slowly from the inside, make ourselves and others unbearably miserable, and become the patsies of a cynical society in thrall to the false gods of materialism and individualism. - do takiej refleksji doprowadziły Cząstki elementarne Alexa Clarke'a - recenzenta z The Guardian.

Świat opisywany przez Houellebecqa odchodzi powoli w zapomnienie. Zbliża się „mutacja metafizyczna” - „to znaczy radykalne i całościowe przemiany przyjętej powszechnie wizji świata - występują w historii ludzkości jedynie sporadycznie. Jako przykład tego zjawiska można podać pojawienie się chrześcijaństwa”. W 2029 roku powstał pierwszy człowiek nowego gatunku. 50 lat później ludzi wywodzących się ze starej rasy już prawie nie ma. „To dziwne z jaką łagodnością, rezygnacją, a nawet ze skrywana ulgą istoty ludzkie zgodziły się na wyginięcie własnego gatunku”.

HUŚTAWKA ODDECHU

(Herta Mueller)

Herta Müller jest pisarką niemieckojęzycznej enklawy w Rumunii. I w swej prozie z uporem trzyma się własnego mikrośrodowiska, niemal obsesyjnie dokumentując ucisk, prześladowania Niemców z Banatu - przez Rosjan po 1945 r. i przez Rumunów. Jej ojciec w czasie wojny był powołany do SS, matka znalazła się w radzieckim obozie pracy. Ona sama rumuńskiego nauczyła się dopiero, gdy miała 15 lat. W 1987 r., po debiucie literackim w Rumunii, przeniosła się do Niemiec zachodnich, gdzie nadal była prześladowana przez agentów Securitate, dobrze usadowionych w ziomkostwie banackim.

Huśtawka oddechu” ukazała się w Niemczech na kilka miesięcy przed przyznaniem autorce Nagrody Nobla. Recenzje były różne, od entuzjastycznych po sceptyczne. Hercie Müller zarzucono jeśli nie plagiat, to żerowanie na cudzych doświadczeniach. Pierwotnie miała to być historia napisana wspólnie z poetą Oskarem Pastiorem, również rumuńskim Niemcem, więźniem gułagu. W 2004 r. razem wyjechali na Ukrainę, by odwiedzić miejsca, w których pracował. Po jego śmierci Herta Müller została z kilkudziesięcioma zeszytami notatek, z których stworzyła „Huśtawkę oddechu”. Narratorem jest postać fikcyjna - Leo Auerberg, któremu Müller wkłada w usta zarówno relacje Pastiora, jak i historie wymyślone przez siebie. Powstał zbiór opowiadań, które bardzo przypominają opowiadania Tadeusza Borowskiego, Sołżenicyna, ale także „Inny świat” Herlinga-Grudzińskiego czy „Wielbłąda na stepie” Jerzego Krzysztonia. „Huśtawka” jest wielką opowieścią o głodzie, szykanach, upokorzeniu i wewnętrznym samowyzwoleniu. U Herty Müller głód jest aniołem, który ma wiele postaci. Głód, gdy się za wcześnie stanie w kolejce do kotła i dostanie samą wodę. I głód, gdy się stanie za późno. Inny jest głód wieczorem, gdy się zjadło chleb przeznaczony na rano, a jeszcze inny w zimie, gdy nie ma żadnego zielska, którym można byłoby go oszukać... Ale najgorszy jest głód tęsknoty za domem. Sztuka przeżycia to oszukanie anioła głodu.

Własny język Herty Müller w opisywaniu upodlenia i walki o przetrwanie pewnego mikrośrodowiska na styku niemiecko-rumuńsko-rosyjskim sprawił, że urodzona w 1957 r. autorka zyskała dla młodej generacji czytelników z naszej części Europy taką pozycję, jaką dla starszego pokolenia miał inny niemiecki noblista Günter Grass.



"Müller nie może pisać, nie skupiając się na języku. Nie można także czytać dramatycznej opowieści Leopolda, nie mając w pamięci słów, które pojawiają się na wstępie tej mrocznej narracji: „Noszę cichy bagaż. Tak głęboko i tak długo opakowywałem się w milczenie, że nigdy nie będę mógł rozpakować się w słowach. Kiedy mówię, opakowuję się jedynie inaczej”. Ta książka daje świadectwo niemocy słów wobec niewyobrażalnego okrucieństwa, jakim było zamknięcie w obozie pracy i odbieranie człowieczeństwu jego godności. Leopold opowiada, ale jednocześnie w swych opowieściach coraz silniej się zamyka. Język, jakim się posługuje, nieśmiało próbuje opisać dramat jego egzystencji. Ale jest to jednocześnie język, który jest kodem, którego słowa cofają się przed sobą i utrudniają dotarcie do prawdy o tym, kim jest teraz człowiek, którego pięć lat egzystencji obozowej było czasem, w jakim musiał… opakować siebie samego i w tym opakowaniu ukrywać swe prawdziwe myśli i uczucia. Müller podejmuje próbę opowiadania o świecie, w którym życie staje się zupełnie inaczej pojmowane, gdy poczuje się bliskość śmierci, gdy istota ludzka stanie się ledwie kośćmi i skórą, gdzie bliskość można odnaleźć tylko przy aniele głodu i gdzie „szczęścia-za-dużo-o-łut” może przynieść dramatyczny koniec tego życia."


Powieść odurzająca. Silnie działająca na wszystkie zmysły. Noblistka Herta Müller znów bierze czytelnika w niewolę. „Huśtawka oddechu" jest specyficzną literaturą obozową. Z jednej strony zostajemy poddani terrorowi odhumanizowania, z drugiej - oglądamy próbę oswajania tego świata. Główny bohater, Oskar Pastior, wywieziony do obozu za zakazane w Rumunii przez Rosjan kontakty homoseksualne, stara się racjonalizować rzeczywistość, w której się znalazł. „Obóz jest praktycznym światem. Nie można sobie pozwolić na wstyd i deszcz strachu. Działa się w stabilnej obojętności, może w przygnębionym zadowoleniu". Rytm dnia wyznacza wszechobecność Anioła głodu. Pisarka w mistrzowski sposób operuje językiem. Rozcina nim rzeczywistość, tworząc gęstą mozaikę opartą na obozowych wspomnieniach Pastiora. Ascetyczne zdania pulsują od znaczeń. Z powieści dokumentującej wyszło arcydzieło autorskiego postrzegania świata. Pamięć została przekształcona w narzędzie tortur. Hipnotyczna moc tej opowieści to nie tylko trudny temat, ale przede wszystkim forma. Maksymalnie uproszczona narracja oddaje terror strachu. Zamyka świat bohatera w walce o przeżycie i pokazuje tego konsekwencje. Pastiorowi trudno odnaleźć się w poobozowej rzeczywistości, gdyż „między sytymi ojczyzny ludźmi kręciło mi się w głowie od wolności. Byłem niezrównoważony, wytresowany na katastrofę i psi strach, mój mózg skazany na uległość"



W imieniu Stalina w styczniu 1945 roku radziecki generał Winogradow zażądał od narodu rumuńskiego skierowania wszystkich żyjących w Rumunii Niemców do „odbudowy” zniszczonego przez wojnę Związku Radzieckiego. Deportacje objęły mężczyzn i kobiety w wieku od 17 do 45 lat i przez wiele lat były tematem tabu. Matka autorki także spędziła kilka lat w obozie pracy. Herta Müller w 2001 zaczęła spisywać rozmowy deportowanych ze swojego najbliższego otoczenia - tak nawiązała współpracę z Oskarem Pastiorem i wkrótce pojawiło się pragnienie, by książkę stworzyć wspólnie. Kiedy nagle w 2006 Oskar umiera, autorka zostaje sama nie tylko z żalem, ale też z zeszytami pełnymi notatek i projektami kilku rozdziałów. W końcu zaczęła pisać książkę samodzielnie, opierając się na notatkach Pastiora.

Bohater „Huśtawki oddechu” ma na imię Leopold i przez całe życie ukrywa swoją homoseksualność. Jaki młody chłopak zostaje wyrwany z domu rodzinnego i deportowany do obozu pracy. Dzięki słowom babci „Wiem, że wrócisz” Leo rozpaczliwie trzyma się życia.

 

W książce o obozie pracy spodziewalibyśmy się wielu naturalistycznych opisów i drastycznych scen. „Huśtawka oddechu” jest pod tym względem wyjątkowa - w niej główny bohater zamienia obóz  przestrzeń metafizyczną. Odbiera obozowym słowom ich materialność, tworząc własne rzeczywistości skonstruowane ze zlepków słów. Tworzy nawet własną matematykę, którą rządzi jedno równanie: jeden ruch łopatą to jeden gram chleba. Swoją sytuację w każdym momencie traktuje emocjonalnie, barwie opisując swoje życie wewnętrzne. Te emocje chwilami uciekają z książki i lepią się do palców czytelnika.

 

Swoje zachowanie Leo tłumaczy w prosty sposób: bez tego nie byłby w stanie przeżyć. Nie byłby w stanie przeżyć, gdyby głód nie był aniołem, oddech huśtawką, a praca w piwnicy dziełem sztuki. Nie byłby w stanie wystać na apelu, gdyby nie hak opuszczony z chmury, na którym się zawieszał. Zastępcze, zbudowane z atomów tęsknoty światy zastępują szary obóz, który jednak ani na chwilę nie znika. Chyba, że w krótkich snach, gdzie człowiek znowu jest beztroskim dzieckiem.

 

Leo próbuje też podejść do swojej sytuacji intelektualnie, jednak są to tylko krótkie przebłyski wśród jego niemal poetyckiego monologu. Podobnie z tła przebijają się drastyczne sceny i obozowe zwyczaje. Współtowarzyszy Lea poznajemy kilkoro, lecz mamy o nich tak samo mało informacji jak o samym głównym bohaterze. Inni ludzie pojawiają się przeważnie jako preteksty do symbolicznych i niezwykle nacechowanych emocjonalnie rozmów.

 

Sennym językiem Herta Müller wprowadza nas w ponadzmysłowo-obozowy świat. Lwią część książki zajmuje opis przymusowego życia, o którym czyta się leniwie i długo - tak jak wydają się płynąć lata w obozie. Poszczególne strony zbytnio nie różnią się od siebie, a koniec mógłby nastąpić w każdej chwili - kolejna zbieżność z obozowym życiem. Tę senną równowagę zakłóca nieco brak znaków zapytania. Pogłębiają one co prawda monotonię i nostalgię, ale wiele zdań z kropką na końcu wygląda nienaturalnie, co może wielu czytelników drażnić. Choć wielu „Huśtawkę oddechu” nazywa arcydziełem języka, nie powielałabym bezrefleksyjnie tego sformułowania.

 

Huśtawka oddechu” pięknie opisuje ból, który sam w sobie nigdy nie będzie piękny. Gdy szczegóły urastają do rangi symbolu, a te symbole są jedynym, co trzyma przy życiu, powstaje świat niezwykły - pełen surrealizmu i intensywności. Z pewnością warto się w ten świat zagłębić.

Herta Müller ponownie przygląda się panom strachu, krok po kroku podąża za ofiarami, po raz kolejny dokonuje "upiornejprzeprowadzkirzeczywistości" w słowa. Powstał tekst "kaligrafujący cierpienie, ale nie upiększający bólu".

Atemschaukel jest fikcyjną autobiografią Niemca z Rumunii, Leopolda Auberga, zesłanego w wieku lat siedemnastu na roboty przymusowe do Związku Radzieckiego. W roku 1945 około 80 000 rumuńskich Niemców trafiło do obozów pracy między Dniepropietrowskiem a Donieckiem. Wśród deportowanych była matka Herty Müller. Jej przemilczana historia stała się pierwszym impulsem do napisania tejksiązki. Od matki Müller dowiedziała się niewiele. "Zimno jest gorsze niż głód", "Wiatr jest zimniejszy od śniegu" - wyrwane z kontekstu zdania zastępowały opowiadanie o obozie. Müller zapragnęła zrozumieć, co się za nimi kryje.
Umożliwił jej to pisarz i poeta Oskar Pastior, którego surrealistyczne wiersze jeszcze w Rumunii dawały jej oparcie, który też był jednym z deportowanych. Jego niesamowita pamięć szczegółu stworzyła tę książkę. On opowiadał, ona zapisywała, potem razem konstruowali historię - zmyślenie stało się motorem ich
pracy, ponieważ jak mówi Herta Müller, trzeba się oddalić od rzeczywistości, żeby ją "uchwycić". Rzeczywistość głodu mozna oddać jedynie surrealistycznym językiem, gdyż postrzeganie w rauszu, w jaki wprawia chroniczny głód, różni się od tego z pełnym żołądkiem. Była z Pastiorem na Ukrainie, wpatrywała się w tamten świat tak długo, aż po zamknięciu oczu zobaczyła drogę z obozu na pole kartofli. W roku 2006 Pastior umarł. Po rocznej przerwie Müller zdecydowała się napisać książkę sama. Była mu to winna.


REKLAMA




"Tak odważnego arcydzieła języka długo by szukać w literaturze europejskiej naszych czasów".

Karl-Markus Gauß, "Süddeutsche Zeitung"
"Powieść polityczna napisana z wyjątkową psychologiczną subtelnością. Pomaga pojąć punkt zerowy egzyst
encji". - Stefana Sabin, "Neue Zürcher Zeitung"
"Obozy są doświadczeniem granicznym, które z powodu jego odmienności chętnie odkładamy do lamusa zbiorowej pamięci. Müller wydobywa je z tego wyparcia, za pomocą wirtuozowskiego języka włącza do naszej kultury i czyni dostępnym dla smutku". - Ruth Klüger, "Die Welt"
"Ta książka nie może i nie chce być dokumentem ani powieścią historyczną i z pewnością nie stoi pod znakiem naiwnego realizmu. Powieść ta, ze swoją gęstą siecią motywów, wytwarza intensywność i obecność, jakich daremno szukać we współczesnej literaturze niemieckojęzycznej. Manifest pamięci i języka, których złożoną relację dokumentuje w poruszający sposób. Arcydzieło". - Michael Lentz, "Frankfurter Allgemeine Zeitung"
"Również to, że Müller marginalizuje tło historyczne na rzecz wydobycia tworów pamięci, czyni z Huśtawki oddechu książkę wyjątkową. Ważna i pod względem językowym mistrzowska powieść". - Nora Reinhardt, "Kultur Spiegel"
"Prawda przeżytych i przecierpianych faktów staje się, w pryzmatycznym odbiciu, prawdą poetycką. Jest to postulat Lessinga wobec dramatu, ale obowiązujący również w opowiadaniu o tym, co potworne. Dramatyczność wyłania się tu z pojedynczych dramatów duszy: strach, nadzieja, rezygnacja, depresja, głód i pragnienie, bieda, zimno, upał, wyczerpanie, marzenia, iluzje, zależność, ból, niesprawiedliwość, cynizm, brak miłości, wycieńczenie, poszukiwanie oparcia (?) - w często groteskowym przerysowaniu doznania te oscylują między tragizmem a komizmem. Wyłania się z nich obraz ludzkiej egzystencji. Huśtawka oddechu jest więc parabolą egzystencji".

"Atemschaukel" - co można tłumaczyć jako "Huśtawka oddechu" - opowiada o 17-letnim rumuńskim Niemcu, wysłanym w końcu II wojny światowej na roboty przymusowe do ZSRR. To on jest naszym przewodnikiem po świecie "odbudowy Związku Radzieckiego", kraju zimna i pracy ponad ludzkie siły, głodu i marzeń o chwili bezczynności. Dzieło jest swoistym hołdem złożonym niemieckiemu poecie Oskarowi Pastiorze, ofierze takiej właśnie deportacji. W dużej mierze składa się z jego wspomnień, które Mueller gromadziła przez kilka miesięcy spotkań z poetą, aż do jego nagłej śmierci w 2006 roku.

Temat to z całą pewnością ważny dla samej Herty Mueller. Wiedza o deportacjach rumuńskich Niemców na roboty do Związku Radzieckiego (również jej matki), a także strach tych ludzi przekazywany jej jako dziecku wywarły na niej niezatarte piętno. Nauczycielem tego strachu były nie słowa, ale głuche milczenie starszych. Na roboty wywożono, jak sama wspomina wiele lat później w wydanych właśnie w Niemczech w postaci audiobooka wspomnieniach z rodzinnego Nitzkydorf, nie żołnierzy i nie ludzi związanych z narodowym socjalizmem. W początkach 1945 roku w niemieckich wsiach na terytorium Rumunii pozostali tylko starcy, 
kobiety i dzieci, te ostatnie najwyżej kilkunastoletnie.

Z tych samych powodów "Atemschaukel" jest książką ważną nie tylko dla Mueller, ale również dla wielu N
iemców. Republika Federalna dopiero od kilkunastu lat przegląda się w swojej przeszłości na nowy sposób. Świadomość historyczna Niemców łączy pokutę za nazizm z potrzebą uznania nieszczęść, których doznała ludność cywilna podczas II wojny światowej.Deportacje do Związku Radzieckiego to wciąż element historii nie do końca poznany także nad Renem, a zatem wzbudzający zainteresowanie. A i w Polsce, która sama rozpoznaje na nowo swoją wojenną i powojenną historię,książka Mueller mogłaby być przyczynkiem do stawiania nowych pytań, choćby o odpowiedzialność i strach w warunkach panowania władzy totalitarnej.

Czytelnik może być jednak "Atemschaukel" rozczarowany. Historia opowiedziana w książce, a także elementy, które się na nią składają (konstrukcja przypomina kalejdoskop małych opowieści: o podróży do łagru, warunkach w nim, stosunkach międzyludzkich, obcości rosyjskiego świata), są z punktu widzenia dzisiejszej wiedzy o totalitaryzmie i funkcjonowaniu w nim jednostki wtórne. Czytelnik opowiadań Warłama Szałamowa, "Archipelagu GUŁag" Aleksandra Sołżenicyna czy choćby "Innego świata" Gustawa Herlinga-Grudzińskiego nie znajdzie w książce niczego nowego.

Można byłoby odpowiedzieć na ten zarzut, że powieść Mueller jest nie realnym świadectwem osoby, która była w sowieckim łagrze, ale 
stylizowaną opowieścią na ten temat. Jest w tym jednak tylko część prawdy. W "Atemschaukel" odnajdziemy, dobrze znaną z poprzednich książek autorki, elegancję stylu. Jednak pod względem literackim wybitne bywały również świadectwa samych ofiar (przywołajmy chociażby "Noc" Eli Wiesela). Literatura tego typu występuje zawsze w kontekście świadectw wcześniejszych (i wcześniejszych powieści, jak choćby "Idąc rakiem" Guenthera Grassa, w której temat niemieckich ofiar cywilnych drugiej wojny światowej pojawił się po raz pierwszy).

Aby obronić się sama, musiałaby proponować nowe spojrzenie, analizę, choćby przytaczanych przez Mueller zastanawiających obrazów zwykłych, niepolitycznych Niemców, którzy jednak okazywali zadziwiającą powolność wobec Fuehrera i śledząc okupację Polski, wbijali w mapę jej terytorium miniaturowe flagi ze swastyką. Tego jednak w "Atemschaukel" nie ma. Jest tylko
garść niepogłębionych obrazów, co zbliża książkę do "Łagodnych" Jonathana Littella, w których wprawny czytelnik mógł pokazywać całe fragmenty, mówiąc "to czytałem już u kogoś innego".

W nowej książce noblistki najbardziej niepokojące wydaje się zatem pójście zbyt łatwą ścieżką. To dlatego 
zło, o którym mówi, jest zbyt abstrakcyjne. Jego temat pojawia się wyłącznie przez powracanie do wydarzeń, które dla młodszych pokoleń doprawdy niewiele już znaczą. Pułapka, w którą można w ten sposób wpaść, jest następująca: koncentrując się na wydarzeniach z przeszłości, bardzo łatwo stać się ślepym na zło, które może być tuż obok nas.

Jak pisze sama Müller, książka "Huśtawka oddechu" powstała by przełamać tabu, które istniało wśród rodzin Rumuńskich Niemców. Tabu dotyczyło faszystowskiej przeszłości Rumunii oraz deprotacji mieszkających tam Niemców wgłąb ZSRR w celu "odbudowy" tego zniszczonego podczas wojny kraju. Matka autorki była jedną z deprotowanych do obozu pracy i prawdopodobnie to było pierwszym przyczynkiem do tego by powstała "Huśtawka oddechu". Herta Müller rozpoczęła pracę nad książką w 2001 roku. Pomagał jej w tym jeden z deportowanych - Oskar Pastior, który niestety zmarł w trakcie tej współpracy. Pastior zostawił jednak po sobie notatki i wspomnienia z okresu swojego pobytu w obozie. Na ich podstawie Herta Müller po jego śmierci dokończyła powieść sama.

Leopold Auberg ma 17 lat, kiedy dowiaduje się, że jest jednym z wielu Niemców, którzy zostaną deportowani przez Rosjan. Podczas gdy rodzina Leopolda nie może się z tym faktem pogodzić, on sam oczekuje 'wyjazdu' ze zniecierpliwieniem i ciekawością. Wywózka jest bowiem dla niego szansą na uwolnienie się od rodziny, wyrzutów sumienia oraz wszystko wiedzącego i wszystko widzącego miasta, które było świadkiem jego bezwstydnych uczynków. Leopold opuszcza dom rodzinny 15 stycznie 1945 roku, by powrócić do niego dopiero po 5 latach. Tak jak i setki innych Niemców, przez kilkanaście dni jedzie w bydlęcym wagonie, po to by w końcu trafić do miejsca swojego przeznaczenia...

Tytułowa "huśtawka oddechu" to stan delirium spowodowany chronicznym głodem. Jego symbolem jest "anioł głodu" przed którym nie sposób uciec, gdyż ten codziennie towarzyszy głodującemu w walce o kolejny dzień życia. Głód, którego nie można pokonać zaczyna determinować życie: nie tylko świadomość, ale również ludzkie zachowania wobec współtowarzyszy oraz stosunek do swojego życia. Mimowolnie osoba doświadczajaca uczucia tak dojmującego głodu staje się jego zakładnikiem, więźniem tego nieistniejącego więzienia. I to właśnie to więzienie - nie obóz w którym przebywali - było tym, które powodowało, iż tak wiele osób poddawało się w walce o życie, nie wierząc w powrót do świata z którego przyszłi. Śmierć była dla nich jedynym ratunkiem. Dla tych którzy walczyli na tyle wytrwale by nie poddać się "aniołowi głodu" obóz stawał się domem, teraźniejszością, którą trzeba zaakceptować i przyszłością, której może nie być...

"Huśtawka oddechu" Herty Müller wpisuje się w nurt literatury obozowej, jednak dla mnie ta powieść to coś więcej. Jak zostało to w trafny sposób podkreślone w przytoczonym przeze mnie cytacie (zamieszczonym na tylnej okładce książki) historia jest jedynie tłem tej książki. Natomiast jej esencją są słowa. Słowa, które jak się okazuje mogą być bronią pamięci w walce ze śmiercią! Müller jest dla mnie mistrzynią słowa. Pomimo, że jej powieść nie odkrywa przed nami niczego nowego (zwłaszcza jeśli chodzi o literaturę obozową), nie sposób się od niej oderwać. Autorka wchodzi wgłąb człowieka, w jego najmroczniejsze, najbardziej niedostępne zakamarki duszy, po to, by później przy użyciu licznych metafor, porównań i poetyckiego niemalże języka odkryć wszystko przed swoim czytelnikiem. Müller wie jak pisać o bólu, nienawiści, tęsknocie w sposób przejmujący, ale jednocześnie taki, który nie przytłacza czytelnika. "Huśtawka oddechu" to książka, która się sączy z jednego zdania w drugie, z jednego rozdziału w kolejny...

Śmiało mogę powiedzieć, że padłam ofiarą języka, którym posługuje się Herta Müller. Podczas lektury książki, nie raz i nie dwa zdarzało mi się zatrzymać i ze zdziwieniem uświadomić sobie jak bardzo to wszystko do mnie przemawia! Będę polecać lekturę tej książki wszystkim i pomimo, że nie jest to prosta opowieść o prostych sprawach, wierzę, że sprawi ona wam wiele przyjemności!


Relacja z pięcioletniego pobytu w obozie podzielona jest na krótkie, luźno ze sobą powiązane rozdziały, w których Leo bez emocji opowiada o życiu codziennym na zsyłce i towarzyszach niedoli, a przede wszystkim o głodzie. Ani zimno, ani zmęczenie i ból nie są tak dojmujące jak głód:

Co można powiedzieć o chronicznym głodzie. Czy można powiedzieć, że istnieje głód, który sprawia, że jesteś chorobliwie głodny. Coraz to głodniejszy głód dołącza do głodu, który już odczuwasz. Wciąż nowy głód, który rośnie nienasycenie i wskakuje w prastary, z trudem poskramiany głód. Jak chodzić po świecie, gdy nie masz o sobie do powiedzenia nic nad to, że jesteś głodny. [s. 20]

Inny fragment:

Niezależnie od tego, gdzie byłem [...], wszystko, co robiłem, odczuwało głód. Każdy przedmiot przypominał głód długością, szerokością, wysokością i kolorem. Między sufitem nieba a pyłem ziemi każde miejsce pachniało innym jedzeniem. Obozowe korso pachniało karmelem, wejście do obozu świeżo upieczonym chlebem, przekraczanie drogi z obozu do fabryki ciepłymi morelami, drewniany fabryczny płot kandyzowanymi orzechami, wejście do fabryki jajecznicą, jama duszoną fabryką, żużel hałd zupą pomidorową, wieża chłodnicza pieczonymi bakłażanami, labirynt parujących rur struclą waniliową. Bryły smoły w zielsku pachniały kompotem z pigwy, a baterie koksownicze melonem. Były to czary i męka. Nawet wiatr karmił głód, tkał jak najbardziej widoczne i wcale nieabstrakcyjne jedzenie. [s. 145-146]

Przyznam, że takie opisywanie rzeczywistości ma dla mnie coś z poezji. Nie jest szczególnie wymyślne, niemniej w moim odczuciu jest wręcz liryczne. I może właśnie w prostocie tkwi siła pisarstwa Müller. Tak jak na scenie cichy głos aktora jest często bardziej dobitny niż krzyk, tak podczas lektury bardziej przemawia proza bez ozdobników, operująca samymi faktami. Siła na pewno tkwi także w powtórzeniach i chyba dlatego powieść tę będę kojarzyć m.in. z licznymi i sugestywnymi opisami głodu. Można pisać o nim i w takim ujęciu:

W czasie największego głodu rozmawiamy o dzieciństwie i jedzeniu. Kobiety mówią o jedzeniu dokładniej niż mężczyźni. Najdokładniej mówią kobiety ze wsi. Dla nich każdy przepis ma przynajmniej trzy akty, jak sztuka teatralna. Rozbieżne poglądy na temat składników sprawiają, że narasta napięcie. (...) Opowiadanie przepisów to większa sztuka niż opowiadanie dowcipów. Musi być puenta, chociaż wcale nie jest zabawna. Tutaj, w obozie, dowcip zaczyna się już od słów NALEŻY WZIĄĆ. To, że niczego nie ma, jest puentą, tyle że nikt jej nie wypowiada. Przepisy są dowcipami anioła głodu. [s. 102-103]

Nie znaczy to, że w "Huśtawce oddechu" nie ma mowy o odczuciach - one są, ale w ilościach śladowych. Narrator jest wyciszony, skupiony na głodzie i pracy. Nie żali się, nie rozpacza i tylko na podstawie kilku wspomnień i snów wiadomo, że tęskni za domem. Tęsknota to zresztą zbędny balast, rzecz zupełnie nieprzydatna w przypadku więźniów. 

Jeśli wieki całe nie ma się wieści z domu, człowiek zadaje sobie pytanie, czy powinien w ogóle chcieć do domu i czego powinien sobie tam życzyć. W obozie zabrano nam marzenia. Nie musieliśmy i nie chcieliśmy o niczym decydować. Chcieliśmy wprawdzie do domu, ale poprzestawaliśmy na wspomnieniach minionego, nie mieliśmy odwagi tęsknić za przyszłym. [s. 240]

A jednak wolność nadchodzi, Leo wraca do domu. Rodzina daleka jest jednak od euforii, z braku wiadomości uznała wcześniej chłopaka za zmarłego. Sytuacja staje się niezręczna dla obu stron, są dla siebie bliscy, a zarazem obcy. Leo nie ułatwia domownikom zadania, zachowaniem bardziej przypomina ducha niż żywego człowieka: milczący, nie angażuje się w codzienne życie, jest niechętny jakimkolwiek kontaktom ze światem zewnętrznym. W ostatnich rozdziałach najlepiej pokazują, jakie spustoszenia w człowieku pozostawia totalitaryzm, jak bardzo go okalecza. 

Podsumowując - powieść Müller podobała mi się, choć nie zachwyciła. Myślę, że jej proza potrzebuje więcej czasu, żeby w pełni dotrzeć do czytelnika i pozwolić się docenić. Kojarzy mi się z mocno wytrawnym winem, które z początku wydaje się gorzkie, a może nawet kwaśne, i dopiero po kilku łykach zaczyna smakować i sprawiać przyjemność. Warto więc próbować.

I ostatni już cytat, tym razem o wartości literatury w obozie:

Przywiezionych książek nigdy nie czytałem w obozie. Papier jest surowo wzbroniony, pierwszą połowę roku ukrywałem je za barakiem pod stosem cegieł. A potem je przehandlowałem. Za pięćdziesiąt stron Zaratustry na bibułkę do papierosów dostałem miarkę soli, za siedemdziesiąt stron nawet cukier. Za całego Fausta w płótnie Peter Schiel zrobił mi blaszany grzebień na wszy. Zbiór liryki z ośmiu stuleci zjadłem w formie mąki kukurydzianej i smalcu, a cienkiego Weinhebera zamieniłem na proso. Przez to człowiek nie staje się delikatny, tylko dyskretny. [s. 103-104]

To książka inna od wcześniej opublikowanych powieści Müller - opowiada o zesłaniu do obozu zaraz po zakończeniu II wojny światowej; to książka bardzo podobna do tego, co mieliśmy okazję czytać wcześniej - pisarka nadal obsesyjnie zajmuje się zniewoleniem i odhumanizowaniem ofiar. I robi to, jak zwykle, mistrzowsko. Posłowie wyjaśnia czytelnikom historyczne tło opisywanych wydarzeń: „Kiedy latem 1944 roku Armia Czerwona posunęła się daleko w głąb Rumunii, faszystowski dyktator Antonescu został aresztowany i stracony. Rumunia skapitulowała i zupełnie niespodziewanie wypowiedziała wojnę swemu dotychczasowemu sojusznikowi, nazistowskim Niemcom. W styczniu 1945 roku radziecki generał Winogradow w imieniu Stalina zażądał od rządu rumuńskiego skierowania wszystkich żyjących w Rumunii Niemców do »odbudowy« zniszczonego podczas wojny Związku Radzieckiego. Mężczyźni i kobiety w wieku od siedemnastu do czterdziestu pięciu lat zostali deportowani na roboty przymusowe do radzieckich obozów pracy” (s. 275). Pisarka oparła swoją opowieść na autentycznych świadectwach tych, których ukarano w powyższy sposób za ich pochodzenie. Najbardziej pomógł jej Oskar Pastior. Nie dożył chwili, gdy książka powstała, ale Müller nie ukrywa, że czuła się zobowiązana, by zadanie, którego się podjęła, zrealizować do końca. Nie byłoby jednak tak przejmującego świadectwa, gdyby nie język, którym posługuje się pisarka - mocny, ale jednocześnie poetycki; sięgający po sugestywne metafory, ale i powracający do tych samych słów, opisywanych ciągle od nowa i ciągle na inne sposoby. Jednym z takich wyrazów jest głód. Może człowieka osłabić, może wymazać w nim wszelkie dobre emocje, może nauczyć go nienawiści i trudnej do opanowania agresji, może uczynić go podłym i uległym, może wydrążyć go z tego, co drogie, czyniąc pustym i umarłym za życie, może wreszcie stać się synonimem tęsknoty za tym, co było wcześniej, za życiem, do którego nie wiadomo, czy jest szansa kiedykolwiek powrócić. Opowieść Müller nie ma w sobie nic z sentymentalizmu, nie jest też reporterską relacją z czasów przetrwania wbrew wszystkiemu. To raczej komponujące się w zwartą całość impresje - o ludziach i o rzeczach, o miejscu i o wyobrażeniach, o pracy i o poczuciu braku sensu, o gestach pełnych poświęceń i o obojętności na ludzką śmierć i ból. Pobyt w obozie jest dla męskiego narratora rodzajem chorej inicjacji w dorosłość. Opuszcza dom jako siedemnastolatek. Nie jest świadomy tego, co go czeka. Optymistycznie podchodzi do podróży, widząc w niej szansę na przeżycie czegoś ekscytującego. Po pięciu latach spędzonych w obozie wraca. Jest nie tylko innym człowiekiem, zmienili się także jego bliscy. Mężczyzna przyznaje się do zazdrości i nienawiści, które odczuwa do młodszego, nieznanego mu brata. Gdy dowiaduje się o jego narodzinach, czuje się jeszcze bardziej osamotniony, a dom, do którego wierzy, że kiedyś wróci, przestaje być nagle domem. Mimo pozornego powrotu do normalnego życia, obóz jest ciągle w nim. Nie da się go wyrzucić ani wymazać z pamięci. Teraźniejszość staje się mniej realna niż przeszłość. Skazani na pamięć - tacy są ci, którzy przetrwali.

 

OCZYSZCZENI

(Sarah Kane)

Sarah Kane. Urodziła się w Brentwood w 1971. Wzrastała w ewangelickiej rodzinie, początkowo bardzo religijna, z czasem straciła wiarę. Studiowała na uniwersytecie w Bristolu, następnie zaś ukończyła magisterski kurs dramatopisarski w Birmingham. Współpracowała z Bush Theatre i Royal Court Theatre. Dwukrotnie przebywała w szpitalu psychiatrycznym w Maudsley. Zmarła w wieku 28 lat, śmiercią samobójczą w London's King's College Hospital. Napisała pięć sztuk i wyreżyserowała jeden krótkometrażowy film.

Sarah Kane. Współpracownicy z Royal Court Theatre opisują ją jako spokojną i wyciszoną. Ojciec Kane mówił, że jako dziecko bardzo często przyprowadzała do domu zapłakane dzieci. Była żywa, kochająca, pomocna. Inteligentna, świetnie znała „Biblię”, a także literaturę klasyczną. Jej ulubionym zespołem był Joy Divison, bardzo ceniła Becketta i poezję Sylvii Plath.

Sarah Kane.
 Premiera jej „Zbombardowanych” stała się jednym z największych skandali we współczesnym teatrze. Być może krytycy teatralni ulegli sugestii tytułu i po prostu zbombardowali sztukę Kane. Znalazły się dwa (ale za to jakie!) głosy, które jej broniły: Harold Pinter i Edward Bond.

Sarah Kane. Symbol polskiego teatru współczesnego. To na podstawie jej „Oczyszczonych” Krzysztof Warlikowski zrealizował spektakl, o którym wielu mówi, że jest najwybitniejszym zeszłej dekady. Spektakl, który poruszał na każdej szerokości geograficznej na jakiej go grano. Podobnie było z Grzegorzem Jarzyną, który pojechał z „4.48 Psychosis” do Edynburga. Magdalena Cielecka wróciła stamtąd z Herald Angel Award za rolę w ostatniej sztuce Kane.

Sarah Kane. Dwa wyrazy, które obciążone pewną biografią i legendą nabierają powoli smaku, znaczenia. Ta unosząca się dookoła atmosfera skandalu kusi, żeby sięgnąć po jej dzieła. Tak więc sięgnąłem. W jedną noc przeczytałem „Zbombardowanych”, „Miłość Fedry”, „Oczyszczonych”, „Łaknąć” i „4.48. Psychosis”. Następnego dnia obejrzałem „Skin”. Sarah Kane zaczęło brzmieć zupełnie inaczej.

Pieprzę Boga, który pozwolił mi kochać kogoś, kto nie istnieje...” 

Grzegorz Jarzyna powiedział w jednym z wywiadów o Kane: „Ona łaknie miłości. Wysyła miłość, ale nie ma adresata. Kocha Boga, brata, kobietę, siebie, ale nie może ich odnaleźć”. To właśnie ten brak adresata stanowi o tragizmie, którym naznaczone są jej utwory.

Sarah Kane była Hiszpanem z „Łaknąć”, który czekał na obiecaną kolację. Ona czekała na osobę, która mogłaby odebrać rozsadzającą ją miłość. Jej twórczość to rozdzierający krzyk o miłość - jest w tym coś bardzo operowego. Być może to właśnie miał na myśli Mark Ravenhill, kiedy porównał ją do Pucciniego.

Z pewnością jest to opera krwawa, pełna przemocy, gwałtu, odcinanych rąk i nóg, fekaliów i wymiocin. Każdy z tych gestów Kane potrafi natchnąć niespotykaną intensywnością, emocjonalną i egzystencjalną prawdą - czyni z nich poezję. Bowiem brutalność i fizyczny ból stanowią w jej tekstach zaledwie metaforę, wizualizacją stanów emocjonalnych


To może stanowić swego rodzaju wytłumaczenie dla fenomenu Kane - przecież wielu autorów równolegle do niej (niektórzy nawet wcześniej) zaprezentowało sztuki krytykowane za epatowanie przemocą. Ale była to przemoc fizyczna. Kane pokazała przemoc psychiczną.

Fizyczne okaleczenie jej bohaterów, okaleczenie jej języka wskazują psychiczne okaleczenie - brak miłości, który podyktował jeden z najpiękniejszych monologów w literaturze światowej, zaczynający się od słów:



Chcę bawić się z Tobą w chowanego i zawsze Cię znajdować i pożyczać Ci moje ubrania i mówić Ci, że podobają mi się Twoje buty i siedzieć na schodach, kiedy się kąpiesz i masować Ci kark i całować Ci stopy i trzymać się z Tobą za ręce i wychodzić na kolacje i pozwalać Ci jeść ze swojego talerza i rozmawiać, jak minął Ci dzień i śmiać się z Twoich obsesji i dawać Ci taśmy, których nie będziesz słuchać i oglądać dobre filmy i oglądać złe filmy i narzekać na programy radiowe i robić Ci zdjęcia…” .



Owo „chcę” na samym początku nabiera coraz większej mocy z każdym wyliczeniem, zaś każde wyliczenie staje się przez to słowo nieznośnie bolesne. Napięcie jakie Kane potrafi wytworzyć między zdaniami rodzi napięcie w nas samych, zaś transowy rytm tego monologu wprowadza nas samych w trans.

Kane swoim prostym, wulgarnym, pokawałkowanym językiem nadaje rzeczywistą wagę słowom. Carl przysięga w „Oczyszczonych” Rodowi, że umarłby za niego. Tinker torturuje go, wkłada kij do odbytu, każe mu wybierać: on czy Rod. Carl nie chce umierać, łamie dane słowo. Tinker obcina mu język. Każde słowo w dramatach Kane boli, w każdym ukryty jest wspominany przez Jarzynę brak adresata. Jej język się rozpada - podobnie jak jej świat i jej bohaterowie.

„Przestań myśleć o sobie ja, myśl my” 


Sławne jest już porównanie odrzuconego kochanka do więźnia Auschwitz, które uczyniła Sarah Kane zainspirowana jednym ze zdań Rolanda Barthesa. Stwierdziła, że „wszystko polega na zatraceniu siebie. Kiedy obsesyjnie kochasz, tracisz poczucie własnej tożsamości. I kiedy obiekt twojej miłości odchodzi, nie masz się na czym oprzeć. To może cię całkowicie zniszczyć”.

Miłość jest u Kane uczuciem tak potwornie intensywnym, że nadweręża wszelkie granice. Przede wszystkim zaś granice tożsamości i płci. W kazirodczych stosunkach Grace i Grahama z „Oczyszczonych”, w zmianie płci jakiej dokonuje Grace, gdy dowiaduje się o śmierci brata nie ma śladu oceny moralnej, spojrzenia z dystansu. To jest u Kane niemożliwe, bo wszystko jest walką o najwyższą stawkę - o miłość, czyli to co umożliwia przeżycie. Żadne inne okoliczności nie mają znaczenia, żadne granice nie mogą tego uczucia powstrzymać. Jest w tym niezwykły rodzaj piękna.

Bowiem bohaterowie Kane mimo swego okaleczenia, bezwzględności, wykluczenia, brutalności są piękni. Być może sceną, w której owo piękno najsilniej dochodzi do głosu jest fragment „Oczyszczonych”. Carl, pozbawiony języka i rąk, tańczy „taniec miłości dla Roda”. Błaga nim o wybaczenie, wyznaje uczucie, aż przeradza się to w „spazmatyczny taniec rozpaczy i żalu”. Obraz kobiety, która karmi swojego gwałciciela oślepionego przez Żołnierza ma w sobie równie wielką moc.

Teraz kiedy cię znalazłem mogę przestać szukać siebie”

Przekroczenie granicy samego siebie, które przynosi miłość, jest wytchnieniem. Jednym z uczuć, które powraca u Kane bardzo często (szczególnie w jej dwóch ostatnich sztukach) jest uczucie nie-tożsamości. Niemożliwość skontaktowania się z samą sobą, określenia kim w ogóle jest Sarah Kane. „To siebie nigdy nie spotkałam, siebie, której twarz wykleja wnętrze mojego umysłu” napisze w „4.48. Psychosis”. Być może jeszcze dobitniej brzmią słowa z „Łaknąć”: „To. Nie. Ja”.

Kane buntuje się wobec siebie, wobec swojego ciała. „Nie zgadzam się na to, żeby być sobą”, „Właśnie ma załamanie nerwowe i żałuje że nie urodziła się mężczyzną - czarnym i przystojnym”.  Nie godzi się na siebie samą, a miłość jest przekroczeniem siebie. Jest więc czymś upragnionym.

Jednak, kiedy miłość znika nie pozostaje już nic. „Ja” ustąpiło miejsca „Ty”, a „Ty” odeszło. Nie da się żyć w pustce. Na pewno nie była do tego zdolna Sarah Kane, która zawsze twierdziła, że lepiej czuć coś niż nic. „Tylko miłość może mnie uratować a miłość mnie zniszczyła” - oto co spotkało Sarah Kane.

Przedstawienie Krzysztofa Warlikowskiego zostało zrealizowane przy współudziale trzech teatrów, które od kilku sezonów zaangażowały się w promowanie na swoich scenach najnowszego dramatu zachodniego. Utwór Sary Kane to jeden z najważniejszych tekstów należących do nurtu nowego brutalizmu. W Oczyszczonych psychopatyczny doktor Tinker "W sanatorium, skrzyżowanym z obozem koncentracyjnym, prowadzi na swoich ofiarach eksperymenty, które okrucieństwem dorównują eksperymentom doktora Mengele." - notował Roman Pawłowski. - "Manipuluje ich emocjami, okalecza ciała, doprowadza do samobójstw. Jednak na samym dnie bólu i rozpaczy, poddani niewyobrażalnym torturom ludzie zachowują zdolność do miłości, która ratuje ich przed całkowitym unicestwieniem." ("Gazeta Wyborcza", 19.12. 2001). Historia Oczyszczonych dotyka najbardziej drastycznych stron ludzkiego istnienia. Jest pełna fizycznej i psychicznej przemocy. Toczy się wśród ludzi szukających swojej seksualnej tożsamości. Warlikowski eksponuje jednak przede wszystkim wątek braku miłości i potrzeby zrozumienia i współodczuwania. Przedstawienie rozpoczyna się od wielkiego monologu o miłości pochodzącego z innego dramatu Kane Łaknąć.

Kim są brutaliści? Określa się tak dramaturgów, których sztuki są (jak sama nazwa wskazuje) bardzo brutalne: pełne przemocy i wulgarności, a zarazem niosą wiele prawdy o współczesnym świecie. Właśnie przemoc pozwala im pokazać na scenie problemy narkomanii, życia ulicy, nienawiści.

Z brutalizmem w dramacie spotkać się można już w sztukach z połowy lat sześćdziesiątych (Edward Bond), ale najbardziej znani są nowi brutaliści, czyli dramaturdzy tworzący w czasach nowej dramaturgii. Tematy ich twórczości stanowi dzisiejsza rzeczywistość, pełna okrucieństwa. Ich dramaty mówią często o narkomani, rozpadzie rodziny i społeczeństwa, prostytucji, przyzwoleniu państwa na różnorodne dewiacje, ale przede wszystkim o braku miłości we współczesnym świecie, samotności i braku nadziei. Brutaliści w swoich dramatach posługują się mnóstwem okropieństw, wulgarności i ohydy. To szokuje, ale pokazuje zarazem, jaki zły jest świat za oknem. Aleks Sierz w artykule "Jak w Mordę" tak opisuje teksty brutalistów: "brutalne i grubiańskie, seksualnie dosłowne i epatujące przemocą...". Należy jednak dodać, że te środki wyrazu służą im do przekazania wielu ważnych treści i obserwacji współczesnego życia. Wystawianie tych sztuk na deskach teatrów często spotyka się z oburzeniem, wielu widzów opuszcza widownię w czasie trwania spektaklu. Razi ich przemoc i dosłowność, lecz zapominają o tym, że takie same obrazki oglądają codziennie w telewizji. Być może obecność na jednym z takich spektakli uczuli ich na okropieństwa świata, a o to przede wszystkim chodzi dramaturgom - aby widz zauważył cierpienie drugiego człowieka. Obecnie mamy do czynienia z ogromnym rozmnożeniem się brutalistów, lecz w sztukach wielu z nich występuje tylko przemoc. Oczywiście poziom takich tekstów jest zazwyczaj bardzo niski, na komplementy zasługują natomiast dramaty tych najlepszych. Poniżej przybliżę sylwetki dwóch najważniejszych i najbardziej znanych nowych brutalistów: Sarah Kane i Marka Ravenhill'a.

DAWNI MISTRZOWIE

Thomas Bernhard


"Wszystkie te książki i papiery są śmiechu warte, a ja jestem sam, zostawiony przez żonę" - mówi Reger, 82-letni muzykolog i wyrafinowany humanista, w najbardziej poruszającym zdaniu tej ostatniej napisanej (a przedostatniej opublikowanej) powieści wybitnego austriackiego pisarza Thomasa Bernharda (1931-1985).

Reger od 30 lat co drugi dzień przychodzi do wiedeńskiego Kunsthistorisches Museum i siada na ławce przed tym samym obrazem "Siwobrody mężczyzna" Tintoretta. Tego dzieła najmniej nienawidzi w całym muzeum. Tym razem jednak, wbrew żelaznym przyzwyczajeniom, przyszedł w sobotę. I wezwał swego młodszego przyjaciela filozofa Atzbachera. Czyżby zrozpaczony po śmierci żony chciał w muzeum popełnić samobójstwo?

Przeciw Austrii

Czas akcji powieści to niewiele ponad godzina, kiedy Atzbacher (alter ego pisarza, podobnie jak Reger i większość bohaterów Bernharda), obserwując przyjaciela z ukrycia, przypomina sobie jego życie i pełne niechęci do świata tyrady.

Warto przytoczyć choć kilka, bo w całej światowej literaturze Bernhard nie ma sobie równych w sztuce obelgi. Szczególnie dostaje się jego tradycyjnym antypatiom. Tak więc politykom: "element z gruntu kryminalny, zgraja bydlaków" oraz Austriakom - "największe brudasy w Europie", "pospolici naziści albo debilni katolicy".

Ale Reger nie oszczędza też artystów i filozofów. Np. Heidegger to "śmiechu wart narodowosocjalistyczny kołtun w pumpach" i "filozoficzny oszust matrymonialny". A Beethoven to "zjawisko z gruntu odstręczające", zaś jego muzyka - "gniewne pohukiwanie" i "państwowotępy marsz wojskowy".

Natomiast współcześni pisarze austriaccy "absolutnie nie mają nic do powiedzenia, a tego, czego nie mają do powiedzenia, nie potrafią nawet napisać".

Ja w swojej sztuce przerysowywania osiągnąłem niewiarygodne szczyty - mówił Franz-Josef Murau, bohater powieści Bernharda »Wymazywanie « i kolejne alter ego pisarza. Trudno się nie zgodzić.

Tylko garstka mistrzów pióra, pędzla i nut wychodzi obronną ręką: m.in. Szekspir, Goya, Schönberg. Ale nawet oni, kiedy są nam naprawdę potrzebni, okazują się nagle bezużyteczni i "zostawiają nas na lodzie". Reger zamęczał swoją żonę, wmuszając w nią dzieła uwielbianych przez siebie mistrzów. Ale po jej śmierci okazało się nagle, że "to nie ci dawni mistrzowie utrzymywali go przez dziesięciolecia przy życiu, tylko ta jedna i jedyna istota". Szekspir, Kant, Goethe rzucają mu tylko szydercze spojrzenia.

Wielka sztuka to żart

Powieść pomyślana jako poświęcona malarstwu część trylogii o sztuce (dwie pozostałe części to "Przegrany" - o muzyce i "Holzfällen" - o teatrze) powstała zaraz po śmierci ukochanej towarzyszki życia pisarza, starszej od niego o trzydzieści siedem lat Hedwig Stavianicek. W wywiadach z Bernhardem z tego okresu słyszymy te same słowa, co w ustach starego mizantropa Regera: wielka sztuka, wielbiona i zarazem nienawidzona przez pisarza i wszystkich jego bohaterów, okazała się niczym w porównaniu z utraconą miłością (choć nie przestała być nieodzowna). Spod rozpaczy i złorzeczeń pod adresem świata przebija biblijny hymn o miłości. 


I nagle ugruntowane poglądy bohatera zaczynają się wydawać komiczne (podtytuł powieści to "Komedia"), a życie, na które pluł, okazuje się wartością. Stąd prawdziwy powód przyjścia do muzeum w sobotę. Oczywiście nie zdradzę jaki.

Wbijanie w krzesło

Cóż, właściwie można by się uśmiechnąć i powiedzieć - fabuła słaba, przesłanie raczej banalne. Ale Bernhard jest jednym z tych pisarzy, którzy nie potrzebują niespodziewanych zwrotów akcji i przewrotnych konceptów, żeby wbić czytelnika w krzesło. Ogromny ładunek intelektualny i emocjonalny, cytaty, wyliczenia, powtórzenia, emfaza - wszystko to tworzy muzyczny rytm, który na zmianę porywa, irytuje, śmieszy. Bernhard stworzył jeden z najbardziej intensywnych, gęstych i charakterystycznych stylów w literaturze europejskiej XX wieku. Wielu z późniejszych pisarzy austriackich - np. Elfriede Jelinek - to jego dłużnicy.

Jak nikt inny Bernhard umie oddać (i oczywiście przerysować) mechanizmy tworzenia się myśli i ocen. "Jeśli istnieje piekło, to było nim moje dzieciństwo. Dzieciństwo prawdopodobnie zawsze jest jakimś piekłem, tak, dzieciństwo to istne piekło, obojętnie jakie, dzieciństwo to zawsze piekło". Absolwent Salzburskiego Mozarteum, fanatyk muzyki, lubuje się w przeciąganiu struny wytrzymałości czytelnika - ale nigdy jej nie zrywa.

Co łączy postacie takie jak Dürer, Heidegger, Mahler, Klimt, a nawet Beethoven czy Mozart? Wszyscy oni funta kłaków niewarci! Ich dzieła cechuje bezmyślność, niechlujność, kiczowaty sentymentalizm, hipokryzja, konformizm, służalczość wobec państwa czy też katolicko-narodowosocjalistyczna mentalność. Zaś pisarze austriaccy, wszyscy do kupy, absolutnie nie mają nic do powiedzenia, a tego, czego nie mają do powiedzenia, nie potrafią nawet napisać… cytując Regera.

Dawni mistrzowie” Thomasa Bernharda to w przeważającej części zbiór zgryźliwych tyrad pod adresem wszystkich i wszystkiego (a zwłaszcza wszystkiego, co austriackie, względnie niemieckie) - wygłaszanych przez osiemdziesięciodwuletniego wdowca, muzykologa, konesera sztuki, znawcę filozofii, a przy tym zgorzkniałego mizantropa, neurastenika i dziwaka.

Wszystko, co mówi Reger - po części porte parole samego Bernharda - mamy jednak podane z drugiej ręki w relacji jego przyjaciela, niejakiego Atzbachera. Narracja Atzbachera to swobodny potok myśli, wspomnień i rekonstrukcji, trwający zaledwie godzinę, podczas której obserwuje on po kryjomu Regera z oddalenia, oczekując na porę umówionego z nim wcześniej spotkania w wiedeńskim Kunsthistorisches Museum. Reger ma tam w jednej z sal swoją ukochaną ławeczkę, ustawioną bezpośrednio na wprost obrazu Siwobrody mężczyznapędzla Tintoretta (jedynego, na który może patrzeć przez dłuższy czas bez uczucia mdłości). Przesiaduje tam regularnie w porze przedpołudniowej co drugi dzień od trzydziestu lat. Tym razem jednak pojawia się w swoim miejscu urzędowania w niewłaściwy dzień, łamiąc regularność swego ekscentrycznego rytuału. Pojawia się, gdyż ma Atzbacherowi do zakomunikowania coś niecierpiącego zwłoki.

W warstwie stylistycznej proza Bernharda jest stosunkowo trudna w odbiorze, zagęszczona, niepodzielona na akapity, naszpikowana licznymi powtórzeniami i zapętleniami, odwzorowującymi obsesyjność myślenia narratora, jego pogrążenie w fobiach i nierozwiązanych wewnętrznych problemach. Nie mamy tu bynajmniej do czynienia z klarownym wywodem krytycznym w duchu oświeceniowym, jest to silnie emotywny monolog skupiający się przede wszystkim na bezustannej, kompulsywnej negacji. Perory Regera nie zawierają wyczerpujących uzasadnień, ich język zdradza wręcz rozpaczliwą bezsilność, nie jest to styl soczystej, brutalnej, pewnej siebie filipiki czy satyry. Ciskane na oślep epitety w odniesieniu do kolejnych zjawisk powtarzają się, generalizacje rażą swą podejrzaną łatwością, Reger niejednokrotnie sam sobie zaprzecza, plącze się, zdaje się nie posiadać do końca spójnego i ustabilizowanego systemu poglądów, zmienia fronty, ulegając chwilowym emocjom. Jego paszkwilanckie passusy pod adresem wielkich nazwisk trudno więc brać poważnie. Odczytane dosłownie wzbudziłyby raczej poczucie żenady bądź uśmiech politowania. Cały ten monolog wydaje się być jakoś fundamentalnie daremny.

Jest tak, ponieważ pod powłoką buńczucznej, obrazoburczej narracji kryje się czarna rozpacz - dziura bez dna, której nie sposób zasypać. Słowotok Regera jest niczym ropa sącząca się z głębokiej, niegojącej się rany. Po tragicznej i niespodziewanej śmierci żony (naturalnie zawinionej przez miasto Wiedeń, państwo austriackie i Kościół katolicki - jak karkołomnie i dość komicznie jest to uzasadnione), Reger staje nagle w obliczu dojmującej pustki. Bezskutecznie szuka ratunku w świecie sztuki wysokiej i filozofii, będącym jego azylem od zawsze - podobnie jak człowiek osuwający się w przepaść rozpaczliwie chwyta się wątłych źdźbeł trawy, niezdolnych zrównoważyć siły jego ciążenia w dół.

Sztuka, która dla Regera miała być „osłoną” -  przed okrucieństwem świata, pustką, samotnością, chaosem - okazuje się być dziurawa, nie przysłania nagiej rzeczywistości, którą rządzi prawo wiecznego rozpadu, a przede wszystkim nie zdaje egzaminu jako substytut bezpośrednich więzi międzyludzkich. Reger nie jest jednak w stanie jej od siebie odsunąć, żyje w niej i poprzez nią, jest na nią skazany. Zabawne i wzruszające zakończenie utworu doskonale obrazuje syzyfową beznadziejność jego walki z „totalną rozpaczą z powodu wszystkiego” przy pomocy sztuki. Z drugiej jednak strony dowiadujemy się też, że w istocie zupełnie co innego było i jest faktycznym motorem jego woli istnienia.

Dawni mistrzowie” - tylko w przypływie typowo Bernhardowskiego perwersyjnego humoru nazwani w podtytule komedią - są więc jednocześnie afirmacją i negacją sztuki, która na nic nam się nie przyda, w niczym istotnie nie pomoże, a jednak żyć bez niej nie można. Jest to także kolejny z niezliczonych w naszej kulturze peanów na cześć miłości (a może nawet nie tyle miłości, co po prostu obcowania z drugim człowiekiem), choć z pewnością jeden z mniej banalnych.

Ograniczam się tutaj jedynie do krótkiego opisu, ponieważ klasyczne recenzowanie jednej z najlepszych książek jednego z najwybitniejszych niemieckojęzycznych pisarzy drugiej połowy XX w. byłoby nonsensem. To literatura z najwyższej półki. Mogę tylko wyrazić satysfakcję z powodu wznowienia „Dawnych mistrzów” i zachęcić do lektury. To dobra pozycja, aby zacząć dłuższy romans z Thomasem Bernhardem.

Ekshibicjonista czerpie przyjemność z obnażania się, cudzego spojrzenia,  ale można być ekshibicjonistą mentalnym, gdyż odsłania się wtedy kulisy funkcjonowania autorytetów. Bernhard burzy spokój ludzi zadowolonych, wytykając powierzchowność myślenia, wiedzę-papkę, papuzie powtarzanie cudzych, utrwalonych opinii, dostrzeganie tylko czubka własnego nosa i ograniczone horyzonty myślowe, sprzedawanie się możnym tego świata, obłudę, filisterstwo, drażni skłonnością do anarchii w imię osobiście pojmowanego piękna i brakiem poszanowania wszelkich świętości.

Po wcześniejszym przeczytaniu wywiadów z tym wybitnym austriackim artystą i książki Dawni mistrzowie mogę stwierdzić, iż Bernhard pisze po Bernhardowsku, swoim jedynym i niepowtarzalnym stylem, który idealnie komponuje się z natłokiem wątków wpisanych w skromną przestrzeń, a czas potrafi się rozciągnąć jak dawna guma do majtek. Jest jeszcze taka dziecięca zabawka jak bączek, który wprawia się w ruch obrotowy, i właśnie sposób prezentacji wątków to taka spirala oddalania się i powrotów, pełna powtórzeń, kojarząca się z chęcią przekonania do sądów, które nie dają spokoju.

Najważniejszy jest Reger, który od ponad trzydziestu lat ma swoje zarezerwowane miejsce w tak zwanej sali Bordona Kunsthistorisches Museum we Wiedniu na wprost Siwobrodego mężczyzny Tintoretta. To jego oceny, przemyślenia i spostrzeżenia będą intrygować i zadziwiać. Z Atzbacherem spotyka się też czasami w Ambasadorze -  on jest tym, który wysłuchuje, oględnie przedstawia własną wiedzę o swoim partnerze rozmowy. Jednak ów Atzbacher w paru miejscach zachowuje dystans, więc piętrowość narracji wygląda tak:  "Umówiony z Regerem w Kunsthistorisches Museum dopiero o wpół do dwunastej, przyszedłem tam już o wpół do jedenastej, po to by móc bez przeszkód, tak jak to sobie zaplanowałem dużo wcześniej, obserwować go z możliwie idealnej perspektywy, pisze Atzbacher." Kameralność sytuacji i szeroki wachlarz rozczarowań każe zastanowić się nad poszukiwaniem tego, co ważne i nie niesie z sobą smutku odrzucenia, irytacji, jadu krytyki.

Po pierwsze, sama Austria ukazana jest jako państwo intryg, korupcji, katolickiego zacofania, głupich polityków, brudnych toalet. "W Austrii, żeby ktoś doszedł do głosu i żeby go traktowano poważnie, musi to być przeciętniakiem, musi to być prowincjonalny i zakłamany partacz, człowiek z absolutnie ciasnopaństwową głową.""Austriak z dużym prawdopodobieństwem jest w ogóle najniebezpieczniejszym człowiekiem, bardziej niebezpiecznym od Niemca, bardziej od wszystkich innych Europejczyków,(...). Austriaka, który zawsze jest pospolitym nazistą albo debilnym katolikiem, można uważać za kogoś ciekawego i oryginalnego, ale nie powinno się go stawiać u politycznego steru, powiedział Reger. Austriak pozostawiony u steru bowiem niechybnie poprowadzi wszystko w bezdenną przepaść."Krytycyzm jest dziwnie znajomy. Odnajdziemy jeszcze spojrzenie na brzydotę ubiorów przemysłowych, które pozbawiają indywidualizmu, ludzie są szarzy i masowi, no i ludzi zachłannych, zarówno z rodziny jak i pomocy domowych. To spojrzenie pełne obrzydzenia i bezradności, które może być przyczyną alienacji.

Po drugie, wielka sztuka rozczarowuje. "Sztuka ulega śmiertelnej zagładzie, zagadana przez historyków sztuki."3 Nazywa ich zabójcami sztuki. Podobnie nie ma dobrego zdania o przewodnikach, którzy przeganiają tabuny ludzi przez muzea i plotą androny. Ich zachwyty są obrzydliwe, bo przecież wielkie dzieła nie są idealne. Właśnie Reger szuka w każdym arcydziele kardynalnego błędu, jedynie dzieło Tintoretta broni się przed zakusami znawcy przez tyle lat. Dzieło sprowadzone do fragmentu jest bezradne, tchnie naiwnością, brakami warsztatowymi mistrzów, nie ma skończonej perfekcji. Wytyka ułomności wielkich malarzy (Dürera, Giotta, El Greco, Veronese'a, Velázqueza, Klimta, itp.), ołtarz Berniniego jest debilny architektonicznie, z muzyków wymienia Bacha, Beethovena, Mozarta, Schumanna, którzy ponoszą klęskę przy dokładniejszym wsłuchaniu się, zaś z literatury Goethe, Pascal, Voltere jest na celowniku, ohydny jest mu Heidegger, niezasłużenie spijający śmietankę sławy, gdyż "...to drobny ciułacz niemieckiej filozofii, który niemieckiej filozofii nałożył swoją kiczowatą szlafmycę, kiczowatą czarną myckę, którą przecież zawsze wkładał, na każdą okazję."4 Ze współczesnych kpi z przecenionego Mahlera, Brucknera i Stiftera, podziwiane austriackie bożyszcze. "Stifter to żaden geniusz, Stifter jest tylko zasklepionym w sobie filistrem w życiu i równie zasklepionym w pisaniu drobnomieszczańskim zastęchłym szkolnym belfrem, co to nie potrafi nawet  nawet sprostać elementarnym wymaganiom języka..."5Ogólnie, wszystko to gnój. To jedno słowo wytrych kryje w sobie wiele innych negatywnych ocen.

A czy kogoś ceni? Wymieniony jest Novalis, Schopenhauer, bo dał mi szansę przeżycia. Sztuka jako ucieczka od życia przynosi rozczarowanie. Okazuje się służalcza i nie pomaga w momentach, gdy tego oczekuje się od niej. Poraża chłodem, powierzchownością myśli, pozorami doskonałości, nie ma w niej wielkości. Jedynie bliski człowiek wydaje się być sensem życia. Osiemdziesięciotrzyletni mężczyzna stwierdza: "Ja wkradłem się w sztukę po to, by umknąć życiu..."6

Już na początku pojawia się pojęcie tuby. Taka tuba jest potrzebna Regerowi do życia. To osoba, której wyjawia swoje myśli i spostrzeżenia, staje się jej mentorem. Przysposobił do sztuki muzealnego dozorcę Irrsiglera, zmienił gust żony. A kim dla niego jest Atzbacher, który wydaje się mieć własne opinie na wiele spraw? Potrzebny jest mu, by pójść na nędzny spektakl. Przedstawienie było przeraźliwe. Odnoszę jednak wrażenie, iż jest to jedna postać rozpisana na dwie osoby, alter ego niepokornego autora. Podtytuł powieściKomedia przechodzi w tragifarsę życia, polityki i sztuki.

Jeden ciąg zapisu zmusza czytelnika do współdziałania, podążania za płynnym wywodem i zatrzymaniem się przy powtórzeniach, zacinaniem się wypowiedzi. Wielość wątków trudno ogarnąć totalnie, nie jesteśmy na to przygotowani. Myślimy, jacy my jesteśmy, ile razy przyjęliśmy bezkrytycznie narzucenie cudzej wielkości, czyjś zachwyt. "Prawdziwy umysł nie zna w ogóle podziwu, przyjmuje do wiadomości, potrafi uszanować, patrzy z uwagą, to wszystko, powiedział."7


Są takie dzieła literackie, co do których oczywiste jest, że mógł je napisać tylko ktoś niemieckojęzyczny, a omawiana tu książeczka Thomasa Bernharda jest doskonałym przykładem takiego właśnie dzieła. Wstyd się przyznać, ale jest to pierwsza powieść tego autora, jaką przeczytałem, i bez trudu da się w niej odnaleźć powinowactwa z innymi pisarzami niemieckojęzycznymi wzmiankowanymi na blogu. Z rodaczką Jelinek łączy Bernharda choćby fascynacja muzyką i złośliwy humor, z Sebaldem - niechęć do tradycyjnych akapitów i dialogów i swobodne mieszanie prozy z esejem. Oboje zresztą Bernharda wielce poważali. 


Niemal identycznie jak w genialnym "Austerlitzu" Sebalda, mamy tu dość enigmatycznego narratora pierwszoosobowego nazwiskiem Atzbacher, o którym wiemy w zasadzie tylko, że jest filozofem, za to w centrum uwagi jest jego znajomy Reger, z którym narrator spotyka się w sali wiedeńskiego Kunsthistorisches Museum. Cała powieść ma w zasadzie formę monologu Regera w jednym paragrafie, z powtarzającym się co pewien czas refrenem powiedział Reger, oświadczył Reger itp. Swoją drogą, warto by się zastanowić, co daje taka perspektywa narracyjna, wydaje mi się, że pozwala nam się jakby utożsamić z narratorem i poczuć się adresatem monologu w sposób bardzo intymny (Nabokov co prawda uważał, że utożsamianie się z postaciami literackimi to szczyt naiwności, ale cóż...). Reger to 82-letni niedawno owdowiały krytyk muzyczny, który co drugi dzień przychodzi do muzeum, by przez kilka godzin siedzieć przed obrazem Tintoretta "Siwobrody mężczyzna". Pomaga mu w tym strażnik muzealny Irrsigler, który za łapówkę nie dopuszcza innych zwiedzających do sali zaanektowanej przez Regera, by mógł się on w spokoju oddawać rozmyślaniom. 


Pierwszych ok. 145 stron zajmują tegoż Regera rozważania na tematy rozmaite. Reger zdaje się nienawidzić wszystkiego i narzekać na wszystko (jako ciekawostka, jedną z nielicznych rzeczy, o których się Reger wypowiada ciepło jest Polska, gdzie sprawił sobie barani kożuch!). Krytykuje stan toalet w Wiedniu, austriacki wymiar sprawiedliwości i polityków, chamstwo swoich rodaków i brzydotę ich dzieci. Najwięcej uwagi poświęca wszakże sztuce, tj. muzyce i malarstwu. Ze sztuką łączy Regera klasyczna Hassliebe - nie może bez niej żyć, a jest ona dlań źródłem nieustannej irytacji. Część powodów tego stanu rzeczy jest, rzec by można prozaiczna: orkiestry nie te co dawniej, w Kunsthistorisches Museum nie ma ani jednego obrazu ulubionego Goyi, ale mimochodem rzuca Reger uwagi o wiele głębsze. Zauważa on, że choćby najgenialniejsze dzieło nie ma w sobie doskonałej skończoności jakiegokolwiek wytworu natury, jest zaledwie niedoskonałą kopię. Obrazy dawnych mistrzów, im dłużej się im przygląda, jawić się muszą jako śmieszne, niedorobione. Reger woli muzykę, ta przynajmniej jest abstrakcyjna, ale nie na tyle, by zapomnieć o uwikłaniu kompozytorów i wykonawców w życie, w całej jego obrzydliwości. Muzyka okazuje się, podobnie jak malarstwo, "kościelno-państwowa", czego idealnym przykładem jest Bruckner (oczywiście Austriak). 


Bywa jednak tak w życiu, że nieraz mówimy o byle czym, by odsunąć od siebie konieczność przejścia do meritum i tak jest w tej powieści. W gruncie rzeczy ( i to następuje od strony 145) Reger chce opowiedzieć o śmierci żony, o swojej rozpaczy i osamotnieniu, i tak naprawdę wyciągnąć do kogoś rękę po pomoc, bowiem "bez ludzi nie mamy najmniejszej szansy przetrwania [...] choćbyśmy nie wiem ilu wielkich duchem i dawnych mistrzów wzięli za towarzyszy" (s. 171). W sposób cudownie paradoksalny sztuka okazuje się najważniejsza i jednocześnie zupełnie bez znaczenia, a schronienie można znaleźć tylko w bliźnim. Oczywiście Bernhard nie formułuje tego tak kiczowato jak ja, ale inteligentnie i przewrotnie.


Rzecz napisana jest, jako się rzekło, błyskotliwie: jad i złośliwość kipi zewsząd, portrety ludzkie są przezabawne ("do policji też chciał Irrsigler pójść tylko dlatego, że wydawało mu się, iż praca na policji raz na zawsze rozwiąże mu problem ubraniowy", s. 7), a większość narracji cechuje jakże przyjemna niespieszność eseju. Rekomendując PT Czytelnikom powieść z całego serca, wracam teraz do przedświątecznych porządków.

Nowicjusz sięgający po książki Bernharda odkrywa ze zdziwieniem, że jego proza jest oparta na jednym, powracającym w wariacjach temacie. Jego typowy bohater to geniusz, rozdarty pomiędzy pragnieniem doskonałości a świadomością nieosiągalności ideału. To cierpiący na impotencję twórca, niezdolny znaleźć ujścia dla swoich przenikliwych sądów. Krytyczny, wyniosły, złośliwy, tkwi głęboko w swoich żalach i pretensjach. Widząc własną niemoc, rzuca oskarżenia i inwektywy przeciwko rodzinie, państwu, politykom, wiedeńskiemu Burgtheater, nadętej elicie intelektualnej, niekompetencji lekarzy, przemocy nauczycieli i kościoła. Niezdolny wykonać własnego zadania, skarży się na otoczenie.

Świadomy, że każdy człowiek jest ostatecznie samotny, bohater Bernharda mimo wszystko potrzebuje kogoś drugiego - odbicia swoich słabości, słuchacza tyrad. Jak napisał Marek Kędzierski: „będąc niesłychanym egocentrykiem, szuka w innych - i znajduje - siebie, tylko siebie”. Na każdym kroku wytyka ślady fałszu, przemocy i obłudy. Ale obecność drugiego, świadka własnej bezsilności, na którym można się wyżywać, okazuje się warunkiem istnienia tego samotnego, sfrustrowanego artysty.

Dla starego krytyka muzycznego Regera, bohatera późnej powieści Bernharda, „Dawni mistrzowie” (1985), taką słuchaczką była żona. Razem z nią, codziennie przez ponad trzydzieści lat, siadał przed obrazem Tintoretta w wiedeńskim Kunsthistorisches Museum. Po jej śmierci wystarcza mu choćby bierna obecność muzealnego strażnika. To oni są świadkami wyznania: „Tak, nawet wtedy, kiedy ją wyklinamy, kiedy wydaje nam się ona całkowicie zbyteczna, nawet, kiedy musimy przyznać, że i ona, sztuka, nic nie jest warta, kiedy patrzymy na te obrazy tak zwanych dawnych mistrzów, które bardzo często, a z biegiem lat, rzecz jasna, coraz bardziej dogłębnie wydają się nam nieużyteczne i bezcelowe, nawet jeżeli są to jedynie bezradne próby sztucznego utrzymania się na powierzchni ziemi, to przecież ratuje nas i nam podobnych właśnie owa przeklęta i wyklęta, nierzadko też aż do nudności fatalna sztuka”.

UMIŁOWANA

(Toni Morisson)

W 1850 roku wydano dekret, który nakazywał ściaganie zbiegłych niewolników. Mimo, że w 1793 w Massachusetts zakazano oficjalnie niewolnictwa, to co działo się tam po wojnie przechodzi jakiekolwiek normy moralności.

W 1856 niejaka Margaret Garner uciekła wraz ze swoją rodziną do Cincinnati w Ohio. Mordercza podróż przez zamarznięte jezioro, następnie tzw. „podziemną koleją” była koszmarem, ale taki, który był jedynie przystankiem do lepszego życia. Niestety, po kilku dniach schronienia zastępca generała wraz ze swymi ludźmi otoczyli gospodarstwo. Margaret Garner po traumie jaką przeżyła będąc niewolnicą, zabiła swą dwuletnią córeczkę podcinając jej gardło, aby tylko ta nie stała się tak jak ona, niewolnicą.

Ta tragiczna i szokująca nawet dziś historia była inspiracją dla Toni Morrison, która napisała „Umiłowaną” - jedną z najlepszych powieści ostatnich lat.

W książce mamy Sethe, która wraz z córką Denver zamieszkuje na starej farmie próbując zacząć normalne i przede wszystkim wolne życie. Wiemy co stało się z jej młodszą córką, dwaj synowie uciekli z domu, teściowa niedawno zmarła. Mimo lat, które minęły od tragicznych wydarzeń, Sethe ciągle wraca wspomnieniami do tych okropnych chwil za czasów niewoli, ucieczki, tragedii. Koszmary nie mogą jej opuścić. Z kolei Denver to dorastająca, zamknięta w sobie dziewczyna po trochę bojąca się matki i trochę obwiniająca ją za mieszkanie na uboczu i znikomy kontakt ze światem zewnętrznym. Do naszej dwójki dołącza wkrótce dawny towarzysz z młodości Sethe, Paul D i mimo trudnych początków, cała trójka jakoś w końcu zaczyna przypominać rodzinu. Do czasu. Pewnego dnia, wracając z miejscowego festynu znajdują tajemniczą dziewczynę przedstawiającą się jako Umiłowana. Od pierwszych chwil jest zapatrzona w Sethe, która przygarnia ją jak córkę zaprzyjaźnia się także z Denver. Paul D staje się dziwnie niespokojny, nieświadomy również tragedii, która miała miejsce na farmie. Wkrótce w domu zaczynają dziać się dziwne rzeczy…

Duchy zmarłych, szczególnie tych tragicznie nie opuszczają nas tak szybko. Wymagają ofiary, pewnego rodzaju odkupienia. Zabobon? Być może, jednak nawet taka szokują książka nie jest w stanie oddać sytuacji, w jakiej znajdowali się w tym czasie niewolnicy. Dodatko świetnie ukazana jest tutaj rodzicielska więź, której też nawet śmierć nie jest w stanie rozłączyć. Matka i dziecko tworzą jedność, jeśli którejś części zabraknie to i człowiek jest niekompletny.

Książka wzbudziła we mnie mnóstwo emocji. Porusza tak wiele ważnych spraw, że trudno przestać pisać, analizować, odgadywać symbole. Ale ja nie chcę was zanudzić, a jedynie zachęcić do lektury tej niesamowitej książki, która przede mną odsłoniła sprawy, których do tej pory nie byłam świadoma. Według mnie jest to arcydzieło, nawet nie tylko pod względem fabuły, ale także pod względem języka i formy. Wszystkiego dowiadujemy się stopniowo z retrospekcji głównych bohaterów. A prawda odkryta pod sam koniec książki nikomu nie przynosi ulgi...

Takie właśnie motto otwiera „Umiłowaną”, utwór autorstwa laureatki Nagrody Nobla z roku 1993 - Toni Morrison. Kończąc poprzednią recenzję („Na wschód od Edenu”) zapowiadałam książkę przedstawiającą losy czarnoskórych kobiet w czasach niewolnictwa, stawiając ją niejako w opozycji do powieści Steinbecka, który snuje swoją opowieść z perspektywy białych mężczyzn. I choć czas akcji obu powieści nie pokrywa się dokładnie ze sobą, to jednak  można traktować je jako pewnego rodzaju uzupełniające się spojrzenia na przeszłość Stanów Zjednoczonych - mamy tu bowiem historię „oficjalną” i „niechcianą”, której próżno szukać w podręcznikach. Książka Morrison może więc być traktowana jako przykład herstory, czyli, w szerszym kontekście, literatury dającej głos wszystkim tym, którzy zostali go pozbawieni - w skutek dyskryminacji czy prześladowań lub których historie były po prostu uważane za niewarte uwagi.

 „Umiłowaną” można odczytywać na wiele sposobów: z pewnością jako świadectwo czasów niewolnictwa w USA. To historia gwałconych kobiet, którym zabierano dzieci lub zabijano je na ich oczach, kobiet, które rodząc białe dziecko swego właściciela nie mogły odczuwać do niego nic więcej prócz odrazy. To zapis czasów, kiedy jedni ludzie odmawiali innym prawa do człowieczeństwa na podstawie ich koloru skóry. Kiedy to czarni służący byli tematem „naukowych” dociekań i kiedy ich właściciele mogli wypożyczać swoich podwładnych jak rozpłodowe konie, w celu „zyskania” lepszego niewolnika zrodzonego z silnej kobiety i takiego samego mężczyzny. To również obrazy zakuwania ludzi w dyby, wkładania im żelaznych wędzideł do ust, potwornego bicia, ale przede wszystkim - odczłowieczania. To ta część historii, którą wszyscy biali chcieliby wymazać z pamięci. To niepomszczone nigdy ofiary, miliony ludzi, których życie było pasmem bólu. „Umiłowana” to również, mimo wszystko, opowieść o miłości do życia i najbliższych, potrzebie bliskości i próbach zbudowania życia jak najbardziej podobnego do „normalnego”.

Obok bogatej warstwy treściowej, mamy tu również kunsztowną formę, poprzez którą autorka stopniowo odkrywa przeszłość bohaterów, umiejętnie przeplatając mroczne opowieści z obrazami spokojnego życia już po zdobyciu wolności. Największa tragedia, która rozgrywa się w domu 124, jest odsłaniana powoli, dzięki czemu czytelnik może w pełni dostrzec dramat dotyczący wszystkich bohaterów, ową skazę i szaleństwo, które zrodzone w umysłach  niewolników przez okrucieństwo białych pozostaje w nich na zawsze. Świat opisywany w książce znajduje się gdzieś na pograniczu sfery żywych i umarłych, jednak sklasyfikowanie „Umiłowanej” pod hasłem realizmu magicznego byłoby - jak trafnie zauważa tłumaczka w posłowiu - zbytnim uproszczeniem.

Umiłowana” to pieśń pochwalna wszystkich kobiet, które w nieludzkich warunkach walczyły o przetrwanie rodzin, a także całej społeczności. To również opowieść o gorącej wierze, nie opartej na intelektualnych rozważaniach (jakie miały miejsce w „Na wschód od Edenu”), lecz wierze emocjonalnej, zbudowanej na prawdziwym uczuciu i nie wymagającej dowodów, lecz po prostu miłości, a właściwie miłosierdzia.

Przekład nie pozwala dostrzec wszystkich językowych smaczków, jakie zawiera wersja oryginalna - różnorodności akcentów czy neologizmów powstałych ze słowa „pamiętać” (w większości nieprzekładalnych), jak chociażby „odpamiętywanie” (rememory), odnoszące się do wspomnień, które nie istnieją jedynie w umyśle danej osoby, lecz w pamięci całych społeczeństw. Dzięki temu właśnie może przetrwać nie tylko tożsamość, lecz również pamięć o krzywdach i winach danej grupy. Wspomnienia istnieją w jakiejś innej rzeczywistości, a zadaniem literatury - to już moja interpretacja - jest opowiadanie o nich, by w ten sposób prawda mogła przetrwać.

Umiłowana” to wspaniała książka, godna poleceniu każdemu, kto potrafi docenić kunsztowną formę, a jednocześnie nie boi się zgłębiania najciemniejszych zakamarków historii ludzkości. Na koniec przytaczam obszerny cytat traktujący o tym, czym właściwie jest owo „odpamiętywanie”.    

Tak trudno mi uwierzyć w czas. […] O pewnych rzeczach zapominasz. O innych nigdy nie zapomnisz. Ale to nie to. Miejsca, miejsca pozostają na zawsze. Jeśli dom spłonie, to go nie ma, ale miejsce, jego obraz, zostaje, nie tylko w mojej pamięci, ale i tam, w świecie. To, co pamiętam, jest obrazkiem unoszącym się gdzieś ponad moją głową. To znaczy, nawet jeśli o tym nie myślę, nawet kiedy umrę, obraz tego, co robiłam, co wiedziałam albo widziałam, będzie tam na stałe. Dokładnie w tym miejscu, gdzie się to zdarzyło. […] Któregoś dnia będziesz szła drogą i usłyszysz albo zobaczysz, że coś się dzieje. Bardzo wyraźnie. I pomyślisz, żeś to wymyśliła. Że to zmyślony obraz. Ale tak nie jest. To zdarza się wtedy, gdy zderzysz się z dopominaniem należącym do kogoś innego.

"Umiłowana" to powieść o ogromnej sile, dotykająca najgłębszych uczuć, najistotniejszych dla człowieka wartości i prawd. Poruszone są w niej kwestie, o których zazwyczaj się milczy - bo łączą się z pytaniami, na które nie ma odpowiedzi. Dzieło Toni Morrison jest odważne i prawdziwe. Pozostawia czytelnika w poczuciu, że zetknął się z czymś naprawdę ważnym.

Źródłem tragedii (cóż, wielkie sprawy zazwyczaj wiążą się z jakąś tragedią) są problemy niewolnictwa i rasizmu. Akcja rozgrywa się w II połowie XIX wieku w Ameryce Północnej. Bohaterowie powieści to Murzyni, byli niewolnicy, próbujący ułożyć sobie życie na wolności. Jest to trudne, ponieważ w ich sercach i umysłach ciągle obecne są wspomnienia z dramatycznej, nadającej nieusuwalne piętno przeszłości. Ze względu na wszechobecny rasizm również teraźniejszość nie jest łatwa.

Ale Toni Morrison nie przedstawia tak po prostu, w typowy sposób, niesprawiedliwości i trudów tego życia. Aby pokazać istotę niewolnictwa, jego wpływu na człowieka, pisarka używa maksymalnie wyrazistych środków.

Sethe, kobieta przed laty zbiegła z niewoli, mieszka wraz z dorastającą córką Denver w spokojnym miasteczku. Sethe radzi sobie całkiem dobrze z utrzymaniem domu, ale jej istnienie trudno nazwać życiem. Jej świat przesłonięty jest ogromnym cieniem przeszłości. Jest naznaczony zarówno doświadczeniem życia jako niewolnica, jak i tym, co zdarzyło się później - tragedią, która na długie lata zaprzepaściła wszelkie szanse.
Sethe jest morderczynią. Zabiła swoje malutkie dziecko. Zrobiła to z miłości - aby zapewnić córeczce bezpieczeństwo, uchronić ją przed losem niewolnicy - według Sethe gorszym od śmierci.
Duch dziecka powraca, początkowo nawiedzając dom, a następnie krystalizując się w postaci młodej kobiety, Umiłowanej. Jej ucieleśnienie się jest związane z pojawieniem się w życiu Sethe mężczyzny, dawnego towarzysza niedoli, przynoszącego nieznaną wcześniej nadzieję i szansę zmian. Umiłowana wprowadza zamęt, całkowicie zawłada życiem Sethe i Denver. Jej przybycie prowadzi do konfrontacji, szaleństwa, wybuchu kumulowanych przez lata uczuć.

Przy lekturze nasuwają się pytania: czy działanie Sethe było podyktowane miłością czy szaleństwem? Czy mogła postąpić inaczej, czy można ją oceniać? Jakie są granice miłości? Trudno znaleźć odpowiedzi - najlepsze, co można zrobić, to spróbować zrozumieć Sethe i całą tę sytuację. Toni Morrison tworzy dogłębny obraz myśli i postaw, różnych aspektów problemu. Pokazuje złożoność i skrajność sytuacji, nie narzuca interpretacji. Przedstawia różne perspektywy, odcienie uczuć Sethe i pozostałych związanych z tragedią osób. Uczucia te często nie są jednoznaczne, nie są białe i czarne. Pewne jest jednak oddanie Sethe swoim dzieciom. Pewna jest też ekstremalność doświadczeń i wydarzeń, które doprowadziły do katastrofy.

Wprowadzenie postaci Umiłowanej jako ducha, który powrócił z zaświatów, jest ciekawym i świeżym zabiegiem, wyglądającym całkiem naturalnie. Pomaga przedstawić i zrozumieć to, co dzieje się z bohaterami. Sama postać Umiłowanej, jak i jej relacje z pozostałymi, są bardzo złożone, intrygujące i fascynujące. Mimo fantastyczności wyglądają zupełnie wiarygodnie.

Trochę trudną stroną powieści jest język. Jest on dość ciężki, głównie ze względu na skróty myślowe (na trudności z przekładem zwraca szerzej uwagę tłumaczka). Jest też poetycki, metaforyczny - gdy przekazuje uczucia. Pod względem konstrukcji czytelnik jest świadkiem obecnych wydarzeń na przemian z poznawaniem przeszłości - wspomnień dotyczących tego kluczowego tragicznego okresu.

"Umiłowana" ma specyficzny klimat. Pełna jest promieni słonecznych, króluje w niej żółty kolor, obrazy spalonych słońcem pól uprawnych. Powieść zawiera małe cenne prawdy, jak np. ta, że nic nie umiera, gdyż pozostaje pamięć. Z pewnością można nazwać "Umiłowaną" magiczną książką. Decyduje o tym nie tylko obecność ducha - również w opisie codziennych zdarzeń, ich postrzeganiu, kryje się coś niezwykłego. Używając metafor można zwykły świat przekształcić w wyjątkowy, a trudnym losom nadać głębsze i piękniejsze znaczenie.

Akcja dzieje się w domu przy Bluestone Road. Zamieszkuje go zbiegła niewolnica z Kentucky wraz ze swoja córką. W domu straszy. I to tyle, jeśli chodzi o wydarzenia. Więcej zdradzić nie sposób, aby nie zepsuć przyjemności czytania. Dlatego tym bardziej nie rozumiem, dlaczego w notce od wydawcy na okładce znajduje się ohydny spoiler. Wydarzenia, które zostają wyjaśnione po kilkudziesięciu (kilkuset?) stronach, mamy podane na tacy jeszcze nawet przed rozpoczęciem lektury.

Podobnie jak w „Jazzie”, właściwa akcja jest przeplatana retrospekcjami głównych bohaterów i to właśnie dzięki ich wspomnieniom dowiadujemy się, co się wydarzyło przy Bluestone Road. Wszelkie tajemnice i niedopowiedzenia stopniowo są odkrywane, a prawda nie daje oczyszczenia.

Umiłowana” pozwala zadać sobie kilka pytań. Bo niby wszyscy wiemy, że istniało niewolnictwo, prześladowania rasowe pełne okrucieństwa, ale jakoś tak trudniej zobaczyć w tym prawdziwą, ludzką historię. Trudniej zobaczyć człowieka. Liczby zabitych, zgwałconych może i przerażają, ale łatwiej przejść obok nich obojętnie, niż wobec historii opowiadanej przez konkretną osobę lub kilka osób. Bo czy można sobie wyobrazić życie, w którym naszą matkę siłą przywieziono do obcego kraju, gwałcąc ją wielokrotnie w czasie podróży? Życie, w którym matki nie przywiązywały się do dzieci, bo te i tak niedługo umierały albo po prostu były im odbierane? Świat, w którym biali odbierali czarnym człowieczeństwo, stawiając ich na równi ze zwierzętami? I jak można żyć ze świadomością, że nasze życie nie należy do nas? Że nasze ciało nie należy do nas? Fragmentu, w którym Baby Suggs została wykupiona i stała się wolną kobietą, długo jeszcze nie zapomnę.

Aż nagle ujrzała swoje dłonie i przyszła jej do głowy cudownie prosta myśl: te ręce należą do mnie. To są m o j e ręce. Następnie poczuła kołatanie w piersi i znów odkryła coś nowego: własne bicie serca. Miała to od zawsze? Tę bijącą rzecz? Poczuła się jak głupiec i wybuchnęła głośnym śmiechem.”*

I, co najważniejsze, jak żyć z takim dziedzictwem? Morrison nie daje jednoznacznych odpowiedzi. Są to jednak pytania, które warto czasami sobie postawić. Niezwykła książka. Po prostu trzeba ją przeczytać.

Opowieść Morrison zbudowana jest na kontrastach: przeszłość - przyszłość oraz, co bardziej oczywiste, biali - czarni.

Fabuła, oparta na prawdziwej historii, przedstawia dzieje Sethe i jej bliskich. Sethe urodziła się w niewoli i nie znała życia na wolności. Mieszkała w "Domowej Przystani" (co za cynizm, prawda?), założyła tam rodzinę i nie była prześladowana. Gdy umiera pan Garner, właściciel Sethe, pojawia się nauczyciel. Zaczynają się upokorzenia. Nowy "opiekun" bez emocji przygląda się niewolnikom, by ich sklasyfikować pod względem cech: ludzkich i zwierzęcych.
Sethe i jej mąż postanawiają uciec. Młoda kobieta ma wtedy troje dzieci a z czwartym jest w ciąży. Gdy dziewczyna dociera do domu swojej teściowej, okazuje się, że tylko jej powiodła się ucieczka.
Po 28 dniach od przybycia pojawia się nauczyciel a Sethe zabija swą córkę.
"124 był nawiedzony. Pełen dziecięcego jadu"
Od Sethe i Baby Suggs odwracają się sąsiedzi. Dwaj synowie młodej kobiety uciekają od niej. Zostają same z małą Denver. I żyją.
Jak wyglądało takie życie? Było pozbawione emocji i uczuć. Bo uczucia zabijają. Nie pozwalają oddychać.
"Najczęściej zabijali jednak tę flirciarę, którą lud nazywa Życiem, za to że ich zbałamuciła. Przekonywała ich, że następny poranek będzie piękny, że kolejne uderzenie zegara przyniesie im szczęście. Tylko wtedy, gdy ona zginie, oni będą bezpieczni. Ci, którzy odnieśli zwycięstwo, to znaczy (...) zdołali to Życie okaleczyć, zmiażdżyć, a nawet pogrzebać, pilnowali innych, takich, którzy ciągle ulegali jego kurewskim podnietom, spoglądali w przeszłość, pamiętali , wspominali."

Ale gdy w progu domu 124 pojawia się Paul D, dawny niewolnik z Domowej Przystani wszystko pomału zaczyna się zmieniać. "Paul D (...) był za to odpowiedzialny. W jego obecności emocje wychodziły na jaw. Rzeczy ukazywały swoje prawdziwe oblicze: szarość wyglądała szaro, upał był upalny. Za oknami pojawiały się nagle widoki."

Wydaje się, że z przybyciem Paula D pojawia się szansa na normalność. Bardzo nieufnie podchodzi do tego i Sethe i Denver. "Czy będzie w porządku zaczynać od nowa i czuć? Zaczynać od nowa i liczyć na coś?"

Moim zdaniem, bardzo symbolicznie przedstawia to scena, gdy w trojkę udają się na festyn: tych troje ludzi idzie obok siebie, cieszą sie dniem i sobą, ale nie potrafią i boją się to okazać. Więc tylko ich cienie trzymają się za ręce. W innym świecie i w innym życiu taka sielanka byłaby możliwa, ale nie tu i teraz.
Gdy wracają do domu, czeka tam na nich Umiłowana. Kim jest? Czy to zjawa? Czy szalona niewolnica?
Morrison umiejętnie wplata w ten przerażający, realny świat elementy nadprzyrodzone.

Książka dzieli się na dwie części.
W pierwszej części narracja jest specyficzna. Czytamy o Sethe, by nagle, śledzić działania i myśli Paula D. Przejścia są bardzo płynne i niezauważalne. Kilka razy złapałam sie na tym, że przeczytałam kolejna stronę nie odnotowawszy, ze zmieniła się osoba, którą przedstawia narrator.
Dlaczego autorka posłużyła się tym trikiem? Bo to jedna historia, rozpisana na głosy. Bo tutaj bohater jest zbiorowy. To dzieje Afroamerykanów. Bo istnieje pamięć zbiorowa:
"Mówiłam o czasie. Tak trudno mi uwierzyć w czas. Niektóre rzeczy odchodzą. Mijają. Niektóre zostają. Myślałam, że to moje odpominanie. No, wiesz. O pewnych rzeczach zapominasz. O innych nigdy nie zapomnisz. Ale to nie to. Miejsca, miejsca pozostają na zawsze. Jeśli dom spłonie, to go nie ma, ale miejsce, jego obraz, zostaje, nie tylko w mojej pamięci, ale i tam, w świecie. To, co pamiętam, jest obrazkiem unoszącym sie gdzieś ponad moja głową. To znaczy, nawet jeśli o tym nie myślę, nawet kiedy umrę, obraz tego, co robiłam, co wiedziałam albo widziałam, będzie tam stale. Dokładnie w tym miejscu, gdzie to się zdarzyło."

To właśnie przeszłość blokuje normalność. Przeszłość Sethe i jej rodziny. Przeszłość niewolników.Wspólna przeszłość Afroamerykanów. To ich brzemię i ich dziedzictwo. Czy można o tym zapomnieć? Nie. "Ale jej rozum nie interesował się się przyszłością. Był nasycony przeszłością i ciągle jej złakniony. Nie było w nim miejsca na wyobrażanie sobie, a cóż dopiero planowanie następnego dnia."

To jednak nie oznacza, że dla nie ma już nadziei. O nią właśnie walczy na swój sposób Sethe. Potem też Denver a wcześniej przecież Baby Suggs.

W części drugiej narracja jest już bardziej przejrzysta. Może dlatego, że teraz autorka nie przedstawia bohatera zbiorowego ale skupia się na jednostkach. Tak mi sie wydaje.

Bardzo ważnym wątkiem jest w tej książce miłość matki do dziecka.
"Ryzykowne (...) Bardzo ryzykowne. Gdy była niewolnica bardzo kocha, jest to dla niej niebezpieczne. A szczególnie gdy kocha tak mocno swoje dzieci. Najlepiej, jak wiedział, jest kochać troszkę, wszystko tylko troszkę, bo jak dzieciakowi skręcą kark albo wrzucą go jak kota do worka i utopią, zostanie ci troszkę miłości dla następnego."
To są słowa Paula D. Ale podobnie myśli i Sethe: "Aż dreszcz ją przeszedł na samą myśl, że złym wychowaniem mogłaby tak idiotycznie uzależnić od siebie dziecko."

I to właśnie miłość sprawiła, że Sethe zabrała swoje dzieci do komórki... "Świadomość, że jakiś biały może bez żadnego powodu odebrać czarnemu jego całe ja. Nie tylko może go zaprząc do roboty, zabić lub okaleczyć, ale również splugawić. Tak bardzo splugawić, ze człowiek zapomina, kim był, i już nie może sobie tego przypomnieć. A choć ona sama i jej podobni przeszli przez to wszystko i nie załamali się, Sethe nie chciała dopuścić, żeby przydarzyło to jej dzieciom. Najlepsze, co w niej było, to jej dzieci. Biali mogli splugawić ją, ale nie to, co miała najlepszego - samo piękno i urok jej życia - tę jej część, która była czysta."

Sięgnęłam po ten utwór, bo znalazł się na liście "Portrety kobiet". I bardzo, bardzo za to dziękuję. Niezwykła książka.

124 był nawiedzony. 124 był pełen krzyków. 124 był cichy. Dom w Cincinnati skrywał w swoich czterech ścianach czerwoną poświatę i złośliwego ducha - ludzie mówili, że to zgładzone przez matkę dziecko przybyło z zaświatów, by nie dać jej zapomnieć o upływie krwi, który otworzyła, przykładając piłę do małej pulchnej szyjki.

Sethe o pustych oczach uciekła osiem lat temu z Domowej Przystani, gospodarstwa państwa Garner, gdzie służyła swą pracą. Oprócz niej na farmie niewolnicze życie wiódł jej mąż i ojciec dzieci, Halle Suggs, Paul D, Paul A, Paul F i Szósty. Pan Garner nierzadko wdał się w bójkę i wracał do siebie posiniaczony i szczęśliwy, bo raz jeszcze dowiódł, co to znaczy być prawdziwym farmerem z Kentucky: to taki twardziel i spryciarz, że aż nazywa swoich czarnuchów mężczyznami.2 Gdy zmarł, a żona ciężko zachorowała, Domowa Przystań stała się niewolniczym więzieniem, rządzonym twardą ręką nauczyciela. Jego uczniowie zabrali Sethe błysk w oczach, a on sam tak długo biczował jej plecy, że ukazała się na nich wiśnia, dorodne drzewo i symbol hańby.

Sethe mieszka w 124 wraz z córką, Denver. Obydwie wciąż doświadczają straty - matkę opuścili synowie, wystraszeni aurą panującą w domu i nią samą, teściowa odeszła do krainy umarłych, a mąż zostawił jeszcze przed narodzinami ostatniego dziecka. Denver zaś ubolewa z powodu straty uczucia utraty - nie ma nikogo, za kim mogłaby tęsknić, a do upiorów przeszłości dręczących mamę nie ma wstępu. Aż pewnego dnia zjawia się i Paul D, i tajemnicza Umiłowana, przybyła z odmętów wody.

Powieść jest chronologiczną mozaiką. Aby zobaczyć, jaki wzór tworzą maleńkie kawałki, trzeba doczytać książkę aż do ostatniego słowa, końcowej kropki. Nie ma w niej jednoznacznych granic, przeszłość wymieszała się z teraźniejszością i na początku nic nie jest jasne. Zupełnie nie wiadomo, do jakiej tragedii doszło, dlaczego na plecach Sethe kwitnie wiśnia, czy Denver rzeczywiście straciła słuch… Z rozwojem akcji widzianej oczyma każdego z bohaterów poznajemy historię czarnoskórej niewolnicy, która z miłości do dzieci przekroczyła granicę życia i śmierci.

Umiłowana” to nie tylko piękna i wstrząsająca opowieść o spustoszeniu, jakie sieje w duszy i ciele niewolnictwo, lecz także parabola ludu wzgardzonego; Afroamerykanów, siłą wyciągniętych z Czarnego Lądu i postawionych po stronie zwierząt.


Od niektórych książek nie można się oderwać, dodam więcej, nie wolno się odrywać. "Niedoczytanie"do końca narusza nasze sumienia, porzucać ich nie wolno, bo są czymś więcej niż w odpowiednich miejscach ustawionymi literami, które stają się słowami, a te zdaniami. Stają się historią, która zabiera Ci dusze na jakiś czas, i zmusza do całkowitego od życia oderwania.

Skończyłam „Umiłowaną” Toni Morrison. Skończyłam i nie skończyłam, bo czy taką książkę można nazwać skończoną? Mija kilka dni, a ja nie mogę sięgnąć po kolejną, bo ta historia wsiąkła we mnie, wbiła się jak gwoździe wbijały w kajdany afroamerykańskich niewolników.

O „niedoczytaniu” przy okazji „Umiłowanej” wspominam, bo ono jest możliwe z całkiem zrozumiałych powodów. Bunt i złość karze rzucić ją w kąt, po to, by ponownie po nią sięgnąć, a bogata narracja zmusza czytelnika, nie tyle do doczytania, co do pochylenia się, bo nagle zdaje sobie sprawę, że trzyma w ręce dzieło, głos nie jednego, a wielu.

Dość skomplikowana narracja w moim przekonaniu jest wartością dodatkową. Uwielbiam tak zbudowane powieści. Strzępy pamięci, liczne retrospekcje. Trzeba przeczytać część trzecią, by zrozumieć pierwszą i wnikliwie przedrzeć się przez pierwszą, by w ostatniej wybaczyć.

Historia Sethe, zbiegłej niewolnicy, jej czwórki dzieci, teściowej Baby Suggs, Paula D, Paula A, Szóstego, Halle'a, jest historią wielu niewolników, których charakterystykę wpisywano „po tej stronie kartki, po której spisuje się cechy zwierzęce”.

Sethe ze swoim drzewem na plecach, korzeniem, pniem i splatanymi gałązkami wyrytymi na zawsze przez biczowanie. Jej martwa skóra na plecach.

Sethe i pragnienie by jej dzieci nie zaznały losu niewolnictwa do końca życia, które w jej mniemaniu byłby gorszy niż śmierć, a jeśli śmierć mogłaby być lepsza od niewoli, to ona zrobi wszystko by im ulżyć.

Sethe i w jej dłoniach krew własnego dziecka, którym karmi kolejne.

Sethe i jej Umiłowana, ta nieodgadniona, tajemnicza dziewczyna o głosie dwuletniego dziecka.

Sethe i jej siła, odwaga, wielkość i miłość.

Biali mogli splugawić ją, ale nie to, co miała najlepszego - samo piękno i urok jej życia - tę jej część, która była czysta. Żadnych koszmarów sennych z dręczącym pytaniem, czy ten bezgłowy, beznogi tors wiszący na drzewie z wypalonym znakiem to ciało jej męża, czy też Paula A; czy wśród śmiertelnie poparzonych dziewcząt w szkole dla czarnych, podpalonej przez patriotów, znajduje się jej dziecko, czy gang białych zgwałcił jej córkę, splamił jej uda i zepchnął ją z fury. Ona mogła pracować na podwórzu rzeźni, ale nie jej córka”.

W 1993 roku Toni Morrison otrzymuje Literacką Nagrodę Nobla. "Umiłowana" jest jej piątą książką, choć z pewnością miała ogromny wpływ na przyznanie nagrody.


Muszę przyznać, że powieść "Umiłowana" Toni Morrison wzbudziła we mnie bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony pozytywne, z drugiej strony negatywne, a z trzeciej neutralne.
Począwszy od ogólnego zainteresowania, gdy wypatrzyłam znaną z widzenia pomarańczową okładkę na bibliotecznej półce, poprzez zadowolenie gdy dowiedziałam się, że jest to książka Noblistki (moja pierwsza od dłuższego czasu) i jednocześnie zdobywczyni Pulitzera (moja pierwsza świadoma) oraz gdy rozpoczęta przeze mnie lektura bardzo mnie wciągnęła, aż po lekkie zdziwienie, gdy przeczytałam Posłowie powieści.

Sethe mieszka ze swoją najmłodszą córką - Denver w Cincinnati, w stanie Ohio. Ich życie, wcale niełatwe, naszpikowane było porzuceniami. Najpierw porzucił je Halle Suggs, ukochany mąż Sethe, jeszcze przed narodzinami Denver. Później porzucili je synowie Sethe - Buglar i Howard, którzy uciekli nagle z domu pewnej zimy. Na koniec zaś porzuciła Sethe i Denver - Baby Suggs - teściowa i babcia, prawdziwa opoka, cudowna osoba, która odeszła z ich życia niestety na wieczność.
Wydawałoby się, że powinny żyć spokojnie, nawzajem się wspierać i pomagać sobie, gdyż je obie mocno doświadczył los, a przecież nieszczęścia mają to do siebie, że w końcu mijają i nadchodzi radość, szczęście, nadzieja na lepsze dni.
Owszem, być może dzieje się tak u innych. Ale nie w domu nr 124 w Cincinnati. Nie w czasie, gdy zamieszkuje w nim pracująca w restauracji Sethe i jej dopiero dojrzewająca córka Denver.
Dom ich bowiem jest nawiedzony i dzień w dzień pląta się po nim duch dziecka, który odstrasza wszystkich gości, tak skutecznie, że obie kobiety są całkiem samotne. Oczywiście - do czasu, bo pewnego razu ich los się odwraca i zamiast zabierać daruje im towarzystwo i jednocześnie uwalnia od dotychczasowych problemów. Daruje im Paula D., dawnego znajomego Sethe, a krótko potem zsyła im także młodą, uroczą dziewczynę, o mentalności dziecka. Wydawałoby się, że wszystko układa się już wtedy idealnie, ale niestety w domu zbiegłych z Kentucky niewolnic jest nieco za ciasno. Kolejne wydarzenia ukazują Czytelnikowi, jak bardzo i co jest odpowiedzialne za ten stan rzeczy.

Czytając "Umiłowaną" początkowo cały czas miałam przed oczami ludzi z moją karnacją - niezbyt jasną, niezbyt ciemną, nieco opaloną wakacyjnym słońcem. Z trudnością wielką przyszło mi wyobrażenie sobie, że bohaterowie są czarnoskórzy, ale mniej więcej w połowie książki się to wreszcie udało niemalże idealnie. "Niemalże", bo do tej pory przybyłą młodą dziewczynę o tytułowym imieniu wyobrażam sobie, jako szczupłą, delikatną i kruchą blondynkę o bardzo jasnej, wręcz kredowej cerze, w pięknej sukni ukazującej jej lekkie kształty. Może dzieje się tak dlatego, że delikatność nie kojarzy mi się z Murzynkami, z ich okrągłymi biodrami, którymi potrafią ruszać lepiej niż którakolwiek białaska, obfitym biustem, za którymi mężczyźni szaleją, poskręcanymi włosami dodającymi raczej wrogości aniżeli lekkości ich masywnym sylwetkom. Choć muszę przyznać, że u niektórych bohaterek Morrison nadana im ostrość i potęga bardzo pasowała, a wręcz była niezastąpionym i genialnym składnikiem całej powieści.
Myślę tutaj o Sethe, która chociaż bardzo rodzinna, owładnięta instynktem macierzyńskim, potrafiła być twarda, silna i jednocześnie okrutna. Myślę o Baby Suggs, która swą charyzmą potrafiła zgromadzić tłumy, która posiadając dużo samozaparcia i postawności stała się symbolem walki o zniesienie ucisku czarnych, o zniesienie niewolnictwa. Myślę też o Denver, która chociaż początkowo bardzo dziecinna, naiwna, dziewczęca z czasem dojrzewała, dorastała do tego by okazać swój sprzeciw, swój upór przeciwko zaistniałej sytuacji i stanęła do walki, zadziałała, czym uratowała chociaż szczątki swojej rodziny, a co za tym idzie swej tożsamości.
Te trzy kobiety były nie tylko doskonałymi przedstawicielkami silnej ręki, która w naszej rzeczywistości przypisywana jest Ślązaczkom, a w społeczeństwie amerykańskim kojarzy się jednoznacznie z Murzynkami. Były także doskonałymi symbolami walki o wyzwolenie, o swoje życie, swoją wolność, które kilka lat po wojnie secesyjnej (wojnie spowodowanej utrzymywaniem się niewolnictwa w niektórych stanach) wciąż nie mogły być spokojne o swój byt.

Powieść Toni Morrison to zatem nie tylko miła historyjka, o niesamowitych przygodach dotykających murzyńską rodzinę, ale to przede wszystkim naznaczona cierpieniem, strachem, ciągłym lękiem o przyszłość opowieść o okrucieństwie tamtych czasów spowodowanych niewolnictwem, uciemiężeniem Afroamerykanów. Czytelnik może poznać sposoby, jakie wymyślali niewolnicy by móc uzyskać wolność (nie "odzyskać", gdyż tak naprawdę nigdy jej nie mieli, od urodzenia byli niewolnikami). Wydawałoby się, że wystarczy uciec, skryć się gdzieś, przeczekać, czy oddalić się - wszak Stany to taki ogromny kraj. Nic bardziej mylnego. Jeżeli uciekać to tylko dzięki pomocy białych, tylko z wsparciem tych bardziej ludzkich, gdyż w innym wypadku można było się narazić na śmierć, czy na różne wymyślne tortury, w tym na umieszczenie w obozie pracy, a ucieczka z obozu była już przedsięwzięciem niezwykle ryzykownym. A i tak po ucieczce, choćby do stanu gdzie niewolnictwo zniesiono, z niepokojem powinno obserwować się wszelkie przejeżdżające konwoje, bo być może "właściciel" przypomniał sobie o swojej "zgubie" i przyjechał ją odzyskać. Jeżeli natomiast uzyskać wolność w inny sposób to było to możliwe tylko wtedy, gdy miało się kogoś kto byłby skory pracować w dni wolne po to by wykupić cudzą wolność - oczywiście możliwości były tutaj skończone i ograniczały się do członków najbliższej rodziny. Osobiście przeraża mnie myśl o podróży przez ogromny, nieznany kraj, do obcego miejsca, dalekiego stanu gdzie niewolnictwa nie ma, jedynie z papierkiem świadczącym o naszej wolności - wydaje mi się, że każdy napotkany biały mógł ten świstek po prostu potargać, z pełną świadomością tego, że wolności w inny sposób nie da się dowieść.
W tym kontekście uważam "Umiłowaną" za prawdziwe arcydzieło, które bardzo szeroko otworzyło mi oczy na problemy tamtych czasów i pozwoliło poznać tamtejsze realia.

Jednakże kilka kwestii całkowicie zaburzyło mój obraz lektury.
Sama postać Umiłowanej, cukierkowo-naiwna, głupia, prymitywna, chodząca niczym bóstwo, siejąca zamęt - tak bardzo mnie denerwowała, że chciałam już nawet omijać fragmenty kiedy się pojawiała, ale że pojawiała się wszędzie, co chwilę, byłoby to utrudnione. Nie widziałam w tej postaci tragizmu, a jedynie złośliwość, upór, szaleństwo i ogromny egoizm, a tych cech wszystkich razem niestety nie toleruję, także u postaci fikcyjnych.
Zdaję sobie oczywiście jednak sprawę, że być może to celowa kreacja i uwypukliły ją elementy magiczne, od początku towarzyszące Umiłowanej, a w powieści istniejące od pierwszej strony i od dziecięcych złośliwości ducha prześladującego Sethe i Denver. Dla mnie jednoznacznie magia, fantastyczność wprowadzona obok do gruntu realistycznej historii kojarzyła się z realizmem magicznym i zastanawiałam się nawet nad tym, czy nie przesadzam szukając tego nurtu wszędzie tam, gdzie pojawiają się duchy, zjawy, niewyjaśnione zjawiska, ale z każdą stroną utwierdzałam się w tym przekonaniu i w momencie gdy zamknęłam przeczytaną już książkę byłam pewna wystąpienia tego niezwykłego nurtu.
Pewna byłam jednak do czasu przeczytania posłowia zatytułowanego "Od tłumaczki", które dosyć pokrętnie realizm magiczny stara się wyprzeć ze świadomości czytelnika stwierdzeniem, iż powieść Morrison jest wszak pełna biblijnych elementów, a nie po prostu magicznych (czyli zapewne też może pogańskich) Ja osobiście nie nadawałabym tej książce aż takiej wagi. Chociaż widziałam pewne skojarzenia, elementy, jak choćby tak podkreślane kilkakrotnie zmartwychwstanie, czy cytat będący mottem powieści to niewłaściwym wydaje mi się doszukiwanie się inspiracji Biblią w tej niewolniczej powieści. Poetycki język również nie przywodził mi na myśl wersetów biblijnych i w tej kwestii uważam takie stwierdzenia za przerost formy nad treścią. A co za tym dosyć dużą nadinterpretację, chociaż z drugiej strony doceniam walory takiego spojrzenia na "Umiłowaną" (mimo, iż nie traktuję tłumacza, jako podmiot władny w kwestii wykładni dzieła - umiejętności językowe nie do końca świadczą o wiedzy, bogatej wyobraźni oraz spostrzegawczości).

I chociaż "Umiłowana" nieco mnie rozczarowała to i tak polecam wszystkim zmierzenie się z tą książką. Wydaje mi się, że Czytelnik albo będzie ją kochał bezwzględnie, albo - tak jak ja - będzie miał całkowity zamęt i mętlik w głowie nie wiedząc jak ją ocenić. Nie da się zaś na pewno jej nienawidzić.



Umiłowana” Toni Morisson jest jednak inna. Zupełnie inna. Wprawdzie i tutaj mamy miasteczko (Ohio, Kentucky), nietuzinkowych bohaterów, a w tle proces (nie jest on opisany, ale wiemy, że się wydarzył), jednak struktura tej powieści, jej poetyka i metaforyczność zaskakują. 

Jedną z najbardziej rzucających się w oczy cech jest realizm magiczny, charakterystyczny szczególnie dla literatury iberoamerykańskiej (proza Marqueza czy Allende). I mimo, że tłumaczka pisze w posłowiu, że określenie prozy Morrison w ten sposób jest wyciągniecięm dość pochopnego wniosku, myślę, że nie sposób tego pominąć i każdemu czytelnikowi, chcąc nie chcąc, dość szybko nasunie się to skojarzenie. 

Oczywiście, w „Umiłowanej” chodzi o coś zgoła poważniejszego - o tragedię, która jest faktem historycznym, o ponad 60 milionów Murzynów, którzy umarli lub zostali zabici wskutek brutalnego schwytania ich w Afryce i przetransportowania do Stanów Zjednoczonych celem nabycia taniej siły roboczej. Najbardziej zaskakującym faktem jednak jest to, że nie tylko Europa nie zdaje sobie sprawy z liczby śmiertelnych ofiar, ale także Stany Zjednoczone. 

Umiłowana” jest przypowieścią, która w symboliczny sposób próbuje przekazać wiedzę na temat tragedii niewolnictwa, które ostatniecznie przerodziło się ludobójstwo. Jedną w ważniejszych kwestii poruszanych w tej powieści jest problem granicy pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem. Człowieczeństwo Murzynów było nie tyle przekreślone - ono po prostu nie było brane przez Białych pod uwagę (na szczęście nie wszystkich). 

Z definicji traktowani byli, brutalnie to zabrzmi, jak zwierzęta gospodarskie. Przykuwani na noc łańcuchami, w ciągu dnia zakładano im wędzidła lub kolczatki. Kobiety były wykorzystywane seksualnie w najbardziej okrutny i bestialski sposób, jaki można sobie wyobrazić. Język Morrison próbował oddać to „zezwierzęcenie” określając na przykład stosunki seksualne pomiędzy niewolnikami, jako „parzenie się”. Młoda kobieta była warta tyle, ile taniej siły roboczej mogła spłodzić. 

Sethe ucieka z Domowej Przystani jako ciężarna matka trójki dzieci. Kiedyś usłyszała, jak nauczyciel kazał swoim uczniom narysować tabelkę - po lewej stronie wypisać cechy ludzkie, a po prawe cechy zwierzęce każdego z niewolników. Uciekła, ponieważ nie chciała, aby ktokolwiek dokonał podobnej charakterystyki jej dzieci. Od tego wszystko się zaczyna. W niedługim czasie Sethe stanie przed dylematem, po której stronie zostawić swoje dzieci. Otwiera tym samym drzwi zaświatów, wpuszczając do swojego świata ducha, który dokona nieodwracalnych zmian w życiu jej oraz jej bliskich.

Na ostatniej stronie okładki jest napisane, że „Umiłowana została uznana przez czytelników za jedną z najważniejszych książek stulecia”. Zgadzam się z tym zdaniem po strokroć i mocno dziwię, że powieść Noblistki z 2003 roku jest praktycznie nie znana w naszej świadomości . A może się mylę? Oby. Cieszę się jednak, ze dane mi było na nią trafić. Lektura z pewnością nie na jeden raz. 


Rodzina afroamerykańskich niewolników mieszka i pracuje na fermie w Kentucky. Ich właściciele, nad wyraz porządni i dobrzy ludzie mają inne niż sąsiedzi podejście do swoich niewolników. Nie biją ich, dają im możliwość nauki, pozwalają nawet na posiadanie przez nich broni, a właściciel często słucha rad Murzynów. Jednak ta "sielanka" szybko się kończy. Właściciel umiera, a jego zona nie potrafi zarządzać plantacją w odpowiedni, przynoszący zyski sposób. Próbuje przeżyć sprzedając jednego z niewolników, co zabezpiecza ją finansowo na jakiś czas. W końcu postanawia zwrócić się o pomoc do swojego szwagra i prosi go o objęcie farmy.
Szwagier okazuje się okrutnym, nienawidzącym swoich niewolników mężczyzną. Nazywają go nauczycielem. Nauczyciel odbiera Murzynom broń, zmusza ich do coraz cięższej pracy, nie pozwala na dorabianie w innych miejscach i odkładanie pieniędzy w celu wykupienia siebie i swoich bliskich.
Sethe, jej mąż Halle i trójka dzieci postanawiają uciec. Kobiecie udaje się wysłać dzieci do swojej teściowej, którą wcześniej Hallemu udało się wykupić. Niestety, okazało się, że sama zaszła w ciążę, co utrudni ucieczkę. Jednak kobieta postanawia zrobić wszystko, żeby wyrwać się z tego koszmaru. Ciężko pobita ucieka z fermy. Po drodze spotyka białą kobietę Amy Denver, która zajmuje się nią, a w końcu pomaga przyjść na świat jej córeczce. Na cześć swojej towarzyszki, Sethe nadaje córeczce imię Denver.
Sethe udaje się dotrzeć do domu swojej teściowej Babby Suggs, gdzie czekają na nią dzieci. Jednak horror przeszłości ciągnie się za byłą niewolnicą i pościg dogania ją. Zdesperowana kobieta popełnia okrutny czyn.
Początkowo nie wiemy do czego posunęła się Sethe.
Po latach umiera Babby Suggs, dwóch synów Sethe ucieka z domu, a ona mieszka w domu teściowej razem z Denver. Niespodziewanie odwiedza ich Paul D, niewolnik, który pracował kiedyś na tej samej farmie co Sethe. Ma on nadzieje, że będzie mógł stworzyć z Sethe związek i wprowadza się do niej. Po jakimś czasie na progu domu znajdują młodą kobietę, która wprowadza się do nich. Kobieta twierdzi, że ma na imię Umiłowana i nie pamięta skąd pochodzi i jak się tutaj znalazła. Dowiadujemy się o nieszczęściu sprzed lat. Sethe zabiła swoją starszą córkę, aby uniknęła losu niewolnicy, próbowała zabić również resztę dzieci, od czego została powstrzymana. Kobieta trafia do więzienia, jednak udaje jej się uniknąć kary śmierci

Umiłowana wprowadza się do Sethe. Okazuje się, że wie o niej dużo więcej niż ktokolwiek inny. Kim jest Umiłowana i co tak naprawdę zamierza zrobić?
Początkowo Denver traktuje ją jak najbliższą sercu osobę, ale po jakimś czasie zauważa, że dziewczyna ta niszczy Sethe.

Przyznam, że książka była dla mnie dość trudna w odbiorze. Opisy okrucieństw, jakie właściciele zadawali swoim niewolnikom nie były może bardzo brutalne, ale dawały wiele do myślenia. Zwłaszcza psychiczne upokorzenia, traktowanie niewolników jak zwierzęta, zabijanie ich, wiązanie i katowanie. Dla mnie niewytłumaczalne jest traktowanie w ten sposób ludzi

Sytuacja wygląda jednak inaczej, gdy stają nam przed oczami wyobraźni konkretni ludzie. Te ofiary przestają być bezimienne, przekształcają się z abstrakcyjnej masy w kobietę/mężczyznę z nazwiskiem, rodziną, osobowością, marzeniami i własnymi doświadczeniami. Autorka skupia swoją uwagę nie tylko na głównych bohaterach. Wątki z życiorysów pobocznych postaci są równie ważne dla całokształtu. Każdy swoje przeszedł...
       Najwięcej dowiadujemy się o Sethe, której los nie szczędził okrucieństwa. Sethe ucieka z niewoli - pobita i ciężarna - goniona jak zwierzę, którym była dla białych. Rodzi w koszmarnych warunkach, dociera do celu i, gdy wszystko zaczyna się układać, dzieje się najgorsze. I mogłabym to przemilczeć, ale po co, skoro nawet wydawca się nie opanował. Zupełnie nie mogę pojąć, dlaczego informacja na książce ujawnia najważniejszy wątek powieści - morderstwo z matczynej miłości. Przecież autorka nie wspomina o tym w początkowej części książki, jest to wręcz tajemnicą. Czytelnik jest zmuszony do myślenia, łączenia faktów, czytania między wierszami, by rozgryźć łamigłówkę. Zostajemy pozbawieni tej przyjemności, wszystko nam dają na tacy. No cóż, może ktoś pomyślał, że wystarczająco nagłówkujemy się nad Umiłowaną. Bo kimże jest ta efemeryda? Pojawia się, gdy z domu znika duch zamordowanej córki. Zagarnia swoją osobą całą przestrzeń, chce coraz więcej i więcej. Jej uwielbienie do Sethe przechodzi w poniżenie, obwinianie i wyniszczenie. Wzbudzała we mnie sporą niechęć. Jej nieobliczalność rodziła tylko obawy, a miejsca na współczucie zostało niewiele.
       Współczuciem prędzej można darzyć tę, która była katem. Odkrywanie motywów zbrodni, czyli śledzenie życia Sethe, to najistotniejsza część powieści. To historia jedna z wielu, tysięcy podobnych nigdy nie poznamy. Wyobrazić można sobie chociażby traumy murzyńskich matek, których dzieci nie były ich dziećmi. Należały do kogoś białego, kto mógł nimi rozporządzać wedle własnej woli. Kobiety wiedziały, że lepiej ich nie kochać, nie przywiązywać się. Gdy człowiek jest tak uprzedmiotowiony i odczłowieczony, miłość rodzicielska nie jest oczywistością. Jak przyznała sama Sethe, prawdziwa i niepojęta miłość do jej dzieci wybuchła, gdy ona stała się wolna.

Wyzwalanie siebie to jedno, a uświadamianie sobie poczucia, że się może rozporządzać tym wyzwolonym ja - to zupełnie co innego.”

„Miłość albo jest, albo jej nie ma. Mała miłość to w ogóle nie miłość.”

„Nie trzeba zdumiewać się w obliczu cudu, który jest naprawdę cudowny, bo czar kryję się w tym, że zawsze wiadomo, iż czeka tam na ciebie.”

Trzeba więc trzymać dystans, wiązanie zostawić komu innemu. W przeciwnym razie skończy się zastrzeleniem ścierwa, które miałeś dostawić żywe. Za to ci zapłacono. Martwego czarnucha nie można oskórować jak zabitego niedźwiedzia czy węża. Taka padlina nie jest nic warta."

W tragicznych okolicznościach, gdy matce odbiera się najbardziej podstawowe wol-
ności, dzieciobójstwo może okazać się najwyższym aktem miłości - tak brzmi teza 
powieści laureatki literackiej Nagrody Nobla, Toni Morrison w książce "Umiłowana".
Sethe, bohaterka powieści, jest córką niewolnicy uprowadzonej na statku z Afryki
i następnie zabitej przez siepaczy na plantacji. W wieku lat trzynastu przybywa do mają-
tku ziemskiego w Kentucky. Tam, przy aprobacie właścicieli, zostaje nieformalną żoną
jednego z niewolników. Dzieci z takiego związku są wręcz pożądane, stanowią darmo-
wą i dożywotnią siłę roboczą. Po śmierci właściciela majątku now pan haniebnie poniża
Sethe i znęca się nad nią fizycznie. Ranna i ciężarna kobieta, wraz z grupą pozostałych
niewolników, postanawia uciec do sąsiedniego Ohio, gdzie nie ma niewolnictwa.
Plan ucieczki zostaje jednak tragicznie pokrzyżowany. Sethe niemal cudem udaje się
dotrzeć do teściowej, do której przedtem wyprawiła dwójkę starszych dzieci. Przybywa
tam z niemowlęciem urodzonym w drodze. Jednakże nadzorca z Kentucky ściga Sethe
aż do Ohio i chce ją z dziećmi porwać do majątku. Osaczona matka zabija na jego
oczach swą dwuletnią córeczkę, aby ustrzec dziecko przed losem niewolnicy. Od kary
śmierci wybawia ją grupa abolicjonistów. 
Po szesnastu latach w domu Sethe pojawia się młoda dziewczyna o świadomości
dwuletniego dziecka. Ma nieokiełznane żądze, jak kukulcze pisklę rozpycha się
i niszczy wszystko wokół siebie. Kim jest - zjawą czy ucieleśnionym wyrzutem
sumienia? Duchem zemsty? Ma na imię Umiłowana, takie imię Sethe wyryła na 
nagrobku zamordowanego przez siebie dziecka.

AUSTERLITZ

Najnowsza książka Sebalda to świetny portret kondycji XX-wiecznego Europejczyka. Mimo upływu lat wciąż żyjącego w cieniu wojennej traumy. Książka zawierająca wspomnienia XX-wiecznego Żyda, nad którą nie unoszą się dymy krematoriów, a widmo Holocaustu, choć ciągle obecne, kryje się gdzieś na drugim planie. Ale tak właśnie pisał W.G. Sebald - zmarły tragicznie przed sześciu laty, wciąż niedoceniany w Polsce niemiecki literat. To proza na wskroś żydowska i wokół tematyki żydowskiej nieustannie krążąca, ale jednocześnie starannie unikająca wpadania na mielizny wzruszeń. W zamian oferująca tyleż spokojną, co głęboką refleksję o Europie XX wieku. W ten sposób, i o tym samym, pisał Sebald właściwie od zawsze, co polski czytelnik mógł odkryć w wydanych u nas wcześniej powieściach „Czuję. Zawrót głowy" i  „Wyjechali"

 W .Austerlitz" podejmuje ten sam trop, tyle że tym razem wznosi go na literackie wyżyny. Tytułowy Jacques Austerlitz jest osobą tak nieznośnie nudną i nijaką, że trudno właściwie uznać go za centralną postać książki. Austerlitz jest też człowiekiem bez przeszłości i bez pamięci (nie zna swojego pochodzenia), a więc - zdaniem Sebalda - bez tożsamości. Właśnie relacja pamięć - tożsamość jest kluczem do zrozumienia książki. Pamiętać i cierpieć, ale znać swoje miejsce w świecie, czy zapomnieć i bezrefleksyjnie poddać się codziennemu życiu? Bohater staje przed tym pytaniem bardzo dosłownie - przez kilkadziesiąt lat żyje zupełnie bezbarwnym życiem - spokojnym i bezpiecznym, ale też pustym. Odkrycie żydowskich korzeni i wojennej tragedii rodziców wypełnia je co prawda treścią, ale jednocześnie czyni go człowiekiem nieszczęśliwym i ostatecznie doprowadza do psychicznej ruiny. Sebald nie pisze jednak tylko dla pokolenia swojego czy też pokolenia Austerlitza - wciąż liżącego rany po II wojnie światowej. Żyć przeszłością czy po prostu żyć - to przecież pytanie równie aktualne w czasach wojennych traum, jak i globalizacji. 

Wyjątkowość prozy Sebalda bardziej niż w myślach kryje się jednak w narracji - zamyślonej, refleksyjnej, prowadzonej w nieznośnie wręcz leniwym tempie. Trochę jak u Prousta, trochę mniej jak u Nabokova, każda pojedyncza myśl rozrasta się do kilkustronicowego strumienia rozważań. Początkowo nudnawe, po pewnym czasie pochłaniają spokojną logiką, filozoficzną głębią i ogromną erudycją autora. Czasem też - i nadaje to książce osobliwej pikanterii - niezliczone opisy architektonicznych konstrukcji (to jedyna pasja Austerlitza) naszpikowane liczbami, procentami i różnymi matematycznymi wyliczeniami sprawiają wrażenie jakiegoś osobliwego kabalistycznego kodu. Kto wie, może eksperci od mistyki żydowskiej znaleźliby w „Austerlitzu" jakiś jeszcze głębszy sens?

Już od pierwszych stron zostajemy oczarowani historią na temat belgijskiego zoo, gdzie narrator spotyka szopa pracza, który „bez ustanku prał ten sam kawalątek jabłka, jakby w nadziei, że dzięki temu gruntownemu ponad wszelki rozsądek praniu zdoła wymknąć się z fałszywego świata, dokąd trafił poniekąd bez własnego udziału”. Czytelnik znający już trochę prozę Sebalda natychmiast zwróci uwagę na ów fragment, będący zapowiedzią całej późniejszej opowieści. W „Austerlitzu” jest niezliczenie wiele takich elementów, drobiazgów łatwych do przeoczenia, które początkowo bierzemy za mało znaczące anegdotki, by wkrótce zostać olśnionym, jak precyzyjnie zostały one dobrane przez pisarza i jak duże znaczenie mają dla fabuły.

No właśnie, parę słów o niej. Tym razem bohaterem opowieści Sebalda jest tytułowy Austerlitz, postać, której odpowiedniki znajdziemy we wcześniejszych powieściach (np. Paul Bereyter z „Wyjechali”). Jest to więc postać naznaczona przez historię, a jednocześnie zagubiona w czasie. Sebald, oddając głos Austerlitzowi, na ponad 300 stronach książki opowiada o desperackich próbach odnalezienia samego siebie, cofnięcia czasu i odkrycia prawdy o swoim pochodzeniu. Bohater ma przed sobą nie lada zadanie, stara się odnaleźć swoich prawdziwych rodziców. Jako 4-letni chłopiec przypłynął w 1939 roku do Anglii, gdzie został adoptowany przez walijskie pastorostwo. O istnieniu prawdziwych rodziców dowiedział się dopiero kilkanaście lat później.

Austerlitz” to - jak łatwo się domyślić - opowieść o Holokauście, chociaż, podobnie jak we wcześniejszych książkach Sebalda, o samej Zagładzie przeczytamy niewiele. Dowiadujemy się natomiast o zdumiewającej architekturze dworców kolejowych, belgijskim wymiarze sprawiedliwości, paryskich bibliotekach i… ćmach. Jak już wspomniałem, wszystkie historie, których w „Austerlitzu” jest mniej więcej tyle co w „Opowieściach z tysiąca i jednej nocy”, mają wielkie znaczenie dla fabuły. Rzecz jasna, nie sposób wszystkich powiązań wyłapać, czytelnik szybko gubi się w kolejnych anegdotach, a także szkatułkowej narracji. Bo Sebald opowiada, że Austerlitz opowiada, że kolejny bohater opowiada…

Książka Sebalda jest opowieścią o krzywdzie, jaką wyrządziły Niemcy w czasie II wojny światowej. Przy czym autor przygląda się cierpieniu w skali mikro, nie ma tutaj wiele ani o obozach zagłady, ani masowej eksterminacji narodu żydowskiego. Najbardziej wstrząsające opisy to na przykład samotna podróż kilkuletniego Austerlitza pociągiem przez Niemcy czy zaburzenia psychiczne dojrzałego już bohatera. Autor „Pierścieni Saturna” pokazuje, jak ogromne spustoszenie w człowieku wywołała wojna. Hitlerowskie Niemcy są odpowiedzialne nie tylko za masy wylanych łez, ale za każdą pojedynczą łzę.

Jak zwykle największą przyjemnością dla czytelnika jest obcowanie ze stylem Sebalda. Jak nikt potrafi on budować duszny nastrój zagrożenia z pozornie błahych elementów - opisów zwierząt spotkanych w zoo, odwiedzanych zabytków architektury itp. Czytając opisy architektury, można odnieść wrażenie, jakby Sebald na chwilę zamienił się w H.P. Lovecrafta. Ten sam klaustrofobiczny, przerażający nastrój, ogromne budowle przerastające możliwość pojmowania człowieka i budzące lęk swoim pozornym bezsensem (np. ślepe korytarze w Pałacu Sprawiedliwości w Brukseli).

Jest też coś w stylu Sebalda, na co przy pierwszym podejściu trudno zwrócić uwagę. Jak mało kto potrafi on jednocześnie opowiadać o sobie i oddawać głos swoim bohaterom. To znaczy: postać autora nie przygniata swoim ciężarem protagonistów, ale pozwala im rozwinąć skrzydła, więcej, udziela im nie tylko miejsca na stronach swojej książki, ale również dzieli się z nimi własnym życiem. Pokazuje, jak słusznie zauważyła Susan Sontag, że literatura jest niezbędna.

0x08 graphic

 

W. G. Sebald -Austerlitz- „…przeszłość obrazująca bezmiar ludzkiego cierpienia.”

Po raz kolejny Dyskusyjny Klub Książki polecił klubowiczom powieść o tematyce II wojny

światowej.Treść książki to historia  żydowskiego dziecka, właśnie Jaquesa Austerlitza wysłanego

przez matkę, Agatę z Pragi, w transporcie do Wielkiej Brytanii. Trafia on przypadkowo  do

bezdzietnej rodziny kaznodziei walijskiego w Bala. Dzieciństwo ma mroczne. Dopiero nauczyciel

w szkole wyjaśni mu, że jest  Żydem, a przybrani rodzice, nie wiadomo dlaczego, zniszczyli

wszystkie dokumenty  świadczące o jego prawdziwym pochodzeniu. Dzięki zdolnościom zdobywa

wykształcenie, jest architektem. Szczególnie interesuje się architekturą twierdz. Jako emeryt,

w wieku 57 lat, będzie próbował poznać kraj swego dzieciństwa - Czechy, odszukać miejsce

kaźni matki w Teresinie i ojca Maxymiliana w  Paryżu.

Akcja rozpoczyna się w 1967 r. na dworcu w Antwerpii, a kończy w 1997-98 w Londynie.

Przez cały czas Austerlitz poszukuje swojej tożsamości, próbuje odnaleźć pustkę po utraconym

życiu. Kto jest narratorem powieści? Właściwie narratorem jest słuchacz Austerlitza, który podąża

wraz z głównym bohaterem po całej niemal Europie, ale rzeczywistym narratorem jest Austerlitz.

0x08 graphic
To on poprzez relacje ze swoich podróży, a także przez swoje przemyślenia i refleksje

odwiedzanych miejsc, wyjawia okrucieństwa II wojny, a Holokaustu w szczególności. Przechodzi

kilka razy załamanie nerwowe i fizyczne, jest wyczerpany. Nigdzie nie znajdzie notatki o  śmierci

matki i ojca. Jedynie opowiadanie jego niani - Very - pozwoli mu wyobrazić sobie gehennę, jaką

przeszli jego biologiczni rodzice. Czytelnik,  śledząc losy bohaterów powieści, może snuć za

narratorem rozważania o okrucieństwach „ cywilizowanego narodu  niemieckiego” wobec Żydów.

Książka, mimo pogodnej fotografii na okładce / przedstawiającej Austerlitza w przebraniu księcia/

wywołuje przygnębiające wrażenia. Pogłębiają je czarno-białe ilustracje oraz jednostajny druk,

pozbawiony akapitów. Autor, chociaż urodził się po wojnie, czuje się spadkobiercą wojennej

rzeczywistości niemieckiej.

Po lekturze książki nasuwa się pytanie: czy świat zapomni o  ludobójstwie podczas II wojny?

Słowa Austerlitza, wypowiedziane podczas zwiedzania twierdzy w Breendonk, którą hitlerowcy

zamienili na obóz, świadczą o tym, że czas leczy rany, a wyrażają to  jego słowa: „…jak niewiele

możemy zatrzymać, ile wciąż idzie w zapomnienie z każdym zgasłym  życiem, jak  świat niejako

sam się opróżnia i pustoszeje.” s.31. W innym miejscu  stwierdzi: „Czas jest najbardziej sztucznym

ze wszystkich wynalazków, umarli są poza czasem, tak samo umierający i obłożnie chorzy u siebie

w domu i w szpitalach.” s.124/126.

Tytułowy bohater znalazł się w transporcie dziecięcym do Wielkiej Brytanii. Tam adoptuje go rodzina walijskiego kaznodziei. Chłopiec dopiero w szkole dowiaduje się o swoim żydowskim pochodzeniu, emigracji z Pragi, a także o tym, że jego (nie żyjący już) opiekunowie zniszczyli wszystkie dokumenty adopcyjne. Austerlitz od początku przybiera pozę outsidera. Czuł się obcy, nie przystający do surowego otoczenia, ale dzięki zdolnościom intelektualnym udaje mu się zrobić karierę w kręgach naukowych. Pozornie zapełnia to pustkę po utraconym życiu. Przypadkowa wizyta na jednym z londyńskich dworców kolejowych, działa na niego niczym proustowska magdalenka. Austerlitz zaczyna sobie przypominać swoją przeszłość, jeszcze sprzed II wojny światowej, zanim, jako pięciolatek, znalazł się na brytyjskiej ziemi. Powieść Sebalda jest o próbie odtworzenia przeszłości, poznania swoich korzeni, ale także o okrucieństwach wojennej machiny, bowiem pod pretekstem jednostkowych losów autor snuje swoje refleksje na temat bolesnych doświadczeń minionego wieku. Sebald nikogo nie oskarża ani nie usprawiedliwia (choć sam, jako rodowity Niemiec, miałby po temu predyspozycje), za to w niezwykle subtelny sposób relacjonuje podróż Austerlitz w głąb swojej przeszłości. Wraz ze swym bohaterem próbuje zrozumieć. Ale czy coś tak piekielnie okrutnego można ogarnąć rozumem?

Austerlitz” nie jest książką łatwą. Ba, kilkukrotnie miałam ochotę rzucić ją w kąt i do niej nie wracać. Przez mniej więcej połowę powieści poznajemy bohatera, zdobywamy jego zaufanie. Warto się przemęczyć, bo jest to książka, która nie pozostawia czytelnika obojętnym. Nie daje spokoju, powraca w myślach. Jest jak rozdrapana rana. Niesamowita powieść! Literacka doskonałość, której się nie zapomni

KRWAWY POŁUDNIK

Piękno krajobrazów pogranicza Stanów Zjednoczonych ukazane z perspektywy mordu na rdzennych mieszkańcach tamtych regionów - eksterminacja Indian w pełnym tego słowa znaczeniu. Książka ukazuje surowość natury, pełnię barw zawartą w przyrodzie, z drugiej jednak strony przedstawia nam ciemny obraz ludzkiej natury, archaicznej osobowości, gdzie słabość nie ma racji bytu. Jest to swoiste zespolenie w jeden wymierny obraz tych przeciwstawnych sobie biegunów pojęcia - natury.

Krwawy południk jest pozycją skierowaną do dorosłego czytelnika, gdzie drastyczne opisy nie pozostawiają żadnych złudzeń - to Armagedon na ziemi, biblijna Apokalipsa, która dokonuje się wprost na naszych oczach. Życie ludzkie nie jest warte nawet funta kłaków, jak słyszymy, a jakiekolwiek sumienie zwyczajnie nie istnieje - wszelka moralność stanowi dawno już zapomniany relikt zamierzchłych czasów. Pisarz w zawoalowany sposób bez ustanku powtarza nam, że człowiek jest zły z natury. Nie wierzę już w moralny postęp ludzkości, mówi Cormac McCarthy - wielki egzystencjalista - w jednym z nielicznych, udzielonych wywiadów.

Wieczorna łuna na zachodzie, to opowieść o Dzikim Zachodzie, jakiego nie znamy, a który wydaje nam się bliższy i prawdziwszy historii - niż ten ukazywany dotąd w romantycznych westernach - pozbawiony dobra, surowy w swej prostocie i diabelsko przy tym krwiożerczy, jak główna postać książki i antybohater w jednym. Holden, łysy, bez brwi i bez żadnego włoska na całym ciele swoją osobą stanowi wybitny umysł; doskonale przy tym wykształcony, obeznany ze światem, znawca języków i obyczajów, zagadkowa postać, posiadacz wielu nieziemskich wręcz talentów - jest przy tym samoistnym tworem natury, jak nam się wydaje, jej duszą i sercem w jednym, jest także głosem płynącym z głębi pozbawionego wszelkich skrupułów człowieka, i nie wiadomo do końca, czy faktycznie istnieje, czy jest zaledwie paraboliczną metaforą, obrazem lęków ukrytych głęboko w człowieku, ciemną stroną jego prawdziwej natury, odwiecznych potrzeb i najskrytszych pragnień, wszak kreuje się przecie na samego Boga. Bo wszystko, co istnieje na ziemi bez mojej zgody, istnieje bezprawnie, mówi nam. Jest sędzią - ale od czego, pyta jeden z bohaterów. Cicho, bo nas usłyszy, a uszy ma jak lis, odpowiada mu drugi. To także bezwzględny zabójca dzieci, pedofil i łowca skalpów w jednym - zło wcielone, postać jakiej trudno doszukiwać się w kanonach literatury. Sędzia Holden, to po prawdzie po trosze każdy z nas, jak stara się nam uzmysłowić autor książki - to także człowiek naszych czasów, ba osobowość każdych czasów i wszystkich miejsc na ziemi.


Głównym bohaterem książki, aczkolwiek drugorzędnym, jest chłopak, na którego wszyscy mówią:„dzieciak” - włóczęga i obieżyświat - który nie przez przypadek staje się cichym współuczestnikiem piekielnej kawalkady śmierci, przemierzając wraz z nią niezmierzone mierzeje dawno już wymarłej, wypalonej ziemi. Spadające gwiazdy - leonidy - na wstępie książki są metaforycznym obrazem tego, że los człowieka od pradziejów jest w nich zapisany. I już kiełkuje w nim pociąg do bezmyślnej przemocy, mówi nam pisarz, starając się uzmysłowić, że nie da się tego wyuczyć, że jest to od nas silniejsze, i że jest w każdym z nas, gdzie nie chłoniemy tego z mlekiem matki, tylko nabywamy z automatu w chwili poczęcia - niezwykle mocne słowa i ciekawa teoria.

McCarthy, jako alter ego „Dzieciaka”? - wielce prawdopodobne. Łączy ich na pierwszy rzut oka niewiele, ale ta końcówka daty urodzenia, po głębszym namyśle, oddaje wszystko. Dzieciak urodzony w 1833 roku i McCarthy (1933) dokładnie sto lat później (sto lat: mała era, pełne pokolenie, kolejne pokolenie, zamknięty okres czasu) - czyż nie stanowi to wymownej symboliki? Autor-bohater literacki, który prowadzi nas nie tylko przez krwawą historię Dzikiego Zachodu, ale przede wszystkim dokonuje próby zrozumienia, rozliczenia mechanizmów rządzących także współczesnym człowiekiem, ściślej - systematyką jego postępowania. Pamiętajmy, że autor był dzieckiem w stadium wzmożonego rozwoju emocjonalnego w okresie II wojny światowej - na myśl przychodzi mi inny egzystencjalista, zdecydowanie bliższy terytorialnie konfliktowi zbrojnemu, rozpoczętemu w 1939 roku, Albert Camus, francuski pisarz urodzony w Algierii w 1913 roku, autor wybitnych powieści: Dżuma (1947) i Obcy(1942). Obu pisarzy łączy zatem coś więcej niż tylko cyfra „3” na końcu daty urodzenia - w ich tekstach zawarte są podobne pytania dotyczące ogólnej kondycji emocjonalnej człowieka.

Szefem bandy z piekła rodem jest Glanton - notabene postać autentyczna - bezkompromisowy człowiek o stu twarzach, alter ego samego Holdena, który nierzadko przemierza wysuszoną na wiór pustynię właśnie w jego cieniu. Toadvine, przyjaciel dzieciaka, jeśli można tak w ogóle powiedzieć, pozbawiony uszu i z wypalonym znamieniem na czole, noszący na szyi szkaplerz z oderżniętych ofiarom, wysuszonych małżowin usznych. Tobin - kapelan i były ksiądz w jednym, choć bez święceń, jak sam często powtarza, jeśli miałoby go to w jakikolwiek sposób tłumaczyć ze zbrodni, w których uczestniczy; postawiony z góry na straconej pozycji w konfrontacji słownej, filozoficznej, prawnej, psychologicznej, wreszcie religijnej z Holdenem.

Krwawy południk nie daje nam odetchnąć ani przez moment. Poetyckie opisy przyrody i genialna stylistyka uporządkowanych zdań, nie pozostawiają złudzeń, że mamy do czynienia z wybitnym tekstem, który wręcz naszpikowany jest licznymi metaforami, odniesieniami do kanonu sztuki biblijnej, ukrytymi zagadkami - jest to także przypowieść, albo jak kto woli powieść z kluczem, w której nie brakuje ukrytych pomiędzy wersami znaków i zagadek. Dialogi są niezwykle wiarygodne, oryginalne, bez myślników, a liczne, krótkie wypowiedzi oraz zdawkowe odpowiedzi bohaterów, oddają charakter poszczególnych scen - doskonale przełożył tekst Robert Sudół, autor tłumaczenia kultowej jużDrogi, tegoż samego pisarza. W rozdziale X - saletra i węgiel drzewny, siarka, mikstura - autor ukazuje abstrakcyjny wydawać by się mogło pomysł na pozyskanie prochu strzelniczego i jednocześnie wielką wiedzę doktora, który ratuje w ten sposób oddział zabijaków przed niechybną śmiercią. Pojawia się znikąd, siedząc na gołej skale pośrodku rdzawej pustyni - jedynej skale, jak mówi jeden z bohaterów książki. Pewnie sam ją ze sobą przyniósł - z płócienną torbą na ramieniu, wypełnioną rewolwerami i złotem, bez wody.

Scena ataku Komanczów z IV rozdziału przejdzie zapewne do historii, o to fragment:

A teraz nawałnica gnających koni o zakrytych z boku oczach i przypiłowanych kłach i nagich jeźdźców z pękami strzał ściskanymi w zębach i tarczami połyskującymi w pyle spadła falangą na tyły rozbitej kompani przy akompaniamencie świszczących kościanych piszczałek, i wiszący u boku rumaków, z jedną stopą w rzemiennej pętli, z małymi łukami napiętymi pod wyciągniętymi końskimi szyjami, okrążyli kompanię, wcięli się klinem, a po chwili znowu na grzbietach, jak woltyżerowie w cyrku, niektórzy z koszmarnymi obliczami wymalowanymi na piersi, tratowali spieszonych Saksonów, rażąc włóczniami i maczugami, zeskakiwali z wierzchowców z nożami w garści, biegali wokół dziwacznym kaczym truchtem jak istoty zmuszone do nieznanych form ruchu, zdzierali z trupów ubrania, chwytali za włosy, cięli po czaszkach tak samo żywych, jak i martwych kawalerzystów, wywijali w powietrzu zakrwawionymi czuprynami, kroili i siekali nagie ciała, wyrywali kończyny, odrzynali głowy, patroszyli dziwne białe tułowia, ściskali garście trzewi i genitalia, niektórzy tak wymazani krwią, jakby się w niej wytarzali niczym psy, inni dopadali umierających i gwałcili ich, krzycząc głośno do swoich pobratymców. Konie poległych wybiegały z dymu i kurzu, gnały dokoła, trzepocząc uprzężą, z rozwianymi grzywami i ślepiami zbielałymi z trwogi niczym oczy ślepców, niektóre pierzaste od strzał, niektóre przebite włóczniami, potykały się i rzygały juchą, miotając się po miejscu kaźni, a później znów nikły w półmroku. Kurz oblepiał mokre nagie czaszki oskalpowanych, z kosmykami włosów poniżej linii cięcia, i ogoleni teraz do gołej kości, leżeli w nasiąkniętym krwią pyle jak odarci z habitów i okaleczeni mnisi, i wszędzie jęczeli i bełkotali konający, rzęziły ranne konie.”

Z czasem przyzwyczajamy się do wielkiego okrucieństwa, jakim naszpikowana jest ta książka, i bez większych oporów czytamy dalej, coraz bardziej godząc się z zaistniałą sytuacją - szok, przerażenie powoli ustępują, i staje się to dla nas, tak samo, jak i dla postaci z książki, powszechną codziennością. Wydłużające się opisy niekończących się kaźni nie są jednak bezcelowe - pisarz celowo mocno rozciągnął ten temat, żeby udowodnić nam, że człowiek na dłużej wpisany w najbardziej nawet nieludzkie, ohydne zachowania, będzie się z nimi powoli oswajał, dostosowując się do nich, aż stanie się to dla niego znormalizowaną codziennością. Normy prawne i moralność poszczególnych ludzi nie są więc w realnym życiu zbyt pewnym bezpiecznikiem przed realizacją doktryny Krwawego południka, stanowią zaledwie ochronę czasową przed kolejnym nieuniknionym przesileniem, przed ekstremum psychiki chorego człowieka-wodza.

Pojęcie eksterminacji nie jest niczym obcym w historii świata, prawie zawsze też idzie w parze z pragnieniem dominacji nad życiem innych i bogaceniem się ich kosztem - Holokaust Żydów, eksterminacja Indian, Ormian, Tutsi, wreszcie ludobójstwo na Bałkanach, i jakże nam bliskie Polaków na Wołyniu w 1943 roku, dokonane przez nacjonalistów ukraińskich z ramienia OUN/UPA, gdzie sotnie, bandy bulbowców i siekierników (tak zwanej „czerni” - okoliczni chłopi, często najbliżsi sąsiedzi swych późniejszych ofiar) bezlitośnie mordowały w najokrutniejszy z możliwych sposobów (rąbanie siekierami na kawałki, palenie żywcem, nabijanie dzieci na drewniane sztachety płotów, rozbijanie ich główek o ściany domów, przecinanie ludzi na pół piłą w drewnianym korycie, obdzieranie ze skóry) kobiety, starców i dzieci. Krwawe pola albo czerwone łuny na nocnym niebie, tylko takie obrazy mam teraz przed oczami.

Brak stanowczej reakcji ze strony reszty świata będzie na przyszłość niemym przyzwoleniem do tego typu niecnych praktyk. Dobrych ludzi w Krwawym południku prawie nie sposób odnaleźć, ale na szczęście tak tam, jak i w życiu są wyjątki od reguły - i warto je odszukać w tym arcyważnym tekście. Biblia Cormaca, ktoś kiedyś powiedział o tej książce, i nie pomylił się prawie wcale, bo jest w niej więcej prawd o nas samych, niźli moglibyśmy to sobie wyobrazić. To jak to jest w rzeczy samej, pytam: człowiek rodzi się dobry z natury, czy może zupełnie odwrotnie, jak twierdzi pisarz - jednoznacznej odpowiedzi nie sposób odnaleźć…


Chociaż w Polsce książka ta ukazuje się ćwierć wieku po światowej premierze, w ogóle się nie zestarzała. To wciąż jedna z najbardziej wstrząsających amerykańskich powieści. Głównym jej bohaterem jest bezimienny włóczykij Dzieciak. Poznajemy go, gdy w wieku 14 lat ucieka z domu i trafia do gangu bezwzględnych łowców skalpów dowodzonego przez psychopatycznego mordercę, Sędziego.

Krwawy południk” zaczyna się jak klasyczna powieść inicjacyjna. Oto młody bohater z głupiego, zagubionego dziecka staje się świadomym swojego losu okrutnikiem. I gdy już nam się wydaje, że mamy w ręku klucz do opowieści McCarthy'ego, ten szybko porzuca historię o dojrzewaniu na rzecz panoramy rodzących się w bólach i rzece krwi Stanów Zjednoczonych. Akcja książki toczy się bowiem w połowie XIX wieku, gdy bezwzględne gangi łowców skalpów polowały na Indian, ci zaś mordowali w odwecie bezbronnych pionierów. Nikt przed McCarthym nie opowiadał tak mrocznie o Dzikim Zachodzie.

I kiedy po raz kolejny wydaje się, że złapaliśmy rytm opowieści McCarthy'ego, autor znów zmienia sposób opowiadania. Naturalistycznie przedstawione okrucieństwo ustępuje miejsca poezji rodem z „Boskiej komedii” Dantego.

Dawno nie czytałem tak doskonale skomponowanej i przemyślanej powieści. Nie ma tu zbędnych słów, scen i postaci. Jest za to historia, którą interpretować można na wiele sposobów, a mimo to zdaje się wciąż nieuchwytna. Tym bardziej intryguje, jak poradzi sobie z nią Hollywood. Po sukcesach ekranizacji „To nie jest kraj dla starych ludzi” braci Coen i „Drogi” Johna Hillcoata, na 2011 rok zaplanowano bowiem premierę „Krwawego południka”. Reżyserii (i napisania scenariusza) filmu podjął się Todd Field, twórca słynnych „Małych dzieci”. Czy uda mu się zekranizować najwybitniejszą powieść McCarthy'ego? Bukmacherzy są dobrej myśli, a filmowy „Krwawy południk” jest według nich pewniakiem do Oscarów w 2011 roku.

Bracia Coen w rozmowie z „Newsweekiem” tak opowiadali o prozie Cormaca McCarthy'ego: „Po filmie »To nie jest kraj dla starych ludzi« wiele osób pytało nas, jak wpadliśmy na pomysł ostatniej sceny, w której Chigurh, główny zły bohater, wychodzi z domu kobiety i wyciera z butów w trawę jej krew. Otóż my tego nie wymyśliliśmy! To zakończenie dokładnie opisał w powieści Cormac McCarthy. My je tylko słowo po słowie sfilmowaliśmy. McCarthy to pisarz genialny, jego powieści tworzą zamknięty, absolutnie przemyślany obraz świata, którego nie trzeba poprawiać, wystarczy wiernie adaptować, aby otrzymać w kinie sceny wstrząsające i zapadające w pamięć”.

To nie jest kraj dla starych ludzi” jest dziewiątą z zaledwie dziesięciu powieści napisanych przez 76-letniego Cormaca McCarthy'ego.

Zachwyty nad pisarstwem McCarthy'ego zaczęły się wraz z jego wciąż nieznanym w Polsce debiutemThe Orchard Keeper”.Mroczna opowieść o zemście i przeznaczeniu, której akcja osadzona została w zamkniętej społeczności w Tennessee, zachwyciła krytyków, którzy uznali autora za spadkobiercę zmarłego trzy lata wcześniej Williama Faulknera. Niemały wpływ na to skojarzenie miał zapewne fakt, że nowy talent odkrył były redaktor i przyjaciel Faulknera, Albert Erskine. Dla McCarthy'ego było to nie tylko wyróżnienie, lecz także przekleństwo. Od etykietki następcy Faulknera uwolnił się dopiero w 1985 roku, gdy wydał swoją najwybitniejszą powieść - „Krwawy południk”.

Debiutował w roku 1965 i nigdy nie wydał złej książki, a każda nowa uznawana jest za wydarzenie literackie. Legendarny krytyk literacki Harold Bloom uznał go za jednego z czterech (obok Thomasa Pynchona, Dona DeLillo i Philipa Rotha) najwybitniejszych współczesnych pisarzy amerykańskich, zaś krytycy „New York Timesa” okrzyknęli jego powieści najoryginalniejszymi książkami, jakie ukazały się w Stanach Zjednoczonych po 1905 roku.

Z dwóch recenzji, które się już ukazały, pierwsza utrzymuje stanowczo, że to antywestern - pewnie dlatego, że akcja rozgrywa się w połowie XIX wieku na pograniczu amerykańsko-meksykańskim, a bohaterowie jeżdżą na koniach. Druga koncentruje się na estetyce świata powieści, czy raczej na jego turpizmie, bo pełno tu brudu, krwi, padliny, mordowania i trupów. Po co bohaterowie tyle mordują, skąd tu tyle niskich instynktów i obrzydliwych praktyk - nie wiadomo

Drobne wzmianki w tekście, które łatwo przeoczyć, podsuwają pewien trop: kraina opisywana przez McCarthy'ego to przedsionek piekła, a raczej miejsce bezpośrednio do piekła przylegające. "Ale gdzieś w dziele stworzenia ten świat musi się stykać z tym drugim" (domyślnie: z piekłem) - powiada jeden z bohaterów, a zaludniają go "dusze, co omyłkowo wyrzygano z kotła potępienia na wierzch świata". To tłumaczyłoby wielką liczbę zbrodni, a i wszelkiego innego zła, zadawanego bezmyślnie, mimowiednie, bez szczególnej intencji, niepotrzebnie. Można by rzec, że "Krwawy południk" opisuje krańcowe zwyrodnienie ludzi trudniących się zabijaniem innych, tak że w końcu mordują wszystko co się rusza, bez żadnego rozróżnienia. "Południkiem człowieka" autor nazywa apogeum jego dokonań, po którym nadejdzie regres: "Jego południk to zarazem mrocznienie i zmierzch jego dnia". Ironia? Ale w tej powieści, nieskazitelnej pod względem formalnym, mało jest ironii.

Kluczową dla powieści postacią wydaje się sędzia Holden, dwumetrowy olbrzym pozbawiony włosów, łącznie z brwiami, rzęsami i brodą. Sędzia wydaje się osobnikiem wykształconym, który zna języki, wszystko umie, a zarazem znajduje dziwne upodobanie w towarzystwie rzezimieszków i ochoczo wspomaga ich w mokrej robocie. On jeden na trasie rozgląda się, notuje, rysuje w notatniku rośliny, znalezione skorupy i przedmioty. Wszystko trzeba opisać: "Skoro coś istnieje bez mojej wiedzy, istnieje bez mojej zgody" - powiada. A nieco później Holden odsłania się całkowicie, mówiąc, że chce być suzerenem: panować tam, gdzie są inni władcy i unieważniać osądy miejscowych.

Byłżeby więc ów bezwłosy olbrzym o małych rękach i stopach wcieleniem samego diabła? Co w takim razie robi na pograniczu meksykańsko-amerykańskim? Ano, może zaprowadza własne królestwo. Westernem ani antywesternem ta powieść nie jest dlatego, że nie występuje w niej nikt, kto by się przeciwstawił złu, wystąpił w obronie napadanych i zabijanych. Możliwe też, że Holden jest desygnowany przez piekło z zadaniem do wykonania, albo też za jakieś przewinienia został zesłany karnie między ludzi. Jego karabin inkrustowany niemieckim srebrem nosi napis "Et In Arcadia Ego", co znaczy: i ja byłem w Arkadii, i ja byłem szczęśliwy - a teraz muszę się poniewierać po tym łez padole. A skoro już muszę, to sobie tę poniewierkę maksymalnie umilę. Ale może zabrał tę broń komuś, kogo zabił?

Przy takiej interpretacji rzecz nabiera sensu: i sterty trupów, i potrzaskane kościoły z postrzelanymi figurami Chrystusa, Matki Boskiej oraz świętych, i to, że bohaterowie nie mają żadnego życia wewnętrznego. Nie znamy ich myśli, zmagań z własnym sumieniem, wątpliwości. McCarthy przedstawia ich jedynie poprzez działanie i zachowanie, co może i dobrze: po owocach ich poznacie. A może po prostu "Krwawy południk" przedstawia mroczną historię pogranicza między Stanami a Meksykiem już po oderwaniu Teksasu; pogranicza, gdzie wszyscy walczą ze wszystkimi i ten tylko czuje się bezpiecznie, kto pierwszy innych unicestwi. Eskalacja okrucieństwa udziela się wszystkim walczącym stronom, bo oprócz łowców skalpów i Meksykanów są jeszcze Indianie, jako najsłabszy element przeznaczeni do likwidacji. Prawdziwymi ofiarami nieformalnej wojny, są - jak to na wojnach - "cywile". Dzieci, kobiety, starcy, bezbronni jeńcy - wszyscy oni znajdują się na łasce Holdena i giną z rąk niesytych chwały zdobywców.

0x08 graphic

To nie jest kraj dla słabych ludzi. Dla wrażliwych, empatycznych i moralnych. Świat, do jakiego wprowadza nas Cormac McCarthy jest przerażający. Bo tu apokalipsa już się dokonała. Koniec świata nastał. To tu człowiek się zdehumanizował.

Tennessee, koniec lat 40. XIX wieku. Czternastoletni chłopak, bezimienny dzieciak, ucieka z domu od owdowiałego ojca pijaka i wyrusza na południowo-zachodnie rubieże Stanów Zjednoczonych. W jednym z miasteczek przyłącza się do bandy łowców skalpów. Razem z nimi wędruje po amerykańsko-meksykańskim pograniczu - ziemi chaosu, przemocy i bezprawia. Fabularnie tylko tyle i aż tyle. Krwawy południk to powieść inicjacyjna, opowiadająca o końcu dziecięctwa dzieciaka i jego świadomej przemianie w młodego degenerata. Cormac McCarthy wybrał bohatera nieprzypadkowo. Pisarz zainspirował się autobiografią Samuela Chamberlaina, członka bandy Johna Joela Glantona, który w wieku piętnastu lat uciekł z Bostonu i udał się do Illinois. To tam w 1846 roku zaciągnął się do Drugiego Ochotniczego Regimentu Illinois (Illinois Second Volunteer Regiment), z którym wyruszył na wojnę z Meksykiem, siejąc nieopisane bezprawie i terror.

McCarthy opublikował Krwawy południk w 1985 roku. Dziś uznaje się go za jedną z pięciu najważniejszych amerykańskich powieści ostatnich dwudziestu pięciu lat. W Polsce książka ukazała się dopiero w 2010 roku, równo w ćwierć wieku po światowej premierze. Na rok przed tym, zanim do kin wejdzie jej ekranizacja w reżyserii Todda Fielda (już dziś głośno mówi się, że obraz będzie Oscarowym pewniakiem).

Akcja powieści rozgrywa się w szczególnym dla historii Stanów Zjednoczonych momencie. Druga połowa XIX wieku to czas amerykańskiego parcia na zachód, za rzekę Missisipi, w myśl doktryny „oczywistego przeznaczenia” (manifest destiny). Nie zakładała ona niczego innego, jak niepozbawioną pychy ekspansję za Góry Skaliste, aż do wybrzeża Pacyfiku. Jej ojcem był John Louis O'Sullivan, wydawca „United States Magazine and Democratic Review”, który w 1845 roku pisał tak: Naszym oczywistym przeznaczeniem jest zajęcie kontynentu przydzielonego nam przez Opatrzność dla swobodnego rozwoju naszych corocznie mnożących się milionów. Moralnie usprawiedliwione, mnożące się corocznie miliony tłumnie ruszyły na zachód, zadeptując Wielkie Równiny. Ogromny step rozciągający się od rzeki Missisipi na zachód, do Gór Skalistych i od Kanady po Meksyk. Zamieszkiwany przez około dwadzieścia trzy plemiona indiańskie - Arapaho, Czejenów, Kiowa, Komanczów, Siuksów, Czarne Stopy czy Indian Pueblo. 

Jednak amerykańska żądza ziemi była najbardziej widoczna na najłatwiej dostępnym obszarze pogranicza - w Teksasie. To właśnie na tej ziemi Cormac McCarthy umiejscowił akcję swojej najgłośniejszej powieści. Jest rok 1849 - wojna amerykańsko-meksykańska właśnie się zakończyła, a Stany Zjednoczone na mocy traktatu z Guadalupe Hidalgo stały się bogatsze między innymi o Teksas, Nowy Meksyk i Kalifornię - ponad 500 tysięcy mil kwadratowych terytorium. Minął już rok odkąd w Kalifornii odkryto złoto. „Argonauci” wciąż tłumnie ściągają na południowy-zachód. Tylko w 1849 roku do Kalifornii dociera ponad 80 tysięcy poszukiwaczy złota. Niewielu o złotym charakterze. McCarthy zrywa z mitem amerykańskiego pogranicza. Obnaża kłamstwa, prezentując prawdziwy obraz tego rozdziału amerykańskiej historii. Odmalowany w ciemnych barwach, pozbawiony patosu, naznaczony krwią. Mroczny i mocny.

Dziki Zachód. Terra Damnata. Ziemia pokryta ciałami martwych dzieci, bezwłosymi czerepami Indian i gęstą krwią, ściętą jak twaróg. Ziemia we władaniu garstki konnych, którzy snują się po pograniczu tygodniami. Rozproszeni na równinie, poruszali się w nieustannej elizji, wyświęceni przedstawiciele teraźniejszości, dokonujący podziału zastanego świata i pozostawiający za sobą popioły - wszystko już było i nic już nigdy nie będzie takie samo. Jeźdźcy-zjawy, bladzi od kurzu, anonimowi w niezłomnym upale. Nade wszystko wydawali się zdani na łaskę losu, pierwotni, prowizoryczni, pozbawieni porządku. Jak istoty wydobyte z litej skały, które - bezimienne i spętane własnymi mirażami - skazane są na niemą wędrówkę niczym gorgony włóczące się po bezludziach Gondwany w czasach, gdy nie wymyślono jeszcze nazw, a jedno było wszystkim.

Bohaterowie McCarthy'ego, choć są ludźmi, są zdehumanizowani. Pozbawieni moralności, empatii, skrupułów, są zdolni absolutnie do wszystkiego. Nie zastanawiają się nad swoimi czynami, są pozbawieni zdolności do jakiejkolwiek refleksji. Ich ręce są zabrudzone krwawymi plamami. Towarzyszy im smród uryny i zapach śmierci. Oraz przemożne pragnienie rozładowania rozdzierających ich od środka złości i nienawiści. Na ich tle szczególnie wyróżnia się sędzia Holden. Wielki niezgrabny mutant, milczący i pogodny. Bez względu na to, jakich miał przodków, był czymś zupełnie innym niż suma ich wszystkich i brakowało systemu, który pozwoliłby go podzielić z powrotem na gałęzie jego rodowodu, bo nijak się temu nie poddawał. Sędzia. Suzeren ziemi, niszczący niezależne życie, które nie może istnieć bez jego zezwolenia. Życie, które rodzi się do gry. Wartość tego pierwszego zależy od stawki tej drugiej. Człowiek żyje, trzymając w dłoni konkretny układ kart. Albo wygra, albo zostanie usunięty ze sfery istnienia. 

Oto natura wojny, której stawką jest zarazem gra, władza i uprawomocnienie. W ten sposób postrzegana wojna stanowi najprawdziwszą formę przepowiedni. To sprawdzian naszej woli i woli drugiego człowieka w ramach woli większej, która jest zmuszona dokonać wyboru, bo wiąże nas obu. Wojna to gra najwyżej rangi, bo wojna wymusza jedność istnienia. Wojna to bóg.
Brown wpatrywał się w sędziego.
Jesteś obłąkany, Holden. Na całego.


Ameryka McCarthy'ego to kraj tonący we krwi, pełen wszechogarniającej przemocy. W niczym nie przypomina mitycznej krainy, usianej miasteczkami ze stojącymi na ich czele szeryfami, opiewanej w kultowych westernach. Pisarz odbrązawia mit bohaterskiego Dzikiego Zachodu. Dosadnie i bez pardonu.

Równocześnie ta zbrutalizowana rzeczywistość jest bardzo liryczna. Język pisarza jest nieodmiennie poetycki i pełen metafor. Nasycony biblijnymi aluzjami opowiada o świecie, który zginął, bo był zbyt blisko Stanów Zjednoczonych. I zbyt daleko od Boga.

Anioły z nieba wysokiego, te wyznaczone do Departamentu Literatury, pracujące w dziale Beletrystyka tuż przy pokoju aniołów-eseistów i aniołów-poetów są przekonane, że bardzo różne powieści powstają tylko dlatego, że ludzie je czytający są tak samo bardzo różni. Ale zaraz po tym dodają nieco przewrotnie, że pomimo tego, iż bardzo różne powieści powstają dla odmiennych ludzi, tak naprawdę dotyczą tego samego: tego co jest najważniejsze.

Nie znam się na niebiańskich sprawach, za to wiem, że „Krwawy południk” Cormaca McCarthy'ego to powieść dla postnowoczesnych hippisów - ludzi szukających przede wszystkim drogi. Pomimo różnych, czasem zresztą dosyć sprzecznych ze sobą podpowiedzi autora, trudno szukać tu obiektywnych prawd etycznych. Nie ma absolutnego dobra, nie ma absolutnego zła. Jest absolutna droga. Droga, na której człowiek znajduje się bardzo często z przypadku, z „tak wyszło”, z ciekawości, z umiłowania wolności. Szlak kusi, mamiąc fantasmagorycznymi krajobrazami, coraz bardziej intryguje życie pełne wolności, pełne samostanowienia. Aż w pewnym momencie przekracza się granicę i nie można już wrócić do tego „gdzieś tam z kiedyś”. Ale również i ja zapytam, przewrotnym zwyczajem zapożyczonym z wyższych niebiańskich sfer, kto nie ma swojej drogi, wolności i granic? Kto z nas nie gna do przodu, nosząc w sobie mniej lub bardziej wyidealizowany obraz przeszłości, dobrych czasów, osób i wydarzeń? Dlatego powieść potencjalnie może zainteresować szeroki krąg czytelników.

McCarthy drobiazgowo rekonstruuje świat Dzikiego Zachodu. Czyni to rzetelnie, brawurowo, ze swadą oddając cały koloryt tamtych czasów, także w opisach krajobrazu, ale (co nie tak oczywiste) wbrew pozorom bardzo lirycznie. Powstaje w ten sposób gatunkowo męska literatura, western wyposażony we wszystkie swoje atrybuty, a zarazem opis świata magicznego, może nawet idyllicznego. Gdzie oprócz ludzi „wyjętych spod prawa”, Indian, zagubionych na końcu świata górników lub farmerów odnajdujemy anachoretów rozważających sens istnienia świata w ziemiance na pustyni.

Świat ten nie składa się tylko z ludzi; równie istotną jego część stanowi przyroda, to zdaje się nie być li tylko scenografia, lecz coś więcej. Patrzymy najczęściej na ten świat z punktu widzenia mężczyzny dosiadającego swojego wierzchowca. Czasem pragnącego zagrzać się przy bardziej dymiącym niż płonącym ognisku na dalekiej prerii. Nieczęsto zażywającym pewnych nieuniknionych przyjemności w saloonie lub w ciasnych pokoikach nieco wyżej z okazyjnymi kobietami i potem za często myślącym, i tęskniącym za tymi miasteczkami posiadającymi wystarczająco dużo whisky, partnerów do zawadiackich rozrób i dziewcząt na tyle odważnych, by tam wytrzymały. Oczami mężczyzn zawsze uzbrojonych, groźnych, nieobliczalnych, pragnących ponad wszystko czynić „po swojemu” (jak ujmuje to Sędzia: „Wolność ptaków to dla mnie zniewaga” ).

Bohaterowie „Krwawego południka” doświadczają również dni większej chwały (gdy nie tylko władza wdzięczna za wory pełne indiańskich skalpów podejmuje ich uroczystym obiadem, ale i zwykła ludność nadstawia nader chętnie młode kobiece lica wdzięczna za wybawienie od strachu), choć częściej przydarzają się im mniej optymistyczne okoliczności. Można odnieść wrażenie, że szlak postaci „Krwawego południka” (naznaczony krwawą smugą i mdłym zapachem licznych skalpów zdartych nie tylko z indiańskich głów przez ludzi wyjętych spod prawa, choć początkowo temu prawu służących, ludzi może i wykorzystanych i zagubionych, lecz złych nie tylko ze swojej natury, a również z okoliczności, znowu jakby z przypadku, ludzi wykolejonych, na pewno zdeprawowanych, ale jednak posiadających jakieś nawyki moralności, co prawda dość oryginalne i nieco odległe od powszechnych kanonów etycznych) to droga coraz dłuższa, jakby bez końca, coraz mniej rzeczywista, tak naprawdę prowadząca do szaleństwa przeszłości: zdziczenia.

Taka barbaryzacja powodowana coraz większą ilością atawizmów, wzmagana coraz bardziej dzikim, nieprzyjaznym człowiekowi i niepojętym w swej okrutnej obojętności otoczeniem. Z upływem drogi i czasu nadchodzi zima, by w żywiole mrozu i śniegu pochłonąć nieszczęsną kompanię. Ale to tylko złudzenie, taka kompania nie ginie, czasem przekształca się, fluktuuje, adaptuje do nowych warunków i potem może nieco zmieniona, ale jednak pędzi dalej w bezkres. Tam gdzie horyzont, albo tam gdzie ktoś jeszcze coś od niej chce, albo tam gdzie jest złoto, tam gdzie są kobiety lub tam gdzie można być sobą, swoje prawa stanowić… Zresztą nie ma uzasadnienia, nie ma powodu, jest droga, do przodu, do nowego. Zdają sobie z tego sprawę sami wędrujący.

Przekorność postmodernizmu pozwala wyzbyć się niepotrzebnego patosu oraz unikać zużycia nieco już przestarzałych konwencji, a ta prosta opowieść o nieskomplikowanym życiu kowbojów (a w zasadzie bandy płatnych morderców) w drugich i trzecich sensach sięga do głębszych warstw świadomości czytelnika, i tam rozgościwszy się wygodnie, powoduje pewnego rodzaju ferment. Czynimy pararele gdzieś tam w środku samego siebie, pomiędzy tamtym światem jeźdźców przemierzających pustkowia Meksyku i Teksasu w pogoni za indiańskim skalpem lub w ucieczce przed mogącym dosięgnąć ich zagrożeniem, a rzeczywistością, w której sami funkcjonujemy (każdy z nas przecież w końcu dokonuje czegoś okrutnego i każdy z nas posiada pewna dozę strachu).

Te dwie odległe scenografie nie są tak naprawdę istotne, bo liczy się życie, a w nim sytuacja jednostki. Mówiąc kolokwialnie i żartobliwie, liczy się nie to, jaką idziemy drogą (czy spotykamy na niej kowbojów i Indian zagubionych na prerii czy co dzień rano jedziemy o tej samej godzinie do tej samej pracy, by mieć konflikty z wciąż tymi samymi biurowymi znajomymi), ale to jak potrafimy tę drogę „ogarnąć”. I może jeszcze jedno jest istotne: czy jesteśmy świadomi siebie, drogi i swojej wolności.

Można potraktować Krwawy południk jako rewers Drogi, bo obie powieści (może wszystkie książki McCarthy'ego?) mówią w gruncie rzeczy to samo, choć rozgrywają się w zupełnie innym czasie - Droga w bliżej nieokreślonej przyszłości, w postapokaliptycznym świecie, Krwawy południk w epoce, zanim ustanowiono moralny porządek i prawa. McCarthy w typowym dla siebie, pesymistycznym tonie obwieszcza wszem wobec: za nami i przed nami tylko chaos, rzeź i wojna.

 

Leżąca u podstaw Ameryki doktryna „Boskiego przeznaczenia”, która - upraszczając - usprawiedliwiała podbój kontynentu przez przybywających z Europy osadników, zostaje u McCarthy'ego odarta z nobliwych szat i skąpana we krwi. Pisarz demitologizuje początki Ameryki, odsłania gotującą się w kolonizatorach nienawiść, chęć mordu, rasizm i mizoginię. Banda różnego autoramentu opryszków pod dowództwem niejakiego Glantona (postać historyczna), której towarzyszymy w Krwawym południku, grasuje po terenach Teksasu i Meksyku (mapa) polując na Indian, za których skalpy płaci im złotem gubernator. Degeneraci nie mordują jednak wyłącznie „barbarzyńców” (tak narrator najłagodniej określa tubylców) - zabijają napotkanych na drodze wędrowców, wybijają w pień mieszkańców osad rozsianych wzdłuż szlaku, grabią, gwałcą, mordują. McCarthy ze szczegółami i chłodem opisuje najwymyślniejsze tortury, jakich zaznać można na tej “ziemi niczyjej” - odcinanie podeszw stóp, wieszanie za żuchwę, obdzieranie ze skóry, przypiekanie nad ogniem. Piekło na ziemi.

 

Hipnotyzujące sceny okrucieństw i ciągłe zwroty akcji sprawiają, że konwencja westernu, po którą sięgnął McCarthy, częściowo przesłania istotę powieści - Krwawy południk jest w końcu niczym innym, jak uniwersalnym diariuszem zła. Jego ucieleśnieniem zdaje się być demoniczny sędzia Holden, ogromny, blady, bezwłosy, wygłaszający niezrozumiałe dla kompanów filozoficzne tyrady (przypomina Kurtza, zwłaszcza w wersji Marlona Brando z Czasu Apokalipsy). Holden sprawia pozory dobrodusznego filozofa, ale jest sadystycznym oprawcą uzależnionym od przemocy, prawdopodobnie też pedofilem (co tłumaczy pojawiające się w powieści aluzje i zainteresowanie Holdena chłopcem, który jest jedną z głównych postaci książki). W jednym ze swoich monologów Sędzia wygłasza pochwałę wojny:

Wojna była zawsze. Zanim nastał człowiek, już czekała na niego. Wojna to rzemiosło najwyższej rangi, czekające na swojego najznamienitszego rzemieślnika. (…) Oto natura wojny, której stawką jest zarazem gra, władza i uprawomocnienie. W ten sposób postrzegana wojna stanowi najprawdziwszą formę przepowiedni. To sprawdzian naszej woli i woli drugiego człowieka w ramach woli większej, która zmuszona jest dokonać wyboru, bo wiąże nas obu. Wojna to gra najwyższej rangi, bo wojna wymusza jedność istnienia. Wojna to bóg.

Krwawy południk, namaszczony przez Harolda Blooma na jedną z najlepszych amerykańskich powieści, a przez większość krytyków okrzyknięty arcydziełem, przy całej swojej finezji w demitologizowaniu kolonizacji Ameryki i ukazywaniu towarzyszącego mu okrucieństwa i zła, nie poruszył mnie tak jak Droga. Zapamiętam diabolicznego Holdena, któremu słusznie należy się miejsce wśród najbardziej przerażających postaci literackich, ale Krwawy południk - parafrazując słowa Blooma z linkowanego powyżej wywiadu - is a little long for what it does.

Podczas drugiej wojny światowej pięcioletni Jacques Austerlitz trafia do Wielkiej Brytanii, gdzie adoptuje go rodzina walijskiego pastora. Gdy dowiaduje się o swoim żydowskim pochodzeniu, zaczyna rozumieć, dlaczego zawsze czuł się wyobcowany. Powrót do korzeni Austerlitz rozpocznie jednak dopiero po wielu latach. Zafascynowany architekturą dworców raz po raz przypomina sobie sytuacje, które skłaniają go do wędrówki w przeszłość. Czy pustka po utraconym życiu okaże się możliwa do wypełnienia? W powieści Austerlitz W.G. Sebald w sobie tylko właściwy, zadziwiający sposób podąża śladem człowieka wykorzenionego, tworzy wizerunek człowieka boleśnie poszukującego domu. Losy Austerlitza są dla autora pretekstem do rozważań nad okrucieństwem, znaczeniem przypadku i historią minionego wieku. Tak jak w poprzednich książkach, i tutaj Sebald tworzy swoją opowieść na granicy gatunków literackich, mieszając fikcję z faktami. Ta powieść to opus magnum Sebalda. Die Welt Czy osiągnięcie doskonałości literackiej jest wciąż możliwe? Jak wyglądałoby dziś dzieło literackie wielkiej klasy? Odpowiedzią na te pytania jest powieść W.G. Sebalda. Susan Sontag, Times Literary Supplement Austerlitz, podobnie jak inne powieści Sebalda, jest niczym księga tysiąca jeden objawień. Frankfurter Allgemeine Zeitung Sebald nie przedstawia procesu męczącego przypominania, lecz proces olśniewającego zapominania. Frankfurter Rundschau

Sięgając po najnowszą książkę Sebalda poznajemy życie Jacques'a Austerlitza. Człowieka, którego nawiedza przeczucie, że nie ma swojego miejsca w rzeczywistości. Któremu zdarzają się chwile bez początku i końca, a z drugiej strony całe życie wydaje mu się niekiedy ślepym punktem bez trwania. Dlaczego? Bo jest dzieckiem, któremu wojna zabrała tożsamość. Samotnym i wyobcowanym. Wszędzie czującym się nieswojo.



Żydowski chłopiec, którego 
zdjęcie widnieje na okładce książki, został na początku okupacji wysłany do Anglii i tam adoptowany przez pastora z Walii. Najpierw uderzył go zdumiewający fakt, że się po prostu żyje. Że jego bliscy zginęli, a on nie. Skąd takie wyróżnienie? Jedyna rzecz ocalała to mały plecak, którego bohater nie chce się pozbyć. Teraz próbuje odszukać swoich rodziców. Zbiera okruchy historii. Lepi wycinki zdarzeń. Mija różne płaszczyzny czasowe. Udaje się do Pragi. Odnajduje aktorkę Agatę Austerlitz (zginęła w obozie) i działacza socjaldemokratycznego Maximiliana Aychenwalda (zginął w nieznanych okolicznościach). Zagłada jak echo przewija się przez karty tej powieści. 
Wydawać by się mogło, że Austerlitz żyje w próżni. Trudno doszukać się czegoś, z czym mógłby się identyfikować. Czuje się chaos jego życia. Jedyny 
dom, jaki zbudował, powstał z wiedzy. W niej znalazł oparcie. Jest historykiem sztuki. Będziemy z nim w najciekawszych bibliotekach Europy: Antwerpii, Londynie i Paryżu. 

I co z tego, że korzenie przynajmniej w podstawowym stopniu zostały zrekonstruowane? Ta świadomość nie daje bohaterowi szczęścia. Austerlitz jest wyczerpany. I wciąż pojawiająca się myśl, czy nie wygodniej byłoby, „gdyby można było niczego nie pamiętać!”. 

W.G. Sebald jest królem szczegółu. Napisał książkę intelektualną, wymagającą i eurydycyjną. To jednocześnie: esej, reportaż i powieść. Temu kolażowi towarzyszy sporo zdjęć. Wielu twierdzi, że gdyby nie tragiczny wypadek kończący jego życie, dożyłby zapewne Nagrody Nobla. 

Zapamiętane: „Jak niewiele możemy zatrzymać, ile wciąż idzie w zapomnienie z każdym zgasłym życiem, jak świat niejako sam się opróżnia i pustoszeje, jak historie, związane z niezliczonymi miejscami i przedmiotami, które same nie mają władzy 
pamięci, nie zostaną przez nikogo wysłuchane, zanotowane ani przekazane.” 



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
J. Culler Co to jest teoria , Polonistyka, Teoria literatury, Streszczenia, opracowania
Bachtin - Problem gatunków mowy (streszczenie), Polonistyka, Teoria literatury, Streszczenia, opraco
kanon literatur i streszczenia
Culler rozdział VII Język performatywny, Polonistyka, Teoria literatury, Streszczenia, opracowania
Stefania Skwarczyńska Stylizacja i jej miejsce w nauce o literaturze (streszczenie)
teoria interpretacji - streszczenie, filologia polska, poetyka, teoria literatury
Kreacje autorskie w przedmowach literackich doby romantyzmu Stanisz streszczenie
Lektury streszczenia Literatura quotations explained
Podręcznik Tadeusza Drewnowskiego - streszczenia, WSTĘP, TADEUSZ DREWNOWSKI- LITERATURA OLSKA 1944-
Literatura współczesna - stresazczenia, opracowania1, Pamiętnik z powstania warszawskiego, Pamiętnik
jezioro bodenskie streszczenie, To jest wersja html pliku http://literatka
Antologia literatury sowizdrzalskiej XVI i XVII - Peregrynacja Maćkowa - streszczenie
Nagrody literackie, Polonistyka, oprac i streszcz
mito - streszczenie literatury, MiTO (Martniak, str.11-51), Klasyczne funkcje przedsiębiorstw-Fayol:
mito - streszczenie literatury, MiTO (Martyniak, str. 99-122), PROCES-ciąg czynności ustalonych i wy
STRESZCZENIA - G. Bachelard Wyobraźnia poetycka. Wybór pism, FILOLOGIA POLSKA, STUDIA MAGISTERSKIE,
Problem odpowiedzialności moralnej w literaturze XX wieku, Polonistyka, oprac i streszcz

więcej podobnych podstron