Drzewo życia


Autor: Arkadiusz Krzysztof Wyrzykowski

Tytul: Drzewo Życia

Z "NF" 1/92

I Znalazłem się tam zupełnie przypadkowo.

Widziałem tego mężczyznę. Wybiegł na płytę, po krótkiej

szamotaninie z przygodnym widzem, zza granicy

elektromagnetycznych barier oddzielających "strefę

bezpieczną" od rzeczywistego kosmodromu. Silniki promu

pracowały już i powiew niesiony wraz z grzmotem charczących

dysz szarpał czarnym, zniszczonym płaszczem nieznajomego.

Niewielka postać biegła, osłaniając dłonią oczy przed

ognistą kipielą buchającą spod ogona pojazdu; mężczyzna

zmagał się z bezlitosnymi skrzydłami wiatru.

Wtedy z cienia rzucanego przez żelbetowy ekran

osłaniający Miasto od wizualnych efektów startujących

rakiet wyłonił się wysoki strażnik w bladoniebieskim

mundurze i natychmiast długimi susami popędził za

mężczyzną w płaszczu. Słońce zmierzające po błękitnym

niebie ku zachodowi znaczyło długimi cieniami pełgającymi

po betonie kontury ruchomych postaci.

II Tkwiłam w grupie dziennikarzy, obserwując odlot wahadłowca z

żywnością. Nasze Miasto zawsze interesowało się

doniesieniami prasowymi o transportach żywności wysyłanych

na Saturna. Cień od wielkiego ekranu - czarna podkowa wokół

pola startowego - stwarzał znakomite warunki obserwacji.

Śledziłam więc gejzery ognia i dymu oczekując momentu, gdy

stalowe dźwigary drgną lekko i MAR-3 wzniesie się w górę na

słupie ognia.

W pewnej chwili poczułam brutalne pchnięcie - lornetka

wypadła mi z rąk. Tuż obok przebiegł wysoki, szpakowaty już

strażnik. Wielkimi krokami pognał w stronę stojącego daleko

od promu człowieka. W tej samej sekundzie, gdy strażnik,

wymachując bronią, dopadał ściganego, mężczyzna wyciągnął

przed siebie prawą rękę, z której uniósł się wysokim słupem

srebrzysty pył. Wiatr gwałtownymi podmuchami uderzał we

wszystkich zgromadzonych wokół płyty, więcej - szarpał nawet

włosami mężczyzny w czarnym płaszczu. Lecz mimo to, na

przekór podmuchom, pył wznoszący się z jego dłoni wędrował w

kierunku MARA-3 i osiadał na szarym, ceramicznym pancerzu.

Mężczyzna stał przygarbiony, obserwując spod wysokiego czoła

osamotnioną wieżę kosmicznego promu gotowego do startu.

Strażnik położył mu dłoń na ramieniu.

III Przeskoczyłem białą granicę wkraczając w obszar pomiędzy

półkolem budynków Biura i podkową ekranu. Wiatr pozbawiony

elektromagnetycznej przeszkody pokrył mój uniform

trzepoczącymi fałdkami. Pośród ryku motorów dotarły do

mnie biegnące zza pleców głosy protestu potrącanych

dziennikarzy - nie było czasu, by ich przepraszać. Podkute

trzewiki zastukały o betonową powierzchnię lotniska. Pode

mną przesuwała się kratownica płytko żłobionych rowków

spijających wodę w czasie deszczu. Wewnątrz nich zieleniły

się niteczki porostów.

Spojrzałem na mężczyznę w płaszczu. Zatrzymał się w

wystarczająco dużej odległości od wahadłowca, by powietrzne

grzmoty nie uczyniły mu szkody. Wyszarpnąłem broń z kabury,

sprzączki poruszane krokami i wiatrem pobrzękiwały

rytmicznie - wiedziałem, że przy ładunku, jaki znajduje się

na statku, nie wolno mi ryzykować strzelaniny. Niewiele osób

zdawało sobie sprawę, że MAR-3 przewozi uran. Niestety

istniała możliwość przecieku informacji poza wąski krąg

wtajemniczonych.

Przed twarzą nieznajomego, nad jego głową unosiła się

chmura migoczącego srebra. Pomyślałem, że to niespotykany

refleks światła. Odbezpieczany rewolwer szczęknął i już

byłem przy nim. Chwyciłem go za ramię - odwrócił się powoli.

Moja prawa ręka drżała utrzymując wylot lufy na wysokości

jego twarzy. Nie zadawałem żadnych pytań - pracujące silniki

skutecznie zagłuszyłyby najgłośniejsze nawet okrzyki.

Człowiek stał wpatrując się niewidzącymi oczyma w podłoże

przede mną. Poły czarnego, jakby za dużego płaszcza

odsłaniały i zasłaniały z łopotem szare spodnie i zniszczone

pantofle. Dyszał lekko - widziałem dziwnie ostro smugę

siwych wąsów nad drżącą górną wargą. Siateczka zmarszczek

rozbiegających się z kącików ust pokrywała całą jego twarz,

otoczoną siwizną długich włosów.

Wtedy opadło mnie to dziwaczne, irracjonalne uczucie.

Obejrzałem się. Wysoko nad mą głową wznosiło się śnieżną

bielą to, co jeszcze przed chwilą było rakietą gotową do

lotu. Podmuchy od silników ustały, pozostał tylko lekki

wiatr. Nad kotliną kosmodromu zaległa mgła ciszy.

IV Wielki, czerwony jęzor ognia wychynął gdzieś z podstawy

pomocniczego silnika. Silnik główny pracował jeszcze -

wadliwy element nie został unerwiony mackami komputerowych

czujników, więc system bezpieczeństwa nie zareagował

zastopowaniem procedury startowej.

Straszliwa myśl przebiegła mi przez głowę: eksplozja

statku pełnego uranu unicestwi pobliskie Miasto! Długo

zatajany fakt startów z niebezpiecznym ładunkiem, z

kosmodromu położonego tuż obok Miasta, może teraz stać się

przyczyną spełnienia naszych najgorszych obaw.

Lecz nagle - w tej samej sekundzie, bo w takich chwilach

sekundy trwają wieki - od kadłuba wahadłowca oderwała się

dziwna, srebrzysta materia ulatująca po sam wierzchołek

promu. Płomień, rozlewający się już po ceramicznym płaszczu

pojazdu zadrżał i jakby zastygł, niczym biegacz w blokach

startowych. Strugi ognia z dysz przygasły, a w przejrzystym

dotąd obłoku poczęły się krystalizować kształty zdumiewające

bielą. Długie, dendrytyczne macki rozpełzły się, pokrywając

MARA-3 przejrzystym lodem, spod którego przezierała

zakrzepła krew ognia. Zwalisty kształt kosmicznego promu

stawał się z wolna trzonem lotnego, rozgałęziającego się

krystalicznego tworu, wyrastającego ciągle w górę.

Dopiero wtedy dotarło do mnie, że nadszedł ratunek,

równie nieoczekiwany, co zdumiewający. Patrzyłem z wysokości

wieży Biura Lotów na stojące na skraju lotniska postacie -

strażnika i tę drugą, która była przyczyną powstania tworu-

-ratunku, spowijającego szklanym kokonem płonący uranowy

ładunek. Pot strumykami spływał mi po plecach, aż w końcu

koszula przykleiła się do ciała. Ocierałem chusteczką

perlące się na czole krople.

Tymczasem szklista masa rosła ciągle, póki nie zastygła

zmożona Stawaniem się, wysoko nad ekranem. Miasto było

ocalone od ciosu atomowej pięści. Cała ludność Miasta

przybyła na kosmodrom, by obejrzeć Drzewo, sięgające chmur

czubkami konarów.

V Ja jestem życiem. Gdy świat począł atomową składankę, by

kreować istoty żywe, powstałem i ja. Ludzie nazywają mnie

Drzewem, ale mego prawdziwego imienia nie zna nikt. Jest ono

wpisane w sedno istnienia, w sens bytu. Gdy wyłamiecie

wszystkie zatrzaśnięte wrota tajemnic przyrody, poznacie i

mnie.

Jestem życiem - jego tarczą i obroną. Istnieję obok, choć

nie na uboczu - tkwię poza czasem i przestrzenią, dlatego

zawsze mogę dotrzeć do każdego z was. Nie dziw się więc, gdy

przybędę prosić, byś zaniósł me nasiona do kolejnego miejsca

przeznaczenia.

VI Ołów zmęczenia bolesnym strumieniem rozlał się po całym

ciele. Ciążąca głowa wsparła się brodą na ledwie dyszącej

piersi. W zamierającym, sennym umyśle obija się ciągle echo

Głosu, który zmusza do nieustającego biegu, bym zdążył na

czas. Nogi, wspominające uciążliwą drogę, uginają się pode

mną. Przez dłoń pełną drobnego pyłu przebiega lekkie

mrowienie.

Strażnik podtrzymuje mnie i już właściwie nie stoję, lecz

leżę w jego ramionach. Świadomość wypełnionego zadania

pozwala na rozleniwienie w pewności, że jest się już

zbędnym.

Cienie zbiegających się osób majaczą w oddali na tle

świecącego bielą Drzewa. Chciałoby się tam iść, zobaczyć

jedyny powód i efekt działalności, ale znużenie wdziera się

w myśli, wskakuje pod ociężałe powieki. Strażnik próbuje

mnie gdzieś prowadzić - nie chce zrozumieć, że ja nie

muszę... nie chcę... nie mogę.

Mrok rozmywa obrazy, zaciska powieki, przynosi ukojenie

we śnie.

VII Podobno widział ktoś tego chłopca, gdy zbierał pył opadający

z Drzewa. Następnego dnia zrozpaczona rodzina zgłosiła na

posterunku Policji zaginięcie dziecka. Starania wszystkich

Służb Miasta nie zdały się na nic - poszukiwania zakończyły

się fiaskiem. Rodzice chłopca pozostali w żałobie. Wśród

mieszkańców Miasta krążyły wieści, że chłopiec ruszył w

drogę poza Miasto kierowany Głosem.

Doprawdy nie wierzę plotkom, ale proszę, jeśli zdarzy się

Wam, że nagle do Waszego mieszkania wbiegnie nieznajomy

młody chłopiec umorusany kurzem wielu dróg i wysypie garść

srebrnego pyłu na płonącą, gotującą się do wybuchu

mikrofalową kuchenkę lub termojądrową baterię energetyczną

- przyjmijcie go ciepło. Będzie bardzo zmęczony nieustającą

wędrówką, zapewniam. Nakarmcie go i napójcie, pozwólcie

wypocząć. Jeżeli będzie chciał wyruszyć w dalszą drogę, nie

stawiajcie mu przeszkód - Wybraniec Życia musi

niezmordowanie pełnić swoją powinność.

Arkadiusz Krzysztof Wyrzykowski

ARKADIUSZ KRZYSZTOF WYRZYKOWSKI

Ur. 28 kwietnia 1973 r., uczeń Technikum Mechanicznego w

Dobrym Mieście. Przysłał do nas opowiadanie dojrzałe i

pełne dziwnego uroku. Co prawda, "Drzewo Życia" ukazuje się

na naszych łamach po wielu redakcyjnych poprawkach, ale po

pierwsze, jest to przygoda spotykająca wiele innych tekstów,

po drugie - w momencie pisania opowiadania miał autor

zaledwie lat szesnaście.

(mp)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
TAROT- magia i wiedza(1), Dla Poszukujących, Magia, Tarot i Drzewo Życia
kręgosłup drzewo życia EIVSEZOPPAG73GTOYUQ6XZENVJIXKE6FA2SU4EY
Drzewo życia w mitach starożytnych(1)
Drzewo życia
Drzewo Życia i Drzewo Poznania Mistyka i gnoza odrębność i podobieństwa
TAROT- magia i wiedza(1), Dla Poszukujących, Magia, Tarot i Drzewo Życia
Drzewo Życia wybrane z internetu
Kabała nurty, dzieła, drzewo życia
Drzewo życia ks Edward Staniek
ZOHAR i DRZEWO ŻYCIA
Drzewo życia
Joanna Żak Bucholc Drzewo Życia w mitach starożytnych
Wykład 1, WPŁYW ŻYWIENIA NA ZDROWIE W RÓŻNYCH ETAPACH ŻYCIA CZŁOWIEKA

więcej podobnych podstron