„Oskarżony” - Jan Kobylański
Od kilku dobrych lat znajduje się w warszawskim sądzie rejonowym akt oskarżenia, jaki wytoczył przywódca Polonii w Ameryce Południowej, Jan Kobylański, 19 dziennikarzom oraz dyplomatom, odpowiedzialnym za różne formy szkalowania go w polskich i zagranicznych mediach. W tym roku wreszcie ruszył proces (o jednej z rozpraw pisałem w 15 numerze „Niedzieli”). 8 maja br. odbyła się kolejna rozprawa, na której nie stawiła się większość oskarżonych, głównie dziennikarzy z „Gazety Wyborczej” na czele z A. Michnikiem (pretekstem była obchodzona akurat 20. rocznica powstania „Gazety”).
Dla sądu nie stanowiło to jednak przeszkody i zostali przesłuchani m.in. Daniel Passent, który w tygodniku „Polityka” w słowach pełnych oszczerstw i kłamstw opisał działalność prezesa USOPAŁ-u Jana Kobylańskiego, przedstawiając go jako „szkodnika Polski” (m.in. powtórzył kłamstwo, że J. Kobylański wysłał w 1994 r. list do Władymira Żyrynowskiego, znanego antypolaka, gratulując mu wejścia do rosyjskiej dumy). Posłużył się również kłamstwem twierdząc, że J. Kobylański nie przebywał podczas wojny w obozie koncentracyjnym (IPN oraz Biuro ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych wydały w październiku 2007 r. oświadczenie potwierdzające uwięzienie Kobylańskiego w różnych obozach). - „Bronię tego co napisałem, dopełniłem niezbędnej staranności” - mówił w sądzie Daniel Passent, wygłaszając ostre, długie oświadczenie, w którym oskarżył J. Kobylańskiego o antysemityzm. Odmówił następnie odpowiedzi na pytania.
Drugi z oskarżonych, Tomasz Wróblewski, były redaktor naczelny tygodnika „Newsweek”, który zamówił u Jarosława Gugały artykuł szkalujący J. Kobylańskiego, powtórzył oskarżenia D. Passenta o szkodliwej dla kraju działalności prezesa USOPAŁ-u. Inni obecni na rozprawie oskarżeni, Jerzy Morawski i Andrzej Kaczyński z dziennika „Rzeczypospolita”, nie przyznali się do winy i odmówili składania wyjaśnień oraz odpowiedzi na pytania.
Generalnie przed sądem dwaj oskarżeni zamiast wytłumaczyć się ze swoich kłamstw, wybrali metodę dalszego szkalowania J. Kobylańskiego, nic dla nich nie znaczyły takie fakty, że Jan Kobylański jako działacz polonijny był kilkakrotnie przyjmowany przez Jana Pawła II, zorganizował w 1988 r. w swej posiadłości w Punta del Este w Urugwaju szczyt prezydentów Ameryki Południowej, że był przez długie lata konsulem honorowym Paragwaju w Hiszpanii, a od 1990 roku konsulem honorowym RP w Urugwaju. Nawet minister Bronisław Geremek w 1998 r. przysłał mu list z uznaniem za zasługi jednoczenia Polonii w Ameryce Łacińskiej. Wszystko to zmieniło się z chwilą ataku na niego „Gazety Wyborczej” w 2000 r. W konsekwencji minister Władysław Bartoszewski odebrał mu tytuł i funkcję konsula honorowego, a rok temu minister Radosław Sikorski zakazał polskim dyplomatom jakichkolwiek kontaktów z USOPAŁ-em, samego zaś Kobylańskiego nazwał „typem spod ciemnej gwiazdy”, samozwańczym przywódcą.
Zobaczymy, jak niezawisły sąd odniesie się do oszczerstw wobec obecnie największego przywódcy Polonii. Czy 85-letni prezes USOPAŁ-u doczeka się przywrócenia mu czci? Wiele mówiące były hasła na transparentach, jakie przed warszawskim sądem trzymali manifestanci: „Kobylański broni honoru Polaków”, „Kobylański walczy z antypolonizmem”. Kolejną rozprawę w sądzie rejonowym dla Warszawy-Mokotowa przy ul. Ogrodowej 51 zaplanowano na 22 czerwca o godzinie 9.00 w tej samej sali 427.
Czesław Ryszka
"Cimoszewicz w tym miał rację. Nie ubezpieczyli się - ich wina".
Rozmawiamy z Robertem Gwiazdowskim z Centrum im. A. Smitha.
Gminy nie dbają o zabezpieczenia przeciwpowodziowe - pokazał marcowy raport NIK. Jeśli samorządy nie dbały choćby o solidność wałów, to czy zwykli mieszkańcy mogą zaskarżyć władze i domagać się od nich odszkodowania?
Kowalski nie ma żadnej możliwości dochodzenia od państwa czy od gminy odszkodowania za to, że dotknęła go powódź, a gmina i państwo nic nie zrobiły. Powódź to siła wyższa.
Ale straty nie byłyby tak wielkie, gdyby gmina wykonywała swoje obowiązki.
Czyli jakie by były i kto by je poniósł? Nie ma podstawy prawnej dochodzenia tego typu roszczeń od gminy. Od ryzyka powodzi jest ubezpieczenie. A to, że płacimy podatki? Teoria finansów publicznych mówi, że są one przymusowym, nieekwiwalentnym świadczeniem na rzecz gminy czy innego podmiotu cywilno-prawnego. Czyli to, że płacę podatki, wcale nie oznacza, że mam roszczenie do państwa z tego tytułu. Inny przykład - płacimy składkę zdrowotną, ale nie udaje nam się dostać do szpitala albo trafiamy do złego lekarza. Czy możemy wystąpić z roszczeniami do państwa, że nie dopełniło swoich obowiązków - w konstytucji jest napisane, że każdemu należy się opieka zdrowotna. No nie.
Stąd tylko krok do bezkarności.
Samorządy rozliczamy co cztery lata w wyborach. Jeśli ludzie głosują na partie polityczne, a nie na liderów, którzy coś zrobią, to sami są sobie winni. A gminy? Mieliśmy już sytuację, że podczas powodzi pomoc dostały te gminy, które się nie przygotowały. Natomiast te, które wcześniej ze swoich budżetów wzmacniały wały i poniosły koszty własne - już nie.
Rząd już przekazuje pomoc, uruchamia rezerwy. Polska poprosiła też o środki z funduszu solidarności europejskiej, pieniądze, które trzeba będzie przecież zwrócić.
Jak zawsze zapłacą podatnicy. Włodzimierz Cimoszewicz w 1997 r. powiedział, że ludzie są sami sobie winni, bo się nie ubezpieczyli. To, co się niechcący "chlapnęło" panu Cimoszewiczowi, to święta prawda. Ale SLD m.in. z powodu tych słów przegrało wybory, w związku z tym nikt więcej prawdy Polakom nie powie. Każdy będzie opowiadał, że będzie robił cuda.
Pomysł wprowadzenia obowiązkowych ubezpieczeń od żywiołów, lansowany przez Polską Izbę Ubezpieczeń, upadł. A może jednak to byłoby rozwiązanie? Każdy miałby przecież polisę.
Lansowanie koncepcji obowiązkowych ubezpieczeń jest na rękę ubezpieczalniom. Według mnie najlepszym rozwiązaniem jest nierozdawanie pieniędzy tym, którzy się nie ubezpieczyli. Nie możemy wydawać pieniędzy w nieskończoność. Grecja jest na granicy upadku, więc Europa składa się na Grecję. Ale jeśli pomożemy Grecji, to z pewnością Hiszpania z Portugalią nic nie zrobią, aż nie zbankrutują. Tak samo jest z ubezpieczonymi. Gdybyśmy nie pomogli w 1997 r. i nie wypłacali pieniędzy podatników tym, którzy zostali przez powódż dotknięci, a się nie ubezpieczyli, byłoby inaczej.
Mówi pan, że nie powinno być powszechnych ubezpieczeń od żywiołów, ale że też nie powinniśmy się zrzucać na tych, którzy się nie ubezpieczyli. Jak być powinno?
Proszę sobie wyobrazić, że ja jeden jestem nieubezpieczony. Gdyby piorun trafił w mój dom, a ten by się spalił, czy podatnicy zrobiliby zrzutkę? Nie. A jeśli takich ludzi jest parę tysięcy, to trzeba im pomagać. Ja się pytam: gdzie jest granica braku odpowiedzialności? Już Thomas Jefferson powiedział: Pan Bóg pomaga tym, którzy potrafią pomóc sobie sami.
Rozmawiała Katarzyna Izdebska
Emerytury nasze kochane.
W związku z planami Komisji Europejskiej obrony OFE przed polskim podatnikiem reprezentowanym przez polski rząd i nałożeniem „kagańca” inwestycyjnego na „prywatne instytucje”, jakimi są OFE kilka słów o istocie systemu emerytalnego.
Wprowadzono go pod koniec XIX wieku w Niemczech w myśl hasła, że państwo nie może pozwolić, aby ludzie na starość „umierali z głodu na ulicy”. Co ciekawe, hasło było socjalistyczne, ale przejął je konserwatysta Bismarck. Twórcy pomysłu „ubezpieczeń społecznych” wychodzili z założenia, że ludzie są nieodpowiedzialni, więc nie odłożą na emeryturę, nie wszyscy też dobrze wychowają dzieci, aby one zajęły się nimi w razie potrzeby. Dlatego trzeba stworzyć zawczasu przymusowy system „oszczędzania”. Dowcip polegał tylko na tym, wszyscy płacili „składki” a statystycznie nikt nie pobierał emerytury, bo średnia długość życia była niższa niż wiek emerytalny. No i pieniądze ze składek poszły na kolejne wojny i kolejne inwestycje. Ale podczas drugiej wojny światowej jeden z „wykształciuchów” - mówiąc barwnym językiem Pana Ludwika Dorna - wynalazł penicylinę. No i ludzie zaczęli dożywać wieku emerytalnego. Trzeba więc było podwyższyć składki ubezpieczeniowe dla tych, którzy byli w wieku produkcyjnym. I zaczęły się problemy.
Po pierwsze zaczęła rosnąć piramida demograficzna. Jeszcze w latach 60-tych znani ekonomiści byli przekonani, że zawsze będzie się więcej ludzi rodziło, niż umierało. Mylili się. W pewnym momencie w krajach europejskich ta tendencja się odwróciła. Właśnie za sprawą przymusowych ubezpieczeń społecznych. Ludzie mają naturalną skłonność do martwienia się o przyszłość. Przez całe wieki swoistą „polisą ubezpieczeniową” na starość były dzieci. A przez cały wiek XX politycy wmawiali obywatelom, że to państwo się o nich zatroszczy. Więc po co płodzić dużo dzieci? Jedno - dwoje w zupełności wystarczy. A żeby mieć spokojną starość wystarczy dobrze zagłosować raz na cztery lata. To dużo łatwiejsze niż zmienianie pieluch, a ludzi mają też naturalną skłonność do „chodzenia na łatwiznę”. Więc poszli. Co więcej, czują się usprawiedliwieni, bo poza „klinem demograficznym” mamy jeszcze „klin podatkowy”. Państwo, żeby mieć na „naszą” emeryturę, nas ograbia, więc nie za bardzo możemy sobie pozwolić na wiele dzieci, bo nie mamy za co ich utrzymać. No i koło się zamyka.
Jak je rozerwać? Przede wszystkim musimy sobie uświadomić, jak wygląda SYSTEM. Żartem można odwołać się do Pisma Świętego, które powiada: „poznacie prawdę a prawda was wyzwoli”. A prawda o systemie jest taka, że nie ma w nim żadnych pieniędzy. Płacąc składki, nie odkładamy na nasze emerytury, tylko płacimy podatek, z którego finansowane są emerytury naszych dziadków i rodziców. Nasze emerytury, będą zaś pochodziły z podatków naszych dzieci i wnuków. Oczywiście pod warunkiem, że je spłodzimy, a one nie wyjadą do pracy za granicę. Żeby nie musiały wyjeżdżać trzeba przyjąć takie rozwiązania prawne, dzięki którym można uczciwie pracować nie borykając się z biurokracją i fiskalizmem. Dziś, gdy przedsiębiorca pokona wszystkie bariery i zdecyduje się zatrudnić młodego człowieka do pracy, to płacąc mu 2.000 zł. „na rękę”, musi jeszcze dopłacić państwu 1.600 zł. - bo tyle łącznie wyniesie zaliczka na PIT i składki ubezpieczeniowe. Państwo pobiera więc haracz w wysokości 80% wynagrodzenia netto!!! I natychmiast je wydaje!!! Ale oszukuje, że ma. ZUS zapalczywie liczy nawet nasz „kapitał początkowy” na indywidualnym koncie. Tylko że nie ma żadnego kapitału. Już dawno został wydany. Co najwyżej są długi. Bo na emerytury nie wystarcza sama składka emerytalna, ani dotacja z budżetu. ZUS musi jeszcze wspierać się kredytami bankowymi. Istna paranoja.
Co więcej, tych pieniędzy nie ma nie tylko w ZUS-ie. Nie ma ich nawet na naszych indywidualnych kontach w OFE. Fundusze te nie mogą inwestować za granicą. Nie mogą nabywać nieruchomości w związku z czym na wzroście wartości nieruchomości korzystali przez kilka lat cudzoziemcy, bo ich fundusze emerytalne mogły w Polsce w ziemie inwestować. A co robią nasze OFE? Za większość pieniędzy (około 60%) kupują… obligacje skarbu państwa. A skarb państwa pieniądze od OFE przekazuje do… ZUS, żeby starczyło na bieżącą wypłatę emerytur. Pieniądze wędrują od podatników przez ZUS, OFE i budżet państwa z powrotem do ZUS. Druga czysta paranoja. A za kilka lat skarb państwa będzie musiał wykupić obligacje od OFE z odsetkami. Skąd na to weźmie? Z podatków. Podatnicy zapłacą więc odsetki od pieniędzy, które raz już im odebrano. I to trzecia paranoja. I w tym sensie ograniczenia inwestycyjne nałożone na OFE są absurdem. Ale jest to taki sam absurd jak same OFE.
Żeby ludzie robili dzieci, które nie będą wyjeżdżały za granicę, trzeba radykalnie obniżyć koszty pracy. Ale w zamian trzeba uświadomić wszystkich, którzy wkraczają na rynek pracy, że od państwa na starość dostaną niewiele. Reszta zależy od nich samych.
Tymczasem mój pomysł równych emerytur dla wszystkich wzbudził wielkie kontrowersje. Usłyszałem nawet, że to pachnie socjalizmem. Śpieszę więc wyjaśnić, że nie pachnie tylko śmierdzi i nie ma w tym nic zaskakującego, bo obowiązkowe „ubezpieczenia społeczne” z gruntu rzeczy są socjalistyczne, a pomysły urynkowienia socjalizmu do niczego dobrego nie prowadzą. Jak się komuś nie podoba socjalizm, to niech ma odwagę zgłosić postulat likwidacji przymusu ubezpieczeniowego w ogóle. Ale takich odważnych to nie ma.
To, że ludzie się sami nie ubezpieczą, jest poważnym argumentem za tym, żeby państwo wypłacało ludziom starszym zasiłki emerytalne. Ale nie jest to wcale argument za tym, żeby te zasiłki miały różną wysokość. Twierdzenie, że skoro płacimy różne składki, to powinniśmy otrzymywać różne emerytury, bo w różnym stopniu na nie „oszczędzamy” jest bałamutne z dwóch powodów. Po pierwsze, podatki też płacimy w różnej wysokości, a mamy do czynienia z takimi samymi sądami i policją - bez względu na to, kto ile zapłacił. Po drugie, „składka na ubezpieczenie zdrowotne” też jest procentem wynagrodzenia. A przecież nikt o wyższych dochodach nie domaga się, żeby go leczyli lepsi lekarze. Co najwyżej leczy się prywatnie.
W systemie rynkowym zróżnicowanie dochodów w okresie efektywności zawodowej jest czymś oczywistym i naturalnym. W systemie nierynkowym zresztą też - nawet w socjalizmie wynagrodzenia były różne. Zasłużeni w budowie socjalizmu mięli pensje wyższe, niż mniej zasłużeni. I ta zasada przenosiła się także na okres po zakończeniu aktywności zawodowej czyli na emeryturze. Nie było absolutnie widomo dlaczego ktoś miał większą pensję i tym samym większą emeryturę. Nie działał bowiem żaden rynkowy mechanizm kształtowania wynagrodzeń. Natomiast z rynkowego punktu widzenia zróżnicowanie wynagrodzeń jest efektem różnicy wkładu do PKB wycenianego przy pomocy prostego mechanizmu popytu i podaży na daną pracę i danego pracownika. Zasada ta nie przenosi się jednak w wiek emerytalny, kiedy przestajemy wnosić swój wkład do PKB, a stajemy się jedynie beneficjentami tego, co wytworzą przyszłe pokolenia. Jeśli ktoś jest naprawdę dużo mądrzejszy i bardziej przydatny społeczeństwu w okresie swojej aktywności zawodowej, to powinien się zabezpieczyć na starość - spłodzić więcej dzieci, wykupić polisę, oszczędzać. A jeśli tego nie zrobił, to znaczy, że wcale nie był taki mądry i może rynek go „przecenił” wtedy, gdy pobierał pensję.
Oczywiście przeczy temu twierdzenie o różnych wkładach do systemu w postaci różnych składek. Ale tych „składek” nie ma. Co więcej, górnicy przy pomocy kilofów i sędziów Trybunału Konstytucyjnego wykazali, że nie musi istnieć związek przyczynowo-skutkowy między tym, co się zapłaciło, a tym, co się otrzymuje. O emeryturach wypłacanych przez ZUS zawsze będzie decydowała polityka, bo posłowie którzy raz przestraszyli się górników, innym razem mogą się przestraszyć innej grupy zawodowej. I nie chodzi jedynie o polityczny nacisk. Trybunał Konstytucyjny swoje uchylenie się od rozpatrzenia skargi konstytucyjnej na ustawę o wcześniejszych emeryturach dla górników uzasadnił tym, że inni ubezpieczeni nie są stroną sporu z górnikami. Pośrednio przyznał więc rację poglądowi, że w pierwszym filarze nie ma żadnej ekonomii - tylko polityka. Dlatego będę bronił tezy, że w odniesieniu do emerytów objętych socjalistycznym systemem przymusowych „ubezpieczeń społecznych” powinna obowiązywać socjalistyczna zasada równości żołądków. Państwo nie tylko nie musi, ale nawet nie powinno różnicować wysokości świadczeń społecznych. A emerytura wypłacana przez ZUS była, jest i będzie świadczeniem społecznym. Twierdzenie, że koniecznie należy je różnicować przeczy zresztą jedynemu argumentowi przemawiającemu za utrzymywaniem przymusu ubezpieczeniowego. Jeśli trzeba go utrzymywać, bo „ludzie i tak przyjdą z roszczeniami do państwa”, to oczywiście łatwiej będzie bronić się przed naciskiem jakiejś grupy o zwiększenie świadczeń tylko dla niej dzięki łatwemu i czytelnemu przekazowi: wszyscy mają równo, a wy chcecie mieć więcej. I proszę bardzo niech górnicy przyjeżdżają pod hasłem: nam się należy więcej niż pielęgniarkom.
Robert Gwiazdowski
Emerytury zagrożone.
Pod naciskiem wielkich banków europejskie rządy będą ciąć wydatki socjalne. System emerytalny może zbankrutować w czasie obecnego kryzysu. Tymczasem kolejny rząd polski oszukuje, że ten system ma przyszłość i wystarczy go po raz enty zreformować. Jeżeli wszyscy, którzy mają realny wpływ na banki centralne, zgromadzili prawdziwy kapitał, drukowanie pieniędzy nie będzie już im potrzebne. Z kłopotami pozostają posiadacze bezwartościowych kwitów oraz wszyscy zadłużeni. Dłużnicy to głównie państwa. W najgorszej sytuacji są państwa zadłużone i w dodatku słabe, np. Polska. W Europie lawina zaczyna się od słabych członków strefy euro. Czołowa agencja ratingowa Fitch 24 marca obniżyła wiarygodność kredytową Portugalii. Oznacza to podwyżkę ceny kredytu. Za pośrednictwem Fitcha wielcy bankierzy grożą tym samym nawet Wielkiej Brytanii i Francji. Europie grozi bowiem niewypłacalność w dużo większej skali niż marne 20 mld., których szuka Grecja. Bankierzy coraz wyraźniej zatem domagają się, żeby „coś zrobić” ze zobowiązaniami wobec przyszłych emerytów, bo to one najbardziej obciążają państwowe kasy.
Jesienią 2009 r. ZUS poinformował, że jego zobowiązania wobec obecnie opłacających składki wynoszą 1 bln 900 mld złotych. ZUS ma też zobowiązania w postaci kapitału początkowego obiecanego uprawnionym i tym, którzy obecnie pobierają emerytury w starym systemie. Prezes Zbigniew Derdziuk być może zna konkretne liczby, ale nie dzieli się nimi. Na ten dług ZUS ponadto nie ma żadnego pokrycia w aktywach. Pieniądze ze składek są bowiem wydawane na bieżąco. Także w OFE nie ma naszych wpłaconych pieniędzy. Składki są zamieniane na taniejące akcje, a przede wszystkim są pożyczane coraz mniej wiarygodnemu rządowi.
Zobowiązaniami emerytalnymi Europy zajął się Jagadeesh Gokhale z Instytutu Katona (Cato Institute) w Waszyngtonie. Ekspert włączył je do szacunku rzeczywistego długu publicznego państw. Rządy bowiem, podając wielkość tego długu, nie uwzględniają zobowiązań emerytalnych. Gokhale oszacował, że razem ze zobowiązaniami emerytalnymi dług publiczny Grecji wynosi już 875 proc. PKB. Francja została podliczona na 549 proc. Gokhale robił też listę państw europejskich o największej nierównowadze fiskalnej, mierzonej obecną wartością przyszłych zobowiązań mierzonych jako odsetek przyszłego PKB. Polska uzyskała wskaźnik 9 proc. Najwyższy wskaźnik (poza maleńką Maltą) dotyczy Grecji - 10,9 proc. A więc niewiele więcej! Rząd polski - jak zauważa Gokhale - powinien dla wyrównania bilansu zainwestować w realne aktywa 15-krotność PKB, co jest najwyższym wskaźnikiem dla Europy i co jest, oczywiście, niemożliwe. Innymi słowy, właśnie Polska jest najbardziej zagrożona zapaścią niewydolnego od dawna systemu emerytalnego. Można było go rozmontować całe lata temu, z mniejszymi stratami. Nikt się na to nie zdecydował, chociaż było jasne, że system zbankrutuje.
Wpływowi ludzie polityki nie traktują poważnie zobowiązań wobec przyszłych emerytów, bo młodzi nie interesują się wysokością przyszłych świadczeń. Obecni emeryci natomiast mają dla polityków znaczenie, bo bezpośrednio odczuwają efekty manipulacji wypłatami i chodzą na wybory. I tu jest problem. Wpływowi ludzie polityki bowiem jeszcze poważniej niż wypłaty dla emerytów traktują zobowiązania wobec instytucji finansowych, zwłaszcza zagranicznych. Zobowiązania wobec obywateli będzie można przekreślić jednym wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego, który orzeknie, że prawo do emerytury zostało przez miliony ludzi „niesłusznie nabyte”. Rząd łotewski niedawno nie zdołał przekonać sądu konstytucyjnego do podobnego wyroku, ale komuś to się zapewne uda. Polacy nie znają świata bez emerytur. Na szczęście Polacy są zaradni i przeżyją upadek państwa socjalnego. Można nasz kraj odbudować według innej, lepszej recepty. W tym celu jednak należy zachować jak najwięcej suwerenności, nie pozbywając się własnej waluty, a zwłaszcza własnej armii. Ale o tym innym razem.
Marcin Masny
Freedom to trade.
W środę na Europejskim Forum Gospodarczym w Katowicach usłyszałem, że pieniądz to najważniejsza rzecz na świecie - musimy więc ratować banki a zwłaszcza ich płynność. Przy okazji banków rządy ratuje też fabryki samochodów i w ogóle nas wszystkich ratują przed nami samymi. Ale jest kilka banków na Świecie i parę fabryk samochodów, które nie potrzebują żadnego „ratunku” a mogą same „uratować” (czytaj: „przejąć” innych).
Nie można im w tym przeszkadzać, bo jak twierdził Adam Smith „w każdym kraju interes wielkiej masy ludzi polega i musi na tym polegać, aby kupować rzeczy potrzebne od tych, którzy je sprzedają najtaniej. Twierdzenie to jest tak oczywiste, że śmieszna wydaje się konieczność jego udowadniania. Nigdy by go też nie kwestionowano, gdyby dbała o swój interes sofistyka kupców i fabrykantów nie przyćmiła zdrowego rozsądku ludzi. Albowiem pod tym względem interes kupców i fabrykantów przeciwstawia się bezpośrednio interesom wielkich mas ludzkich”. Zarówno w handlu wewnętrznym, jak i zagranicznym „wielka masa ludzi” chce kupować jak najtaniej, a sprzedawać jak najdrożej. Co zatem sprawiło, że to, co jest roztropnością w prywatnym życiu każdej rodziny, mogło zostać uznane za szaleństwo w życiu wielkiego państwa? W jaki sposób „dbająca o swój interes sofistyka” mogła doprowadzić do rozmnożenia restrykcji określających co, od kogo i na jakich warunkach możemy kupować. „Przyczyną jest cała sieć błędów, od których rodzaj ludzki nadal nie potrafi się uwolnić” - odpowiada Henry Hazlitt. A najważniejszy polega na tym, że uwzględnia się jedynie bezpośrednie skutki, jakie protekcjonizm przynosi określonym grupom, zaniedbując odległe skutki, jakie stają się udziałem całego społeczeństwa.” Zwolennicy protekcjonizmu dostrzegają tylko jednego wytwórcę i jego pracowników. Zwracają uwagę na skutki bezpośrednio widoczne, zaniedbując te, których nie można zobaczyć, gdyż nie pozwala się im zaistnieć. Chcemy chronić krajowego producenta, który utrzymuje, że nie może dostarczyć na rynek takich samych towarów jak konkurencja zagraniczna w takiej samej jak ona cenie. Dlatego, jeżeli nie zostanie mu udzielona pomoc państwowa zbankrutuje, jego pracownicy stracą możliwość zarobkowania i cała gospodarka poniesie stratę. Są to argumenty bardzo poważne, odwołujące się do konkretnych skutków dla konkretnych osób. „Ale - jak pisze Henry Hazlitt - są również inne skutki, wprawdzie o wiele trudniejsze do ustalenia, ale nie mniej bezpośrednie i nie mniej oczywiste”. Jeżeli wspieramy jednych, to konsumenci muszą więcej zapłacić za ich towary lub usługi. Tym samym nie mogą kupić innych rzeczy. Nie rozwijają się więc inne sektory. W ostatecznym rachunku nie można mówić o wzroście produkcji krajowej czy zatrudnienia. To co jest dobre dla jednej branży jest złe dla wszystkich pozostałych. Z tym, że pozytywne skutki dla wybranej branży są na ogół wyraźniejsze i od razu widoczne. Negatywne skutki dla innych odłożone są w czasie i nie są tak wyraziste. Zmniejszenie zatrudnienia nigdzie nie jest wyraźne widoczne, tak jak wzrost w branży preferowanej.
„Stosując szklarnie, inspekty i ogrzewane mury można wyhodować w Szkocji bardzo piękne winogrona, jak też zrobić z nich doskonałe wino, kosztem blisko trzydziestokrotnie większym niż koszt sprowadzenia z zagranicy (...) Jeżeli więc oczywistym absurdem jest skierowanie do jakiejś dziedziny produkcji trzydzieści razy większej ilości kapitału i pracy niż to, co by wystarczyło na zakupienie za granicą tej samej ilości potrzebnych towarów, to takim samym, choć nie tak jaskrawym, absurdem będzie również skierowanie do tej dziedziny ilości kapitału i pracy większej o jedna trzydziestą lub jedną trzechsetną” pisał z ironią Adam Smith. I dodawał, że „żadne przepisy handlowe nie mogą zwiększyć rozmiarów działalności produkcyjnej jakiegoś społeczeństwa ponad to, co jego kapitał może uruchomić. Ustawodawstwo może co najwyżej skierować część wytwórczości tam, gdzie inaczej mogłaby nie trafić; ale bynajmniej nie jest pewne, czy ów sztucznie nadany kierunek będzie korzystniejszy dla społeczeństwa niż kierunek, który by wytwórczość obrała samorzutnie”.
Powstała międzynarodowa koalicja think tanków na rzecz wolnego handlu, do której przystąpiło też Centrum Adama Smitha.
Koalicja wystosowała petycję w obronie wolnego handlu. Pisali Amerykanie, oczywiście na swój „amerykański” sposób, a w „zgrzebnym” tłumaczeniu brzmi ona mniej więcej tak:
Wolny handel jest najlepszym rozwiązaniem!
Fala protekcjonizmu narasta. Jest to zawsze groźna i nieodpowiedzialna polityka, ale staje się wyjątkowo niebezpieczna w czasie kryzysu, gdy grozi zniszczeniem światowej ekonomii. Podstawą protekcjonizmu jest specyficzne założenie mówiące, iż zamożność narodu rośnie, gdy rząd zapewnia monopol krajowym producentom. Stulecia rozwoju myśli ekonomicznej, badań i doświadczeń historycznych pokazują dobitnie, jak całkowicie niesłuszne są podobne przekonania. Protekcjonizm tworzy nie bogactwo, lecz biedę.
Protekcjonizm nie chroni ,,krajowych” miejsc pracy czy gałęzi przemysłu. Wręcz przeciwnie - niszczy je, działając na szkodę eksporterów i obszarów gospodarki zależnych od importu surowców na potrzeby produkcji dóbr. Przykładowo ,,ochrona” własnego sektora stalowego winduje ceny stali, co przyczynia się do wzrostu cen samochodów i innych towarów z niej wytwarzanych. Protekcjonizm to gra dla naiwnych.
Fakt, że protekcjonizm niszczy bogactwo nie jest jeszcze wcale najgorszy. Niszczy także pokój. Ten argument powinien być dostatecznie silny dla wszystkich ludzi dobrej woli na świecie po to, aby głośno protestowali przeciwko kulturze nacjonalizmu gospodarczego - ideologii konfliktu opartej na ignorancji protekcjonistycznej doktryny.
Dwieście pięćdziesiąt lat temu Monteskiusz zauważył, że ,,pokój jest naturalnym rezultatem handlu. Narody, które różnią się między sobą, stają się wzajemnie zależne: gdy jeden zainteresowany jest kupnem, drugi chce sprzedawać. W ten sposób ich związek oparty jest na „obustronnych koniecznościach”.
Widać zatem, że najważniejszym produktem handlu jest pokój. Handel promuje go jednocząc ludzi w ramach wspólnej kultury wymiany, prowadzącej do codziennego poznawania języka, norm społecznych, praw, pragnień i talentów.
Handel promuje pokój poprzez zachęcanie ludzi do budowy więzi opartych na obustronnie korzystnej wymianie. Handel łączy interesy ekonomiczne Paryża i Lyonu, Bostonu i Seattle czy Bombaju i Kalkuty, ale również Paryża i Portland, Bostonu i Berlina, a Kalkuty i Kopenhagi - ludzi każdej narodowości, którzy handlują ze sobą.
Wiele dokładnych badań empirycznych potwierdza tezę, że handel promuje pokój. Być może najbardziej tragicznym przykładem tego, co dzieje się, kiedy ta obserwacja jest ignorowana jest II Wojna Światowa.
Między 1929 i 1932 rokiem handel międzynarodowy zmniejszył się o 70 procent, w dużej mierze z powodu amerykańskiej ustawy Smoota-Hawleya wprowadzającej cła na zagraniczne towary i ceł ustanawianych przez inne narody w odwecie. Ekonomista Martin Wolf zauważa, że załamanie handlu było olbrzymim bodźcem do poszukiwania autarkii i przestrzeni życiowej (Lebensraum) przez Niemcy i Japonię.
Wkrótce nastąpiły najbardziej makabryczne i niszczące wojny w historii.
Poprzez ograniczenie wojen, handel ratuje życie.
Handel ratuje życie również przez zwiększenie dobrobytu i rozpowszechnienie go na kolejnych i kolejnych ludzi. Dowody, że wolny handel upowszechnia bogactwo są przytłaczające. Bogactwo umożliwia zwykłemu człowiekowi prowadzić dłuższe i zdrowsze życie.
Żyjąc dłużej, zdrowiej, bardziej pokojowo, ludzie współpracujący w światowej ekonomii mają więcej czasu, żeby korzystać z szerokiej gamy kulturowych doświadczeń, które przynosi im wolny handel. Kultura wzbogaca się poprzez wkład całego świata, który jest możliwy dzięki wolnej wymianie towarów i idei.
Bez wątpienia wolny handel zwiększa bogactwo materialne. Ale jego największe dary nie są łatwo mierzalne w skali pieniądza. Największe korzyści to życie, które jest bardziej wolne, pełniejsze, mniej narażone na okrucieństwa wojny.
Stosownie do tego, my niżej podpisani łączymy się wspólnie w zarzutach wobec rządów wszystkich narodów, żeby przeciwstawić się krótkowzrocznym i chciwym głosom zwiększenia barier w handlu. Dodatkowo nawołujemy, żeby wyeliminować dotychczasowe protekcjonistyczne bariery dla wolnej wymiany. Kierujemy przesłanie do każdego rządu: pozwólcie waszym obywatelom cieszyć się nie tylko z owoców własnych pól, fabryk i geniuszu, ale także tych z całego świata. Nagrodą będzie większy dobrobyt, bogatsze życie i korzyści z błogosławionego pokoju.
Robert Gwiazdowski
SAAB i polskie stocznie, czyli o patriotyzmie i geszefciarzach.
Jeśli chodzi o gospodarkę można mięc poglądy prawicowe bądź lewicowe, a i wykazywać taką samą troskę o powierzony państwowy majątek, związanych z nim ludzi, swój kraj. Można też mieć ten majątek, tych ludzi i swój kraj w... głębokim poważaniu. Przykład stoczni dowodzi, że w Polsce częściej spotykany i realizowany jest ten drugi wariant.
Od ponad 10 lat właścicielem szwedzkiego SAABa jest General Motors. Sprzedaż Amerykanom części firmy produkującej samochody osobowe była w Szwecji ogromnym wydarzeniem. Komentowano i analizowano w prasie dokładnie wszystkie za i przeciw - nawet takie argumenty jak to, że „General Motors jest typowym przykładem amerykańskiego kapitalizmu”.
O sprzedaży zdecydowano już na początku na lat 90-tych, wraz z pogorszeniem się sytuacji na rynku szwedzkim. W momencie przejmowania całkowitej kontroli nad SAABem przez GM firma przynosiła już tylko straty.
Dziś SAAB ponownie stanął nad przepaścią. Właściwie stoi nad nią już od kilku lat (niektórzy mówią, że nawet od kilkunastu). Od końca 2008 GM ma kłopoty u siebie i wyraźnie dało do zrozumienia, że przyszłość SAAB Automobile rysuje się raczej w czarnych barwach. W pewnym momencie rozważano nawet dotowanie fabryki przez państwo lub wręcz nacjonalizację. Badania wykazują, że większość społeczeństwa popiera taki wariant. Oczywiście przeciw jest UE, ale tu wielu polityków szwedzkich (choć nie wszyscy) odpowiadają, że unia unią, a szwedzka marka szwedzką marką i trzeba jej jakoś pomóc i nie można pozwolić by tak sobie ot po prostu upadła. Dla miasta Trollhattan upadek SAABa oznacza katastrofę. Aktualnie toczą się dyskusje o sprzedaży firmy, któremuś z europejskich gigantów motoryzacyjnych. Niektórzy wspominają o Chinach. Praktycznie nie ma dnia, by któraś gazeta nie publikowała artykułu, analizy bądź komentarza związanego z sytuacją SAABa. Drugą taką firmą jest VOLVO, którego sytuacja też nie wygląda najweselej. Podobnie jak w przypadku SAABa żywe dyskusje budziła zarówno sprzedaż firmy, jak i obecna sytuacja.
Mowa tu o firmach prywatnych. Mimo to nikt nie macha na to ręką, nikt nie mówi, że to efekt złego zarządzania, że takie są reguły rynku i że ważne żeby ktoś sobie to wziął -ktokolwiek, za ilekolwiek, byleby wziął..
A co mamy w Polsce?
Dwa duże zakłady, stocznie, zatrudniające łącznie kilkanaście tysięcy osób. Do tego powiązani z nimi podwykonawcy. Zakłady państwowe. Sprzedane jakiemuś United International Trust, a nawet nie im, bo właściwie to jest jakaś Stichting coś tam zarejestrowana na Antylach Holednerskich (zarejestrowanych tam jest kilkadziesiąt „Stichtingów”), który działa w imieniu tego UIT. Zresztą UIT to też nie jest do końca samodzielna firma, bo zależna jest od jakiegoś Sapiens coś tam. Pomińmy już nawet personalny skład zarządów tych firm (tzn. ci sami ludzie zasiadają we wszystkich wspomnianych spółkach).
Firmy kompletnie nieznane. Gdy wbije się któreś z tych nazw w google, to wyskakuje mniej stron niż po wbiciu mojego imienia i nazwiska (oczywiście w cudzysłowie). Jeśli przefiltrujemy to UIT np. przez różne języki to po duńsku, szwedzku, norwesku, litewsku czy rosyjsku nazwa firmy wyskakuje tylko i wyłącznie w kontekście sprzedaży polskich stoczni. Niczego innego nie kupili, nigdzie indziej biznesów nie robią.
Firma ta kupiła stocznie za dość podejrzanie niskie sumy. O firmie wiemy tylko i wyłącznie od ministra Grada, bo póki co żaden z przedstawicieli firmy się nie ujawnił. O istnieniu tego UIT dowiedzieliśmy się dopiero po sfinalizowaniu transakcji (w Szwecji o sprzedaży SAABa GM mówiono na długo przed samą transakcją). Nie wiemy jakie są ich plany, zamiary. UIT nie jest też znanym producentem statków.
Pytania i wątpliwości nasuwają się same.
Co natomiast słyszymy?
Ano przedstawiciele władz (czyli teoretycznie ci, którzy powinni dbać o ten nasz państwowy majątek) oraz duża część komentatorów, w tym niektórzy na salonie, wręcz oburzają się na tych, którzy zadają jakiekolwiek pytania.
Mamy się cieszyć, że w ogóle ktoś to kupił. Nie jest ważne za ile, nie jest ważne co potem z tym będzie. Ważne, że to sprzedano. Że firma kupująca nieznana? Że sprzedawana w bardzo dziwny sposób - stowarzyszeniu działającemu w imieniu jakiejś tajemniczej spółki z Antyli Holenderskich (dlaczego GM, Mittal Steel, Ford, czy Philips nie muszą być zarejestrowani w tak dziwnych miejscach). Spółka, o której nic właściwie nie można powiedzieć. Nie wiadomo co produkują, czego są właścicielami. Podobno gdzieś w tle jest jakiś tajemniczy szejk z Kataru, co brzmi już jak tekst z jakieś „Mody na sukces” czy jakiegoś Indiany Jonesa. W takiej sytuacji trudno nie wyrażać obaw i wątpliwości
W odpowiedzi słyszymy, że różne są firmy, że kupujący może ceni sobie swoja anonimowość, że to nie jest przestępstwo, że jakaś firma jest zarejestrowana na Antylach. Czepianiem się jest też wskazywanie na to, że w zarządzie spółki matki zasiadają głównie oficerowie wywiadu jednego z państw na Bliskim Wschodzie (ciekawe czy GM, Ford, Microsoft, Nokia też mają tak skomplikowaną i rozbudowaną strukturę własnościową). I niby mają rację - teoretycznie to wszystko jest zgodne z prawem.
Niestety ja, prosty człowiek rozumiem proste zasady, np. huty kupił Mittal Steel - firma znana w branży metalurgicznej o jakiejś tam pozycji. Wiadomo - zwolnienia będą, restrukturyzacja, ale wiadomo też, że ten Mittal to jest firma z branży, która nie powstała wczoraj i nie zniknie pojutrze, więc raczej produkcja będzie. GM kupił SAABa to wiadomo było kto to jest. Kupiło GM, a nie jakiś Trust działający w ich imieniu, wiadomo co będzie potem.
Co do UIT i stoczni tej pewności nie ma. No, chyba, że słuchamy entuzjastycznego Sławka Nowaka czy ministra Grada cieszącego się, że UIT „wyraziło chęć produkcji statków”. Oczywiście mamy tylko ustne zapewnienie i to nawet nie kogoś z tej firmy, ale naszych rządzących. Czyż to nie ta nowa firma powinna teraz stawać na głowie by pokazać nam się z dobrej strony. Z tego co pamiętam, ani Grad ani Nowak nie są rzecznikami prasowymi UIT, choć tak się aktualnie zachowują.
Powinniśmy cieszyć się, że w ogóle ktoś to chciał, bo przecież stocznie upadają. Ludzie i tak muszą być zwolnieni, bo to nierentowne, by tylu ludzi zatrudniać.
SAAB też upadał, gdy był sprzedawany, ale GM musiał ileś tam zapewnień na piśmie złożyć co do zatrudnienia i produkcji. Bo dla Szwedów ważne było, by produkowano dalej te samochody, by było zatrudnienie w Trollhattan (i miastach podproducentach).
Pomijam już fakt, że kwestia sprzedaży zakładu i sytuacja w nim była i jest jednym z głównych tematów wiadomości w szwedzkiej prasie i telewizji. W Polsce naszym dziennikarzom wydaje się ciekawszym i ważniejszym nowy wpis na blogu Janusza Palikota, czy też kwestia tego czy Lech Wałęsa będzie z Tuskiem w Krakowie rano, czy może wieczorem.
I gdy tak czytam i słucham entuzjastyczne wypowiedzi w polskich mediach i na Salonie nt. sprzedaży stoczni, wypowiedzi ludzi, którzy z jedyne co robią to usprawiedliwiają całą tą lewą transakcję, którzy wyśmiewają tych co wyrażają obawy o dalszy los tych dwóch dużych zakładów, udają, że nie widzą całej tej lewizny, zaniżonej ceny, bronią jakiejś Komisji Europejskiej, która funduje nam ileś tysięcy nowych bezrobotnych, sprawiają wręcz wrażenie występujących w imieniu i reprezentujących interesy jakiegoś UIT i Sapieny (bo nikt z tych firm publicznie się nie wypowiadał jeszcze) i porównuję to z zamieszaniem jakie się robi w Szwecji wokół kłopotów dwóch prywatnych (nie państwowych!) firm, to aż się człowiekowi przykro robi.
Być może to śmieszne, być może to dowód na socjalizm w tamtym kraju, nacjonalizm, a może nawet faszyzm, ale na swój sposób w Szwecji troszczą się o los dużych przedsiębiorstw, będących na dodatek swojego rodzaju znakami firmowym Szwecji. Myślę wręcz, że jest to przejaw swoistego patriotyzmu.
Być może to przejaw zacofania jakiegoś, braku zrozumienia zasad ekonomii, ale wolałbym, by losy naszych stoczni były w rękach takch ludzi, niż w rękach grupki drobnych geszefciarzay oklaskiwanych przez bandę bezmyślnych bądź opłacanych kretynów nazywanych dla niepoznaki „dziennikarzami”.
Social