Początek formularza
|
|
|
Dół formularza
Kornel Makuszyński
Historia, która zdarzy się jutro
Nie ma nic bardziej fałszywego na tym świecie pozorów i blichtru, niźli tytuł książki, wiersza, powieści i noweli. Dotąd za istotę najfałszywszą uchodził niesłusznie jezuita, a słusznie - kobieta. Jednakże nawet uśmiech kobiety tak nie kłamie, jak potrafi zełgać tytuł. Zapowiada takie napisane bydlę niesłychane historie, a tymczasem w środku jest sieczka: zapowiada niezmierne rozkosze, zasię schwytany na haczyk tytułu głupi jak ryba czytelnik, w połowie książki uderza głową o ścianę, bezprzytomnie sam sobie czyniąc krzywdę, jeśli zaś zachował resztki przytomności, wtedy rozbija talerze albo bije żonę. A jak czasem kobieta ma tylko piękny kapelusz, a cala reszta jest pokraką, mającą zamaszyste piersi i krzywe nogi, tak też czasem jedyną ozdobą utworu pisanego jest tytuł. Czasem i człowiek ma tytuł, herbowy oczywiście. I wtedy jest znowu tak jak z książką: piękny tytuł, a w środku sieczka.
Ulegam, rzecz prosta, temu samemu pociągowi do grubego oszustwa, które siedzi w każdym człowieku, w piszącym zaś szczególnie. Są to psie figle dziedziczności. Cóż znaczy na przykład ten tytuł, który grubymi literami został wymalowany na poprzedniej karcie?
- "Historia, która zdarzy się jutro..."
Skąd może kto wiedzieć, co się zdarzy jutro?
Pomijając jednakże sprawę proroczych zdolności, którą dotąd wykazywały jedynie biblijne Żydy, godna ubolewania w tym tytule jest jego napuszoność. Zamiast jednego jakiegoś słowa, dwóch słów najwyżej, zaraz całe zdanie. "Historia" - co za historia? Co się ma "zdarzyć"? Dlaczego "jutro"? Aj, aj! jaka głębia... Czy jutro będzie rewolucja, czy trzęsienie ziemi? Nic podobnego. Autor, nie mając nic lepszego do roboty, opowiada jakieś malutkie zdarzenie, nie większe w swym znaczeniu niż ból zęba, wywrócenie się dorożki pod tramwaj, zgubienie parasola lub utrata dziewictwa. Bzdurstwo i tyle, a zaraz tyle pompy w tytule.
Oto są skutki złych nałogów.
Autor wie o tym, wstydzi się tego i jest niepocieszony; i gdyby uważał czytelnika za coś innego, niż za bęcwała, który również nie ma wiele do roboty i dlatego czyta, chętnie by go przeprosił, ale nie chce.
Jakkolwiek się tedy historia ta nazywa, to o niej jest pewne, że jest to historia przeraźliwie smutna. Male, drobne zdarzenie, a jednak pełne smętku i melancholii. Tylko człowiek, tknięty na rozumie i mający rodzinną skłonność do rozmiękczenia mózgu, nie wzruszy się tą sprawą, lecz przeciwnie, będzie się tym bawił, że ktoś ma wielkie zmartwienie.
Ponura ta sprawa odbyła się tak:
l W Warszawie przy ulicy Wiejskiej, dlatego tak nazwanej, że i znajduje się tam najbardziej wiejska instytucja. Sejm - mieszkał i na podstawie ochrony lokatorów zapewne do dziś mieszka, mimo przykrego i krzykliwego sąsiedztwa, bardzo wytworny pan Niesiecki. Podaję nazwisko oczywiście zmyślone: przez brzmienie jego, identyczne z nazwiskiem autora herbarza, chciałem mu jedynie nadać polor szlachecki i zebrać w nim. jak w soczewce, wszystkie promienie szlachetności. Jest to poniekąd nazwisko skondensowane.
Uczyniłem to rozmyślnie, pan Niesiecki bowiem łączył w sobie niepospolite cnoty, piękno duszy, zacność serca, szerokość umysłu i prawość charakteru. Widać z tego, że nie był ani posłem, ani dyplomatą, ani kupcem, ani wydawcą. Nie zajmował się niczym; miał dużo pieniędzy, odziedziczonych - rzecz prosta - są bowiem ludzie szczęśliwi, co mieli głupich ojców, którzy nie trwonili pieniędzy sami, lecz przez potomstwo. Wobec tego pan Niesiecki bardzo czcił swoich ojców i dziadków, a szczególnie dwie ciotki, które Pan Bóg natchnął zacną myślą, aby majątku nie zapisywały na kościół, tylko bratankowi.
Za to kupił pan Niesiecki śliczne meble, piękne obrazy i jeszcze piękniejsze książki, które czasem czytał, kiedy się bardzo zmęczył próżnowaniem. Książki te jednak, szczególnie z pięknymi obrazkami, miały na sobie ślady częstego z nimi obcowania; były to dowody, jak bardzo nadobne baletnice, miłe śpiewaczki z chóru lub kasjerki z kinematografu mają rozwinięty pociąg do książki i ciekawość oglądania sztychów. Wiele się tych ślicznych istot wykształciło u pana Niesieckiego. Trzeba pamiętać przy tym, że istoty te, jak małe dzieci, muszą wszystkiego dotknąć, wszystko zawsze wziąć w rękę.
Nie wynika z tego, że w przemiłym mieszkaniu przy ulicy Wiejskiej" nie bywały wielkie i szlachetne damy. Owszem, owszem. Wielkie damy jednakże nie są ciekawe książek, a jeśli tam bywały, to rozmawiały tylko nadobnie i głęboko o duszy, o życiu i o śmierci.
Wszystko w tym mieszkaniu, doskonale i roztropnie urządzonym, przystosowane było do bujności i kolorowości życia, które się tam wiodło. Doświadczenie pana Niesieckiego, który z łez i szarzyzny żywota wycisnąć potrafił nieprzerwany uśmiech, umiało niezwykle przenikliwie odgadnąć wszystko, co się mogło zdarzyć w żywocie uśmiechniętym. I tak na przykład: jak w aptece znajdują się najróżnorodniejsze medykamenty, przewidziane na wszystkie dolegliwości i choroby, tak w mieszkaniu pana Niesieckiego były wszelakie medykamenty, pobudzające, kojące i umilające. Pan Niesiecki tak znał na wylot duszę kobiecą, że wiedział doskonale, co która dusza lubi pić. Pod tym względem był psychologiem niezrównanym, który wiedział, że wielka dama pije burgunda, zna bowiem nieoszacowane właściwości tego boskiego napoju; aktorki dramatyczne tylko koniak, baletnice wszystko, byle "słodkie", chórzystki zawsze szampana, bo to i musuje, i ciągle się o tym śpiewa w operze ("Niech wino szumi złote, w kryształach szumi wraz!") i w operetce ("Ach szampan morzem płynie, przy słodkiej mej dziewczynie"), kasjerki z kinematografu piją namiętnie likiery, panienki bez bliżej określonego zajęcia zwyczajną czystą, bywały także dziwolągi, jak panienka, która piła tylko lemoniadę, i jedna specjalistka, fenomen, rafinowanie wykwintna, co pijała tylko koniak z roztartym żółtkiem, takie jakieś specjalne paskudztwo I taką przewidział pa. Niesiecki.
Tak sobie żył i miewał tylko małe zmartwienia, albowiem zmartwienia wielkie mają tylko ludzie pracujący. Zmartwieniem jego była pozna wiosna, chmurne niebo, widok brzydkiej twarzy, plama na koronkowym obrusie, stłuczony baccarat, same takie okropności Był to miły, kochany i niegłupi bałwan, z najlepszym zresztą sercem.
Ostatnim, wyjątkowo wielkim jego zmartwieniem, była brzydka l krzykliwa sprawa z lokajem Poczciwy do pewnego stopnia darmozjad, który nic nie robił, bo i pan mc nie robił, robił jeszcze mniej, niż mógł, gdyż do "czarnej" roboty przychodziła pani żona pana stróża, pan lokaj zaś "doglądał" pana Niesieckiego, nosił listy, kupował kwiaty i bilety do teatru, pił wino, palił cygara, kradł bieliznę Był to jednym słowem lokaj sumienny, jak zawsze było, me perła, ale l nie świnia.
Z takim to lokajem nadzwyczajnym pan Niesiecki musiał się rozstać Niewdzięczne bowiem to indywiduum, dotychczas jako tako, lecz skromnie ułożone, zjawiło się jednego dnia przed swoim cygarodawcą l przystroiło lokajską gębę w uśmiech Pan Niesiecki spojrzał i był bliski furii, on, najspokoJniejszy wmodawca, jakiego kiedykolwiek znała lokajska dusza pan lokaj sprawił sobie na samym przedzie cztery złote plomby - dwie u góry, dwie u dołu i teraz błyszczał tym złotem natrętnie, krzykliwie, łajdacko. To nowy czas śmiał się tym złotem w twarz pogodnej filozofii pana Niesieckiego.
Pan lokaj (i jego cztery złote plomby) został wylany na lokajską fizjognomię.
Pan Niesiecki cierpiał.
Mogła mu ostatecznie wystarczyć pani strozowa, gdyby szło tylko o domowe porządki, kawalerski stan jednakże miłego pana Niesieckiego przywykł do lokaj skich karesow, małpich min, głupich rozpraw o pogodzie i do uwag o niewiastach, przybytek ten odwiedzających Pan Niesiecki wobec tego szukał lokaja na prawo i lewo Można było wybierać wśród wielkiej ilości hołoty, lecz raz lokaj upatrzony był za wielkim panem dla pana Niesieckiego, raz pan Niesiecki był za małym panem dla pana lokaja Wobec tego pan Niesiecki sam otwierał drzwi pięknym paniom, które dzwonią krotko i nerwowo, w takt podrygującego ze strachu i ze wzruszenia serca, i miłym przyjaciołom, dzwoniącym z radości, ze idą napić się za darmo wina i wypalić jedno, a ukraść drugie cygaro - najmniej siedem razy, czasem zaś uderzającym w drzwi końcem buta.
Zmęczyło to wreszcie miłego szlachcica do tego stopnia, że prosił znajome damy o wynalezienie przyjemnego, dyskretnego lokaja, me dodał z wrodzonego mu taktu, ze znajome damy powinny to uczynić we własnym interesie.
Toteż był przyjemnie zdziwiony, kiedy bladolica i szerokobiodra artystka dramatyczna pani Rena Ostoja (po cywilnemu Michalina Kapuśniak), dziewica zresztą pierwszej klasy (idzie o maniery, me o dziewictwo), kobieta dowcipna, co się zdarza nawet kobietom, przyjaciółka poetów i malarzy, a także i ludzi bogatych, wielka przyjaciółka pana Niesieckiego, zatelefonowała mu wesoło, ze już jutro będzie miała lokaja.
- A dobry? - pytał Niesiecki.
- Takiego jeszcze nie było! - odrzekła pani Rena.
- Wolałbym nie taką nadzwyczajność.
- Ależ panie, to jest cudowny lokaj! Musi go pan przyjąć... Dla pana idealny... inteligentny, bardzo wykształcony...
- Wykształcony? A mnie taki po co?
- Przecież pan chciał takiego, co to trochę jest lokaj, trochę marszałek dworu, a trochę przyjaciel... Tak, czy nie?
- Tak, ale...
- A to, że wykształcony, to przypadek... Zdarza się... Może to syn jakiej hrabiny...
- Zdarza się! - rzekł z przekonaniem pan Niesiecki.
- Otóż właśnie... Trochę to jest oryginał, ale to tym ciekawsze... W każdym razie niech go pan przyjmie serdecznie i nie tak bardzo, jak zwykłego lokaja... Ja go strasznie lubię...
- Oj!
- Panie Niesiecki! Stać mnie jeszcze nawet na pana...
- Już, już! Dobrze! Uściskam go; niech przychodzi.
Niepodobna w to uwierzyć, ale tego dziwnego lokaja oczekiwał pan Niesiecki z niepokojem.
"Wykształcony" - "oryginał" - po diabła mu taki lokaj? I do tego protegowany przez aktorkę...
Obejrzał pokoik, w którym "oryginał" miał zamieszkać i ujrzał, że nie jest wcale miły, lecz zapuszczony. Oprócz kilku sprzętów była tam jeszcze wycięta z jakiegoś pisma "Leda z łabędziem" i premiowany derbista angielski. Poza tym puste butelki za piecem, butelki - wdowy po doskonałych markach. Dawny lokaj był znawcą. Butelki te pan Niesiecki wynosił własnoręcznie, nie chcąc w "oryginale" budzić uśpionych namiętności.
Nazajutrz sam mu otworzył.
W drzwiach stanął z miłym uśmiechem na przemiłej gębie człowiek młody, dość licho odziany, z włosami w mocnym nieładzie. Spojrzał na pana Niesieckiego z ciekawością wcale figlarną i bardzo jakoś serdecznie. Pan Niesiecki mimo woli się uśmiechnął.
Młody człowiek wydobył z kieszeni list, który wionął perfumami i podał Niesieckiemu.
- Czy mam zaszczyt z panem Niesieckim?
- Tak. Pan ma list do mnie?
- Tak, od Ostoi.
- Może przypadkiem od pani Ostoi?
- Ach, przepraszam najuprzejmiej, od "pani" Ostoi.
- Naprawdę, dziwny lokaj - pomyślał Niesiecki i począł czytać list, w którym pani Ostoja jeszcze raz go zaklinała każdą literą i dziesięcioma wykrzyknikami, aby "serdecznie" przyjął "oryginała".
Obejrzał raz jeszcze kandydata, któremu z twarzy nie schodził rozbawiony uśmiech.
- Miły łobuz! - pomyślał wesoło, po czym twarz ułożywszy "urzędowo", rozpoczął indagację, siedząc w fotelu.
Młody człowiek stał przed nim "niedbale", jeśli tak stać można. Śmieszna rzecz, ale tą niedbałą miną przyjemny ten lokaj onieśmielał pana Niesieckiego, który nie wiedział, jak właściwie do takiego zagadać. "Pan" to było za wiele, "wy" za mało, "ty" stanowczo niemożliwe. Niesiecki przeto kręcił.
- Jakżeż tam, więc chcemy przyjąć posadę?...
- Z bożą pomocą... - odrzekł lokaj z uśmiechem.
- Niełatwa służba...
- Dlatego też powiedziałem, że z "bożą pomocą"...
- Wolno wiedzieć jakie imię?
- Imię? Ach, prawda... Królowie i lokaje nie noszą nazwiska...
- Co takiego?
- Powiadam, że historia dziwnie czasem rozdziela przywileje...
Pan Niesiecki otwierał oczy coraz szerzej.
- Zwariowany lokaj i zwariowana baba, która go przysłała - pomyślał, lecz rozbawiony.
Patrzył teraz i on z uśmiechem na tego dziwnego lokaja, wciąż uśmiechniętego jakimś czarującym uśmiechem. Niemal mu było przykro, że go nie prosi, aby zajął miejsce na drugim fotelu.
- Z nazwiskiem to sprawa przy meldowaniu u rządcy domu... Dokument jakiś przecie jest?...
- Człowiek bez dokumentu jest lichą imitacją człowieka... - odrzekł lokaj.
- A więc imię?
- Zenobi...
- Jakież niezwykłe imię!
- Imię moje jest kaprysem mego ojca.
- A ojciec kto?
- Mój ojciec był kaprysem mojej matki.
- Dawno pan... to jest... dawno się jest lokajem?
- Z przekonania nigdy!
- Aż praktyki?
- Od dziś...
- Oj, to niedobrze... Pani Ostoja nic mi o tym nie mówiła... Byłbym nie trudził... Jakżeż można być lokajem bez praktyki?...
- Ministrowie też nie praktykują. Wprawdzie tu idzie o rzeczy ważniejsze, ale porównanie nie jest zbyt śmiałe.
Pan Niesiecki głośno się zaśmiał.
- Zresztą - mówił lokaj - człowiek tak subtelny jak pan, powinien zaufać instynktowi kobiety, a pani Ostoi najgorszy jej wróg nie zarzuci braku kobiecości...
- Dobrze, dobrze... Skąd Zenobiego... Zenobi - wszak tak?... skąd go zna pani Ostoja?
- Igraszka spotkania, kaprys przypadku, dziwactwo losu. Poza tym kocham namiętnie teatr i byłem klakierem. Pan zaś chyba wie dobrze, że pani Ostoi bardzo potrzeba klaki... Tak trudno dziś o oklaski...
- Umie pan czytać i pisać?
- Przede wszystkim dziękuję panu za "pana", choć tak się do lokaja nie powinno mówić. Bardzo dziękuję, ale niech pan już wali dalej z tym Zenobim, bo imię jest dźwięczne, mnie zaś przypomina moją godność...
- Smętna godność...
- Jaki pan, taki kram i taki lokaj. Myślę, że będę wobec tego lokajem doskonałym...
- Dziękuję, Zenobi..,
- Ależ proszę. Jestem szczery. Ale o co pan pytał?
- O umiejętność czytania i pisania...
- Ach, prawda. Otóż czytam wiele, piszę mało...
- Więc źle, koślawo, czy jak?
- Źle? Nie wiem. Co do tego sądy są sprzeczne.
- Któż to osądzał, w jakim celu?
- Głupie matoły i bez celu.
- Nie rozumiem!
- I ja też niewiele. Kto zrozumie tego, który sam nie rozumie?
- Pan jest, przyznam się ze zdumieniem, człowiekiem dziwnym... Niechże mi Zenobi powie szczerze. Ale bardzo o to proszę, żeby szczerze. Zenobi nie jest człowiekiem byle jakim; dużo wie, mówi zręcznie. Dlaczego Zenobi chce być lokajem?
Miły Zenobi na chwilę spoważniał; na twarzy uśmiech mu zgasł i wesołe jego jasne oczy również zgasły na chwilę.
- Dlaczego lokajem? Nie z przyjemności, niech mi pan wierzy. Ale od chwili, kiedy pana poznałem, myślę, że z przyje- mnością będę mógł nim być.
Zenobi znów się uśmiechnął i mówił wesoło:
- Każdy wykręt mógłby pana oszukać. Pan ma dobrą twarz i widać, że nie jest pan złośliwy. Będę lokajem, niech to panu wystarczy. A jak się to robi, to pan mi pewno powie...
- Ja?!
- Sądzę, że będzie pan aż tak dobry. Logicznie zresztą rozumując, pan zawsze więcej potrzebuje lokaja, niż lokaj pana. Lokaj zawsze więcej umie, niż jego pan. Ze mną jest pierwszy na świecie wypadek, że jest przeciwnie.
- W istocie!
- Panowie są zwykle igraszką w ręku swoich lokajów. Jest to zemsta społecznej nierówności. Dlatego każdy lokaj jest cichym wrogiem swego pana.
- I Zenobi byłby moim wrogiem?
Zenobi uśmiechnął się dowcipnie.
- Człowiek jest zawsze wrogiem drugiego człowieka, dlatego że ten drugi jest lepszy, mądrzejszy lub szlachetniejszy. Mimo całego mojego szacunku dla pana, nie chciałbym siebie poniżyć. Byłbym w takim razie od razu doskonałym lokajem, ale nawet za tę cenę nie chcę tego.
Pan Niesiecki nie mógł się zirytować. Chciał, ale nie mógł; dość trudno bowiem utrzymać dobre maniery ducha, wspaniałego, szlachetnego ducha, który się w ogóle manifestuje tylko przez dobre, dyscyplinowane maniery, kiedy lokaj mu mówi niemal impertynencje i w przyzwoitej zresztą formie, który się kłania przy równoczesnym nastąpieniu na odcisk, równa swoją lokajską duszę z jego duszą, panską Pierwszy odruch, to jest wzięcie pyskatego młodzieńca za kołnierz i wyrzucenie go przez tylne wejście na kuchenne schody, byłby w zupełności usprawiedliwiony Pan Niesiecki jednakże wesoło myśl tę odsuwał, jak się odsuwa ręką kogoś niemiłego.
Przy spotkaniu dwóch nieznajomych ludzi jedno mgnienie oka, jeden ułamek chwili ustala ich wzajemny stosunek. Pan Niesiecki już lubił tego lokaja Pozwalał mu więc gadać, a ten gadał z widoczną przyjemnością.
Pan Niesiecki czuł, ze jest to jakaś niejasna sprawa Gdyby nie polecenie pani Ostoi, bałby się tego człowieka, który mówi tak jak on, myśli lepiej niż on Przypuszczał, ze jakieś zygzaki losu, jakaś igraszka zdarzeń, kazały temu inteligentnemu, miłemu i jasno patrzącemu chłopcu szukać pracy Wybrał najgorszą, bo wcale plugawą pracę lokajską, pewnie jednak uczynił to, sądząc o łatwości tej pracy z pozorów i nie zdając sobie sprawy z haniebne) umzoności takiej pracy, co jej odbiera godność, powagę i słodycz.
- Biedny chłopiec! - pomyślał dobry pan Niesiecki. Nie chciał go o mc pytać, był człowiekiem pełnym taktu, gentlemanem Więc nagle spoważniawszy, rzekł Zenobiemu.
- Przyjmę Zenobiego.
- Dziękuję panu.
- Niech Zenobi wie, ze nie będzie lokajem. Coś jednak trzeba robić, ale zwalniam Zenobiego od posług ściśle osobistych. To załatwiać będzie Walentowa.
- Nie wiem, kto jest ta dama, ale cześć jej.
- Niechże Zenobi nie przerywa.
- Kiedy się tak miło rozmawia!
- Zenobi będzie dbał o porządek w mieszkaniu, szczególnie w bibliotece, pilnował gazet, listów, rachunków Trzeba pamiętać, zęby były kwiaty, załatwiać rozmowy telefoniczne wedle polecenia, notować telefony, kiedy mnie nie będzie, jednym słowem, drobne i dość nie przykre robić rzeczy.
- Z największą chęcią.
- Przede wszystkim być dyskretnym.
- Z trudnością, ale wytrwam.
- Zenobi dostanie pokoik, pensję i utrzymanie. Dość?
- Za wiele Ale czy wolno prosić?
- O cóż to?
- Czy mogę brać książki z biblioteki7
- Ale naturalnie, ja ich nie tykam. Przejdźmy, niech Zenobi zobaczy książki.
Przeszli do małego gabmeciku obok, gdzie było w pięknych szafach dość wiele pięknie oprawionych tomów Zenobi przebiegł oczyma po ich złoconych grzbietach.
- Zenobi i na tym się zna? No i cóż?
- Dużo śmiecia! - odrzekł lokaj z przekonaniem.
Pan Niesiecki zarumienił się z irytacji na samego siebie.
- No! no! - rzekł z wyrzutem - tak od razu Zenobi to wie, od jednego spojrzenia!?
- Ja patrzyłem krótko, ale te tytuły tak głośno krzyczą, że trudno nie usłyszeć.
Pan Niesiecki był przerażony. Ten oryginalny lokaj zaczynał go jednak trwożyć, postanowił rozmawiać z mm o tym tylko, co mogło tyczyć służby, o niczym więcej. Wracając z biblioteki, aby pokazać Zenobiemu jego pokoik, po drodze wskazał mu kredens, sypialnię, szafy z ubraniem, broń myśliwską, wreszcie stanął przed szafą odrutowaną, tak ze przez siatkę drutu widać było niezwykle przyjemne wnętrze.
Spojrzał na lokaja przenikliwie i rzekł z naciskiem.
- W tej szafie jest wino!
Zenobi bardzo spoważniał i na gębie zrobił się niemal dostojny.
- Jest to szafa pięknej złudy! - szepnął z powagą
- Szafa ze zwykłym winem, bardzo zresztą doborowym. Niech mi Zenobi spojrzy w oczy!
- Patrzę i widzę panski srogi wzrok.
- A teraz niech Zenobi powie prawdę...
- Któż kłamie w obliczu wina?!
- Czy Zenobi pije?
- Namiętnie, jak furiat!
Pan Nasiecki opadł na najbliższy fotel ciężko, jak człowiek załamany: tak siada rezygnacja, tak siada człowiek zrujnowany, dowiedziawszy się, że ciotka wyzdrowiała, tak pada minister, dowiedziawszy się o głosowaniu w parlamencie, tak pada zdradzony mąż, tak pada Dante w pieśni piątej, wiersz sto czterdziesty drugi "Piekła", tak pada drzewo, uderzone piorunem, tak pada polski dramat na premierze, tak pada kobieta, aby upaść.
Zenobi spojrzał na niego z wyrafinowaną sympatią.
- Panie! - rzekł ze słodyczą - wrażenie, jakie na panu zrobiło moje uczciwe wyznanie, każe mi pana miłować. Ach, jak pan kocha wino! Pana w tej chwili nie to zmartwiło, że panu spadł z nieba doskonale pracowity wspólnik, broń Boże! Pan jest podobno zbyt bogaty, aby się nie podzielić kroplą wina choćby z lokajem. Nie! Pana powaliła na fotel zazdrość, nagła zazdrość o kochankę, o najcudowniejszą kochankę świata, o słoneczną butelkę wina. Pan ją kocha namiętnie, wtem przyszedł ktoś, kto powiada uczciwie: I ja ją kocham, tak jak pan, nawet bardziej jeszcze. Panie! ja kocham wino. Jeśli mnie pan teraz nie wyrzuci za drzwi, to jest pan człowiekiem wielkiego ducha. A jeśli mnie pan wyrzuci, będę leciał ze schodów, krzycząc wielkim głosem: Chwała człowiekowi, który kocha wino! Panie, co jest za tą zagrodą z drutu?
Pan Niesiecki spojrzał na niego błędnie i mówił głosem słabym:
- Mouton Rotschild doskonałego roku... Romanee Conti... Papę Clement... Chäteau Leoville wyborne...
- Cześć! cześć! - szepnął lokaj z upojeniem.
- Jest whisky - black and white, jest koniak Grande Reserve...
- Chwała! chwała!
- Jest Martell i Prunier, i Meykow. Jest...
- Dość! niech pan nie kończy... Tego nie można pojąć od razu... Tego zwykła dusza ludzka nie wytrzyma... Niech pan nie kończy, bo co panu z tego przyjdzie, że biedny, młody i pełen nadziei człowiek nagle zwariuje? Niech pan ma litość nad człowiekiem, który pana uwielbia za cudowny instynkt równowagi.
- Dlaczego? jakiej równowagi?
- W bibliotece dużo śmiecia, tu same perły. Pan swoje życie wyrównał idealną linią. Szanowałem pana. teraz pana uwielbiam za to, że pan przepaść ludzkiego szaleństwa zasypał, nie! zalał złotym szaleństwem słońca...
Pan Niesiecki nic długo nie mówił. Patrzył na lokaja ciemnym wzrokiem człowieka, który ze zdumienia nie może myśleć. Zenobi pieścił spojrzeniem szafę.
Po drugiej chwili pan Niesiecki rzekł:
- Zenobi aż tak kocha wino?
- Nie wierzę kobietom, śpiewam fałszywie, wino kocham.
- Więc Zenobi będzie je kradł?
- Kraść? Brzydkie słowo. Dlaczego je pan powiedział? Właśnie pan? Niech pan...
- Przepraszam, serdecznie przepraszam... Ja nie myślałem, żeby Zenobi...
Pan Niesiecki powstał.
- Właściwie, proszę mi powiedzieć natychmiast: kim pan jest?
Zenobi pokiwał głową na jakiś smutny temat.
- Czytał pan Dantego? - zapytał.
- Dantego? Pewnie, kiedyś...
- Kim jestem? Dusza Capocchia rzekła piekielnie: "Wiesz, że mnie w świecie słynną małpą zwali"... Niech to panu wystarczy, choć Capocchio był łajdak, a ja nie...
- To wszystko?
- Wszystko...
- I pan chce być lokajem?
- Będę nim. Już jestem. Ale niech mi pan mówi, jak wprzódy: Zenobi! Kiedy mnie pan nazywa panem w obliczu tej szafy, mógłbym myśleć, że czyni pan to umyślnie, aby owego "pana" a swojego gościa uraczyć winem.
- Nadzwyczajne!
- Cóż jest nadzwyczajnego dla polskiej gościnności? Ale niech się pan nie śpieszy, przecież się jeszcze nie rozstajemy. O wino może pan być spokojny, zresztą szafa jest zamknięta na klucz, czy tak?
- Naturalnie!
- A szafy z książkami nie są zamknięte na klucz?
- Nie!
- Jesteśmy w Polsce, słusznie. Porządek rzeczy racjonalnie zachowany.
- Zenobi! - rzekł pan Niesiecki twardo, z jakąś nagłą rezygnacją.
- Służę panu...
- Proszę, niech Zenobi weźmie...
- Co to jest, proszę pana?
- To jest klucz do szafy... do tej szafy...
Lokaj patrzył to na pana Niesieckiego, to na klucz. Na twarzy drżał mu uśmiech triumfalnie złośliwy, w oczach migotała złocista pustota łobuza. Położył sobie rękę na sercu i rzekł z figlarną dostojnością:
- Nie wódź mnie na pokuszenie, ojców moich wielki Boże!
- Proszę, niech Zenobi weźmie; Zenobi będzie zawiadowcą win, małym piwnicznym, ze względu na rozmiar szafy.
- Nie, panie - rzekł Zenobi - dziękuję. Najsłabsze wino jest silniejsze od najsilniejszego człowieka. Niech mi pan jednak pozwoli wyrazić mój niesłychany podziw. Pan jest bohaterem, godnym hymnu. Chce pan dać szalonemu miecz, to jest klucz do ręki. O, Boże! Niech pan spojrzy na mnie, czy nie zbladłem. Och, panie! czy wino nie jest najdoskonalszym wynalazkiem Boga, zanim mu chemia nie zaczęła robić obrzydliwej konkurencji? Były cudy z winem, bo dość łatwo zrobić cud, kiedy na niego patrzą podchmielone Żydy. Ale to, co się stało tu w tej chwili, jest to cud z łaski wina, w jego obliczu, za jego sprawą. To jest boska moc wina, które z człowieka robi bohatera.
- Ależ Zenobi! Zenobi!...
Pan Niesiecki był wyraźnie zażenowany.
- Panie! tu idzie o wino!
- Więc proszę, oto klucz... Zenobi może czasem skorzystać...
- Dziękuję z całego serca, dziękuję... Powinno się panu wmurować tablicę w Bordeaux, w Cognacu i w Reims - jednak klucza nie wezmę. Człowiek, który pije sam, jest lichym człowiekiem...
- Więc będziemy pili razem! - rzekł z determinacją pan Niesiecki. - Wystarczy?
- Wina nie wystarczy. Satysfakcji wystarczy aż nadto. Jest pan...
W tej chwili zadzwonił umieszczony w tym samym pokoju telefon. Pan Niesiecki uczynił ruch, jakby chciał podążyć do telefonu, lecz zatrzymał się. Przecież ma lokaja. Jest przecie Zenobi. Niech zacznie "pracę".
- Niech Zenobi pójdzie do aparatu. Jeśli mówi mężczyzna, nie ma mnie, jeśli kobieta, Zenobi odda mi słuchawkę...
Lokaj pośpieszył ku aparatowi.
- Tak... pana Niesieckiego... lokaj... niestety, nie ma... nie wiadomo... wyszedł dawno... nie, nie powiedział... ach, bardzo zabiję... wieczorami? Nie wiem. Nie wiem, skąd mogę to wiedzieć... Czy z kobietami? Ależ, proszę pani, nieprawdopodobne...
Niesiecki szepnął:
- To mówi kobieta!
Lokaj dawał mu znak, aby się wstrzymał i nie odbierał słuchawki.
- Nie... nie, nie... tak! dobrze! powiem z pewnością... moje uszanowanie!
- Co to znaczy, czemu Zenobi kłamał? To była kobieta...
- Tak, w istocie.
- Przecież powiedziałem najwyraźniej, że jeśli dama...
- Toteż to nie była dama!
- A kto?
- Licho wie, kobieta, ale nie dama. Pan nie zastrzegł wyraźnie, czy ma być kobieta, czy dama. A to nie była "dama"
- Zenobi oszalał!
- Niezbyt jeszcze gruntownie. Musiałem jednak zrobić tak, jak ja zrobiłem, bo me mogłem pozwolić, aby nam miłą rozmowę przerywał swoją wizytą ktoś, kto nie jest godny panskiego towarzystwa. Ta kobieta chciała tu przyjść, a ja pana przed tym ustrzegłem.
- Ale kto Zenobiego o to prosił? Kto pozwolił?
- Moje sumienie. Czy pan wie, co i jak mówiła ta kobieta? Pytała, gdzie pan bywa wieczorami i czy pan spędza noce z kobietami? Jest to obrzydliwy rys charakteru taka namiętna i brutalna ciekawość. Wytworna kobieta me jest agentem śledczym. Ale to nic. Plugawą treść może uratować piękna i wytworna suknia. A czy pan wie, jak mówiła ta kobieta? To nic, że nerwowo i arogancko, bo rozmawiała z lokajem. Niech jej Bóg przebaczy i usunie z niej piegi, bo je pewnie ma. Ale ta kobieta mówiła: "wieczoramy" i czy pan jest z "kobietamy". Czy jesteśmy towarzystwem ludzi wytwornych i używających prawidłowych form wymowy, czy jesteśmy towarzystwem od magla, gdzie sobie stróż rozmawia z "praczkamy"? Ta dama pochodzi albo z ulicy Bagno, albo urodziła się trochę dalej. Przyzna pan, że nie mogłem narażać panskiego dobrego smaku i atmosfery tego wytwornego mieszkania na spotkanie z polerowanym barbarzyństwem. Ta kobieta od a do igrek, uważa pan, nie do zet, lecz do igrek, pachnie szwaczką albo wędlimamią. Jak panu może to robić przyjemność, jak pan się może tak nieładnie demokratyzować? Człowiek, który ma takie maniery, takie wino i takiego lokaja! Ach, jestem niepocieszony...
Pan Niesiecki odwrócił twarz, bo był także niepocieszony.
- Ależ mój Zenobi - przecież się zdarza... Nie same księżniczki chodzą po świecie... Nie mam o to właściwie pretensji, że Zenobi nie spełnił polecenia, ale będę prosił na przyszłość, aby zechciał spełniać je dosłownie. Mogę się z Zenobim jako tako podzielić winem, ale kobiety zostawmy w spokoju. Jest to mój dział osobisty. W te sprawy niech się Zenobi łaskawie nie wtrąca... No, JUŻ dobrze, dobrze... Proszę me zaczynać dyskusji i pójść do swojego pokoju. Za godzinę wychodzę, więc niech mi Zenobi przygotuje ciemne ubranie. Jest gdzieś w tej szafie.
- Teatr?
- Tak. Teatr. Po co te pytania?
- Tak sobie, z podziwu, ze człowiek taki, jak pan, chodzi jeszcze do teatru. Czy za mało głupich zdarzeń dokoła, ze idzie pan na poszukiwanie jeszcze głupszych wymyślonych? Dlaczego pan sobie wykreśla jeden wieczór z życia, dlatego że w jakiejś fikcyjnej rodzinie zdarzała się fikcyjna awantura i to v. złym guście Co to pana może obchodzić, ze ktoś uwiódł dziewczynę i me chce się z mą ożenić, bo jest mądry i me chce mieć takie) żony. która dała się uwieść? Postaci sceniczne niech się martwią między sobą i na swój rachunek: co pana lub mnie mogą obchodzić ich plotki i wzajemne oszustwa?
- A jednak Zenobi był klakierem! - z triumfem i złośliwie rzekł pan Niesiecki.
- Tak, byłem klakierem i wpadałem w istną furię, kiedy cynik autor stworzył kretyna, a łajdak aktor go przedstawiał To jest boski widok, widok kręgu oszukańczych interesów. Oklaskami podniecałem tysiąc innych kretynów na widowni. ab) wielbili łajdactwo, krętactwo, błazeństwo albo fałsz sentymentu. Poezja już umarła To tylko zostało. Były też wypadki, kiedy oklaskiwałem aktora zawsze, takiego mianowicie, co kpił w żywe oczy z widza i z siebie. Na to jest potrzebny dowcip. Dowcip zaś, jako sens życia, wart jest oklasku.
Ale takich autorów jest mało. wolałem więc zostać lokajem. niż bywać w teatrze. Teatr sypie się w gruzy, jak stary dom. którego dusza umarła; opuszczony przecieka fałszywymi łzami albo w nim straszy jakiś truposz. który bredzi, albo śmieje się "ironicznie" puszczyk. Truposze są to indywidua mało zabawne, a puszczyk jest to ptak głupi i przykry. Więc po cóż za swoje pieniądze...
- Dość! Niech Zenobi nie przygotowuje ubrania. Nie idę do teatru...
- Widzę, że pan nie jest jeszcze zupełnie stracony... Cieszy mnie to bardzo, proszę pana.
- Ale wyjdę!
- To są resztki oporu niepodległego ducha. Doskonale. Czy mam czekać na pana? Sądząc po dość mizernym panskim wyglądzie, noce spędza pan w domu dość rzadko... Więc chyba nie czekać?
- Nie. Proszę mi przy łóżku przygotować...
- Wino?...
- Niech będzie wino, jakiekolwiek. Klucz zostawiam w zamku szafy. Poza tym papierosy i zapałki.
- Książka może?
- Książka leży na nocnym stoliku i proszę jej nie ruszać. Jest to moja najmilsza książka.
- Wolno wiedzieć?...
Początek formularza
|
|
|
Dół formularza
Początek formularza
|
|
|
Dół formularza
Kornel Makuszyński
Historia, która zdarzy się jutro
- Co? Jaka książka? Poezje, kochany Zenobi, poezje... "Purpurowy poemat" Biedronia.
- Aaa!
- Cóż tak dziwnego? Może to Zenobi czytał, a może i zna tego, co to napisał?
- Jestem - odrzekł Zenobi - za biedny na to, żeby czytać poezje, tego zaś, co to napisał, widziałem u pani Ostoi.
- O! U pani Ostoi?
- Poeta i aktorka dwa bratanki, a że, jak panu wiadomo, miałem stosunki z teatrem...
- Mój Zenobi! Czy ten poeta i pani Ostoja... Zenobi rozumie?
- Rozumiem, ale pan był tak łaskaw i zalecił dyskrecję we wszystkich sprawach, tyczących kobiet.
- Ależ to nie o mnie idzie!
- Tak, panie, ale wyłom, zrobiony w charakterze człowieka, pociąga za sobą najgorsze skutki.
Pan Niesiecki spojrzał z podziwem na lokaja.
- Dziękuję za lekcję, mój Zenobi. Już o nic nie pytam. To mi jednak może Zenobi powiedzieć, jak wygląda pan Biedroń. Uwielbiam tego człowieka, a nie zdarzyło mi się nigdy go spotkać.
- Nie widział pan nawet jego fotografii?
- Nawet fotografii.
- No, to pan ma szczęście i on ma szczęście. Mógłby się pan rozczarować. Jest to człowiek, który podobno raz w życiu miał czysty kołnierzyk.
- Nie może być!
- Ale i to może być poetycką legendą. Może go nigdy nie miał. Jego krawat nigdy nie wie, co czyni i z której strony ma wyleźć spod kołnierzyka. Jego buty boczą się na siebie, jak dwaj poeci.
- Ale twarz, twarz?
- Człowiek pijany lub lekki furiat może w przystępie dobrego humoru nazwać to twarzą. Człowiek przyzwoity nie chodziłby z taką twarzą po świecie. Pana Biedronia, gdyby wpadł między ludożerców, nie zjadłby najbardziej zgłodniały, jeśliby spojrzał na tę twarz.
- Co też Zenobi wygaduje! Podobno Biedroń ma zwariowane szczęście u kobiet.
- Nigdzie nie jest powiedziane, proszę pana, że kobieta nie może zakochać się w małpie. Były przykłady...
- Więc się kochają w jego sławie...
- W jego sławie? Kobieta kochać się potrafi w pięknych krawatach, doskonale wyprasowanych spodniach, w pięknych manierach, w rozdziale włosów na głupim łbie, w mądrym albo głupim uśmiechu, czasem w duszy ludzkiej, nigdy w sławie. Chce mieć sławnego człowieka dlatego, że jest taka moda, że go inne chcą mieć, że go trzeba mieć. Ale kobieta sławy nie rozumie. Sława ją drażni, bo może być silniejsza od niej i piękniejsza od niej. Owczym pędem idzie w orszaku za sławnym człowiekiem, na jedną jednak kropelkę miłości i miłosnego uwielbienia przypada ocean histerii. Kobieta nie wie, dlaczego ktoś jest sławny, ona wie. że jest sławny. Jeśli idzie o sławnego poetę, kobieta może go uwielbiać, nie przeczytawszy albo nie zrozumiawszy ani jednego jego wiersza. Raz do bardzo sławnego poety w Zakopanem przyszły dwie panie, aby mu złożyć hołd. niezmiernie wspaniały hołd. po czym prosiły wzruszonego poetę o jakąkolwiek jego książkę, bo jeszcze żadnej nie czytały, do czego przyznały się uczciwie.
Niesiecki słuchał z coraz większym zdumieniem. Miał już czas przywyknąć do tego, że Bóg mu zesłał jakieś dziwowisko ludzkie, najmilszego cudaka, który chce być jego lokajem. Dotąd mówił on filuternie, lekko i sączył każde słowo z uśmiechu: w tej chwili jednak mówił jakby z goryczą. Nie był to więc wygadany, zbankrutowany inteligent, wypolerowany obieżyświat. lecz człowiek, który coś myślał i coś czuł.
Z tym wrażeniem wyszedł, rozmyślając, kim jest ten miły chłopiec, który w kilku zdaniach wypowiedzianych ostrzegł go, że zna życie i widział je z bliska.
Zapowiedział stróżowej Walentowej, że w mieszkaniu jest nowy lokaj, że mało będzie robił i że trzeba, aby Walentowa sprzątała sypialnię i czyściła buty. Walentowa wylazła z pyskiem, co jednak zostało przerwane nowym kontraktem społecznym i podniesieniem zasług. Pan Niesiecki uśmiechnął się, pomyślawszy, że nadzwyczajnych interesów na tym nowym lokaju me zrobi. Tak go jednak polubił, jak dobry i wytworny człowiek może polubić podobnego, a kiedy sobie przypomniał sprawę o wino, głośno się roześmiał.
Przez chwilę przyszło mu na myśl, że miły ten człowiek może być doskonałym opryszkiem i że po powrocie do domu zastanie gołe ściany i puste szafy. Myśl ta jednak wydała mu się śmieszna. Gdyby tak było. lokaj udawałby pokornego lokaja, a nie wystawiał się na podejrzenia.
Poszedł jednak do teatru, gdzie grała Ostoja. Umierała zaraz w pierwszym akcie z powodu jakiegoś gwałtownego wypadku, więc niedługo czekał. Miłe pudło chciało mu paść w objęcia, ale się cofnął, bo była zbyt krwawo umalowana.
- Przyszedłem podziękować pani za lokaja - rzekł.
- Podoba się panu?
- Nadzwyczajnie, doprawdy, że nadzwyczajnie, ale - kto to jest?
- Lokaj, kim ma być? Lokaj August.
- August? nie Zenobi?
- To on się nazywa Zenobi? Pewnie! pewnie! Zapomniałam. Prawda, jaki miły chłopak?!
- Miły i inteligentny. Jednak skąd on to wszystko wie?
- Skąd? Boże drogi! Ach, on się wychowywał ze swoim mlecznym bratem, jakimś hrabiątkiem. Cóż w tym dziwnego, że tyle umie?
- Łże. papuga... - pomyślał Niesiecki.
Postanowił wreszcie dać pokój domysłom i ciekawości.
- A niech sobie będzie, kim chce. Przygarnąłem jakiegoś pomylonego w życiu biedaka, niechże sobie udaje lokaja - myślał Niesiecki - nic mi to nie szkodzi, że wypije kroplę wina, a jest zabawny.
Późną nocą wracał jednak do domu z ciekawością. Co robi ten dziwny lokaj? Jeśli śpi, nie będzie go budził, po co biednych ludzi budzić po nocy? Wszedł więc richo do mieszkania. Na stoliku nocnym zastał wino, papierosy, zapałki i książkę. Uśmiechnął się. Na palcach podszedł ku pokoikowi Zenobiego; drzwi tego pokoiku zaopatrzone były w matowe szyby, z których lało się mleczne światło. Godzina była późna, lokaj nie spał.
- Zenobi! - rzekł cicho pan Niesiecki, uchylając drzwi - czemu Zenobi nie śpi?
- Ze szczęścia - odrzekł z środka Zenobi - człowiek szczęśliwy spać nie może z nadmiaru wzruszenia.
- Z jakiego znowu szczęścia?
- Panie, ja mieszkam, czy pan to rozumie? Ja mieszkam. Jestem u siebie! Przepraszam pana, że nie śpiewam z radości, ale nie wypada, bo kamienica cała już śpi.
- Niechże i Zenobi śpi. Dziękuję za wino i książkę.
- Wino jest wyższej klasy!
- No, już dobrze, dobrze... Dobranoc!
- Niech pana anieli zaniosą do łóżka!
I oto tak się rozpoczął i w tym rytmie trwał żywot pana Niesieckiego i jego miłego lokaja. Były to jasne chwile tego domu: rozmowy, dyskusje, rozprawy perliły się, pan Niesiecki bowiem odczuwał żywą przyjemność w rozmowie z tym śmiesznym młodzieńcem i wcale rzadko wychodził z domu. Stanowczo częściej, szczególnie wieczorami, wychodził lokaj. W dzień wychodził czasem na dyskretne żądanie pana Niesieckiego; kiedy Zenobi powkładał kwiaty do kryształów, przyniósł ciastek, przygotował serwis do herbaty i artystycznie rozrzucił pyszne, wzorzyste poduszki na niskiej szerokiej otomanie, wtedy, nie wiedząc niby o co idzie, uśmiechał się na pożegnanie do Niesieckiego, mówiąc:
- Pan pewnie będzie rozmyślał. Doskonale, ale niech pan szanuje siły, pan rozmyśla zbyt często.
Dwóch największych przyjaciół nie mogło żyć w zgodzie milszej i bardziej serdecznej; ci dwaj ludzie stanowczo się pokochali. Nie mieli dla siebie tajemnic, prócz tej, że Niesiecki nie wiedział, kim właściwie jest Zenobi i intrygowało go czasem to, że Zenobi zamyka wieczorem drzwi swego pokoiku na klucz i nie odpowiada na dzwonek, ani na pukania. Nigdy jednak o to nie zapytał.
Niebo tego domu zachmurzyło się na chwilę, kiedy się jasne stało, że pani Walentowa, kobieta dorodna, zamaszysta i zawiesista, która by piersiami mogła zasłonić Warszawę, a pyskiem przyprawiać co lichsze i bardziej chwiejne domy o runięcie, najwyraźniej zakochała się w miłym Zenobim, albowiem miły Zenobi, spotykając się z nią co rana, wygadywał jej tak niestworzone rzeczy, że dziwne by było, gdyby ta zacna kobieta nie zwariowała od dwóch miesięcy. Pan Niesiecki, stale podsłuchujący, płakał. Zenobi tłumaczył pani Walentowej, że w Afryce jest królowa jak dwie krople do niej podobna, i że na jednej wyspie rodzi dziecko raz żona, raz mąż, bo tak sprawiedliwie być powinno, że w Ameryce ludzie chodzą głową na dół; mężczyźni dlatego, żeby z oszczędności szelek nie nosić, a kobiety dlatego, żeby nie było żadnego szachrajstwa, które się u nas pokazuje dopiero po ślubie. Że zaś pani Walentowa nie lubiła aktorek, po których u pana Niesieckiego zawsze było wiele sprzątania, a w nocy trzeba było chodzić dla nich po dorożki, więc ją Zenobi podburzał rafinowanym sposobem.
- My tu harujemy, pani Walentowa, że pani i mnie skóra złazi z rąk, krzyża już nie czuję, a taka lafirynda to co? Na złotym łóżku cały dzień leży, cukierki żre i rozmawia z papugą. Lekkie życie.
Pani Walentowa, odurzona, oszołomiona, pijana od bzdurstw, połaskotana w krzywdę swoją, zdumiona była mądrością tego człowieka, który sam o sobie mówił, że jest synem jednego księcia, ale kiedy był mały, to go wyrzucili na śnieg i na mróz, bo nie był podobny do ojca, i jeszcze go nabili po głowie, bo bardzo płakał, ale jakiś pies się nad nim zlitował, chwycił powijaki w pysk i odniósł do Dzieciątka Jezus. Ryknęła w tym miejscu pani Walentowa płaczem nad niedolą dzieciny i mądrością psa. I z całej duszy, w której się mogło zmieścić uczucie wielkości dwudziestu czterech kamienic, pokochała Zenobiego, z czego on rad korzystał w tym sensie, że jej raczył pozwalać, aby mu prała bieliznę i chodziła po papierosy i z listami.
Zenobi miał święte życie. Wprawdzie gdyby jaki święty próbował tak żyć, zostałby zrzucony z nieba na dostojną twarz; Zenobi jednak nie był święty, tylko korzystał z rajskich szczęśliwości.
Jawnym jednakże zaczynało się stawać, że lokaj Zenobi rozpił swego pana. Pan Niesiecki nie pił nigdy wiele, od czasu zaś pobytu w jego domu Zenobiego pił bardzo. Zenobi tak cudownie mówił o winie, tak je wyzłacał słowem, jeśli wino było białe i tak je sycił krwią, jeśli pod ręką było czerwone, że dusza ludzka musiała zadrżeć od tych słów i pragnąć. Pełna do niedawna szafa była bliska ruiny. Poza tym uczciwego człowieka nauczył Zenobi łajdactwa, wytłumaczywszy panu Niesieckiemu, że nie należy marnować wina, które jest rozkoszą bogów, i dawać go kobietom. Nie było jeszcze na świecie kobiety, która się zna na winie. Jest to przywilejem ludzi wzniosłych i wspaniałych umysłem. Wobec tego - twierdził Zenobi - trzeba miłym paniom dawać do picia byle co.
Pan Niesiecki protestował, lecz uczynił próbę: damie, co piła zawsze wyborne czerwone, dał tanią malagę. Dama była tak wyraźnie uszczęśliwiona, że aż milo, myśląc, że ją pan Niesiecki chce odświętnie uczcić. Odtąd już nie marnowano wina dla dam, ale go marnowano tym więcej dla ludzi wzniosłego ducha.
Nie było takiej pory, w której by tych dwóch przyjaciół: lokaj i jego pan nie czuło pragnienia. Zawsze jednak zachęcał Zenobi, wynajdując powody tak nieodparte, jak to, że był czwartek lub piątek, a że we Francji jest nowy gabinet, że mięso zdrożało, że ktoś wpadł pod tramwaj, że pada deszcz, że jest pogoda, że umarł ktoś nieznajomy, ale w młodym jeszcze wieku. Więc czasem wieczorem pan Niesiecki siadał w fotelu, przed nim stała butelka, a w odległości, szacunkiem nakazanej, siadał Zenobi na dywanie i przed nim też stała butelka. I albo Zenobi bredził, albo pan Niesiecki brał cudowny tom Biedronia i po raz pięćdziesiąty czytał "Purpurowy poemat". Słowo, nawet w cichym czytaniu biło jak grzmot, i wiersz huczał, jak daleka burza. Purpurowo się czyniło w pokoju; purpurowo w duszach. Grała muzyka, a rymy wpadały sobie w objęcia, jak kochankowie, co się nie widzieli dawno, więc się spletli w uścisku i całują się dźwiękiem i barwą.
Pan Niesiecki chwytał oddech i sięgał po kieliszek.
- Cudowne, Zenobi! Nieprawda?
Zenobi milczał w cieniu.
Spojrzał pan Niesiecki i zatrzymał w drodze wędrujący ku ustom cieniutki kieliszek, rubinem wina lśniący, jak napełnione krwią serce: Zenobi oparł głowę na rękach, a kiedy nagle zawołany podniósł ją, pan Niesiecki ujrzał w jego zawsze jasnych i uśmiechniętych oczach... co u diabła?... wilgoć. Albo jeden i drugi był pijany.
Pan Niesiecki zdumiał się i nie czytał już tych wierszy głośno. Pomyślał tylko tej nocy, jakim niezmiernym cudem jest poezja. I jeszcze bardziej pokochał swego dziwnego lokaja.
Ciężko mu się było z nim rozstać, kiedy z majątku, który pan Niesiecki pracowicie i z beznamiętną cierpliwością zamieniał na wino, obrazy i kwiaty, napisali mu, że musi przyjechać, bo coś się tam stało, to czy owo.
- Może jakie cielę umarło! - rzekł zmartwiony Zenobi.
- Niech Zenobi jedzie ze mną.
Zenobi zbladł.
- Panie! A jeżeli nam każą wozić nawóz albo doić krowy? Do mnie nie mogą mieć pretensji, ale do pana będą mieli i to słusznie. Niech pan tam nie jedzie!
- Jednak muszę! - mówił ze smutkiem pan Niesiecki. - Otóż to jest życie. Kłopoty, kłopoty i praca. Głowa mi pęka...
- Proszę pana...
- Cóż tam, mój Zenobi?
- Ja niedawno tłumaczyłem Walentowej, że sobie u pana zarobiłem ręce po łokcie, a baba uwierzyła. Może jej i to powiedzieć, że panu od trosk pęka głowa, niech się krokodyl ulituje i nad panem. My obaj jesteśmy strasznie biedni i godni pożałowania.
- Niech Zenobi nie żartuje!
- Ja płaczę, proszę pana, ale niech pan pozwoli, że będę płakał tutaj, a pan niech jedzie sam. Wieś to jest straszliwy wynalazek Pana Boga. Pomijając to, że na wsi w zupie zawsze są muchy, bo mądra natura w ten sposób tępi ich nadmiar, rozpaczą wsi jest to, że spożywa się tam mleko we wszystkich postaciach. Zresztą na wsi zawsze pada deszcz, jak mi to opowiadali starzy ludzie. Na dobitek wczoraj mi się śniło, że mnie łaciasta krowa wzięła za rogi i podrzucała w górę dla zabawy przez całą noc.
- To whisky.
- Może być. Whisky robi się z owsa, a od owsa niedaleko do krowy, krowa bowiem, wedle wszelkich racjonalnych przypuszczeń, karmi się owsem. Nie karmi się? Tym gorzej dla krowy. Nie panie! Niech pan pozwoli zostać. Będę się za pana modlił rano i wieczorem, aby się tam nic złego panu nie stało, aby panu się ocieliły szczęśliwie panskie krowy i aby pan szczęśliwie powrócił na ojczyzny łono. Gdyby pan nie powrócił w przeciągu tygodnia, pośpieszę z pomocą i zarządzę ekspedycję karną. Walentowa da chyba radę kilku setkom łagodnych kmiotków.
Pan Niesiecki pojechał sam i długo go nie było. Zenobi pisywał do niego oryginalne i wesołe raporty, które były jedyną pociechą złamanego troskami pana Niesieckiego. Zdawał sobie sprawę z ilości wypitego wina, zdumiewająco uczciwie. Zenobi bowiem mógł zełgać wesoło w każdym wypadku, wino jednak była to święta rzecz, z którą się nie żartuje i o której nie mówi się na wiatr.
Wtajemniczony mimo woli w miłosne historie swego pana, donosił mu szczegółowo o wszystkich telefonicznych rozmowach i pełnych zawodu wizytach i o tym, że pozwolił sobie na zmianę abażuru u lampy w "gabinecie przyjęć" na bardziej wzorzysty i bardziej ciemny, zauważył bowiem, że takie oświetlenie będzie z korzyścią dla twarzy aktorskich stale jaskrawo pomalowanych i dla twarzy "wielkich dam", wśród których widział mocno już zjełczałe. Najdonioślejszy jednak był list z wiadomością, która pana Niesieckiego napełniła rzewliwym zmartwieniem.
"...Pani Nelly - pisał - wedle moich ścisłych i sprawdzonych wiadomości, okazała się niegodna tak wzniosłego jak pan człowieka, co wyrażone w stylu sielskim, bardziej teraz panu zrozumiałym, puściła drogiego mi bardzo pana w trąbę. Gdybym mógł w nią tchnąć moje do pana przywiązanie i moją bezgraniczną dla pana wierność, umarłby pan w jej słodkich objęciach w wieku lat stu sześciu, naturalnie, że tylko od nadmiaru pocałunków. Nikt jednak dotąd nie pojął kobiety z tego prostego powodu, że nie było co pojmować. Nikt nie wie, dlaczego papuga przelatuje z drzewa na drzewo. Najprawdopodobniej dlatego, że jej się tak podobało. Podobało się tedy pani Nelly zmienić gałąź. Napełniło mnie to cichą rozpaczą, bo wiem, że ją pan lubił. Gorsze jest to, iż postępek ten pięknej kobiety napełnił mnie niepokojem, że mógłbym stracić wiarę w miłość i przywiązanie kobiety. Wiarę tę pielęgnowałem w sobie od dzieciństwa i nagle drgnęła ona we mnie, jak drży dom podczas trzęsienia ziemi. I gdyby nie Walentowa, wierna mi do ostatniego tchnienia, a niech pan pamięta, że kiedy ona odda ostatnie tchnienie, to wydzierać będzie ta trąba powietrzna drzewa z korzeniami, gdyby nie jej miłość pełna słodyczy, przeciąłbym sobie żyły, by umrzeć razem ze śmiercią wiernej miłości. Bóg mi zesłał tego anioła, abym zachował wiarę.
- Ale pan jest po stokroć biedny. Pani Nelly nie wytrzymała próby oddalenia, stąd wniosek, że w razie wyjazdu należy oddawać kochankę na przechowanie, jak futro na zimę. Niech pan jednak znajdzie dla niej litość w sercu mądrym i w pogodnej swej duszy. Wiem, że jej pan nie zabije, bo jest pan wspaniały i boi się pan kryminału, ale niech jej pan przebaczy. Uwiódł ją człowiek nędzny, niewart tego, by się pan na nim mścił, figura mama, człowiek zły i przewrotny, który ją usidlił bogactwem i podłym szychem brylantów... Gardzę nim!..."
Pan Niesiecki był przez trzy godziny bardzo zmartwiony tym niebywałym nieszczęściem. Pani Nelly była to miła dziewoja, ale niech ją tam. Na ten temat wyraził pan Niesiecki jedynie przelotne niezadowolenie, irytowało go tylko to, że mu zbałamucił kochankę zapewne któryś z przyjaciół. Zenobi pisze o bogactwie i brylantach. Któreź to bydlę jest takie bogate?
Nagle jednak uderzył się dłonią w czoło. Skąd o tym wszystkim może wiedzieć Zenobi? Wiedział coś niecoś o Nelly, ale nie wie nic szczegółowego, w żadnym razie nie mógł wiedzieć, z kim go ona zdradziła?
- On wszystko wie - pomyślał - diabeł nie człowiek. Diabeł oczekiwał go z rozradowaną twarzą; wzruszony był, jak zwyczajne ludzkie przyjemne bydlę. Zdał mu szybko sprawę ze zdarzeń żywota, skrupulatnie jak buchalter wyliczył wydatki (zysków nie było żadnych), wzruszonym szeptem raportował o stanie piwnicy.
Dwie rzeczy zdumiały pana Niesieckiego, to przede wszystkim, że Zenobi w czasie jego nieobecności - nie pil prawie, co dowodziło wysokiej miary taktu, i to, ze wśród rachunków figurowały niepospolite pozycje z dopiskiem: kwiaty. Nie chciał pytać, czekając, aż mu Zenobi sam to wyjaśni i płacił taktem za takt. co jednak me wyłączało niemego zdumienia.
Był już wieczór, kiedy pan Niesiecki powrócił, usiadł w głębokim fotelu pod wysoką lampą, Zenobi zaś oparty opodal o biurko, w pozycji dość niedbałej, przez co zamanifestował poufałość w stosunku i wyjątkowość sytuacji, która go widocznie przez przymus uczyniła lokajem, odpowiadał na pytania swojego pana.
- Telefony?... tak. były.. Aparat nasz zardzewiał od łez. które się weń lały ze wszystkich stron miasta. Jęczał, płakał. tak że się serce krajało, potem ucichł.
- Listy?
- Są dwa zaproszenia na otwarcie wystawy obrazów...
- Jak to! żadnych innych?
- Były jakieś, niebieskie i różowe i bardzo pachnące, przynoszone przez posłańców. Odsyłałem wszystkie z powrotem z dopiskiem: "adresat się nawrócił - nie przyjęte".
- Zenobi!!!
- Okrzyk panski dowodzi, że wieś, nasza cudowna polska wieś, nie uzdrowiła pana. Szczerze mi żal, że zabiegałem o to, aby pana wydobyć z odmętu. Więc panu żal dwóch chórzystek i jednej krowienty, które pana uczyły złych manier i lekceważącego odnoszenia się do kobiety, która, jak to ogólnie wiadomo, jest cudem świata, bo Pan Bóg nie miał odwagi stworzenia jej w zwyczajnym trybie zdarzeń? Więc tego panu żal? O, moje serce, moje biedne serce! Ucisz się, ucisz... jedna krzywda mniej, jedna więcej!...
- Zenobi jest bezczelny!
- A ja myślałem, że jesteśmy idealnie dobraną parą.
- Dość! - rzekł cierpko pan Niesiecki - Zenobi wskutek mojej dobroci rozpuścił się, jak dziadowski bicz. Tak dłużej być me może. Możemy się łatwo rozstać...
- Mój Boże! Jedna stara Cyganka przepowiadała mi, że skończę życie w suterenach. Myślę, że przepowiednia mówiła o Walentowej. która mieszka w suterenach. Chciałbym tylko widzieć panską minę, gdyby mnie żywego kładli w grób. w którym spoczywa już Walentowa.
- Głupie zarty... Ale ja me żartuję. Niech Zenobi nie bredzi, tylko mech odpowiada. Co to za historia z panną Nelly?
- Smutna historia...
- Zdradziła mnie?
- Bez większego żalu, który by było można zauważyć.
- Z kim?
- Znów niedyskrecja..
- Pytam z kim^ Albo Zenobi robi brudne plotki, albo coś wie z pewnością. Proszę mi odpowiadać'
- Czy pan weźmie na siebie piekielne męki. które mnie czekają za odkrycie tajemnicy czystej i niewinnej duszy tego dziewczątka7
- Głupia gęś. nie dziewczątko. Uprzedzam Zenobiego. ze za pół minuty cisnę w Zenobiego tą oto lampą.
- Czy dla ulżenia swoim nerwom, czy w zamiarze uczynienia mi krzywdy?
- Aby cię zabić, potworny, zły, złośliwy człowieku!
- Nikt nigdy me miał jaśniejszej śmierci. Pan jest wyjątkowym mordercą
- Na Boga! czy Zenobi będzie mówił?
- Za chwilę, bo przedtem...
- Co przedtem?.
- Przedtem muszę odmówić modlitwę za konających. Będzie to mój jedyny paszport do nieba.
Pan Niesiecki zbladł. Najspokojniejszy człowiek, a pan Niesiecki był najlepszym i najspokojniejszym człowiekiem w obrębie sw ojego komisariatu, nie mógłby wytrzymać. Toteż, hamując się ostatnim wysiłkiem, mówił.
- Zenobi, to jest nasza ostatnia rozmowa... A ja dla tego człowieka... Wstyd mi Boże, jaki zawód, jaki zawód..
Zenobi spojrzał na pana Niesieckiego niemal tkliwie, w słowach tych. nieco pożółkłych od wściekłości, widział wielkie i serdeczne przywiązanie do swoje) godnej piekła osoby
- Proszę, niech pan pyta, rzekł łagodnie i pojednawczo.
Niesiecki przez chwilę uspokajał w sobie wzburzenie Potem pytał głosem suchym
- Więc to wszystko o tej zdradzie prawda?
- Prawda, przysięgam na Messalinę i na Kleopatrę.
- Panna Nelly obchodziła mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg.
- Porównanie znane, lecz dotkliwe i słuszne To była kobieta niegodna pana Gardzi mą pan najsłuszniej w świecie
- Pytam tylko ze zwykłej ciekawości Przede wszystkim, skąd Zenobi wie?
- Skąd wiem9 Magna pars fui.
- Jak, w jaki sposób?
- Trochę czynny, trochę bierny.
- Kto ją uwiódł?
- Uwiódł? To wyraz niewłaściwy i używany tylko w stosunku do niedoświadczonych, zaś panna Nelly, której ten piękny tytuł należy się tak, jak diabłu tytuł papieskiego szambelana.
- Więc z kim mnie zdradziła?
- Ze mną! - odrzekł spokojnie Zenobi i spojrzał szybko na swego pana.
Pan Niesiecki kilka razy zamknął i otworzył oczy, jak człowiek, który się na dobre me może obudzić, potem twarz rozjaśnił, po czym trzepnął rękoma, jak człowiek, który połyka kość, wreszcie wybuchnął śmiechem, jak furiat, który sobie coś wesołego przypomniał Śmiał się i śmiał się przede wszystkim z siebie, ze się zirytował, słuchając na ten temat figlów Zenobiego.
Zenobi zaś zrobił minę dotkliwie obrażonego.
- Proszę pana
- A niechże Zenobiego1 Ach, muszę to jej opowiedzieć.
- Ona to wie. Człowiek zaś. który przynosi stare wiadomości, jest wart tyle, co stara gazeta.
- Więc mnie zdradziła z Zenobim?
- Tak uczciwie nieuczciwie, ze uczciwiej me było można.
- Panna Nelly mnie z lokajem?
- O lokaju me było mowy Nie powiedziałem jej, ze jestem lokajem, lecz panskim kuzynem z Litwy Jestem człowiekiem lojalnym - grzech pozostał w rodzinie.
Pan Niesiecki widział już, ze Zenobi mówi prawdę. Tak go jednak usposobił śmiech przed chwilą i tak go ubawiła sytuacja. ze utopił całą swoją miłość własną mężczyzny w lekkomyślnej ciekawości. Zdawało mu się, ze jest na wesołym przedstawieniu.
- Jak to było, Zenobi, jak to było?
- Od początku świata jest zawsze tak samo w głównych zarysach Szczegóły były mizerne Panna Nelly zadzwoniła, ja otworzyłem - Jest pan Niesiecki9 - Nie ma, wyjechał - Czy mogę napisać parę słów9 - Pozwoli pani, ze się przedstawię itd Pisała pięć słów pół godziny, w czasie której ją oczarowałem Miałem na sobie panską piżamę, grubą książkę, którą przedtem czytałem, trzymałem wciąż w ręku Niech pan do tego doda ujmującą powierzchowność, niesłychane wygadanie, butelkę najlepszego panskiego wina, bliskie pokrewieństwo z panem - niech się pan me oburza' - Panna Nelly stwierdziła, ze jesteśmy niesłychanie podobni - mech pan do tego doda papuzi mózg panny Nelly, którym owładnąłem jak wąż, i obietnicę, ze ją zabiorę do Nicei na sezon, a będzie pan miał doskonały przepis na rajskie wesele Przykro mi było tylko, ze to panska kochanka, ale rozgrzeszało mnie to, że jestem bliskim panskim krewnym, ze chciałem wypróbować jej wierność dla pana, która była krucha, i ze chciałem pana ocalić na przyszłość Lepiej przecież, ze to ja, a nie.
- Niesłychane! niesłychane! Po cóż Zenobi łgał w liście, ze ją uwiódł człowiek bogaty, który ją zarzucił brylantami?
- Wcale nie łgałem. Gdyby pan był widział te bogactwa, które przed nią roztoczyłem, gdyby pan był słyszał te obietnice. które jej uczyniłem, rozumiałby pan. Każde moje słowo było brylantem. Zarzuciłem ją brylantami. Przysiągłem jej miłość, naturalnie bezterminową, i na dowód tego posyłałem jej przez tydzień kwiaty...
- Aj! to te kwiaty w rachunkach?
- Byłem z góry pewny, że mi pan przebaczy. Czy pan kiedy odmówił kobiecie mizernego kwiatka?
- Zenobi! Jesteś wielki!
- Dziękuję. W oczach panny Nelly jestem świnią.
- Co się stało?
- Z goryczy, że pana zdradziła, wymówiłem jej własne serce i panskie mieszkanie po tygodniu. Widzi pan, jak szybko spada kara za wiarołomstwo. Los mnie wynalazł, abym był mścicielem. Sądzę, że jest pan ze mnie zadowolony?
- Wszystko jedno, ale ona nie daruje. Ona tu wróci! Będziesz się miał z pyszna.
- Ona tu nigdy nie wróci. Wielkie i szlachetne serce Walentowej, która czuje ku mnie wolę bożą, coś zwietrzyło i zapowiedziała pyskiem na całą kamienicę, że będzie poszukiwała swojej serdecznej, krwawej krzywdy na włosach i kapeluszu panny Nelly. Walentowa jest wilczycą!...
Tego wieczora doskonała przyjaźń pana Niesieckiego i miłego Zenobiego wypiła zachłannie, jak tęcza wypija wodę z jeziora, całe jezioro wina.
Zenobi mu zaimponował; w znudzony żywot wniósł tyle werwy i dowcipu, tyle beztroskiej radości lub pięknego smutku, że się uczciwa, leniwa i w wytworności swej prosta dusza pana Niesieckiego nachylała ku niemu przyjaźnie i serdecznie. W tej chwili, kiedy im serca napełniała radość, a głowy wino, radość złocista i wszystkiemu przychylna, mówił pan Niesiecki głosem, który się zataczał co nieco, lecz był łagodny i miękki:
- Zenobi, mój drogi!... Nie pytam o nic, nie chciałem pytać nigdy...
- "Ni zdradą, ni podstępem!"
- Słusznie... nie chciałem pytać, kim Zenobi jest... Lecz coś musi być w tym tragicznego, że Zenobi jakby się u mnie skrył... Całe szczęście, że trafił do mnie...
- Anioł mnie przywiódł...
- Pani Ostoja, nie anioł, ale wszystko jedno... Są w równym wieku... Lecz Zenobi mógł trafić do kogoś, kto by nie umiał uszanować...
- Tak! - rzekł cicho Zenobi - pan ma rację. Kim jestem? - Ach. to drobiazg, niczym nie jestem. Taki sam biedaczyna, jak tysiące innych. Może trochę, trochę lepszy - mózgiem, nie sercem. Sercem to mnie pan zwyciężył. Ja tam swoje trochę zjadłem... Pan jest najlepszy człowiek, jakiego widziałem. Kocham pana. Tak. kocham pana. Każdy panski uśmiech jest dla mnie tak cenny, jakbym... jakbym... był naprawdę lokajem... Skąd przyszedłem? Wszystko jedno! Znikąd - z tułaczki... Tułam się. jak niespokojny ptak, szukam. czego znaleźć nie mogę. Gonię za słońcem, upajam się deszczem. Życie takich nie lubi. To wściekłe bydlę kocha wściekłych tylko, wściekłych, mocnych i brutalnych. Mściłem się na nim, kradnąc z niego każdy promień i każdy błysk, które się walają w błocie, a ono mściło się na mnie... I oto ja, który... ach, wszystko jedno... nie miałem dachu nad głową. Nie było sposobu... Świat jest tak pełny, że nie było już miejsca dla mnie... Gryzłem palce, co mało pomaga. Dusiłem w sobie rozpacz, co mi odbierało resztkę sił... Bruk miejski wciągał mnie jak bagno. Musiałem odpocząć, za wszelką cenę odpocząć i nie miałem gdzie. Taki jest bowiem los tych, którzy... Ech, jeszcze raz, wszystko jedno! Wtedy krwawy, bolesny żart przywiódł mnie tu, do pana... Wyłudziłem od pana dach nad głową i kąt... Pan nie wie, jak ja... Mieszkać, mieszkać, mieszkać, choć przez godzinę... Gdyby można zrozumieć bezdomnego psa. toby się usłyszalo w jego wyciu te straszne słowa...
- Biedny mój Zenobi...
- Stałem się pod tym dachem tak szczęśliwy, że dusza we mnie oszalała ze szczęścia. Rozigrałem się jak dziecko... Dokazywałem jak żak... Pan mi to chyba przebacza i niech mnie pan jeszcze nie wyrzuca... Jeszcze miesiąc, jeszcze dwa - przecież się potem coś stanie...
Pan Niesiecki miał łzy w oczach. Przygarnął do siebie tego najmilszego chłopca, uścisnął go i chlipał:
- Ja?... Wyrzucać... Zenobi! Zenobi! Przyjacielu kochany...
I przez łzy uśmiechnęli się do siebie, trochę pijani, a bardzo szczęśliwi. Odprowadzali się potem przez godzinę do swoich pokojów, bo choć godzina nie była późna, w głowach mieli ciężar nocy. Zenobi spal już od dawna, pan Niesiecki wzruszony rozmyślał... Nim zasnął jednak, starym zwyczajem, czytał "Purpurowy poemat".
Wczesnym rankiem zbudził pana Niesieckiego dzwonek, bardzo natarczywy. Zenobi nie otwierał, więc poczłapał sam. List. Tak rano? Od kogo? Od pani Ostoi.
Pan Niesiecki czytał i był blady:
"...Dobrze, że pan wreszcie przyjechał... itd. Nie pozwolę, żeby tak moją przyjaciółką Nelly poniewierano... itd. Choć dla głupich żartów obiecałam tajemnicę, jednak dowiedziawszy się, co zrobił panski "lokaj", z solidarności kobieceji koleżeńskiej muszę tego "lokaja" zdemaskować. Nie miał mieszkania i wymyślił ohydny podstęp. Panski lokaj to poeta Biedroń. Nigdy nie rozumiałam jego "Purpurowego poematu", ale teraz gardzę jego autorem. Nelly płacze, że właściwie to ona... z lokajem i że ją taki pan pewnie ośmieszy itd., itd."
Pan Niesiecki powoli zmieniał się w słup soli, po czym odtajał. Myślał, że na chwilę zwariował, potem ozdrowial. Przebiegł myślą cały swój wspólny żywot z fałszywym lokajem, z fałszywym Zenobim i cudownym poetą, ucieszył się i zawstydził się. Serce w nim biło, jakby był pensjonarką, co spotkała wielkiego poetę.
Podszedł na palcach ku pokoikowi Biedronia. Jeszcze spał. Pan Niesiecki miał na twarzy kobiece rozrzewnienie. Biedaczysko, drogie, genialne biedaczysko! Chciałby go zaraz zbudzić, ucałować, uściskać, przeprosić, sam nie wiedząc za co.
Nagle dojrzał biedne, chuderlawe buty Biedronia. To "Zenobi" w dowód miłosnej łaski pozostawiał je Walentowej do wyczyszczenia rozmiłowanym sercem.
Pan Niesiecki uśmiechnął się radośnie, chwycił buty, wynalazł szczotki i zaczął je czyścić jak furiat. Wielki pan czyścił buty wielkiemu poecie i cieszył się tym. jak dziecko.
Początek formularza
|
|
|
Dół formularza