MITY I LEGENDY
INDIAŃSKIE
Spis treści
1. O NIEDŹWIEDZIU, CO STRACIŁ OGIEŃ Legenda Indian Coushatta
2. JELENIE I SZAMANI Legenda Komanczów
3. ZBOŻE, MŁYNEK I KOJOT Legenda Indian Caddo
4. KŁÓTNIA WIATRU I BURZY Legenda Apaczów
5. KOJOT WYZYWA TEGO, KTÓRY NIGDY NIE UROŚNIE Legenda Indian Wichita
6. KRUK I ŚWIETLNA KULA Legenda opowiedziana przez Marilyn Whirlwind w „Przystanku Alaska”
7. LALKA BEZ TWARZY Legenda Irokezów
8. KOBIETA, KTÓRA SPADŁA Z NIEBA Legenda Irokezów
9. OFIARA ZNAD WODOSPADU NIAGARA Legenda Irokezów
10. JAK LATO POKONAŁO ZIMĘ Legenda Irokezów
11. JAK GÉHA POMÓGŁ SAMOTNEMU CHŁOPCU Legenda Irokezów
12. BITWA MIĘDZY MROZEM I TRĄBĄ POWIETRZNĄ Legenda Irokezów
13. WIELKI NIEDŹWIEDŹ I SZEŚCIU MYŚLIWYCH lub SIEDEM GWIAZD Z GŁĘBI Legenda Irokezów
14. PRĘGOWIEC AMERYKAŃSKI I NIEDŹWIEDZICA Legenda Irokezów
15. KOBIETA I PIES NA KSIĘŻYCU Legenda Irokezów
16. DWANAŚCIE GWIAZD Legenda Irokezów
17. STRZYŻYK Legenda Irokezów
18. HISTORIA STWORZENIA I ZNACZENIE MARZEŃ Legenda Abenaki
19. MIT O POWSTAWANIU Legenda Abenaki
20. JAK GLOOSCAP ZMIENIŁ COŚ ZŁEGO W COŚ DOBREGO Legenda Abenaki
21. GLUSCABI I WIETRZNY ORZEŁ Legenda Abenaki
22. GLUSKABE ZMIENIA KLONOWY SYROP Legenda Abenaki
23. JAK GLOOSCAP STWORZYŁ SUGARLOAF MOUNTAIN Legenda Abenaki
24. OOCHIGEAS I NIEWIDZIALNY CHŁOPIEC Legenda Abenaki
25. KRÓLIK ZAWIERA ROZEJM Legenda Abenaki
26. HISTORIA BĘBNA Legenda Abenaki
27. DZIWNY POCZĄTEK ISTNIENIA KUKURYDZY Legenda Abenaki
28. MIT O STWORZENIU Legenda Achomawi
29. STWORZENIE TĘCZY Legenda Achomawi
30. NIEBIESKA SÓJKA, JASZCZURKA I NIEDŹWIEDZIE GRIZZLY Legenda Achomawi
31. KOJOT I CHMURA Legenda Achomawi
32. TWORZENIE I DŁUGOWIECZNOŚĆ Legenda Achomawi
33. RYBOŁÓW I CÓRKA SŁOŃCA Legenda Achomawi
34. DZIEWCZYNA NIEBIESKIE ZIARNO I NADEJŚCIE ZIMY Legenda Acoma
35. O TYM JAK POWSTAŁO LATO I ZIMA Legenda Acoma
36. JAK POLUJĄCY ŻÓŁW OSZUKAŁ KOJOTA Legenda Acoma
37. KRUK I JEGO BABCIA Legenda Aleutów
38. POCZĄTKI WIATRÓW Legenda Aleutów
39. NIEDŹWIEDŹ O BIAŁYM PYSKU Legenda Aleutów
40. ABLEEGUMOOCH, LENIWY KRÓLIK lub APLÍKMUJ lub LENIWY KRÓLIK - MICMAQ Legenda Algonquin
O NIEDŹWIEDZIU, CO STRACIŁ OGIEŃ
Legenda Indian Coushatta z Alabamy za Jane Archer
Razu pewnego niedźwiedź wędrował przez gęsty las, jedząc słodki miód z barci, polując na ryby w strumieniach i śpiąc podczas długich zim w głębokich, ciepłych jaskiniach.
Ten silny i potężny niedźwiedź był właścicielem OGNIA. Zawsze nosił GO przy sobie, gdziekolwiek poszedł. Pewnego dnia skuszony mnóstwem smacznych żołędzi, niedźwiedź pozostawił OGIEŃ na ziemi i zabrał się za ich zjadanie zapominając o swoim podopiecznym. Ten wkrótce zaczął przygasać aż się przeraził, że całkiem zgaśnie. W tym czasie niedźwiedź przechadzał się pomiędzy potężnymi drzewami i dalej zajadał się żołędziami. "Pomóż mi!" - OGIEŃ próbował zapłonąć jaśniej, ale mu się nie udało. Niedźwiedź nie usłyszał wołania, ponieważ w tym momencie zauważył ul. Myśli o grubym i słodkim plastrze miodu tańczyły w jego głowie.
"Nakarm mnie!" - rozpaczliwie krzyknął OGIEŃ, który nie podsycany niemal zgasł.
W pobliżu pojawili się Indianie i to oni usłyszeli płacz ognia, lecz zdawali sobie sprawę, że zbliżenie się do niedźwiedzia, właściciela OGNIA, jest bardzo niebezpieczne.
Lecz nie potrafili zignorować bezradnych nawoływań OGNIA.
"Czym się odżywiasz?" - Spytali ludzie.
"Drewnem. Potrzebuję drewna." - odparł OGIEŃ.
Indianie szybko zebrali kawałki drewna ze wszystkich kierunków świata i powrócili do ognia. Położyli gałąź na OGNIU kierując ją na północ. Drugą skierowaną na zachód, trzecią na południe a czwartą na wschód i w końcu ogień zapłonął.
"Uratowaliście mnie." - OGIEŃ rozjarzył się jasno.
Wtem głośny ryk dobiegł spod okolicznych dębów.
To niedźwiedź śpieszył na polanę. Indianie rozproszyli się we wszystkich kierunkach, upuszczając z rąk kosze.
Niedźwiedź pochylił się, aby zabrać OGIEŃ, ale szybko cofnął łapę, po raz pierwszy sparzony przez TEGO, którym tyle czasu się opiekował..
"Odejdź", powiedział OGIEŃ. "Zapomniałeś o mnie, więc i ja już nie chcę dłużej ciebie znać."
Niedźwiedź podniósł się i stanął na tylnych łapach, warcząc i jęcząc, ale nic mu to już nie pomogło.
OGIEŃ nie chciał go więcej znać, i to potężne zwierzę zostało zmuszone do odejścia, nie interesując się już ani żołędziami ani miodem.
"Podejdźcie, i podnieście mnie," OGIEŃ zwrócił się do Indian.
"Jeśli zaopiekujecie się mną, ja zaopiekuję się wami."
I w ten sposób Indianie zdobyli OGIEŃ.
JELENIE I SZAMANI
Legenda Komanczów za Jane Archer
Pewnego razu Indianie obozowali u podnóża góry, niedaleko płynącego strumienia. Po pewnym czasie zaczęły znikać pojedyncze osoby, co bardzo martwiło Starszyznę. W związku z tym zwróciła się do swoich szamanów. Ci po oczyszczeniu tipi przy pomocy szałwi i słodkiej trawy zaczęli się naradzać.
"Nie ufam tym jeleniom," powiedział szaman.
"Ufam im mniej niż ty," szamanka spojrzała na zbocze góry, gdzie w pobliżu dużej jaskini żyły jelenie.
"Ja podejrzewam, że to one porywają naszych ludzi."
"I trzymają ich w swojej jaskini."
"Aby ich pożreć," powiedział szaman.
"Nasi ludzie nam ufają, wierzą, że będziemy się o nich troszczyć."
"Musimy coś zrobić. "
I szaman i szamanka poszli w górę ku jaskini gdzie mieszkały jelenie.
Jeleń-strażnik stał w pobliżu ciemnego wejścia, blisko niego leżały cztery laski.
"Dzień dobry," powiedziała szamanka. "Jak się miewasz?"
"Wyglądasz na tłustego i najedzonego," powiedział szaman.
"Jakie jedzenie spożywasz?" spytała szamanka.
"Dobrze się odżywiamy," powiedział strażnik. "Może chcielibyście zobaczyć?"
"Tak, z chęcią."
Jeleń-strażnik podniósł jedną z lasek i zapukał w wejście. "Jeden tłusty bawół" - rzekł.
Z jaskini wybiegł bawół.
"Imponujące," powiedziała szamanka.
"Popatrz teraz." Jeleń-strażnik znów uderzył w wejście. "Jedno cielę bawoła."
Cielę bawoła wyskoczyło z pieczary.
"Jestem naprawdę pod wrażenie," powiedział szaman.
"Teraz już wiesz jak zdobywamy nasze jedzenie," powiedział Jeleń-strażnik. "Niczego więcej tu nie zobaczycie."
"Dziękujemy", powiedziała szamanka.
Gdy szamani trochę odeszli, zaczęli do siebie szeptać.
"Nie wierzę, że tylko to mają w jaskini," powiedział szaman.
"Zgadzam się. Musimy odkryć, co tam jeszcze jest."
Ukryli się za dużą skałą, aby rozważyć problem.
"Być może moglibyśmy zamienić kije, kiedy Jeleń-strażnik nie patrzy," powiedział szaman.
"Jeleń-strażnik jest zbyt ostrożny."
"To prawda."
"Oni wkrótce muszą zmienić straże i przez krótki czas nikogo przy wejściu nie będzie," powiedział szaman.
"Musimy wtedy spróbować."
"Tak."
Po cichu skierowali się w pobliże wejścia. Ukryci za skałami i roślinami, patrzyli i czekali. Wkrótce Jeleń-strażnik odszedł, by zawołać zmiennika. Wtedy szamani podeszli do wejścia.
Jedno z nich chwyciło laskę i uderzyło w jaskinię mówiąc: "Dwoje ludzi." Dwaj wojownicy wyszli.
Szaman chwycił laskę i uderzył znów. "Więcej ludzi." Wielu Indian wybiegło z jaskini. Wszyscy mieli łuki i strzały.
Jelenie wybiegły ze wszystkich stron, lecz wojownicy z łatwością odparli ich atak. Kiedy bitwa się zakończyła zwycięstwem Indian, większość jeleni leżała martwa. Szamani zwrócili się do tych, co przeżyli.
"My jesteśmy silniejsi i od teraz to my będziemy was zjadali," powiedział szaman.
"Wasza skóra i kości, całe wasze ciało, będzie wykorzystywane przez Indian," dodała szamanka.
Jeleń-strażnik podniósł głowę. "Tak będzie."
ZBOŻE, MŁYNEK I KOJOT
Legenda Indian Caddo za Jane Archer
Pewna kobieta mieliła zboże w swoim ulubionym młynku zrobionym z pnia drzewa. Młynek miał wieko, był wygładzony, szeroki na dwie stopy i na trzy, cztery stopy wysoki. Kobieta wrzuciła do środka zboże i mieliła je na mąkę przy pomocy pala umieszczonego wewnątrz młynka. W miarę jak mieliła, zauważyła, że więcej zboża znikało, niż wytwarzało się mąki. Po zmieleniu całego zboża okazało się, że uzyskała niewiele mąki. Zawołała inną kobietę i poprosiła żeby ta zmieliła jej zboże patrząc czy stanie się podobna rzecz. Druga kobieta zmieliła całe zboże, ale także uzyskała z niego niewiele mąki. Teraz obydwie stały zdziwione. Zawołały trzecią kobietę, która z werwą mieliła i mieliła, ale niewiele mąki zastąpiło całe zboże, które wrzuciła do środka. Znów to samo. Teraz wszystkie trzy stały zastanawiając się, jak to się działo. Przedyskutowały sytuację i doszły do wniosku, że coś jest nie tak z młynkiem. Obejrzały go dokładnie, od góry i od dołu i zrozumiały, że nie był to ten sam młynek, którego zawsze używały. Jedna z kobiet rozrąbała młynek na pół siekierą, tak, aby mogły mu się przyjrzeć od wewnątrz. Gdy podeszła bliżej aby go obejrzeć, młynek obrócił się na bok i potoczył po ziemi. Kobiety aż podskoczyły ze zdziwienia. Wtem ze środka wyskoczył kojot i uciekł. Kobiety się roześmiały. Zrozumiały, że kojot ukrył stary młynek a sam zamienił się w inny, aby zjadać ich zboże.
KŁÓTNIA WIATRU I BURZY
Legenda Apaczów za Jane Archer
"To ja utrzymuję porządek na tej zielonej ziemi," powiedział wiatr. "To ja wykonuję całą pracę."
"Nieprawda", powiedziała burza. "To dzięki mnie świat jest taki a nie inny. Ja wszystko robię."
"Moja władza jest największa." Wiatr dmuchną mocno, rozrzucając gałęzie, by udowodnić swoją rację.
"Ziemia potrzebuje mnie." burza zagrzmiała rozgniewana.
"Nie tak bardzo jak mnie."
"Udowodnij to." zagrzmiała burza i odleciała daleko, by nie pozostawać w pobliżu wiatru.
Wiatr zawył i korzystając, że jest sam pomyślał: "Mogę sam pracować. Tak czy inaczej to ja utrzymuję porządek. Sprawię, że rośliny urosną."
Aby to udowodnić, Wiatr zaczął dmuchać. I dmuchał. I dmuchał. Ale żadne rośliny nie urosły. Ziemia powoli zmieniła kolor. Już nie była jak dawniej zielona, ale stała się brązowa, pozbawiona wody i spieczona przez wiatr.
W końcu Wiatr przyznał, że te pochopnie powiedziane słowa nie były prawdziwe. Ziemia potrzebowała burzy.
Wiatr zbliżył się do burzy. "Nie mogę działać samemu. Ziemia potrzebuje nas obojga. Na równi Ciebie i mnie. Chcę, byś znów pracowała z mną."
Burza coraz głośniej i głośniej zagrzmiała wyrażając zgodę. Wkrótce na Ziemię spadł deszcz. Rośliny zazieleniły się i zaczęły rosnąć.
Wiatr poszedł za burzą, szczęśliwy, znów szeleścił w łodygach wysokich traw.
Od tego momentu, burza i wiatr współpracowały, troszcząc się o Ziemię.
KOJOT WYZYWA TEGO, KTÓRY NIGDY NIE UROŚNIE
Legenda Indian Wichita za Jane Archer
Pewnego razu kojot pędził przez prerię i zobaczył TEGO, KTÓRY NIGDY NIE UROŚNIE , najmniejszego węża, wygrzewającego się na dużej, płaskiej skale.
"Ty jesteś mały," powiedział kojot. "Nigdy nie chciałbym być tak mały jak ty. Popatrz na mnie. Powinieneś być tak duży jak ja."
TEN, KTÓRY NIGDY NIE UROŚNIE obejrzał kojota od góry do dołu i wyciągnął długi i rozwidlony język.
"Pokaż mi swoje zęby", powiedział kojot.
TEN, KTÓRY NIGDY NIE UROŚNIE otworzył szeroko pysk, by pokazać małe zęby.
"Popatrz na moje zęby." Kojot warknął, i pokazał duże, ostre kły. "Bez wysiłku mógłbym przegryźć cię na pół."
TEN, KTÓRY NIGDY NIE UROŚNIE znowu wyjął strzępiasty, długi język.
"Ugryźmy jeden drugiego i zobaczmy, kto jest potężniejszy," powiedział kojot.
"Jesteś tego pewien?" spytał TEN, KTÓRY NIGDY NIE UROŚNIE.
"Tak."
"Przyjmuję wyzwanie."
Kojot ugryzł tak mocno, że prawie odgryzł głowę TEGO, KTÓRY NIGDY NIE UROŚNIE.
TEN, KTÓRY NIGDY NIE UROŚNIE ugryzł kojota.
"Teraz pójdę poza zasięg twojego wzroku, wtedy zawołamy jeden do drugiego, by się zorientować jak się każdy z nas czuje." Kojot popędził przez wysoką trawę poza zasięg wzroku przeciwnika i krzyknął. "Hej!"
"Hej," TEN, KTÓRY NIGDY NIE UROŚNIE odpowiedział słabo.
"Hej!"
"Hej," TEN, KTÓRY NIGDY NIE UROŚNIE odpowiedział jeszcze słabiej.
Kojot ucieszony sukcesem wielokrotnie wołał i nasłuchiwał odpowiedzi od TEGO, KTÓRY NIGDY NIE UROŚNIE, którego głos stawał się coraz słabszy. "Nigdy nie wątpiłem, że zabiję tego węża," szemrał kojot.
Po pewnym czasie, kojot zauważył, że miejsce gdzie go ugryzł wąż spuchło a powstała rana zaczęła boleć. "Hej." Ale dźwięk jego głosu nie był jak głośny jak poprzednio. Wkrótce rana na ciele kojota jeszcze bardziej zaczęła boleć i bardzo mocno spuchła.
"Hej!" TEN, KTÓRY NIGDY NIE UROŚNIE odkrzyknął głośno i wyraźnie.
"Hej," powiedział miękko kojot.
"Hej!" TEN, KTÓRY NIGDY NIE UROŚNIE znów zakrzyknął.
Kojot nie odpowiedział.
TEN, KTÓRY NIGDY NIE UROŚNIE podpełzł przez trawę w stronę kojota. Zwierzę leżało martwe.
TEN, KTÓRY NIGDY NIE UROŚNIE pozostawił ciało kojota i wrócił do wygrzewania się na skale.
KRUK I ŚWIETLNA KULA
Legenda opowiedziana przez Marilyn Whirlwind w „Przystanku Alaska”
Dawno, dawno temu kruk spojrzał w dół i zobaczył, że ludzie żyją w ciemnościach. Świetlną kulę ukrywał stary i samolubny wódz. Kruk zamienił się w świerkową igłę i spadł do rzeki, do której córka wodza przyszła napić się wody i połknęła świerkową igłę. Zaszła w ciążę i urodziła syna, kruka w ludzkim ciele. Chłopiec płakał tak długo dopóki wódz nie dał mu do zabawy świetlnej kuli. Kiedy ją otrzymał, zamienił się w kruka i poszybował ze światłem ku niebu. Odtąd przestaliśmy żyć w ciemnościach.
LALKA BEZ TWARZY
Legenda Irokezów
Trzy irokezkie siostry, Ziarno, Fasola i Kabaczek były trzema duchami-żywicielami. Z początku, duch Ziarno był tak szczęśliwy będąc duchem-żywicielem, że poprosił Stworzyciela o więcej możliwości uszczęśliwiania i pomocy ludziom. Więc Stworzyciel zaczął robić lalkę zrobioną z łusek zbożowych. Utworzył jej piękną twarz i dał ją irokezkim dzieciom. Ale lalka, w miarę jak przechodziła z wioski do wioski, od dziecka do dziecka, gdzie nieustannie wychwalano jej piękno, stała się tak próżna, że Stworzyciel zganił ją i poprosił aby powstrzymała się od takiego zachowania. A jeśli Go nie posłucha, będzie musiał ją ukarać. Lalka zgodziła się i usiłowała być bardziej pokorna. Ale jednego dnia, idąc przez zatoczkę, spojrzała do wody i zatrzymała się, by podziwiać piękno swojego odbicia. Stworzyciel, jednakże wszystko widział. Wysłał olbrzymią sowę z nieba, by przechwyciła jej odbicie w wodzie. Od teraz, gdy znów spojrzy w wodę aby podziwiać swoje piękno, nie ujrzy swojego odbicia. Już nigdy więcej nie będzie mogła widzieć swojej twarzy ani podziwiać swojego wyniosłego piękna. Odtąd, kiedy matka irokezka daje lalkę swojemu dziecku, zwykle lalka nie ma twarzy. Opowiada wtedy dziecku legendę o łuskowej lalce. Irokezi pragną by ich dzieci cenili unikalne prezenty, które Stworzyciel dał każdemu z nich, ale nie okazywali swojej wyższości fizycznej czy intelektualnej nad innymi.
KOBIETA, KTÓRA SPADŁA Z NIEBA
Legenda Irokezów
Na początku, w Niebiańskim Świecie, żona w ciąży poprosiła męża, aby przyniósł jej wszystko, czegokolwiek by nie zapragnęła. Niestety zapragnęła kory z korzenia Wielkiego Drzewa rosnącego po środku Niebiańskiego Świata, którego nikomu nie pozwalano dotykać. W końcu mąż zgodził się i zdarł ziemię, by obnażyć korzeń Drzewa. Pod spodem była dziura i gdy kobieta przez nią spojrzała, straciła równowagę i spadła do środka. Zaczęła spadać w dół. Na szczęście gdy tak spadała pomogły jej ptaki, które spowolniły jej lot. Wylądowała na skorupie wielkiego Morskiego Żółwia.
Tutaj, na Morskim Żółwiu, posadziła korzonki i rośliny, które zabrała ze sobą z Niebiańskiego Świata. Stworzyła w ten sposób ziemie znane teraz jako Wyspy Żółwie (Galapagos).
Kobieta, która spadła z nieba urodziła córkę, która została zapłodniona przez Zachodni Wiatr. Będąc jeszcze w łonie, nienarodzeni jeszcze bliźniacy zaczęli się kłócić, w jaki sposób powinni się narodzić. Leworęki bliźniak twierdził, że powinni się narodzić w zwykły sposób. Zamiast tego, narodzili się wychodząc przez lewą pachę swojej matki, zabijając ją. Nowo narodzeni bliźniacy zakopali swoją matkę, która stała się Matką Zboża, źródłem zboża, fasoli i kabaczków, trzech Irokezkich Zbożowych Sióstr. Z jej serca urósł poświęcony tytoń, używany, by wysyłać wiadomości i podziękowania do Niebiańskiego Świata.
Dwaj bracia kontynuowali rywalizację między sobą, w wyniku której stworzyli zwierzęta i rośliny, reprezentujące różne drogi życia. Praworęki bliźniak utworzył piękne wzgórza, jeziora, kwiaty, delikatne stworzenia. Leworęki zaś, postrzępione klify i wiry, cierniste krzewy i drapieżniki. Praworęki bliźniak był zawsze prawdomówny, sensowny, dobrego serca i prostoduszny, Leworęki kłamał, walczył, buntował się i robił pokrętne rzeczy.
Ponieważ praworęki bliźniak utworzył ludzi, jest znany jako Stworzyciel i Mistrz Życia. Ale leworęki bliźniak był także pomocny. Wymyślił rytuały czarów i uzdrawiania. Świat, który zbudowali zawierał zarówno współpracę i konkurencję, miłość i agresję.
Gdy skończyli tworzenie świata, kontynuowali rywalizację na innych polach - poprzez hazard czy walkę między społecznościami. Pewnego dnia, Praworęki bliźniak w końcu był górą, i przy pomocy rogu jelenia zabił swego brata. Zrzucił ciało Leworękiego bliźniaka poza krawędź ziemi. Skutkiem tego Praworęki bliźniak i jego reguły stworzyły dzień, zaś Leworęki bliźniak ze swoimi regułami od tej pory reprezentował noc.
Babcia Niebiańska była wściekła, że Praworęki bliźniak zamordował brata i oskarżyła go o złe działanie. Praworęki rozgniewany stwierdził, że babcia zawsze sprzyjała błędnemu rycerzowi, jakim był Leworęki bliźniak, odciął jej głowę i podrzucił ją do nieba, gdzie stała się Księżycem. Ciało zaś wrzucił do oceanu. Ciało to przemieniło się we wszystkie gatunki ryb żyjące w morzach.
Irokezi uważają, że zarówno Leworęki jak i Praworęki bliźniak są niezbędni do istnienia świata, by zachować równowagę. Podczas uroczystości, dzienną działalność zaszczyca Praworęki bliźniak, działalność nocną, taką jak ucztowanie, śpiewy i tańce honoruje Leworęki bliźniak. To napięcie i walka o równowagę między dwoma braćmi i zasadami życia są częścią irokezkich świąt i cykli życia.
OFIARA ZNAD WODOSPADU NIAGARA
Legenda Irokezów
Wody wodospadu Niagara, zwany Nee-ach-gah-rah (Grzmiąca Woda) są świętymi wodami dla ludzi Irokezów. Związanych jest z nimi wiele mitów. Od wieków, Irokezi wierzyli, że dźwięk wodospadu był głosem potężnego ducha wód. Aż do połowy osiemnastego wieku, próbowali obłaskawić Ducha Wody poświęcając mu każdego roku dziewicę. Wysyłano ją w białym kanu ozdobionym owocami i kwiatami na krawędź wodospadu. Poświęcenie się Duchowi Wody było największym honorem, dzięki któremu miało się zapewnione szczęśliwe życie po śmierci włączając w to prezenty i polowania. W 1679, kiedy LaSalle odwiedził Irokezów, potępił ich praktykę corocznej ofiary, wtedy to usiłował nawrócić Irokezów na chrześcijaństwo i przekonać ich, że jedyną potrzebną ofiarą dla wszystkich ludzi na ziemi była ofiara Chrystusa. Irokezi jednak nie mogli zrozumieć dlaczego ich ofiara jest zła, a ofiara Chrystusa dobra. W tym czasie, w 1679 roku, Lela - córka wodza Orle Oko została wybrana na ofiarę, pomimo że żona wodza nie żyła a Lela była jego jedynym dzieckiem. Jeszcze przed jej śmiercią zaczęła ujawniać się rozpacz wodza. Przed ofiarowaniem zniknął w lesie, potem zaś wsiadł do swojego własnego kanu i popłyną ku wodospadowi w ślad za swoim dzieckiem gdzie oddał życie. Irokezi uważają, że „Po śmierci, stali się oni czystymi duchami uosabiającymi siłę i dobroć. Żyją nieopodal, pod wodospadem, a jego porykiwanie jest muzyką wydobywającą się specjalnie dla nich”. Wódz stał się Władcą Wodospadu a jego córka Panną Mgły.
JAK LATO POKONAŁO ZIMĘ
Legenda Irokezów
Była sobie wieś, gdzie był zwyczaj, aby walczyć często i o wszystko. Ludzie po prostu lubowali się w walce. Pewnego dnia do wioski przyszedł chłopiec. Miał około czterech lat. Nikt nie wiedział skąd przybył. Kręcił się tu i tam. Przebywał u wielu rodzin, lecz nigdzie nie zagrzał miejsca. Ludzi nie bardzo obchodził los dziecka i nie poświęcali mu zbyt wiele uwagi.
Pewnej wiosny, kiedy chłopiec był już prawie młodzieńcem, nastąpiły rozmowy na temat wstąpienia plemienia na wojenną ścieżkę. Dwudziestu ludzi zaofiarowało się, że pójdzie na wojnę. Chłopiec także chciał pójść, pytał różnych ludzi czy może, lecz wszyscy mu odmawiali. Wtedy powiedział, "Pójdę tak czy owak."
Dwudziestu mężczyzn odeszło a wraz z nimi młodzieniec. Gdy nadeszła noc, mężczyźni rozpalili ogniska i przy każdym po dwóch z nich, rozbiło namioty. Chłopiec rozpalił własne ognisko i samotnie przy nim usiadł. Minęło kilka dni. Jednej nocy chłopiec miał sen: Pojawił się pewien człowiek i powiedział: „Jeśli utrzymacie kierunek marszu, zginiecie jutro w południe. Powiedz przywódcy wyprawy o śnie i poproś go o zmianę kursu”. Szli wtedy na południe. Kiedy chłopiec powiedział wodzowi o swoim śnie, ten rozzłościł się i rzekł do swoich ludzi: „Nie chciałem, by ten chłopaczek szedł za nami, on jest zawadą i tchórzem. Idziemy na spotkanie z wrogiem, dlaczego mielibyśmy zawrócić, nawet jeśli dowiedzieliśmy się, że jest ktoś na naszej drodze?”. Zjedli posiłek i poszli dalej nie zwracając najmniejszej uwagi na sen chłopca. Kiedy słońce było prawie pośrodku nieba, chłopiec, który szedł z tyłu - wszyscy szli po szlaku - zobaczył, że wszyscy wojownicy po kolei zatrzymują się. Gdy podszedł do nich, zobaczył, że patrzą na szlak.
„To jest NYAGWAIHE - powiedział wódz - Starożytny Niedźwiedź, który zabija każdego, kogo zobaczy. I nieważne czy ta osoba odejdzie. On pójdzie za nią i ją w końcu dopadnie”.
Chłopiec wysłuchał go i powiedział: "Chciałbym zobaczyć tego niedźwiedzia. "Ludzie powiedzieli: "Nie, wcale nie chcesz tego zrobić, nikt nie chce oglądać tego strasznego stworzenia." Ale chłopiec nalegał. Wtedy wódz powiedział, "Jeśli chcesz spotkać się z niedźwiedziem, to nie możesz iść z nami. My tu zawracamy, ale ty możesz iść dalej. Lecz gdy go spotkasz i będziesz chciał uciec nie uciekaj w kierunku, w którym my odeszliśmy". Potem próbowali jeszcze go przekonać by odszedł z nimi, ale on nie chciał.
Chłopiec powiesił swój tobołek na rozwidlonej gałęzi drzewa i poszedł dalej. Wkrótce, niedaleko przed sobą, zobaczył coś ogromnego. Kiedy się zbliżył, zobaczył, że to był wielki niedźwiedź, który uniósł swój zad, wciąż pozostając odwróconym plecami do młodzieńca. Chłopiec podkradł się blisko i popatrzył na stworzenie. Niedźwiedź nie miał żadnych włosów na ciele za wyjątkiem końca ogona. Chłopiec wystrzelił w jego kierunku strzałę z łuku. Niedźwiedź odwrócił się i skoczył naprzód w pościgu za Indianinem. Wkrótce zbliżył się tak bardzo, że chłopak czuł na plecach jego oddech. Chłopiec przeskakiwał od drzewa do drzewa, kluczył, biegł naprawdę szybko, ale niedźwiedź był wciąż zaraz za nim. Dobiegł do strumienia, który był głęboki i wąski. Przeskoczył przez niego, niedźwiedź za nim. Chłopiec skoczył ponownie i niedźwiedź skoczył. Chłopiec skakał poprzez strumień wiele razy, niedźwiedź zawsze był tuż za nim. Chłopiec czuł się coraz silniejszy, niedźwiedź był coraz słabszy. By jeszcze bardziej zmęczyć niedźwiedzia chłopiec zatoczył wielki krąg zanim skoczył ponownie. Niedźwiedź był coraz bardziej zmęczony i ciężko wspinał się na brzeg strumienia. Wtedy chłopiec wystrzelił kolejną strzałę, która ugodziła niedźwiedzia pośrodku ciała, między przednimi łapami. Niedźwiedź ciężko wspinał się na brzeg człapiąc od drzewa do drzewa. Nagle zatoczył się i spadł w dół. Podniósł się, walcząc o życie, lecz przewrócił się i zdechł.
Chłopiec wziął trzy włosy z bokobrodów niedźwiedzia i jeden ząb z jego szczęki, wrócił do miejsca gdzie zostawił tobołek, wziął go i poszedł w ślad za pozostałymi dwudziestoma wojownikami. Biegł szybko, dogonił ich i powiedział, "Zabiłem NYAGWAIHE, którego wy się tak baliście". Wojownicy bardzo się zdumieli, ponieważ żaden człowiek nigdy nie próbował zabić NYAGWAIHE. Wtedy powiedzieli, "Jeśli żeś to uczynił to musisz mieć wielką władzę. Pójdźmy i zobaczmy". Podróżowali do zachodu słońca. W końcu doszli do miejsca gdzie leżał olbrzymi, martwy niedźwiedź. Wtedy powiedzieli, "Rozpalimy wielkie ognisko i spalimy ciało, a każdy z nas weźmie trochę prochów i kości aby stworzyć sobie amulet i posiąść cząstkę jego mocy". Ogień zgasł nad ranem, wtedy Indianie rozgrzebali prochy by każdy mógł znaleźć dla siebie trochę kości.
Wódz powiedział, "Musicie być ostrożni podczas zabierania prochów niedźwiedzia. Niech każdy wojownikowi, zanim zabierze jego kość, powie jaki prezent-moc chce od niedźwiedzia otrzymać". Większość z nich zażyczyła sobie być dobrymi myśliwymi i odważnymi wojownikami, jeden z nich zażyczył sobie być szybkim biegaczem. Ząb i bokobrody były odpowiednie do jakiegokolwiek wyboru. Chłopiec nie powiedział innym, że je wziął. Teraz niestety wszyscy wojownicy znowu zmienili o nim zdanie i już nie patrzyli na niego jakby tylko on miał wielką moc.
Grupa podróżowała dalej przez wiele dni, obozując w nocy. Jednej nocy młody człowiek miał sen, w którym usłyszał, "Jutro spotkacie wroga o większej sile niż wasza grupa. Między nimi jest człowiek ogromnej władzy. Jest on dużo większy niż reszta ludzi, tak że łatwo go rozpoznasz. Musisz go pokonać. Kiedy spotkacie nieprzyjaciół, powiedz niech zostawi swój tobołek i zacznijcie walczyć". Młody człowiek nie opowiedział innym swojego snu. Po posiłku, grupa ruszyła dalej. Kiedy słońce było wysoko, zobaczyli przed sobą niedźwiedzia. Niedźwiedź wstał, przeciągnął się i popatrzył na nich. Kiedy podeszli bliżej powiedział, "Spotkaliśmy was wreszcie i dostaniemy to czego chcemy". Potem obrócił się i zniknął. Niedźwiedź był sługą wroga, wysłanym, by wyzwać przeciwników. Wódz powiedział do swoich ludzi, "Nasz wróg jest blisko. Bądźcie odważni, zwyciężymy." Poszli dalej i niedługo ujrzeli wroga. Wrogowie też ich zobaczyli, wydali wojenny okrzyk i wystrzelili z łuków. Młody człowiek powiedział, "Niech każdy z wojowników powiesi swój tobołek na drzewie". Oni powiesili swoje paczki i zaczęli walczyć. Młody człowiek pamiętał sen i szukał dużego wojownika. Kiedy go zobaczył, ujrzał, że wojownik ma amulet zawieszony na szyi, chroniący go przed strzałami. Ten amulet był większy niż amulet, jaki posiadał młodzieniec, lecz amulet młodzieńca był bardziej potężny i młodzieniec był pewien sukcesu. Kamiennoskóry, czyli odważny młodzieniec, od urodzenia posiadał potężny amulet, malutką rękę, którą trzymał w swojej dłoni.
Duży człowiek powiedział, "Dostaniesz to, na co zasługujesz, zabiję cię, Kamiennoskóry". Obaj przeciwnicy bardzo w walce uważali, choć pałali chęcią zabicia przeciwnika. Nie zwracali uwagi na pozostałych wojowników. Walczyli maczugami. W końcu młody człowiek chwycił maczugę swojego przeciwnika, odrzucił ją a wroga powalił. Gdy wrogowie zobaczyli, że ich wódz został pokonany, uciekli. Wielu nieprzyjaciół na czele z ich wodzem zostało zabitych. Ludzie północy złożyli ciała zmarłych na stos i spalili je. Zebrali też długi sznur skalpów. Gdy powrócili do wsi i opowiedzieli, co się wydarzyło, młody człowiek został wybrany na wodza. Choć wszyscy wiedzieli, że jest Kamiennoskórym, uważali, że na niego nie wygląda.
Wkrótce została zorganizowana kolejna wyprawa. Wielu się na nią zgłosiło, lecz wybrano tylko trzydziestu. Poszli na południe, tak jak wcześniej. Trzeciej nocy młody wódz śnił o mężczyźnie, który przyszedł do niego i powiedział "Jutrzejszej nocy, gdy rozbijecie obóz, wróg będzie obozował niedaleko. Dowiecie się nawzajem o swoim istnieniu. [Indianie mieli zwyczaj by nie atakować nocą, należało poczekać do świtu]. Świtem bądźcie gotowi by zaatakować". Następnego ranka, gdy wódz opowiedział innym o swoim śnie, ludzie mu uwierzyli. Tej nocy odkryli nieopodal obóz wroga. Wódz kazał swoim wojownikom być gotowym z brzaskiem dnia.
Gdy tylko wzeszło słońce zaatakowali. Gdy się zbliżyli zobaczyli, że wróg był przygotowany na atak. Wódz powiedział do swoich wojowników "Okrążymy ich. Gdy to uczynimy wzniosę wojenny okrzyk i wtedy niech każdy zakrzyknie i zaatakuje". Wódz widział, że jeden z wrogów był większy od innych. Miał on na szyi amulet chroniący przed strzałami, tej samej wielkości, co jego. Wtedy powiedział do swoich ludzi "Musicie walczyć do ostatka sił. Nie wiem jak to się skończy."
Duży wojownik krzyknął, "To ty jesteś Kamiennoskóry? Zamierzam cię zabić". Gdy natarli na siebie, najpierw walczyli maczugami, potem się mocowali. Wódz pochwycił przeciwnika za rękę i rzucił go na ziemię, lecz tamten natychmiast wstał. Po chwili to duży człowiek chwycił rękę wodza i wykonał rzut. Ten także natychmiast się zerwał. I tak raz jeden raz drugi lądował na ziemi. Gdy tak walczyli, odgłosy bitwy ucichły i stały się odległe. Od czasu do czasu słyszeli krzyki, wielu ludzi zginęło. W końcu wódz złapał przeciwnika za głowę, pociągnął i oderwał ją od reszty ciała. Wtedy moc tego drugiego zniknęła. Młody wódz trzymał oba kawałki ciała z dala od siebie, dopóki duży człowiek nie umarł.
Kiedy walka skończyła się, wódz zobaczył, że piętnastu jego ludzi poległo. Reszta powróciła do wioski i przez długi czas nie było wojen.
Gdy wódz dożył swoich lat powiedział "Starzeję się, i chcę pójść na jeszcze jedną wyprawę, wtedy będę usatysfakcjonowany".
Czterdziestu ludzi zgłosiło się. Poszli na południe, aby walczyć z ludźmi z południa. Pewnej nocy wódz śnił o człowieku, który powiedział, "Przyszedłem ci powiedzieć, że twój wróg jest bardzo potężny, i być może nie będziesz w stanie go pokonać. Jutro, tuż przed południem, sowa zawiśnie w locie nad twoim szlakiem i powie, `bądź gotowy, wróg jest blisko.'"
Rano wódz opowiedział innym swój sen. W południe usłyszeli głos sowy. Leciała wzdłuż szlaku, zawisła nad drzewem i powiedziała, "Wróg jest blisko". Wódz powiedział do swoich ludzi, "Bądźcie gotowi! Powieście swoje tobołki na drzewie. Jeśli duży człowiek rzuci mną dwa razy, lepiej uciekajcie". Gdy powiesili swoje rzeczy, usłyszeli okrzyk bojowy wroga. Kiedy byli blisko, ludzie z południa krzyknęli: "Przyszliśmy cię zabić. Zniszczyłeś nasze inne wyprawy, teraz my zniszczymy ciebie."
Wódz i wielki człowiek walczyli maczugami. Potem je odrzucili i zwarli się w uścisku. Walczyli nadal. Nagle wielki człowiek przewrócił wodza. Ten jednak szybko się podniósł i tym razem to on rzucił przeciwnikiem. Lecz tamten równie szybko się poderwał. Gdy wódz po raz drugi został rzucony na ziemię, jego ludzie uciekli na pewną odległość, ale zatrzymali się i spojrzeli w tył. Wódz znowu stał na nogach lecz miał opuszczone ręce a jego głowa była oderwana od reszty ciała i daleko odrzucona. Wielu wojowników uciekło do domu, lecz pięciu ukryło się i obserwowało, co się wydarzy. Wróg podniósł ciało wodza. Wszyscy inni myśleli, że pozostali jego ludzie uciekli. Wódz nie żył. Ludzie w ukryciu widzieli, jak wróg podnosi kończyny i ciało wodza i usłyszeli jak mówi: "Zwołamy radę i złożymy dzięki za pokonanie tego człowieka, który zabił tak wielu naszych ludzi". Utworzyli krąg i umieścili w środku szczątki wodza. Złożyli dzięki odśpiewując pieśń wojenną. Wielki człowiek śpiewając podszedł do stóp wodza. Gdy skończyli śpiewać podszedł do głowy wodza i powiedział, "Zostałeś zabity, teraz zapanuje pokój". Wtedy uderzył maczugą w głowę wodza mówiąc, "Ukarzę cię." Głowa potoczyła się wprost do ciała. Z chwilą, gdy kawałki ciała się połączyły, znów stały się żywym wodzem, który się podniósł, zabił pięciu ludzi i się rozpadł już na zawsze. Ludzie z południa rzekli: "Nasz piosenkarz zrobił błąd, lżąc wodza po jego śmierci i dlatego straciliśmy pięciu ludzi. Lepiej go zabić zanim spowoduje więcej nieszczęść". Odcięli też głowę piosenkarza, zaśpiewali wojenną pieśń, lecz żaden nie wzniósł maczugi czy innej broni. Dziesięciu z czterdziestu ludzi wodza powróciło do domu i powiedzieli, "Przyjaciel, który dotąd nam przewodził, nie żyje. Teraz powinniśmy pozostać w domu".
Od tej pory plemię żyło w pokoju.
Tak to odbyła się bitwa pomiędzy zimą a latem. Lato zwyciężyło.
JAK GÉHA POMÓGŁ SAMOTNEMU CHŁOPCU
Legenda Irokezów
W chatce na brzegu wioski żyła stara, sędziwa babcia i jej młody wnuk. Byli oni bardzo biedni, tak biedni, że jedli resztki dawane im przez sąsiadów. Pewnego razu, kiedy grupa wojowników wyruszyła na polowanie, mały chłopiec poszedł za nimi. Myśliwi podróżowali przez pięć dni, i w końcu rozbili obóz i wybudowali chatę z kory. Chłopiec był zbyt młody, by polować, wychodził z innymi, ale nigdy nic nie zabił. Nazwali go OTHWÉNSAWÉNHDE. Imię to pochodziło od części jelenia, którą dawali mu do jedzenia - była to wątroba. Kiedy myśliwi byli gotowi do powrotu do domu, postanowili zostawić chłopca, nie mówiąc mu o swoich zamiarach, gdyż chcieli szybko podróżować. Gdy chłopiec powrócił z lasu do chaty zastał tylko stos sierści z ogolonych skór. Myśliwi zabrali wszystko i odeszli. Chłopiec nie wiedział jak powrócić do domu. Tej nocy spał na stosie włosów; następnego ranka znalazł kość podbródka jelenia i zjadł z jej wnętrza szpik. Kiedy nadeszła noc, usłyszał, że ktoś się zbliża, drzwi chaty się otworzyły, stanął w nich człowiek i powiedział, "Cóż, OTHWÉNSAWÉNHDE, myślałeś, że umrzesz ale tak się nie stanie. Weź swój nóż, idź i połóż go na pniaku na zewnątrz, a rano przyniesiesz go z powrotem. Będziesz musiał zacząć jutro polować." I nieznajomy, który nazywał się GÉHA (Wiatr), odszedł.
Chłopiec miał stary nóż „basswood”, wyszedł z nim na zewnątrz i położył go na pniaku. Wczesnym rankiem poszedł po swój nóż. Nóż był odmieniony. Wziął go, łuk i strzały i poszedł do lasu. Zobaczył jelenia, pobiegł za nim, dogonił i zabił nożem. Wtedy odrzucił łuk i strzały i od tej pory polował tylko ze swoim nożem. Zabił wiele zwierząt i odtąd miał dużo mięsa.
Pewnej nocy posłyszał, że ktoś nadchodzi. Drzwi się otworzyły, stanął w nich nieznajomy i powiedział, "Jestem tu, by ci powiedzieć, że NYAGWAIHE nadchodzi by cię zabić. Połóż dziś wieczorem swój nóż na pniaku, zabierz go rano i wdrap się na ten wysoki wiąz za chatą, ukryj się w gałęziach i czekaj. NYAGWAIHE wejdzie na drzewo i zajrzy do chaty, by zobaczyć, czy tam jesteś. Kiedy będzie schodził w dół, wbij swój nóż w białe miejsce na jego prawej, tylnej łapie. On wtedy spadnie martwy na ziemię. Następnie nazbieraj suchych gałęzi, poukładaj je wokół niedźwiedzia i spal jego ciało".
I GÉHA wyszedł.
Chłopiec położył nóż na pniaku, który rano stał się dłuższy i mocniejszy. Podniósł go, wszedł na drzewo i ukrył się w gałęziach. O świcie usłyszał straszny ryk i wkrótce NYAGWAIHE zaczął wchodzić na drzewo. Kiedy wdrapał się na szczyt, spojrzał przez otwór w dachu z którego wydobywał się dym i powiedział, "Ogień płonie, chłopiec musi być w domu", i zaczął schodzić z drzewa. Chłopiec zobaczył białą łatę i wbił w nią nóż. NYAGWAIHE spadł martwy na ziemię.
Tej nocy, gdy chłopiec już zasypiał, usłyszał, że ktoś się zbliża. To był GÉHA. Otworzył drzwi i powiedział, "Przyszedłem ci powiedzieć, że ci myśliwi, którzy cię tutaj zostawili głodują. Za dziesięć dni przyjdą w to miejsce. Musisz być dla nich uprzejmy. Nie bądź dumny i nie przechwalaj się, jaki jesteś szybki. Byłeś zbyt dumny i dlatego NYAGWAIHE przyszedł żeby cię zabić. Nie mów też, że nie ma takiego, który by cię dogonił. Gdy przyjdą powiedz, że im pomożesz i dasz im mięso, które wysuszyłeś. Gdy będą gotowi do powrotu idź z nimi i powiedz żeby każdy wziął tyle mięsa ile zdoła unieść. Połóż też swój nóż na pniaku".
GÉHA odszedł. Chłopiec położył swój nóż na pniaku. Z rana nóż był krótszy i mniejszy.
Przez następne dziewięć dni chłopiec zabił wiele jeleni, dziesiątego dnia pozostał w chacie, wyglądając i nasłuchując przybyszy. W południe nadeszli myśliwi. Gdy zobaczyli jak dużo mięsa ma chłopiec, poprosili go o wybaczenie. Pozwolił im, aby najedli się do syta, a resztę zabrali do domu. Zabrali połowę, a drugą spakował i zabrał chłopiec ubijając pakunek póki nie był tak duży jak u pozostałych. Potem wrócili do wioski. Chłopiec poszedł do swojej babci i położył pakunek. W jednej chwili ten powrócił do swoich naturalnych rozmiarów.
"Och," płakała jego babcia, "Jaka jestem szczęśliwa. Myśliwi powiedzieli, że zaginąłeś w lesie. A ty wracasz i przynosisz ze sobą mnóstwo mięsa".
"Idź, babciu," powiedział chłopiec, "i poproś wszystkie kobiety żeby tu przyszły i wzięły sobie tyle mięsa ile zdołają unieść". Kobiety przyszły i zabrały ze sobą bardzo wiele mięsa, ale mięsa w domu wcale nie ubyło. Wyglądało na to, że jest go tyle samo ile było wcześniej.
Niedługo potem wódz wioski ze wschodu wyzwał wodza ich wioski na wyścig. Ta wioska która przegra zostanie zniszczona a jej ludzie wybici. Wódz zwołał ludzi na naradę, by wybrać biegacza. Wielu ludzi zgłosiło się do zawodów. Wtedy chłopiec rzekł, "Pobiegnę z tym, którego wybierzecie, i wtedy zdecydujecie, kto jest lepszym biegaczem". Wódz zgodził się. Wybrał człowieka i stanął z nim bok w bok. Inni ludzie też zgłosili się do biegu. Szef podnosił rękę, opuścił ją i bieg się zaczął. Przez minutę biegacze byli poza zasięgiem wzroku. Gdy się znowu pojawili, chłopiec kończył bieg a jego przeciwnik był dopiero w połowie. Gdy chłopiec ukończył bieg, zaczął się przechwalać, że nikt nie jest w stanie go przegonić - zapomniał o ostrzeżeniu jakie dał mu GÉHA.
Była pewna dolina biegnąca poprzez świat. I to ona stała się terenem wyścigu. Na samym końcu była skała, która stała jak pień olbrzymiego drzewa. Był to jasno świecący, biały krzemień. Nie było drugiej takiej skały na świecie. Biegacz, który dotrze do skały miał przynieść jej cząstkę z powrotem.
Biegacz przeciwnej wioski był wysoki i chudy. W południe dostali znak i biegacze rozpoczęli wyścig. Chłopiec biegł po ziemi, jego rywal w powietrzu. Chłopiec użył całej swojej mocy i wkrótce wrócił z kawałkiem kamienia w ręce. Po długim czasie drugi biegacz powrócił. Wódz przeciwnej wioski i jego ludzie stracili życie.
Chłopiec był dumny z siebie i przy każdej okazji chełpił się swoim zwycięstwem. Tej nocy, gdy zasypiał, usłyszał że ktoś przyszedł. Drzwi otworzyły się, stanął w nich nieznajomy i powiedział, "Wyjdź, chcę z tobą porozmawiać."
Chłopiec wyszedł.
"Wyzywam cię na wyścig" powiedział człowiek. "Musisz postawić głowy wszystkich ludzi ze wsi, oprócz swojej. Ja nie mam żadnych ludzi. Zaczynamy o świcie i biegniemy do południa."
"Bardzo dobrze", powiedział chłopiec.
Człowiek zniknął. Chłopiec powiedział swojej babci, co się wydarzyło, aby ona zaczęła zawiadomić ludzi, że ich głowy zostały postawione w zakładzie. Kiedy odeszła przyszedł GÉHA i powiedział, "Ostrzegłem cię, żebyś się nie przechwalał i mówiłem ci co się zdarzy gdy mnie nie posłuchasz. Teraz musisz zrobić wszystko, co w twojej mocy żeby wygrać. Musisz sam sobie poradzić. Ja odchodzę".
Ludzie się zebrali, przeszedł też nieznajomy, który rzucił wyzwanie. Gdy tylko słońce podniosło się, słowo zostało dane i biegacze zaczęli się ścigać. Nieznajomy biegnący z przodu wznosił tak dużo kurzu w czasie biegu, że chłopiec się zakrztusił i upadł. Ludzie nie widzieli biegnących, ale z przodu był nieznajomy, którym był NYAGWAIHE. Gdy chłopiec upadł, GÉHA to zobaczył i powiedział, "Wstań i biegnij! Postaraj się, a wtedy i ja ci pomogę". Chłopiec dobiegł do pierwszego pagórka, rozejrzał się ale nigdzie nie zobaczył swojego przeciwnika. Dotarł do drugiego pagórka i zobaczył przeciwnika na pagórku daleko przed sobą, był to czwarty pagórek.
Nagle Trąba powietrzna pochwyciła chłopca i w mgnieniu oka przeniosła go tuż za prowadzącego biegacza. Ten krzyknął, "pośpiesz się, albo cię przegonię!". Biegacz przyspieszył i wkrótce był poza zasięgiem wzroku chłopca. I znowu Trąba powietrzna podniosła chłopca przeniosła go do prowadzącego. Biegacz przyspieszył i zawołał, "Zrób, co w twojej mocy, inaczej cię pokonam!". Lecz tym razem biegacz nie uciekł poza zasięg wzroku chłopca, tracił siły. I tym razem Trąba powietrzna podniosła chłopca. Ten usłyszał głos wśród chmur mówiący, "Pomagam ci po raz ostatni". Trąba powietrzna zaniosła chłopca do jego oponenta. Biegacz przybrał swoją prawdziwą postać, postać NYAGWAIHE i powiedział, "Dogoniłeś mnie i wygrałeś wyścig."
Dokładnie w południe chłopiec odciął głowę niedźwiedzia i zabrał ją z powrotem do domu. Kiedy przeszedł trzy wzgórza był bardzo zmęczony. Powiesił głowę niedźwiedzia na konarze drzewa i poszedł dalej. Przeszedł przez dwa kolejne wzgórza i znowu poczuł się zmęczony, powiesił język niedźwiedzia na konarze drzewa i poszedł dalej. Kiedy dotarł do domu i powiedział ludziom, że zabił swojego przeciwnika, a oni powiedzieli, "Pójdziemy i zobaczymy ciało". "Znajdziecie je za dziesiątym wzgórzem. Próbowałem przynieść głowę z powrotem, ale siedem wzgórz stąd tak się zmęczyłem, że powiesiłem ją na konarze drzewa. Wziąłem język, ale kiedy doszedłem do piątego wzgórza znów się tak zmęczyłem, że powiesiłem język na konarze drzewa."
Wiele czasu zajęło ludziom dotarcie do pierwszego wzgórza. Do piątego wędrowali pięć zim. Gdy tam dotarli zobaczyli drzewo na szczycie wzgórza a na nim język NYAGWAIHE. Ziemia wokół drzewa była udeptana. Tysiące dzikich zwierząt próbowało chwycić język, ludzie popatrzyli i poszli dalej. Dwie kolejne zimy zajęło im dotarcie do siódmego wzgórza. Tam znaleźli czaszkę. To było wszystko co zostało z głowy. Ziemia wokół była udeptana przez wiele tysięcy dzikich zwierząt próbujących zabrać głowę. Po dziesięciu zimach od wyjścia z wioski dotarli do dziesiątego wzgórza. Całe wzgórze było wydeptane przez dzikie zwierzęta. Miejsce gdzie zginął NYAGWAIHE, stało się jelenią lizawką. Nie było tam ani śladu po ciele czy kościach niedźwiedzia. Ludzie przez następne dziesięć lat wędrowali z powrotem do wioski.
Tak oto chłopiec wspierany przez GÉHA odbył podróż między świtem a południem.
BITWA MIĘDZY MROZEM I TRĄBĄ POWIETRZNĄ
Legenda Irokezów
DAGWANOENYENT (Trąba powietrzna), stara kobieta, najstarsza w swoim plemieniu, żyła w lesie z dwojgiem swoich wnuków, chłopcem i dziewczynką. Pewnego dnia, gdy babcia poszła nakopać korzonków, do chaty przyszła obca kobieta, GÉNONSKWA (Mróz, wielkie zimno), uniosła dziewczynkę, powiedziała jej uprzejmie, że jest tylko małą i miłą istotką i ją połknęła. Wtedy zaczęła rozmawiać z chłopcem. Siadając przed nim powiedziała, "Wejdź na moje plecy, a ja poniosę cię do twojej babci". Chłopiec uczynił jak GÉNONSKWA powiedziała, lecz bardzo się bał i mocno przylgnął do jej pleców, tak mocno, że nie mógł się oderwać, choć bardzo próbował. GÉNONSKWA pomaszerowała, lecz w przeciwnym kierunku niż poszła babcia dzieci. Gdy chłopiec zwrócił jej na to uwagę, stwierdziła, "Nie, wcale nie idę w złym kierunku, wkrótce do niej dotrzemy". Kobieta weszła głęboko w las a chłopiec zaczął płakać. Płakał głośno i rzewnie, tak, że w końcu GÉNONSKWA kazała mu by z niej zszedł. Nie lubiła dźwięku płaczu chłopca i pomyślała, że jedyny sposób żeby przestał jest taki, by z niej natychmiast zlazł a ona wtedy go zje. Chłopiec jednak nie mógł zejść, a ona nie mogła mu pomóc, a że był na jej plecach to nie mogła go ugryźć. Gdy chłopiec ujrzał, że dopóki jest na jej plecach stara nie może go skrzywdzić, przestał się szarpać i już więcej nie próbował zejść z jej pleców.
Kiedy babcia wróciła do domu i zobaczyła, że w chacie nie ma ani chłopca ani dziewczynki, przestraszyła się i zaczęła ich szukać. Po chwili znalazła ślady obecności w chacie GÉNONSKWA'Y i domyśliła się, kto ukradł dzieci. Poszła jej tropem mając nadzieję, że wkrótce dogoni Mróz.
GÉNONSKWA była zmęczona ciągłym niesieniem chłopca i próbowała za wszelką cenę uwolnić się od niego. Ocierała się o drzewa i skały lecz to nic nie pomogło. Wtedy chłopiec powiedział, "Och, podrap mnie jeszcze mocniej, podoba mi się to!". Wtedy stara przestała i poszła dalej.
Babcia dzieci przybrała postać Trąby powietrznej i podążyła za złodziejką. GÉNONSKWA powiedziała wtedy do chłopca, "Twoja babcia nadchodzi. Ona zabije nas oboje. Natychmiast ze mnie zejdź!". Chłopiec nic nie odpowiedział i nadal siedział na jej plecach. Stara rozejrzała się w poszukiwaniu kryjówki i znalazła jedną w głębokim wąwozie. Wykopała dziurę, wlazła do środka i przykryła się ziemią. Kiedy usłyszała Trąbę powietrzną spytała chłopca, "Czy słyszysz swoją babcię?". On nie odpowiedział.
Kiedy babcia minęła miejsce, gdzie leżała kobieta, chłopiec krzyknął za nią. Babcia usłyszała jego krzyk i zawróciła ku niemu. Kiedy spytała chłopca, czy jest w dziurze, starucha kazała mu być cicho, lecz on zawołał, "Jestem tutaj!". Trąba powietrzna zdmuchnęła ziemię z kryjówki i krzyknęła, "DAGWANOENYENT, zejdź z pleców GÉNONSKWA!". W tym momencie chłopiec ześliznął się z pleców i wyszedł z pomiędzy skał. Stara kobieta obrzuciła GÉNONSKWA kamieniami, zdarła z niej ubranie i zabiła ją. Potem zabrała wnuka i udała się do domu. Po drodze powiedziała "Nigdy nikomu nie pozwól tak się traktować. Nigdy nikomu nie pozwól się obrażać. To ty możesz każdego pokonać, ponieważ jesteś z klanu Trąby Powietrznej. Stara kobieta pozostała w domu przez jakiś czas, troszcząc się o wnuka. Tymczasem kilka kobiet ze szczepu GÉNONSKWA znalazło jej ślad. Poszły za nim póki nie znalazły jej ciała. Spytały, kto ją zabił i jej duch odpowiedział, "Zabiła mnie Trąba powietrzna". Ludzie GÉNONSKWA bezzwłocznie postanowili się zemścić i zabić Trąbę powietrzną.
Trąba powietrzna, podczas jednej ze swych wypraw odkryła ich plany. Poszła do domu i powiedziała do wnuka, "Musimy wyjąć twoją siostrę z żołądka GÉNONSKWA, ona tam wciąż jest, płacząc za mną". Wyruszyli i kiedy dotarli do miejsca, gdzie leżało ciało, stara babcia rozpaliła ogień i zaczęła palić tytoń, mówiąc, "To jest coś co lubimy! To jest coś co lubimy!" Wrzuciła do ognia pół sakiewki a dym skierowała ku ciele, powtarzając, "To jest coś co lubimy." Potem rzekła, "Niech moja wnuczka wyjdzie z ciała GÉNONSKWA!" Kiedy dziewczyna wciąż nie wychodziła, stara kobieta powiedziała do wnuka, "Potrzebujemy ludzi do pomocy. Mamy wielu krewnych, wujków, cioć i kuzynów, których możemy wezwać". Wtedy wezwała każdego z osobna z nazwiska a oni jeden za drugim przyszli. Rozpalili ogień przy głowie GÉNONSKWA i zaczęli palić tytoń. W czasie, gdy okrążali ogień, każdy wrzucali tytoń, mówiąc, " Ne vonoes, ne vonoes " (To jest coś, co lubimy).
Kiedy ostatni wrzucił tytoń, dziewczyna, pragnąc złapać oddech, wyszła i spytała, "Jak długo byłem uwięziona"? Była bardzo słaba. Skierowali ku niej dym tytoniu, i ona zaczęła go wciągać dopóki nie odzyskała sił, a wtedy wszyscy z plemienia Trąby powietrznej powrócili do domu. Kiedy pewnego razu stara kobieta i jej wnuki był w domu, do ich chaty przyszła kobieta z plemienia GÉNONSKWA, która szybko zorientowała się, że w chacie są tylko trzy osoby. Odeszła myśląc, że zabicie ich będzie prostą sprawą. Gdy odeszła, Trąba powietrzna powiedział do swoich wnuków, "Mamy problem. Wielu ludzi przyjdzie z chęcią zabicia nas. Oni zebrali się gdzieś w pobliżu. Kiedy walka się zacznie, nie wiem czy jeszcze kiedyś powrócimy do domu". Potem wyszła z chaty i powiedziała, "DAGWANOENYENT GOWA! DAGWANOENYENT GOWA!" Dziewczyna spytała, "Babciu, co robisz?", "Wołam naszych krewnych," odpowiedziała stara kobieta. Ludzie z jej klanu przychodzili pojedynczo, i gdy już wszyscy się zebrali, stara kobieta rzekła "Każdy z was musi mieć duży, płaski kamień, którym zaatakuje. Wtedy wszyscy podnieśli kamienie. W tym czasie ludzie GÉNONSKWA nadeszli. Było ich wiele tysięcy. Ludzie Trąby powietrznej przerazili się gdy zobaczyli ich ogrom. Stara kobieta powiedziała, "Musimy rozdzielić się i walczyć pojedynczo. Trzymajcie kamienie w swoich rękach, bądźcie twardzi i postarajcie się każdym uderzeniem zabić jednego człowieka ". Jej ludzie rozproszyli się, a ludzie GÉNONSKWA ich ścigali. Ludzie Trąby powietrznej uderzali znienacka i szybko się wycofywali. Cofali się coraz bardziej na szczyt góry. Stara kobieta powiedziała, "Kiedy dotrzemy do szczytu, niech wszyscy pobiegną w dół krótszą drogą, drugim jej zboczem. Gdy ludzie GÉNONSKWA dotrą do szczytu, wtedy uderzymy na nich od wschodu i zachodu, kilkoro z nas wmiesza się pomiędzy nich i skieruje ich ku głębokiemu wąwozowi po drugiej stronie góry. Tam zginą nie mogąc przekroczyć wąwozu, wzdłuż którego płynie rwąca rzeka. Ludzie GÉNONSKWA wspięli się na szczyt, i nie widząc przeciwnika pomyśleli, że oni uciekli. Stali i nasłuchiwali. Wkrótce usłyszeli wiatr wiejący ze wszystkich stron. Był coraz głośniejszy i głośniejszy i wkrótce ludzie DAGWANOENYENT uderzył na nich z dwóch stron. Atak był tak raptowny, przerażający i potężny, że zarówno ludzie GÉNONSKWA jak i drzewa z korzeniami i ziemia ze szczytu zostali zmiecieni i rzuceni do wąwozu. Ludzie GÉNONSKWA spadli i leżeli pośród skał i brzegów rzeki. Zaś ludzie Trąby powietrznej tańczyli i radowali się na szczycie góry. Wtedy stara kobieta powiedziała, "Zrzuciliśmy naszych wrogów do wąwozu, teraz ich zabijmy. Połowa ludzi niech idzie wschodnim a druga połowa zachodnim brzegiem wąwozu i wrzuca wszystkie drzewa, skały i luźną ziemię do jego wnętrza". Ludzie poszli i ogołacając zbocze góry napełnili wąwóz. Rzeka została zablokowana i stała się jeziorem od tego czasu zwanym "Grobem ludu GÉNONSKWA".
WIELKI NIEDŹWIEDŹ I SZEŚCIU MYŚLIWYCH
lub
SIEDEM GWIAZD Z GŁĘBI
Legenda Irokezów
Sześciu ludzi poszło zapolować, lecz przez dłuższy czas nie znaleźli żadnej zwierzyny. Jeden z nich powiedział, że jest chory (a był po prostu leniwy) i inni musieli nieść jego rzeczy i koce, a czterech z nich niosło jego samego. Szósty człowiek grupy niósł kociołek. Poza tym każdy z nich musiał nieść swoje własne rzeczy.
W końcu, gdy wszyscy byli już bardzo głodni, znaleźli tropy niedźwiedzia. Gdy je zobaczyli, rzucili na ziemię swego kompana i resztę rzeczy i pobiegli tak szybko jak tylko mogli za niedźwiedziem. Na pierwszy rzut oka trop wyglądał na stary, ale wojownicy stwierdzili, " W końcu dogonimy niedźwiedzia". Później stwierdzili, że tropy nie mogą być starsze niż trzy dni. Następnie mężczyźni poszli świeżym tropem i idąc jego śladem stwierdzili, "Jutro dogonimy niedźwiedzia". Człowiek, którego nieśli tak długo nie był zmęczony i kiedy go upuścili stwierdził, że go tu zostawią, zerwał się na równej nogi i pobiegł za nimi. Jako, że był o wiele bardziej wypoczęty niż inni, wkrótce dogonił niedźwiedzia i go zabił.
Mężczyźni nie zauważyli, że w czasie swojej pogoni wznosili się coraz wyżej i wyżej. Wielu ludzi widziało ich w powietrzu, jak biegli, zawsze się wznosząc. Kiedy dogonili niedźwiedzia i leniwego mężczyznę, dotarli do nieba i tam pozostali do dzisiejszego dnia. Można ich zobaczyć w gwiaździstą noc. Człowiek, który nosił czajnik jest w tym układzie gwiazd zwanych Wielkim Wozem (Wielką Niedźwiedzicą, przyp. tłum.), jest środkową gwiazdą dyszla, natomiast mała gwiazda, jedyna w pobliżu Wielkiego Wozu to kociołek. Niedźwiedź jest najniżej położoną gwiazdą tworzącą zewnętrzny narożnik układu. Każdej zimy, kiedy przychodzi pierwszy mróz można zobaczyć na odrostach dębu krople oleju, nie wody, i te krople są krwią niedźwiedzia. Gdy je widać Indianie mawiają, że leniwy wojownik zabił niedźwiedzia.
PRĘGOWIEC AMERYKAŃSKI I NIEDŹWIEDZICA
Legenda Irokezów
Niedźwiedzica zawsze myślała, że jest bardzo potężnym stworzeniem i zawsze chwaliła się swoją siłą przed innymi zwierzętami. Pewnego dnia doszło do sporu niedźwiedzicy z pręgowcem. Pręgowiec spytał, "Dlaczego tak bardzo się chwalisz? Wcale nie jesteś taka potężna". Niedźwiedzica się rozgniewała i stwierdziła, że ma tak wielką moc, że gdy zechce to powstrzyma słońce przed codziennym wschodem. Pręgowiec odpowiedział, "Nie potrafisz tego uczynić". Na to niedźwiedzica, "Zaczekaj a zobaczysz". Pręgowiec nie był głupcem i powiedział, że zaczeka. "Słońce wzejdzie o czasie" stwierdził. Gdy tak się stało, pręgowiec zaśmiewał się z niedźwiedzicy i stroił sobie z niej żarty do czasu aż rozzłoszczona niedźwiedzica nie ruszyła w jego stronę. Pręgowiec uciekł w stronę swojej jamy, która była niedaleko. Gdy był tuż, tuż niedźwiedzica go dogoniła i prawie go pochwyciła swoją wielką łapą. Pręgowiec poślizgnął się i dzięki temu wpadł do nory. Nazajutrz pręgowiec wyszedł z nory, a na grzbiecie miał trzy pręgi, znaki po pazurach niedźwiedzicy, które to znaki nosi do dnia dzisiejszego.
KOBIETA I PIES NA KSIĘŻYCU
Legenda Irokezów
Pewna kobieta siedzi sobie na księżycu, zajęta haftowaniem przy pomocy kolców jeżozwierza. W pobliżu pali się ognisko, nad którym wisi kociołek z czymś wrzącym. Obok przysiadł duży pies, który nieustannie na nią spogląda. Od czasu do czasu kobieta wstaje, odkłada swoją pracę i miesza wrzącą ciecz w kociołku. Gdy to robi, pies szybko wypruwa jej pracę. I tak w kółko. Jak szybko kobieta coś wyhaftuje, tak szybko pies to wypruwa. Gdy kobiecie uda się w końcu ukończyć swoją pracę, w tej chwili nastąpi koniec świata.
DWANAŚCIE GWIAZD
Legenda Irokezów
Dwanaścioro dzieci bawiło się razem na trawie w pobliżu chat swoich ojców. Chciały pobawić się w coś nowego. Złapały się w kółku za ręce i zaczęły tańczyć, lecz nie skacząc wokoło, ale stojąc w miejscu. Podczas tańca śpiewały: "Tańczymy. Tańczymy". Rodzice patrzyli na nie i przysłuchiwali się. Wkrótce zauważyli, że stopy dzieci nie dotykają ziemi. Rodzice się przerazili i wybiegli z chat, aby powstrzymać swoje dzieci, lecz te były już wysoko ponad ich głowami i wznosiły się coraz wyżej ciągle śpiewając: "Tańczymy. Tańczymy". Wznosiły się, aż całkiem zniknęły z widoku. Później rodzice ujrzeli dwanaście gwiazd świecących zaraz ponad dachami ich chat. Jedno z dzieci oddaliło się odrobinę od okręgu, i odtąd jest gwiazdą nieznacznie bardziej oddaloną od środka koła niż inne.
STRZYŻYK
Legenda Irokezów
Kiedyś powiedziano chłopcu, że nie wolno strzelać do strzyżyków, ponieważ strzyżyk to dziwny ptak, jest trudny do trafienia i tajemniczy sam w sobie. Pewnego dnia chłopiec koło południa poszedł na polowanie. Wkrótce zobaczył strzyżyka i, chociaż go ostrzeżono, postanowił zapolować na niego. Wypuszczał strzałę za strzałą, ale w żaden sposób nie mógł trafić ptaka. Czasem ptak unikał strzał, a czasem odlatywał na inne drzewo. Wszystkie wysiłki chłopca spełzły na niczym. W końcu ukrył się za krzakiem i czekał dopóki nie będzie miał doskonałego celu, wtedy wypuścił strzałę. Ta tylko musnęła głowę ptaka, zadrapując skórę. Strzyżyk odleciał daleko z trzepotem. Chłopiec patrzył na niego póki nie zniknął za pniem drzewa w odległych zaroślach, wtedy szybko pobiegł za nim. Gdy dostał się w pobliże pnia usłyszał jęki i okrzyki bólu. Zajrzał za pień i ujrzał człowieka leżącego na ziemi, zwijającego się w wielkim bólu. Skóra na jego głowie została zraniona i broczyła krwią. Chłopiec strasznie się przestraszył, pobiegł do domu i opowiedział, co się wydarzyło. Ludzie pośpieszyli za nim, by pomóc rannemu człowiekowi, ale nie mogli znaleźć żadnego śladu obecności rannego. Strzyżyk odleciał. Od tego dnia Indianie nazywają strzyżyka, "ptakiem bez skalpu". Ptak zamienił się w człowieka, by uniknąć pochwycenia, kiedy został ranny i ogłuszony bólem.
HISTORIA STWORZENIA I ZNACZENIE MARZEŃ
Legenda Abenaki
Wielki Duch, w czasie nam nieznanym, rozejrzał się i nic nie zobaczył. Żadnych kolorów, żadnego piękna. Był to czas ciszy i ciemności. Nie było żadnych dźwięków. Niczego nie można było zobaczyć ani poczuć. Wielki Duch zdecydował się napełnić tę przestrzeń światłem i życiem.
Dysponując swoją wielką władzą, nakazał rozpocząć proces tworzenia. Rozkazał Tôlbie - Wielkiemu Żółwiowi, by wyszedł z wody i stał się lądem. Na skorupie żółwia Wielki Duch uformował góry i doliny. Ułożył też białe chmury na błękitnym niebie. Był bardzo szczęśliwy. Wtedy powiedział, "Wszystko jest gotowe. Napełnię to miejsce życiem." Myślał i myślał, jaki rodzaju stworzeń uczynić. Gdzie by żyli? Co by robili? Co by było ich celem? Chciał ułożyć doskonały plan. Myślał tak mocno, że się zmęczył i zasnął. Jego sen wypełniały marzenia o tym co chce stworzyć. Widział w swoim śnie dziwne rzeczy. Widział zwierzęta pełzające na czterech nóżkach, inne na dwóch. Latające, skrzydlate stworzenia, inne pływające i mające płetwy zamiast rąk i nóg. Były rośliny wszystkich kolorów, pokrywające wszędzie ziemię. Owady naprzykrzały się, psy szczekały, ptaki śpiewały, a ludzie odwiedzali jeden drugiego. Wszystko wydawało się nie na miejscu. Wielki Duch myślał, że miał zły sen. Pomyślał, że nic nie może być tak doskonałe. Kiedy Wielki Duch obudził się, zobaczył bobra ogryzającego gałąź. Zrozumiał, że świat z jego snu stał się rzeczywistością. Wszystko o czym śnił, ziściło się. Kiedy patrzył, jak bóbr robi dom i tamę, by stworzyć staw dla jego rodziny, zrozumiał, że każda rzecz ma swoje miejsce i cel w czasie, i nic nie pojawia się bez powodu. Ta historia była przekazywana z pokolenia na pokolenie. Uczy nas, że nie wolno kwestionować naszych snów, gdyż one tworzą nasze życie.
MIT O POWSTAWANIU
Legenda Abenaki
Przypis: Postać Kloskurbeh'a jest wzięta z Glooscap mitów Algonquin.
Abenaki, albo Wabanaki, są Indianami plemion Algonquin Maine i New Brunswick.
Pierwszy Manitou, Wielki Duch, stworzył Kloskurbeh, wielkiego nauczyciela. Pewnego dnia, kiedy słońce było w zenicie, młody chłopiec stał się Kloskurbeh'em. Wyjaśniał, że urodził się kiedy morze poruszyło się gwałtownie i wytworzyło wielką ilość piany, która ogrzała się w słońcu, stężała i rozpoczęła życie jako ludzki chłopiec.
Nazajutrz, znów w samo południe, nauczyciel i chłopiec powitali dziewczynę, która wyjaśniła, że pochodzi z ziemi, na której wyrosła zielona roślina, a ona jest jej owocem. Stąd Kloskurbeh, mądry nauczyciel, dowiedział się, że ludzie powstali z morza i ziemi. Nauczyciel podziękował Manitou i nauczył chłopca i dziewczynę wszystkiego, czego potrzebowali. Potem Kloskurbeh poszedł na północ do lasu, by pomedytować.
Gdy dzieci dorosły i stały się mężczyzną i kobietą założyły rodzinę i miały dużo, dużo dzieci. Niestety, było ich tak wiele, że rodzice nie potrafili ich wyżywić pomimo ciągłych polowań i zbierania w lesie owoców. Matka i ojciec smucili się, widząc swoje dzieci głodne. Pewnego dnia matka poszła do strumienia, i ciągle się smucąc weszła do niego. Gdy dotarła do środka strumienia, jej nastrój zmienił się zupełnie i napełniła się radością. Długi, zielony pęd wyrósł z jej ciała. Gdy kobieta wyszła ze strumienia, znów stała się nieszczęśliwa.
Później, ojciec spytał ją, co zdarzyło się w czasie, gdy on był zajęty zdobywaniem pożywienia. Matka opowiedziała całą historię. Potem powiedziała mężowi, by ją zabił, a jej kości zakopał w dwóch stertach. Ojciec, pomimo że rozumiał o co żonie chodzi, to zdenerwował się jednak i wiele jeszcze razy upewniał się czy kobieta tego chce. Było dla niego szokiem, że aby uratować dzieci, musi zabić żonę. Ona jednak upierała się przy swoim. Poszedł więc do Kloskurbeh po radę. Kloskurbeh stwierdził, że historia jest bardzo dziwna, i zaczął modlić się do Manitou, aby ten poradził co dalej robić. Manitou powiedział Kloskurbeh, że taka jest jego wola i ojciec musi zabić swoją żonę. Wtedy powiedział ojcu, że matka miała rację, to jest wola Manitou. Tak więc ojciec zabił żonę i zakopał jej kości w dwóch stosach tak jak o to prosiła.
Przez siedem księżyców, ojciec stał nad stosem kości i płakał. Pewnego ranka zauważył, że z jednego stosu wyrasta tytoń a z drugiego kukurydza. Kloskurbeh wyjaśnił mu, że jego żona tak naprawdę nigdy nie umarła, lecz, że będzie żyła wiecznie w tych dwóch zbiorach.
Od tego dnia, matka raczej wolałaby umrzeć, niż patrzeć jak jej dzieci głodują, a ta matka, która poświęciła się dla swoich dzieci, nadal karmi wszystkie inne. Od tej pory ludzie często zakopują na polu kukurydzy rybę, będącą prezentem i podziękowaniem dla pierwszej matki. Jest to także przypomnienie o tym, że wszyscy jesteśmy nierozłącznie związani z morzem i lądem.
JAK GLOOSCAP ZMIENIŁ COŚ ZŁEGO W COŚ DOBREGO
Legenda Abenaki
Kiedy Glooscap wyszedł z morza, wsiadł do swojego kanu, zrobionego z kamienia. Pływał w nim w miejscu, które teraz nazywamy St. John. Ścigał dwa olbrzymie bobry. Chciał powstrzymać je od przysparzenia jakichkolwiek kłopotów. Próbował zatrzymać je tam, gdzie dzisiaj jest Reversing Falls (Cofający się wodospad). Zbudował tamę , która powstrzymała bobry od przedostania się w górę rzeki. Ale bobry nadal próbowały pokonać przeszkody zastawione przez Glooscap'a i dalej podróżować w górę "Pięknej rzeki", która teraz zwie się Rzeką św. John'a.
Wtedy Glooscap wziął dwa kamienie i rzucił nimi w bobry. Jeden z kamieni poleciał daleko w górę rzeki i stał się wodospadem zwanym Niagara. Drugi kamień uderzył bobra, odbił się i poleciał s skalisty teren, zwany Plaster Rock. Do dziś na brzegu rzeki można spotkać czerwoną glinę, biorącą swój kolor od krwi bobra. Glooscap często używał złych zwierząt, by zrobić coś dobrego. Teraz mógł brodzić w dół i w górę Pięknej rzeki. Blisko Kingsclear, gdzie Glooscap wszedł z wody, na długo zanim została zbudowana Tama Mactaquac, istniały już płyty skalne, na których się podpierał by nie upaść. Na tych skałach pozostały jego ślady. Natomiast jego śnieżne rakiety, które tam pozostawił zamieniły się w Snowshoe Islands (Wyspa Śnieżnych Butów). To są wszystko poświęcone miejsca.
GLUSCABI I WIETRZNY ORZEŁ
Legenda Abenaki
Dawno temu, Gluscabi żył ze swoją babcią, Woodchuck, w małej chatce obok Wielkiej wody. Pewnego dnia, gdy Gluscabi spacerował, zobaczył kaczki pływające w zatoce.
"Myślę, że nadszedł czas, by pójść i zapolować na kaczki," powiedział. Wziął więc swój łuk i strzały i wsiadł do swego kanu. Zaczął pływać po zatoce, i w tym czasie zaśpiewał:
Ki yo wah ji neh
yo hey ho hey
Ki yo wah ji neh
Ki yo wah ji neh
W pewnej chwili mocniej powiało i wiatr zepchną kanu z powrotem na płyciznę. Jeszcze raz Gluscabi wypłyną na głębszą wodę, i znów zaśpiewał, lecz tym razem odrobinę mocniej:
KI YO WAH JI NEH
YO HEY HO HEY
KI YO WAH JI NEH
KI YO WAH JI NEH
Ale znów wiatr zdmuchnął go z powrotem na płytką wodę. Cztery razy próbował wypłynąć, lecz za każdym razem wiatr spychał go z powrotem. Nie był zbyt szczęśliwy z tego powodu. Wrócił do chaty swojej babci, ignorując kij pozostawiony przez babcię u drzwi a oznaczający, że babcia pracuje i nie chce, aby jej przeszkadzano.
"Babciu", spytał Gluscabi, "Jak pokonać wiatr?"
Babcia Woodchuck popatrzyła znad swojej roboty i rzekła, "Dlaczego chcesz to wiedzieć Gluscabi?"
Wtedy Gluscabi tak jak odpowiada każde dziecko na świecie na zadane mu pytanie, "Dlatego, że chcę".
Babcia Woodchuck popatrzała na niego. "Ach, Gluscabi, " powiedziała. "Kiedykolwiek zadajesz takie pytania, czuję, że będzie kłopot. I być może nie powinnam ci na nie odpowiadać. Ale Wiem, że jesteś bardzo uparty i nigdy nie przestaniesz pytać. Tak, więc odpowiem. Jeśli będziesz szedł zawsze twarzą do wiatru, dojdziesz do miejsca, gdzie stoi Wuchowsen."
"Dziękuję babciu," powiedział Gluscabi. Wyszedł przed chatkę i zwrócony twarzą do wiatru zaczął iść. Szedł przez pola i lasy, pomimo że wiatr wiał mocno. Szedł przez doliny i wzgórza, a wiatr wciąż był silny. Doszedł do wzgórza i zaczął pomimo coraz mocniejszego wiatru się wspinać. Wzgórza stały się górami a wiatr wiał i wiał. Był on tak silny, że zdmuchnął Gluscabi'emu mokasyny. Ale on był bardzo uparty i wciąż szedł pod wiatr. Teraz wiatr był tak silny, że zdmuchnął mu koszulę, lecz on szedł dalej. Potem wiatr zdmuchnął resztę jego ubrania, lecz nagi Gluscabi szedł dalej. Potem wiatr zdmuchnął mu włosy, potem brwi, ale Gluscabi kontynuował swoją podróż. Wtem wiatr stał się tak silny, że Gluscabi ledwie mógł ustać. Teraz musiał podciągać się na wystających korzeniach czy gałęziach. I wtem nas szczycie góry zobaczył wielkiego ptaka trzepoczącego skrzydłami. To był Wuchowsen, Wietrzny orzeł.
Gluscabi wziął głęboki oddech i krzyknął, "DZIADKU!".
Wietrzny orzeł przestał trzepotać i rozejrzał się wokoło. "Kto nazywa mnie Dziadkiem?" spytał. Gluscabi wstał. "To ja, Dziadku. Wszedłem tutaj, by ci powiedzieć, że wykonujesz świetną robotę tworząc wiatr." Wietrzny orzeł dumnie wyprężył pierś. "Masz na myśli to?" powiedział i zatrzepotał skrzydłami jeszcze mocniej. Wiatr, który zrobił był tak silny, że uniósł Gluscabi'ego w powietrze tak szybko, że ten nie zdążył niczego się przytrzymać.
"DZIADKU!!!" ponownie krzyknął Gluscabi.
Wietrzny orzeł przestał trzepotać i zapytał, "O co chodzi?".
Gluscabi wstał i podszedł do Wuchowsen'a. "Robisz bardzo dobrą robotę, tworząc wiatr, Dziadku. Tak uważam. Ale mi się wydaje, że mógłbyś to jeszcze lepiej robić stojąc o tam na szczycie."
Wietrzny orzeł spojrzał na wskazane miejsce. "Być może," powiedział, "ale jak się tam dostanę?"
Gluscabi uśmiechnął się. "Dziadku", powiedział, "Zaniosę cię. Zaczekaj tutaj."
Wtedy Gluscabi zbiegł z góry, aż do dużego drzewa zwanego basswood. Zerwał korę a ze znajdujących się pod nią włókien splótł mocny rzemień, który zaniósł do Wietrznego orła.
"Tak więc Dziadku," powiedział, "pozwól mi opleść ten rzemień wokół twojego ciała. Będę mógł dzięki temu cię łatwiej zanieść." Potem owiną rzemień ciasno wokół ciała Wuchowsen'a, tak unieruchomił mu skrzydła. "Teraz, Dziadku," powiedział Gluscabi, podnosząc Wietrznego orła, "Zaniosę cię w tamto miejsce."
Zaczął iść ku drugiemu szczytowi, i doszedł do miejsca, gdzie była duża szczelina. Gdy nad nią przechodził puścił rzemienie i Orzeł spadł do jej wnętrza gdzie zaklinował się do góry nogami.
"Teraz", powiedział Gluscabi, "nadszedł czas, by pójść i zapolować na kaczki."
Poszedł w dół góry. W tym czasie nie było zupełnie żadnego wiatru. Przez całą powrotną drogę nie powiał nawet najlżejszy wiaterek. Gdy tak wracał do chaty odrosły mu wszystkie włosy. Gdy był na miejscu nałożył piękną, nową odzież i nową parę mokasynów, wziął swój łuk i strzały, wrócił do zatoki i wszedł do swojej łodzi, by zapolować na kaczki. Gdy płyną zaśpiewał:
Ki yo wah ji neh
yo hey ho hey
Ki yo wah ji neh
Ki yo wah ji neh
Ale powietrze było bardzo gorące i szybko się spocił. Powietrze było tak gorące, że aż ciężko było oddychać, a nie wiał przy tym żaden wiatr. Wkrótce woda stała się brudna i śmierdząca. Na jej powierzchni wytworzyła się piana, którą trudno było pokonać. Nie podobało mu się to. Wrócił więc do chaty.
"Babciu", powiedział, " coś jest nie tak. Powietrze jest gorące, mocno się pocę, ciężko jest oddychać, brak jest wiatru. Woda jest brudna i śmierdzi. Pokrywa ją piana i nie mogę polować na kaczki.
Babcia Woodchuck popatrzyła na Gluscabi'ego. "Gluscabi", spytała, "coś ty narobił?"
Gluscabi odpowiedział tak jak odpowiada każde dziecko "Och, nic,".
"Gluscabi", powtórzyła Babcia Woodchuck, "Powiedz mi co zrobiłeś."
Wtedy Gluscabi powiedział jej o tym jak poszedł do Wietrznego orła i zatrzymał wiatr.
"Och, Gluscabi," powiedziała Babcia Woodchuck, "czy nigdy niczego się nie nauczysz? Tabaldak, Pan wszystkiego, ustawił Wietrznego orła na tej górze by robił wiatr, ponieważ potrzebujemy wiatru. Wiatr sprawia, że powietrze jest chłodne i czystrze. Wiatr przynosi chmury, z których pada deszcz myjący ziemię. Wiatr porusza wody, by utrzymywać je w świeżości i sprawia, że są słodkie. Bez wiatru, życie nie jest dla nas dobre, ani dla naszych dzieci i dzieci naszych dzieci.
Gluscabi skinął głowę. "Kaamoji, Babciu", powiedział. "Rozumiem."
I wyszedł z chaty. Poszedł z powrotem na górę gdzie był Wietrzny orzeł. Szedł przez pola, lasy, doliny i wzgórza. I było mu gorąco i nie mógł oddychać bo nie było wiatru. Doszedł do wzgórza i zaczął się wspinać. Było gorąco i parno. W końcu doszedł do góry, gdzie Wietrzny orzeł mieszkał. Podszedł do szczeliny i spojrzał w dół. Wuchosen, Wietrzny orzeł, leżał tam zaklinowany nogami do góry.
"Wujku?" powiedział Gluscabi.
Wietrzny orzeł popatrzył w górę. "Kto nazywa mnie Wujkiem?" spytał.
"To ja Gluscabi, Wujku. Jestem tu, na górze. Ale co ty tam robisz?"
"Och, Gluscabi," powiedział Wietrzny orzeł, "Bardzo niedobry, nagi człowiek bez włosów powiedział mi, że zabierze mnie na tamten szczyt, żebym mógł lepiej wykonywać swoją pracę. Związał moje skrzydła i podniósł mnie, a gdy przechodził nad szczeliną upuścił mnie i teraz jestem tu zaklinowany. I jest mi strasznie niewygodnie."
"Ach, Dziadku... to znaczy, Wujku, pomogę ci."
Wtedy Gluscabi zszedł w dół szczeliny. Wyciągnął z niej Wietrznego orła i rozwiązał go.
"Wujku", powiedział Gluscabi," robisz dobrą robotę, tworząc wiatr i dalej powinieneś to robić."
Wietrzny Orzeł popatrzał na Gluscabi i skinął głowę. "Wnuku", powiedział, "Dobrze mówisz."
Tak więc, od tej pory wiatr jest i zawsze będzie.
GLUSKABE ZMIENIA KLONOWY SYROP
Legenda Abenaki
Dawno temu, Stworzyciel uczynił i rozdał ludziom wiele prezentów, by było im łatwiej żyć. Stworzyciel sprawił, że życie ludzi z plemienia Abenaki było bardzo dobre, mieli dużo pożywienia, które uprawiali, i na które polowali. Drzewo klonowe było w tamtym czasie jednym z tych bardzo cudownych i specjalnych prezentów od Stworzyciela. Jego sok był tak gęsty i słodki jak miód. Wszystko, co musieli zrobić to oderwać koniec gałęzi i syrop płynął. W tych dniach Gluskabe chodził od wsi do wsi, by pilnować ludzi dla Stworzyciela. Pewnego dnia Gluskabe przyszedł do opuszczonej wsi. Wieś była zniszczona, pola były zapuszczone a ogień wygasły. Gluskabe zastanawiał się, co się tym ludziom stało. Rozejrzał się wokoło, gdy wtem usłyszał dziwny dźwięk. Gdy się wsłuchał, uświadomił sobie, że to był odgłos wielu jęczących ludzi. Jęczenie nie brzmiało jak jęk z bólu, ale bardziej jak zadowolenie. Gdy się zbliżył, zobaczył wielki i piękny klon. Gdy zbliżył się jeszcze bardziej zobaczył ludzi leżących pod drzewem z oderwanymi końcami gałęzi trzymanymi w pobliżu ust. Sączył się z nich wprost do ust syrop klonowy. Syrop ten utuczył ich tak bardzo, że zrobili się bardzo leniwi, tak leniwi, że nie chciało im się ruszać i nic robić. Gluskabe kazał im wstać i wrócić do wsi, rozpalić ogień i naprawić wszystko we wsi. Ale ludzie go nie słuchali. Powiedzieli, że wolą leżeć i spijać klonowy syrop. Kiedy Gluskabe doniósł o tym Stworzycielowi, ten zdecydował, że nadszedł czas by dać ludziom inną lekcję, lekcję która pozwoli im zrozumieć metody postępowania Stworzyciela. Stworzyciel pouczył Gluskabe, by napełnił klony wodą. Więc Gluskabe zrobił duże wiadro z kory brzozy i poszedł do rzeki, by nabrać wody. Dolewał wody i dolewał, aż syrop stał się jak woda. Niektórzy mówią, że wciąż dolewa wody do klonów przed każdą pełnią księżyca. Gdy Gluskabe skończył, po chwili ludzie zaczęli wstawać, ponieważ sok nie był już tak gęsty i słodki. Spytali Gluskabe "gdzie się podział nasz słodki napój?" On odpowiedział im, że tak już pozostanie. Powiedział im, że, jeśli chcą syropu, to będą musieli ciężko na niego zapracować. Sok będzie słodki tylko raz w roku z nadejściem wiosny. Pokazał też ludziom co robić aby uzyskać syrop. Należy wziąć wiadra z kory brzozy, by zebrać sok. Zasadzić las by zebrać sok. Rozpalić ogień by rozgrzać kamienie, które potem trzeba wrzucić do soku by go zagotować i zagęścić. Powiedział też, że raz w roku drzewa dadzą gotowy syrop, aby przypomnieć ludziom co stracili. Tak więc, ludzie w tym dniu wspominają lekcję jaką dał im Gluskabe i jak ciężko muszą pracować aby mieć swój ukochany syrop klonowy. Nialach!
JAK GLOOSCAP STWORZYŁ SUGARLOAF MOUNTAIN (GÓRY CUKROWO-CHLEBOWE)
Legenda Abenaki
Dawno temu, podczas lata ludzie żyli blisko brzegów rzek by mogli przyglądać się łososiom wędrującym w górę rzeki na tarło. Pewnego dnia, zauważyli, że łososie nie mogły się przedostać w górę rzeki. Tego dnia pojawiło się wiele olbrzymich bobrów, które zbudowały tamę na rzece Restigouche. Dlatego też łososie nie mogły dostać się do miejsca, w którym odbywały tarło. Ludzie bardzo się tym zasmucili! Wiedzieli, że jak łososie nie odbędą tarła to nie będą miały dzieci i nie będzie co jeść w zimie. Zwołali więc naradę. Na niej stwierdzili, że nie chcą powierzać rozwiązania tego zadania Glooscap'owi. Zdecydowali, że wypłyną w kanu, i będą walczyć z bobrami. Ludzie weszli do kanu i wypłynęli, ale kiedy zbliżyli się do bobrów, te zaczęły rozchlapywać wodę ogromnymi ogonami. Kanu i ludzie wywrócili się. Nie potrafili zniszczyć tamy. Bobry były zbyt wielkie. Wrócili na ląd by ponownie się naradzić. Postanowili wezwać Glooscap'a. Wtedy Loon był posłańcem Glooscap'a. Poprosili więc Loon'a by go zawołał. Loon żałobnymi dźwiękami zawołał Glooscap'a. Wołanie poniosła woda i wkrótce Glooscap przybył na grzbiecie swego wieloryba. Glooscap spytał, "Dlaczego mnie wezwaliście?" Opowiedziano mu wtedy o bobrach, tamie i o problemach łososia z tarłem. Powiedzieli mu, że przez to nie będą mieli co jeść w zimie. Glooscap wyszedł wtedy na środek tamy i uderzył ją swoją pałką. Gdy to zrobił tama rozleciała się na części. Jedna z nich stała się wyspą, którą teraz zwą Heron Island. Inna część, która odleciała daleko teraz jest zwana Bantry Point. Glooscap złapał przywódcę bobrów i rozhuśtał go wokoło siebie trzymając jego ogon. Gdy Glooscap go puścił, bóbr poleciał wiele mil i spadł zamieniony w skałę, dziś zwaną Sugarloaf Mountain (Góry cukrowo-chlebowe). Glooscap wrócił do pozostałych bobrów. Zaczął uderzać je po głowach, aż stawały się mniejsze i mniejsze. W końcu zmniejszyły się do wielkości takiej jak są dziś. Glooscap obiecał ludziom, że bobry w New Brunswick nigdy już nie urosną I nigdy nie zbudują tamy tak dużej, żeby powstrzymały łososia od tarła. Ludzie nigdy nie będą musieli się o to martwić.
OOCHIGEAS I NIEWIDZIALNY CHŁOPIEC
Legenda Abenaki
Była raz Malicete, indiańska wieś na brzegu jeziora na ziemi Wabanaki. W tej wsi żyły trzy siostry. Dwie starsze to, Oona i Abit, były śliczne i dumne, ale najmłodsza, zwana Oochigeas, była nieśmiała i prostoduszna. Wycierpiała dużo od samolubnych sióstr, ale pomimo upokorzeń nie nosiła do nich urazy. Ponieważ dziewczyny nie miały rodziców, otrzymywały mięso od myśliwych plemienia w zamian za wyroby ceramiczne. Jako, że świetnie sobie w tym radziły, szybko stały się najlepszymi twórcami ceramiki we wsi. A oto jak ją wykonywały. Oona, najstarsza, tkała kosz z gałązek jesionu, potem Abit wykładała go mokrą gliną. Na końcu, najmłodsza z dziewczyn, wypalała glinę w ogniu. Ponieważ glina powoli się wypalała, a wiatr często dmuchał żarem w twarz Oochigeas, z czasem jej włosy blisko głowy zostały osmalone a twarz ogorzała. I właśnie dlatego jej siostry kpiły z niej nazywając ją Oochigeas, co znaczyło "mała dziewczynka pokryta bliznami." Ponieważ Glooscap, Wielki Wódz znał wszystkich swoich ludzi, widział niedolę Oochigeas i żałował jej. Groźnie patrzył na okrucieństwo jej sióstr, jednak nie zrobił niczego by jej pomóc. I to było coś, czego jego służący, Marten, nie mógłby zrozumieć.
"Mój starszy bracie", powiedział Marten, "chociaż jest ona prosta, jej serce jest prawe. Może mógłbyś jej pomóc?"
"Jeszcze zobaczymy," powiedział Wielki Wódz w swej mądrości pokiwał głową. "Oochigeas musi wpierw sama sobie pomóc. Dobroć jest wielką cnotą, ale odwaga jest najważniejszą regułą mego ludu."
Tymczasem po drugiej stronie jeziora, odległej od z wsi, żył młody Indianin zwany Team. Posiadał on cudowną zdolność, mianowicie mógł stawać się niewidoczny. Dla innych był jak szelest liści w lesie, westchnienie wiatru w wierzchołkach drzewa, czy oddech powietrza na niebie. Jego imię oznaczało "łoś" i łoś był jego totemem, albo inaczej talizmanem, który dawał mu tą moc. Mając tę magiczną potęgę, Team nie potrzebował ani łuku ani strzał. Mógł po prostu iść i nie będąc ani widzianym, ani słyszanym, polować gołymi rękami. Pewnego dnia, siostra Teama zjawiła się we wsi.
"Mój brat jest zmęczony samotnym życiem," powiedziała ludziom. "Team poślubi pierwszą dziewczynę, która go ujrzy."
I choć nikt nigdy niw widział Teama, i nikt nie wiedział, czy jest on wysoki czy niski, gruby czy chudy, zwyczajny czy przystojny, to jednak wiedzieli o jego magicznej mocy i jego wielkich sukcesach w polowaniu. Dla Indian, którzy żyją z polowania, ktoś odważny, kto może mieć ile chce mięsa w swojej chacie, kiedy tylko zechce, był pełen podziwu. Był swego rodzaju księciem. I nic dziwnego, że każda panna we wsi zapragnęła stać się panną młodą Niewidzialnego Młodzieńca. Wszystkie niezamężne panienki chciały spróbować szczęścia, i jedna za drugą, odwiedzały chatę po drugiej stronie jeziora. I jedna za drugą wracały rozczarowane. W końcu pozostały tylko trzy siostry.
"Teraz moja kolej," powiedziała Oona. "Jestem pewna, że to ja go zobaczę."
"Może i tak!" fuknęła Abit. "Ale ja tak samo jak ty mogę go ujrzeć, czemu więc miałabyś iść pierwsza?"
"Jestem najstarsza!"
"Jestem pewna, że Team wolałby młodszą kobietę!". Dwie siostry wściekały się na siebie.
"Nie myśl, że ci pozwolę iść samej," oświadczył Oona gniewnie.
"Pójdziemy więc razem," powiedział Abit.
I tak też zrobiły. Ubrały się w najpiękniejsze stroje i ruszyły przez jezioro do chaty. Siostra Teama przywitała je uprzejmie i zaprowadziła do wigwamu by odpoczęły po podróży. Gdy nadszedł czas powrotu jej brata, zaprowadziła siostry nad brzeg.
"Czy widzicie mojego brata?" spytała. Obie dziewczyny przyglądały się niecierpliwie jezioru. Widziały nadpływające kanu, ale chociaż szybko płynęły po wodzie, to okazało się być puste! Nie widziały żadnych wioseł, ponieważ cokolwiek Team nosił lub używał, także stawało się niewidoczne.
Abit pomyślała sobie, że będzie udawać, a jej siostra i siostra Teama nigdy się nie zorientują. "Widzę go!" zapłakała. I Oona, nie chciała być gorsza i też krzyknęła, "Tak! Też go widzę!" Siostra Teama wiedziała, że co najmniej jedna z dziewczyn kłamała, ponieważ tylko jedna panna mogła zobaczyć jej brata i byłaby to jego przyszła panna młoda.
"Z czego zrobione są ramiączko jego bluzy?" spytała. Obie dziewczyny zastanowiły się chwilę. Wiedziały, że, Indianie używali garbowanej skóry lub łozinowych witek do wykonania ramiączek.
"Z pasków garbowanej skóry ", zgadywała Abit.
"Nie z łozinowych witek!" płakał Oona.
Siostra Teama zorientowała się, że żadna z sióstr nie zobaczyła jej brata i postanowiła ukarać je za ich nieuczciwość.
"Bardzo dobrze", powiedziała cicho. "Chodźcie do wigwamu i pomóżcie mi przygotowywać kolację dla mojego brata."
Dziewczyny zaniepokoiły się, bo nie wiedziały, która z nich dała poprawną odpowiedź, ale poszły za siostrę Teama by pomóc jej przygotować posiłek. Każda spodziewała się, że zobaczy Teama kiedy przyjdzie. Kiedy wszystko było gotowe, siostra Teama ostrzegła dziewczyny by nie siadały na miejscu jej brata ale pozostały na jej stronie ogniska. Wtedy, patrząc w górę, pozdrowiła brata, ale dziewczyny nie widziały go.
"Weź od mojego brata mięso", powiedziała do Abit, która rozglądała się skonsternowana. Gdy mięso było na ramieniu Teama, to było niewidoczne. Nagle, wielki kawał dziczyzny spadł z nikąd na palce Abit. Abit wrzasnęła i wybiegła z chaty krzycząc z bólu i strachu. Teraz siostra Teama kazała Oona, by wzięła mokre mokasyny jej brata i położyć koło ognia aby przeschły. Oczywiście Oona nie mogła tego uczynić. Para mokrych mokasynów przyleciała nagle żeglując w powietrzu i uderzyła ją w twarz. Wtedy Oona uciekła płacząc.
"Moja panna młoda jeszcze długo się nie zjawi," westchnął Team. "A te dziewczyny świetnie wyglądały."
"Cierpliwości, bracie. Musisz poślubić kogoś, kto jest odważny i prawdomówny, jak również śliczny a taki ktoś jeszcze nie przyszedł."
Abit i Oona wróciły do domu, by dać upust wściekłości i złośliwości na biednej Oochigeas. Aby uciec przed ich okrucieństwem, Oochigeas czmychnęła do lasu by tam, w odosobnionym miejscu, złagodzić ból jej serca łzami. Gdy przestała płakać, a jej duch uspokoiła się dzięki spokojowi lasu, Oochigeas zaczęła myśleć. Teraz, gdy jej siostry zawiodły, ona była jedyną dziewczyną we wsi, która nie spróbowała jeszcze zobaczyć Niewidzialnego Młodzieńca. Ale jeśli jej piękne siostry zawiodły, jaką szansę miała ona, biedna i przeciętna? Wielki myśliwy taki jak Team nie chciałby dziewczyny z bliznami za narzeczoną. Wszystko jedno, nadzieja wstąpiła w jej piersi. Jej serce zaczęło szybko łomotać na myśl o pójściu do chaty Teama. Nie miała żadnego pięknego ubrania, które mogłaby założyć. Jej siostry mogłyby spróbować zatrzymać ją. Ludzie śmialiby się. Jednak zebrała w sobie odwagę.
Oochigeas zebrała kawałki kory brzozowej i wycięła z nich suknię, czapkę i spodnie i zszyła razem z pomocą trawy. Odzież była sztywna i niezgrabna i trzeszczała przy każdym ruchu, ale nie przejmowała się tym. Potem poszła do domu i znalazła parę niepotrzebnych mokasynów Oona. Były o wiele za duże na jej małe stopy i musiała zawiązać je wysoko ponad kostkami nóg. Wyglądała naprawdę dziwnie, a jej siostry gapiły się na nią w zdumieniu.
"Dokąd idziesz w tym śmiesznym ubraniu?" spytała Oona.
"Idę do chaty Teama," odpowiedział Oochigeas.
"Co?! Ty głupia dziewczyno! Wracaj!"
"Och, pozwól jej iść," powiedziała Abit. "Pozwólmy ludziom ją zobaczyć a wkrótce wróci cała we łzach."
Droga Oochigeas biegła przez wieś i wszyscy krzyczeli i drwili w niej. "Wstyd, wstyd!", "Brzydula!" "Zobaczcie jak jej wypalone włosy sterczą spod czapki!" "Dlaczego ona nosi korę brzozy zamiast skór?" "Wróć, Oochigeas. Dokąd idziesz? Chcesz zobaczyć Teama?" I śmiali się tak mocno, że aż tarzali się po ziemi. Ale, chociaż jej serce płonęło ze wstydu, Oochigeas udawała, że nic nie usłyszy i szła dalej z głową wysoko uniesioną, dopóki nie była poza zasięgiem ich wzroku. Wtedy śpiesznie poszła przez las wzdłuż brzegu jeziora, nie myśląc co ją czeka. Niewątpliwie siostra Teama także ją wyśmieje. Jednak poszła dalej i w końcu doszła do chaty, gdzie zobaczyła siostrę Teama stojącą przy drzwiach.
"Przyszłam," powiedziała Oochigeas z trudem łapiąc oddech, "Przyszłam - zobaczyć Teama - jeśli mogę." I spojrzała błagalnie na siostrę Teama. "Wejdź i odpocznij", powiedziała siostra Teama delikatnie i Oochigeas prawie zapłakała na tą niespodziewaną dobroć, ale zdołała zachować godność, i tak doczekały zachodu słońca. Wtedy siostra Teama zaprowadziła ją nad jeziora.
"Czy widzisz mojego brata?" spytała. Oochigeas spojrzała i zobaczyła puste kanu. Usłyszała jak zanurzają się wiosła a woda rozbija się o burty, ale, chociaż przyglądała się z uwagą, nic więcej nie widziała. Szepnęła z niespokojnym sercem, "Nie, nie widzę go."
"Spójrz jeszcze raz", zachęcała siostra Teama, z litości, że dziewczyna dotychczas była prawdomówna. Oochigeas przyjrzała się jeszcze raz kanu i nagle wysapała.
"Och! Tak! Teraz go widzę!"
"Jeśli go widzisz," powiedziała siostra Teama szybko, "To z czego jest zrobione jego ramiączko?"
"Dlaczego jest ono zrobione z tęczy," zdumiała się Oochigeas i siostra Teama wiedziała, że jej brat znalazł swoją pannę młodą. Zaprowadziła dziewczynę z powrotem do wigwamu i zdjęła z niej jej brzydkie ubranie, wykąpała ją i ubrała ją w skóry łani, potem dała jej grzebień, by uczesała włosy.
"Niestety," pomyślała Oochigeas, "Mam tak niewiele włosów do czesania," ale gdy przeciągnęła grzebieniem po włosach, ujrzała ze zdumieniem, że te nagle odrosły i stały się długie i grube. Ponadto, blizny zniknęły z jej twarzy. Była piękna!
Wtedy przyszedł przystojny Team, śmiejąc się i krzycząc, "W końcu cię znalazłem, moją śliczną pannę młodą." I zaprowadził ją do miejsca w wigwamie przeznaczonego dla żony. I od tego dnia, Oochigeas, Team i siostra Teama, zamieszkali razem z dala od jej starego domu, w pokoju i szczęściu.
Dużo dalej, nad Blomidon, Glooscap popatrzał na Martena z mądrym uśmiechem. On cały czas wiedział, że Oochigeas była odważna pomimo jej łagodności i ta odwaga sprawiła, że to wszystkie stało się możliwe. Tak to było...
KRÓLIK ZAWIERA ROZEJM
Legenda Abenaki
Dawno temu, kiedy Glooscap rządził Wabanaki, żyły tam dwa żwawe zwierzęta, Wydra Keoonik i Królik Ableegumooch, które zawsze płatały sobie figle. Pewnego dnia, kiedy Keoonik pływał, Ableegumooch zwinął sznur z nanizanymi na niego węgorzami, który Keoonik zostawił na brzegu. Keoonik wyskoczył z wody i puścił się we wściekłą pogoń. Nie miał problemu z wyśledzeniem królika, gdyż ryby przy każdym skoku zostawiały na ziemi ślad. Jednak strasznie się zdziwił, gdy ślad nagle się urwał na polanie Stał zdumiały, jednakże, nagle ślad skończył się w lesie na polanie, gdzie przy małym ogniu siedziała stara kobieta.
"Kwah - ee, Noogumee," powiedział Keoonik, używając formy grzecznościowej w stosunku do starszej kobiety. "Widziałaś skaczącego królika ciągnącego sznur z węgorzami?"
"Królik? Królik?" wymamrotała stara kobieta. "Co to za zwierzę?"
Wydra wyjaśniła, że to było małe, brązowe, skaczące stworzenie z długimi uszami i krótkim ogonem.
"Nie widziałem takiego zwierzęcia," gderała starucha, "ale cieszę się przyszedłeś, ponieważ jest mi zimno i jestem chora. Proszę zbierz trochę chrustu na ognisko".
Będąc uprzejmym zwierzęciem, Keoonik poszedł spełnić prośbę staruszki. Gdy wrócił z chrustem, rozejrzał się dookoła zaskoczony. Stara kobieta zniknęła. Na miejscu, gdzie siedziała, zobaczył odcisk pośladków królika a odciski łap prowadziły wprost do lasu. Wtedy sobie przypomniał, że Ableegumooch potrafił zmieniać swoją postać i w ten sposób robił z innych głupka.
"A to nędzny królik!" rozpaczał Keoonik i ruszył w ślad za Ableegumooch. Tym razem trop zaprowadził go prosto do wioski Indian Penobscot, gdzie Keoonik zobaczył królika rozmawiającego z chudym i smutnym człowiekiem noszącym pióra wodza we włosach. Podstępna wydra wycięła mocny kij i ukryła się za drzewem. Niebawem, Ableegumooch nadszedł spacerując ścieżka w dół, jego pysk był zamyślony, a brwi zmarszczone.
Keoonik tylko na to czekał. Podniósł kij i walnął królika z głuchym odgłosem. Ableegumooch padł na trawę.
"To powinno cię nauczyć", z satysfakcją pomyślał Keoonik, i usiadł, by zaczekać aż królik się ocknie.
Niebawem Ableegumooch obudził się i rozejrzał się oszołomiony.
"Co zrobiłeś z moimi węgorzami?" spytał Keoonik.
"Dałem je Indianom", wymamrotał królik i z jękiem dotknął miejsce uderzenia na swojej głowie. "Po co mnie uderzyłeś, ty głupie stworzenie?"
"Ci Indianie głodują, Keooniku", powiedział królik. "Od wielu księżyców ktoś kradnie ich jedzenie."
"Wciąż to samo", gderał Keoonik, "To były moje węgorze".
Królik z determinacją uderzył swymi tylnymi nóżkami o ziemię
"Keooniku, musimy znaleźć rabusiów i ukarać ich!"
"My?" zdziwił się Keoonik.
"Tak, ty i ja," powiedział z mocą królik. "Zawrzyjmy rozejm, aż złapiemy złodziei".
Keoonik pomyślał sobie, że Ableegumooch był ostatnią istotą mogącą narzekać na ludzi kradnący jedzenie innym! Jednakże, zbyt współczuł plemieniu Penobscotsów.
"W porządku", zgodził się "Zawrzemy rozejm," i podali sobie ręce. Wtedy zaczęli iść w kierunku wsi by spytać wodza co mogliby zrobić, by pomóc, ale gdy byli już niedaleko, zobaczyli rozmawiające dwa inne zwierzęta. Były to łasica Uskoos i mysz Abukcheech, oboje tak kłopotliwi, że nawet ich rodziny nie chciały mieć z nimi nic do czynienia.
"Podsłuchajmy je", szepną Ableegumooch, pociągając Keoonika za drzewo.
"Znajdziemy tych rabusiów wodzu," powiedział Uskoos "O nic się nie martw".
"Możesz na nas polegać" ciągnął Abukcheech.
Ableegumooch szturchnął wydrę. "Słyszałeś?"
"Słyszałem," powiedział Keoonik. "Więc jednak Indianie nie potrzebują naszej pomocy."
"Tak sobie myślę…" powiedział królik.
"O czym? I, dlaczego szepczemy?"
"Ciii! Pomyślmy trochę Keooniku. Czy ty wiesz jak tych dwoje spędza czas? Śpią cały dzień a polują po zmroku".
"Wielu z nas tak robi", odpowiedział na to Keoonik.
"Dobrze, ale posłuchaj," powiedział królik. "Wszystkie futrzane ubrania w obozie zostały przeżute, rozdarte i popsute. Jakie zwierzęta to robią a potem sobie gdzieś idą?"
"Łasice i myszy", odpowiedział Keoonik natychmiast. "Bardzo dobrze. Pójdźmy za nimi i zobaczmy, co się zdarzy".
Tak więc, Keoonik i Ableegumooch, trzymając się poza zasięgiem wzroku, poszli za łasicą i myszą do dużej jamy w zboczu wzgórza, gdzie mieszkały inne myszy i łasice o złej reputacji. Wszystek pozdrowiły Uskoosa i Abukcheech i wysłuchali, co miały do powiedzenia. Królik i wydra, schowane za krzakiem jagody także słuchali.
"Udawaliśmy, że bardzo im współczujemy" powiedział ze śmiechem Uskoos "i jeszcze zobowiązaliśmy się im pomóc".
"Tak, teraz już nas nie będą podejrzewać" powiedział Abukcheech i wszystkie myszy i łasice zarechotały.
"Teraz nadszedł czas" powiedział Uskoos, "aby zawołać wszystkie zwierzęta i zaplanować podbój Penobscots. Ponieważ jesteśmy inteligentniejsi niż Indianie i zasługujemy na to by mieć wszystkie jedzenie dla siebie."
"Dobrze mówi!" wykrzyknięto wokoło.
"Jak przekonamy innych by do nas dołączyli?" spytał Abukcheech.
"Mniejsi będą się bali nam odmówić" oświadczył Uskoos. "Na innych użyjemy oszustwa. Powiemy im, że Penobscots planują zabić wszystkie zwierzęta na ziemi i będziemy musieli się przyłączyć żeby ich powstrzymać".
"Wtedy, wilki, niedźwiedzie i myszy nam pomogą" radował się Abukcheech, "wkrótce będziemy mieli wszystkich Indian na naszej łasce!"
Wydra i królik mogliby ledwie mogli uwierzyć w to, co usłyszały. Muszą ostrzec Indian.
"Chodź", szepnął Keoonik, ale królik tylko przykucnął, tam gdzie stał, napięty i nieruchomy. Po prostu chciało mu się kichać! Ableegumooch chciał kichnąć tak jak jeszcze mu się nigdy nie chciało, ale nie mógł tego zrobić, bo to by ich wydało. Spróbował więc się powstrzymać. Naciągną na nos swoją wargę, aż ten stał się podobnie jak oczy czerwony, lecz to nie pomogło.
"Aćchummmmmm!" kichnął wreszcie.
Natychmiast, łasice i myszy rzuciły się na Keoonika i Ableegumoocha i wywlokły ich z ukrycia.
"Szpiedzy!" warknął Uskoos.
"Zabij ich, zabij ich!" wrzasnął Abukcheech.
"Mam lepszy plan," powiedział Uskoos. "Zostaną naszymi pierwszymi członkami". I powiedział więźniom, że muszą się do nich przyłączyć, jeśli chcą przeżyć.
Biedny Ableegumooch. Biedny Keoonik. Oni woleli umrzeć, niż zrobić to czego chcieli złodzieje, przecież byli przyjaciółmi Penobscots. Ableegumooch otworzył usta, by przeciwstawić się nikczemnikom nie zważając na konsekwencje, ale jego usta tylko warknęły i zamknęły się. Usłyszał dziwny dźwięk, dźwięk fletu piszczącego z dala i wiedział, co to było. To był magiczny flet Glooscap i Wielki Wódz wysyłał Glooscapowi wiadomość.
Królik przypomniał sobie coś, co Glooscap mu powiedział dawno temu, na poły w żartach, na poły poważnie. "Ableegumooch" rzekł, "najlepszy sposób, by złapać węża to myśleć jak wąż!" Natychmiast królik zrozumiał. Stanął by pomyśleć jak myszy i łasice, czując chciwość i samolubstwo, które w nich było. Wtedy zaświtał mu plan.
"Bardzo dobrze", powiedział, "dołączymy do was. Ci Indianie na pewno są bardzo okrutni i nieuczciwi. Zasługują na najgorszy los. "Ale jeszcze wczoraj" zaczął Keoonik, lecz poczuł trącenie łokciem od Ableegumooch. "Mój przyjaciel i ja widzieliśmy wielki skład jedzenia ukryty w sekretnym miejscu, prawda Keoonik?"
"Och, tak, tak" wyjąkał Keoonik, zastanawiając się co to za sztuczka, którą szykował królik.
Łasice i myszy podskoczyły w obłąkane i podekscytowane. "Gdzie? Gdzie? Gdzie jest to miejsce?" dopytywały się.
"Zabierz nas tam natychmiast!" płakał Uskoos, oblizując usta.
"Oczywiście," powiedział Ableegumooch, idąc w stronę lasu. "Chodźcie za nami".
Abukcheech będący myszą nie dorastał im do pięt, ale Uskoos wkrótce pchał się do przodu. Każde zwierzę chciało być z przodu i w ten sposób szybko przemierzyli las, łąki, doliny i wzgórza, i w końcu sapiąc i chrząkając dotarli do dna trawiastego wzgórza. Ableegumooch wskazał na stos skał na szczycie.
"Tam znajdziecie bogactwo, którego szukacie" krzyknął. "Śpieszcie się, śpieszcie! Najlepsze dostaną ci, którzy będą pierwsi".
Wszystkie zwierzęta rzuciły się do biegu, chcąc być na górze pierwszym. Królik i wydra odsunęły się i patrzyli jak ten dziki tłum wspinał się w górę, wyżej i wyżej, aż nagle wszystkie te zwierzęta znalazły się na krawędzi urwiska z morzem głęboko poniżej. Te, które były pierwsze próbowały się zatrzymać, ale zostały zepchnięte przez tłum stłoczony z tyłu i jedne po drugich z krzykiem poleciały wprost do morza.
"No to" powiedział Keoonik, spoglądając z dreszczem poza krawędź klifu, "problem mamy z głowy".
"Tak, koniec z problemami Penobscotsów" powiedział królik. "Razem uratowaliśmy naszych przyjaciół od myszy i łasic, Keooniku, chodźmy do domu razem, w pokoju jak dobrzy sąsiedzi".
"Zgoda" powiedziała wydra, ale zaraz potem potknęła się i upadła na ziemię. To Ableegumooch podstawił mu nogę.
"To za uderzenie mnie w głowę!" zaśmiał się królik i pobiegł do lasu. Podnosząc się wściekły Keoonik pobiegł za nim krzycząc, "Tylko zaczekaj, aż cię złapię i oduczę cię płatać figle!". Tak oto ich rozejm zakończył się.
Glooscap, patrząc na nich, śmiał się z ich figli, ponieważ wiedział, że w ich psotach nie było żadnej złośliwości w stosunku do siebie czy Indian.
Jeszcze raz wszystko dobrze się skończyło.
HISTORIA BĘBNA
Legenda Abenaki
Zostało powiedziane, że kiedy Stwórca rozdzielał miejsce do mieszkania między wszystkie duchy, ci którzy mieszkali w pobliżu Matki Ziemi słyszeli dźwięki, głośne BUUUM dochodzące z niedaleka.
Stwórca nasłuchiwał, a dźwięk przybliżał się i przybliżał, aż znalazł się zaraz przy Nim. "Kim jesteś?" spytał Stwórca. "Jestem duchem bębna" padła odpowiedź. "Przyszedłem tu by poprosić Cię byś mi pozwolił wziąć udział w tym cudownym przedsięwzięciu". "Co takiego chcesz uczynić?" Zapytał Stwórca. "Chciałbym towarzyszyć śpiewom ludzi. Kiedy oni zaśpiewają z głębi swoich serc, zaśpiewam wraz z nimi, jak bym był biciem serca Matki Ziemi". Stwórca zgodził się i od tamtego czasu, bęben towarzyszy śpiewowi ludzi.
U wszystkich tubylczych ludów świata, bęben towarzyszy wszystkim śpiewom. To tak naprawdę ludzki śpiew zmusił bęben do pójścia z tą prośbą do Stwórcy, żeby pomóc ludziom by ich modlitwy i śpiew sięgnęły miejsc, których miały sięgnąć. Za każdym razem, dźwięk bębna przynosi spokój, strach, ekscytację, powagę, siłę, odwagę i spełnienie śpiewającym. To jest jak bicie serca matki dającej przyzwolenie dla nowego życia rodzącego się w jej ciele. Bęben przyciąga orła i wysyła go z wiadomością do Stwórcy. Zmienia ludzkie życie!
DZIWNY POCZĄTEK ISTNIENIA KUKURYDZY
Legenda Abenaki
Jakiś czas temu, zaraz po tym jak zostali stworzeni Indianie, pewien człowiek żył samotnie, z dala od innych. Nie znał ognia i jadł korzonki, korę i orzechy laskowe. Człowiek ten bardzo tęsknił za towarzystwem.
Zmęczyło go kopanie korzeni, stracił apetyt i przez kilka dni leżał marząc. Kiedy się zbudził, zobaczył kogoś stojącego w pobliżu i najpierw bardzo się przestraszył. Ale kiedy usłyszał głos obcego człowieka, jego serce uradowało się i szybko spojrzał na przybysza. Zobaczył piękną kobietę z długimi włosami! "Choć do mnie" wyszeptał. Ale ona nic nie uczyniła, a kiedy spróbował zbliżyć się do niej, uciekła. Śpiewał do niej o swojej samotności i błagał, by z nim została.
W końcu odpowiedziała, "Jeśli zrobisz dokładnie to co ci każę, zostanę z tobą".
On obiecał, że zrobi, co w jego mocy. Zaprowadziła go więc do miejsca, gdzie wszędzie była bardzo sucha trawa. "Teraz weź dwa suche kije," powiedziała mu, "i pocieraj nimi szybko o siebie trzymając je w trawie".
Wkrótce poleciała iskra. Trawa zapaliła się, a ona powiedziała: "Kiedy zajdzie słońce, weź mnie i przewlecz po spalonej ziemi".
"Och, nie zrobię tego!" wykrzyknął człowiek.
"Musisz zrobić to, co ci karzę" powiedziała ona. "Gdziekolwiek mnie pociągniesz, tam wyrośnie coś podobnego do trawy, i ujrzysz coś podobnego do włosów wystających spomiędzy listków. Wkrótce nasiona tej rośliny będą mogły ci służyć".
Człowiek zrobił to, co kazała mu piękna kobieta. A kiedy Indianie widzą jedwabiste włoski na kolbach kukurydzy, wiedzą, że piękna kobieta o nich pamięta.
MIT O STWORZENIU
Legenda Achomawi
Na początku wszędzie była woda. Niebo było jasne i bezchmurne. Kiedyś chmura uformowała się na niebie, urosła i zamieniła się w kojota. Wtedy powstała mgła, zgęstniała i stała się srebrnym lisem. Tak oto powstały pierwsze istoty. Zaczęły myśleć, wymyślili kanu i stwierdziły, "Pozostańmy tutaj, uczyńmy go naszym domem". Odtąd pływały na nim przez wiele lat, aż kanu się zestarzało i zmurszało a kojot i lis poczuli znużenie od tego ciągłego pływania wkoło.
"Idź już i się połóż", powiedział srebrny lis do kojota, a ten tak uczynił. Kiedy spał, lis uczesał jego włosy a to co wyczesał zbierał. Kiedy nagromadziło się tego dużo, zrolował wyczeski w rękach, rozciągnął i spłaszczył. Gdy to uczynił, położył to co powstało na wodzie aż przykryło ją całą. Wtedy pomyślał, "Powinny być drzewa", i drzewa się pojawiły. To samo zrobił tworząc krzewy, skały, kamienie. Powierzchnia wody obciążona kamieniami już nie falowała i nie marszczyła się tak jak wcześniej na wietrze. I w ten sposób uczynił coś dobrego, co stało się światem. Wtedy podpłyną kanu do brzegu świata.
Potem wrzasnął do kojota, "Obudź się! Toniemy!!!" Kojot obudził się i rozejrzał. Wokół miejsca gdzie leżał rosły wiśnie i śliwki, a w pobliżu ćwierkały świerszcze. I kojot natychmiast zaczął zbierać wiśnie i śliwki i łapać świerszcze.
Po pewnym czasie kojot spytał, "Gdzie my jesteśmy? Jak się tu znaleźliśmy?"
Srebrny lis odpowiedział, "Nie wiem. Po prostu się tu znaleźliśmy. Płynęliśmy, aż dopłynęliśmy do brzegu".
Lis wszystko wiedział, ale zaprzeczył, że zrobił świat. Nie chciał, by kojot wiedział, że świat był jego tworem. Wtedy lis powiedział, "Co robimy? Tutaj jest stała ziemia. Schodzę na brzeg i będę tu żył".
Więc wysiedli, zbudowali dom i zamieszkali w nim. Pomyśleli o stworzeniu innych istot. Po pewnym czasie, zrobili małe kije z jagodowych gałązek i oni cisnęli nimi na dach swojego domu. I nagle gałązki stały się różnymi istotami, ludźmi, ptakami, różnymi zwierzętami, rybami i jeleniami takimi jak dziś. Kuna została wodzem tych istot, a orlica wodzem wszystkich samic, jako że była siostrą kuny. To wydarzyło się w texcag - wa [słowo nieprzetłumaczalne].
Część istot poszło zapolować w pobliży domu. Zabili kilka jeleni, po czym przynieśli je do domu, by je zjeść. Do polowania używano wtedy strzał sosnowych z grotami z kory. Wiewiórka ziemna jako jedyna wiedziała gdzie można znaleźć obsydian, materiał do wyrobu grotów. Poszła tam by go ukraść.
Poszła nad Jezioro Szamanów, gdzie w wielkim domu żyła stara obsydianowa istota. Wiewiórka weszła do domu, niosąc ze sobą kosz z korzonkami, którymi poczęstowała istotę. Ta polubiła je tak bardzo, że wysłała wiewiórkę by nakopała więcej korzonków. Gdy wiewiórka była zajęta kopaniem nadszedł Niedźwiedź Grizzly i powiedział "Usiądź! Pozwól mi usiąść na twoim kolanie i nakarm mnie korzonkami".
Tak więc wiewiórka usiadła i nakarmiła niedźwiedzia i nagle go spytała czy się boi zjadać nie swoje? Wtedy Grizzly powiedział, "Matka obsydianowej istoty dała korzonki wszystkim" i odszedł.
Wiewiórka wróciła do domu, ale miała mało korzeni, gdyż niedźwiedź zjadł ich tak dużo. Oddała to, co zostało staremu i powiedział mu, co niedźwiedź powiedział o nim i jak zrabował korzenie. Wtedy Stary rozgniewał się. "Jutro tam pójdziemy," powiedział, a potem poszli spać.
Rano wcześnie zjedli śniadanie i poszli. Stary powiedział, żeby wiewiórka poszła i nakopała więcej korzonków, a sam poczeka na Grizzly. Wiewiórka poszła po korzonki, a gdy napełniła kosz nadszedł niedźwiedź i powiedział, "Nakopałeś to wszystko dla mnie. Siadaj!" wiewiórka usiadła i nakarmiła łapą Grizzly. Wtedy podeszła Obsydianowa istota. Niedźwiedź wstał gotowy do walki, starał uderzyć się starego a ten nastawił się na uderzenie. Okazało się, że niedźwiedź wyszarpną sobie samemu kawałek ciała. Walka toczyła się dalej, aż Grizzly rozszarpał się na strzępy i nie padł martwy. Wtedy wiewiórka i stary poszli do domu, rozpalili ogień i zjedli korzonki.
Rano stary zbudził się i usłyszał, że wiewiórka jęczy. "Jestem chora", powiedziała. "Jestem potłuczona, gdyż tamten wielki zwierz usiadł na mnie. Jestem naprawdę chora". Staremu zrobiło się przykro, lecz wiewiórka robiła z niego głupca. Po chwili stary powiedział, "Pójdę i nazbieram chrustu". A do siebie, "Zobaczę czy przypadkiem nie udaje. To są bardzo sprytna stworzenia".
Poszedł do lasu i sobie pomyślał, "Lepiej wrócić i zobaczyć, co się stanie."
Wrócił więc i zajrzał do domu, wiewiórka najpierw leżała cicho, ale po chwili jęknęła i zwymiotowała coś zielonego. "Ona jest naprawdę chora," pomyślał stary i odszedł, by nazbierać chrustu. Lecz wiewiórka naprawdę udawała, ponieważ chciała ukraść obsydian. Gdy stary odszedł wiewiórka wstała, wycięła ze ściany nóż i gotowe groty do strzał z obsydianu, schowała je do tobołka i uciekła z nimi.
Kiedy stary wrócił niosąc ciężką kiść chrustu, wszedł do domu, zobaczył, że nie ma wiewiórki i od razu rzucił chrust i pobiegł za zbiegiem. Prawie złapał ją, gdy wiewiórka wskoczyła do dziury. Gdy do niej podszedł ta rzuciła piachem w oczy starca, który kopał próbując wydostać wiewiórkę z jamy. Wtedy wiewiórka wyskoczyła i uciekła. Stary znów za nią popędził, ale wiewiórka znów wskoczyła do dziury i gdy stary znów ją zgubił, poddał się i poszedł do domu.
Wiewiórka przeszła przez rzekę i zostawiła tobołek z grotami do strzał w domu i usiadła na swoim siedzisku. Wiewiórka mieszkała wtedy z kokonem. Gdy wróciła jej współlokator spytał, "Gdzie byłaś?"
Wiewiórka odpowiedziała, "Poszłam i wycięłam nóż i trochę dobrych grotów do strzał, bo przecież takich nie mamy".
Wtedy inni przyszli z jeleniami z polowania. Gdy ugotowali mięso, położyli je w bryłach na ogniu. Wtedy wiewiórka i kokon pocięły bryły na cienkie kawałki by lepiej upiec mięso. Zobaczyła to łasica i spytała skąd mają taki świetny nóż. Rano wiewiórka poszła i przyniosła paczkę grotów do strzał, które schowała i przekazała je wilkowi. Wtedy on wsypał groty na ziemię i rozdał je wszystkim. Każdy przymocował nowe groty do strzał, a stare z kory wyrzucili. Gdy poszli na polowanie, upolowali wiele, wiele jeleni.
STWORZENIE TĘCZY
Legenda Achomawi
Sześćdziesiąt małych pajączków zadrżało podczas snu. Śnieg padał każdego dnia przez wiele miesięcy. Wszystkim zwierzętom było zimno, były głodne i przestraszone. Zapasy żywności prawie się pokończyły. Nikt nie wiedział, co robić. Niebieska sójka i czerwonogłowy dzięcioł śpiewali i tańczyli dla Srebrnoszarego Lisa, który płynął ponad chmurami. Odkąd Srebrnoszary Lis, twórca wszystkiego, stworzył świat, śpiew i taniec, sójka i dzięcioł spodziewali się odpowiedzi ze strony błękitnego nieba na to co się działo. Ale śnieg padał dalej.
W końcu zwierzęta zdecydowały się spytać kojota. "Kojot żył od bardzo dawna, prawie od początku. On mógłby wiedzieć jak dotrzeć do Srebrnoszarego Lisa". Poszli więc do jaskini, gdzie spał kojot, opowiedzieli mu o kłopotach i poprosili o pomoc. "Grrrrowwwlll... odejdźcie," gderał kojot "pozwólcie mi się zastanowić". Kojot wytknął głowę na zewnątrz z myślą, że będzie ją trzymał na mrozie, dopóki czegoś nie wymyśli. Próbował śpiewać skowycząc, głośno wył mając nadzieję, że Srebrnoszary Lis go posłyszy. Kojot śpiewał i śpiewał, ale Srebrny Lis nie słyszał go, albo nie chciał. Ostatecznie, to psoty kojota, gdy świat był nowy, spowodowały, że Srebrnoszary Lis odszedł do chmur.
Kojot pomyślał, że lepiej będzie jak jeszcze się zastanowi, co robić. Nagle ujrzał pajęczycę huśtającą się zawzięcie na jedwabnej nitce, na szczycie najwyższego drzewa w lesie. "Pajęczyca żyje na ziemi bardzo, bardzo długo" pomyślał kojot. "Ona jest bardzo mądra. Spytam ją co robić." Kojot skoczył ponad drzewa i nastawił uszy w kierunku pajęczycy. "Pajęczyco, o mądra tkaczko, o ty najzdolniejsza", zawołał kojot swoim najsłodszym głosem, " wszyscy jesteśmy zmarznięci i głodni. Każdy się boi, że ta zima nigdy się nie skończy. Srebrnoszary Lis niczego nie zauważa. Czy możesz nam pomóc?" Pajęczyca zakołysała swoim świecącym ciałem w tą i z powrotem, myśląc i myśląc. Jej osiem czarnych oczu zaiskrzyło się gdy w końcu znalazła odpowiedź, "Wiem jak dotrzeć do Srebrnoszarego Lisa, kojocie, ale ja tego nie mogę zrobić. Każdy będzie musiał pomóc. Będziesz potrzebował także dwójki moich najmłodszych dzieci. Oni są mali i świecą jak puch dmuchawca i najszybciej przędą u mnie w rodzinie". Pajęczyca zawołała tą dwójkę. Prządźcieeee! Prządźcieeee! Dzieci szybko przybyły, przędąc swoimi ośmioma małymi nóżkami. Dla tej dwójki pajęczych braci było to jak zabawa. Pajęczyca powiedziała, "Moje drogie dzieci, czy jesteście gotowi na wielką przygodę?" "Tak! Tak!" zawołały pajączki. "Jesteśmy gotowi!" Pajęczyca opowiedziała im swój plan i pajączki ruszyły z kojotem w drogę. Nie uszli daleko, gdy napotkali dwóch braci będących białonogimi myszkami, szukającymi nasion do jedzenia. Kojot powiedział im o planie pajęczycy. "Czy pomożecie?" spytał. "Tak! Tak! Pomożemy!" pisnęły myszki i wszyscy poszli dalej w stronę góry Mount Shasta, aż spotkali pana łasicę, głodnego i chudszego niż zwykle. Kojot opowiedział łasicy o planie. "Pomożesz nam?" spytał. "Oczywiście," odparła łasica, dołączając do ich grona. Niedługo spotkali czerwoną lisicę wyczesującą swój duży i puszysty ogon na krzakach. "Pomożesz nam?" spytali "oczywiście, że pomogę" odparła lisica. Wtedy zajęczyca wystawiła z norki głowę, "Ja także z wami pójdę" powiedziała, drżąc pomimo swego grubego futra.
Wszystkie zwierzęta ruszyły razem na szczyt Mount Shasta z trudem wspinając się. Śnieg przestał padać, ale niebo było nadal zachmurzone. Na szczycie Mount Shasta, kojot szczeknął, "Niech nasi dwaj najlepsi łucznicy wystąpią naprzód?" Bracia myszki dumnie wystąpiły trzymając małe łuki.
"Niech wszyscy posłuchają", szczeknął kojot. "Jeśli któryś z nas będzie niezdecydowany, plan pajęczycy zawiedzie. Aby wejść w chmury do Srebrnoszarego Lisa, każdy musi pragnąć tego z całego serca. Musimy poświęcić temu zadaniu nasze myśli, nasze sny, naszą siłę i nasz śpiew. Teraz wy małe myszki chcę, byście wypuściły strzały dokładnie to sam miejsce na niebie." Zwracając się do innych, kojot powiedział, "dzieci pająka, uprzędźcie jedwab tak szybko jak możecie, ty łasico, myszki, lisico i króliczyco zaśpiewajcie. Musimy zaśpiewać z całej mocy, bo inaczej pająkom nie uda się wykonać swojego zadania" "Raz" zawołał kojot. Wszyscy gotowi? "Dwa!" Zwierzęta wciągnęły głębokie oddechy. Myszy naciągnęły cięciwy. "Trzy!" Dwie strzały strzeliły prosto i wbiły się w to samo miejsce w chmurach. "Pi, pi! Pi, pi!" zaśpiewały myszki. Lisica zaskowyczała. "Chauuuuu!" zaśpiewał kojot. Króliczyca potrząsnęła swą magiczną łapką. Łasica uderzył w bęben ze skóry łosia. Pająki szybko przędły swoimi nóżkami długie liny. Zwierzęta zaśpiewały, a trąba powietrzna stworzona z ich śpiewu uniosła pajęcze liny i przyczepiła je do strzał utkwionych w chmurach. Wtedy pajączki szybko popędziły w górę po linach. Przez cały ten czas, na dole reszta zwierząt dalej śpiewała, grzechotała i bębniła. Pajączki dotarły do chmur. Srebrnoszary Lis dostrzegł je i zapytał, "Skąd się tu wzięliście?" Pajączki nisko się ukłoniły i powiedziały, "O Srebrnoszary Lisie, przynosimy pozdrowienia od naszej matki, pajęczycy i wszystkich stworzeń ze świata poniżej. Przyszliśmy spytać, czy pozwoliłbyś słońcu znów zaświecić. Cały świat jest zamarznięty. Wszyscy są głodni. Każdy boi się, że wiosna nigdy nie wróci". Byli tak grzeczni i szczerzy, że Srebrnoszary Lis stał się delikatny i spytał, "Jak wam się udało tu dostać?" Pajączki odpowiedziały "Posłuchaj, czy słyszysz śpiew? Czy słyszysz bębnienie i grzechotanie?" Srebrnoszary Lis usłyszał bęben, grzechotkę i śpiew zwierząt. Kiedy pajączki skończyły opowiadać swoją historię, Srebrnoszary Lis był bardzo zadowolony. "Jestem szczęśliwy, kiedy stworzenia łączą się we wspólnym wysiłku. Jestem zadowolony, słysząc, że kojot także pomaga. Wasza matka, pajęczyca, wymyśliła dobry plan. Aby nagrodzić wasz trud, uczynię znak, by pokazać, że niebo się przejaśni. Wy dwaj możecie pomóc.
"Pierwszy obraz, niech słońce jasno zaświeci", zawołał Srebrnoszary Lis. Pajączki skupiły się mocno i zobaczyły słońce wysyłające ogniste promienie we wszystkich kierunkach. "A gdy promienie słońca spotkają wilgotne powietrze" zaśpiewał Srebrnoszary Lis, "niech się pojawi czerwona wstęga, czerwona jak głowa dzięcioła, obok wstęga niebieska jak błękitna jest sójka. I pajączki ujrzały czerwoną i niebieską wstęgę. Srebrnoszary Lis śpiewał dalej i pośrodku, pojawiły się wstęgi pomarańczowa, żółta i zielona! Przed oczami pajączków pojawił się piękny, kolorowy łuk biegnący ponad chmurami przez całe niebo. To była pierwsza tęcza.
Tymczasem, poniżej na dole, pod chmurami, zwierzęta były tak zmarznięte, głodne i zmęczone, że przestały śpiewać i bębnić. Pajęczyca zatęskniła za swoimi dwoma najmłodszymi dziećmi. Każdego dnia tęskniła coraz bardziej. Winiła za to kojota. Inne zwierzęta czuły podobnie. Kojot tymczasem czuł się samotny, cichy i smutny. Powyżej, na chmurach, pajączki odpoczywały. Ich nóżki bolały a umysły były zmęczone. Srebrnoszary Lis powiedział, "Zrobiliście to o co prosiłem, teraz zachowajcie to w sekrecie. Będzie to trudne, więc dam wam za to specjalną nagrodę. Gdy rano będzie wilgoć a słońce zacznie świecić, zrozumiecie co miałem na myśli". Wtedy pajączki obróciły się i zbiegły tak szybko jak mogły z powrotem na dół do swojej matki. Pajęczyca płakała z radości i objęła swoimi nóżkami swoje najmłodsze pociechy. Ich pięćdziesiąt osiem sióstr i braci skoczyło do góry ze szczęścia. Wszystkie zwierzęta zebrały się, wokoło by usłyszeć historię pajączków. Kiedy pajączki skończyły opowiadać, krzyknęły, "Popatrzcie w górę!" Każdy popatrzył w górę. Chmury odleciały na bok. Na niebie pojawił się most łączący je z ziemią. Most w kształcie kolorowego łuku. Była to pierwsza tęcza.
Słońce zaczęło ogrzewać ziemię. Pachnące trawy wyrosły spod topniejącego śniegu. Skowronek dmuchnął w swój srebrny, wiosenny gwizdek, a dźwięk poniósł się przez dolinę, budząc do życia strumienie i rzeki. Kojot wyszedł z ukrycia, pobiegł na najbliższe wzgórze i zawył długo i radośnie. Zwierzęta rozpoczęły wielkie świętowanie, by uhonorować tęczę.
Odtąd, po deszczu, kiedy słońce wychodzi, kropelki rosy na pajęczynie świecą tworząc małe tęcze. To jest specjalna nagroda dla pająków. Każdy się o tym może przekonać.
NIEBIESKA SÓJKA, JASZCZURKA I NIEDŹWIEDZIE GRIZZLY
Legenda Achomawi
Kilka niedźwiedzi grizzly mieszkało niedaleko domu niebieskiej sójki i jaszczurki. Ci drudzy mieli pod dostatkiem wszelkiego jedzenia. Grizzly jadły tylko żołędzie i musiały chodzić do sąsiadów po łososia czy inne mięso. Pewnego razu jeden grizzly poszedł tam o zachodzie słońca, usiadł i powiedział, "Zostałem przysłany po resztki" wtedy sójka powiedziała, "w porządku, weź trochę łososia", i jaszczurka dała niedźwiedziowi mnóstwo ryb. Kiedy niedźwiedź wrócił do swoich, ci rzekli, "Oni zawsze dają nam dużo jedzenia". Rano inny grizzly poszedł i wrócił z ogromnym koszem orzechów laskowych, a wieczorem jeszcze inny poszedł i dostał dużo nasion słonecznika. W ten sposób sójka i jaszczurka rozdały cały zapas jedzenia, które miały i zaczęły głodować. Jaszczurka, jednakże, przewidziała, że to może się zdarzyć, więc schowała dziesięć łososi pod swoją poduszką, kiedy sójka poszła po drewno na opał. Kiedy zapas jedzenia został rozdany, jaszczurka wyjęła schowaną rezerwę i razem z sójką odżywiali się tym przez jakiś czas. Natomiast niedźwiedzie grizzly, które wyprosiły dużo jedzenia, ucztowały gdy tamci głodowali. Niedźwiedzie miały nadzieję, że sójka i jaszczurka umrą z głodu.
Niebieska sójka wkrótce stała się bardzo słaba, ale jaszczurka nadal mogła się poruszać. Pewnego dnia jaszczurka wzięła trochę żaru z piecyka, zamknęła wylot dymu, wzięła nóż i podkradła się do domu niedźwiedzi, które już w tym czasie spały. Jaszczurka rozejrzała się i zobaczyła dużo ukrytego przez niedźwiedzie jedzenia. Wtedy podkradła się do największego niedźwiedzia i wycięła jego serce i inne narządy. Potem ściągnął z niego skórę, podczas gdy inne grizzly ciągle spały. Jaszczurka szybko upiekła wątrobę w żarze i zjadła ją, a potem idąc na szczudłach, żeby grizzly nie rozpoznały jej śladów, wróciła do domu z całym mięsem z niedźwiedzia i koszem żołędzi. Gdy wróciła sójka ledwo żyła. Jaszczurka ugotowała mięso i nakarmiła ją. Sójka nabrała sił i teraz oboje mogli jeść przez całą prawie noc.
Rano niedźwiedzie obudziły się i zobaczyły, że brak jednego z nich, ale pomyślały, że pewnie dopiero co gdzieś wyszedł. Nie zmartwiły się więc, rozpaliły ogień by się ogrzać. Jaszczurka i sójka tym czasem siedziały cicho w domu i nigdzie nie wychodziły. Kilka razy jaszczurka robiła to samo, zabijała jednego niedźwiedzia, aż zabiła cztery z nich, po dwa po każdej stronie drzwi, przy których spały. Grizzly niczego nie podejrzewały, nie sądziły, że coś się dzieje, ponieważ były pewne, że zarówno jaszczurka jak i sójka nie żyją. W ten sposób jaszczurka i błękitna sójka przetrwały zimę.
KOJOT I CHMURA
Legenda Achomawi
Kojot i chmura urządzili sobie wyścig. Chmura wspólnie z burzą założyła się z kojotem i piękną pogodą. Zaczęli daleko na południu. Na początku kojot prowadził. Potem chmura spowodowała, że przed kojotem wyrosły drzewa owocowe wszelkiego rodzaju. Kojot gdy spojrzał za siebie i zobaczył, że chmura jest daleko z tyłu, zatrzymał się by zjeść trochę owoców. W tym czasie chmura ukończyła wyścig i wygrała. Wygrała też zakład i dlatego teraz mamy burze zimową porą.
TWORZENIE I DŁUGOWIECZNOŚĆ
Legenda Achomawi
Kojot zaczął tworzyć ziemię, a orzeł to udoskonalał. Kojot wszystko projektował swoją łapą, ale orzeł wciąż skarżył się nie było takiej góry, która by była jego godna. Więc kojot stworzył wzgórza, ale one nie były wystarczająco wysokie. Dlatego też orzeł stworzył na nich wielkie granie. Gdy orzeł nad nimi latał, pióra, które mu wypadły, ukorzeniły się i przemieniły w drzewa, a ich haczyki krzakami i innymi roślinami. Kojot i lis stworzyli wspólnie człowieka. Pokłócili się wtedy o to czy powinni pozwolić człowiekowi żyć wiecznie czy nie.
Kojot powiedział, "Jeśli będą chcieli umrzeć, pozwolimy im umrzeć".
Lis powiedział, "Ale jeśli zechcą z zmartwychwstać to też im pozwolimy".
Ale moc kojota była silniejsza i nikt nigdy nie zmartwychwstał. Kojot też wprowadził ogień do świata, ponieważ Indianie marzli. Musiał podróżował daleko na zachód, do miejsca, gdzie był ogień, by trochę go zabrać i przynieść z powrotem w swoich uszach. Rozpalił ogień w górach a Indianie, gdy zobaczyli dym, poszli tam i każdy zabrał dla siebie trochę ognia.
RYBOŁÓW I CÓRKA SŁOŃCA
Legenda Achomawi
Rybołów żył kiedyś w River Pit. Zimą, gdy słońce podróżowało po niebie, zostawiało swoją córkę w domu, latem, zabierało ją ze sobą. Słońce nie chciało, by jego córka poślubiła kogoś biednego i zwyczajnego, ale kogoś wielkiego, jak kuna, wilk czy kojot. Rybołów złościł się na słońce, że w ten sposób myśli o takich jak on, poszedł więc do oceanu, ku miejscu gdzie mieszkało słońce. Była zima i córka słońca leżała w koszu w domu. Rybołów porwał ją i zaniósł na tyły domu kojota, gdzie ją ukrył. Wszystko to uczynił w ciągu jednej nocy.
Następnego ranka słońce nie mogło znaleźć córki i nie wiedziało, gdzie się podziała. Tego rana rybołów wziął kosz ze słoneczną córką i położył ją pod skałami na bagnach. Ukrył ją tak by słońce jej nie odnalazło.
Słońce szukało wszędzie. W powietrzu i na ziemi, ale nigdzie nie mogło znaleźć córki. Wezwało wtedy wszystkie istoty, które dobrze nurkowały i pływały w wodzie, myśląc, że córka została ukryta gdzieś w wodzie. Szukano wszędzie, aż poszukiwacze przyszli do Pit River. Każdy przeszukiwał swój odcinek. Zimorodek dostał zadanie przeszukania bagien. Nagle zorientował się, że widzi coś pod wodą. Zaczął się uważnie przyglądać.
Wielu poszukiwaczy chodziło wzdłuż rzeki, szukających córki słońca, z marnym skutkiem. Zimorodek napełnił swoją fajkę, zapalił ją i wydmuchnął dym ku wodzie. Jako, że był wielkim szamanem, nagle woda stała się bardziej przejrzysta. Wtedy zszedł ku miejscu gdzie coś widział, by się lepiej przyjrzeć. Wszyscy podekscytowali się myślą, że znajdzie jakiś ślad. Zimorodek podszedł, usiadł, znów zapalił fajkę i wydmuchnął dym w wodę. Po chwili wstał, zgasił fajkę i odłożył ją. Wziął długi kij, stanął nad wodą, włożył kij do wody, poruszał nim aż zahaczył kosz i go wyciągnął. Nadeszło słońce, rozsupłało kosz, wyjęło córkę, umyło ją, i ułożyło ją obok siebie. Następnie zapłaciło każdemu, kogo wynajęło. Część zapłaty była w muszlach.
Zimorodek powiedział, że to rybołów schował kosz z córką. Słońce zarzuciło kosz na plecy i udało się w drogę powrotną do domu. Było tak szczęśliwe z odzyskania dziecka, że nie uczyniło rybołowowi żadnej krzywdy za to, co uczynił.
DZIEWCZYNA NIEBIESKIE ZIARNO I NADEJŚCIE ZIMY
Legenda Acoma
Dziewczyna niebieskie ziarno była najmłodszą z sióstr panien zbożowych. Indianie Pueblo bardzo ją kochali i kochali przepyszne niebieskie zboże, które im dawała przez cały rok. Była nie tylko piękna, ale także bardzo łagodna. Przynosiła pokój i szczęście Indianom Pueblo.
Pewnego zimnego, zimowego dnia, Dziewczyna niebieskie ziarno wyszła, by nazbierać drewna na opał. Zwykle tego nie robiła. Gdy była poza domem zobaczyła Zimowego Katsina. Zimowy Katsina jest duchem, który sprowadza zimę na ziemię. Nosił niebiesko-białą maskę i oddychając, dmuchał zimnym wiatrem. Kiedy Zimowy Katsina zobaczył dziewczynę natychmiast ją pokochał.
Zaprosił ją, do swojego domu i ona musiała z nim pójść. Wewnątrz domu zimowy Katsina zablokował okna lodem, a drzwi śniegiem i w ten sposób uwięził dziewczynę. Chociaż Zimowy Katsina był bardzo dobry dla dziewczyny i kochał ją bardzo, dla niej życie z nim było przepełnione smutkiem. Chciała wrócić do własnego domu by dalej sprawiać, by niebieskie zboże rosło dla Indian Pueblo.
Pewnego dnia Zimowy Katsina poszedł wypełniać obowiązki, dmuchać zimnym wiatrem i rozrzucać śnieg na wzgórzach i dolinach. Kiedy poszedł, dziewczyna odrzuciła śnieg spod drzwi i wyszła na zewnątrz w poszukiwaniu roślin i pożywienia które zwykle znajdowała w lesie. Ale wszystko, co znalazła pod lodem i śniegiem to cztery źdźbła juki. Zabrała je do domu Zimowego Katsina i rozpaliła ogień. Zimowy Katsina nie pozwoliłaby jej palić ognia, gdy był w domu. Kiedy ogień zapłoną na dobre, śnieg przy wejściu stopniał i u drzwi pojawił Letni Katsina. Letni Katsina niósł w jednej ręce świeże zbożu a w drugiej dużo źdźbeł juki. Przyszedł on do swojej przyjaciółki Dziewczyny niebieskie ziarno.
Wtedy właśnie, Zimowy Katsina nadszedł otoczony zimnymi podmuchami wiatru. W prawej ręce niósł sopel lodu, który trzymał jak nóż, a w lewej bryłę lodową w kształcie siekiery. Wyglądał to jakby Zimowy Katsina zamierzał walczyć z Letnim Katsina.
Gdy Zimowy Katsina dmuchnął zimnym powietrzem, Letni Katsina dmuchnął ciepłym wietrzykiem. Kiedy Zimowy Katsina uniósł sopel lodu, Letni Katsina wziął garść nasion i rozpalił ogień, który go stopił. Zimowy Katsina zorientował się, że musi zawrzeć pokój z Letnim Katsina, a nie prowadzić wojnę. Obydwaj usiedli i zaczęli rozmowę. Uzgodnili, że Dziewczyna niebieskie ziarno powinna żyć u boku Indian Pueblo i dawać im niebieskie zboże przez pół z roku, w czasie Letniego Katsina. Przez drugie pół z roku, żyłaby z Zimowym Katsina a Indianie pozostaliby wtedy bez zboża. Dziewczyna niebieskie ziarno odeszła z Letnim Katsina. Stała się znakiem wiosny, niecierpliwie oczekiwanym przez Indian.
Czasami, kiedy nadchodzi wiosna, Zimowy Katsina dmucha zimnym wiatrem, albo rozrzuca śnieg, kiedy to już nie czas na śnieg. Robi to po to, by pokazać swoje niezadowolenie z tego, że musiał zrezygnować z Dziewczyny niebieskie ziarno na następne pół roku.
O TYM JAK POWSTAŁO LATO I ZIMA
Legenda Acoma
Najstarsza tradycja ludu Acoma i Laguna wskazuje, że żyli oni kiedyś na jakiejś wyspie, a ich domy zostały zniszczone przez fale pływowe, trzęsienia ziemi i gorące kamienie lecące z nieba.
Wtedy oni ciekli i wylądowali na niskim, bagnistym wybrzeżu. Stąd migrowali na północny zachód, a gdy zatrzymywali się na dłużej, budowali "Białe Miasto" (Kush- kut-ret).
Piąte Białe Miasto zostało zbudowane gdzieś w Południowym Kolorado lub Północnym Nowym Meksyku. Ludzie zostali zmuszeni do opuszczenia go z powodu zimna, suszy i głodu. Pierwszy wódz Acoma miał córkę zwaną, Co-chin-ne-na-ko, która była żoną Shakok, ducha Zimy. Po tym jak duch ten zamieszkał z plemieniem, pogoda się oziębiła, śnieg i lód leżał na ziemi dłużej; zboże przestało dojrzewać, a ludzie zostali zmuszeni, by jeść pędy kaktusów (E-mash-chu) i innych dziko rosnących roślin.
Pewnego dnia, Co-chin-ne-na-ko wyszła, by zebrać pędy kaktusa i wypalić cierniste części, by móc zabrać je do domu i zjeść. Właśnie opalała je, gdy zobaczyła młodego człowieka idącego w jej stronę. Miał żółtą koszulę, utkaną z jedwabiu, pas i wysoki spiczasty kapelusz, zielone sztylpy z zielonego mchu, który rośnie w źródłach i stawach oraz mokasyny pięknie haftowane kwiatami i motylami. W ręce niósł kłos zielonego zboża.
Wszedł i pozdrowił ją. Ona odpowiedziała. Wtedy spytał ją, co ona je. Powiedziała mu, że jej ludzie prawie umierają z głodu, że żadne zboże nie chce rosnąć, i, że zostali zmuszeni, by jeść kaktusy. "Weź ten", powiedział wtedy, "kłos zboża i zjedz go, a ja pójdę i przyniosę ci dużo więcej, byś zabrała to zboże ze sobą do domu."
I poszedł, a wkrótce idąc na południe, znalazł się poza zasięgiem jej wzroku. Po bardzo krótkim czasie wrócił, przynosząc duże naręcze zielonego zboża (ken - utch), które rzucił u jej stóp. Co-chin-ne-na-ko spytała, gdzie on znalazł zboże i, czy rośnie ono w pobliżu. Odpowiedział, że przyniósł je ze swojego domu, będącego daleko na południu, gdzie zboże rośnie a kwiaty kwitną o wszystkich porach roku. "Och, jakże ja chciałabym zobaczyć to miejsce, weź mnie ze sobą do swojego domu?" powiedziała.
"Twój mąż, Shakok, Duch Zimy, rozgniewałby się, jeśli zabrałbym cię ze sobą" odpowiedział na to.
Ona rzekła, "On jest zimy; odkąd się tutaj pojawił, żadne zboże nie rośnie, żadne kwiaty nie kwitną, a ludzie zostali zmuszeni do jedzenia kaktusów."
"Póki co", odpowiedział, "weź to zboże ze sobą do domu, a nie upuść nawet łuski po drodze, przyjdź jutro a ja przyniosę ci więcej zboża. Spotkamy się tutaj." Wtedy, pożegnał ją i odszedł do domu na południu. Co-chin-ne-na-ko wzięła naręcze zboża i poszła do domu, do miasta.
Daleko nie uszła, gdy spotkała swoje siostry, które zaalarmowane jej długą nieobecnością, wyszły jej poszukać. Siostry były bardzo zaskoczone widząc ją z naręczem zielonego zboża zamiast części kaktusa. Co-chin-ne-na-ko opowiedziała im, jak młody człowiek przyszedł do niej i dał jej zboże. Siostry nie namyślając się, pomogły jej zanieść wszystko domu.
Kiedy dotarły na miejsce, ich ojciec i matka także się zdziwili, ale także uradowali się, widząc przyniesione zboże zamiast kaktusa. Spytali Co-chin-ne-na-ko, gdzie znalazła zboże. Wtedy ona opowiedziała im całą historię o młodym człowieku, którego drobiazgowo opisała, który przyniósł jej zboże i powiedział, aby jutro spotkała się z nim w tym samym miejscu, a on przyjdzie z nią do jej domu.
"To musiał być Miochin," powiedział ojciec, "to musiał być Miochin."
"To na pewno był Miochin", powiedziała matka. "Oczywiście, przyprowadź go do nas do domu."
Nazajutrz, Co-chin-ne-na-ko poszła na miejsce spotkania z Miochin, gdyż on naprawdę był Miochin, Duchem Lata. On już tam czekał na nią. Miał ze sobą duże wiązki zboża. Razem przynieśli to wszystko do miasta. Zboża tego wystarczyło, by nakarmić wszystkich ludzi Acoma. Miochin został powitany w domu gubernatora.
Wieczorem, jak to miał w zwyczaju, Shakok, Duch Zimy i mąż Co-chin-ne-na-ko, wrócił z północy, gdzie spędzał dni na zabawie z północnym wiatrem, ze śniegiem, deszczem ze śniegiem oraz gradem. Gdy przyszedł, towarzyszyła mu burza śnieżna, deszcz ze śniegiem i grad. Dochodząc do miasta, zobaczył, że przebywał tam Miochin, do którego zawołał, "Cha, Miochin, skąd się tu wziąłeś?"
A gdy Miochin wyszedł do niego powiedział, "Cha, Miochin, nadszedł twój koniec, zniszczę cię."
"Cha, Shakok, to ja zniszczę ciebie," odpowiedział na to Miochin.
Shakok zatrzymał się, gdy Miochin zbliżył się do niego, śnieg i grad stopił a dziki wiatr zamienił w letni wietrzyk. Shakok okrył się szronem, sople lodu zawisły na całym ciele, ale kiedy Miochin podszedł, wszystko stopniało, sople lodu odpadły i odzież obeschła. Wszystko to uczynił suchy, bezbarwny podmuch (Ska-ra-ska-ru-ka).
Shakok powiedział, "Teraz z tobą nie będę walczył, ale spotkajmy się tu za cztery dni od i wtedy będziemy walczyć, aż jeden z nas pokona drugiego. Zwycięzca zostanie z Co-chin-ne-na-ko." I Shakok odszedł wściekły. Wiatr znów ryknął i zatrząsł ścianami, ale ludziom było teraz ciepło w ich domach. Miochin był z nimi.
Nazajutrz Miochin odszedł do swego domu na południu. Gdy tam dotarł, zaczął przygotowania do spotkania z Shakok. Najpierw posłał po orła, swojego przyjaciela Moot (Yat-chum-me), który żył na zachodzie, i spytał się go, czy mu pomoże w walce z Shakok. Potem zawołał wszystkie ptaki, owady i czteronożne zwierzęta, które żyły na terenach gdzie panowało lato. Wszystkich Miochin poprosił o pomoc.
Nietoperz (Pick-le-ke) został jego głównym ochroniarzem i tarczą, ponieważ jego twarda skóra mogła bez wątpienia, najlepiej stawić czoła deszczowi ze śniegiem i gradowi, jakie Shakok by stworzył w walce z Miochin. Na trzeci dzień Yat-chum-me rozpalił ogień i rozgrzał cienkie i płaskie kamienie, od których pochodzi jego imię. Wtedy duże, czarne chmury dymu nadciągnęły z południa i przykryły niebo. Kiedy Shakok odszedł, poszedł na północ i zwołał do siebie wszystkie ptaki i czworonożne zwierzęta żyjące na terenach, gdzie panowała zima, i nakazał im by pomogły mu w nadchodzącej bitwie.
Sroka (Shro-ak-ach) została jego tarczą i ochroniarzem. Rankiem czwartego dnia, zobaczono zbliżających się do siebie przeciwników. Na północy czarne, burzowe i zimowe chmury, ze śniegiem, deszczem ze śniegiem i gradem zostały ściągnięte na pole bitwy przez Shakoka. Na południu , Yat-chum-me dorzucił go do swego ognia więcej drewna, i wielkie obłoki pary i dymu uformowały się w chmury, które szybko nadciągnęły nad miejsce gdzie byli ludzie Acoma, i gdzie miała mieć miejsce walka, i gdzie był Miochin, Duch Lata.
Gęsty dym wytworzony przez ogień Yat-chum-me, poczernił zwierzęta będące po stronie Miochin, i dlatego zwierzęta z południa są czarne i brązowe. Rozwidlone płomienie błyskawic wybuchały pośród chmur unoszących się nad Miochin i jego stworzeniami. Każdy z przeciwników szybko zdążał na miejsce walki. Shakok z północy, Miochin z południa.
W końcu dotarli do miasta, a błyskawice z chmur osmaliły pióra i sierść, ptaków i innych zwierząt, które przyszły z Shakok, nadając im biały kolor. Dlatego też wszystkie zwierzęta i ptaki żyjące na północy są białe, albo mają białe plamy na sobie. Shakok i Miochin bardzo zbliżyli się do siebie.
Na północy Shakok sypał płatkami śniegu, deszczem ze śniegiem tworząc oślepiającą burzę. Z południa nadciągały gęste, czarne chmury stworzone przez ogień Yat-chum-me, ogrzewając zimne powietrze i topiąc śnieg stworzony przez Shakok, a deszcz ze śniegiem i grad i zastały zmuszone do ustąpienia.
W końcu Shakok zaczął domagać się rozejmu. Miochin zgodził się i wiatry przestały wiać, a śnieg i deszcz padać. Obaj spotkali się pośród murów miasta ludu Acoma i Shakok powiedział, "Zostałem pokonany, ty jesteś zwycięzcą. Co-chin-ne-na-ko jest twoja." Potem uzgodnili, że Shakok powinien rządzić przez pół z roku a Miochin podczas drugiej połowy, oraz, że żaden nie powinien niepokoić od tego czasu drugiego. Odtąd przez pół roku jest zimno a przez kolejne pół, ciepło.
JAK POLUJĄCY ŻÓŁW OSZUKAŁ KOJOTA
Legenda Acoma
W czasach starożytnych, dawno, dawno temu, blisko płynącej przez wzgórze rzeki, w górach Zuni, żył stary Żółw. Pewnego dnia wyszedł na polowanie, i wykorzystując swoją pomysłowość, upolował dużego i pięknego jelenia. Kiedy to zrobił, nie potrafił znaleźć sposobu na rozprawienie zwierzęcia. Usiadł więc, by się nad tym zastanowić, drapiąc powiekę oka pazurem tylnej łapy. Doszedł do wniosku, że musi sobie zrobić nóż z krzemienia. Po chwili poszedł ku miejscu, gdzie stały stare budynki. Kiedy tam doszedł, zaczął mruczeć starą, magiczną pieśń, tak, jak to dawno temu śpiewano podczas obrabiania krzemienia, z którego chciano zrobić nóż. Tak oto zaśpiewał:
"Apatsinan tse wash,
Apatsinan tse wash,
Tsepa! Tsepa!"
Co można przetłumaczyć, może niezbyt dokładnie, ale wystarczająco dobrze, jako:
"Ogień w krzemień uderza, och, zmień się wedle mego pragnienia,
Ogień w krzemień uderza, och, zmień się wedle mego pragnienia,
Magicznie! Magicznie! "
A gdy tańczył w koło śpiewając, usłyszał go przebiegający w pobliżu kojot. Kojot wykrzyknął: "Uh! Ciekawe, kto i o czym tak śpiewa? Ach, on tworzy nóż z krzemienia, czyż nie? Najwyraźniej zabił jelenie!" Zawrócił i pobiegł ku miejscu gdzie był Żółw. Gdy zbliżył się wykrzyknął: "Hejże, przyjacielu! Czy aby to nie Ciebie słyszałem, jak śpiewałeś?"
"Tak", odpowiedział Żółw.
"A co śpiewałeś?"
"Tak naprawdę, to nic."
"Właśnie, że tak. Co to było?"
"Nic szczególnego, mówię ci, nic co by cię obchodziło."
"Coś mruczałeś, i ja wiem co, właśnie to." I kojot, który nie mógł śpiewać, powtórzył słowa, które usłyszał.
"No dobrze, może i śpiewałem. No i co z tego?" powiedział Żółw.
"Po co to robiłeś, czyżbyś tworzył z krzemienia nóż?" spytał kojot.
"Tak, i co z tego?"
"A po co tworzyłeś krzemienny nóż?"
"Tak sobie," odpowiedział Żółw.
" Właśnie, że nie. Powiedz, po co?"
"Przecież mówię, że po nic," odpowiedział Żółw. "A na pewno, ciebie to nie powinno obchodzić."
"Właśnie, że po coś to robiłeś," powiedział kojot, "I ja wiem po co."
"Dobrze, to powiedz?" stwierdził Żółw, który był coraz bardziej zły.
"Chciałeś nim rozprawić jelenia, po to go tworzysz. Gdzie jest ten jeleń, no powiedz? Zabiłeś jelenia i ja to wiem. Powiedz, gdzie on jest."
"No dobrze, tam leży," odpowiedział Żółw.
"Gdzie? Chodźmy tam. Pomogę ci go obedrzeć ze skóry."
"Poradzę sobie z tym, równie dobrze bez twojej pomocy," odpowiedział Żółw.
"Może jednak trochę ci pomogę? Jestem bardzo głodny cały ranek, chętnie napiłbym się trochę świeżej krwi."
"Zatem dobrze, choć ze mną, marudo!" odpowiedział Żółw. I znalazłszy nóż, ruszyli ku miejscu, gdzie leżał jeleń.
"Pozwól, że go poniosę zamiast Ciebie", marudził Kojot. Po czym doskoczył do jelenia, złapał za tylne nogi i rozciągnął je na boki. Potem wspólnie zaczęli oprawiać jelenia. Gdy skończyli, Kojot spytał Żółwia: "Jak dużo ja z niego dostanę?"
"Te części, które przypadają komuś, gdy myśliwy zabierze już to, co chce," odpowiedział Żółw.
"Jakie to są części?" dopytywał się Kojot.
"Żołądek i wątroba", odpowiedział krótko Żółw.
"Nie wezmę tego," jęknął Kojot. "Chcę, byś dał mi połowę jelenia."
"Nic podobnego się nie stanie," odparł na to Żółw. "To ja zabiłem jelenia; ty tylko pomogłeś mi go oprawić i powinieneś być wdzięczny za to co dostaniesz. Dodam do tego trochę tłuszczu i jelita, ale to wszystko czego możesz oczekiwać."
"Chyba jednak dasz więcej," warknął Kojot, pokazując zęby.
"Och, czy aby na pewno?" odpowiedział Żółw, zawczasu wciągając dwie łapy pod skorupę.
"Tak, zrobisz to, albo po prostu Cię zabiję, i tyle."
Żółw natychmiast schował do skorupy całe ciało i wykrzyknął: "Mówię Ci, że nie dam nic poza żołądkiem i wątrobą oraz pewną ilością jelit!"
"Dobrze, więc, w takim razie Cię zabiję!" warknął Kojot łapiąc pyskiem Żółwia. Zgrzyttt! Usłyszał, gdy jego zęby zetknęły się z twardą skorupą, ześlizgując się po niej. Kojot obracał Żółwia szukając lepszego miejsca do gryzienia. Trzymał go między łapami, tak jak to robił z kośćmi, ale to nic nie pomagało, a zęby tylko zgrzytały i ślizgały się po pancerzu. W końcu wykrzyknął: "Jest wiele sposobów zabicia, takiego jak ty zwierzęcia!" Ustawił Żółwia pionowo i zaczął wsypywać do dziury, gdzie zniknęła głowa Żółwia, piasek, który ubijał kijem. Robił tak, aż napełnił nim szczelinę po same brzegi "Zobaczymy co teraz zrobisz," wykrzyknął, prychając z zachwytu. "Teraz zatkałem na dobre tą starą, twardą skorupę, która tak długo służyła Ci za schronienie!" po czym pobiegł do mięsa.
Żółw rozważył, czy nie nadchodzi jego czas by umrzeć, lecz nie zapomniał przy tym uważnie słuchać, co dzieje się na zewnątrz. Kojot tymczasem pociął jelenia i zapakował je w jelenią skórę. Potem umył żołądek w strumyku i napełnił go kawałkami wątroby i nerek oraz tłuszczem, jelitami i grudkami zakrzepłej krwi, wciskając tu i tam kilka gałązek ziół. Wtedy, zwyczajem myśliwych, wykopał w ziemi dziurę, by w niej upiec żołądek, z którego miał powstać krwisty pudding, w czasie gdy Kojot zawołał swoją rodzinę, by pomogła mu zabrać mięso do domu.
Żółw rozgarnął pazurami trochę piasku znajdującego się przy szyi i przyjrzał się mu. Usłyszał jak Kojot sapie, w czasie próby podniesienia mięsa, by powiesić je na gałęzi sosny. Kojot wykrzyknął: "Ale jestem szczęściarzem, że spotkałem tego skulonego biedaka, i odebrałem mu całe to mięso. I nie musiałem przy tym polować! Ach, moje drogie dzieci, i moja cudowna stara żono, cóż za święto będziemy mieć dzisiaj!" bo trzeba wiedzieć, że Kojot miał dużą rodzinę, która nadchodziła. Gdy to mówił, Żółw krzyknął, słabo: "Natipa!"
"Ty pokryty skorupą, stary łajdaku! Ty wstrętny i pokręcony zwierzaku! Ty śmierdząca puszko!" warknął Kojot. "Ciągle żyjesz?" Upuszczając mięso, doskoczył do Żółwia, ponownie wciskając piasek w każdą szczelinę, potem ubijając wszystko. Następnie używając końcówki swego nosa, przewracając Żółwia jak płaski kamień, zepchnął go w dół zbocza.
"I taką oto karę otrzymałem z rąk takiego fałszywego kundla" pomyślał Żółw. "Sądzę, że teraz zachowam spokój i pozwolę mu zrobić teraz to, co mu się podoba. Ale dzięki swojej pomysłowości zabiłem jelenia, i zapewne coś wymyślę, by zachować dla siebie jego mięso." Więc Żółw zaczął udawać martwego, za każdym razem, gdy pojawiał się Kojot, który w końcu zostawiwszy powieszone na gałęzi drzewa mięso i wykopaną pod palenisko dziurę, machając ogonem, pobiegł w stronę domu znajdującego się po drugiej stronie góry.
Kiedy przybył na miejsce, krzyknął: "Żono, żono! Dzieci, dzieci! Chodźcie szybko! Wspaniała wiadomość! Zabiłem dzisiaj ogromnego jelenia. Zrobiłem krwisty pudding w jego żołądku i zakopałem go. Chodźmy, i urządźmy sobie święto, zaraz po tym jak pomożecie mi przynieść to wszystko do domu."
Te kojoty były naprawdę dzikie. Szczeniaki, na pół wyrośnięte, z ogonami bardziej wyglądającymi jak kije a nie szczotki, zadrżały na całym ciele, gdy to usłyszały. Wkrótce cała rodzina wyruszyła w drogę, na przodzie rodzice, a szczeniaki za nimi, tak szybko jak tylko mogły.
Tymczasem, stary Żółw, gdy tylko zorientował się, że Kojot odszedł, odkopał i wyrzucił cały piasek przy pomocy twardych pazurów i poszedł ku miejscu, gdzie wisiało mięso. Następnie krok po kroku wspiął się na szczyt drzewa. Należy wiedzieć, że żółwie mają pazury i potrafią się wspinać, szczególnie gdy pień drzewa jest trochę pochylony. Potem zaciągnął mięso najwyżej jak mógł, zostawił je tam i zszedł z drzewa ku miejscu gdzie był zakopany żołądek jelenia. Rozgarnął żar, i wyjął pieczyste, a następnie zaniósł je i rozrzucił zawartość na mrowisko, gdzie było bardzo wiele czerwonych i bojowych mrówek. Mrówki, gdy tylko poczuły gotowane mięso, wylazły na zewnątrz, a wtedy Żółw napełnił żołądek taką ilością mrówek, jaką tylko mógł. Potem zaniósł żołądek z mrówkami z powrotem do dziury-paleniska, uważając przy tym by węgle nie dostały się zbyt blisko.
Zaledwie znów wszedł na drzewo i usadowił się przy mięsie jelenia, nadeszła sfora wygłodniałych kojotów. Wszystkie myśląc o jednym, o zbliżającej się uczcie. Wszystkie miały nastroszoną sierść i postawione na sztorc uszy i ogony. Gdy zbliżyli się, i poczuli krew i ugotowane mięso, zaczęli śpiewać i tańczyć. A śpiewali tak oto:
"Na-ti tsa, na-ti tsa!
Tui-ya si-si na-ti tsa!
Tui-ya si-si na-li tsa!
Tui-ya si-si! Tui-ya si-si!"
Tylko najstarsi ludzie mogą to zrozumieć. Można to przetłumaczyć następująco:
Mięso jelenia, mięso jelenia!
Mięso jelenia smakujące jak najsłodsze owoce!
Mięso jelenia smakujące jak najsłodsze owoce!
Jak najsłodsze owoce! Jak najsłodsze owoce!
I wkrótce, nie rozglądając się na boki, zbliżyli się do miejsca, skąd dobiegał zapach pieczonego mięsa, chcąc jak najszybciej zacząć jeść. Ale stary Kojot chwycił ostatniego szczeniaka za kark, tak aż ten zaskamlał, potrząsnął nim i powiedział, również do całej reszty swojej rodziny: "Spójrzcie tylko na siebie! Zjedzmy w przyzwoity sposób albo spalicie pyski! Wypchałem pudding tłuszczem i w momencie gdy przegryziecie żołądek, gorący tłuszcz was pochlapie. Bądźcie ostrożni i róbcie to z godnością, dzieci. Jest dużo czasu i zdążycie się najeść. Nie objadaj się od razu!"
Ale w momencie gdy je puścił, małe kojoty, nie zważając na nic zaczęły z ogromną ochotą rozrywać żołądek chwytając ogromne kęsy. Można tylko przypuszczać, jak to zezłościło czerwone mrówki. Rozbiegły się po wargach i policzkach żarłocznych, małych łakomczuchów i zaczęły je kąsać. Małe kojoty krzyknęły, potrząsając głowami i tarzając się w piasku: "Atu-tu-tu-tu-tu-tu!"
"Do licha, czy nie mówiłem wam, małe szelmy, żebyście byli ostrożni? To tłuszcz was poparzył. Teraz spodziewam się, że po tej nauczce, będziecie jeść z umiarem. Jest dużo czasu, by się najeść, przecież wam mówiłem," narzekał stary Kojot, siadając na swych pośladkach.
Wtedy szczeniaki, i ich matka, znów zabrali się za jedzenie. "Atu-tu-tu-tu-tu-tu-tu!" znów wykrzyknęli, potrząsając głowami i otrzepując pyski. Niebawem wszyscy odeszli na bok i usiedli, obserwując ten wspaniały, gorący pudding.
Wtedy Kojot rozejrzał się wokoło i zobaczył, że mięso zniknęło. Idąc za tłustymi i krwawymi śladami, doszedł do drzewa i spojrzał w górę. Zobaczył mięso, a obok Żółwia spokojnie leżącego i odpoczywającego na gałęzi, z głową wyciągniętą daleko przed łapy. Żółw podniósł głowę i wykrzyknął: " Pe-sa-las-ta-i-i-i-i!" (Żółw skórzasty dziękuje ci!)
"Ty skorupiasta, ohydna, stara poczwaro!" wrzasnął Kojot, w napadzie wściekłości i rozczarowania. "Zrzuć mi trochę mięsa, dobrze? To ja zabiłem jelenia, a ty tylko pomogłeś mi go oprawić, a teraz ukradłeś całe mięso. Żono! Dzieci! Czyż nie zabiłem jelenia?" rozpaczał Kojot wracając się do reszty.
"Pewnie, że zabiłeś jelenia, a ten wredny, stary nikczemnik, ukradł je tobie!" wykrzyknęli wszyscy, spoglądając tęsknie w kierunku mięsa na szczycie drzewa.
"Kto powiedział, że to ja ukradłem tobie mięso?" wykrzyknął Żółw. "Ja tylko wciągnąłem je tu na górę, by uchronić je przed skradzeniem, ty łajdaku! Przygotujcie się, by złapać to co zrzucę. Rzucę wam kilka najwspanialszych żeber jakie kiedykolwiek widzieliście. A teraz, skupcie się, gotowi?" zapytał, gdy kojoty ułożyły się jeden obok drugiego, wyciągając łapy tak wysoko jak tylko mogli, niecierpliwie dygocząc w oczekiwaniu na mięso.
"Tak, tak!" wyły kojoty, jednym głosem. "Jesteśmy gotowi! Już!"
Stary Żółw wziął kilka żeber i, trzymając je w pysku, podpełznął na koniec gałęzi znajdującej się zaraz nad leżącymi kojotami. Następnie rzucił żebrami tak mocno jak tylko mógł. Spadły one na ciała kojotów, niczym kamienny deszcz, miażdżąc ciała zwierząt, które wkrótce pozdychały. Uratowały się dwa szczeniaki, które odnosząc niewiele ran zdołały odbiec z wrzaskiem. Jeden z nich uciekł daleko z podkulonym ogonami. Drugi, nadal bardzo głodny, odbiegł na bezpieczną odległość z nastroszonym ogonem i nosem przy ziemi. Siadł i popatrzył w górę. Pomyślał, że mógłby wrócić i ogryźć mięso z żeber.
"Zaczekaj!" wrzasnął stary Żółw," nie podchodź w pobliże mięsa, zostaw je spokoju, niech ono będzie dla twoich rodziców, braci i sióstr. Jestem naprawdę stary i zesztywniały, a to żeby dostać się na koniec konara, zabrało mi dużo czasu, a w czasie kiedy szedłem na jego koniec, twoja rodzina zasnęła. Widzę ich jak śpią."
"Na wszystkich przodków!" wykrzyknął kojot, patrząc na nich; "masz rację."
"Wejdź do mnie, tu na górę, to urządzimy sobie przyjęcie," powiedział Żółw, "może byś zostawił to mięso swoim braciom, siostrom i rodzicom?"
"Jak ja wejdę tam na górę?" jęknął kojot, podpełzając do drzewa.
"Po prostu podskocz do najbliższej gałęzi, złap ją łapami i podciągnij się," odpowiedział Żółw.
Mały kojot rozpędził się i skoczył i, choć przez chwilę udało mu się przytrzymać gałęzi, to po chwile puścił się i spadł, bęc! I tak za każdym razem. W końcu zaskowyczał i przestał, bo miał już poobijane wszystkie kości.
"To nie ważne! Nie przestawaj,” krzyczał Żółw. "Zejdę trochę i ci pomogę." I zaczął pełznąć w dół drzewa, skąd mógł sięgnąć i chwycić małego kojota za kark, by pomóc mu się wspiąć. Gdy obaj wspięli się na szczyt drzewa, Żółw powiedział, "A teraz proszę, poczęstuj się."
Mały kojot rzucił się na mięso, najadając się do syta, tak, że był okrągły jak śliwka i rozciągnięty jak żurawina. Wtedy rozejrzał się, polizał swój pysk i spróbowałby odetchnąć, ale nie mogąc za bardzo złapać powietrza powiedział: "Och, jejku! Jeśli się zaraz nie napiję wody, to się uduszę!"
"Mój przyjacielu", powiedział Żółw, "Czy widzisz tę kroplę wody błyszczącej w słońcu na końcu gałęzi tej sosny?" (Tak naprawdę to była żywica.) "Żyłem tak długo w koronach drzew, że wiem co teraz zrobić. Drzewa posiadaj ą własne źródła. Patrzeć tylko."
Kojot spojrzał i i pomyślał, że Żółw ma rację.
"Idź teraz do końca gałęzi, aż dojdziesz do jednej z tych kropli wody, wtedy weź ją do pyska i wyssij wszystką wodę, która stamtąd wypłynie."
Mały kojot zaczął pełznąć. Drżał i poruszał się niepewnie na swoich nóżkach, ale zdołał przejść pół drogi. "Czy to tutaj?" sputał, obracając się.
"Nie, trochę dalej," powiedział Żółw.
Więc kojot ostrożnie podpełzł trochę dalej. Gałąź kołysała się bardzo mocno. Odwrócił swoją głowę i spytał ponownie, "Czy to tutaj?" i wtedy stracił równowagę i spadł na ziemię, uderzając o twardą ziemię, i natychmiast zginął.
"Ech ty, nieszczęśliwe zwierzę!" powiedział stary Żółw z westchnieniem ulgi i satysfakcji. "Pomysłowość umożliwiła mi, by zabicie jelenia. Pomysłowość umożliwiła mi także, by zatrzymać mięso tego jelenia."
Ale nie wolno nam nigdy zapomnieć, że jeden z małych kojotów uciekł. Będzie miał licznych potomków, którzy będą się odznaczać krostami na pyskach, w miejscach gdzie wyrastają wąsy, oraz małe plamki przy ich wargach, dokładnie takie, jakie mają psy.
Tak kończy się ta historia.
KRUK I JEGO BABCIA
Legenda Aleutów
W barrabara (rodzimy dom) na końcu dużej wsi, żyła stara babcia ze swoim wnukiem, krukiem. Żyli oni z dala od innych Indian, ponieważ nie byli przez nich zbyt lubiani. Kiedy ludzie wrócili z połowów dorsza, kruk zawsze podchodził do nich i prosił o trochę jedzenia, lecz oni nigdy nie dawali choćby odrobiny z tego co złowili. Ale gdy wszyscy opuszczali plażę, kruk przychodził ponownie i zbierał wszystko co pozostało, nawet chore ryby. Właśnie z tego kruk i jego babcia żyli.
Pewnej zimy był okropny mróz. Polowanie było niemożliwe, jedzenie było tak mało we wsi, że ludzie zaczęli głodować. Nawet ich wodzowi zaczęło brakować strawy. Wtedy wódz zwołał wszystkich swoich ludzi i nakazał, aby każdego zrobił co tylko w jego mocy, aby zdobyć jedzenie bo inaczej ludzie zaczną przymierać głodem.
W międzyczasie wódz ogłosił też, że pragnie ożenić swojego syna, a wybranką będzie jedna z panien żyjących we wsi. Wtedy wszystkie dziewczyny bardzo tym podekscytowanie ubrały się w ich najlepsze stroje i założyły najlepszą biżuterię jaką miały.
Na krótko wszystkie panny zapomniały o panującym głodzie przygotowując się do konkursu wybory narzeczonej, w którym jurorem miał być sam Wódz. Święto trwało aż do zaślubin. Ale niedługo po tym, głód zaczął znów doskwierać.
Kruk siadł na polu na zewnątrz swego barrabara, uważnie patrząc i słuchając tego co się dzieje. Po święcie, pobiegł do domu i powiedział do swojej babci, "Ja także, chcę wziąć ślub." Babcia nie odpowiedziała, więc on zabrał się za swoją robotę, zbierając co tylko mógł aby wyżywić siebie i babcię. Każdego dnia chodził po plaży i szukał martwych ryb albo ptaków. Zawsze zbierał tyle, że było aż nadto dla dwojga ludzi. Kiedy przechodził przez wieś, zauważył, że głód jest coraz bardziej dotkliwy. Zapytał więc wodza, "Co mi dasz, jeśli przynoszę ci jedzenie?"
Szef popatrzał na niego w zaskoczony i powiedział, "Dostaniesz moją najstarszą córkę za żonę." Było to wszystko, czego tylko kruk mógłby sobie zamarzyć. Pobiegł szybko w radosnym nastroju do swojej babci i powiedział, "Wysprzątajmy barrabara. Zróbmy porządek dla mojej panny młodej. Dam wodzowi jedzenie i on obiecał mi za to rękę jego najstarszej córki."
"Ai, Ai, Y -a- h! Weźmiesz ślub? Nasz barrabara jest zbyt mała i zbyt brudna. Gdzie położysz swoją żonę?"
"Kra! Kra! Kra! Mniejsza o to. Zrób co powiedziałem," wrzasnął na babcię i zaczął dziobać ją, by się pośpieszyła.
Wczesnym rankiem następnego dnia kruk gdzieś odleciał. Wrócił po pewnym czasie niosąc w szponach yukelah (wysuszony łosoś). "Babciu, choć z mną do domu wodza," powiedział gdy znalazł się w domu. Poszli więc. Kruk wręczył rybę wodzowi. W zamian otrzymał najstarszą córkę wodza jako narzeczoną.
Kruk powiedział babci by przyprowadziła do ich domu pannę młodą a sam w tym czasie uprzątnął barrabara ze starej słomy i służącej za posłanie. Gdy kobiety przybyły, zobaczyły, że domek jest pusty. Babcia zaczęła besztać kruka mówiąc, "Co robisz? Dlaczego wszystko wyrzucasz."
"Sprzątam w domu, jak widzisz," odparł kruk.
Kiedy nadeszła noc, kruk rozłożył jedno ze swoich skrzydeł i poprosił swoją pannę młodą by na nim się położyła. Gdy to zrobiła nakrył ją drugim skrzydłem. Ta noc dla dziewczyny nie była zbyt przyjemna, gdyż pióra ze skrzydeł o mało jej nie udusiły. Postanowiła więc, że rano odejdzie.
Rankiem jednak zdecydowała się pozostać i spróbować przyzwyczaić się nowego stylu życia. Podczas dnia była posępna i martwiła się. Kiedy kruk zaoferował jej jedzenie, odmówiła. Drugiej nocy, kruk poprosił ją, by położyła głowę na jego piersi i poszukała odpoczynku w jego ramionach. Dopiero po wielu naleganiach spełniła jego życzenie. Druga noc nie okazała się dla niej lepsza. Następnego ranka wykradła się po cichu z domu i wróciła do ojca, opowiadając mu o wszystkim.
Gdy kruk się obudził i nie znalazł żony, poszedł do babci i spytał się jej czy nie wie gdzie jego małżonka się podziała. Babcia odpowiedziała, że nie ma pojęcia.. "Idź więc do wodza i jeśli ona u niego jest to ją przyprowadź do mnie", zawołał kruk. Babcia bała się go i odeszła, by zrobić to, co jej kazał. Kiedy przyszła do domu wodza, odegnano ją. Szybko wróciła do wnuka i opowiedziała mu o wszystkim.
Lato było ciepłe i miłe, ale po nim nadeszło mroźna zima i znowu nastąpił głód. Tak jak i poprzedniej zimy babcia i kruk mieli dużo jedzenia i drew na opał, podczas gdy inni cierpieli z braku jedzenia. Myśli kruka znów powróciły do małżeństwa. Tym razem wybranka była młodą i piękną dziewczyną, która żyła w innym końcu wsi. Powiedział jego babci o niej i, że on chciałby ją poślubić. Powiedział do niej, "Babciu, pójdziesz i przyprowadzisz tu dziewczynę żebym ją poślubił."
"Ai, Ai, Y-a-h! Poślubisz ją? Twoja pierwsza żona nie mogła żyć z tobą, ponieważ wydzielasz zbyt silny zapach. Dziewczyna nie zechce cię poślubić.
"Kra! Kra! Kra! Nieważny mój zapach! Nigdy Nieważny mój zapach! Idź i zrób jak powiedziałem."
Aby podkreślić wagę swoich rozkazów, i być pewnym, że je wykona zaczął dziobać babcię póki ta nie poszła. Kiedy już to zrobiła, kruk zaczął się trochę niepokoić. Spoglądał jednak z nadzieją na swoje barrabara i pobliskie górki, ciągle wypatrując oczekiwanej panny młodej.
Pośpiesznie zaczął sprzątanie barrabara, wyrzucając starą słomę, pościel, kosze i całą resztę. Babcia po swoim powrocie zbeształa kruka, ale on nie zwracał na nią żadnej uwagi.
Nowa panna młoda, tak jak jej poprzedniczka miała bezsenną noc. Spała źle bo była ciasno owinięta w skrzydłach. Ale postanowiła, że wszystko przetrzyma jeśli to tylko będzie możliwe. Pomyślała sobie, że z nim, będzie miała dużo jedzenia. Druga noc była równie zła jak pierwsza, i tak pomyślała, że najlepiej zrobi pozostając do wiosny.
Trzeciego dnia kruk, ponieważ jego żona była z nim nadal, powiedział, "Babciu, jutro pójdę i przyniosę dużego i tłustego wieloryba. Kiedy pójdę zrób pasek i parę torbarsars (rodzime buty) dla mojej żony."
"Ai, Ai, Y-a-h! Jak zdołasz przynieść dużego i tłustego wieloryba? Myśliwi nie mogą go zabić, a tobie się uda?"
"Kra! Kra! Kra! Bądź spokojna i zrób to co ci powiedziałem: zrób pasek i torbarsars podczas gdy ja upoluję wieloryba," wykrzyknął gniewnie, używając swej najbardziej efektywnej metody uciszania jej.
Przed świtem następnego ranka kruk wyleciał daleko w morze. W czasie jego nieobecności stara kobieta pracowicie zaczęła robić to co jej nakazał, czyli rzeczy dla nowej panny młodej, która w tym czasie obserwowała ją czasem rozmawiając. Po południu, zobaczyły kruka lecącego od strony morza i niosącego wieloryba.
Babcia rozpaliła duży ogień a młoda kobieta podwinęła swoją parka (rodzima sukienka), opasała się swoim nowym paskiem, nałożyła nowe torbarsars, naostrzyła kamienny nóż i poszła ku plaży, na spotkanie męża. Gdy kruk się zbliżył, powiedział, "Babciu, idź do wsi i powiedz wszystkim ludziom, że przyniosłem do domu dużego, tłustego wieloryba."
Ona pobiegła tak szybko jak tylko mogła i przekazała radosne wiadomości. Na wpół martwi ludzie nagle ożyli. Część z nich naostrzyła swoje noże i ubrała się w swoje odświętne ubrania. Ale większość tylko biegła w tym co byli ubrani i nożami takimi jakie w tej chwili chwycili i podążyli na plażę by zobaczyć wieloryba.
Ich nagłe zainteresowanie wcale nie spoczęło na kruku, który wskoczył na wieloryba i stamtąd przyglądał się scenie rzezi, i ludziom, którzy objadali się wielorybem.
Co kilka chwil kruk wyjmował kamyk ze swojej torby, i po zastanowieniu odkładał go z powrotem. Kiedy wódz i jego krewni zbliżyli się, kruk odpędził ich. Mogli tylko nasycić się oglądaniem, patrząc jak ludzie cieszą się ucztując i zabierają resztę do swoich domów. Później, we wsi, ludzie podzielili się z wodzem.
Pierwsza żona kruka, córka wodza, miała z nim syna, małego kruka. Szła przez plażę trzymając go na rękach przed sobą, by kruk mógł go zauważyć. "On jest twoim dzieckiem, spójrz," powiedziała. Ale on zignorował ją. Dziewczyna podchodziła do niego kilka razy za każdym razem pokazując dziecko. W końcu kruk powiedział, "Podejdź bliżej - jeszcze bliżej." Ale gdy podeszła blisko nie mogła znieść jego odoru i odeszła bez słowa.
W wyniku świętowania nastąpiło wiele zgonów. Mnóstwo ludzi zjadło tak wiele tłuszczu, że wkrótce umarli z przejedzenia. Inni ludzie najadłwszy się do syta, napełnili swoje barrabaras mięsem i tłuszczem tak bardzo, że podczas nocy się podusili. W całej wsi tylko trzy osoby ocalały - kruk, jego nowa żona i babcia. Teraz żyją tam w przyjaźni ich potomkowie.
POCZĄTKI WIATRÓW
Legenda Aleutów
Dawno temu, kiedy świat był jeszcze całkiem nowy, nie było żadnych wiatrów, ani delikatnego letniego wietrzyku ani dzikiej zimowej wichura. Wszystko było praktycznie doskonałe. Nic nie przeszkodziło trawie bagiennej rosnąć na brzegu, a kiedy spadł śnieg, to leciał prosto ku ziemi zamiast wirować i być rozdmuchiwanym na wszystkie strony, jak to dzieje się teraz.
Wtedy to, we wsi blisko ujścia Yukon River, tam żyła para, która nie miała żadnych dzieci. Przez to byli oni bardzo nieszczęśliwi. Często kobieta wzdychała mówiąc, "Jakże bylibyśmy szczęśliwy gdybyśmy tylko mieli dziecko!"
Jej mąż wzdychał wtedy i odpowiadał, "Tak, jeśli mielibyśmy syna, uczyłbym go jak podchodzić niedźwiedzie, bezpiecznie pływać między krami, robić pułapki i sidła. Co stanie się z nami gdy będziemy starzy, kto nas utrzyma? Kto odda cześć naszym duszom, gdy umrzemy?"
Takie myśli bardzo ich niepokoiły. W niejeden długi zimowy wieczór siadali przy ogniu, wyobrażając sobie jak inne by było ich życie gdyby mieli dziecko.
Jednej nocy kobieta miała dziwny sen, w którym widziała sanie ciągnięte przez trzy psy, brązowego, białego i czarnego, które zatrzymały się przy drzwiach ich domu. Powożący wychylił się z nich i kiwną na nią głową "Podejdź", powiedział. "Usiądź przy mnie. Zabiorę cię w podróż."
Zaciekawiona, ale i wystraszona kobieta zrobiła to, o co została poproszona. Jak tylko usiadła, człowiek trzasnął biczem i sanie poleciały wysoko w powietrze. Lecieli po czarnym, nocnym niebie, szybciej i szybciej, a gwiazdy iskrzyły się jak śnieg na mrozie. Kobieta szybko przestała się bać, ponieważ domyśliła się, że musi to być Igaluk, Duch Księżyca, który często przychodzi pocieszać strapionych.
Nagle sanie zatrzymały się a sapiące psy położyły się, by odpocząć. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, rozciągał gładki lód, a na tym lodowym polu znajdowała się tylko jedna rzecz, małe, karłowate drzewo.
Igaluk wskazał je i powiedział, "Ty, która tak pragniesz dziecka, patrzeć na to drzewo. Zrób lalkę z jego pnia a znajdziesz szczęście."
Zanim dowiedziała się czegoś więcej, kobieta obudziła się. Sen był tak realistyczny, że ona natychmiast poszła obudziła męża. Opowiedziała mu wszystko, co zobaczyła we śnie i zaczęła go błagać, by natychmiast znaleźli to drzewo.
Mąż przetarł senne oczy. "O co ci chodzi?" gderał. "Przecież to byłaby tylko lalka, a nie prawdziwe dziecko." Ale kobieta uparła się i w końcu, by mieć, człowiek wziął siekierę i wyruszył, i wyszedł by poszukać drzewa.
Na brzegu wsi, gdzie leżał gruby śnieg, nietknięty ludzką stopą, zobaczył jasną ścieżkę ciągnącą się bardzo daleko. Była już pełnia dnia, a ścieżka świeciła jakby światłem księżyca i człowiek domyślił się, że tędy właśnie musi się udać.
Przez wiele godzin on podróżował wzdłuż ścieżki światła aż w końcu, na horyzoncie, zobaczył coś lśniącego bardzo jasno. Gdy podszedł bliżej zobaczył, że to było drzewo, o którym powiedziała mu żona. Człowiek ściął je swoją siekierą i zaniósł do domu.
Tego wieczora, kiedy rzeźbił figurkę małego chłopca z kawałka pnia, jego żona zrobiła małe ubranko z futra foki, a kiedy lalka została ukończona, ubrała ją i ustawiła w honorowym miejscu na ławie naprzeciw drzwi. Z pozostałych części drzewa, człowiek wyrzeźbił malutkie naczynka i malutkie bronie, łuk i nóż, z ostrzem z kości. Jego żona napełniła naczynka jedzeniem i wodą i ustawiła je przed lalką.
Przed pójściem spać, para usiadła i przyglądała się lalce. Chociaż było nie więcej niż na sześć cali wysoka, to wyglądała jak żywa, z oczami zrobionymi z małych fragmentów kości słoniowej.
"Nie dociera do mnie, po co to wszystko zrobiliśmy," powiedział ponuro człowiek. "Wcale nie jest lepiej niż było przedtem."
"Być może i nie," odpowiedziała żona, "Ale przynajmniej mieliśmy jakąś rozrywkę, nie ma o czym mówić."
W nocy kobieta nagle się zbudziła. Usłyszała w pobliżu kilka niskich gwizdów. Potrząsnęła mężem i powiedziała," słyszałeś to? To była lalka!"
Zerwali się na równej nogi i w świetle naprędce zapalonej lampy, zobaczyli, że lalka zjadła jedzenie i wypiła wodę. Widzieli, jak oddycha, a jej oczy ruszają się. Kobieta wzięła ją w ramiona i przytuliła.
Bawili się z lalką przez pewien czas, aż usnęła. Wtedy ostrożnie zanieśli ją na ławę, a sami wrócili do łóżka, zachwyceni nową zabawką.
Rano, gdy się zbudzili, lalka zniknęła. Wybiegli na zewnątrz domu, i ujrzeli odciski jej stópek biegnące ku wsi. Pobiegli tak szybko jak tylko potrafili, ale na brzegu wsi trop się urwał. Nie było żadnego śladu lalki. Ze smutkiem para wróciła do domu.
Nie wiedzieli oni, że lalka poszła wzdłuż ścieżki światła, którą człowiek szedł dnia poprzedniego. Szła i szła, póki nie doszła wschodniej krawędzi dnia, gdzie niebo obniżało się, i spotykało się z ziemią i tworzyło z nią świetlistą ścianę.
Patrząc w górę, lalka zobaczyła dziurę w ścianie nieba, zakrytą kawałkiem skóry. Przykrycie wydymało się do wewnątrz, jak gdyby na drugiej stronie była jakaś potężna siła. Lalka była ciekawa i wyjąwszy swój nóż, odcięła sznury trzymające skórę i ściągnęła ją w dół.
Natychmiast zaczął wiać potężny wiatr, niosąc ze sobą ptaki i inne zwierzęta. Lalka spojrzała przez dziurę i zobaczyła po drugiej stronie Niebiański Kraj, wyglądający jak ziemia. Miał on swoje góry i lasy.
Kiedy poczuła, że nawiało wystarczająco dużo wiatru, lalka powrotem nakryła dziurę skórą, mówiąc twardo, "Wiatr, czasem będzie dmuchał mocno, czasem słabo niekiedy wcale." Potem lalka poszła dalej.
Kiedy dotarła na południe, zobaczyła inny kawałek skóry przykrywającej otwór w ścianie nieba, wydymający się jak poprzednie. Znów lalka odcięła sznur nożem, i tym razem cieplejszy wiatr zaczął dmuchać, przynosząc więcej zwierząt, drzew i krzaków. Po pewnym czasie lalka zakryła otwór z tymi samymi słowami jako przedtem i poszła na zachód.
Tam znalazła jeszcze jeden otwór podobny do poprzednich, ale tym razem, gdy tylko sznury zostały przecięte, wiatr wdmuchał wielką ulewę z falami i rozpyloną wodą z wielkiego oceanu na drugiej stronie. Lalka szybko zakryła dziurę i pouczyła ten wiatr żeby zachowywał się jak inne.
Kiedy przyszła na północ, zimno był tak wielkie, że trochę się zawahała, czy tam też otworzyć dziurę w niebie. Kiedy w końcu to uczyniła, dziki podmuch wleciał przez otwór, niosąc ze sobą wielkie masy śniegu i lodu, żeby lalka natychmiast zmarzła do kości i czym prędzej zamknęła otwór.
Nie zapomniała też upomnieć wiatr, by zachowywał się jak poprzednie. Potem lalka skierowała swoje kroki ku centrum, daleko od ściany nieba. Szła aż dotarła do środka równin na Ziemi. Tam zobaczyła niebo wyginające się łukowato ku górze jak ogromny namiot, oparty na filarach swoich wysokich i smukłych biegunów. Zadowolona, że obeszła już cały świat, lalka zdecydowała się wrócić do wsi, z której wyruszyła.
Jej przybrani rodzice powitali ją z wielką radością, gdyż bali się, że odeszła na zawsze. Lalka opowiedziała im i wszystkim ludziom we wsi o swoich podróżach i w jaki sposób ściągnęła wiatr na ziemię. Wszyscy byli z tego zadowoleni, gdyż dzięki wiatrowi lepiej im się polowało. Wiatry przyniósł przecież ptaki i inne zwierzęta ziemi. Poruszył też morskie prądy, dzięki czemu foki i morsy mogłyby były teraz znajdowane na brzegach a nie tylko w morzach.
Jako, że jak to przewidział Duch Księżyca, lalka przyniosła ludziom wiele dobrego, ci urządzili na jej cześć wiele zabaw. Szamani robili na jej podobieństwo inne lalki, pomocne w ich magicznych obrzędach. Rodzice natomiast na jej wzór robili lalki dla swoich dzieci, wiedząc, że przynoszą szczęście tym, które się nimi zaopiekują.
NIEDŹWIEDŹ O BIAŁYM PYSKU
Legenda Aleutów
W plemiennej wiosce żył wielki myśliwy polujący na niedźwiedzie. Przez ponad trzy lata stale myślał tylko o ich zabijaniu, aż w końcu jego przyjaciel zdecydował się przekonać go, by zaprzestał tego procederu.
"Jeśli będziesz dalej polował na niedźwiedzie, spotkasz w końcu jakiegoś ogromnego, który być może cię zabije," powiedział. Myśliwy zignorował radę swego przyjaciela i odpowiedział, "Zapoluję na każdego niedźwiedzia, jakiego spotkam."
Kilka dni później myśliwy wyruszył na polowanie, i wkrótce spotkał niedźwiedzicę z dwojgiem młodych. Doszedł do wniosku, że to nie był ten ogromny niedźwiedź, przed którym go ostrzegano, więc zaatakował niedźwiedzicę, i po chwili ją zabił. Małe niedźwiadki uciekły. Gdy myśliwy zawlókł niedźwiedzia do domu dla swoich współplemieńców, jego przyjaciel znów zaczął go przekonywać, by zaprzestał polowań na niedźwiedzie, ale bez rezultatu.
Podczas kolejnego polowania, po kilku dniach tropienia, myśliwy spotkał obcego człowieka, który poinformował go, że blisko jego wsi znajdują się ogromne niedźwiedzie. "Każdego roku dużo z nich zostaje zabitych przez naszych myśliwych, ale zawsze jest jeden niezwyciężony, który uśmierca wielu naszych myśliwych. Za każdym razem, gdy zabije człowieka, rozdziera go na strzępy i ostrożnie obszukuje ciało jakby w poszukiwaniu jakiegoś specjalnego znaku. Niedźwiedź ten różni się od innych, gdyż jego łapy i głowa są białe."
Mężczyźni rozdzielili się, i myśliwy wyruszył w poszukiwaniu miejsca, gdzie przebywały te zwierzęta. Po drodze zatrzymał się w pobliżu strumienia z rybami z nadzieją, że niedźwiedzie się tam zjawią. Niestety, po długim nocnym oczekiwaniu, żaden się nie pokazał. Następnego ranka Indianin wyruszył w dalszą drogę aż dotarł do wysokiego urwiska, z którego ujrzał poniżej na tundrze wiele niedźwiedzi. Postanowił zaczekać, aż któryś oddzieli się od reszty.
Pośród tych zwierząt dojrzał jedno białopyskie o białych łapach i domyślił się, że jest to ten dziki i ogromnym niedźwiedź, którego on szukał. Na początku postanowił go obserwować i poczekać na sprzyjającą okazję, by go zabić.
Ale potem zaczęło mu się wydawać, że białopyski niedźwiedź był kiedyś istotą ludzką i wytrawnym myśliwym, co obróciło się przeciw niemu. Jego przyjaciele byli o to zazdrośni i postanowili się go pozbyć. Poszli więc do Szamana przebywającego głęboko w lesie i zaczęli go błagać, by zamienił tego wytrawnego łowcę w zwierzę.
"Zastrzelcie niedźwiedzia, ściągnijcie z niego skórę i umieśćcie ją pod poduszką myśliwego", doradził Szaman.
Gdy niedźwiedzia skóra była gotowa, Szaman i pozostali cicho poszły do chaty myśliwego i umieścili skórę pod jego poduszką. Schowali się, by zobaczyć co się wydarzy gdy człowiek pójdzie spać. Po przebudzeniu, myśliwy zorientował się, że zmienił się w olbrzymiego niedźwiedzia o białym pysku i łapach.
"Białe znaki zawsze wam wskażą, który niedźwiedź to zmieniony myśliwy," powiedział Szaman i zniknął w lesie.
Nasz łowca niedźwiedzi wciąż siedział na brzegu urwiska. Wieczorem zobaczył jak niedźwiedzie zaczynają się oddalać, wszystko oprócz białopyskiego. Ten wstał jako ostatni, po trzykroć się otrząsnął, zachowując się jakby był czymś głęboko rozwścieczony. Ruszył ku urwisku, gdzie nadal siedział myśliwy. Gdy niedźwiedź podszedł i stanął z nim twarzą w twarz, zapytał, "Co tu robisz?"
" Wyszedłem, by zapolować," odpowiedział człowiek.
"Nie wystarczy ci, że zabiłeś całą moją rodzinę, ostatnio zabiłeś moją żonę, to jeszcze chcesz i mi zabrać życie? Jeśli byś zranił i moje dzieci, to ja rozerwałbym cię na kawałki. Jednakże, oszczędzę tym razem twe życie jeśli mi obiecasz, że już nigdy nie zapolujesz na niedźwiedzia. Wszystkie niedźwiedzie, które widziałeś dzisiaj są dziećmi moimi i mojego brata. Jeśli kiedykolwiek zobaczę, że na któregoś polujesz, rozedrę cię na strzępy."
Z ulgą, że tak łatwo mu się udało odejść, myśliwy powrócił do domu. Spotkał tam przyjaciela, który go spytał o białopyskiego niedźwiedzia, a gdy mu wszystko opowiedział, ten nalegał, by myśliwy zrezygnował z polowań. Minął tydzień zanim myśliwy zdecydował się znów zapolować, dołączając do sześciu innych myśliwych.
Przez dwa dni polowali bez szczęścia, i wtedy dotarli do strumienia z rybami, gdzie rozłożyli na noc obóz. Następnego ranka ich przywódca zabrał pozostałą szóstkę na krawędź urwiska, skąd mogli obserwować niedźwiedzie przebywające poniżej na tundrze. Nie dojrzeli jednak niedźwiedzia o białym pysku, i zachęceni tym, wszyscy zbliżyli się do zwierząt.
"Popatrzcie na to dziwnie wyglądające zwierzę z białymi łapami i pyskiem!" wykrzyknął nagle jeden z nich.
Przywódca wyprawy spojrzał na niedźwiedzia i nakazał towarzyszom natychmiast się wycofać. Poszli więc na inną górę, gdzie napotkali wiele niedźwiedzi. Zabili siedem zwierząt, po jednym na każdego człowieka.
Obładowani łupem podążyli ku domowi. Nagle tuż za plecami posłyszeli jakieś poruszenie. Wnet zobaczyli, szybko zbliżającego się ku nim, białopyskiego niedźwiedzia. Myśliwy chciał wystrzelić z łuku, lecz pękła mu cięciwa. Inni strzelali, lecz nie trafili. Białopyski niedźwiedź głośno przemówił pytając, "Dlaczego do mnie strzelasz? Przecież nigdy cię nie skrzywdziłem. Wasz przywódca zabił moją żonę i prawie całą moją rodzinę. Ostrzegłem go , że jeśli znów zapoluje to rozedrę go na strzępy. I to właśnie mam zamiar uczynić. Reszta z was może sobie. Nie skrzywdzę was, ponieważ wy nie skrzywdziliście mnie."
Pośpiesznie, tak szybko jak to tylko możliwe, sześciu towarzyszy myśliwego uciekło, a białopyski niedźwiedź zwrócił się do łowcy niedźwiedzi:
"Raz już cię mogłem zabić, lecz pozwoliłem ci odejść, bo obiecałeś więcej nie polować. Lecz ty wracasz i przyprowadzasz więcej myśliwych. Tym razem zrobię to, co ty robisz moim braciom."
Myśliwy prosił, by mógł przeżyć jeszcze jedną noc, by mógł pójść do dom. W pierwszej chwili niedźwiedź odmówił, lecz po chwili ustąpił i powiedział, że daruje mu całkiem życie jeśli myśliwy mu powie, kto zamienił go w zwierzę. Myśliwy zgodził się spotkać się z nim następnej nocy i poszedł do domu Szaman.
Kiedy łowca niedźwiedzi dotarł do domu, zobaczył, jak jego sześciu towarzyszy z podnieceniem rozprawia o doświadczeniach jakie przeżyli tego dnia. Jakież było ich zaskoczenie, gdy zobaczyli myśliwego żywym.
Ten opowiedział im, że planuje następnego wieczora spotkać się z białopyskim niedźwiedziem w domu Szaman, i poprosił, by sześciu towarzyszy poszło razem z nim. Ci odmówili i próbowali odradzić ten pomysł przywódcy. Ale łowca niedźwiedzi dotrzymał słowa i spotkał się z białopyskim niedźwiedziem w wyznaczonym miejscu. Blask światła bił z każdej chaty za wyjątkiem domu Szaman.
"To tu mieszka ten człowiek," powiedział Indianin.
"Pozostanę tutaj," stwierdził niedźwiedź. "Ty wejdź do środka i powiedz właścicielowi domu, że na zewnątrz czeka ktoś, kto chce z nim rozmawiać."
Człowiek postąpił krok naprzód i zorientował się, że skórzane drzwi są zamknięte. Powiedział więc niedźwiedziowi, że Szaman musiał gdzieś wyjść. Niedźwiedź nakazał mu jednak otworzyć i wejść do środka. Po chwili Indianin posłyszał jak ktoś krzyczy, "Kto ośmiela się wejść do mej chatki?"
"To ja" powiedział łowca niedźwiedzi.
"Czego chcesz?"
"Na zewnątrz jest człowiek, który chce z tobą rozmawiać."
Gdyby Szaman nie był tak senny, to mógłby coś podejrzewać. Jednakże jego umysł nie był zbyt jasny i wszedł wprost w zastawione sidła.
Gdy Szaman zobaczył białopyskiego niedźwiedzia, przestraszył się i już chciał umykać. Lecz niedźwiedź zatrzymał go i powiedział, "Przez lata torturowałeś mnie i uczyniłeś me życie nieznośnym. Nakazuję ci natychmiast zwrócić mi moją ludzką postać, inaczej rozszarpię cię na strzępy."
Szaman obiecał zrobić to, czego chciał niedźwiedź jeśli ten, wejdzie z nim do chaty. Przed wejściem, niedźwiedź rzekł do myśliwego, "Poczekaj tu na mnie, aż nie wyjdę."
Całą noc Szaman ciężko pracował nad niedźwiedziem i nad ranem udało mu się pozbyć niedźwiedziej skóry i przywrócić ludzką postać. Szaman spytał, czy by nie mógł zatrzymać skórę białopyskiego niedźwiedzia. Wtedy człowiek natychmiast odciął od niej biały pysk i białe łapy, a resztę skóry oddał Szamanowi.
"Jeśli kiedykolwiek znów spróbujesz zamienić człowieka w zwierzę, wrócę tu i cię zabiję, zabiję, zabiję," powiedział człowiek.
Nazajutrz, kiedy człowiek-niedźwiedź spotkał się z łowcą niedźwiedzi, powiedział mu, "Ostrzegam cię, byś nigdy więcej nie polował na niedźwiedzie. Możesz nawet usłyszeć, jak ludzie mówią, że znów stałem się niedźwiedziem, i że oni zapolują na mnie. Nie przyłączaj się do nich. Jeśli spotkam cię w ich towarzystwie, zabiję cię, zabiję, zabiję."
Przez około cztery tygodnie myśliwy pozostał w domu, ze szczerym zamiarem dotrzymania obietnicy danej zamienionemu w człowieka. Ale jednego dnia dwóch młodych Indian z sąsiedniej wsi przyszli poprosić go o pomoc. Poprosili o pomoc w zabiciu dzikiego, białopyskiego niedźwiedzia o białych łapach.
Oczywiście myśliwy znał niedźwiedzia, którego się tak bali, ale zdecydował przebrać się i pomóc im. Zebrali wszystkich wojowników przebywających w wiosce i wyruszyli, by znaleźć białopyskiego niedźwiedzia. Niedźwiedź zobaczył ich jak się zbliżają. Podniósł się i otrząsnął po trzykroć, udając wielki gniew, który przestraszył wojowników. Ich przywódca rzekł, "Jesteśmy w wielkim niebezpieczeństwie, więc musimy stawić mu czoła walcząc."
Białopyski niedźwiedź skoczył jak szalony, lądując przed myśliwym i rozdarł go na strzępy. Potem wygrzebał w ziemi dziurę i zakopał resztki. Przerażeni wojownicy próbowali uciec, ale niedźwiedź zagonił ich powrotem do wsi i tam rozszarpał wszystkich na kawałki, zabijając wszystkich, włącznie z Szamanem. Skończywszy, biało pyski niedźwiedź powrócił do lasu, by odpocząć nigdy więcej nie niepokojony.
ABLEEGUMOOCH, LENIWY KRÓLIK lub APLÍKMUJ lub LENIWY KRÓLIK - MICMAQ
Legenda Algonquin
W Dawnych Czasach, królik Ableegumooch był leśnym przewodnikiem Glooscapa, który pomagał wędrowcom zagubionym w kniei. Jednakże, z biegiem czasu, ludzie i zwierzęta nauczyli się znajdować swoje własne ścieżki w lesie i nie potrzebowali więcej usług królika.
Ableegumooch stał się tłusty i leniwy. Gdy coś było łatwe i zabane do zrobienia, robił to. Jeśli natomiast było to trudne i męczące, nawet się za to nie zabierał. Ale tak postępując, nie da się zapełnić wigwamu jedzeniem.
Często, biedna stara Noogumee (słowo wyrażające szacunek wśród Indian dla jakiejś starszej kobiety), jego babcia, z którą żył, musiała polować by zdobyć jedzenie, inaczej by głodowali. Obojętnie jak często go beształa, Ableegumooch nie chciał zmienić swojego postępowania.
Glooscap, daleko, w swej chacie w Blomidon, widział, że królik stał się całkowicie bezużytecznym stworzeniem. Musi zostać ostrzeżony przeciw niebezpieczeństwu jakie niesie ze sobą lenistwo. Nie tracąc czasu, Glooscap wyszedł z chaty i poszedł na plażę, robiąc przy tym tylko trzy ogromne kroki. Tam spuścił na wodę swoje kanu i powiosłował przez Zatyokę Fundy ku brzegom blisko domu królika.
Był piękny i jasny ranek, powietrze było chłodne o posmaku soli, jak to zawsze w Nadmorskich Prowincjach. Niebawem przykicał królik, śpiewać jak lekkoduch:
"Oto śliczny dzień, by nic nie robić, kompletnie nic, przez cały dzień!"
Nie zwracał żadnej uwagi na smaczne korzonki i jagody, które mógłby zebrać na obiadu. O wiele bardziej wolał przyglądać się, jak pracują inni. Był tam Miko, wiewiórka, pędzący w górę dużego klonu, którego policzki wydęły się od zgromadzonych w nich orzechów, zatrzymując tylko na chwilę, by zbesztać Ableegumooch, że podchodzi zbyt blisko jego magazynu.
Był też Mechipchamooech, pszczoła, zajęta zbieraniem miodu dla swojego ula z nawłoci [rodzaj roślin z rodziny astrowatych - przyp. Tłum.]. I była też Teetees, niebieska sójka, łapiąc latające robaki dla swojej rodziny w gnieździe, w dużej sośnie. To wszystko było tak interesujące, że Ableegumooch zatrzymał się obok okazałego drzewa jodły, by nacieszyć się tą sceną. Nagle, tuż za sobą, usłyszał głos.
"Ableegumooch, ostrożnie!"
Królik podskoczył i odwrócił się, ale za plecami nikogo nie było. Głos znów się odezwał, tym razem tuż nad jego głową.
"Uważaj na siebie, Ableegumooch, albo twoje lenistwo przyniesie cią ból i smutek."
Królik spojrzał w górę i zobaczył, że jodła trzęsie się niczym liść podczas burzy, mimo, że ni było wiatru. Przestraszony dowcipem zaczął biec, i biegł póki nie dotarł bezpiecznie do domu, gdzie opowiedział babci co mu się przydarzyło.
"Glooscap dał ci ostrzeżenie," powiedziała babcia. "Lepiej go posłuchaj, wnuku, albo będzie ci przykro."
Nogi królika nadal drżały ze strachu i wysiłku, ale natychmiast obiecał, że będzie na siebie uważał, by w przyszłości nie być tak leniwym. I naprawdę, przez krótki czas był pracowity, gromadził jedzenie utrzymując wigwam dobrze zaopatrzonym. Ale, kiedy nadeszła jesień, znów się rozleniwił i wrócił do swego dawnego postępowania.
"Oto śliczny dzień, by nic nie robić, kompletnie nic, przez cały dzień!"
Tak zaśpiewał Ableegumooch, gdy przechadzał się pośród jesiennych drzew. Noogumee błagała go, beształa i apelowała do niego, ale on nadal spędzić więcej czasu na odwiedzaniu sąsiadów niż na gromadzeniu jedzenia. Pewnego dnia, gdy nadeszła już zima, przoszedł do wigwamu wydra Keoonika. Keoonik grzecznie poprosił go, by zjadł obiad, a królik natychmiast się zgodził. Keoonik zwrócił się do starszej swego domu w swej plemiennej gwarze:
"Noogumee, przygotuj posiłek."
Potem wziął kilka haczyków na ryby i odszedł, królik poskakał za nim, ciekawy, co takiego będzie on robił. Keoonik usiadł na zaśnieżonym brzegu rzeki i ześliznął się w dół po lodowej ślizgawce wprost do wody. Po chwili pojawił się ponownie ze sznurem węgorzy, które on zaniósł swojej babci, a ona natychmiast usmażyła je na obiad.
"Łaskawca!" pomyślał Ableegumooch. "Toż to takim łatwy sposób, by utrzymać się przy życiu. Ja także mogę zrobić tak jak Keoonik," i poprosił wydrę, by była jego obiadowym gościem nazajutrz. Potem pospieszył do domu.
"Chodź", powiedział do babci, "musimy wyjść z domu i pójść nad rzekę." I pomimo wszystkiego co by babcia nie powiedziała, nalegał by raz dwa poszli. Noogumee przypomniał mu, że w wigwam nie ma jedzenia i powinien pójść go poszukać, ale Ableegumooch nie zwracał na to żadnej uwagi. Był zajętym robieniem ślizgawki takiej, jaką miał Keoonik. Było zimno, więc wszystko, co on musiał zrobić to rozlać na brzegu rozpuszczony śnieg, który wkrótce zamarzł i tak powstała ślizgawka. Nazajutrz, bardzo wcześnie przybył gość. Gdy nadszedł czas obiadu, Ableegumooch powiedział do babci:
"Noogumee, przygotuj posiłek."
" Nie mam czego przygotowywać," powiedziała ze smutkiem babcia.
"Och, przecież widzę," powiedział królik z pewnym siebie uśmieszkiem i usiadł na szczycie ślizgawki, by zacząć łowienie. Kiedy spróbował się odepchnąć, zorientował się, że to nie było takie łatwe. Jego sierść była szorstka, opasła i suchy, nie taka gładka i śliska jak u wydry. Musiał się pokręcić i odpychać piętami, aż się ześliznął i zanurkował do wody. Zimno całkiem odebrało mu oddech i nagle przypomniał sobie, że nie umie pływać. Walcząc z żywiołem i piszcząc, miał już dosyć rybołówstwa, przez to, że był bliski utonięcia.
"Co u licha się nim dzieje?" Keoonik spytał babcię.
" Przypuszczam, że widział, jak ktoś inny to robił," westchnęła Noogumee "i pomyślał, że też tak może zrobić."
Keoonik pomógł wyjść z wody zmarzniętemu, na pół utopionemu królikowi i jako, że nie było co jeść, poszedł do domu głodny i , odkąd nie było niczego, by zjeść, poszło do domu głodny i oburzony.
Ale jeśli sądzicie, że ta zimna kąpiel wyleczyła Ableegumoocha z lenistwa, to się grubo mylicie. Nazajutrz, gdy bezczynnie biegał po lesie, wstąpił do domostwa samiczek dzięcioła. Był bardzo zachwycony gdy dzięcioły zaprosiły go na obiad.
Patrzył niecierpliwie, by zobaczyć skąd one biorą jedzenie.
Jeden z dzięciołów wziął talerz, podleciał ku koronie starego buka i szybko zebrał zapas jedzenia, które zostało ugotowane i umieszczone przed królikiem.
"Ojejej!" pomyślał Ableegumooch. "Z jaką łatwością inni potrafią przeżyć. Co ma mnie powstrzymać od zrobienia tego samego?" I powiedział dzięciołom, że oni muszą przyjść do niego na obiad.
Następnego dnia dzięcioły przyszły do chatki królika, a wtedy Ableegumooch powiedział do babci:
"Noogumee, przygotuj posiłek."
"Ty głupi króliku", powiedziała ona, "nie ma nic, co by można przygotować."
"Rozpal ogień", powiedział doniośle królik, "Ja dopilnuję reszty."
Wziął kamienny grot od włóczni na węgorze, który przymocował sobie do głowy jako imitację dzięciolego dzioba, potem wszedł na drzewo i zaczął uderzać swoją głową w pień. Wkrótce głowa była potłuczona i krwawiąca, a królik nie mogąc się dłużej utrzymać, spadł na ziemię z głuchym łoskotem. Dzięcioły nie mogłyby powstrzymać się od śmiechu.
"Litości, a cóż on robił tam na górze?"
"Przypuszczam, że widział, jak ktoś inny to robi," powiedziała Noogumee, potrząsając głową, "i pomyślał, że i on może tak samo." Poradziła im, by poszli do domu, gdyż w tym dniu żadnego jedzenia nie będzie.
Będąc tak potłuczonym, zapewne pomyślicie, że królik się czegoś nauczył? Niestety, nazajutrz, czy też po dwóch dniach, królik próżnował w lesie jak to bywało wcześniej, gdy spotkał niedźwiedzia Mooina, który zaprosił go na obiad. Już od samego wejścia królik był pod ogromnym wrażeniem tego, jak niedźwiedź zdobył swój posiłek. Mooin wziął ostry nóż i uciął małe kawałki mięsa tuż przy swoich stopach. Potem umieścił je w kociołku na ogniu i po krótkim czasie cieszyli się przepysznym posiłkiem.
"To musi być najłatwiejszy ze wszystkich sposób zdobywania pokarmu na obiad," zdumiał się Ableegumooch i poprosił Mooina by przyszedł nazajutrz do niego na obiad. Tylko, że królik nie wiedział, że niedźwiedzie przechowują jedzenie na swoich stopach. Depczą łapami dojrzałe jagody, a gdy ich miąższ zaschnie, odcinają to by następnie zjeść. Głupi królik myślał, że Mooin odciął kawałki mięsa ze swoich łap!
W wyznaczonym czasie, Ableegumooch nakazał babce przygotować posiłek, a gdy ona powiedziała, że nie ma niczego, co mogłaby przygotować, on nakazał jej przygotować kociołek a on zrobi resztę. Następnie wziął kamienny nóż i zaczął ciąć swoje stopy jak to widział, w wykonaniu Mooina. Ale och mój Boże, jakże to zabolało. Bolało straszliwie! Ze łzami płynącymi po policzkach, ciął dalej i ciął, najpierw jedną potem drugą stopę. Niedźwiedź Mooin strasznie się zdumiał.
"Co do licha on próbuje zrobić?" spytał.
Noogumee potrząsnęła z przerażeniem głową.
"Ciągle to samo. Zobaczył, jak ktoś coś robi, i próbuje zrobić to samo."
"Cóż!" powiedział rozdrażniony Mooin, "Nie ma nic bardziej obraźliwego, niż zostać zaproszonym na obiad, na którym nie ma niczego dso jedzenia. Problem jest tylko jeden - królik jest bardzo leniwy!" i naburmuszony poszedł do domu.
Wtedy w końcu, Ableegumooch, opatrujący swoje poranione łapy, przypomniał sobie słowa Glooscapa. Natychmiast do niego dotarło jakim był głupcem.
"Ojej!" on powiedział. "Moje sposoby zdobywania jedzenia są trudne, ale inni mają jeszcze gorzej. W przyszłości będę trzymał się własnych sposobów," i tak zrobił.
Od tamtego czasu, wigwam Ableegumoocha i jego babcia zawsze był dobrze zaopatrzony w jedzenie, zimą i latem i, chociaż nadal cicho zaśpiewał, to słowa jego piosenki uległy zmianie:
"Najmądrzejszą rzeczą jest mieć ciągle zajęcie, zajęcie!"
Daleko w Blomidon, Glooscap widząc, że głupi królik w końcu zmądrzał, przypalił sobie fajkę i pykał ją z zadowoleniem.
1