Jean Raspail
Siedmiu jeźdźców opuściło Miasto o zmroku
przez Bramę Zachodnią, której nikt już nie strzegł..
Przekład
Beata Biały
Tytuł oryginału: Sept cavaliers ąuitterent la ville au crepuscule
par la porte de I 'Ouest ąui n 'etait plus gardee "•
Copyright © Editions Robert Laffont, Paris 1993
Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Dębogóra, 2009
Projekt okładki: Piotr Łysakowski
ISBN 978-83-61374-78-7
Wydawnictwo Dębogóra
ul. Dąbrówki 7
62-006 Dębogóra
e-mail: klub@kkk.com.pl
I
Siedmiu jeźdźców opuściło Miasto o zmroku przez Bra-
mę Zachodnią, której nikt już nie strzegł, i ruszyło w stronę
zachodzącego słońca. Jechali z podniesionymi wysoko gło-
wami, wcale się nie kryjąc (w przeciwieństwie do tych
wszystkich, którzy wyjechali przed nimi), bo przecież nie
uciekali i nie popełniali zdrady. W ich sercach nie było na-
dziei, a wyobraźnię trzymali na wodzy. To była ich broń
i tarcza, a ich spokojne dusze i serca skrzyły się zimno ni-
czym kryształ i wyrywały do czekającej ich podróży. Wy-
konując rozkaz księcia, po prostu wyruszyli, a najmłodszy
z nich, który nie miał jeszcze szesnastu lat, nucił pod nosem
jakąś piosenkę...
Ich dowódca, pułkownik bez wojska, hrabia Sylwiusz
von Pikkendorff, został nocą wezwany do księcia. Prze-
mierzając wiodące do zamku puste ulice Miasta, musiał
oświetlać sobie drogę pochodnią. Gazu nie było od miesię-
cy, klosze latarń dawno potłuczono. Hulający wiatr trza-
skał drzwiami niezamieszkałych domostw, ale te oznaki po-
rzucenia w opuszczonym mieście nikomu już nie przeszka-
dzały. Jeszcze tylko kilka rodzin uparcie trwało w szczelnie
zamkniętych domach, kryjąc się za zaciągniętymi zasłonami
i zatrzaśniętymi okiennicami. Jedyną oznaką życia było bla-
de, żółtawe światło lampy naftowej, wypełzające przez
szparę między zasłonami, które jakaś ludzka postać natych-
miast trwożliwie zaciągała. To byli ostatni wierni poddani
księcia. Dopóki na zamku paliło się światło, choćby słabe
i niepewne, oni nie zagaszą swojego. Był to już ostatni pew-
nik w ich życiu i jedyny sposób, by go wyrazić.
Wspinając się stromą, brukowaną uliczką, hrabia Sylwiusz
usłyszał płacz dziecka. Uciszając stukot swoich butów, za-
trzymał się i poszukał oczami okna, zza którego dochodził ten
jakże cenny, smutny dźwięk, to młode i pulsujące pośród
nocy życie. Z gardłem ściśniętym ze wzruszenia pił dźwięki
owego łkania niczym wędrowiec na pustyni, który łapczy-
wie spija zbawienne krople deszczu. Ile dzieci urodziło się
w Mieście w ostatnim roku? Nietrudno było obliczyć, ale
hrabia szybko i ze smutkiem dał sobie spokój. Jakaś kobieta
zaczęła śpiewać melancholijną kołysankę w starodawnym
dialekcie z gór, a jej głos chwilami załamywał się i przecho-
dził w szloch. Potem piosenka się urwała. Dziecko musiało
zasnąć i Sylwiusz ruszył w dalszą drogę.
Przeciął dzielnicę uciech, leżącą w nieco wyższej części
miasta. Dawniej rozbrzmiewała tu muzyka i krzyki, wszyst-
kie okna jarzyły się światłem i wychylały się z nich piękne
dziewczęta, wzywające mężczyzn gestem swych białych ra-
mion; dziś to miejsce było ucieleśnieniem ciszy i ciemności.
A jednak na końcu ciemnej ulicy paliło się samotne światło,
niczym dalekie wspomnienie. Za szybą czekała kobieta. Ko-
chał ją każdy, kto liczył się w Mieście. Z rozpuszczonymi
włosami, ubrana w wydekoltowany biały gorset i opadającą
do stóp spódnicę, wpółleżała w fotelu przy żarzącym się ko-
I
minku i śniła z otwartymi oczami. Sylwiusz pchnął drzwi
i wszedł do środka.
— Czemu nie wyjechałaś z innymi? — spytał.
— Z tymi psami? No nie! Niech się migdalą ze swoimi
sukami, ale już nigdy nie tknąFedory! Sylwiuszu, daj mi tro-
chę czułości.
Wziął ją na chwilę w ramiona, przesunął wargami po jej
twarzy, szepcząc proste słowa, że miłość jest warta tyle, ile
jej sami ofiarujemy.
— Czeka na mnie książę — powiedział wreszcie, roz-
plątując nagie ramiona otaczające jego szyję. — Wstąpię,
wracając z zamku. To może trochę potrwać.
Fedora podłożyła do ognia bierwiono, które zaczęło trza-
skać.
— Nie zwlekaj zbyt długo — powiedziała. — Spójrz, jak
mało zostało drewna. Nie wystarczy do rana. Potem zrobi się
zimno.
Droga wiodąca do zamku przechodziła obok więzienne-
go muru podziurawionego okratowanymi oknami. Brama
była szeroko otwarta na opustoszały, więzienny dziedziniec.
Budka strażnika była pusta, podobnie jak cztery narożne
wieżyczki. Znikli więźniowie i strażnicy—jedni warci dru-
gich. W końcu się z sobą zbratali, korzystając z pobłażliwo-
ści księcia. Otwarto żelazne sztaby drzwi i wszyscy uciekli.
Teraz dziko harcowali po wsiach. Ostatnie raporty, jakie kil-
ka tygodni wcześniej nadeszły od większości gubernatorów
prowincji, donosiły o czynach haniebnych. Od tamtej pory
— żadnych wieści. Nieco dalej, na głównym posterunku po-
licji, też panowała głucha cisza, przerywana jedynie popiski-
waniem szczurów, które buszowały wśród policyjnych kar-
7
totek. Tu agonia trwała nieco dłużej, karmiąc się anarchią.
Między policjantami dochodziło do porachunków. Ich sze-
regi przerzedziła śmierć, częściej spowodowana zabój-
stwem niźli epidemią szerzącą się w wśród najbardziej ży-
wotnej części ludności Miasta. I w tym wypadku dało znać
0 sobie prawo silniejszego. Panami sytuacji stali się najgorsi
dranie, którzy potem porzucili tę wyeksploatowaną żyłę
złota, jaką stało się Miasto. Naczelnik policji, bogacz nad
bogacze, dał za te rabunki głowę. Kiedy uwikłany w zbrod-
nie Sąd Najwyższy, podczas ostatniego posiedzenia przed
swym rozwiązaniem, postanowił puścić naczelnika wolno,
hrabia Sylwiusz, na rozkaz księcia, osobiście go zastrzelił.
Jeszcze tego wieczora, pospiesznie krocząc po schodach
wiodących na dziedziniec katedry, pułkownik-major wspo-
minał bez najmniejszych wyrzutów sumienia radość, z jaką
wypalił z pistoletu w łeb tego nędznika.
Na frontonie katedry św. Ulika, patrona miasta i założy-
ciela dynastii, połyskiwała słabo rozeta z witrażem Sądu
Ostatecznego, a raczej to, co z niej zostało. Archaniołowie
nie mieli już twarzy, a z Boga Wszechmocnego zostałajedy-
nie wzniesiona ręka, trzymająca się na kawałkach ołowiu.
Choć ci, co rozbili rozetę, odeszli gdzie indziej zaspokajać
głód niszczenia, dzieła dokończy pierwszy lepszy podmuch
wiatru. Olbrzymia nawa, ziejąca pustymi oczodołami potłu-
czonych witraży i przeszywana mroźnym przeciągiem, zda-
wała się żyć wyłącznie pohukiwaniem czarnych puszczyków
1 bezszelestnym lotem sówek między kolumnami. Z powodu
tej pustki sprawiała wrażenie znacznie szerszej niż była. Po-
nieważ pociągi z węglem i drewnem na opał nie docierały
już do Miasta, pobliski uniwersytet, policja, budynek Skarbu
8
i parę innych nadużywających władzy instytucji publicz-
nych karmiło swoje grzejniki kościelnymi ławkami, stallami
i misternie rzeźbionymi, renesansowymi konfesjonałami.
To była ich zemsta na Kościele. Rozkrzyżowawszy ramiona
przed głównym ołtarzem, kardynał zdołał jedynie uratować
rzeźbione retabulum z X wieku, na którym św. Ulik podaje
dłoń Panu Jezusowi i Dziewicy Maryi. Uparcie nie zgadzał
się, by do jego pieca wrzucano meble rabowane z kościoła
i wkrótce umarł z zimna i zgryzoty w swoim maleńkim po-
koiku w Pałacu Biskupów, gdy stara gospodyni w kornecie
Służebnic Maryi grzała sobie dłonie o miseczkę jego zupy.
To był szlachetny, święty człowiek. Nikt tego nie dostrzegał,
poczynając od księcia, który uważał go za kościelną ma-
rionetkę, witającą go na dziedzińcu katedry w swojej capa
magna, kapeluszu z frędzlami i czerwonych trzewikach i wy-
powiadającą konwencjonalne słowa, które kolejni książęta
znali na pamięć. Pochowany został w obecności resztki pań-
stwowych oficjeli pod płytami głównego ołtarza, obok
swoich poprzedników, ale ucieczka kamieniarzy sprawiła,
że nie zdążono już wygrawerować na płycie nagrobnej jego
imienia i zasług. Miał odejść w zapomnienie. I tylko Bóg za-
chował go w pamięci.
Wchodząc do katedry, hrabia Sylwiusz dostrzegł w głębi
chóru światło — to samo, które odbijało się w resztkach roze-
ty. Przed Najświętszym Sakramentem, skąpo oświetlonym
pół tuzinem ogarków, klęczał i modlił się jakiś człowiek. Sły-
sząc za sobą kroki, wstał i odwrócił się, szybko wyciągając
zza pasa kawaleryjski pistolet, który wycelował w przybysza.
— Ach, to ty, Sylwiuszu — powiedział.
Po purpurze pasa i guzików sutanny i po wielkim krzyżu
na piersi można było poznać biskupa. Młodego biskupa. Jego
Ekscelencja Osmond Van Beck, koadiutor miejscowego kar-
dynała, nie miał więcej niż trzydzieści pięć lat. Tyle sattio, co
hrabia Sylwiusz.
— Przestraszyłem cię, Osmondzie? — spytał hrabia.
Biskup uśmiechnął się.
— Wiesz, że nie. Strzelam szybko i celnie. Na pewno
bym nie spudłował.
— W rzeczy samej — odparł Sylwiusz, wskazując na
leżące w cieniu zwłoki, z myśliwskim karabinem o gwinto-
wanej lufie we wciąż zaciśniętej dłoni. — Kto to?
— Funginista. Pałęta się ich jeszcze kilku po Mieście.
Nie mają nic do stracenia, bo wiedzą, że są zgubieni.
Fungus toxicus, grzyb halucynogenny wywołujący napa-
dy agresji i dający złudzenie nieśmiertelności, zebrawszy
śmiertelne żniwo wśród młodych ludów Zachodu i Wscho-
du, pojawił się w Mieście i całym kraju kilka lat wcześniej.
Książę, który nie sięgnął w porę po radykalne metody, pró-
bował z nim walczyć w typowy dla siebie łagodny sposób.
Przy milczącym przyzwoleniu policji, fungus toxicus był
uprawiany na grządkach licznych stołecznych warzywników.
Jego miłośnicy tworzyli zorganizowaną, a zarazem anarchi-
styczną sektę, której członków, funginistów, wciąż przyby-
wało, choć grzyb zabijał w przeciągu sześciu-dwunastu mie-
sięcy każdego, kto go zaczął zażywać. Żadnego ratunku,
żadnych wyjątków. Z wszystkich nieszczęść, jakie spadły na
Miasto, to było jedno z najgorszych.
— To jeszcze dzieciak — smutno zauważył hrabia Syl-
wiusz.
— Dzikie zwierzę — odparł biskup. — Wybór był pro-
10
•ty: albo ja, albo on. Mogłem przywdziać koronę męczeń-
stwa. Wystarczyło, bym się zawahał. Tam, w górze, Pan
przyjąłby mnie z radością, a tu życie nie jest wcale takie
wesołe. Ale który z nas dwóch jest bardziej potrzebny Bogu
tutaj, na ziemi? Ten nieszczęsny dzieciak czyja?
— I Bóg udzielił ci odpowiedzi?
— Nie było czasu. Odpowiedziałem za Niego.
— Żałujesz?
— Oczywiście, że nie! — odparł biskup Osmond z au-
tentycznym zapałem. — Choć nawet nie mogę się wyspo-
wiadać. Poza mną nie ma już w mieście ani jednego katolic-
kiego księdza. Ostatni czmychnął wczoraj. Kapelan ze
szpitala. Przeleciał galopem przez sale szpitalne, udzielając
ogólnego rozgrzeszenia, potem zrzucił stułę, ubrał się po cy-
wilnemu i uciekł. Byłem tam dziś rano. To straszne. Ci lu-
dzie umierają. Co możemy na to poradzić?
— Nic — odparł hrabia Sylwiusz.
Z biskupem Van Beckiem znali się od dawna. W szczęśli-
wych czasach obaj unikali salonów i przyjęć, galopując konno
strzemię w strzemię przez usiane bukami i brzozami piasz-
czyste równiny wokół Miasta, siedząc przy ognisku na pniu
zwalonego drzewa i jedząc pieczonego na rożnie zająca. Dla
nich słowa miały ten sam sens i obaj byli w nich oszczędni.
— To pora nabożeństwa — rzekł biskup. — Świetnie,
żeś przyszedł. Kościelny też uciekł. Zakrystian nie żyje.
— Czeka na mnie książę — powiedział Sylwiusz. —
Wokół niego także już pusto.
— Tylko minutkę, proszę. Tylko zadzwoń na nabożeń-
stwo. Mniejszy dzwon nie jest za ciężki dla jednego człowie-
ka. To ten czerwony, pleciony sznur.
11
— Sądzisz, że ktoś przyjdzie? ^ , ^ :; , = ^
— Wręcz przeciwnie, jestem pewny, że nie.
— Więc po co? ¦ ;; ^*
Biskup uniósł ramię ku niebu. , ;¦;
— Żeby obudzić tego, tam! Ostatnio rzadko się poka-
zuje... :
— Gdzie będziesz tej nocy, Osmondzie? — spytał Syl-
wiusz. — Po wizycie u księcia będę miał z pewnością parę
rzeczy do powiedzenia.
— W zakrystii. Jest tam łóżko polowe, kominek i solidne
drzwi zamykane na zasuwę, a ponieważ znalazłem kilka
ławek, mam się czym grzać.
Na dzwonnicy hrabia Sylwiusz odczepił z haka czerwony,
pleciony sznur. Kiedy serce dzwonu rozkołysało się, w po-
wietrze wzleciała chmara sów. Pomyślał, że nigdy przedtem
wszystkie dzwony katedry razem wzięte nie uczyniły takiego
hałasu. Przyczyną była zapewne pustka panująca w Mieście.
Dzwonił z taką energią, że w pewnej chwili sznur uniósł go
nad podłogę zupełnie jak wtedy, gdy hrabia był uczniem po-
bliskiej Akademii Wojskowej i na niego przypadała kolej
i przywilej dzwonienia. Sznur podrywał z ziemi całe grupki
zachwyconych chłopców. To wspomnienie rozgrzało mu ser-
ce. Spotkanie z Osmondem także. Biskup należał do rasy sil-
nych. Tego człowieka nic nie mogło pokonać.
Wiadomo, że dzwon, który wydał z siebie dźwięk, żyje
jeszcze przez jakiś czas. Jego serce kołysze się samo i uderza
w regularnych odstępach. A kiedy wszyscy sądzą, że to już
koniec, ono po chwili uderza jeszcze raz czy dwa. Można by
powiedzieć, że dzwon kona. Dzwon katedralny długo umie-
rał, towarzysząc swym coraz słabszym głosem z brązu kro-
12
kom pułkownika-majora rozbrzmiewającym pośród stro-
mych, pustych ulic. Stojąca przed wysokim ogrodzeniem
siedziby dowództwa wojsk budka wartownicza była pusta,
podobnie jak ta przed sąsiednimi koszarami kawalerii, pie-
choty i artylerii. By zapewnić księciu ochronę, hrabia Syl-
wiusz musiał skierować do zamku cały stan osobowy jego
oddziałów, czyli czterech oficerów, czterech podoficerów
i jedenastu żołnierzy z trzech pułków, które stacjonowały
w Mieście. Połowa z nich zamknęła się w cytadeli. Zmie-
niając się co jakiś czas na posterunku, tylko dwóch ludzi pa-
trolowało opustoszałą, biegnącą na murach cytadeli drogę
i sto czternaście armat, na których wygrawerowano herb
księcia. Druga połowa broniła zamku. Zbliżywszy się do po-
sterunku, Sylwiusz zaanonsował się, krzycząc w ciemność:
— Pikkendorff!
W okienku wizjera pojawił się jakiś cień.
— Już otwieram, panie pułkowniku.
Sylwiusz pomyślał, że przez cały dzień w tym niegdyś
wesołym i ludnym mieście, promieniejącym ludzkim cie-
płem, które zachwycało przybyszów, do tej chwili usłyszał
tylko cztery głosy: matki i jej dziecka, Fedory i biskupa. Ten
byl piąty. Należał do młodego oficera w czarnej tunice ze
N/karłatnym obszyciem, będącej uniformem książęcej kawa-
lerii. Z wysiłkiem zamknąwszy ciężkie odrzwia (Sylwiusz
musiał mu w tym pomóc), przedstawił się:
- Porucznik Ryszard Tancrede. Jest nas tu bardzo nie-
wielu. Major Wilbur, pełniący obowiązki gubernatora zam-
ku od czasu śmierci gubernatora Moreno, zakazał oficerom
pełnienia zwykłej służby.
- Wiem.
13
— Nie mogę zatem towarzyszyć panu na górę. Nie wol-
no mi ruszyć się stąd ani na krok, a mój zmiennik przyjdzie
dopiero za pięć godzin. "**
— Nieważne. Znam drogę.
Kiedyś, kiedyś... Kiedyś od posterunku do posterunku
i aż na główny dziedziniec niósł się głos trąbek, anonsujący,
że pułkownik-major przybywa na wezwanie władcy... Kie-
dyś od bramy eskortowałby go porucznik, podoficer kawale-
rii i trzech kawalerzystów z szablą w dłoni, a przy każdej
z trójki mijanych drzwi witaliby go oficerowie w białych rę-
kawiczkach... Kiedyś uzbrojony pluton w galowych mun-
durach oddałby mu honory na schodach perystylu, gdzie
czekałby na niego gubernator we własnej osobie, pierwszy
adiutant księcia, jego osobisty sekretarz, a także grupka odź-
wiernych z łańcuchami na piersi i ubranych z francuska lo-
kajów. .. Kiedyś sztandar książęcy — czarno-złoty z trzema
srebrnymi orlikami — powiewałby dumnie na długim
drzewcu, zatkniętym na szczycie wieży zamku, oświetlony
krzyżującymi się snopami światła z czterech reflektorów.
Kiedy zabrakło gazu, zmarły gubernator Moreno kazał za-
palać co noc dwa ogniska na wieży, jak za czasów wielkich
najazdów, gdy ludność Miasta czerpała otuchę i nadzieję
wyłącznie z obecności swego władcy, o której każdy mógł
się przekonać, wznosząc oczy ku zamkowi i ukoronowanej
płomieniami wieży, która mówiła: jeszcze nic nie jest straco-
ne, nic nie jest stracone. Potem zabrakło i drewna. Sztandar
nadal powiewał w ciemności, ale o jego obecności mieszkań-
com zamku przypominał już tylko wiatr, który wprawiał go
w łopot. Zresztą dla większości, z wyjątkiem tych nielicz-
nych, którzy pozostali wierni, utracił on rangę symbolu,
14
u nawet wzbudzał nienawiść. Nienawiść głuchą, niewyja-
śnioną, nie mającą przyczyny i precedensu w historii Miasta.
Jeszcze podczas ostatnich urodzin księcia część mieszkań-
ców, zgodnie ze zwyczajem, wywiesiła flagi. Ale bardzo
s/ybko, jeszcze tego samego ranka, rozhukane bandy fungi-
nistów — do których przyłączyły się jakieś niekontrolowane
(a może kontrolowane — kto to wie?) szumowiny spoza
miasta oraz paru dotkniętych zarazą, którzy zbiegli ze szpi-
lala, siejąc panikę, gdzie tylko się pojawili — napadły na do-
mostwa mające czelność ozdobić swoje balkony barwami
władcy. Jeden z napastników wspiął się nawet na dzwonnicę
katedry, by zerwać stamtąd sztandar i zrzucić go na ziemię
przy wtórze radosnych wrzasków tłuszczy. Żandarmeria
książęca wystrzeliła parę razy w powietrze, po czym szybko
się rozpierzchła. W niecałą godzinę później Miasto przy-
wdziało żałobę po przeszłości — zatrzaśnięto okiennice,
drzwi zamknięto na siedem spustów, a po ulicach szargano
resztki zdartych z okien flag...
Wspinając się wiodącym od bramy podjazdem i dostrze-
gając po drodze trzy puste budki strażnicze przy trzech ko-
lejnych bramach potrójnej opaski murów, Sylwiusz dotarł
bukową aleją do głównego dziedzińca. Szedł po grubym dy-
wanie zgniłych liści. Pod nieobecność ogrodników park był
kompletnie zaniedbany. Przecinając pusty dziedziniec, wi-
dząc w głębi wysoki perystyl, oświetlony jedną jedyną po-
chodnią, poczuł, jak ściska mu się serce. Kiedyś, w całej
symfonii świateł, niepostrzeżenie odsunęłaby się biała za-
słona jednego z okien na pierwszym piętrze, gdzie znajdo-
wały się prywatne apartamenty księcia i jego oczom uka-
załby się olśniewający uśmiech i oślepiające blond włosy
15
Miriam — jedynej córki księcia, Miriam, która nim za-
ciągnęła zasłonę, witała go ukradkowym gestem dłoni,
będącym radosnym odstępstwem od protokołu, Miriarft, któ-
ra go kochała, Miriam, którą on kochał, Miriam, którą ojciec
wysłał z Miasta, gdy tylko zaczęła się epidemia...
U stóp schodów powitały go dwa cienie. Sylwiusz rozpo-
znał majora Wilbura, starego żołnierza, który wyzbył się
wszystkiego, poza wiernością wobec władcy. Chwiał się lekko
w swojej srebrzysto-szarej tunice książęcego pułku piecho-
ty. Drugi był niewiele młodszy, gdyż krążąca po Mieście
śmierć najczęściej sięgała po ludzi młodych. Miał na sobie
czarne ubranie i zawieszony na szyi łańcuch. Był to Biron,
szef odźwiernych.
— Jak się miewa Jego Wysokość? — spytał Sylwiusz
Wilbura.
— Marznie, bo schudł strasznie, ale wciąż pozostaje
w dobrym zdrowiu. Natomiast prawie przestał się odzywać
i siedzi zamknięty w bibliotece. Czyta. Próbuje zrozumieć.
Przegląda ogromne płachty map. Każę mu zanosić posiłki.
Je niewiele, szybko, jakby bał się, że zabraknie mu czasu,
a przecież właśnie czas, panie pułkowniku, czas, którego już
wcale nie potrzebujemy, trwa i trwa. Od dzisiejszego ranka
książę chodził w tę i we w tę, aż w końcu kazał wezwać pana.
Wygląda na to, że podjął jakąś decyzję.
— Idę do niego — rzekł Sylwiusz, zdejmując płaszcz,
jak nakazywał protokół.
Biron powstrzymał go gestem.
— Jego Wysokość prosi, by nie zdejmował pan okrycia.
Korytarze są lodowate, a reszta pomieszczeń nie lepsza. Pro-
szę za mną, panie pułkowniku.
16
Przeszli przez kolejne, ciemne i puste sale, gabinet odź-
wiernych, gabinet gubernatora zamku, salon Ambasadorów,
salę Rady, gabinet Pieczęci, krocząc pośród martwych deko-
racji oświetlonych jedynie lampą naftową, którą Biron niósł
w uniesionej dłoni. Zdobiące ściany portrety książąt wychy-
lały się z cienia i natychmiast wracały na miejsce. Ulik II,
który odparł najazd Hunów. Ulik-Fryderyk I, który u boku
Gotfryda de Bouillon najechał na Jerozolimę i zająwszy Bra-
mę Syjonu, jako pierwszy wdarł się do miasta, ale odrzucił
wszelkie lenna w Ziemi Świętej i powrócił zrujnowany, wy-
puściwszy wszystkich jeńców i opatrzywszy rany więźniom.
Welf-Fryderyk IV, który zniósł pańszczyznę i Welf-Fryde-
ryk IX, który pod Lepanto walczył na galerze zakonu Kawa-
lerów Maltańskich, wyposażonej i uzbrojonej z jego kiesy.
Welf I, zwany Hojnym, założyciel szpitali Hótel-Dieu, który
odbył w tym celu drugą podróż, by poprosić o radę i bło-
gosławieństwo św. Wincentego a Paulo. Ulik-Fryderyk V,
zwycięzca nad Czeczenami z Gór... Dynastia odważna
i współczująca, umiarkowana w ambicjach, ale niepodziel-
nie panująca nad swoim terytorium i skromnym ludem.
Wielcy tego świata chętnie prosili księcia o radę, a uciśnione
narody zwracały się o moralne wsparcie. Salony zamku
rzadko pustoszały. Dyplomacja książęca bez wytchnienia
pracowała dla wspólnego dobra.
Ostatnim pomieszczeniem przed schodami wiodącymi
do prywatnych apartamentów księcia był salon adiutantów.
Elegancja, dobry humor, kurtuazja, oddanie. Kolejno służyli
tu młodzi oficerowie z garnizonu i nigdy nie było ich mniej
niż sześciu. Przybywający do zamku goście lubili się tu za-
trzymywać na pogawędkę i nawet najbardziej oschli mi-
17
nistrowie wychodzili stąd uśmiechnięci. Teraz wetknięta
w sześcioramienny kandelabr pojedyncza świeca oświetlała
samotnego młodzieńca na kanapie, który coś czytał, ominię-
ty w szamerowany płaszcz. Na widok pułkownika-majora
skoczył na równe nogi i przedstawił się.
— Chorąży Maksymilian Bazin du Bourg. Pułk artylerii.
— A cóż tam czytasz, młodzieńcze ? — spytał Sylwiusz.
— Kostrowickiego, panie pułkowniku.
Wilhelm Kostrowicki — największy poeta, jakiego zna
Miasto.
Sylwiusz wyrecytował, zamknąwszy oczy:
Zazimowałem w swej przeszłości
O słońce wielkanocne grzej i
Niech ciepło w sercu mym zagości...
A chorąży Bazin dokończył:
Pamięci o mój piękny statku
Czy już nam nie dość podróżować
Po fali wód o przykrym smaku...*
— Ile ma pan lat? — spytał Sylwiusz.
— Dwadzieścia, panie pułkowniku.
Oto wiek podbojów, rozległych przestrzeni, podróży bez
troszczenia się o to, czy się wróci. Sylwiusz westchnął. No
* Guillaume Apollinaire, Piosenka niekochanego,, Alkohole", tłum.
Adam Ważyk.
18
i była jeszcze wielkość wynikająca ze służby w ariergardzie
świata, który się skończył.
— Będzie pan tu jeszcze przez jakiś czas?
— Przez całą noc, panie pułkowniku. Nie mam zmiennika.
Stojący na podeście pierwszego piętra, u wejścia długie-
go korytarza, wartownik-brygadier kiwał się w półśnie. Za
podporę służyła mu strzelba oparta kolbą o podłogę.
— Idźcie wypocząć — rzekł do niego Sylwiusz, wska-
zując na stojącą w kącie kanapę. — Obudzę was, jak będę
wychodził.
Biron zastukał dwa razy w jedne ze znajdujących się
w głębi drzwi. Czterdzieści lat praktyki i miękkich ruchów
nadgarstka pozwoliło wypracować to dyskretne pukanie,
które informowało, nie irytując i uprzedzało, nie nalegając.
Stary odźwierny był z niego bardzo dumny. W odpowiedzi
zadźwięczał dzwonek. Biron otworzył drzwi, wszedł do po-
koju nieco bokiem (w tym cała sztuka) i zaanonsował:
— Jego Ekscelencja, pułkownik-major Sylwiusz von
Pikkendorff.
Potem wyszedł tyłem, z miną ponurą, mrucząc pod no-
sem: „Ten ziąb odbija się na moim zdrowiu. Tracę głos...".
— Niech pan podejdzie, Sylwiuszu, proszę bliżej. Niech
się pan ogrzeje. Wilbur znalazł dla mnie trochę torfu. No,
cóż, przyjąłem. Gdybym zamarzł, nie mógłbym już rządzić.
Ten niewesoły dowcip został okraszony smutnym uśmie-
chem. Jego Wysokość książę Welf III zawsze umiał ocenić
fakty, nie usiłując ich przeinaczać, by naciągać los — posta-
wa nieco kunktatorska, wyjaśniająca, dlaczego tak długo się
wahał przez cały ubiegły rok. A teraz dotarła do niego pełna
szyderstwa prawda: poza murami zamku nie rządził już ni-
19
kim i niczym. Sylwiusz nic podjął tego wątku. Stojący na
małym stoliku i oprawiony w srebrną ramkę dagerotyp uka-
zy wnl mu posiać Miriiim. Nie był to portret dworski!*Ubrana
w hiyc/csy i kurtkę do konnej jazdy, stojąc obok swego ko-
iiitt, il/iowf/ynu posyłała Sylwiuszowi podwójny uśmiech
oc/.u i ust. Zdjęcie zostało zrobione w jego obecności,
kialy wruculi ze wspólnej przejażdżki. To on podarował je
I icciu.
Czy Wasza Wysokość ma jakieś wieści od panienki?
spytał.
Tak oficjalnie nazywano księżniczkę.
— Dajmy spokój protokołowi, bardzo proszę — rzekł
książę. — W naszej sytuacji zasłanianie się nim byłoby głu-
potą. Ostatnie wieści od Miriam pochodzą sprzed ponad
czterech miesięcy. Krótka wiadomość, nie do końca rozszy-
frowana, tuż przed definitywnym zerwaniem ostatniej linii
telegrafii. Miriam była wtedy w Sefarei (ufortyfikowana pla-
cówka daleko na północy) i szykowała się do przejścia przez
Rzekę, kiedy międzynarodowy most został zerwany, nie
wiedzieć jak i przez kogo — telegram milczał na ten temat,
za to mówił wyraźnie, że placówka graniczna naszych sąsia-
dów z Republiki Dolin wydawała się kompletnie opuszczo-
na. Na tym telegram się urywał. Natychmiast wysłałem pa-
trol z końmi na zmianę i zapasami na dwadzieścia dni.
Wrócił jeden jeździec. I nawet nie dotarł do Miasta. Znale-
ziono go z poderżniętym gardłem o trzy mile stąd, całkiem
nagiego. Więcej nie eksperymentowałem. Proszę, Sylwiu-
szu, niech pan podejdzie.
Książę przestał chodzić po pokoju, zatrzymując się przed
długim stołem, na którym leżała rozpostarta wielka mapa.
20
Stolica znajdowała się na południu, o kilka mil od niej leżał
Port połączony z nią drogą i koleją żelazną. Całą wschodnią
c/ęść zajmowały Góry, tu ukazane graficznie jako wy-
pukłości z wykropkowanymi głównymi ścieżkami, szczy-
tami i przełęczami. W centrum znajdowała się rozległa rów-
nina, usiana wsiami i osadami oznaczonymi symbolem
dzwonnic. To było życiodajne serce kraju. A także jego pole
chwały i sanktuarium pamięci. Większość decydujących bi-
le w, które książęta musieli stoczyć, by ocalić swe Miasto,
wydanych zostało na tej właśnie równinie. Wreszcie na za-
chodzie i północnym zachodzie znajdowała się Wielka
Puszcza, a na północy Rzeka i fort Sefarea. Trzech kolejnych
książąt pochylało się nad tą liczącą już sto lat mapą, na którą
ostatnio ręka Welfa III naniosła czerwone i niebieskie, gwiaź-
dziście rozchodzące się od stolicy linie, oznaczające linie
kolejowe i telegraficzne. Teraz czarnym ołówkiem książę
zaznaczał różne miejsca na mapie. Rysując, mówił:
— Linie kolejowe? Odcięte na północy, na południu, na
zachodzie. Od pół roku nie odjechał i nie przybył żaden
pociąg. Na dworcu nikt już nie konserwuje sprzętu. Znisz-
czono lokomotywy. Telegraf? Wszędzie odcięty. A nawet
gdyby nie był, nic by to nie zmieniło. Nie ma już ani jednego
telegrafisty — ani w centrali, ani na zamku. Port? Dokerzy,
którzy przerwali pracę i przejęli kontrolę nad kapitanatem,
znikali po kolei, a efekt jest ten sam: pusta reda i ani jednego
statku przy nabrzeżu. I żadnych wieści od naszych zamor-
skich garnizonów. Z żadnej z naszych kolonii zresztą także.
Jeden z naszych ostatnich statków rybackich, który szukał
schronienia u Syrtów, widział na ich maszcie flagę kwaran-
tanny, gdy ostrzelano go z armaty. Z Równiny też nie mamy
21
żadnych wieści poza tymi przynoszonymi przez wiatr pół-
nocny — ten sam, który kiedyś przywiewał do nas dźwięk
dzwonów naszych wsi. Dziś przynosi jedynie ciszę. Świat
zewnętrzny zamilkł, jakby nagle opustoszał niczym sale
tego zamku. Ambasadorowie uciekli, gdy dowiedzieli się
0 wyjeździe Miriam. Nie mam im tego za złe. Pewnie sądzi-
li, że pojadę za nią. Żaden nawet się nie pożegnał, z wy-
jątkiem mojego starego przyjaciela, ambasadora Republiki
Dolin, który odjeżdżając, wypowiedział ciekawe zdanie:
„To koniec wymarzonego świata...". Chyba chciał przez to
powiedzieć, że świat już niczego od nas nie oczekuje, nawet
marzeń. A zresztą, czy kiedykolwiek czegoś oczekiwał?
1 czy to my go sobie wymarzyliśmy? To się nazywa przezna-
czenie narodów. Które żyją złudzeniami...
Przez chwilę trwał w zamyśleniu, a potem, pochylając się
nad mapą, narysował okrąg, w którym zamknął cytadelę
i zamek Miasta.
— Oto, do czego zostaliśmy sprowadzeni, Sylwiuszu.
I odwróciwszy się ku wielkiej witrynie zajmującej jedną
z czterech ścian pokoju, dorzucił:
— A oto nasi ostatni poddani.
Ta kolekcja marionetek była słynna na cały świat. Raz do
roku, przez cały tydzień, wystawiano ją w miejskim mu-
zeum. W latach pięćdziesiątych XVIII stulecia książę
Welf-Fryderyk XII przywiózł pierwsze eksponaty kolekcji
z Wenecji, gdzie doża Francesco Loredano, który był mi-
strzem iluzji, otworzył przed nim wrota swego teatrzyku,
urządzonego na poddaszu swego książęcego pałacu, jak
zresztą w większości ówczesnych pałaców Wenecji. Od
tamtej podróży datowała się fascynacja książąt marionetka-
22
mi, które były czymś w rodzaju kontrapunktu dla władzy,
/iidnego ta pasja nie ominęła. Sami projektowali kostiumy,
dekoracje, twarze lalek. Książę Welf III z dużym talentem
poprawiał dialogi nowych sztuk, które wystawiano pod-
czas trwania ekspozycji. Sukces tych małych postaci i ich
oryginalność polegały na tym, że bardzo pieczołowicie na-
dano im rysy niektórych mieszkańców Miasta, wybranych
spośród wszystkich warstw ludności — od kardynała po
nosiwodę, od księcia po zwykłego żołnierza, od wielkiej
damy po prostytutkę. Zachwycony lud rozpoznawał się
w nich wszystkich. Raz w roku, podczas Bożego Narodze-
nia, książę przyjmował w zamku prymusów miejskich
szkół — około setkę dzieci od siedmiu do trzynastu lat, dla
których urządzano spektakl marionetek uwieńczony sutym
podwieczorkiem.
Właściwie wszystko zaczęło się w ostatnie Boże Naro-
dzenie.
Dzieci usiadły grzecznie, a książę, zgodnie ze zwycza-
jem, wygłosił do nich krótkie przemówienie powitalne, któ-
re tym razem — nieoczekiwanie — otrzymało bardzo nikłe
oklaski. Nadeszła chwila przedstawienia. Była to historia
biednego, niezdarnego i pechowego barona, prześladowane-
go przez złych ludzi, bo miał czelność zakochać się w pięk-
nej i szlachetnej pannie, której pożądał pewien możnowładca.
W drugim akcie, przemieniony za pomocą czarodziejskiej
różdżki dobrej wróżki, baron pokonywał wszystkie przeciw-
ności, wychodził zwycięsko z wszystkich pułapek, ośmie-
szał swoich wrogów, a książę oddawał mu za żonę ową pięk-
ność, która wpadała mu w ramiona z błogosławieństwem
kardynała i przy wtórze wiwatów ludu. Kostiumy były za-
23
chwycające, ruchy postaci perfekcyjne, fabuła budująca i do-
brze poprowadzona, wsparta celnym, zabawnym i uczucio-
wym dialogiem. A jednak coś było nie tak. Młodzi widzSwie
pozostali niewzruszeni, a ci, którzy zdawali się czerpać ze
sztuki przyjemność, wkrótce zaprzestali ją wyrażać, znie-
chęceni milczeniem kolegów, jakby groziło im coś nie-
uchwytnego. Gdy opadła kurtyna, nastąpiła eksplozja. Naj-
pierw seria gwizdów, pomieszanych z przekleństwami
i wulgarnymi okrzykami. Depcząc po siedzeniach krzeseł,
dzieci wykrzykiwały trudne do wyobrażenia obrzydliwości.
Teatrzyk został wzięty szturmem, stratowany i zniszczony
tak, że zamienił się w kupę desek i szmat, które rozwścieczo-
ne dzieciaki łamały i darły na strzępy. Marionetki rozebrano,
powyrywano im ręce i nogi, miażdżąc głowy obcasami. Kie-
dy wszystko zostało już zniszczone, dzieci, niczym huragan,
przeniosły swoją wściekłość do sąsiedniej jadalni, gdzie
ustawiono dla nich bufet. Lokaja wyrzucono przez okno.
Inni zdążyli uciec. Ze szklanek i talerzy pozostała tylko góra
potłuczonego szkła. Tapicerka ścienna z miejskiej manufak-
tury, przedstawiająca chwalebne bitwy na Równinie, znikła
pod pociskami z kremu, ciastek i syropów. W tym rozpasa-
nym tłumie dzieci nie było przywódcy, a jedynie jakieś po-
tworne współzawodnictwo. Trzeba było wezwać straże.
Dzieciaki skakały żołnierzom na plecy, próbując wyłupić im
oczy za pomocą widelców i noży. Gryzły do krwi chwy-
tające je ręce. Wierzgały, wydając dzikie wrzaski. Żołnierze,
w podartych mundurach z poobrywanymi guzikami i pod-
szewkami, wywlekali je po kolei na podwórze, ciągnąc za
nogi, ręce i włosy i wyrzucali na bruk, dzieciaki zaś podry-
wały się z wściekłością, miotając przekleństwa. Po czym,
24
wciąż wyjąc, pędziły pochyłymi uliczkami miasta, siejąc
zdumienie i strach. W końcu, całkiem nagle, wrzawa ucichła
i d/ieci rozeszły się do swoich domów, jak gdyby nigdy nic.
< )jciec jednego z chłopców, widząc przebiegającą pod swy-
mi oknami hordę, przywitał dziesięcioletniego syna potęż-
nym policzkiem. Kiedy szykował się do powtórki, napotkał
spojrzenie dziecka i to, co w nim wyczytał, wprawiło go
w przerażenie. Opuściwszy rękę, wrócił do domu załamany.
Nikomu nie udało się wyciągnąć z dzieci przyczyn tego tu-
multu. Żadne nie powiedziało ani słowa. Ukryły się za mu-
rem milczenia z tym niesamowitym uporem, który cementu-
je grupki dziecięce i sprawia, że są one często bardziej obce
i nieprzystępne niż głuchoniemi szaleńcy. Ale może i one
same nie wiedziały, dlaczego tak się stało... Jeden z uczo-
nych, żydowskich medyków Miasta mówił o „podświado-
mych znaczeniach pozbawionych logiki zachowań świado-
mych, o przeniesieniu konfliktu i objawach neurotycznych
wywołanych nadmierną presją wymogów społecznych i mo-
ralnych". Wobec tak kategorycznego werdyktu wielkiego
autorytetu, książę nie powiedział już ani słowa, tym bar-
dziej, że milczał także i Kościół, obawiając się, że jakikol-
wiek komentarz mógłby zostać uznany za przejaw zacofa-
nia. Nie wyciągnięto żadnych konsekwencji. Gdy parę dni
później dzieciaki wróciły do szkoły, kadra nauczycielska
zgodnie unikała jakichkolwiek aluzji, mogących ponownie
rozniecić ten tajemniczy płomień. Pozornie nic się nie zmie-
niło, ale nauczyciele, którzy nie poddawali się złudzeniom,
wiedzieli, że odtąd mają przed sobą tylu samo wrogów co
przyjaciół. To była tylko zapowiedź. Wkrótce nadeszły inne
znaki...
25
Książę otworzył witrynę i wyjął marionetkę przedstawia-
jącą jego samego w mundurze pułkownika kawalerii. Przez
chwilę poruszał jej sznurkami. *
— Są chwile—powiedział — gdy się zastanawiam, któ-
ra strona mojego życia jest prawdziwa. Ta, w tej witrynie,
pośród przywiązanego do mnie ludu, który jest do mnie po-
dobny i podziela moje marzenia? A może prawda pojawia
się wtedy, gdy próbuję rządzić? Prawdziwy Welf III, Syl-
wiuszu, to ten, tutaj (zręcznie poruszona marionetka zasalu-
towała sprężyście). Wiem to już od jakiegoś czasu. Mam na-
dzieję, że kiedy pan wróci, znajdzie go pan — jego i jego
wiernych poddanych. Ten drugi jest już tylko cieniem. To
tylko kwestia czasu.
— Kiedy wrócę? Dlaczego „kiedy wrócę"? — spytał Syl-
wiusz.
— Bo zaraz pan wyruszy, drogi pułkowniku-majorze.
Opuści pan to Miasto. Życie prawie stąd uciekło. I musiało
dokądś pójść. Ziemia przecież nie przestała się kręcić. Słońce
nie przestało wschodzić. Trzeba udać się dalej, niż leży to,
co znane i to, co nieznane. Najpierw w granicach naszego
kraju, a potem poza nimi. Jak wygląda to, co nas otacza? Ja-
kie jest tego znaczenie? To Miasto jest zbyt dumne, by bier-
nie czekać na rozwiązanie, nie szukając go samodzielnie.
Wydaję panu rozkaz.
— Ale co będzie z panem, Wasza Wysokość?
— Ja nie mam na to ochoty. Wrócę do mojej witryny. Pan
jest jeszcze w wieku, gdy ma się nadzieję, Sylwiuszu. Proszę
wyruszyć jak najszybciej. Wyrwać się z tej beznadziei.
— Czy mam jechać sam?
— To nie ucieczka. To wyprawa. Jak w czasach wielkich
26
odkryć. Pan będzie dowodził. Proszę sobie wybrać sześciu
Iowarzyszy. Z góry aprobuję pańską decyzję.
— Dlaczego sześciu?
-— Bo w moich stajniach zostało już tylko siedem zdro-
wych, pełnych wigoru koni. Ani jednego więcej. Daję je
panu. Jedna rada, Sylwiuszu. Niech pan zabierze z sobą bi-
skupa. Bardziej się przyda tam, na zewnątrz, niż tutaj. Jeśli
mam umrzeć, sam się dogadam z Panem Bogiem. Wszyst-
kich nas to czeka. Niech pan także weźmie moich dwóch po-
ruczników — Ryszarda Tancrede'a i Maksymiliana Bazin
du Bourga. Ich oddanie ściska mi serce. Widzę, jak ich
młodość tu usycha. Poza tym, młodość mnie przeraża. Jest
tajemnicą i skrytym wyrzutem. Chcę, by wokół mnie pozo-
stali już tylko starcy. Wilbur i Biron pasują do czasu, który
mi został do przeżycia. Będziemy próbowali istnieć jeszcze
trochę i potrwa to tyle, ile potrwa. Może nasze wygłupy
utrzymają nas przy życiu do waszego powrotu. Wróćcie,
Sylwiuszu, bardzo proszę.
Sylwiusz spojrzał na księcia i wiedział, że dzielił ich już
ocean niepewności, który powiększał się z każdą chwilą.
Zaczął się żegnać.
— Ma pan tu list — rzekł książę, podając mu zapieczęto-
waną kopertę. — Odda go pan mojej córce Miriam. Jeśli jej
pan nie odnajdzie do czasu, który sam pan określi, proszę
otworzyć. W jakimś sensie jego treść dotyczy także pana.
Niech mnie pan uściska, Sylwiuszu.
Objęli się, ale powściągane emocje szybko kazały im się
od siebie odsunąć. Zgodnie z obietnicą, Sylwiusz obudził
śpiącego na podeście brygadiera. Pięć galonów z czerwonej
wełny na jego rękawie oznaczało trzydzieści lat służby. Na
27
piersi błyszczało z pół tuzina odznaczeń. Syłwiusz rozpoznał
wstążkę Krzyża Zasługi, medalu Welfa III, Krzyż Walecz-
nych oraz spraną czarno-złotą wstążkę, którą, wysiliwszy-pa-
mięć, zidentyfikował jako Medal Honorowy Ulika-Fryde-
ryka XI, zmarłego przed dwudziestu dziewięciu laty ojca
obecnie panującego księcia. Wstążeczce tej towarzyszyła
srebrna, pamiątkowa baretka, na której widniał jakiś napis.
Syłwiusz pochylił się i przeczytał na wypiętej piersi bryga-
diera: „Czeczeni". Obok widniała data. Choć był wówczas
jeszcze dzieckiem, mógł już co nieco pamiętać, nie przy-
pominał sobie jednak, by w tak nieodległych czasach pro-
wadzono jakąś kampanię przeciwko temu starożytnemu
plemieniu. Wojskowe annały nic o tym nie wspominały.
Ostatnia wzmianka pochodziła z epoki księcia Ulika-Fryde-
ryka V, który całkowicie podporządkował Miastu ten wo-
jowniczy naród z Gór, a stało się to po wielkiej bitwie sto-
czonej przed blisko dwustu pięćdziesięciu laty. Czeczeni już
się nie liczyli. Niektórzy nawrócili się lub przynajmniej za-
symilowali. Inni, z ich ostatnim emirem na czele, wynieśli
się daleko poza Góry. Rozpłynęli się na pustyni. Ich język
umarł. Ich obyczaje żyły już tylko na wydziale etnologii tu-
tejszego uniwersytetu. Stąd zdziwienie Sylwiusza.
— Proszę mi powiedzieć, brygadierze... Walczył pan
z Czeczenami?
— Walczyłem to nie jest właściwe słowo, panie pułkow-
niku. Kilka strzałów o zmierzchu, z całkiem daleka, na ogół
chybionych.
— Ale widzieliście ich?
— Tylko cienie, panie pułkowniku. Sylwetki na koniach
na tle górskiego szczytu, kawałek przed ostatnią przełęczą.
28
— Ścigaliście ich?
— Nie było rozkazu, panie pułkowniku. Było ich zresztą
więcej niż nas. Około setki...
— A was?
— Tylko pluton, piętnastka chłopa.
— I za to dostaliście odznaczenie?
— Fakt, że się tego nie spodziewałem. Sprawa nie
zasługiwała na to z pewnością. Ale kapitan Kostrowicki
zgłosił całą naszą piętnastkę.
Sylwiusz aż podskoczył.
— Kostrowicki! Kapitan Kostrowicki? Ten poeta?
— Ja tam nie wiem, czy on był poetą, panie pułkowniku,
ale fakt, że to on dowodził. Wyglądało na to, że zna Czecze-
nów. Opowiadał nam o nich wieczorem, na biwaku. I trza
przyznać, że umiał mówić. Mogliśmy go słuchać godzinami.
— Zmyślał.
Brygadier spojrzał na niego, nie rozumiejąc.
— A po cóż miałby oszukiwać biednych żołnierzy? I po
co miałby tam znowu jechać sam, kiedy wróciliśmy do Mia-
sta? Poprosił pułkownika o zgodę z powodów osobistych,
ale mnie powiedział: „Muszę tam wrócić". I tam zginął. To
równie pewne jak to, że ja wciąż żyję. Panie pułkowniku, nie
umiera się za coś, co się wymyśliło.
Tajemnica zniknięcia trzydzieści lat wcześniej Wilhelma
Kostrowickiego nigdy nie została wyjaśniona i nikt przy tej
okazji nie wspominał o Czeczenach. Nigdy też nie odnale-
ziono ciała. Bez wątpienia, nie szukano zbyt dokładnie, co
oszczędziło mu oficjalnego pogrzebu, fanfar i napuszonych
przemówień. I tak zapewnię było lepiej. Nie należy wypła-
szać poetów z drugiej strony lustra, dokąd wynieśli się po
29
angielsku. W ogrodzie miejskim, pośród kępy brzóz, posta-
wiono kamień z jego podobizną. Uczniowie szkół uczyli się
na pamięć czterech pierwszych wersów jego wiersza, kURre
wyryto jako epitafium:
Orzeł z niebios białości archanielskiej frunął
Więc wy podajcie mi ramię
Jak długo mają lampy kołysać się łuną?
Módlcie się módlcie się za mnie... *
— Jak się nazywacie, brygadierze? — spytał Sylwiusz.
— Wasyl, panie pułkowniku. Brygadier Wasyl Clement,
ze szwadronu zwiadowców pułku kawalerii.
— No cóż, Wasylu, macie rodzinę?
— Miałem. Ale wolałbym o tym nie mówić.
— W takim razie, zgłosilibyście się na ochotnika do pa-
trolu? Długiego patrolu. Na dwa tygodnie. Może rok. Ja
będę nim dowodził i moim obowiązkiem jest wam powie-
dzieć, że nie wiadomo, kiedy z niego wrócimy.
— Może nigdy, panie pułkowniku.
Brygadier nie wyglądał na kogoś, na kim zrobiłoby to
wrażenie. Jego zielone oczy ukryte w gąszczu szarych, krza-
czastych brwi, błyszczały radośnie. Był pewnie żołnierzem
z dziada pradziada. Krzepki, kanciasty, oddany. Samo jego
imię — Wasyl — podobnie jak imiona Pikkendorffa czy
Wilbura, pochodziło od ludów Północy przybyłych tu z Uli-
kiem II, by wykroić sobie lenna z tych ziem.
Guillaume Apollinaire, Wieczór, „Alkohole", tłum. Adam WażyL
30
— Powiedziałem tylko, że nie wiem — sprostował Syl-
wiusz.
— Jak pan sobie życzy, pułkowniku. Tak czy owak, je-
stem z panem.
— Dziękuję. Postaram się znaleźć wam zmiennika, by-
ście się mogli zdrzemnąć. Sen się wam przyda. O świcie za-
meldujecie się u chorążego Bazin du Bourga. Ruszamy
wieczorem.
W pokoju adiutantów Bazin du Bourg wciąż czekał, czy-
tając przy świecy. Tym razem Sylwiusz zadał pytanie nieco
inaczej.
— Czy gdybym poprosił, by się pan zgłosił na ochotnika
i ruszył ze mną na patrol daleko za Miasto, na czas nieokre-
ślony, zostawiłby pan tu kogoś, kto by za panem tęsknił?
— Tak, ale to nieważne. Powinienem raczej się zastano-
wić, czy nie zostawię tu kogoś, za kim j a bym tęsknił.
— I jaka jest odpowiedź?
Młody człowiek milczał przez chwilę.
— To jest wyprawa na ochotnika... Odpowiedź brzmi:
nie.
Jeśli nawet się zawahał, była to tylko chwila, która skoń-
czyła się, gdy tylko pułkownik odkrył przed nim cel operacji
i jej sens. Chorąży Bazin du Bourg słuchał w napięciu. Nagle
horyzont odsunął się daleko, daleko...
— To się może nigdy nie skończyć — powiedział i myśl
ta porwała jego duszę w krainę snu na jawie.
— Zacznijmy raczej od początku — uciął Sylwiusz. —
Proszę za mną. Nie się pan przyjrzy koniom i znajdzie dla
nas ekwipunek na drogę w zamkowych magazynach. Powie-
rzam panu zorganizowanie zapasów. Jeśli chodzi o niezbęd-
31
ne rekwizycje, ma pan glejt książęcy. W każdym razie, za-
bierzemy tylko to, co się zmieści do juków, sakw i olstrów.
Będziemy zdani na to, co uda się zdobyć w drodze. "¦*
Ulokowane na parterze magazyny nie były pilnowane,
a ich ciężkie drzwi zamknięte były na zamki, do których ma-
jor Wilbur miał klucze zawieszone na żelaznym kółku.
Otworzył pierwsze z nich, które zaskrzypiały przeraźliwie.
— Trzeba będzie naoliwić — powiedział. — Ale kto
ma to zrobić? Po waszym wyjeździe zostanie nas tylko
czternastu.
Nie był to wyrzut. Stary major Wilbur nie skarżył się. Po
prostu stwierdzał, że aby utrzymać resztki pozorów służby,
trzeba będzie zrezygnować z niektórych istotnych działań,
takich jak pilnowanie cytadeli czy straż w przedpokojach
księcia. Jak z taką garstką ludzi utrzymać aparat władzy? Po-
myślał, że książę jest niczym władca na wygnaniu, otoczony
najwierniejszymi z wiernych, próbującymi zachować pozo-
ry protokołu i pomóc mu w ten sposób zapomnieć, że jest
tylko zdetronizowanym władcą. Wilbur nie był ponury. Po-
dobnie jak generał Bertrand na Świętej Helenie, on też odna-
lazł swoją życiową rolę.
Pierwszy z magazynów, który odwiedzili, był arsenałem.
Zawieszona na ścianie tablica informowała, że karabiny
z sekcji F zostały przejrzane sześć tygodni wcześniej. Na
tym raport się urywał. Niektóre z karabinów były nieco pod-
rdzewiałe, ale spusty i zamki działały sprawnie. Wybrali sie-
dem najnowszych modeli, którymi posługiwała się kawale-
ria książęca. Pod nieobecność podoficera-rusznikarza, major
Wilbur sam sporządził protokół wydania sprzętu i dał go do
podpisania pułkownikowi. Nie miało to najmniejszego zna-
32
czenia w obliczu rozkładu państwa, ale Wilbur upierał się
przy tej formalności, jakby umarłe narody mogły trwać przy
życiu dzięki przestrzeganiu pośmiertnych rytuałów. Sylwiusz
podpisał i inne protokoły — w siodłami i w magazynie ubrań.
By jego oddział prezentował się jednolicie, wybrał dla wszy-
stkich kawaleryjską czarną tunikę ze szkarłatnym obszyciem,
a na wierzch czarny, zimowy płaszcz podbity futrem, tak
szeroki, że mógł chronić przed zimnem zarówno jeźdźca, jak
i konia. Ten mundur był znany na najbardziej odległych kre-
sach państwa. Jeszcze niedawno wszystkie ludy czuły przed
nim respekt. Od wielu lat, nie tak znowu liczna książęca ka-
waleria uosabiała świeckie ramię jego władzy i ochronę,
którą zapewniał poddanym. Być może niektórzy jeszcze
o tym pamiętali i na to właśnie liczył Sylwiusz. Jednak mógł
to być równie dobrze miecz obosieczny, który obróciłby się
przeciwko nim. Musiał podjąć to ryzyko. Siedem lekkich
siodeł z obłąkiem i tyleż płacht namiotowych dopełniało
ekwipunku. Wreszcie sekcja intendentury rozdzieliła resztki
zapasów po połowie między patrol i garnizon, dostarczając
nieco herbaty, kawy, czekolady, wojskowych sucharów, ta-
baki, suszonego mięsa, ryżu, tabletek do oczyszczania wody
oraz kilka butelek jałowcówki, którą przelano do manierek.
Pod nogami plątały im się szczury.
— Jeszcze tydzień temu — stwierdził Wilbur flegma-
tycznie — nie odważyłyby się tu szwendać. Granice się
przesuwają. Będę musiał przenieść to, co zostało, do zaniku.
W stajni czekała na nich miła niespodzianka. Powitało
ich radosne rżenie. Siedem koni prezentowało się doskonale
— były pełne wigoru, grzebały niecierpliwie kopytami, ich
sierść była lśniąca i wyczesana, grzywy splecione, podkowy
33
zupełnie nowe. W żłobach nie brakowało obroku, choć było
widać, że to już resztki. Krępy, skośnooki człowieczek o lek-
ko śniadej cerze, ubrany w mundur podoficera straży stajen-
nej, rozrzucał widłami ostatnie wiązki.
— Znam cię—powiedział Sylwiusz. — Zwiesz się Abaj.
Skośnooki człowieczek skinął twierdząco głową.
— Ostatnio widzieliśmy się w ubiegłym roku, na polo-
waniu. Tropiłeś zwierzynę. Upolowaliśmy dwa kozły. Od
tamtej pory nie polowaliśmy.
Abaj uśmiechnął się nieznacznie. Miał białe, ostre zęby
i krótką, szarą bródkę.
— Jesteś tu sam?
Abaj skinął głową.
— I zajmujesz się końmi? Opatrujesz je, leczysz, kar-
misz? Widzę, że doskonale sobie z nimi poczynasz. Te zwie-
rzaki wyglądaj ą naprawdę świetnie. :
Znowu uśmiech.
— Wiesz, że je zabieramy?
Uśmiech zniknął, a człowieczek rzekł:
— Lepiej, że je zabieracie. Za dwa dni nie będą miały nic
do jedzenia poza trawą, która rośnie między kamieniami
dziedzińca.
Wysławiał się poprawnie, ale z gardłowym akcentem
i w nosowy sposób, charakterystyczny dla wielu plemion
Azji. Jego plemię w przeszłości długo błąkało się na pogra-
niczu różnych ras i religii, by w końcu, w liczbie zaledwie
pół tuzina klanów, schronić się w Wielkiej Puszczy, jakieś
pięćdziesiąt lub sto lat przed założeniem Miasta. Abaj po-
chodził z plemienia Ołmiatów. Myśliwi, rybacy, drwale,
jeźdźcy i niezmordowani piechurzy, równie dobrze radzący
34
sobie na ziemi, jak na drzewach — byli lojalnymi poddany-
mi księcia o tyle, o ile pozwalano im żyć, jak im się podoba,
a ponieważ byli nieliczni, a kraina, którą zamieszkiwali,
słabo zaludniona, wszystko układało się dobrze. Byli dzicy,
ale przyjaźni względem tych, którzy ich szanowali, i nie
uchylali się od służby. Podczas dawnych wojen ołmiaccy
łucznicy zaciągali się pod książęcy sztandar. Jako żyjący bli-
sko natury zręczni tropiciele i naganiacze, instynktownie
wyczuwali wszelkie przejawy życia zwierząt. Umiejętność
jasnego odróżniania dobra od zła sprawiała, że byli nie-
ubłagani dla nieprzyjaciół. Dotrzymywali słowa, choć sami
wypowiadali ich niewiele. Byli uporządkowanym żywio-
łem, czymś w rodzaju wyimaginowanego świata, który
spowija tajemnica. Dawniej dzieci lubiły bawić się w Ołmia-
tów w miejskim ogrodzie. Ich szaman miał swoją marionet-
kę w witrynie księcia.
— Co będziesz teraz robił? — spytał Sylwiusz.
Abaj nie owijał w bawełnę.
— Zajmował się końmi. Będziecie mnie potrzebowali.
Sylwiusz spojrzał pytająco na Wilbura.
— Abaj ma rację — powiedział stary major. — Zna róż-
ne drogi. Weźcie go z sobą... Proszę tu podpisać, panie
pułkowniku. To pokwitowanie za konie. Teraz zamkniemy
budynek. Administracyjnie rzecz biorąc, nie ma już ksią-
żęcych stajni.
Obrzucił wzrokiem ogromną salę i dwa rzędy pięćdzie-
sięciu pustych boksów, przystrojonych końskimi łbami
z brązu, zdobyczną bronią, wydartymi wrogom sztandarami
i portretami wielkich stajennych, wśród których był jeden
Pikkendorff w kolczudze i z hełmem pod pachą. Ich kroki
35
odbijały się echem po kamiennych płytach, niczym w opusz-
czonej katedrze. W głębi sali, na ziemi wokół silosu walało
się kilka źdźbeł słomy i obroku.
— Szczury nie będą tu miały za dużo do roboty — rzekł
Wilbur. — Przypuszczam, panie pułkowniku, że zabiera
pan także porucznika Tancrede'a, który stoi na straży przy
pierwszych drzwiach?
— W rzeczy samej.
— To wesoły i energiczny młodzieniec — ciągnął ma-
jor. — Z nim trudno czuć się samotnym. Będzie go nam bra-
kowało. Książę jest bardzo do niego przywiązany. Przypo-
mina mu zmarłego syna. No i proszę. Postanowił się z nim
rozstać...
Tym razem w jego głosie słychać było wzruszenie. Fakt,
że odtąd będzie samotnie przemierzał ponure korytarze
zamku i opustoszałą drogę na murach cytadeli, bez ciepłej
i kojącej obecności Tancrede'a, spożywał posiłki w mesie,
bez jego twarzy naprzeciwko, obracał swoje wspomnienia
tylko i wyłącznie w zaciszu własnej pamięci, słuchał jedy-
nie drżącego głosu starego Birona, zamiast głosu kogoś
młodego, kto wie, że życie toczy się dalej, i stale miał w pa-
mięci, że tam, na górze, w swojej bibliotece, książę ginie
pod ciężarem smutku bez zbawiennej rozmowy z Tancre-
dem — wszystko to ciążyło mu niepomiernie i właśnie zdał
sobie z tego sprawę. Wziął się jednak w garść i spytał:
— Kiedy wyruszacie, panie pułkowniku?
— Jutro przed zapadnięciem nocy.
— Wszystko będzie gotowe. Przepatrzę zapasy w mesie
i przygotuję wieczerzę. Nikt nie będzie mógł powiedzieć, że
zamek was godnie nie pożegnał. Zawsze tak się to odbywało.
36
Powróciwszy na posterunek przy wejściu, Sylwiusz zna-
lazł młodego Tancrede'a, który przytupywał na zimnie.
Krótko wyjaśnił mu, co i jak i wyznaczył spotkanie.
— Rozkaz! — powiedział tylko młodzieniec głośno,
stając na baczność i strzelając obcasami w taki sposób, że
dźwięk ten szczelnie wypełnił panującą tam ciszę, a Syl-
wiusz pomyślał, że faktycznie — z Tancredem wszystko na-
biera życia.
— Ma pan jakieś wątpliwości? — spytał.
— A powinienem mieć, panie pułkowniku?
— Nie wydaje mi się. Książę sam pana wyznaczył. To
dowód uznania i przywiązania.
— Wolno mi odmówić?
— Nie wolno.
— W takim razie nie mam wątpliwości — zakończył
Tancrede.
I dorzucił:
— A jednak... Biedny książę... Coś panu powiem, panie
pułkowniku. Kiedy Jego Wysokość mnie wzywał, żebyśmy
pograli w szachy, porozmawiali lub razem zjedli kolację,
wchodząc do niego, zawsze miałem wrażenie, że ucieka
stamtąd ktoś niewidzialny i tym kimś była śmierć. Śmierć
mnie nie lubi, panie pułkowniku.
— Książę to wie. Powiedział mi. Do jutra.
Brama katedry św. Ulika nie była zamknięta na klucz.
Forsowany wielokrotnie zamek był teraz całkiem wyrwany.
Sylwiusz pchnął ciężkie skrzydło i wszedł do kościoła,
budząc kilka sówek, które latały teraz od jednej kolumny do
drugiej. Przy ołtarzu głównym paliła się czerwona lampka.
Sylwiusz przyklęknął i machinalnie się przeżegnał. Czując
37
absolutną samotność otaczającą bóstwo, powtórzył swój
gest, tym razem uważnie i świadomie. Żadne z włókien jego
serca nie zadrżało. Bóg najwyraźniej go nie potrzebował.
W kącie spał jakiś chłopak, zwinięty w kłębek na stosie
płacht. Jego twarz nie była Sylwiuszowi obca. Musiał mieć
nie więcej niż czternaście lat, a w ramionach tulił strzelbę
z gwintowaną lufą. Miejskie arsenały zostały ograbione.
Dzieci stały się zagrożeniem, każdy był wrogiem każdego.
Ten śpiący dzieciak miał na ustach anielski uśmiech, ale
Sylwiusz był nieufny. Podchodząc, nie spuszczał chłopca
z oczu, trzymając rękę na kolbie pistoletu. Drzwi do zakry-
stii były zamknięte na głucho. Zapukał. Biskup Osmond Van
Beck otworzył. W kominku palił się ogień. Drewno z ko-
ścielnej ławki trzaskało w fontannie iskier. Było gorąco.
— Wyjeżdżamy, jak sądzę — rzekł biskup.
— Jutro. Skąd wiedziałeś?
— To jedyne rozwiązanie. Jak widzisz, mam już buty,
pistolety i jestem spakowany. Bóg też już stąd odszedł...
Otwarłszy tabernakulum przy głównym ołtarzu, wyjął
zeń stalowe cyborium, w którym spoczywało kilka hostii.
— Wiesz, że dziś niedziela? Rano odprawiłem mszę
i konsekrowałem dwadzieścia hostii. A i to było za wiele,
nikt nie przyszedł. Podzielimy się nimi.
Tak też uczynili. Potem biskup zdmuchnął lampę i rze-
czywistość nieco przygasła. Śpiący chłopak przekręcił się na
drugi bok. Wyj ęczał przez sen: „Mój Boże... Mój Boże...".
— Skąd jutro ruszamy? — spytał biskup.
— Z zaniku. O zmierzchu.
— To dobra godzina. Dobry koń, łyk świeżego powie-
trza, wieczność...
38
U Fedory wciąż paliło się światło, ale zaciągnięte za-
słony, zgodnie ze zwyczajem dzielnicy, wskazywały, że pięk-
ność ma gościa, co wywołało uśmiech zadowolenia na ustach
Sylwiusza Pikkendorffa. A zatem w Mieście nie wszystko
jeszcze umarło. Nie musiał nawet pukać. Fedora otworzyła
natychmiast.
— Jesteś nieostrożna — powiedział. — A gdyby to był
ktoś inny?
— Nie ma obawy. Inni się czają pod ścianami. Tylko ty
masz odwagę stukać obcasami po bruku w środku nocy. Ty
i jeszcze ten tu...
— Długo już tu jest?
— Od trzech godzin — wesoło odparła Fedora, a w jej
oczach można było wyczytać zadowolenie.
— Moje gratulacje, szanowny panie. Kim pan jest?
Młody człowiek wstał szybko, czerwieniąc się jak sztu-
bak, nieporadnie wiążąc krawat i wciągając na siebie bluzę
munduru, na której kołnierzyku widniały insygnia miejskiej
Akademii Wojskowej.
— Kadet Stanisław Venier, panie pułkowniku. Właśnie
jadę na urlop.
Sylwiusz znał Venierów, jedną z większych rodzin z Pół-
nocy, wśród których było wielu gubernatorów. Venierowie
rzadko bywali w stolicy, ale tu kształcili swoje dzieci.
— Na urlop... — rzekł Sylwiusz. — A dokąd się pan
wybierał?
— Do domu! —padła odpowiedź.
— Sam?
Młody człowiek gwizdnął pogardliwie.
— W Akademii jest już tylko dziesięciu kadetów. Próbo-
39
wałem któregoś namówić, ale wszyscy się chowają jak
szczury.
— W tym mundurze — zauważył Sylwiusz — nie uje-
dzie pan nawet pięciu mil za Miasto. Zabiją pana.
— Nie mam zamiaru go zdjąć. A poza wszystkim, panie
pułkowniku, nie tak łatwo mnie zabić. Jestem w szkole naj-
lepszym strzelcem, mistrzem szabli i miecza, mam czwarty
dan w japońskich sztukach walki, złoty krzyż w walce wręcz
i złoty krzyż w walce nocą. No i zdarzyło mi się już zabić!
— A kiedyż to? — spytał Sylwiusz.
— Przed chwilą, idąc tutaj. Napadło mnie trzech typów.
Dwaj nie żyją, jeden uciekł. To mój chrzest bojowy. Wspa-
niały dzień!
Mówiąc to, patrzył dumnie na Fedorę, jakby i ona była
częścią tej opowieści, ona zaś patrzyła na młodzieńca zamy-
ślona i z nieukrywanym podziwem. To z pewnością nie był
jego jedyny chrzest tej nocy. Sylwiusz domyślił się, że kadet
Stanisław Venier z hukiem i nieco przedwcześnie wszedł
w dojrzałe życie.
— Ile macie lat, kadecie? — spytał.
— Piętnaście lat i jedenaście miesięcy, panie pułkow-
niku.
Chłopak mierzył co najmniej sześć stóp, był szeroki w ra-
mionach, miał silne i długie nogi kawalerzysty i burzę ja-
snych włosów. Sylwiusz patrzył na niego z aprobatą. Miał
już sześciu jeźdźców. Ten będzie siódmy. Na chwilę zapadła
cisza.
— Czyta pan Kostrowickiego? — zapytał wreszcie Syl-
wiusz.
Pytanie zaskoczyło młodzika.
40
— No, jasne... Oczywiście... Trochę...
Wyrecytował słynne epitafium wyryte na kamieniu w miej-
skim ogrodzie, poświęcone narodowemu poecie:
Orzeł z niebios białości archanielskiej frunął
Więc wy podajcie mi ramię
Jak długo mają lampy kołysać się łuną?
Módlcie się módlcie się za mnie.. .*
*
Sylwiusz przerwał mu.
— To zna każdy. Coś innego?
Chłopak zawahał się.
— No? — Sylwiusz nie ustępował. — Pierwszy lepszy
wers, jaki panu przyjdzie do głowy?
Chłopak wyrecytował powoli, jakby każde słowo drogo
go kosztowało: „A siódma szpada jest bezsiłą...", po czym
przerwał zawstydzony. Dokończyła za niego Fedora:
Kobietą różą śmierci własnej
Westchnieniem gdy nowoprzybyły
Za mną miłości drzwi zatrzaśnie
Nic nas ze sobą nie łączyło... * *
...To to, nieprawdaż? Dobrze wybrałeś. Sylwiuszu, za-
bierz go z sobą. Zasługuje na to.
— Niech tak będzie... Kadecie Stanisławie Yenier, mam
* Guillaume Apollinaire, Wieczór,, Alkohole", tłum. Adam Ważyk.
** Guillaume Apollinaire, Piosenka niekochanego, z tomu „Alko-
hole", przekład Artur Międzyrzecki.
41
dla pana inną propozycję niż kompletnie niegodna i bezuży-
teczna śmierć.
W kilku zdaniach przedstawił mu fakty, po czym zakończał:
— Proszę się zameldować w zamku, godzinę przed za-
padnięciem nocy.
Kiedy następnego dnia spotkali się w siedmiu, major Wil-
bur dotrzymał słowa. W salonie ambasadorów ustawiono
bufet, na którym zdawało się być wszystko, co niegdyś re-
prezentowało tradycyjną gościnność księcia. Jałowcówka
w kryształowych karafkach, szampan, syrtyjski kawior, kieł-
basa z renifera, suszona wołowina, pstrąg wędzony, pasztet
z sarniny i zająca, marynowana cebula, ciasto orzechowe lub
z nasion pinii, konfitura z górskich borówek, a także ów ser
tak twardy, że trzeba go było rąbać siekierą, oraz cienkie
kromki razowego chleba, czarne i mięsiste, smakujące la-
sem, które były już nie tyle chlebem i serem, ale narodowym
symbolem, w którym przeglądali się zarówno bogaci, jak
biedni. Białe obrusy i paradna zastawa z książęcych szaf,
hojnie rozpalone pochodnie, wielkie szczapy w kominku
dające cudowne ciepło. Na rzęsiście oświetlonym dziedziń-
cu czekało siedem rumaków, uwiązanych do metalowych
obręczy, osiodłanych i objuczonych podwójnymi sakwami
z żywnością i amunicją. Do obłąków siodeł przywiązano
zwinięte płachty namiotów, skóra i metal uprzęży błysz-
czały niczym na paradzie. Przed perystylem stał pluton ho-
norowy z bronią u nogi. By go stworzyć, Wilbur musiał
zdjąć straże z murów, bram i cytadeli, a także ściągnąć z biur
ostatnich sekretarzy, ale mały oddział prezentował się bar-
dzo dumnie. Wszyscy w zamku udawali — i ci, co odjeż-
42
ilżali, i ci, co zostawali, bo nikt nie wierzył w przedstawie-
nie, które dla uczczenia wielkości chwili odgrywali sami
przed sobą. Książęcy czarno-złoty sztandar z trzema sre-
brnymi orlikami łopotał na starej wieży oświetlonej dwoma
ogniskami, których płomienie odbijały się w chmurach, tra-
wiąc resztki zapasów drewna. Jutro już nikt w zamku nie bę-
dzie mógł się ogrzać, ale Wilbur obiecał, że garnizon godnie
pożegna odjeżdżających.
Książę, odziany na biało, obwieszony szarfami i ordera-
mi, kazał sobie oficjalnie przedstawić całą siódemkę, zgod-
nie z wymogami protokołu uroczystych audiencji. Cała
drużyna była ubrana w czarne i obszyte szkarłatem tuniki
pułku kawalerii, z narzuconym płaszczem, spiętym u szyi
pozłacanym łańcuchem. Niegdyś tutejsze dziewczęta mdla-
ły z zachwytu na widok tego munduru. Stary szef odźwier-
nych, Biron, pełnił służbę z powagą niemal liturgiczną,
prowadząc przed oblicze księcia, w porządku wynikającym
z hierarchii, każdego z siedmiu jeźdźców, których anonso-
wał Wilbur.
— Jego Ekscelencja pan hrabia Sylwiusz von Pikken-
dorff, pułkownik-major, gubernator wojskowy Miasta.
Trzask obcasów. Uścisk dłoni. Jego Wysokość Welf III nie
okazał najmniejszego wzruszenia. Zgodnie z obyczajem,
wypowiedział jedynie kilka konwencjonalnych słów, pod-
kreślając całkowite zaufanie, jakie pokłada w osobie puł-
kownika-majora, jeśli chodzi o wykonanie trudnej misji, na
co Sylwiusz odparł w tym samym tonie, jak wielkim to za-
ufanie jest dla niego zaszczytem i jak bardzo pragnie go nie
zawieść. Cóż, zwykłe słowa, jakie się wypowiada przy ta-
kich okazjach...
43
— Jego Ekscelencja Osmond Van Beck, biskup koadiu-
tor Miasta.
Biskup także przywdział mundur kawalerzysty, zacho-
wując jedynie biskupi krzyż na piersi oraz pierścień z ametys-
tem na palcu serdecznym. Ponownie odprawiono konwencjo-
nalny balet—książę lekko przyklęknął, a biskup natychmiast
podniósł go na równe nogi. Książę przybrał miły i lekki ton,
jaki stosuje się wobec kogoś bliskiego, gdy się pragnie zła-
godzić protokół, jednak nie całkiem z niego rezygnując.
— Ach! Wasza Ekscelencja dziś po wojskowemu! —
powiedział.
— Za pozwoleniem Waszej Wysokości.
To wszystko. Nie było nic do dodania.
— Chorąży Maksymilian Bazin du Bourg z pułku artylerii.
— Był pan doskonałym adiutantem — powiedział
książę. — Będzie mi pana brakowało, ale jeszcze się zoba-
czymy. Zabiera pan z sobą tę książkę, z którą się nigdy nie
rozstaje?
— Kostrowickiego? Wasza Wysokość, ja...
Książę nie słuchał już odpowiedzi. Pytanie było czysto for-
malne — ot, zwykły wyraz zainteresowania władcy, który nie
oczekuje komentarza. Na zewnątrz zaczął padać śnieg.
Książę myślał ze ściśniętym sercem o swym opustoszałym
mieście, o losie, który mu umyka, o tej młodości, która go
opuszcza i z którą musi się rozstać, by ostatecznie pogrążyć
w samotności, nie zatrzymywany już przez nikogo. Potrzebo-
wał całego hartu ducha, żeby nie zdjąć oficjalnej maski.
— Porucznik Ryszard Tancrede z pułku kawalerii.
„Boże! Jaki on do niego podobny..." — pomyślał książę,
wspominając zmarłego syna. Powstrzymał cisnące mu się na
44
usta słowa — czułe, pełne wspomnień rozmów i ciepłej po-
ufałości, które otworzyłyby wrota niekontrolowanym emo-
cjom. Powiedział po prostu: „Poruczniku Tancrede..."
/ lekkim skinieniem głowy, na co porucznik odparł: „Wasza
Wysokość...".
— Brygadier Wasyl Clement ze szwadronu zwiadow-
ców pułku kawalerii.
— Ach, to ty, Wasylu, stary druhu? — rzekł książę. —
I ty też wyjeżdżasz?
— A jakże, Wasza Wysokość.
Zapał starego żołnierza wywołał uśmiech, podobnie jak
sposób, w jaki pochwycił on wyciągniętą rękę księcia i po-
trząsnął nią jak rączką od pompy.
— Młodszy koniuszy, Abaj.
— Starszy koniuszy Abaj — poprawił książę. — Proszę
to przyjąć jako potwierdzenie pańskiego awansu.
I wręczył mu złotego ulika. Taki był zwyczaj. Ołmiata
włożył monetę do kieszeni, zastanawiając się, na diabła mu
ona, skoro wraca do lasu.
W końcu przyszła kolej na Stanisława.
— Kadet Stanisław Venier z Akademii Wojskowej.
Kadet strzelił obcasami, prosty jak struna, z uniesionym
podbródkiem — doskonałe wcielenie sprężystej młodości.
— Skoro pańska misj a wiedzie na północ, na pewno spo-
tka się pan z ojcem — rzekł książę. — Proszę mu przekazać
moje wyrazy szacunku. Mam wielkie uznanie dla jego osoby
za nieocenione zasługi, jakie pańska rodzina zawsze odda-
wała Miastu.
Na pewno... Na pewno... Na pewno nie wierzył ani przez
chwilę w to, co mówi o spotkaniu na północnych kresach,
45
o których nic nie było wiadomo. Stary Venier pewnie już nie
żył, zamordowany przez jakąś bandę lub pogrzebany z ro-
dziną i służbą pod zgliszczami swego zamku. A Stanisfaw
myślał podobnie. Przyjmował to nieszczęście z zimną krwią.
— Nie omieszkam mu tego powtórzyć, Wasza Wysokość.
I już. Koniec. Każdy odegrał swoją rolę. Książę zjadł kil-
ka kromek razowca, pochwalił jakość sera (to też należało
do zwyczaju) i przepił do każdego, wypowiadając kilka
banałów. Po czym wycofał się, pozwalając swoim gościom
raźno ruszyć do bufetu i to, co mogło wyglądać na święto,
szybko przerodziło się w coś innego. Wszyscy zauważyli, że
są głodni, a taka obfitość jedzenia nieprędko im się trafi,
może nawet już nigdy. Jedli, pracowali szczękami, przery-
wając jedzenie słowami bez znaczenia. Nikt nie mówił o mi-
sji. Ogień w kominku przygasał. Kosz na drewno był pusty.
Świece gasły jedna po drugiej. Wcześniej poprzecinano je
na cztery części, by starczyło na wszystkie świeczniki. Kie-
dy w ostatniej karafce pojawiło się dno i podzielono się
ostatnimi kawałkami ciasta orzechowego, Sylwiusz dał znak
do odjazdu. Z pełnym żołądkiem, duszą błądzącą gdzie in-
dziej, nikt się nie ociągał.
Na dziedzińcu głównym oddział żywych i oddział mar-
twych pożegnały się, a padający śnieg zdawał się już roz-
dzielać tych, co zostawali, i tych, co odjeżdżali. Sylwetka
księcia na chwilę pojawiła się w oknie pierwszego piętra,
potem zasłony zostały zaciągnięte, tak samo jak od tygodni
były zaciągnięte w pustym pokoju Miriam. Pułkownik-ma-
jor Sylwiusz von Pikkendorff uścisnął dłoń majora Wilbura,
zauważając, że jest lodowato zimna. „Na koń!" — zakomen-
derował. Rozkaz dał początek całej serii znajomych dźwię-
46
ków — skrzypienia butów i stukotu kopyt o bruk, które
ostatni raz ożywiły zamek, nim pogrążył się na niewiadomy
czas w ciszy i samotności.
Na szczycie starej wieży czerwieniły się jeszcze płomie-
nie, oświetlając książęcy sztandar. Nie czekali, aż zgasną.
Siedmiu jeźdźców opuściło miasto o zmroku przez Bra-
mę Zachodnią, której nikt już nie strzegł, i ruszyło w stronę
zachodzącego słońca. Jechali z podniesionymi wysoko
głowami, wcale się nie kryjąc (w przeciwieństwie do tych
wszystkich, którzy wyjechali przed nimi), bo przecież nie
uciekali i nie popełniali zdrady. W ich sercach nie było na-
dziei, a wyobraźnię trzymali na wodzy. To była ich broń
i tarcza, a ich spokojne dusze i serca skrzyły się zimno ni-
czym kryształ i wyrywały do czekającej ich podróży. Wyko-
nując rozkaz księcia, po prostu wyruszyli, a najmłodszy
z nich, który nie miał jeszcze szesnastu lat, nucił pod nosem
jakąś piosenkę...
Z cienia pod sklepieniem bramy, pod którą końskie kopy-
ta głucho stukały o bruk, dobiegł głos:
— Niech Bóg prowadzi...
Był to głos mężczyzny. Brzmiało w nim już tylko zmę-
czenie. Nie ożywiała go żadna pewność. Nic, co w tym
zawołaniu zdradzałoby najmniejsze choć zaufanie do Boga.
Czyżby przez te wszystkie dekady wszystkie te stulecia
i Bóg się zmęczył? Chyba, że to ludzie zmęczyli się Bo-
giem? Kto zaczął — stworzenie czy Stworzyciel? Nikt już
nie wiedział. I nikogo to nie obchodziło. Zostało przyzwy-
czajenie oraz pobrzmiewające w lekko drżącym głosie męż-
czyzny wspomnienie dawno utraconego wzruszenia:
47
— Niech Bóg prowadzi...
Ten mężczyzna, zapewne strażnik książęcej żandarmerii,
wysunął się na krok spod sklepienia, niemal dotykając piersi
zwierząt i butów jeźdźców. Lśniąca sierść koni emanowała
ciepłem. Mieszała się z nim silna, zdrowa, zwierzęca woń.
Jeden z jeźdźców odetchnął głęboko z gwałtowną radością,
która rozdarła serce tego, który zostawał. Mężczyzna, który
patrzył, jak odjeżdżają, przez mgnienie oka pomyślał, że
wraz z nimi odchodzi życie.
— Niech Bóg ma cię w opiece aż do naszego powrotu —
odparł jeździec jadący na czele, pułkownik Sylwiusz von
Pikkendorff.
Ale oni nie wrócą. Nigdy już nie wrócą. Dobrze to wie-
dzieli. Wiedział to każdy z sześciu pozostałych jeźdźców, aż
po młodzieńca o długich, jasnych włosach, który nie miał
jeszcze szesnastu lat i wesoło nucił piosenkę, łakomie wdy-
chając nosem mroźne powietrze zapadającej nocy. Tak to
jest z niewyjaśnionym przeczuciem. Ta ich pewność była
tego samego rodzaju co „niech spoczywa w pokoju", którym
od zarania wszystkiego, co święte kołysze się do snu
zmarłych, choć nigdy nie było wiadomo, co to tak naprawdę
znaczy.
Odpowiedział tylko j eździec j adący na przedzie .Pozosta-
li milczeli, wstrzymując niecierpliwe konie. Nie mieli nic do
powiedzenia tym, których opuszczali, niczego od nich nie
chcieli już dostać, niczego usłyszeć, niczego o nich zgady-
wać. Za sobą nie zostawiali nikogo, zaciągnąwszy nad
przeszłością i przyszłością grubą zasłonę pamięci. Dlatego
mężczyzna, do którego pierwszy jeździec rzucił kilka słów,
nic już dla nich nie znaczył. Nie zaszczycili go jednym spoj-
48
rżeniem. Mężczyzna zaś miał tylko tyle czasu, by zauważyć
bogactwo uprzęży wierzchowców, sprężystość ich kroku,
wspaniałość ubrań jeźdźców, dumne zachowanie, godną po-
stawę, włócznie w rękach podobne tym, jakie niegdyś stano-
wiły uzbrojenie ułanów i dragonów, strzelby o srebrnej kolbie
w skórzanych pokrowcach, długie, czarne, podbite futrem
płaszcze ścielące się aż po koński zad. Mężczyzna spojrzał
po sobie i pomyślał, że jego własna postać jest brudna, mała
i szpetna. Na dnie serca poszukał dawnych resztek nienawi-
ści i odkrywszy ją całkiem wypaloną, ponownie zdał sobie
sprawę, że wraz z tymi, co odjeżdżają, odchodzi też życie.
Pułkownik-major Sylwiusz von Pikkendorff puścił konia
galopem prostą drogą wiodącą od miasta, a za nim to samo
uczynili jego towarzysze. Tylko kadet Stanisław Venier
ociągał się przez krótką chwilę, potrzebną, by jego koń obró-
cił się w miejscu, on zaś posłał gest pożegnania konturom
milczącego miasta, w których obraz Fedory już się zacierał.
Była to tylko uprzejmość wynikająca z wieku, nic więcej.
Nawet nie żal. Może impertynencja. Trzy sekundy później
już o tym nie myślał, dołączając galopem do pozostałych
jeźdźców. Jego czarny płaszcz stopił się z właśnie zapa-
dającą nocą. Długie, jasne włosy powiewały na wietrze ni-
czym ogon komety, który wkrótce zniknął z oczu mężczy-
zny w bramie.
Mężczyzna kontemplował przez chwilę noc, ku której
uciekło życie. Śnieg, który pokrywał ziemię i drogę, wyma-
zał z tego świata dźwięków galop koni; kiedy tylko siedmiu
jeźdźców przekroczyło sklepienie bramy, w której kopyta
ich wierzchowców załomotały o bruk, rozpłynęli się w ciem-
nościach i zapadła głucha cisza. Mężczyzna nasłuchiwał.
49
Dalekie i sporadyczne odgłosy strzelaniny, rozbrzmie-
wające po drugiej stronie horyzontu, także już ucichły. Zbit-
ki śmierci są także znakami życia — to ich główna funł^a.
Od strony miasta nie dobiegał żaden dźwięk. Płacz dziecka,
śpiew młodej kobiety, bicie katedralnego dzwonu, sygnał
garnizonowych trąbek—mężczyzna nie słyszał już niczego.
Była to godzina zmiany warty przy Bramie Zachodniej,
której pilnowano już tylko dla pozoru. Mężczyzna czekał.
Nikt się nie zjawił. Ostatni raz odwrócił się ku prostej jak
strzała drodze, wypatrując jasnego ogona komety i modląc
się, by mógł dojrzeć choć jeden punkt poruszający się w nocy.
Oddalająca się nadzieja sprawia, że jej ostatni akcent staje
się nieskończenie drogi. W końcu zniechęcony, doświad-
czony na wieczność, spuścił wzrok na przysypaną śniegiem
ziemię. Nie było już na niej żadnego śladu. Najmniejszego
odcisku kopyta. Nawet cienia dowodu, że po tym nieskala-
nym śniegu przejechało siedmiu jeźdźców.
Rozpaczliwie samotny strażnik poszedł na cmentarz
i położył się w swoim grobie.
II
Po pierwszej nocy spędzonej na biwaku w jakimś opusz-
czonym majątku rankiem znowu ruszyli w drogę.
Droga wiodła wzdłuż torów kolejowych, magazynów,
warsztatów, składów, sortowni, położonych w pewnym od-
daleniu od murów Miasta, podobnie jak dworzec główny,
barokowy budynek z wieżyczkami i basztą z zegarem, przy-
pominającą latarnię morską wzniesioną pośród ogromnej
równiny, po której niczym długa grobla aż po horyzont
biegła podwójna linia torów. Wszystko to zostało zbudowa-
ne trzydzieści lat wcześniej przez księcia Ulika-Fryderyka XI,
szwagra króla Bawarii. Wielka przeszklona hala słynna była
na cały świat, podobnie zresztą jak dworcowy bufet ozdo-
biony monumentalnymi freskami, które wyszły spod pędzla
najlepszych malarzy Miasta, a przedstawiały w przecudnych
kolorach i w obramowaniu ze stiuków różne prowincje kra-
ju. Jak zauważył książę, zgodnie z tym, co wiadomo, od sze-
ściu miesięcy nie przyjechał tu ani nie odjechał stąd żaden
pociąg. Ostatni raport dyrekcji Kolei Żelaznych, datujący się
sprzed trzech miesięcy, donosił o sabotażach, aktach wanda-
lizmu, dezercji personelu, co czyniło niemożliwym przy-
wrócenie ruchu w bliższej lub dalszej przyszłości. Od tamtej
pory — cisza.
51
— Zajrzyjmy tam mimo wszystko — powiedział Syl-
wiusz.
— Czego się spodziewasz? — spytał biskup Van BSCk.
— Niczego, rzecz jasna. Ale lepiej się upewnić. Nie
chciałbym myśleć, że zostawiliśmy za sobą jakąkolwiek na-
dzieję. Jej wspomnienie ciągnęłoby się za nami jak kula
u nogi.
Zsiedli z koni na placu przed dworcem. Wzdłuż chodnika,
dokładnie naprzeciwko głównego wejścia, stało około dzie-
sięciu dorożek, które ich niezbyt zaskoczonym oczom ukazy-
wały różne stadia rozkładu. Z tych pierwszych nie zostało już
nic poza zawieszonym na osiach szkieletem — szyby były
wybite, drzwi powyrywane, budy podarte. Koła i hołobla
znikły. Z pewnością użyto je na podpałkę, konie zaś zjedzono.
Ostatnia dorożka była niemal nietknięta, jakby stanęła w ko-
lejce całkiem niedawno; wrażenie to szybko pierzchało na wi-
dok zaprzęgniętego do wozu konia, a raczej jego szkieletu,
wciąż stojącego na nogach niczym muzealny diplodok i pre-
zentującego kompletny zestaw białych kości. Nie ostał się na
nich ani kawałek skóry lub mięśni. Podwójny rząd żeber klat-
ki piersiowej zwierzęcia, w której nie było nawet śladu po
wnętrznościach, przypominał kraty pustego więzienia.
— Ktoś sobie tu nieźle poucztował — rzekł brygadier
Wasyl wesoło.
Faktycznie, wysoko na niebie krążyły nad placem bystro-
okie, czarne ptaszyska.
— Piękne zwierzę — dodał Wasyl, klepiąc ręką w ręka-
wiczce kręgosłup konia, który natychmiast rozsypał się jak
domek z kart z cichym klekotem kości, które utworzyły na
śniegu bezładny stos, tuż pod stopami osłupiałego brygadiera.
52
Siedmiu jeźdźców roześmiało się głośno i szczerze, jak
nie śmiali się już od dawna, a pułkownik-major Sylwiusz
von Pikkendorff zastanowiwszy się na tym, stwierdził, że
wszyscy bardzo się zmienili, jakby od opuszczenia Miasta
upłynęło mnóstwo czasu.
— W tej chwili ten koń umarł na dobre — powiedział. —
Czekał na nas, żeby się pożegnać... A teraz na dworzec.
Mogą nas tam spotkać różne niespodzianki. Porucznik Tan- s
crede i kadet Venier — ze mną. Chorąży Bazin du Bourg,
Abaj i Wasyl zostaną przy koniach. Wasza Ekscelencjo?
— Idę z wami — powiedział biskup. — Jestem ciekaw,
co zostało z książęcego wagonu-kaplicy. Sam go święciłem.
To było prawdziwe cacko sztuki użytkowej. Z dzwonem
i krzyżem na dachu. Chłopi zdejmowali czapki i żegnali się
nabożnie, kiedy przejeżdżał Równiną. Po takich gestach
oceniano wiarę ludu. Niewiele były warte...
Drzwi dworca były otwarte na oścież. Futryny wyrwano,
zapewne po to, by je spalić, podobnie zresztą jak ławki z po-
czekalni i ladę z przechowalni bagażu. Na kamiennych
płytach zdewastowanego holu głównego widać było ślady
ognia, kupki popiołu pomieszanego z na wpół spopielałymi
kośćmi, zapewne dorożkarskich koni. Ocalała jedynie sama
góra witraża, oparta na metalowym rusztowaniu (jedno z pier-
wszych dzieł Eiffla), która uszła furii najwyraźniej obo-
zujących tutaj dzikich hord. A hordy te, jak pomyślał Pik-
kendorff i podzielił się tą uwagą z biskupem, to nie był nikt
inny, jak uciekająca ludność Miasta —jednego z najbardziej
cywilizowanych, uczciwych i szanowanych pośród europej-
skich stolic tamtych czasów. Co stało się z tymi innymi? Czy
także uległy tej dziwnej tendencji? Podłoga była zasłana
53
śmieciami i odpadkami, pełno tu było wybebeszonych wali-
zek, pustych i rozbitych niemowlęcych butelek, brudnej bie-
lizny, zaschniętego kału i wszelkich ludzkich nieczystości.
Poza lodowatym przeciągiem, nad całym tym pobojowi-
skiem snuła się trudna do zdefiniowana woń zgnilizny, sub-
telna, ale wszechobecna, przypominająca odór pośmiertne-
go rozkładu. Sylwiusz zawiązał sobie chustkę wokół ust
i nosa, a pozostali poszli za jego przykładem. Na kolorowych,
wiszących na ścianie afiszach piękne damy w ogromnych ka-
peluszach z woalką i z parasolką w dłoni, w towarzystwie pa-
nów w rękawiczkach, perłowo-szarych marynarkach i słom-
kowych kapeluszach, za którymi szli bagażowi obładowani
zdumiewającym bagażem, pokrytym prestiżowymi etykie-
tami, wsiadały do czarno-złotych wagonów Srebrnego Orli-
ka — flagowego pociągu książęcej Kompanii Kolei Że-
laznych, w tle zaś widniały pejzaże Wenecji, Stambułu,
Paryża. Inne afisze sławiły romantyczne uroki Gór lub Wiel-
kiej Puszczy. Bajkowy Ołmiata w tradycyjnej tunice, skó-
rzanych mokasynach i futrzanej czapce polował z łukiem na
stadko gazeli. Na ostatnim afiszu znajdował się międzynaro-
dowy most kolejowy w Sefarei — wielki, wiszący most
0 jednym łuku przerzuconym nad Rzeką, płynącą w głębi
skalistego kanionu, z ufortyfikowanym posterunkiem gra-
nicznym na skale, wyglądającym jak starożytna osada, nad
którym sztandar książęcy powiewał dumnie w zachodzącym
słońcu, pośród feerii najjaskrawszych barw godnych najwię-
kszego kiczu. Biskup zmarszczył nos. Miał doskonały gust
1 swego czasu kolekcjonował dzieła sztuki.
— Tego nie znałem. Kiedy ostatnio byłem w Rzymie,
jeszcze go nie wywieszali. Proszę! Oto gdzie można spotkać
54
dekadencję! Często tam, gdzie się jej nie spodziewamy.
Fakt, że wywieszano na widok publiczny ten koszmar i nikt
nie powiedział słowa krytyki, dobitnie o tym świadczy. Jeśli
o mnie chodzi, lubię Sefareę. Za młodu byłem kapelanem
tamtejszego garnizonu. To ponure miejsce. Pełne bezdennej
rozpaczy i piękne jak krańce ziemi. Z tym żelaznym mo-
stem, który łączył nas z resztą świata — trzysta metrów kon-
strukcji zawieszonej na szczycie skały. Przejeżdżały nim
dwa międzynarodowe pociągi —jeden rano, drugi wieczo-
rem, z takim potężnym hukiem, że następująca po nim cisza
wydawała się jeszcze głębsza. Z jednej strony — życie, ruch,
gwar. Pociąg — tylko kilka minut dziennie. Z drugiej — ten
przygnębiający krajobraz, w którym byliśmy zanurzeni.
W końcu zaczęliśmy się obawiać tego pociągu, jakby za-
kłócał ustalony porządek, jakby czynił zamach na wiecz-
ność. Jedyne, na co czekaliśmy, czego pragnęliśmy, to wiatr
ze wschodu i noc, która zbierała się nad Rzeką w burzo-
wych chmurach... Sylwiuszu, czy dowodziłeś kiedykolwiek
w Sefarei?
Pikkendorff zaprzeczył ruchem głowy.
— A zatem czegoś ci brakuje. Tajemniczego szczęścia,
pełni i wewnętrznej radości Sefarei. Więc sam rozumiesz,
ten plakat... Widziałeś, co na nim napisano? Odczytał głoś-
no: „Sefarea. Wycieczki grupowe. Korzystne ceny. Zniżki
dla firm i rodzin. Spotkanie z historią i legendą. Bufet gastro-
nomiczny w pociągu. Odjazd w każdą sobotę o 7.00".
Sylwiusz wzruszył ramionami.
— Niepotrzebnie się oburzasz, Osmondzie. To było wczo-
raj. Wieki temu. Proszę raczej spojrzeć tu.
Wskazał na tablicę informacyjną. W rubryce „Opóźnie-
55
nia pociągów" widniało kilka słów napisanych kredą: „Sefa-
rea — Expres — Pociąg nr 021 — Odjazd: 7.00 — Spóźnie-
nie: 3 godziny". *•
Potem ta sama ręka skreśliła „3 godziny", by w to miejsce
napisać „7 godzin", znów przekreślić i wstawić „12 godzin".
Wreszcie: „Opóźnienie może ulec zmianie", a w końcu:
„Pociąg odwołany".
— Przynajmniej jedna dobra wiadomość — powiedział
wesoło biskup.
Potem zauważył, że skoro ogłoszenie nie zostało starte
ani zastąpione innym, to znaczy, że pociąg nr 021 był ostat-
nią próbą dogorywającej administracji uzasadnienia swego
istnienia.
— Ciekawe, czemu właśnie ten? — zastanawiał się.
— To była sobota, a biurokracja właśnie tak działa —
rzekł Sylwiusz. — W swojej małości miewa przebłyski
wielkości. W normalnym czasie pociąg ten musiał być
pierwszy na liście tego ranka, ale nic już nie funkcjonowało
jak należy i to od dawna. Dworzec wydany był na pastwę
chaosu, a sprzęt — wandali. Personel, od dyrektorów poczy-
nając, uciekał, może strajkował, grożono mu lub go napasto-
wano, więc przerażony ukrywał się gdzieś po biurach. I, jak
zwykle w takich razach, pojawia się jakiś urzędniczyna, ni-
komu nieznany, na którego nikt nigdy nie zwracał uwagi.
Wyobrażam sobie, jak pośród całego tego burdelu trafia go
szlag, jak biega od jednego magazynu do drugiego, próbuje
zebrać do kupy ostatnich palaczy, ostatnich mechaników
i — rzecz jasna — to mu się nie udaje. Musiał tak latać przez
cały dzień — ot, pusty gest, sztuka dla sztuki, poczucie ho-
noru, a może po prostu dlatego, że czepiał się pazurami jedy-
56
nego świata, jaki znał, jedynego, w którym miał swoje miej-
sce. Może nawet przestał wierzyć w ten pociąg, który istniał
już tylko w jego wyobraźni, był jedynie złudzeniem. W koń-
cu, wieczorem, kiedy już całkiem opadł z sił, rzeczywistość
uderzyła go obuchem w głowę. Pojął, że nie jest już niczym
i nie istnieje nic, czym był i czemu służył. Właśnie wtedy
wziął do ręki kawałek kredy i napisał na tablicy: „Pociąg
odwołany". Potem zniknął. Oto, jak się rzeczy miały. Kto
wie, co się z nim stało...
— Ty mi tu opowiadasz o przeznaczeniu, drogi Sylwiu-
szu — rzekł biskup.
Sylwiusz nie odpowiedział. Podniósłszy z ziemi frag-
ment mniej więcej czystej bielizny, starł dokładnie napis
z tablicy. Potem zamyślił się głęboko.
— Panienka jest w Sefarei, nieprawdaż? — spytał biskup.
— W każdym razie była tam cztery miesiące temu. Od
tamtej pory nie było żadnych wieści.
Pikkendorff opowiedział mu o swojej rozmowie z księ-
ciem, ostatniej telegraficznej wiadomości od Miriam, zerwa-
nym moście, opuszczonym posterunku granicznym Republiki
Dolin po drugiej stronie Rzeki... Opowiedział o zapieczęto-
wanym liście księcia, który miał oddać Miriam i który trzy-
mał na piersi, pod tuniką, zaszyty w woreczku z nieprzema-
kalnej tkaniny...
Jego Ekscelencja Van Beck uśmiechnął się.
— Bardzo się cieszę, panie pułkowniku. Ta podróż za-
czyna mieć sens. Pytanie, czy to jest dobro? A może zło?
— Co pan ma na myśli, Ekscelencjo?
Biskup wyjął z kieszeni elegancki notes, oprawny w czar-
ną skórę.
57
— Zdarza mi się notować wrażenia, myśli, skojarzenia.
Ot, taki głupiutki nawyk z młodości. Proszę posłuchać, co
zanotowałem dziś rano. ¦«•
Przeczytał: „Siedmiu jeźdźców opuściło Miasto o zmro-
ku przez Bramę Zachodnią, której nikt już nie strzegł. Je-
chali z podniesionymi wysoko głowami, wcale się nie
kryjąc, bo przecież nie uciekali i nie popełniali zdrady.
W ich sercach nie było nadziei, a wyobraźnię trzymali na
wodzy. To była ich broń i tarcza, a ich spokojne dusze i ser-
ca skrzyły się zimno niczym kryształ i wyrywały do cze-
kającej ich podróży...".
— Tacy bez wątpienia jesteśmy — rzekł Sylwiusz. —
Ale do czego zmierzasz?
— Do tego, że jeśli się patrzy prawdzie w oczy, to nie
chcąc się poddać zwątpieniu, nie wolno mieć nadziei. Wy-
obraźnia to dla nas zakazany owoc. Roztrzaskałaby się
w zderzeniu z rzeczywistością, tak jak to się prawdopodob-
nie przydarzyło temu upartemu nieszczęśnikowi, o którym
wspomniałeś. To dwa warunki naszego przetrwania, naszej
równowagi. Ty jesteś tu wyjątkiem.
— Dlaczego? Chodzi o Miriam?
Biskup skinął głową.
— Kocham ją — przyznał Sylwiusz po prostu.
— Wiem, że ją kochasz. Cierpiałeś, gdy opuściła Miasto
i będziesz cierpiał jeszcze bardziej, bo masz nadzieję ją od-
naleźć. Niedawno mówiłeś o nadziei i o tym, że nie chciał-
byś ciągnąć jej za sobą jak kuli u nogi. Jak zamierzasz tego
dokonać?
— Nic nie powiem naszym towarzyszom. Ot, co. Ten ka-
mień jest mój. Nikt nie będzie ze mną dzielił tego brzemienia.
58
— Przez to będzie ono jeszcze cięższe — powiedział bi-
skup.
— Trudno. Ty mi pomożesz, Ekscelencjo, jesteś silny...
A ty sam, Osmondzie... Na nic nie masz nadziei?
Biskup Van Beck zawahał się.
— Boże, przeciwnie. I może znajdziemy to coś u kresu
naszej podróży. Ale nic więcej nie powiem. Bo gdybyśmy
się mieli zawieść...
Uśmiechnął się z rozbawieniem i ciągnął:
— Ja sobie jakoś poradzę. Duchowni wiedzą, czym jest
zwątpienie. Wiedzą, że Bóg się ukrywa. To nieodłączne od ich
funkcji i pobudza ich wiarę. Ale inni? Możesz ich sobie wyobra-
zić wobec wielkiej pustki? Pułkowniku, dla dobra twojej nie-
przeliczonej armii i jej morale, zostawmy nadzieję w spokoju...
Ciszę przerwała seria wystrzałów. Zdawały się one nad-
chodzić od strony peronu, na który udali się porucznik Tan-
crede i kadet Venier, by przeszukać stojący tam, porzucony
na torach pociąg. Sylwiusz rozpoznał suche poszczekiwanie
karabinu kawalerii i charakterystyczny, przypominający
odgłos wielkiej petardy dźwięk myśliwskiego karabinu
z gwintowaną lufą. Naładował swój karabinek i mając tuż za
sobą biskupa z pistoletem w dłoni, pobiegł w stronę ostat-
niego wagonu, za którym przykucnęli tamci dwaj. Została
z niego już tylko platforma i metalowy szkielet przedziału.
Wszystkie elementy drewniane zostały spalone. Podobnie
wyglądały pozostałe wagony, które mijali biegiem, zgięci
wpół, by chronić się przed kulami.
— Co się dzieje? — spytał Sylwiusz Tancrede'a, który
obserwował sytuację poprzez dziury w kotle rozprutej loko-
motywy.
59
— Zaczęli do nas strzelać z tamtego magazynu. Jest ich
pięciu lub sześciu, może nawet więcej. Dranie, chybili o włos.
— Trzeba ich było zdjąć. Napatrzyliśmy się już na takiBti
jak oni. Żywi czy martwi, już dla nas nie istnieją. Nie ma
sensu nadstawiać głowy. Gdzie jest kadet Venier?
— Zajmuje się nimi. Powiedział, że to jego sprawa. Nie
zdążyłem go zatrzymać. Popędził prosto na nich, strzelając
jak szalony. O, proszę! Słyszy pan? To on...
Odezwało się kilka wystrzałów z karabinu. Leżąc w pozycji
strzeleckiej, ukryty za wałem z ziemi, kilka metrów od maga-
zynu, kadet Stanisław Venier ładował broń z wprawą mistrza.
— Zajmuje się nimi? Jakimi nimi? — spytał Sylwiusz.
Tancrede spuścił głowę zawstydzony. Odpowiedź z tru-
dem przeszła mu przez gardło.
— Dwóch już zdjął. Jeśli pan spojrzy w tę stronę, panie
pułkowniku, tam, pod ścianą magazynu, zaraz na lewo od
tego znaku, sam pan zobaczy...
Pikkendorff zogniskował lornetkę.
— Mój Boże! — powiedział. — To dzieci...
Dwa szczupłe, smukłe ciała... Brudni, obszarpani, ze
skołtunionymi włosami, nadal zachowali wzruszającą szla-
chetność młodości, a Syłwiuszowi zdawało się, że rozpozna-
je anielską twarzyczkę chłopca, który poprzedniej nocy spał
w katedrze z karabinem w dłoni. Dzieciak i tym razem nie
porzucił broni — trzymał ją przyciśniętą do serca.
Sylwiusz przekazał lornetkę biskupowi.
— Tak, to on — powiedział Van Beck. — Wiesz, kto to
jest? Wnuk starego Wilbura. Pałacowy paź. Skryty i gwał-
towny dzieciak. Terroryzował kolegów. Nikt nie miał nad
nim władzy. Nawet jego własny dziadek się go bał. Pewnego
60
dnia przyłapano go na rozdawaniu innym paziom tego halu-
cynogennego grzyba. Ze względu na majora Wilbura skandal
zatuszowano, a chłopaka wygnano z pałacu. Wilbur opowia-
dał mi o tym. Odchodząc, dzieciak powiedział do dziadka;
„Nienawidzę cię. Wszystkich was nienawidzę. Waszych sta-
roświeckich wnętrz, staroświeckich manier, staroświeckich
sentymentów. Wy nie żyjecie. Udajecie tylko i nawet nie
zdajecie sobie z tego sprawy. Jesteście tylko marionetkami".
„Co, z wyjątkiem nienawiści — pomyślał Sylwiusz —
nie jest wcale takie odległe od tego, co o życiu mówił książę,
kontemplując swoje lalki w witrynie...".
— Czy to wystarczający powód — spytał — by prowa-
dzić wojnę z dziećmi? Poruczniku Tancrede! Proszę od-
wołać kadeta Veniera!
W tym momencie na pierwszym piętrze magazynu,
w szerokich otworach ramp ładunkowych pojawiły się inne
kudłate sylwetki z bronią w ręku. Rozległy się strzały. Tan-
crede uniósł rękę do czoła. Na palcach miał krew. Tylko lek-
kie draśnięcie. Kula musiała ledwo musnąć skórę.
— Sam pan widzi. Śmierć mnie nie lubi, panie pułkow-
niku. Tym razem przeszła o włos. Może to i dzieci, ale one
wydają nam wojnę. I to dosyć śmiało, przyznaję. Kiedyś,
gdyby im pozwolić, podbiłyby imperia...
Jego słowa zagłuszyły kolejnie serie wystrzałów. Stojąc
wyprostowany, jak na ćwiczeniach, kadet Venier strzelał
rozważnie i celnie. Jedno ciało się osunęło, potem drugie.
Kadet ładował broń i strzelał, idąc. Gwizdał przy tym jakąś
piosenkę. W magazynie zaległa cisza. Nie dochodziły już
stamtąd żadne oznaki życia. Wtedy kadet odwrócił się i za-
machał rękami. Miał bardzo zadowoloną minę.
61
— Sześciu, panie pułkowniku — rzekł do Sylwiusza,
gdy ten do niego podszedł. — Zdjąłem sześciu. Czterech na
dole i dwóch na górze. '**
— Zabił pan sześciu — poprawił sucho Sylwiusz. —
Sześciu chłopców, którzy mogliby być pańskimi kolegami.
Jest pan z siebie zadowolony?
Kadet spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Wilbur faktycznie był moim kolegą. Co mu nie prze-
szkodziło do mnie strzelać. Właśnie dlatego, panie pułkow-
niku, że byliśmy w tym samym wieku, to ja musiałem z nimi
walczyć. Załatwiliśmy to między sobą. Oni chcieli mnie
załatwić, ja załatwiłem ich. Zero sentymentów. Pan miałby
wyrzuty sumienia, uważając, że jak ktoś ma poniżej dwu-
dziestu lat, to nie może za nic odpowiadać. W takich wypad-
kach sentymenty to główny grzech dorosłych. Z całym sza-
cunkiem, panie pułkowniku, to właśnie dlatego pan i pańscy
ludzie zostaliście w ostatnich miesiącach pokonani. Ja nie
wahałem się ani sekundy. W moim wieku takie rzeczy się po
prostu wie. Ma się niezawodny instynkt. Zawsze rozpozna
się wroga. Wiem, co oni kombinowali i to mi się nie podo-
bało. Oni wiedzieli, co ja kombinowałem i to też im się nie
podobało. Znaliśmy się, nienawidziliśmy jedni drugich i pro-
szę mi wierzyć, wiedzieliśmy, dlaczego! Lepiej, żeby pan
się tego nigdy nie. dowiedział... Jeśli to, co zrobiłem, nie
spodobało się panu, panie pułkowniku, proszę przyjąć moje
przeprosiny.
I kadet Stanisław Venier wyprężył się w postawie na
baczność, celowo przesadnie, na granicy drwiny, co mogło
oznaczać: „Jestem, jaki jestem. Albo się mnie akceptuje,
albo nie". Pikkendorff nie powiedział ani słowa. Patrzył na
62
lego wielkiego dzieciaka, wciśniętego w nowiutki mundur
kawalerzysty, pewnego siebie, nie okazującego emocji i po-
myślał, że tam, dokąd zmierzali, by stawić czoło nadcho-
dzącym czasom, kadet Venier podążał z pewnością lepiej
uzbrojony niż pozostali.
— W przyszłości proszę się hamować — powiedział. —
Nie jesteśmy maszynami do zabijania. Proszę czekać na roz-
kazy i dopiero działać. A teraz chodźmy obejrzeć pańskie...
— Szukał właściwego słowa. Ofiary? Cele? Nie znalazłszy,
pominął je milczeniem. — Może niektórzy są tylko ranni —
dokończył.
— Byłbym zdziwiony — spokojnie odparł kadet. —
Nigdy nie chybiam.
Zirytowany tą młodzieńczą pewnością siebie, biskup Van
Beck omal nie dorzucił, że być może Bóg pewnego dnia nie
chybi kadeta, ale przypomniawszy sobie, że sam też zabił,
i to w katedrze, chłopca w tym samym wieku, i że nie odczuł
przy tym najmniejszych wyrzutów sumienia (nieważne, czy
to było w obronie własnej, czy nie), w końcu nic nie powie-
dział. „Miłosierdzie — pomyślał — będzie teraz zdecydo-
wanie trudnym wyzwaniem...".
Faktycznie, kadet nigdy nie chybiał. Wszyscy zginęli w ten
sam sposób. Mała, czysta dziurka na wysokości serca. Biskup
zamknął im oczy i wyrecytował De Profundis. Nie sposób
było ich pochować. Nie mieli łopat ani oskardów, a ziemia
była bardzo twarda. Nie mówiąc o ryzyku zarażenia się. Nie-
którzy z nieszczęsnych chłopców mieli na skórze podejrzane
plamy — zapowiedź tajemniczej choroby, która podobnie jak
fungus toxicus, bunt i anarchia, będące być może skutkiem
jego działania, zdziesiątkowała ludność Miasta.
63
Właśnie wtedy porucznik Tancrede zwrócił uwagę (prze-
praszając za to, co mówi), że niemożliwe, by te świeże trupy
wydzielały taki smród rozkładu. Wszyscy czterej pociągnęli
nosami, ale nic nie powiedzieli. Czuli silny, odpychający
odór. Wszedłszy do magazynu, zorientowali się, że docho-
dzi on z czarno-złotego pociągu stojącego na ślepym torze
hangaru. Był to słynny Srebrny Orlik, duma książęcej Kom-
panii Kolei Żelaznych, ze swymi salonkami, wagonami sy-
pialnymi, wagonem-palarnią, wagonem restauracyjnym, na
jego przedzie zaś stała, wciąż jeszcze błyszcząca, mimo
zniszczeń, lokomotywa Mallet 160, potwór na szesnastu
kołach, wyposażona w pług śnieżny oraz komin wysoki jak
pałace Wenecji. Drogi biskupowi wagon-kaplica, ze swym
miniaturowym dzwonem i krzyżem, znajdował się pośrodku
składu. Podeszli nieco bliżej, opanowując mdłości i po chwi-
li pociąg, który z daleka wyglądał całkiem normalnie, ukazał
im się tym, czym był w istocie: składem wraków. Szafy były
porąbane, a wiszące na wagonach tablice ze stacjami doce-
lowymi wściekle zagryzmolone. Wszędzie zwisały pozry-
wane drzwi do wagonów. Pobocze torów zasłane było po-
tłuczonym szkłem, pobitą zastawą, pustymi butelkami — po
szampanie, koniaku, jałowcówce, francuskich winach, ro-
syjskiej wódce — pozostałością po wysączonej do ostatniej
kropli zawartości baru i restauracji. Chodzili po podartych
poduszkach, brudnych prześcieradłach, wybebeszonych pu-
dełkach po cygarach. Wszystko to się lepiło, przyklejało do
butów, a wszędzie panował ten potworny zaduch, tworząc
wokół wagonów coś na kształt ciężkiej chmury. Ponieważ
nie było peronu, patrzyli na pociąg z dołu, nie mogąc zajrzeć
doń przez okna i nie mogąc się zdecydować wejść do środka.
64
W końcu to biskup Van Beck odważył się pierwszy. Wspią-
wszy się po schodkach wagonu-kaplicy, zniknął im z oczu
na kilka chwil, by niemal natychmiast pojawić się znowu,
blady jak ściana.
— Odejdźcie — wykrztusił głucho. — Idźcie stąd wszy-
scy trzej. Poczekajcie na mnie na zewnątrz. Na placu.
A kiedy Sylwiusz upierał się, by mu towarzyszyć, cho-
ciażby ze względu na bezpieczeństwo, biskup dorzucił:
— Nie, pułkowniku. Tym razem to tylko moja sprawa...
Dołączył do nich dwadzieścia minut później, a gdy wy-
chodził z dworca lunatycznym krokiem, po ruchu warg po-
znali, że biskup się modli. Już siedząc na koniu, wciąż się
modlił. Sylwiusz nie zadawał pytań. Jechali powoli, w mil-
czeniu, oddalając się od tej części Miasta. W pewnej chwili
biskup powiedział do Sylwiusza:
— Chciałeś mieć pewność, że nie zostawiasz za sobą
żadnej nadziei? No cóż, Bóg cię wysłuchał i to bardziej niż
się mogłeś spodziewać.
Aż do wieczora nie dodał ani słowa, odmawiając swoje
ciche modlitwy i nie odzywając się do towarzyszy.
Ponieważ Pikkendorff postanowił, że nim udadzą się na
pomoc, zrobią krótki rekonesans w stronę odległego o jakieś
dwadzieścia mil Portu, ruszyli więc drogą na południe; by
się na nią dostać, musieli objechać mury Starego Miasta,
trzymając się jednak od nich możliwie z daleka. W ten spo-
sób na dobre opuścili Miasto. A ono już zacierało się w ich
pamięci. Już nie pragnęli się do niego zbliżać, a jeszcze
mniej do niego powracać. Wydawało im się, że od ich wy-
jazdu Miasto oddaliło się niczym nieruchomy statek, który
powoli spowija mgła. Cytadela, pałac, ufortyfikowane bra-
65
my, podwójna dzwonnica katedry — ich zarys był coraz bar-
dziej niewyraźny. A przecież nie było mgły. Śnieg skrzył się
w słońcu. Powietrze miało przejrzystość wielkich mrozów.
Woal opadający na Miasto był woalem zapomnienia i młody
Stanisław Venier, wspominając Fedorę, stwierdził ze zdzi-
wieniem, ale i bez żalu, że nie może już sobie przypomnieć
jej twarzy.
Wtedy dobiegł ich stłumiony wystrzał działa z cytadeli.
Jednego działa. Jeden wystrzał. Ponad minutę później ode-
zwał się drugi. Potem trzeci, czwarty i kolejne, ale w dużych
odstępach. Sylwiusz pojął, skąd to wolne tempo. Była to
z pewnością salwa armatnia, ale wystrzeliwana przez jedne-
go artylerzystę, ostatniego z pułku, który samotnie pełnił
służbę za czterech żołnierzy. Protokół dyplomatyczny prze-
widywał salwy honorowe wyłącznie z okazji przybycia ob-
cego władcy (co z pewnością nie miało miejsca) oraz na-
rodzin, wstąpienia na tron lub śmierci księcia. Sylwiusz
skierował lornetkę na starą wieżę pałacu. Niemal przezro-
czysta, ledwie odcinająca się swymi barwami od nieba, flaga
książęca spuszczona była do połowy masztu. Sylwiuszowi
zdawało się też, że dostrzega na wieży samotną i nieruchomą
sylwetkę. O czym myślał w tej chwili stary major Wilbur,
pełniący obowiązki gubernatora zamku — z pewnością
ostatni na tym stanowisku? Że jest już niepotrzebny, skoro
książę pożegnał się z życiem? Że czas, który uciekał niczym
piasek z rozbitej klepsydry, nie wróci mu wnuka żywego?
Że będzie musiał znosić swoje istnienie do samego końca,
licząc minuty, godziny, dni — nieskończone i puste? Że
siedmiu jeźdźców, którzy opuścili Miasto, pewnie nigdy nie
powróci? A może nie myślał o niczym, tylko skrupulatnie li-
66
czył salwy armatnie, by dobić do przepisowych stu dwudzie-
stu — dokładnej liczby przewidzianej protokołem...
— Co pan tam widzi, panie pułkowniku? — spytał po-
rucznik Tancrede.
Sylwiusz podał mu lornetkę.
— Sądzi pan, że książę popełnił samobójstwo? — spytał
porucznik, zwracając ją.
— Na pewno nie.
— A jednak, panie pułkowniku, gdybym przy nim zo-
stał, jak nakazywał obowiązek adiutanta, rozmawiał z nim,
rozśmieszał go lub przynajmniej sprawiał, by się czasem
uśmiechnął, grał z nim w szachy, spacerował po parku, jadał
kolację, kiedy mnie zapraszał...
— Otóż to, poruczniku Tancrede, otóż to. To on pana
wybrał i kazał ze mną jechać.
Rozległa się następna salwa armatnia, potem kolejna,
wciąż w tym samym rytmie, otaczając chmurką dymu zwień-
czenie wieży. Ile wystrzałów naliczył już stary Wilbur?
Dziesięć czy dwanaście? Dojechanie do stu dwudziestu zaj-
mie wieczność.
— Wystarczy! — rzekł Pikkendorff. — W drogę!
Poderwał konia do galopu i pomknął drogą na południe,
a za nim podążyło sześciu jeźdźców, szczęśliwych, że mroź-
ne powietrze smaga im twarze. Abaj śmiał się, szczerząc
ostre zęby. Wasył znowu miał dwadzieścia lat, jak za czasów
kapitana Kostrowickiego, dwadzieścia lat, którymi cieszyli
się Tancrede i Bazin du Bourg — porucznik i chorąży, pijani
młodością, upojeni szczęściem bycia tu i teraz, szalonym ga-
lopem i tym, że nic i nikt na nich nie czeka. Biskup Van Beck
zapomniał na chwilę o modlitwie, cały oddając się radości
67
galopowania strzemię w strzemię z Pikkendorffem i kade-
tem Venierem, który poganiał swego rumaka, krzycząc ile
sił w płucach. Ten długi galop, antidotum na ponure pdlfe-
gnanie zamku, połączył ich, związał, zjednoczył ich serca
i dusze. Kiedy na znak Pikkendorffa zsiedli z koni, by dać im
odpocząć, patrzyli na siebie całkiem innym, braterskim
wzrokiem, czując nierozerwalną więź, nie wiedząc, co było
wczoraj i co będzie jutro, szczęśliwi, że są razem.
Sylwiusz poszukał przez lornetkę Miasta. Tym razem
zniknęło już całkiem, z wyjątkiem okrągłego obłoku, pew-
nie dymu z działa, z którego jednak nie docierał już żaden
dźwięk.
Tego wieczora biwakowali w opuszczonej owczarni,
gdzie unoszący się w powietrzu zapach baraniego potu przy-
pomniał im czasy dostatku i wiejskich fest~ aów. Abaj zna-
lazł żywe, zapomniane jagnię. Zwierzę wkrótce było goto-
we do upieczenia, wbite na rożen nad ogniem, który różo-
wił im twarze. Manierka z jałowcówką krążyła z rąk do rąk.
Byli spragnieni. Byli głodni. Nie byli już widmami zbieg-
łymi z miasta-widma, ale ludźmi z ciała i apetytu. Siedząc
nieco z boku, Pikkendorff i Van Beck w milczeniu grzali się
w cieple ogniska. W końcu biskup zdecydował się prze-
mówić.
— Powiem ci, co widziałem dziś rano, Sylwiuszu, ale
tylko tobie jednemu — zaczął półgłosem. — Najstraszniej-
sza nie była śmierć tych wszystkich ludzi i zaczynający się
już rozkład ciał, ale sposób, w jaki umarli. Można by rzec, że
nim przeszli z życia do śmierci, z zawziętością rzucili się
w otchłań najbardziej niewyobrażalnej rozpusty, łamiąc
wszystkie przykazania, jakby chcieli stanąć przed Bogiem
68
obciążeni jak największą liczbą grzechów. Początkowo
sądziłem, że to była forma zanegowania Boga u progu śmier-
ci. Potem zmieniłem zdanie. Przeciwnie, to było wyzwanie
rzucone Bogu, domaganie się potępienia, przerażający akt
wiary. Bez wątpienia, oni już czuli się skazani, rozpozna-
walni po chudych ciałach i sinej skórze, nawet po wyrazie
martwych oczu. Ale niektórzy musieli tam dotrzeć w nie-
złym zdrowiu lub raczej zostali tam zaciągnięci niczym
bydło (proszę mi wybaczyć to porównanie), które najwyraź-
niej nie miało siły się opierać. Młode kobiety, nastolatki,
dzieci, dziewczynki i chłopcy. Bez względi na wiek i płeć...
Czy mówiłem, że prawie wszyscy byli nadzy? Stan, w jakim
ich ujrzałem, te wszystkie obrzydliwości, jakimi zostali na-
znaczeni. .. Trudno mi o tym mówić. Nie gustuję w tego ro-
dzaju opisach. Musieli się też bić między sobą, a nawet zabi-
jać. Boże drogi! Kiedy pomyślę o tym potwornym widoku,
jaki na tamten świat zabrali ci, co odeszli ostatni... Myślisz,
że tych sześciu chłopców, którzy nas zaatakowali dziś rano,
właśnie tego próbowało bronić? Dali się zabić, broniąc do-
stępu do tej trupiarni?
Sylwiusz zastanowił się przez chwilę.
— Oni też wiedzieli, że są zgubieni. To była jedyna
rzecz, jaka im pozostała. Przynajmniej walczyli. Koniec koń-
ców, kadet Venier dobrze zrobił. Umarli godnie...
Biskup pociągnął duży łyk jałowcówki. Nigdy więcej
o tym nie rozmawiali.
Mięso jagnięcia było wystarczająco miękkie. Skórka
złocista i chrupiąca. Jedli kawałki podawane im przez Abaja
na czubku noża. Sylwiusz przydzielił warty, po czym
rozłożyli na ziemi posłania i udali się na spoczynek, zawi-
69
nieci w długie płaszcze podbite futrem. W swoim notesie
oprawionym w czarną skórę biskup zanotował po prostu:
,J*ie Jesu Domine, dona eis requiem...". Pięć minut później
spał.
Z wyjątkiem Przylądka św. Ulika i Przylądka Południo-
wego, wysuwającego się na ćwierć mili w morze, linia brze-
gowa była prosta, z białymi kredowymi urwiskami, po-
rośniętymi u szczytu sosnowym lasem i wrzosowiskiem.
Morze rozbijało się u ich podnóża z regularnym łoskotem.
W pewnym miejscu urwisko przechodziło w szeroką i ła-
godną pochyłość, która kończyła się piaszczystą plażą; na jej
zachodnim krańcu znajdował się zbudowany pod osłoną
przylądka Port. Gdy ktoś chciał objąć wzrokiem to wszystko
— morze, plażę, urwisko i Port, powinien się udać właśnie
na przylądek, omijając główną drogę, a wybierając piasz-
czystą ścieżkę, wiodącą do stacji telegrafu semaforowego
z biało-czerwonym światłem i dwoma ramionami, znieru-
chomiałymi na kształt surowego, pozbawionego ozdób
krzyża. W połowie drogi minęli mały fort z dwiema armata-
mi, które pochłonęły zarośla, i piecem do wytopu kul. Ma-
leńki garnizon z czasów pokoju, zredukowany przez epide-
mię, został stąd wycofany zaraz na początku Zamieszek,
jako że książę nie miał serca strzelać z dział do swego
własnego Portu okupowanego przez buntowników. To by
się zresztą na nic nie zdało. Ta garstka buntowników, która
została przy życiu, nie mogła już nikomu zaszkodzić, a Port
stał się pustą dekoracją. Zaraz potem łączność z Miastem zo-
stała przerwana.
Sylwiusz dobrze znał Przylądek Południowy. Już jako
70
dziecko przychodził tu bawić się w wojnę, ustawiając na
oczach dobrodusznych wartowników fortu armię wystrojo-
nych po wojskowemu strachów na wróble i krzycząc: „Do
ataku! Naprzód!". Często tu wracał. Znał wszystkie ścieżki
aż do znajdującego się w połowie urwiska płaskowyżu, skąd
roztaczał się widok na skały, na których w pewnych okre-
sach roku wygrzewały się foki i lwy morskie. Po kraju
krążyła stara legenda o lwach morskich z Patagonii, które
przemierzały dwa oceany i trzy morza od przylądka Horn
i mitycznego Chile, by po bajecznej podróży wyzionąć du-
cha właśnie tu, na Przylądku św. Ulika, jakby przybyły prze-
kazać wiadomość, której sensu nikt nigdy nie pojął. I fak-
tycznie, raz czy dwa razy do roku na skałach znajdowano
parę martwych zwierząt, które, sądząc po ich rozmiarach
i grzywie, należały do świata dalekiego południa. Uczeni ba-
dali to zjawisko, ale nie znaleźli wytłumaczenia. Potem
wmieszali się w to poeci, w tym Kostrowicki, który być
może najbardziej zbliżył się do prawdy.
Wypatrzywszy ścieżkę, Pikkendorff zeskoczył z konia.
— Maksymilianie, pan pójdzie ze mną—powiedział do
chorążego Bazin du Bourga. — Jest pan odpowiednim czło-
wiekiem. Ale uwaga, ścieżka jest śliska.
Chwytając się rachitycznych sosenek, przygiętych do
ziemi przez zachodni wiatr, dotarli na płaskowyż nad bul-
goczącym morzem i małym archipelagiem skał, gdzie leżały
dwa nieruchome ciała wielkich fok. Większa z nich miała
lwią grzywę wokół psiej mordy. Mniejsza, jedynie z parą
wąsów, wyglądała jak ogromna wydra. Samiec i samica.
Leżały obok siebie, łysa głowa samicy była zanurzona
w szarej grzywie jej towarzysza.
71
— Te dwie też są stamtąd — powiedział Sylwiusz. —
Dwadzieścia lat temu widziałem takie same. Od tamtego
czasu nigdy już mi się nie udało ich spotkać. Proszę spojrź^fc
przez lornetkę i powiedzieć, czy żyją.
Chorąży zlustrował zwierzęta. Wydawały się chude, ich
skóra była obwisła, a miękkie brzuchy rozpłaszczone na
skałach. Płetwy miały pomarszczone, niczym rękawy w zbyt
obszernej sutannie. Długa podróż pozbawiła je tkanki
tłuszczowej i energii. Musiały tu dotrzeć u kresu sił.
— Nie widzę, żeby oddychały — rzekł Bazin du Bourg.
— Chyba nie żyją.
Mewy wiedziały to na pewno. Krążyły nad skałami
i krzyczały. Poczekają na właściwy moment, będą się zmie-
niały dzień po dniu, aż w końcu skóra pęknie, ukazując ich
wygłodniałym oczom i dziobom rozłożone ciało.
— A przecież morze jest pełne ryb — zauważył Syl-
wiusz. — Foki mają czym się pożywić. Dlatego przypusz-
cza się, że one celowo głodzą się na śmierć. Umierają
z własnej woli, gdy dotrą do celu. Co się dzieje tam, skąd
przybywają, że płyną tu, by nam powiedzieć coś, czego nie
potrafimy zrozumieć, a potem nie chcą tam już wracać ani
nawet żyć?
Jednocześnie myślał: „My też ruszamy w długą podróż.
Czy u jej kresu znajdziemy coś, co da nam wolę życia? Komu
przekażemy wiadomość i czy ten ktoś ją zrozumie...?".
Chorąży kartkował wyjętą z kieszeni książeczkę. W koń-
cu znalazł stronę, której szukał.
— Kostrowicki — powiedział. — Tego pan ode mnie
oczekiwał, panie pułkowniku?
Sylwiusz przytaknął.
72
— Proszę przeczytać. Znam ten fragment. Słowa krążą
mi po głowie, ale nie potrafię ich dokładnie odtworzyć.
— Morskie epitafium — przeczytał młody człowiek. —
Tu spoczywa admirał wszystkich fok Południa,
lew morski z Patagonii
i księżniczka Lwica, jego małżonka.
Bóg wiódł ich od Krzyża Południa ku Gwieździe Polarnej
drogą na wspak.
Zrobili wszystko inaczej
i zmarli całkiem odwrotnie,
jak niegdyś czynili ludzie Pomocy,
gdy płynęli, by umrzeć na Przylądku Horn.
Nie mieli tu wiele do roboty,
tak jak marynarze na Ziemi Ognistej.
Tylko jedno: znaleźć sens życia.
Bo nie trzeba być wcale człowiekiem,
by odkryć w końcu, w godzinie śmierci,
gdzie leży Patagonia...
Jakaś mocniejsza fala uderzyła w skałę i na moment przy-
kryła martwe foki katafalkiem piany.
Wróciwszy na przylądek, znaleźli swych towarzyszy roz-
mawiających z jakimś przybyszem. Mężczyzna miał grana-
towy mundur z białym obszyciem książęcej straży morskiej
— małego, elitarnego korpusu chroniącego wybrzeże,
obsługującego latarnie morskie, zapewniającego łączność
z kapitanatem Portu oraz obsługę dwóch parowych kanonie-
rek, stanowiących całą flotę wojenną Miasta. Trzy złote sze-
wrony na rękawie wskazywały na pierwszego oficera. Nie-
skazitelne białe getry, biała ładownica wokół pasa, płaska
73
czapka z daszkiem, karabin na ramieniu — wyglądał jak
z innego świata, z dawno minionej epoki. Strzelił obcasami
i przedstawił się: "m
— Gustavson. Karl. Pierwszy oficer, oddział łączności,
dziesięć lat służby, dowódca placówki przy telegrafie sema-
forowym na przylądku. Na rozkaz pana pułkownika... —
I dorzucił: — Nie traciłem nadziei. Czekałem.
Potem zawahał się przez moment, by wreszcie zadać
dręczące go pytanie:
— Panie pułkowniku, czy pan pułkownik osobiście do-
wodzi awangardą?
— To nie jest awangarda, Gustavson. Za nami nie ma już
nikogo. Jest nas siedmiu. Ani jednego więcej. A Jego Eksce-
lencja biskup Van Beck, mimo munduru i broni, nie jest
żołnierzem.
Biskup skinął nieznacznie głową. Uśmiechał się. Podo-
bała im się ta scena. Odgrywali ją jak należy. Odpowiednie
zachowanie to często kręgosłup duszy.
— Ach, tak — rzekł Gustavson. — Więc tam jest tak
samo, jak tu...
Silne podmuchy zachodniego wiatru pchały ku przy-
lądkowi czarne chmury.
— Będzie padał grad — powiedział pierwszy oficer. —
Lepiej porozmawiać pod dachem. Zapraszam do mnie. Żona
zrobi panom kawę. I coś do zjedzenia, jeśli są panowie
głodni...
Kawa! Żonka, dobra gospodyni, poda im kawę! To w tym
kraju są jeszcze takie spokojne miejsca? A może i urocze
brzdące, cała rodzinka, jak za dawnych, dobrych czasów...
— Ma pan dzieci, Gustavson? 3
74
— Troje, panie pułkowniku. Chłopca i dwie dziewczyn-
ki. — Nikt nie prosił go o więcej informacji, a mimo to do-
rzucił: — Mam trochę problemów z chłopakiem — dając do
zrozumienia, że te problemy nigdy się już nie skończą.
O dwieście metrów od stacji telegrafu w drodze ziała spo-
ra wyrwa. Można jąbyło obejść wąską ścieżką wiodącą mię-
dzy krzewami kolcolistu.
— Mina — wyjaśnił oficer straży morskiej. — Mamy tu
całą linię obrony, którą zmontowano dawno temu, gdy spo-
dziewaliśmy się ataku ze strony Syrtów. Mam jej plan w sta-
cji telegrafu. Te miny to stary model, ale były sprawdzane co
roku. Kiedy tam, na dole, zaczął się bal, natychmiast powy-
mieniałem lonty Bickforda. I kiedy oni się tu pokazali, wysa-
dziłem im jedną przed samym nosem. Zwiali, zabierając ran-
nych. Moim zdaniem, nie wrócą. Bóg raczy wiedzieć, gdzie
teraz są. A oto i Gerda. Moja żona, panie pułkowniku.
Pani Gustavson szybko zdjęła fartuch, by się przywitać.
Była to jasnowłosa, mniej więcej trzydziestoletnia kobieta
o wyglądzie chłopki, trochę nienaturalna, ale o pięknych ru-
mieńcach i zdrowej cerze. „Przywitajcie się z panem
pułkownikiem" — powiedziała do dwóch dziewczynek —
pięcio- i siedmioletniej, które grzecznie wykonały polece-
nie. Chłopiec stanowczo odmówił, uporczywie gapiąc się
w ziemię. Ojciec spytał gwałtownie: „A ty co? Zaniemó-
wiłeś?". Wtedy chłopak podniósł głowę i wbił nieruchome
spojrzenie w oczy Pikkendorffa, który w końcu z przykro-
ścią odwrócił wzrok. Chłopiec nie miał więcej niż dziesięć
lat. Sylwiusz odnalazł w nim tę samą przerażającą zu-
chwałość i gwałtowność, której był świadkiem w Boże Na-
rodzenie, patrząc na młodych gości księcia.
75
— Proszę mu wybaczyć, panie pułkowniku — rzekł Gu-
stavson. — Zapewniam pana, że mimo to ja i jego matka bar-
dzo go kochamy. "*•
— Ale ja was nie kocham — rzucił chłopiec.
Policzek spadł na niego bezgłośnie. Chłopak nawet się
nie zachwiał.
— To bardzo niewdzięczny wiek — rzekł Sylwiusz, nie
wierząc w to, co mówi, by położyć kres tej scenie. — Chło-
pak po prostu się stawia. Z czasem mu przejdzie. Może ze-
chce pan nas oprowadzić, Gustavson...
Naprzeciwko wejścia do stacji telegrafu, na dokładnie
wygrabionej ziemi, stał niewielki kamień, otoczony łańcu-
chem kotwicznym, pomalowanym na biało, zgodnie z mary-
narską tradycją. Był to rzymski kamień graniczny. Po obu
jego stronach wygrawerowano:
BACT
LEG
XXXI
HADRIA
IMP
Biskup, który go już widział, przetłumaczył: ,Jiactriana
Legio... Trzydziesty pierwszy. Hadrianus Imperator... Trzy-
dziesty pierwszy legion baktryjski w służbie cesarza Ha-
driana. Pierwszy i najstarszy znak obecności Zachodu na
przyszłym terytorium Miasta. I najdalej wysunięty na wschód
ślad po armii cesarza Hadriana z lat 135-136 po Chrystusie,
z czasów nieudanej kampanii przeciwko Syrtom, którzy na-
tychmiast z powrotem wskoczyli do swoich łodzi z impre-
76
gnowanej smołą skóry. Cesarz nie dowodził osobiście. Jego
legat, Kwintus Marcellus, z pochodzenia Dak, zatrzymał się
na przylądku, czekając na posiłki, które nigdy nie nadeszły.
W końcu musiał się wycofać lądem. Jego Baktryjczycy dali
drapaka. I kiedy wracał przez Równinę z zaledwie setką re-
gularnych rzymskich legionistów, z Gór spadli na nich Cze-
czeni i wycięli ich w pień. Musiało upłynąć pięć wieków,
nim książę Ulik III, zadawszy pierwszą klęską Czeczenom,
zatknął na tym przylądku swoją flagę.
— Tak, tak, mówię wam, Czeczeni to twardziele! — po-
wiedział brygadier Wasyl, który sprawę Czeczenów traktował
bardzo osobiście. I kładąc jedną dłoń na sercu, a drugą unosząc
ku niebu, zadeklamował z emfazą, niczym żywa alegoria:
Rzekłem sobie: Wilhelmie, ruszać w drogę pora!
A Czeczenów okrutnych zbliżała się sfora... *
I dorzucił dumnym aleksandrynem:
— Wilhelm Kostrowicki nazwisko autora!
Na dodatek, to się rymowało! Wszyscy byli wstrząśnięci.
W wykonaniu starego brygadiera Wasyla Clementa, żołnierza
po trzydziestoletniej służbie, zdecydowanie bardziej zaznajo-
mionego z pokojami podoficerów i zadymionymi knajpami
niż literackimi podwieczorkami w miejskim Teatrze Wiel-
kim, ledwie umiejącego czytać i pisać, taki występ był z pew-
nością czymś nieoczekiwanym. Stał tak przez chwilę, z ręką
w powietrzu, zawstydzony, podobny pomnikowi ze skweru,
nie bardzo wiedząc, jak powrócić do swojej zwykłej postaci
Guillaume Apollinaire, Orszak, „Alkohole", tłum. Beata Biały.
77
brygadiera pułku kawalerii. Biskup litościwie dał sygnał do
oklasków. Sylwiusz przygryzał wargę, żeby się nie roze-
śmiać. "•*
— Skąd żeście to wytrzasnęli, brygadierze? — spytał.
— Stąd! — Wasyl uderzył się w głowę pięścią. — Mam
dobrą pamięć.
Tym razem rozległy się śmiechy.
— A co o tym myśli nasz specjalista od Kostrowickiego?
— spytał Sylwiusz.
Bazin du Bourg gorączkowo wertował swoją książeczkę.
— Znam ją prawie na pamięć — powiedział — ale nie
mogę tu znaleźć nic podobnego. A jednak, panie pułkowni-
ku, to brzmi całkiem w jego stylu.
— W jego stylu! I to jak! — wykrzyknął brygadier Wa-
syl. — Kapitan Kostrowicki wyrecytował nam to kiedyś ot
tak, pewnego wieczora, o zachodzie słońca, kiedy spory od-
dział Czeczenów galopował zboczem góry, a ich sztandary
łopotały na wietrze...
— Ale o ile pamiętam, brygadierze, mówiliście mi, że-
ście ich nie widzieli. Tylko cienie, niewyraźne postacie.
Stary żołnierz zaczerwienił się jak panienka.
— To znaczy... Tak nie do końca... Słuchaliśmy kapi-
tana.
„No tak — pomyślał Pikkendorff. — Teraz jest nas
trzech. Trzech, którzy mają na coś nadzieję. On od trzydzie-
stu hoduje w tej swojej ciężkiej głowie tylko jedną myśl: zo-
baczyć jeszcze kiedyś tych Czeczenów, którzy wychynęli
z wyobraźni jego kapitana".
— To pański warzywnik? — spytał, by zmienić temat,
pierwszego oficera Gustavsona.
78
Znajdowali się na ogrodzonym terenie stacji telegrafu.
Grządki ziemniaków, marchewek, rzodkiewek i porów osło-
nięte były przed gradem daszkami na drewnianym rusztowa-
niu. Był tu też kurnik, chlewik z paroma świniami i spokojna
krowa w obórce.
— Oto królestwo mojej żony — dumnie oświadczył Gu-
stavson.
— Moje gratulacje, szanowna pani. Mogłaby tu pani wy-
trzymać oblężenie. Oblężenia bez wrogów bywają niekiedy
najdłuższe.
Gustavson przytaknął, choć nie zrozumiał, o czym mówi
pułkownik. Zaczął padać grad.
— Wejdźmy do środka, panie pułkowniku. Proszę za
mną.
Marynarka zawsze miała dobry gust i sporo wyczucia.
Czy to na okrętach, czy to na suchym lądzie, potrafiła stwo-
rzyć atmosferę odpowiadającą stanowi ducha załogi. Miesz-
kanie rodziny Gustavsonów na parterze stacji telegrafu wypo-
sażone było w meble z miedzianymi okuciami pochodzące ze
statków, stojący pośrodku długi stół, a na pobielonej wap-
nem ścianie na honorowym miejscu wisiał oficjalny portret
księcia Welfa III. Sylwiusz rzucił mu krótkie spojrzenie i po-
stanowił przemilczeć jego śmierć — niech nadal panuje,
choćby tylko w tym uporządkowanym świecie pierwszego
oficera Gustavsona. Kaflowy piec rozsiewał dobroczynne
ciepło. Przez okna przystrojone czystymi firankami można
było dostrzec wyzierające spoza zasłony gradu skrawki mo-
rza. Sypialnię urządzono na pierwszym piętrze. Na drugim
znajdowało się pomieszczenie obsługi telegrafu, teraz zu-
pełnie puste. Trzej pracownicy zniknęli stamtąd na samym
79
początku Zamieszek. Na trzecim było biuro telegrafu, który
zamilkł, gdy odcięto linię. Na czwartym i ostatnim, wysoko,
na samym szczycie krętych schodów, znajdował się mały,
ośmiokątny i przeszklony pokoik, skąd widać było horyzont,
morze, Port i skaliste urwiska. Na balkonie stała dziwaczna,
niezdarna sylwetka semafora, z dźwigniami, łańcuchami
i zębatymi kółkami oraz masztem na chorągiewki. Tuż nad
tym wszystkim znajdowała się latarnia, zamknięta w wąską,
okrągłą obudowę. Sylwiusz i biskup wspięli się tam w towa-
rzystwie Gustavsona. Pozostali zaczekali na nich na dole.
— Zastanawiałem się, co zrobić z latarnią—powiedział
pierwszy oficer. — W końcu postanowiłem ją wyłączyć, ale
nie wiem, czy dobrze zrobiłem.
Najwyraźniej ta sprawa nie dawała mu spokoju. Otwo-
rzył leżący na pulpicie rejestr.
— Regulamin Latarni Morskich i Telegrafów Semaforo-
wych — mówił dalej — wyraźnie stanowi, że w wypadku
wojny należy je wyłączyć niezwłocznie i to nie czekając na
rozkazy. Ja nie otrzymałem żadnego rozkazu. Tylko, proszę
mi powiedzieć, panie pułkowniku: jesteśmy w stanie wojny
czy w stanie pokoju?
Na trójnożnym statywie stała luneta. Pikkendorff przy-
kleił do niej oko i skierował ją najpierw na Port i jego trzy
pomosty. Pierwszy należał do marynarki. Ani śladu dwóch
parowych kanonierek. Przy nabrzeżu stał jedynie jakiś wrak,
którego pokład został doszczętnie spalony. Sylwiusz rozpo-
znał jacht księcia.
— Co tam się stało?
— Zajęli go na samym początku — wyjaśnił pierwszy
oficer. — Te wszystkie szumowiny. Załoga nie stawiała
80
oporu. Zabawa trwała kilka dni. Nawet nocą aż tu było
słychać wrzaski. Budzili mi dzieci. Syn był strasznie pod-
ekscytowany. Musiałem go zamknąć w pokoju. Kiedy wy-
buchł pożar, wielu spłonęło. Oszczędzę panu opowieści
0 smrodzie, jaki stamtąd dobiegał, panie pułkowniku. To
musiało wyglądać strasznie. Niektórzy skakali do wody
1 utonęli. Nikt nie przeżył...
Nie wydawał się tym poruszony. Jego ton był spokojny
i zrównoważony. Sylwiusz wrócił do swoich obserwacji.
Drugi pomost, na którym znajdował się dworzec morski,
zwany był Pomostem Kolonii. To tu, dwa razy na miesiąc,
przybijały książęce frachtowce, które zapewniały łączność
z leżącymi o tydzień drogi małymi enklawami, jakie Miasto
od setek lat posiadało ze zmiennym szczęściem na teryto-
rium Syrtów. To dzięki tym dwóm koloniom, Miasto łapało
oddech szerokiego świata. Książę zsyłał do nich swych naj-
bardziej niespokojnych poddanych — żołnierzy, misjonarzy,
kupców, inżynierów, lekarzy, którzy następnie dokonywali
tam cudów. Sam Kostrowicki przez jakiś czas handlował
stamtąd wytwarzaną w manufakturach Miasta bronią z całą
północną częścią kontynentu. Burdele były pełne tamtej-
szych dziewcząt o brunatnej skórze i świergotliwym głosie,
które zabierały do siódmego nieba jasnowłosych i dobrze wy-
chowanych młodzieńców z Miasta. Przybycie „dyliżansu"
z kolonii (tak tu nazywano te statki) wywoływało w Porcie
dreszcz radosnego podniecenia. Otwarte ładownie wydzielały
intensywną woń. To, co stamtąd wyciągano — kawa, cyna-
mon, drzewo kamforowe, egzotyczne owoce — pachniało
pięknie, a wysiadający ze statków pasażerowie, wciąż jesz-
cze ubrani w białe, kolonialne stroje, rozbiegali się po oko-
81
licznych kafejkach i snuli nocami opowieści o swoich przy-
godach. Słuchając tych zakrapianych alkoholem historii,
można by sądzić, że każdy z nich zostawił za morzem cały
harem nieutulonych w żalu ślicznotek. Po stołach toczyły się
złote monety z wizerunkiem dalekich, ubranych w turbany
władców. Port żył rytmem „dyliżansu". Jeden odpływał,
czekano na kolejny. Aż nagle, całkiem niedawno, w ostat-
nim roku, te, które przypływały, zaczęły się wydawać mniej
radosne, mniej rozgadane, ich ładunki mniej wonne i różno-
rodne, jakby bardziej oszczędne. Dziewczęta w burdelach
starzały się i nie zastępowano ich młodszymi. Czar pryskał
powoli, ale wciąż jeszcze pozostało po nim wspomnienie, aż
do tego dnia przed Bożym Narodzeniem, kiedy „dyliżans"
z kolonii po prostu nie przypłynął. Minęły dwa tygodnie —
i nic. Czekano na kolejny, ale na horyzoncie nie pojawił się
żaden statek. Morze pozostało beznadziejnie puste. I właśnie
wtedy w Porcie zaczęły się dziać te wszystkie rzeczy... Syl-
wiusz dojrzał przez lunetę spalony dworzec, opustoszałe
i zdewastowane nabrzeża. Na rybackim molo — też pustka.
Obok stał jakiś wpół zatopiony trawler, a dalej drugi, z które-
go widać już było tylko wystający z wody maszt. Ani śladu
człowieka.
— Ale proszę mi powiedzieć — spytał Sylwiusz — czy
tam, w dole, pozostał jeszcze ktoś żywy?
— Nie mam pojęcia, panie pułkowniku — rzekł Gustav-
son. — Nie schodziłem, by sprawdzić. Artykuł pierwszy Re-
gulaminu Latarni Morskich i Telegrafów Semaforowych
stanowi, że niezależnie od okoliczności zewnętrznych, prio-
rytetem jest całodobowa obsługa telegrafu. A ja nie miałem
zmiennika. Nie miałem więc wyjścia. Nie ruszałem się stąd.
82
Inaczej mógłbym zostać pociągnięty do odpowiedzialności
za opuszczenie posterunku.
Najwyraźniej taki stan rzeczy mu odpowiadał. Pierwszy
oficer Gustavson, zamykając się w swych przekonaniach,
odciął się od chaosu.
— Mogę tylko powiedzieć panu pułkownikowi — do-
rzucił — że od dłuższego czasu nie docierają stamtąd żadne
odgłosy. Teraz obserwujęjuż tylko morze. To moje zadanie.
— Proszę mi pokazać „Wykaz rejsów statków".
Chodziło o dziennik o numerowanych stronach, stano-
wiący regulaminowe wyposażenie stacji telegrafii Miasta.
Pod datą... zapisano: „17.00. Odpłynięcie jednostki Wilhelm
Kostrowicki z floty książęcych frachtowców; rejs do kolonii.
Sygnał bandery przy przekraczaniu przylądka: «Do zobacze-
nia». Odpowiedź semafora: «Szczęśliwej podróży»".
— Ten był ostami — skomentował pierwszy oficer —
ale wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy. Zwykle kapitano-
wie „dyliżansów" sygnalizowali „Do zobaczenia wkrótce".
Taki był zwyczaj i tego wymagała grzeczność. Tym razem
tylko suche „Do zobaczenia". Wówczas nie zwróciłem na to
uwagi. Kostrowicki nigdy nie wrócił. Było trochę ludzi na
pokładzie. Patrzyłem przez lunetę. Bogacze, to było widać.
Ci zwiali w samą porę. Jakiś dzieciak machał chusteczką, ale
tylko on, a przecież zwykle robili to wszyscy...
Pikkendorff czytał dalej: „Nic się nie dzieje". Mijały dni.
„Ruch statków: brak". Podpisano: pierwszy oficer straży
morskiej Gustavson. Wreszcie, pod datą...: „7.05. Przyby-
cie parowego trawlera Fedora, powrót z połowu z okolic
Przylądka Syrtów. Sygnalizuje, że strzelano do niego po wy-
wieszeniu flagi sygnalizującej: «Zakaz wpłynięcia do portu;
83
kwarantanna». Odpowiedź semafora: «Przyjąłem. Przeka?
żę»...". U dołu tej samej strony uwaga: „20.32. Odpłynięcie
trawlera Fedora. Brak sygnalizacji co do celu podróży. SL
mafor wielokrotnie powtarza pytanie — bez skutku...".
— Faktycznie, odpłynął tego samego wieczoru — wyja-
śnił pierwszy oficer. — Prawdopodobnie bez kapitana. Lu-
dzie bili się, by wejść na pokład. Byli zabici i ranni. Poza
dwoma zatopionymi trawlerami i dwiema kanonierkami
przy molo marynarki, port opustoszał w ciągu jednej nocy.
Zgasili światła pozycyjne, ale poznałem ich w świetle księ-
życa. Był tam Athos, Battenberg, Święty Michał, Wiktoryn.
Zapaliłem latarnię. Jedynym, który odpowiedział sygnaliza-
cją świetlną, był Wiktoryn: „Dziękuję. Żegnajcie". Kapitan
był moim kumplem. Nie wiem, czy znajdował się na
pokładzie. Żaden z nich nie wrócił. Następnego ranka, o świ-
cie, zaczął się ruch na Świętym Uliku...
Pikkendorff czytał dalej: „4.52. Port opuszcza kanonierka
Święty Ulik, pod dowództwem komodora Warsoffa, dowód-
cy floty straży morskiej. Na pokładzie uzbrojeni fizylierzy.
Na mostku komodor w białych rękawiczkach".
— Dlaczego zanotował pan ten szczegół?
— Nie wiem, panie pułkowniku. Pomyślałem: „Będzie
gorąco!".
Sylwiusz uśmiechnął się. Jeff. Jeff Warsoff, towarzysz
z dzieciństwa. W gimnazjum giermków nie puszczał płazem
żadnej zniewagi — ani pod adresem księcia, ani swej wła-
snej osoby. Rozdzielał kuksańce w białych rękawiczkach.
Wyjmował je z kieszeni i długo zakładał, wbijając wzrok
w przeciwnika. W ten sposób ogłaszał wyrok. Potem, na
pokładzie swego statku, komodor Warsoff dowodził zawsze
84
w białych rękawiczkach. Znany był też z innych dziwactw,
takich jak strzelanie z armaty podczas podniesienia, kiedy
jego kapelan odprawiał mszę na pokładzie, czy wydawanie
na statku balów, na które zapraszał na swój koszt najpięk-
niejsze dziewczęta z portowych burdeli, pod warunkiem, że
wkładały wieczorowe suknie i umiały wzbudzić szacunek
marynarzy. Tańczono walce i bostony. Załoga go uwiel-
biała...
Sylwiusz wrócił do przerwanej lektury: „5.05. Święty
Ulik sygnalizuje: «Poważne incydenty na pokładzie Fryde-
ryka-Welfa». Zajmuje pozycję patrolową wschód-zachód,
trzy mile od wybrzeża. Prośba o powiadomienie władz...
6.52. Kanonierka Fryderyk-Welf opuszcza port. Brak flagi
państwowej na rufie. Brak oficerów na mostku. Załoga po-
mieszana z cywilami. Kobiety na pokładzie. Wygląda to na
bunt. Semafor sygnalizuje: «Podajcie cel podróży». Brak
odpowiedzi... 7.12. Kanonada na pełnym morzu, jakieś trzy
mile od brzegu, azymut 185°. Gęsty, czarny dym i wybuchy.
7.14. Czerwona łuna, eksplozja. W polu widzenia, koło
przylądka, pojawia się kanonierka Święty Ulik, która sygna-
lizuje: «Kanonierka Fryderyk- W elf zatopiona przeze mnie
na 44°36' szerokości północnej i 32°37' długości wschod-
niej. Nikt nie przeżył. Wyruszam na daleką misję. Prośba
o powiadomienie władz». Podpisano: Komodor Warsoff'.
— W rzeczy samej nie mogłem już nikogo powiadomić,
ani admiralicji, ani pałacu — zakończył pierwszy oficer Gu-
stavson. — Tamtego ranka ostatecznie zerwano linię telegrafu.
Daleka misja? Jaka znowu misja? Zadając sobie to pyta-
nie, Sylwiusz znał już odpowiedź. Podobnie jak on sam, Jeff
Warsoff opuścił Miasto bez nadziei i bez pragnienia powro-
85
V
!
li-
tu. .. Sylwiusz przewracał kartki. „Ruch statków: brak. Ruch
statków: brak. Brak. Brak". W końcu zamknął rejestr.
— Więc co mam zrobić z latarnią, panie pułkowniku?
Zapalić? Zostawić zgaszoną?
Ktoś zapukał do drzwi. Była to młodsza z córek pierwsze-
go oficera, zdyszana po pokonaniu tylu schodów, zaró-
żowiona i urocza, z satynową kokardą na włosach i w nie-
dzielnych lakierkach. Dygnąwszy grzecznie, wyrecytowała
z poważną minką: „Mamusia prosi, bym powiedziała panu
pułkownikowi, że kolacja gotowa". Sylwiusz zachował się
jak należy. Poklepał małą po gładkim policzku, pogratulo-
wał ojcu urody i doskonałych manier małej panny Gustav-
son i odpowiedział jej w tym samym tonie: „Proszę uprzej-
mie podziękować mamie i powiedzieć, że już schodzimy".
Ta scena przypomniała mu (z zachowaniem wszelkich pro-
porcji, rzecz jasna) ceremonię pożegnania w pałacu. Jutro,
bez wątpienia, i to wspomnienie zblednie.
— A co z latarnią, panie pułkowniku?
Tym razem w głosie pierwszego oficera dało się wyczuć
panikę.
— A, tak. Latarnia... — powiedział Pikkendorff z roz-
targnieniem. — Regulamin... Jesteśmy w stanie wojny czy
pokoju? Ujmując rzecz regulaminowo, bo o to panu chodzi,
nie wiem. Wydaje mi się, że stoimy w obliczu czegoś, co nie
zostało przewidziane w regulaminie. Jeśli jednak chce pan
znać moje zdanie, to zapalałbym ją co noc, aż do wyczerpa-
nia zapasów nafty.
— Dwa miesiące i trzy dni — sprecyzował Gustavson,
zajrzawszy do innego zeszytu.
Spoglądając przez lunetę, Sylwiusz po raz ostatni zlustro-
86
wał horyzont. Morze nadal było puste, a Port, tam, w dole,
cichy i opuszczony. Sylwiusz żegnał się z morzem i wszyst-
kim, co znajdowało się za nim — w pewnym sensie, z całym
światem. Stawiał sobie jeszcze tylko jedno pytanie (które
było zresztą niczym wyrzut sumienia): czy godzi się jeść ko-
lację przygotowaną przez panią Gustavson i zostawić jej ga-
moniowatego małżonka bez jednego słowa pociechy i na-
dziei? Postanowił zdobyć się na ten wysiłek.
— Dwa miesiące i trzy dni? No cóż, to być może więcej,
niż potrzebuje komodor Warsoff na wykonanie swojej misji.
Pańska latarnia ułatwi mu powrót.
— Pan pułkownik naprawdę wierzy, że on wróci?
Pierwszy oficer był na skraju załamania. Wiedząc, że
jego szacowni goście wkrótce odjadą, nagle odkrywał zna-
czenie samotności.
Pikkendorff wzruszył ramionami.
— Oczywiście, że wróci — rzekł. — A poza wszystkim,
będzie pan miał zajęcie, Gustavson.
Tego przynajmniej był pewny. Ten poczciwina będzie
zajmował się swoją latarnią, jej soczewką Fresnela i mecha-
nizmem aż po ostatnią kroplę nafty...
Nim zasiedli do stołu, pierwszy oficer uparł się, by poka-
zać pułkownikowi swoją piwnicę. Miał tam resztki zapasów.
Najwyraźniej był z niej bardzo dumny. Niczym sklepikarz
prowadził dokładny rejestr zawartości. Były tu szynki,
kiełbasy, worki z mąką i soczewicą, bańki z oliwą, beczki
z piwem, konserwy mięsne, słoje z zaprawami, zapałki, kno-
ty do lamp, suchary, a wszystko opisane, datowane, po-
układane na półkach — równo co do milimetra. „I nie ma tu
87
nic poza tym, czego wymaga regulamin, panie pułkowniku
— wyjaśnił. — Co w przypadku budynków nadmorskich
oraz stacji telegrafu oznacza dwa miesiące zapasów. Fakt, 2B*
mam tu też moje osobiste zapasy, ale zapłaciłem za nie
z własnej kieszeni. Kiedy tam, na dole, zaczęło się źle dziać,
po raz ostatni zszedłem do magazynów marynarki. Proszę
sobie wyobrazić, panie pułkowniku, że w ogólnym bałaga-
nie nikt nawet nie pokwitował wydania. Dlatego, bardzo
proszę, nim wyruszycie, weźcie, czego wam trzeba".
— Dziękuję. Nie mamy zbyt dużo miejsca w jukach, ale
przyślę tu naszego koniuszego Abaja.
Jednocześnie Pikkendorff wyobrażał sobie z pewnym roz-
bawieniem, jak pierwszy oficer Gustavson dociera wreszcie
do kresu swych zapasów, do dna worków z soczewicą, ostat-
niej, rozbrzmiewającej pustką beczki po piwie, staje w zadu-
mie przed ogołoconymi półkami, potem siada przy biurku
i uważnie, kolumna po kolumnie, liczy wszystko, co w dwa
miesiące zjadła i wypiła jego mała rodzina, podkreśla cyfry za
pomocą linijki, zapisuje końcowy wynik i odkłada już niepo-
trzebne pióro, czując w żołądku i w duszy przyprawiającą
0 mdłości pustkę. Wtedy niebo zwali mu się na głowę.
Oczywiście, pani Gustavson położyła na stół całą zastawę.
1 nakryła go swoim najlepszym obrusem. Sadzając gości,
mizdrzyła się: „Pan pułkownik na honorowym miejscu..." (to
znaczy, pod portretem księcia). „Jego Ekscelencja, biskup po
mojej prawej, a najmłodszy z panów po lewej". Chodziło
o kadeta Stanisława Veniera. Sylwiusz pospieszał. Pragnął,
by jego mały oddział pożywił się, korzystając z okazji, ale
też chciał jak najszybciej skończyć z tym iluzorycznym od-
roczeniem wyroku. Po tradycyjnym benedicte, zaczęli się
88
bardziej opychać niż posilać, pochłaniając ogromne ilości
jedzenia. Brygadier Wasyl popuścił pasa i poluzował kołnie-
rzyk. Abaj beknął sobie od serca, jak to mają w zwyczaju
Ołmiaci. Cierpiała na tym konwersacja. Gustavson polewał
jałowcówkę, serwując sobie hojne porcje, które następnie
wychylał jednym haustem, unosząc w górę mały palec, pod-
czas gdy jego małżonka, bardziej od niego trzeźwa, uśmie-
chała się pozornie bez przyczyny z błogą miną sympatycznej,
zadowolonej krowy. Wciśnięty w kąt pokoju, Gustavson ju-
nior, nieruchomy i milczący, patrzył na tę scenę z wyraźną
odrazą. Czemu nie kazali mu iść się pobawić? — zastana-
wiał się Sylwiusz. Ale czy taki dzieciak w ogóle się bawi?
Sądząc po jego twardych rysach i kamiennym spojrzeniu,
można było wątpić. Za każdym razem, gdy Sylwiusz unosił
głowę znad talerza, napotykał pełnie nienawiści spojrzenie
chłopca. Wreszcie nie wytrzymał.
— Czy nie można by gdzieś wysłać tego dzieciaka?
Przynajmniej, dopóki nie skończymy jeść?
— Och, panie pułkowniku — odparła pani Gustavson —
on naprawdę bywa miły.
Chłopak ryknął śmiechem.
— Ja? Miły? Nie jestem miły. Jestem zły. I dobrze wi-
dzę, co wy dwoje robicie tam, pod stołem.
Pod stołem ręka kadeta Veniera pospiesznie zsunęła się
z uda sąsiadki. To było już tylko pożegnanie. Sprawy za-
sadnicze rozegrały się gdzie indziej, w jednej z sypialni,
kiedy pierwszy oficer Gustavson zdawał pułkownikowi ra-
port w izbie telegrafu.
— Ależ kochanie — szepnęła pani Gustavson, by uspo-
koić potomka.
89
Tym razem dzieciak zakipiał wściekłością pomieszaną
z satysfakcją. Widok był odpychający.
— A wcześniej śledziłem was. I słyszałem... Ocfrf
Och! Och! Tak! Tak...! Widziałem twój goły tyłek. I jego
z tym wielkim siusiakiem, wielkim siusiakiem, wielkim
siusiakiem...
Przebierał nogami, dygocząc z przejęcia. Z ust ciekła mu
ślina.
— On kłamie! Kłamie! — krzyknęła matka.
A ojciec dorzucił: ; i
— Milcz, mały świntuchu! <
Ale zostało to powiedziane bez przekonania. Pierwszy
oficer nalał sobie kieliszek, którego zawartość wielu zwa-
liłaby z nóg i jakby stracił zainteresowanie całą sprawą.
Chłopak nie zamierzał milczeć. Jego oczy lśniły okru-
cieństwem. Takie spojrzenie muszą mieć ci, co dobijają
rannych.
— A potem go ssałaś, ssałaś go i ssałaś...
— Zamilcz wreszcie! Na litość boską! — wyskamlała
pani Gustavson.
Kadet Venier wstał, prostując swoją wysoką, atletycz-
ną postać. Wydawał się całkiem nieporuszony. Spokojny
i opanowany.
— Niech pan zostanie tam, gdzie jest, Stanisławie —
rozkazał biskup Van Beck. — Tym razem to moja sprawa.
Podszedł do chłopca z prawą ręką uniesioną jak do
błogosławieństwa. Dzieciak uciekł z wyciem...
Nieco później, kiedy cała siódemka galopowała nocą po
piaszczystej drodze, pełną piersią wciągając świeże powie-
trze, Sylwiusz powiedział: !
90
— No cóż, koniec końców, zostawiamy za sobą świat,
w którym niemal panuje porządek.
Z oddali odpowiedział mu stłumiony odgłos eksplozji.
Chorąży Bazin du Bourg z pułku artylerii szybko go rozpo-
znał.
— To ten mały świntuch bawi się minami swego tatusia.
Skierowali się na północny-wschód, ku Górom, pozosta-
wiając Miasto daleko na zachodzie...
III
Nadeszła wiosna. Górska i wilgotna. Śnieg topił się
w słońcu, ale w cieniu wciąż jeszcze leżały jego płachty. Tu
i tam pojawiały się rozległe placki trawy — tej górskiej,
krótkiej i twardej, intensywnie zielonej, którą konie chru-
pały z apetytem. Z lodowców wypływały strumienie pełne
zachwycająco przejrzystej wody. Było pięknie. Na błękitnym
niebie kołował orzeł królewski. Wysokie szczyty były na wy-
ciągnięcie ręki. Czarno na białym, skała i śnieg rysowały się
w przezroczystym powietrzu nieprzerwanym łańcuchem,
ciągnącym się ku pomocy. Odległa o dwadzieścia mil Równi-
na była już tylko niewyraźną, wielką płaszczyzną.
Długo jechali zboczem góry, trzymając się granic ludz-
kiej bytności, które tu i tam wyznaczały stare miedze i kilka
nielicznych, podniszczonych, wojskowych tablic połączo-
nych ledwie widoczną, drogą, która chwilami całkiem ginęła
z oczu. Figurowała ona na mapie sztabowej pułkownika Pik-
kendorffa jako skromna, kropkowana linia, opatrzona
szumną nazwą, kompletnie nie przystającą do jej obecnego
znaczenia i wijącą się literka za literką z północy na połud-
nie: „Droga strategiczna nr 1". Była to pamiątka po od-
ległych czasach, w których ten przygraniczny region, za-
mieszkały przez tysiące osiedlonych tu i zasymilowanych
92
potomków czeczenskich górali, traktowany był jeszcze jako
strefa niebezpieczna, choć na tym terenie nie wystrzelono
ani jednej kuli od ponad dwustu pięćdziesięciu lat, kiedy to
książę Ulik-Fryderyk V ostatecznie go spacyfikował. Pik-
kendorff i jego jeźdźcy napotkali tu jak dotychczas niewielu
ludzi, zaledwie kilku barwnie ubranych, wąsatych chłopów,
którzy paląc drugie fajki, pilnowali stad udomowionych ja-
ków. Widząc mały oddział, grzecznie się witali, ale tylko
z daleka, unosząc rękę w geście pokoju, pozornie obojętni na
prestiż czarnego płaszcza podbitego futrem i słynną czarną,
obszytą szkarłatem tunikę książęcej kawalerii, na co tak bar-
dzo liczył Pikkendorff. Żaden z nich nie ruszył się z miejsca,
by ich zagadnąć. Wprawdzie było wiadomo, że górale nie są
towarzyscy, ale mimo wszystko Sylwiusz był zaskoczony.
Postanowił zatem zrobić pierwszy krok, kierując konia ku le-
piance w kształcie jurty, typowej dla tego regionu. Przystojny
starzec, wysoki i kościsty, z wiszącym na pasku karabinem,
poczęstował go zsiadłym mlekiem. Na pytania pułkownika-
-majora odpowiadał, że owszem, on i jego rodzina muszą się
mieć na baczności, że z Równiny przyszli tu włóczędzy i na-
padali na bydło i kobiety, a skoro nie było tu regularnego woj-
ska, to miejscowi uznali, że mogą ich sami pozabijać. Nie
pogrzebali ich ciał, a nawet powiesili je na drzewach jako
ostrzeżenie. Od tego czasu nikt ich nie nachodził, ale woleli
być czujni, a pan pułkownik niech zechce przyjąć wyrazy
szacunku i zapewnienie o lojalności. „A stamtąd?" — spytał
Pikkendorff, wskazując na góry. „Stamtąd? Nie, stamtąd
nikt nie przychodzi, panie pułkowniku. Wszystkie drogi są
od dawna odcięte, a przełęczami nie da się przejść. A zre-
sztą, kto miałby przyjść?". Dołączając do towarzyszy, Syl-
93
wiusz zastanawiał się jednak, skąd starzec wziął ten karabiny
— nowoczesny i wyprodukowany za granicą model, nieznai
ny w zbrojowniach Miasta. "•
Ruszyli w dalszą drogę, rozmawiając z nielicznymi napo-
tkanymi ludźmi, kupując mleko i sery od pięknych dziew-
cząt o dzikich oczach, które kryły włosy pod jedwabną
chustą, nie otrzymując w zamian nic poza uprzejmą i pełną
rezerwy obojętnością, okraszoną krótką wzmianką o włó-
częgach, których zabito „szybko i sprawnie". W tym miejscu
chłopi uśmiechali się bez cienia zażenowania, rzecz jasna
„z całym szacunkiem i lojalnością należną panu pułkowni-
kowi. ..". Któregoś dnia biskup uparł się, że to on z nimi po-
rozmawia. Choć ubrany był w tunikę kawalerzysty, krzyż na
piersi i pierścień z ametystem wyraźnie wskazywały na stan
duchowny. W dodatku, zsiadając z konia, hojnie rozdawał
błogosławieństwa. Przyjmowano go z szacunkiem, ale bez
zapału. O ile starcy najczęściej przyklękali lekko na kolano,
o tyle młodzi, a zwłaszcza dzieci, zdawali się ignorować ten
obyczaj, co biskup Van Beck przypisywał rzadkim odwie-
dzinom księży w tych stronach. Czy te dzieci w ogóle były
ochrzczone? Odpowiedziano mu, że nie, bo kiedy ksiądz był
tu ostatni raz, oni akurat byli w górach na redyku, a za późno
ich uprzedzono o tej wizycie. „Ale przecież chodziło o chrzest!
— powiedział biskup z wyrzutem. — Mogliście się trochę
postarać!". Refleksja ta wywołała jedynie milczącą serię
pełnych fatalizmu gestów. Dwieście pięćdziesiąt lat chrze-
ścijaństwa, nawrócenie raczej siłą — trochę za mało czasu,
by wykorzenić wiarę. Ta górska prowincja zawsze była tere-
nem misyjnym. Świadczyły o tym rozrzucone tu i tam
wzdłuż ścieżki stacje drogi krzyżowej, przypominające nie-
94
mai już całkiem zatartymi, przytwierdzonymi do ich co-
kołów tabliczkami miesiące i lata odbywanych tu misji, jak
również imiona świętych patronów, których opiece były one
powierzane — najczęściej św. Piotrowina, pustelnika i mę-
czennika pogranicza z odległej epoki podbojów. Niektóre ze
stacji były mocno zniszczone. Czas, marna pogoda, brak
konserwacji... Ale jedna nosiła wyraźne i całkiem świeże
ślady dewastacji, na co biskup zwrócił uwagę, nie otrzy-
mawszy jednak żadnych wyjaśnień, poza wzruszeniem ra-
mion i kilkoma jękami niemocy. „A co z kościołem? — spy-
tał Van Beck. — Pamiętam, że w katedrze zbierano datki na
jego odnowienie i utrzymanie...". Kościół? „Ależ naturalnie
— odparł inny starzec, uzbrojony w taki sam karabin na pa-
sku, jak ten poprzedni — o pięć dni drogi stąd, w bardziej
ludnej okolicy, jego Ekscelencja znajdzie kościół św. Piotro-
wina, zaraz przy drodze". Sylwiusz sprawdził na mapie.
Faktycznie, budynek był na niej zaznaczony małym kółkiem
z krzyżykiem.
Ruszyli w dalszą drogę.
Następnego dnia postanowili nieco odsapnąć. Zdrętwiałe
od konnej jazdy nogi domagały się rozprostowania, a konie
zasługiwały na odpoczynek. Wydawszy tyczki, na których
porozpinali płachty namiotów, rozłożyli się obozem nad
brzegiem strumienia. Biskup siadł na słońcu, czytając bre-
wiarz. Wszyscy umyli się w strumieniu, wszedłszy doń po
kolana, potykając się na kamieniach i śmiejąc niczym sztu-
baki. Skorzystali z okazji, by uprać bieliznę i wysuszyć ją na
zielonej trawie. Z nieba wciąż obserwował ich orzeł. Na
pewno miał gniazdo we wnęce jednego z tych czarnych, ska-
95
listych szczytów, które wznosiły się na wschodzie na dwa-
-trzy tysiące stóp, niczym wieże górujące nad murami zam-
ku. Potem nadszedł wieczór — łagodny i świetlisty. Siedzą©
przy ognisku z wonnych, drewnianych polan, z apetytem
zjedli parę zajęcy, które Abaj schwytał w sidła gdzieś nieda-
leko. Oszczędzali amunicję. Zadawali sobie pytanie, jak
dawno wyjechali z Miasta. Bazin du Bourg powiedział: „Je-
denaście dni temu". Porucznik Tancrede: „Trzynaście". Ka-
det Venier skłaniał się ku dziewięciu. Spytany o to samo,
brygadier Wasyl wydawał się w ogóle nie być tym zaintere-
sowany, pochłonięty zajadaniem dobrze przypieczonego
combra. Nikt nie prowadził kalendarza, więc zwrócono się
do Jego Ekscelencji Van Becka, który wyjął z kieszeni swój
notes.
— Mogłem opuścić dzień lub dwa — przyznał — ale nie
popełnię chyba większego błędu, mówiąc, że pożegnaliśmy
się z nimi jakieś szesnaście dni temu.
Abaj nalał do kubków jałowcówki, a Sylwiusz puścił
wkoło pudełko małych cygar z banderolką marynarki, po-
chodzących z „osobistych zapasów" pierwszego oficera Gu-
stavsona, o którym wszyscy już zresztą zapomnieli.
— Szesnaście dni, Osmondzie? Tak sądzisz? — powie-
dział, zapalając cygaro od płonącej głowni. — Cóż, to zale-
ży, jak liczyć. Ja skłaniałbym się raczej ku trzydziestu dwóm
dniom.
Biskup przewertował swój notes strona po stronie, licząc
na palcach.
— Niemożliwe. Nawet przyjmując margines błędu, na
pewno nie minęło więcej niż szesnaście dni.
— Szesnaście dni dla ciebie, Osmondzie — przytaknął
96
Sylwiusz — ale dla mnie co najmniej trzydzieści dwa.
A może nawet czterdzieści osiem. Lub znacznie więcej, kto
wie? Nieskończenie wiele dni...
Wszyscy patrzyli na niego zaskoczeni, oczekując wyja-
śnień. Brygadier Wasyl zapomniał nawet przeżuwać, trzy-
mając w dłoni do połowy ogryzioną kość. To do niego w koń-
cu zwrócił się Pikkendorff.
— Proszę mnie słuchać uważnie, Wasylu. Wy powinniś-
cie mnie zrozumieć. Odkąd wyruszyliśmy, jechaliśmy od
świtu do nocy. Zgodnie z obliczeniami Jego Ekscelencji, ga-
lopowaliśmy szesnaście dni na północ i przez te szesnaście
dni oddaliliśmy się od Miasta. Prawda?
Brygadier przytaknął ruchem brody.
— No właśnie. Ale wszystko jest względne, brygadie-
rze. Nie ma prawdy absolutnej. Załóżmy, że mielibyśmy
wystarczająco dużo ludzi i koni (a nie mamy) i chcieliby-
śmy, na przykład dziś, pchnąć do Miasta posłańca z ważną
przesyłką adresowaną, dajmy na to, do... majora Wilbura
(o ile jeszcze żyje), tymczasowego gubernatora zamku. Ile
czasu potrzebowałby ten jeździec, by dotrzeć do celu?
— Jeśli by jechał takim samym tempem, jak my, czyli
całkiem nieźle, to szesnaście dni, panie pułkowniku.
— Właśnie, szesnaście dni. A kiedy posłaniec przyjedzie
do zamku, oczywiście, zakładając, że w ogóle tam dotrze,
zważywszy na to, co się dzieje w kraju, ile to będzie dni od
czasu, gdy my opuściliśmy Miasto?
Wasyl zmarszczył brwi z wysiłkiem.
— Wydaje mi się, panie pułkowniku... Szesnaście dla
nas, szesnaście dla niego, to w sumie daje... trzydzieści dwa.
Tak, trzydzieści dwa dni, panie pułkowniku!
97
Był naprawdę pod wrażeniem.
— Świetnie. Idźmy dalej — powiedział Sylwiusz. —
Nasz posłaniec jest w zaniku, ale my nie mamy pojęcia, Cd
tam się dzieje. Mamy do czynienia z dialogiem na jeden
głos. To raczej monolog. By stał się dialogiem, który będzie
miał swoje miejsce i czas, musimy otrzymać odpowiedź od
majora Wilbura. Zgadzacie się, Wasylu?
— Hm... Tak, panie pułkowniku.
— Zatem major Wilbur następnego dnia o świcie wysyła
do nas z powrotem naszego posłańca...
— Żal mi biedaka — ulitował się brygadier. — Trzy-
dzieści dwa dni obijania sobie tyłka plus kolejne szesnaście,
by do nas wrócić... Ależ to daje czterdzieści osiem! Czter-
dzieści osiem dni, panie pułkowniku!
Stwierdziwszy tę oczywistość, brygadier Wasyl poczuł
się inteligentny.
— Ale tak sobie myślę, panie pułkowniku... — dodał.
— Powiedzieliśmy czterdzieści osiem dni, ale gdybyśmy
my sami w tym czasie ruszyli w dalszą drogą, to czy nie trze-
ba by doliczyć jeszcze trochę?
Przerwał gwałtownie, próbował coś liczyć w pamięci, za-
gubił się gdzieś w dalekich przestrzeniach, wreszcie dał spo-
kój, czując kompletny mętlik w głowie.
— No właśnie — rzekł Pikkendorff— i tu się wszystko
dopiero zaczyna. Nasz posłaniec opuścił majora Wilbura
o świcie, by przywieźć nam jego odpowiedź, tyle że my
w tym czasie już jechaliśmy dalej, bo na tym polega nasza
misja i ciągle się oddalaliśmy. Posłaniec ma więc w stosun-
ku do nas czterdzieści osiem dni opóźnienia i trudno mu bę-
dzie to nadrobić, chyba że my się zatrzymamy. Można by
98
jednak sobie wyobrazić, że ów jeździec to nadczłowiek, ktoś
w rodzaju niezmordowanego centaura, że nie potrzebuje snu
i ma niewyczerpane zmiany świeżych koni, co w sumie ra-
zem jest wysoce nieprawdopodobne... Wówczas mógłby
w końcu nas dogonić, zmniejszając dystans między nami
0 kilka dni, powiedzmy o dwa lub trzy, jeśli my jechaliby-
śmy dalej, dajmy na to przez dni dwadzieścia. Nadążacie?
— Z ledwością, panie pułkowniku.
— Ale to przecież jasne. Czterdzieści osiem dni, plus
dwadzieścia, minus dwa lub trzy — te, które, jak mówiłem,
pozwoliły posłańcowi nas dogonić, równa się: sześćdziesiąt
pięć dni. Zatem odpowiedź majora Wilbura potrzebowała
sześćdziesięciu pięciu dni, by do nas dotrzeć, choć my opu-
ściliśmy go zaledwie szesnaście dni temu... A teraz, bryga-
dierze, posuńmy się jeszcze dalej, przemnóżmy to przez
dziesięć, czyli załóżmy, że opuściliśmy majora Wilbura sto
sześćdziesiąt dni temu, co przecież na pewno kiedyś nastąpi.
Wówczas, tak naprawdę, będziemy odlegli od niego, od
Miasta i od naszych wspomnień o rok, dziewięć miesięcy
1 pięć dni...
Może nie o tyle, ale nie sądził, by to było ważne. W zim-
nym i pustym Mieście Fedora czuła w swoim zaokrąglonym
brzuchu dziecko kadeta Veniera, które postanowiła urodzić
i które już kopało, ale to inna historia... Zgromadzeni wokół
ogniska jeźdźcy pogrążeni byli w rozmyślaniach. Trzymając
się rękami za głowę, Wasyl rzekł tylko: „No, proszę". Po-
tem, wysiliwszy mózg, spytał:
— Ten posłaniec majora Wilbura, panie pułkowniku...
Jeśli by nie był lepszym jeźdźcem od nas, jeśli nie miałby
koni na zmianę i musiał dawać odpocząć swemu koniowi,
99
jak my, to wtedy, to wtedy... Wtedy nigdy by nas nie dogot
nił! A to by znaczyło, że ta odległość to... >
Słowo nie przeszło mu przez gardło. Wypowiedział je bf*
skup.
— Wieczność. Do tego zmierzasz, Sylwiuszu, prawda?
Błyskotliwy wywód. Udało ci się nas nabrać, pułkowniku.
Pikkendorff pociągnął łyk jałowcówki, ponownie zapalił
cygaro, które tymczasem zgasło. Zadowolony z efektu,
uśmiechnął się.
— A jednak naprawdę jestem przekonany — powiedział
— że od Miasta i tych, których tam zostawiliśmy, dzieli nas
już wieczność i że tak było od pierwszej minuty, gdy zaczę-
liśmy się oddalać. Czyż nie taki jest zresztą porządek rze-
czy? Czyż Bóg nie zszedł na ziemię właśnie po to, by zalud-
nić tę wieczność i zapowiedzieć nam, że odnajdziemy się
w niej w dniu, który nam wyznaczy?
— Między innymi po to — przyznał biskup.
— A zatem, Osmondzie, co za różnica...
Zachodzące słońce oświetlało góry, natomiast leżąca na
wschodzie Równina była już pogrążona w ciemnościach.
Orzeł nad obozowiskiem szybował majestatycznie, prawie
nie poruszając skrzydłami, i kreślił w różowym teraz powie-
trzu koncentryczne koła, to wzlatując w górę, to zniżając lot,
jakby chciał im się lepiej przyjrzeć.
— To o nas mu chodzi, panie pułkowniku — rzekł Abaj.
— Te ptaszyska mają przenikliwy wzrok. Nic im nie umyka,
nawet to, co się przed nimi ukrywa. U nas zabija sieje i zjada.
Są twarde i łykowate, ale dobrze robią na oczy. Mam go zdjąć?
Zaczął ładować karabinek.
— Nie rób tego, idioto! On nam dotrzymuje towarzy-
100
stwa. Tam, gdzie jest, dokładnie ponad nami, żywy, przy-
najmniej należy do tej samej chwili, co my.
— Wszystko jedno — burknął Ołmiata. — Mnie się to
nie podoba. Zresztą zobaczcie, i tak odlatuje.
Orzeł przestał krążyć i odleciał ku górom. Abaj patrzył za
nim długo spod zmrużonych powiek swych skośnych oczu,
które natężona uwaga czyniła jeszcze węższymi niż zwykle.
Ptak wzniósł się ku niebu. Najwyraźniej nie miał gniazda na
tym zboczu, bo zapikował prosto między dwa szczyty, przez
rozcięcie w górze, pewnie przełęcz, i zniknął.
— Ten ptak nic nie robi przypadkiem — zauważył Abaj.
— Można by powiedzieć, że wykonuje czyjeś polecenia.
Dlatego powinniśmy go byli zabić, panie pułkowniku.
Moim zdaniem, on wróci.
Następnego dnia rano znowu ruszyli na północ. Jego Eks-
celencja Van Beck rwał do przodu. Pięć dni drogi — powie-
dział stary góral. Piąty dzień wypadał w niedzielę i biskup
wbił sobie do głowy, że odprawi mszę w kościele św. Piotro-
wina. W pewnym momencie dojrzeli ścieżkę pasterską bie-
gnącą ku szczytom. Widniała zresztą na mapie i wiodła ku
odległej o pół mili przełęczy (także zaznaczonej), za którą
zniknął orzeł. W rzeczywistości prowadziła donikąd. Nie-
przejezdna dla koni, po dziesięciu minutach marszu nikła
wśród skał, by w końcu całkiem się zgubić w wielkim osu-
wisku. Brygadier Wasyl, który podekscytowany poszedł nią
wraz z Abajem i kadetem Venierem, wrócił zawiedziony.
— Trzydzieści lat temu, jak byliśmy tu z kapitanem Ko-
strowickim — powiedział — nie szliśmy tą drogą, ale inną,
bardziej na północ. To tylko kozia ścieżka. Omal nie skrę-
ciłem na niej karku.
101
Abaj wydawał się nie do końca przekonany.
— To prawda — przyznał. — Nie widać na niej żadnych
śladów, nawet dawnych. Szukałem, a umiem patrzeć. -•»
— Czemu więc masz taką minę? — spytał Sylwiusz.
Abaj szarpał się za bródkę, co było oznaką namysłu.
— Chodzi o to osuwisko, panie pułkowniku. Trudno do-
ciec, czemu zwaliło się właśnie w tym miejscu. Ani tu spe-
cjalnie wilgotno, żadnych strumieni czy potoków, które by
mogły wezbrać po deszczach i pociągnąć taką masę ziemi,
żadnego podsiąkania. Stok jest stromy, ale wydaje się twar-
dy. Nie rozumiem. I nie podoba mi się to. Ale nie znajduję
wyjaśnienia. Żeby ruszyć taką masę ziemi łopatami i taczka-
mi, nie wystarczyłaby nawet setka ludzi, nawet gdyby haro-
wali wiele dni. A widział pan to miejsce? Mało kto tu przy-
chodzi, po drodze widzieliśmy może dwudziestu wąsatych
drabów z jakami i baranami, którzy mogliby wykonać taką
robotę. Więc może to faktycznie jest osuwisko, może jest...
Wściekle szarpnął bródkę.
— Może jest—powtórzył. — Ale to mi się nie podoba.
Więcej o tym nie rozmawiali.
Około południa chorąży Bazin du Bourg, trzymający
przednią straż jakieś sto metrów przed nimi, nagle gwałtow-
nie wstrzymał konia i zawrócił ku nim galopem.
— Tam się musiało coś stać, panie pułkowniku! Dwa
spalone domy po lewej i dwa nieco dalej.
Mały oddział chwycił za broń. Karabinki powędrowały
zza pleców do rąk, a biskup flegmatycznie wyjął z pochwy
pistolet.
— Naprzód, kadecie! — rozkazał Sylwiusz. — Ubezpie-
czamy pana. Proszę się temu przyjrzeć z bliska.
102
Miejsce wydawało się kompletnie opuszczone. Stojąc
w strzemionach i wymachując rękami, młody Stanisław
krzyknął:
— Może pan przyjechać, pułkowniku! Tu się nawet mu-
chy nie gonią...
Było jednak kilka świeżych mogił, starannie przystrojo-
nych liśćmi, stokrotkami i bławatkami — pierwszymi kwia-
tami wiosny. Na grobach widniały wyryte na drewnianych
tabliczkach nazwiska o lokalnym brzmieniu, pochodzące od
starych, czeczeńskich przydomków. Zaskoczony biskup za-
uważył brak krzyży. Dachy domów zawaliły się, tworząc
kupę spopielałych belek i dachówek. Rozgrzane płomienia-
mi gliniane ściany popękały. Wszystko w środku spłonęło,
a na klepisku były widoczne ślady zaschniętej krwi. To, co
oglądali, było oczywistym świadectwem masakry. Miejsce
dramatu przesiąknięte było zapachem śmierci i ostygłego
dymu. Abaj pociągnął nosem, jakby tropił ślady.
— To się stało całkiem niedawno — powiedział. — Ja-
kieś dziesięć dni temu. Potem odjechali. Tą samą drogą,
którą przybyli.
I wskazał łańcuch wzgórz schodzących ku Równinie. Po-
tem przyjrzał się ziemi.
— Odjechali bardzo szybko — ciągnął. — Uciekali. Inni
gonili ich konno i było ich więcej niż tamtych.
Sylwiusz tego wszystkiego nie widział, ale ufał wrodzo-
nym zdolnościom ołmiackich tropicieli.
— W takim razie sami to sprawdźmy. Abaj! Jedziesz na
przedzie. My za tobą.
Po kwadransie jazdy truchtem stało się jasne, że Abaj
miał rację. Na skraju lasu odkryli pierwszego trupa, w po-
103
łowię pożartego przez hieny, potem drugiego i jeszcze jed-
nego, po którym znaleźli tuzin zwłok — to pewnie była
ariergarda próbująca osłaniać ucieczkę. Bez powodzenia?
Reszta oddziału leżała pokotem na środku polany, na której
zostali otoczeni; pozostał odrażający stos ciał, po którym
harcowały mniejsze i większe zwierzęta — pierzaste i fu-
trzaste, kręgowce i bezkręgowce, zjednoczone w potwor-
nym braterstwie ścierwojadów. Ilu ich było? Co najmniej
setka. Sądząc po tym, co zostało z ubrań, a także po karabi-
nach z gwintowaną lufą wystających z tej ludzkiej magmy,
których zwycięzcy (mściciele?) nie uznali za konieczne za-
brać — pochodzili z Miasta i Portu. Musiała to być jedna
z tych niejednorodnych band, które od początku Zamieszek
bezkarnie topiły kraj w ogniu i krwi, a teraz najwidoczniej
postanowiły siać spustoszenie w Górach, gdzie w odosob-
nieniu żyła mało liczna i bezbronna ludność. A jednak nikt
z nich nie przeżył. Ci, którzy zbiegli z pola walki — dzie-
siątka może — wisieli martwi na gałęziach brzozy i to w ja-
kim stanie! Tym razem nie było to dzieło zwierząt, ale ludzi.
Na nagich ciałach widoczne były ślady tortur, które pierw-
szy z napotkanych starców tak skromnie nazwał „odstra-
szającym ostrzeżeniem", a mówiąc to, uśmiechał się pod
wąsem i z satysfakcją potrząsał głową...
Ponieważ trupy straszliwie cuchnęły, jeźdźcy zawrócili
na drogę. Abaj został jeszcze chwilę, lustrując ziemię w za-
roślach. Dogoniwszy Pikkendorffa, oświadczył:
— Tu była cała armia, panie pułkowniku.
— Armia? Co przez to rozumiesz?
— Co najmniej kilka szwadronów. Sześćset, może sie-
demset koni.
104
I
— Pasterze j aków mieliby stworzyć armię? Niemożliwe.
Na mocy zezwolenia książęcego od czasu pacyfikacji mają
swoją własną milicję — około trzydziestu ludzi, by zapew-
nić porządek na tym terenie, pilnować przełęczy i patrolo-
wać górskie ścieżki, ale zrobić z tego siedmiuset jeźdźców
— niemożliwe. Powtarzam: niemożliwe! Musiałeś się po-
mylić.
— Abaj nigdy się nie myli, panie pułkowniku — odpalił
Ołmiata. — Abaj umie patrzeć. Abaj mówi tylko to, co wi-
dzi. Ale skoro tak pan twierdzi...
I zamknął się w pełnym urazy milczeniu.
Wróciwszy do zrujnowanej chaty, ujrzeli trzech jeźdź-
ców, którzy czekali na nich pośród zgliszcz. Dwaj mieli na
sobie brązowe bluzy ściśnięte w talii paskiem i czapki ze
skórzanym daszkiem lokalnej milicji. Mieli sterczące wąsy
i kwadratowe głowy górali, siodła okryte baranią skórą,
małe, kudłate i krępe koniki tutejszej rasy, na górskich ścież-
kach równie sprawne jak muły. Trzeci z jeźdźców należał do
całkiem innej kategorii. Ubrany był w elegancki strój kawa-
lerzysty — jedwabną, zieloną kurtkę podbitą karakułami,
nieskazitelnie białe bryczesy i długą różową szarfę, na szyi
miał złoty łańcuszek z gwizdkiem (także ze złota), rysy szla-
chetne, cerę matową, nos orli, a oczy błękitne, co sugero-
wało przynależność do starych rodzin szlacheckich z Gór,
pochodzących jeszcze z dawnych czasów emirów. Mógł
mieć około trzydziestu lat.
— Siergiej Alraman, komendant tutejszej milicji —
przedstawił się.—Z wyrazami szacunku, panie pułkowniku.
Potem zwrócił się do biskupa:
— Wasza Ekscelencjo, jestem pańskim oddanym sługą.
105
Po tych grzecznościach powiedział:
— Widzę, panie pułkowniku, że byliście tam, na polanie.
Widzieliście, co się stało. To prawda, nie mieliśmy dla nich^i
litości. Ci nędznicy drogo nam zapłacili. Mieszkały tu cztery
rodziny (wskazał na maleńki cmentarz). Starcy, kobiety,
dzieci... Nie oszczędzili nikogo. Zwłaszcza kobiet i dzieci.
Te bestie rzuciły się na nie. Stan, w jakim znaleźliśmy ich
ciała, nie pozostawiały wątpliwości, jakie potworności mu-
siały przejść. Żyjemy w przeklętych czasach. Moja dusza
rozpacza, panie pułkowniku. Ale dorzuciłbym też dwa
całkiem nowe uczucia. Pierwsze, to obrzydzenie. Drugie —
ogromna nienawiść.
Cóż można było powiedzieć, poza słowami współczucia?
I Sylwiusz ich nie poskąpił.
— Zrobiłbym to samo — dorzucił — i gratuluję panu wzo-
rowej operacji. Dziwi mnie jednak, biorąc pod uwagę roz-
proszenie oddziałów, piorunujący efekt pańskiego działania.
— To nienawiść, panie pułkowniku. Święta nienawiść
pomnaża siły. Nadchodzą takie czasy, że z całym szacun-
kiem doradzałbym i panu zgromadzić jej pokaźny zapas.
Spojrzenia, które wymienili, świadczyły o tym, że dosko-
nale się rozumieją.
— Ilu ma pan ludzi, panie komendancie? — spytał Syl-
wiusz.
— Dwudziestu w stałym oddziale milicji, plus około
piętnastu ochotników. W sumie: trzydziestu pięciu, ze mną
— trzydziestu sześciu.
— Trzydziestu sześciu? Żadnych posiłków?
— A może mi pan pułkownik powiedzieć, skąd niby
miałbym wziąć posiłki? Może mi pan wyśle pluton swojej
106
prześwietnej kawalerii? Jesteśmy tu odcięci od świata, od
wszelkiej władzy, zdani wyłącznie na własne siły!
— Proszę się nie gniewać, komendancie — Sylwiusz po-
wiedział uspokajająco. — I potraktować moje niedowierza-
nie jako wyraz hołdu dla waszej odwagi. Możliwe, że zna-
czenie miała także jakość waszego uzbrojenia. Wspaniała
broń!
Mówiąc to, wskazał na karabiny — takie same, jak te,
które już widzieli, oraz na długą, zakrzywioną, podobną
bułatowi szablę.
Alraman uśmiechnął się.
— Kontrabanda, panie pułkowniku. Kiedy tylko zrozu-
mieliśmy, że z Miasta nie nadejdzie już żadna pomoc, od-
świeżyliśmy kontakty z karawanami kupców, które prze-
mierzają Pustynię Wschodnią, a wiosną przybywają na
drugą stronę gór, by zaopatrzyć się w wodę. Tak naprawdę,
nigdy nie zaprzestaliśmy z nimi handlu. Herbata, cukier, je-
dwab, bursztyn... Jego Wysokość przymykał na to oko. Pa-
nie świeć nad jego duszą...
Sylwiusz rzucił mu zdziwione spojrzenie.
— Skąd pan wie, komendancie, że Jego Wysokość nie
żyje?
— Po prostu, wiemy — odparł wymijająco Alraman.
I wrócił do poprzedniego wątku.
— Przełęcz Południowa jest zamknięta, o czym, zresztą,
sami się zapewne przekonaliście, panie pułkowniku (a Syl-
wiusz pomyślał, że komendant jest zdecydowanie dobrze
poinformowany), czekaliśmy więc, aż przełęcz Północna
stanie się przejezdna. Na szczęście, w tym roku odwilż
przyszła szybciej. Nasze koniki potrafią w górach dokony-
107
wać cudów, a szczęście nam sprzyjało. Kupcy przybyli na
spotkanie.
Sylwiusz miał ochotę go spytać, jak się na to spotkanie**
umówił z wędrownymi kupcami z drugiego końca pustyni,
ale się powstrzymał. Przez chwilę rozmawiali o czymś in-
nym. Biskup Van Beck wyraził wolę odprawienia mszy nie-
dzielnej w kościele św. Piotrowina. W oczach Alramana po- ¦
jawił się cień.
— Mszę, Wasza Ekscelencjo? Obawiam się, że nasz
mały kościółek będzie całkiem pusty. Pod nieobecność księ-
dza i ze względów bezpieczeństwa, które z pewnością
ksiądz biskup rozumie, nasz zakrystian ukrył wszystko, co
miało charakter sakralny. Wydaje mi się, że zabrano stamtąd
nawet dzwon z godłem księcia Ulika-Fryderyka V, po-
chodzący z czasów budowy kościoła. Jednakże, jeśli ksiądz
bardzo tego chce...
— Postarajcie się chociaż powiesić ten dzwon — powie-
dział biskup. — Resztę potrzebnych rzeczy mam w moich
jukach.
— Zrobię, co w mojej mocy, Wasza Ekscelencjo — za-
pewnił Alraman, ale najwyraźniej nie był tym zachwycony.
Rozmowę przerwał Abaj, który uważnie obserwował
niebo.
— Wiedziałem, że wróci! Ten ptak! — obwieścił trium-
falnie. — Jest dokładnie nad nami, panie pułkowniku!
Orzeł królewski kreślił na niebie kręgi, coraz mniejsze
w miarę, jak zniżał lot. Nie poruszał skrzydłami. Spektakl był
pełen godności i majestatu. Alraman wyjął zza pasa skórzaną
rękawicę i włożył ją na lewą rękę. Potem, uniósłszy do ust wi-
szący na szyi złoty gwizdek, wydobył z niego długi i ostry, nie-
108
mai nieznośny dla uszu dźwięk. Ptak opadł jak kamień i osiadł
na ręku Alramana, składając swe ogromne skrzydła i obrzu-
cając otaczających go ludzi dzikim spojrzeniem.
— Moje gratulacje, komendancie — powiedział Syl-
wiusz. — Jest pan właścicielem prawdziwego cudu. Wie-
działem, że nasi górale mają talent do oswajania zwierząt,
ale nie miałem pojęcia, że można oswoić orła królewskiego.
Naprawdę, szczerze gratuluję.
Z rozmysłem tak dobrał słowa i Alraman nie omieszkał na
nie zareagować. Jego złość była tak oczywista, że zrozumiał
to nawet jego koń, który zaczął wściekle grzebać kopytem.
— Panie pułkowniku — rzekł komendant głosem sma-
gającym niczym bicz — mimo szacunku, jaki jestem winien
pańskiej osobie i funkcjom, nadanym panu, podobnie jak
i mnie, przez zmarłego księcia, pozwolę sobie zauważyć, że
w tym, co pan powiedział, do przyjęcia jest tylko jedno
słowo. Tak, Draa jest cudem i dowodem na to, że istnieje
Bóg ceniący wielkość, szlachetność, odwagę i piękno. Co do
reszty, pułkowniku, to przed podbojem moi przodkowie
zażądaliby od pana satysfakcji z szablą w ręku. Po pierwsze,
Draa nie jest moją własnością. Draa nie należy do nikogo, bo
dotąd nie spotkał nikogo potężniejszego od siebie. Draa kró-
luje nad własnym królestwem i sieje postrach wśród nędz-
nych stworzeń. Nie udomawia się orła królewskiego, Bóg
nie pozwoliłby na taką nikczemność. Nie oswaja się orła
królewskiego, a na pewno nie można oswoić Draa, bo on by
na to nie pozwolił. Draa sam sobie wybiera przyjaciół i wro-
gów. Bycie jego przyjacielem to wielki zaszczyt i dumny je-
stem, że mnie to spotkało. Kiedy Draa przylatuje usiąść na
moim ręku, czyni to jako równy mi stanem i jako sojusznik.
109
I
I musi pan wiedzieć, pułkowniku, że to, co się tyczy Draa,
tyczy się także ludzi z Gór. Powiedział pan wyniośle „nasi
górale". Nie wolno już panu używać tego zaimka dzier-
żawczego. I mnie również nie wolno. To nie są moi górale.
Pełne prawo tak mówić miałby jedynie...
Przerwał gwałtownie, nie jak ktoś, kto zdał sobie sprawę,
że przebrał miarę, ale jakby w porę się pohamował, by nie
zdradzić sekretu. Przyjmując spokojnie tę lekcję, Sylwiusz
skinął mu przyjaźnie. Przez cały ten czas ptak nie spuszczał
z niego oczu. Alraman skłonił sztywno głowę.
— Żegnam, panie pułkowniku!
A zwracając się do biskupa, powiedział:
— Będzie ksiądz biskup miał swoją mszę!
Po czym spiął konia i odjechał galopem na północ, za nim
zaś popędzili jego dwaj kawalerzyści, którzy nie wypowie-
dzieli ani słowa.
— Do kroćset! Co za typ! — stwierdził Van Beck. —
Ale trzeba przyznać, Sylwiuszu, żeś go sprowokował. Co cię
ugryzło?
— To prawda — przyznał Pikkendorff — zrobiłem to
specjalnie i nie żałuję, że go wyprowadziłem z równowagi.
Jego czeczeńska krew zrobiła resztę. Teraz wszystko widzę
jaśniej i jedno jest pewne: ten Alraman nas nienawidzi.
Święta nienawiść, o której wspomniał w kontekście tej ban-
dy zabójców, odnosi się także do mnie, do ciebie, Osmon-
dzie, do nas wszystkich — całej naszej siódemki.
— Przecież nie daliśmy mu żadnego powodu...
— Ależ zastanów się, Osmondzie. Skąd pochodzimy?
Skąd przybyliśmy? Stamtąd. Z Miasta. Z Miasta, z którego
przybyły do nich te szakale w ludzkiej skórze, by zmasakro-
110
wać ich kobiety i dzieci. I być może jeszcze wrócą. Są tej sa-
mej rasy, co my. Możemy się spalić ze wstydu, ale to nasi
krajanie. Alraman nie widzi między nami żadnej różnicy.
A może raczej postanowił już jej nie dostrzegać.
— Faktycznie, nie przepełnia go chrześcijańskie miło-
sierdzie. Ten widok, tam, na polanie... Straszne. Sposób,
w jaki on i jego ludzie dokonali zemsty, te odrażające tortu-
ry, chyba jeszcze gorsze od tych, którymi splamili się tamci
nędznicy...
Jak zawsze, gdy czuł, że jego dusza się gubi, uniósł do
warg swój krzyż i ucałował go. Pikkendorff zwrócił uwagę
na ten gest.
— Co nie zmienia faktu, Wasza Ekscelencjo, że Alra-
man ma rację. Kto wie, może dziś, by przeżyć, trzeba odrzu-
cić chrześcijańskie miłosierdzie? Ci, którzy będą przy nim
obstawać, zginą. Alraman nie chce do nich należeć — ot,
co...
Zastanawiali się potem, czy zważywszy na zachowanie
Alramana, nie powinni przez kilka najbliższych dni zacho-
wać szczególnej ostrożności: rozstawić nocne warty w obo-
zowisku, rozciągnąć nieco kolumnę, by nie wpaść wszyscy
naraz w ewentualną zasadzkę, a może — przeciwnie — zbić
się w zwartą grupę i czuwać nieustannie z karabinem w garści.
Tancrede, Bazin du Bourg i kadet Venier byli za. Młodość
pchała ich do wojowniczych czynów. Abaj i Wasyl, jako
starsi, wykazywali większy sceptycyzm. Zadecydował Pik-
kendorff, stawiając na lojalność Alramana, bo nic, przy-
najmniej na razie, nie pozwalało w nią wątpić.
Gdy ponownie ruszali w drogę, Abaj przerwał milczenie.
— Ten ptak, panie pułkowniku...
111
— No, dobrze. Mów, co cię dręczy?
— Abaj długo przyglądał się ptakowi. Abaj umie pa-
trzeć. Abaj zauważył. Pod piórami, na prawej nodze, mtfi
przytroczony mieszek. Ten ptak przenosi wiadomości. Po
drugiej stronie gór są jacyś ludzie. Tam wczoraj ptak pole-
ciał i stamtąd dziś przyleciał.
— Kupcy — stwierdził Bazin du Bourg. — Alraman
mówił o kupcach. To pewnie jedna z karawan. Orzeł po-
służył im za posłańca, kiedy umawiali się na spotkanie.
Abaj tylko potrząsnął głową. Za to brygadier Wasyl wy-
rzucił z siebie potok słów. Jego oczy błyszczały z podniece-
nia, słowa potykały się o siebie wzajemnie.
— Kupcy? Co też pan chorąży opowiada? Jacy kupcy?
Czy pan chorąży zapomniał, że trzydzieści lat temu byłem
w oddziale kapitana Kostrowickiego podczas kampanii
przeciwko Czeczenom? Czy to kupców widzieliśmy wtedy
w szyku bojowym ze sztandarami na wietrze? Ach, nie ma-
cie pojęcia, jakim człowiekiem był kapitan! Ja, który go
znałem, dzieliłem z nim mesę i słuchałem jego opowieści na
biwaku, nawet przez chwilę nie mógłbym pomyśleć, że to
dla jakichś kupców wrócił tu sam jeden, by dać się zabić!
Dusił się z oburzenia. Nikt już zdawał się nie pamiętać, że
dzielny brygadier Wasyl prawdopodobnie widział tylko da-
lekie cienie, niejasne i trudne do rozpoznania sylwetki. Trzy-
dzieści lat później zmyślał i upiększał wspomnienia. Naiw-
ny kawalerzysta z oddziału Kostrowickiego dostał tam
dobrą szkołę. Pozostali patrzyli na niego z sympatią.
— Wiecie, Wasylu — powiedział poważnie Pikkendorff
— może i macie rację? Kostrowicki gardził kupcami. Dla
nich nie zrobiłby nawet kroku.
112
Brygadier zaczerwienił się ze szczęścia.
— Sam pan widzi, panie pułkowniku! Czeczeni! Posta-
wiłbym na to mój żołd!
— Nie ma już żołdu, Wasylu. Nasz generał-kwestor
Miasta nie pojechał z nami.
Rozległy się spontaniczne śmiechy. Pieniądze już się nie
liczyły. Niech żyje życie!
— No cóż, w takim razie postawiłbym... no, nie wiem...
o, mój tytoń i manierkę, że tam są Czeczeni!
— Zatrzymajcie swój tytoń, Wasylu. Po dwóch dniach
jazdy od Świętego Piotrowina, czyli w przyszły wtorek, do-
trzemy do Przełęczy Północnej — tej, o której mówił Alra-
man, i to wy, brygadierze, będziecie na czele naszego od-
działu. Wtedy się przekonamy. Mimo wszystko jednak...
I Sylwiusz przypomniał im, że historycznie rzecz biorąc,
żadna z tych hipotez nie wytrzymywała konfrontacji z rze-
czywistością. Podbijane od dawien dawna i ze zmiennym
szczęściem Góry, ostatecznie zostały spacyfikowane przed
dwustu pięćdziesięciu laty przez księcia Ulika-Fryderyka V.
Od tego czasu Czeczeni zasymilowali się z ludnością Mia-
sta, zachowując jedynie pewien rys etniczny i swoistą osten-
tację w ubiorze. Ich język był już martwy. Kiedy wybuchły
Zamieszki, studiowała go już tylko garstka niegroźnych ma-
rzycieli. Ostatni emir uciekł z setką swoich niereformowal-
nych zwolenników na drugą stronę Gór i pochłonęła ich pu-
stynia. Nikt ich już więcej nie widział...
Nieco później, jadąc strzemię w strzemię z biskupem,
Sylwiusz zwierzył się mu:
— Mimo wszystko, mam wątpliwości. Wydaje mi się, że
ostami komendant górskiej milicji, mianowany przez księcia
113
Welfa, nie nazywał się Alraman. Mam wrażenie, że to był
szanowany starzec, bez reszty oddany koronie, a nazywał
się... Słamin... nie, chyba Słaminow... Tak czy owak, nie*
Alraman. Zastanawiam się, kim jest Alraman?
Na pewno kimś, kto umiał się zachować. Nienawiść nie
wykluczała kurtuazji. Prawdziwy pan. Na godzinę przed za-
padnięciem nocy spotkali na drodze konnego milicjanta,
który czekał na nich, tak samo milczący jak jego towarzysze,
i gestem dał im do zrozumienia, by za nim jechali aż do
domu z wypalonej gliny, gdzie wszystko było gotowe na ich
przybycie. Ogień płonął w kominku, a obok leżał spory za-
pas drewna. Do niskich ścian były przytwierdzone służące
za łóżka ławy, przykryte narzutami z wełny jaka. Poza nimi
jedynym wyposażeniem był stół z nieheblowanych desek,
na których leżał świeżo upieczony chleb, połówka jagnięcia,
kosz leśnych grzybów, dzban z jogurtem, słój z konfiturą
z borówek, herbata, masło oraz list od Alramana, w którym
przepraszał za skromne przyjęcie i brak obsługi; przypusz-
cza jednak, że pan pułkownik, Jego Ekscelencja ksiądz bi-
skup oraz ich towarzysze na pewno wolą własne towarzy-
stwo niż gruboskórnych i mało rozmownych górali, którzy
tylko by im mogli zawadzać. W rzeczywistości — jak za-
uważył Sylwiusz — Alraman izolował ich. Dom nie miał
żadnego sąsiedztwa. Milicjant pokazał im znajdującą się
w pewnym oddaleniu studnię i stajnię dla koni z dobrze za-
opatrzonym żłobem, po czym odjechał galopem, zosta-
wiając ich samych.
Tak było przez trzy kolejne dni. Na godzinę przed zmro-
kiem nagle pojawiał się milicjant w brązowej bluzie i czapce
ze skórzanym daszkiem i prowadził ich bez słowa do podob-
114
nej, wiejskiej siedziby, którą właściciele opuścili na noc, zo-
stawiając pożywienie dla ludzi i koni. We dnie spotykali nie-
wiele osób, które zawsze były poza zasięgiem głosu. Potężni
mężczyźni w grubych, kolorowych kurtkach pozdrawiali ich
z daleka nieokreślonym, przyjaznym gestem, ale gdy Syl-
wiusz i jego towarzysze podjeżdżali bliżej, by porozmawiać,
tamci natychmiast się oddalali. Alraman musiał wydać sto-
sowne rozkazy, tworząc wokół nich coś w rodzaju kordonu
sanitarnego, którego autochtoni najwyraźniej nie mogli
przekraczać. Sylwiusz i reszta szybko do tego przywykli. To
jedynie umacniało ich dobrowolną samotność. Zastanawiali
się tylko, jaki był powód. Czasem jakieś dziewczęta, bar-
dziej ciekawskie lub nieposłuszne od innych, ociągały się
i odprowadzały ich wzrokiem, szybko jednak przywoływane
do porządku przez ojca, brata lub męża, a ich długie, różowe,
zielone lub fiołkowe spódnice mieniły się tęczowo i furko-
tały w biegu. Oni patrzyli za nimi, podziwiając smukłe syl-
wetki. Ich oczy cieszyły też góry, czarne, skaliste zbocza ze
złocistymi refleksami, na których wędrujące słońce wciąż od
nowa oświetlało wspaniały spektakl wielobarwnych mine-
rałów. Droga biegła tuż pod lasem między trawiastymi hala-
mi i wonnymi krzewami o ciemnozielonych liściach z wi-
docznymi śladami zębów jaków. Strumienie spadały ze
szczytów kaskadami, tworzącymi szmaragdowe jeziorka,
które wyrywały z ust chorążego Bazin du Bourga okrzyki
zachwytu, okraszone cytatem z Kostrowickiego: „Nic tak
nie cieszy oczu jak widok wesołej, jasnej koronki na smut-
nym i ciemnym tle...". Czasem droga biegła wzdłuż takiego
jeziorka otoczonego wierzbami i brzozami, zamieszkanymi
przez najróżniejsze ptactwo. Wtedy zatrzymywali się na
115
chwilę. Słuchali ptaków, nie widząc ich. Widział je tylko
Abaj, wbijając oczy w listowie i opisując je z zachwytem. Był
wśród nich pstry krętogłów o czarno-srebrzystych piórach,"
stary jak ziemia, kogut szetlandzki, równie maleńki jak
szkarłatny, tyran północny z białymi opaskami na ogonie
i skrzydłach, bąkojad czerwonodzioby, płochacz halny i inne,
równie zadziwiające okazy, które Abaj rozpoznawał, pod-
skakując z podniecenia. Wytrzeszczając na darmo łzawiące
z wysiłku oczy, którym te małe cudeńka uparcie umykały,
Tancrede spytał w końcu Abaj a, czy naprawdę je widzi, czy
też może są one tylko wytworem jego wyobraźni, podobnie
jak zbrojny oddział Czeczenów był owocem imaginacji
dzielnego Wasyla. Wszyscy roześmiali się bez złośliwości,
widząc urażoną minę brygadiera. Abaj uśmiechał się tajem-
niczo. I tak bytowali w innym świecie, podczas gdy ziemia
się kręciła, a czas płynął.
Trzeci wieczór był inny. Milicjant pojawił się jak zwykle
i zniknął tak samo punktualnie, wskazawszy im przeznaczo-
ny na nocleg dom. Tym razem wypowiedział jednak kilka
słów z chropowatym akcentem ludzi z Gór i poradził, żeby
byli ostrożni, nie precyzując jednak, o co chodzi, a tylko
groźnie wywracając oczami. Miejsce wydawało się spokoj-
ne. Kiedy weszli do środka, znajdowała się tam jeszcze
dziewczyna, dorzucająca drew do kominka, w którym do-
piero co rozpaliła ogień. Była wysoka i piękna i wszyscy za-
uważyli, że zdjęła z głowy zieloną chustę, pozwalając czar-
nym i lśniącym włosom swobodnie spływać na plecy. Zajęta
przygotowaniem domu, na pewno trochę zamarudziła i teraz
spieszyła się, by skończyć jak najszybciej i zostawić niepro-
szonych gości samych — tak jak jej kazano. Rzuciła okiem
116
dookoła, by się upewnić, że niczego nie brakuje, w milczeniu
zerknęła na siedmiu przybyłych, uśmiechając się lekko, gdy
jej spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem Tancrede'a,
i bez słowa wymknęła się na zewnątrz, zamykając za sobą
drzwi. Tancrede przylepił nos do wąskiego okienka, ale ona
była już daleko.
Z wielu drobnych szczegółów zorientowali się, że ten
dom, a przynajmniej czekające ich tam przyjęcie, różni się
od pozostałych. Takie same ławy, takie same okrycia z wełny
jaków, może tylko w nieco lepszym gatunku. Stół był jednak
nakryty białym obrusem i stał na nim wazon z wiosennymi
kwiatami. Był też dzban z jałowcówką i cynowe kubki, ład-
nie złożone serwetki, a nawet paczka tytoniu. Ułożone na
tacy obok kominka apetyczne baranie szaszłyki tylko cze-
kały, aż zajmie się nimi kucharz. Abaj wziął się za nie na-
tychmiast i wkrótce izba napełniła się przywracającym siły
zapachem grillowanego mięsa. Byli głodni. Byli spragnieni.
Czekając, aż Abaj poda do stołu (tym razem należało użyć ta-
kiego właśnie zwrotu, by oddać sprawiedliwość niespodzie-
wanej elegancji posiłku), poczęstowali się jałowcówką, która
okazała się doskonałej jakości i nie ustępowała tej ze stołu
zmarłego księcia. Tytoń pachniał miodem i pieprzem, bardzo
podobnie jak ten, którego zwykle używał Pikkendorff. Nabi-
jając fajkę, Sylwiusz rzucił mimochodem, że bardzo by się
zdziwił, gdyby to miłe przyjęcie zawdzięczali sympatii ko-
mendanta Alramana i że raczej jest ono prywatną inicjatywą
właścicieli tego domu. Tylko właściwie — dlaczego?
— Chyba umiem odpowiedzieć na to pytanie—rzekł bi-
skup, unosząc w górę jeden ze świeczników i oświetlając
ścianę nad nimi. — Spójrzcie...
117
Na ścianie z jasnej, wypalonej cegły, okopconej u góry
dymem z kominka, można było zauważyć znak, który nie
pozostawiał wątpliwości.
— Tu wisiał krzyż — ciągnął biskup — pewnie od wielu
lat, może nawet od wybudowania tego domu. Został zdjęty
całkiem niedawno.
— Może był cenny? — powiedział Sylwiusz. — Zabrali
go z sobą tam, gdzie spędzą noc. Jak wrócą, powieszą go na
miejsce.
— W takim wypadku zostawiliby gwoździki. Były ich
trzy. Widać dziurki. Nie, oni nie powieszą już tego krzyża.
Zabroniono im tego, więc wyjęli też gwoździe, żeby nie rzu-
cać na siebie podejrzeń. Krzyż schowali albo go im skonfi-
skowano. Pamiętasz, Sylwiuszu, te zdewastowane stacje dro-
gi krzyżowej? Ktoś w tym kraju wyraźnie poluje na krzyże.
— Alraman?
— Prawdopodobnie Alraman. A któż by inny? Mie-
szkańcy tego domu, a zwłaszcza ta dziewczyna, próbują nam
dać do zrozumienia, że są po naszej stronie, ale nie mogą
nam tego powiedzieć wprost.
— Więc już ich nie zobaczymy? — spytał porucznik Tan-
crede, który w duchu kontemplował wspomnienie uśmiechu
dziewczyny, niczym gwiazdę pośród ciemnej nocy.
— Nie sądzę — potwierdził Van Beck.
— Może nie powinniśmy kłaść się spać? — zapropono-
wał Tancrede.
— No cóż, jeśli pan chce, niech pan czuwa, poruczniku
— odparł Sylwiusz, posyłając mu przyjazne spojrzenie, ale
niech pan będzie ostrożny. Może to pułapka, zwykły pre-
tekst... :
118
— Będę ostrożny, panie pułkowniku.
Przez cały posiłek Tancrede siedział milczący, choć zaja-
dał z apetytem. Pozostali uszanowali jego odosobnienie. Ja-
gnięcina rozpływała się w ustach. Mówili niewiele, zajęci
delektowaniem się tą chwilą ciepłego braterstwa. Potem Syl-
wiusz dał sygnał do snu. Wszyscy wśliznęli się pod ciepłe
okrycia z wełny jaka i zdmuchnęli świece. Tancrede wybrał
ławę tuż przy drzwiach i położył się w ubraniu. Jego towa-
rzysze szybko zasnęli. Wasyl chrapał. Minęło trochę czasu.
W pewnej chwili biskup Van Beck jęknął przez sen. Wśród
niezrozumiałych słów dało się usłyszeć coś o „zabitym dzie-
ciaku". .. Pikkendorff kilkakrotnie przewrócił się z boku na
bok. Otworzył oczy w ciemności i mruknął: „Po co obciążać
się wspomnieniami, poruczniku?". Po czym ostatecznie za-
padł w sen. Polana żarzyły się jeszcze w kominku. Na tej
małej planecie z wypalonej cegły, której byli jedynymi
mieszkańcami, zapanował spokój. Tancrede bezszelestnie
otworzył drzwi i wyszedł, zamykając je za sobą. Spokój pa-
nował też w stajni. Nie było słychać nawet szurania koń-
skich kopyt. Oparty o zewnętrzną ścianę domu, zawinięty
w długi płaszcz, przygotował się na czekanie i był to jeden
z najpiękniejszych momentów w jego życiu, poryw miłości
i nadziei, jakiego nie doznał nigdy wcześniej. Księżyc zaba-
wiał się z chmurami, które gromadziły się coraz liczniej,
skracając coraz mniej liczne chwile bladej, nocnej poświaty.
Potem zasnuły całe niebo aż po horyzont, gasząc wszelkie
światło. Wtedy pojął, że jego oczekiwanie zaraz się skończy.
Na drodze poruszył się kamyk i stoczył ku domowi. Ci-
cho zaszeleściły nadepnięte gałązki. To były jedyne odgłosy
tej nocy. Ktoś szedł w ciemności, uważając, by nie zakłócić
119
ciszy. Przypomniawszy sobie, że pułkownik zalecił mu
ostrożność, Tancrede pożałował, że wyszedł bez broni. Po
chwili jednak wyrzucił sobie ten brak ufności. W końcu po-'
jawił się przed nim cień — dwie nagie stopy wyłaniające się
z długiego, czarnego płaszcza i bladość twarzy otoczona
kapturem. Strach okazał się niepotrzebny — Tancrede roz-
poznał dziewczynę, ona zaś podeszła jeszcze kilka kroków
i rzuciła mu się w ramiona. Poczuł jej zapach natychmiast,
gdy jązobaczył. Z całej jej postaci biła prosta woń lawendy.
— Tak się bałam, że nie poczekasz — powiedziała zdy-
szana. — Musiałam nadłożyć drogi. Wszędzie są patrole.
Nigdy nie wiadomo, kto się pęta po nocy.
— Skąd jesteś? Kim jesteś?
— Nie pytaj. Mogę ci tylko powiedzieć moje imię, ale
nie wolno ci go nikomu zdradzić. Nazywam się Natalia. Ale
nie stójmy tu. Chodź za mną.
Wzięła go za rękę i poprowadziła za dom, do małej przy-
budówki — komórki lub służbówki przyklejonej do jego
ściany. Weszli przez niskie drzwi do maleńkiej izby zasta-
wionej narzędziami rolniczymi i wiązkami chrustu, które
Natalia przestawiła w inne miejsce, odsłaniając drugie, jesz-
cze niższe drzwi, niemal dziurę w ścianie, przez którą prze-
ciskali się na czworakach. Tancrede'a uderzyła pewna myśl.
— Jeśli ktoś będzie cię szukał, to znajdzie — rzekł. —
Te drzwi są teraz całkiem odkryte.
— Boisz się?
— Tak. O ciebie.
— Więc się nie bój. Ktoś z powrotem ułoży te wiązki
chrustu aż pod sufit. Zresztą, sam zobacz (uchyliła drzwi,
które na nowo były zastawione), już to zrobiono.
120
— Kto?
— O to też nie pytaj. Nie mogę ci powiedzieć.
Izba była maleńka, belki sufitu znajdowały się na wyso-
kości głowy. Było gorąco, gdyż ściana schowka przylegała
do komina. Zaskakujący był jej wygląd — ściany okryte na-
rzutami, a podłoga baranimi skórami, które tworzyły coś na
kształt szerokiego łoża, zajmującego niemal całe pomiesz-
czenie. Zawieszona na ścianie mała lampka oliwna rozta-
czała łagodne światło. Był też krucyfiks, którego nie zdjęto
— zwykły, skromny, odpustowy krzyżyk, podobny tym,
które niegdyś sprzedawano w przykatedralnych sklepikach.
Tancrede obrzucił izbę spojrzeniem. Pomimo góralskiej pro-
stoty wnętrza i obecności krzyża, te rozłożone futra, których
przeznaczenie było aż nazbyt jasne, sprawiały, że kryjówka
nie przypominała pokoiku dla służby, ale raczej rodzaj ta-
jemnego miejsca schadzek. Natalia już się rozbierała. Po-
wiedziała: „Wiem, co myślisz, ale jesteś w błędzie. Przygo-
towałam to wszystko dla ciebie. Jutro nie będzie po tym
śladu. Chodź, muszę odejść przed świtem...".
Kiedy oboje byli już nadzy, przez chwilę stali naprzeciw
siebie, przyglądając się sobie wzajemnie, jak mężczyzna
i kobieta, którzy nigdy się nie widzieli, a morze wyrzuciło
ich na brzeg bezludnej wyspy, by połączyli się w miłosnym
akcie, będącym wyrazem rozpaczliwej nadziei. Tancrede
zauważył, że po policzku Natalii spłynęła łza, którą otarła
grzbietem dłoni i pokryła uśmiechem. Olśniewająca biel jej
skóry oszołomiła go bez reszty — nosiła ją wyniośle, ni-
czym zwycięską aureolę — i kiedy tak ją podziwiał, ona nie
spuszczała z niego wzroku. Natalia miała oczy zielone i wy-
krojone w kształt migdałów, z lekką, azjatycką zmarszczką
121
na powiekach, która pozbawia spojrzenie wszelkiego wystu-
diowanego wyrazu, pozostawiając w nim to, co istotne:
ukrytą prawdę. Oczy te pochodziły w prostej linii od pra-1*
dawnych białych plemion Azji. Na jej szyi wisiał maleńki
krzyżyk.
— A teraz — powiedziała — połóż się, proszę. Teraz ja
na ciebie popatrzę. Zamknij oczy i nie otwieraj. Obiecujesz?
— Obiecuję.
Po chwili milczenia spytał:
— Gdzie jesteś?
— Tuż obok ciebie. Nie ruszaj się.
— Co robisz?
— Już mówiłam. Patrzę na ciebie. Patrzę na to, na co mam
ochotę. Gdybyś otworzył oczy, nie miałabym odwagi. Nigdy
nie patrzyłam tak na mężczyznę. Nie! Nie otwieraj oczu! Nie
będę miała odwagi do ciebie mówić... To, co widzę, co jest
częścią ciebie... Bóg dał to każdemu mężczyźnie na ziemi.
Bóg jest taki lekkomyślny... Nie! Proszę, nie otwieraj oczu...
Jestem piękna, żywa, młoda, jestem tu, o kilka centymetrów
od ciebie, nie mam na sobie żadnego ubrania, tylko moje
własne ciało, i mówię, że to, na co patrzę, podziwiam z mi-
łością, i że właśnie z miłości...
Mówiła cicho, łagodnie. Powtarzała: „Z miłości... z mi-
łości. ..", niczym litanię, przy czym, klęcząc nad nim, deli-
katnie i lekko prowadziła jego dłoń, szepcząc: „Z miłości...
z miłości..."
— W imię miłości otwórz oczy — powiedziała.
Była jasnym słońcem i Tancrede zatonął w jej ośle-
piającym blasku.
Później, w nocy, spytał:
122
— Dlaczego przyszłaś?
— Mówiłam ci. Z miłości — powiedziała. — Kocham
cię.
— Przecież mnie nie znasz. Nigdy mnie nie widziałaś
i nie znasz mojego imienia. Nawet o nie nie spytałaś.
— Nie wyjawiaj mi go. Gdyby mnie przesłuchiwano
w sposób... (zawahała się) w sposób trudny do wytrzyma-
nia. .. Nie znając twego imienia, nie będę mogła go im zdra-
dzić. Nie będą wiedzieli, o którego z was chodziło, więc nic
nie zrobią. W przeciwnym razie...
Wzięła jego twarz w dłonie i spojrzała na niego czule.
— Nie zadawaj mi więcej pytań. Potrzebuję ciebie. Two-
jej miłości. Bo cię kocham.
On też powiedział, że ją kocha, że nigdy nie zapomni
szczęścia, jakie mu dała, że była ciałem z jego ciała i że jej
dusza zawładnęła jego własną, że nigdy już się nie rozstaną,
a on poprosi księdza biskupa, by o świcie połączył ich wę-
złem małżeńskim, apułkownika-majora, by to samo uczynił
na sposób cywilny, zgodnie z prawem Miasta, że za zgodą
pułkownika lub bez niej zostanie tu, by ją chronić, żyć z nią,
mieć z nią dzieci i kochać ją, kochać nade wszystko, bo ona
jest jedyną gwiazdą na jego niebie, bo Bóg stworzył ich obo-
je po to, by żyli w nadziei, a przede wszystkim dlatego, że
ona jest tak piękna, pięknem niemal świętym, że on może
tylko ją wielbić jako najcudowniejsze z Boskich stworzeń...
Słuchała go ze łzami w oczach, po czym pokręciła głową
przecząco.
— Nie możesz ze mną zostać. I nie pytaj, dlaczego. Zbyt
wiele rzeczy się zmienia i jeszcze się zmieni. Nie możesz.
Nie chcę.
123
— Więc zabiorę cię z sobą. Jutro ruszysz z nami. Znajdź
konia. Jeśli nie znajdziesz, będę szedł pieszo i nigdy się nie
rozstaniemy. "*
Cały promieniał, jak rozmarzone dziecko. Uśmiechnęła
się do niego.
— Rzeczywiście, nie byłabym wam ciężarem. Jeżdżę
konno jak mężczyzna, dobrze strzelam, rzucam nożem z dwu-
dziestu kroków i nie chybiam celu, nie boję się ani nocy, ani
dnia, znam się na zielarstwie, nie potrzebuję dużo snu, je-
stem wierna, wytrwała i nikt nie tknął nigdy nawet włosa na
mojej głowie, jeśli sama mu na to nie pozwoliłam. Umiem
też zachowywać się w taki sposób, że kocha mnie jeden męż-
czyzna, a pozostali nie czują zazdrości. Nikt przeze mnie nie
cierpi...
Olśniona dusza Tancrede'a kipiała od szczęścia.
— Widzisz, jakie to proste? — powiedział, biorąc ją
w ramiona.
Ona jednak odparła:
— Nie możesz mnie z sobą zabrać. Nie pojadę. Później
zrozumiesz, dlaczego. U kresu twej podróży pojmiesz i je-
śli nadal będziesz tego pragnął, wrócisz. Będę na ciebie
czekała.
Wiedział, że jej nie przekona i jeszcze raz się z nią kochał.
Potem nadeszła chwila rozstania. Gdzieś niedaleko zaśpie-
wał bąkojad czerwonodzioby, budząc swych braci i kuzy-
nów, którzy przyłączyli się do niego, ogłaszając nadejście
świtu. Wtedy ona zadała to zaskakujące pytanie:
— Masz pieniądze?
Zbity z tropu, machinalnie przeszukał kieszenie tuniki,
znajdując tam złotego ulika, co kiedyś było sporą sumą.
124
Zakłopotany spojrzał na monetę, nie bardzo wiedząc, co
z nią zrobić. ' ?
— Daj mi ją — powiedziała.
Zawstydzony, urażony, niemal ogłuszony, poczuł, że
w głowie świta mu pytanie, które z trudem wypłynęło mu na
usta.
— Chcesz, żebym ci zapłacił? Mam ci zapłacić za to
wszystko?
— Tak, właśnie tego chcę. Jesteś mi to winien. I nie rób
takiej miny. Posłuchaj. Byłam bardzo ostrożna, idąc tu, ale
ktoś i tak może się dowiedzieć. Wtedy pokażę tę monetę
tym, co mnie będą przesłuchiwali i powiem: „Ten, z którym
spędziłam noc, zapłacił mi za nią. Drogo, tyle, ile jestem
warta. Nie kocham go, jest dla mnie niczym, nawet go nie
znam. Przecież mnie znacie. Zapłacił mi".
— Ależ to nikczemne! — wykrzyknął. — Nie mogę się
na to zgodzić. Wszyscy będą tobą gardzili!
— Tak, będą mną gardzili. W Górach gardzi się prosty-
tutkami i poddaje się je chłoście, jeśli się zadają z cudzo-
ziemcami, ale się ich nie zabija, bo są złem koniecznym dla
tutejszych brutali, natomiast karze się niewierne żony i na-
dejdzie dzień, gdy sieje będzie kamienowało bez litości. Ja
ujdę z życiem. Dla ciebie.
— Ale nikt ci nie uwierzy! Natalio, spójrz na siebie...
Czy sądzisz, że przypominasz te kobiety, którym się płaci?
Ależ nie! Nie!
— Och, nie martw się, uwierzą mi...
Widząc, że on niemal traci zmysły, niepewny i targany
wątpliwościami, dodała:
— Jestem doskonałą aktorką.
125
— Ale jak długo będziesz mogła grać? Przyjdzie chwila,
że zażądają od ciebie, byś zagrała tę rolę naprawdę, żebyś
poszła do łóżka z mężczyzną, może nawet tutaj, w tej izbie!"•»
A ten mężczyzna ci za to zapłaci. Co wtedy zrobisz? Powiedz!
Uśmiechnęła się promiennie.
— Nie będzie go na mnie stać. Po prostu. Jeśli masz inne
złote monety, daj mi je, a ja im je pokażę, jaka jestem droga.
Wycenie się tak wysoko, że żaden z tych wieprzy nie będzie
mnie miał, nawet jeśli rzuci mi pod stopy wszystkie swoje
bogactwa. Będą zdychali z pożądania, ale u nas, w Górach,
prawo jest prawem — to prostytutki wyznaczają cenę. To
zadośćuczynienie za pogardę.
Potem dodała łagodniejszym tonem:
— Mężczyzno, którego kocham. Mężczyzno, którego
kocham tak bardzo. Ty, którego kocham ponad wszystko,
i którego Bóg Ojciec podarował mi na całe życie, na wiecz-
ność, nie rozpaczaj, błagam. Zabierz mnie ze sobą, zabierz
mnie w twoim sercu...
Otworzywszy niskie drzwiczki, bezszelestnie wymknęła
się na zewnątrz. Wiązki chrustu były już odsunięte. Na
wciąż jeszcze ciepłych i przesiąkniętych jej zapachem ple-
dach błyszczał mały, złoty krzyżyk, który miała na szyi.
Wziął go do ręki i wrócił do domu. Wyciągnięty w ciemno-
ści na swojej ławie, gdy jego towarzysze spali jeszcze w naj-
lepsze, leżał z otwartymi oczami, trzymając w złożonych
dłoniach krzyżyk. I tak zastał go świt.
Zbliżali się do Świętego Piotrowina. Teraz nie widywali
już nikogo — ani z bliska, ani z daleka, choć przecież, zgod-
nie z tym, co im mówiono, kraina, którą przemierzali tego
126
niedzielnego poranka, miała być bardziej ludna. Widzieli
skupiska domów, doskonale utrzymane pola pszenicy, dróż-
ka stała się szersza i zamieniła się w bitą drogę, ale domy
były opustoszałe, drzwi i okiennice zamknięte, z kominów
nie unosił się dym, a na drodze nie było żywego ducha.
— Atmosfera się zagęszcza — stwierdził Van Beck. —
Zaczynam się obawiać o moją mszę.
— Alraman nam ją obiecał — powiedział Sylwiusz. —
Kręcił nosem, ale obiecał. I dotrzyma słowa. Myślę, że za-
skoczy nas całkiem co innego.
Mimo wszystko, podjął pewne środki ostrożności —
zwiększył odległości między jeźdźcami, wszyscy trzymali
w ręku broń gotową do strzału, Abaj pojechał przodem, a po-
rucznik Tancrede został z tyłu jako ariergarda, o co zresztą
sam poprosił. Jechali tak bez żadnych przeszkód do około
dziesiątej. Pikkendorff, zdziwiony nieco nonszalanckim za-
chowaniem Tancrede'a, musiał kilkakrotnie wysyłać do nie-
go kadeta Veniera z rozkazem, by nie zostawał za bardzo
w tyle, gdyż porucznik zdawał się ociągać, często odwra-
cając, nasłuchując i obserwując okolicę. W końcu, spiąwszy
konia do galopu, Pikkendorff pojechał do niego osobiście,
by zażądać wyjaśnień.
— No, co się z panem dzieje, poruczniku?
— Ktoś może za nami jechać, panie pułkowniku. Moim
zadaniem jest to sprawdzić.
— Z jakim skutkiem?
— Nikogo nie ma, panie pułkowniku — odparł młody
człowiek z miną wielce nieszczęśliwą.
Sylwiusz spojrzał na niego współczująco.
-— Widziałem, jak pan wychodził tej nocy, Ryszardzie.
127
I widziałem, jak pan wrócił. Mam bardzo czujny sen. Gdzie
pan był? Z kim?
Tancrede milczał. ^
— Powinien pan brać przykład z naszego najmłodszego
towarzysza. Żadne wspomnienia nie turbują kadeta Veniera.
Kobiety przychodzą, odchodzą, a on szybko o nich zapomi-
na. Nie ma sensu oglądać się za siebie. Wspomnienia pana
nie dogonią.
— Nie chodzi o wspomnienia, panie pułkowniku.
— Więc o co?
— O nadzieję.
Ach, tak! Sylwiusz zamyślił się przez chwilę. Nadzieja
czepiała się ich kurczowo. Dla niego — Miriam, dla Osmon-
da Van Becka — Bóg, dla brygadiera Wąsy la — Czeczeni!
A teraz przyszła kolej na Ryszarda Tancrede'a. Ponieważ
podejrzewał, że Abaj myśli jedynie o tym, by odnaleźć swój
las, a romantyczny Bazin du Bourg wita każdy ranek, nie
kryjąc szczęścia z nowo odkrytego wiersza Wilhelma Ko-
strowickiego, wieczorem zaś kładzie się spać, żyjąc wy-
łącznie nadzieją na dzień następny, wolny od takich obcią-
żających uczuć pozostawał już tylko kadet Venier, silny
chłodną determinacją swoich szesnastu lat. Ale kto wie,
może i on miał w głowie jakąś ukrytą myśl?
— No dobrze, Ryszardzie, proszę za mną—powiedział,
klepiąc go po przyjacielsku w ramię. — Jesteśmy prawie na
miejscu.
Krzyknął „naprzód" i obaj pomknęli, by dołączyć do to-
warzyszy. Oddział był już razem. Na drodze czekali na nich
trzej milicjanci na małych, kudłatych koniach. Dwóch,
w tym jednego podoficera, nie znali, trzecim był ich wczo-
128
rajszy przewodnik. Podoficer z wrogą miną odezwał się
chropowatym głosem w ledwo zrozumiałym języku. Jeśli
i on pochodził z gór, to chyba z bardzo daleka.
— Na rozkaz komendant milicji Alraman, ja kazać wam
wczoraj powiedzieć, że macie uważać!
Oburzony arogancją tonu, Sylwiusz nie odpowiedział
osobiście i obarczył tym brygadiera Wasyla, który był temu
gburowi równy stopniem i energicznie zaczął od tego, że
panu pułkownikowi-majorowi należy się regulaminowe po-
witanie. Tamten zasalutował niedbale. Naciskany przez Wa-
syla, powtórzył powitanie kilkakrotnie, aż zyskało pra-
widłową formę. Podoficer pienił się z wściekłości. Miał
twarz puszczyka i małe, złe oczy. W końcu, nadal za pośred-
nictwem Wasyla, nawiązano dialog. Faktycznie, ten tu obec-
ny milicjant nakazał im (ale właściwie, jakim prawem?)
ostrożność, ale uczynił to tonem groźby, który nie spodobał
się panu pułkownikowi, a poza tym, nic z tego nie zrozumieli
i nie przejęli się specjalnie, bo przecież byli gośćmi —jak co
wieczór zresztą— komendanta Alramana, ponadto spali do-
skonale i nikt im nie przeszkadzał... Puszczyk żachnął się.
— Wy nie rozumieć! Nie rozumieć! Być ostrożni, zna-
czy nie widzieć nikogo.
Sylwiusz rzucił okiem na Tancrede'a, któremu krew
odpłynęła z twarzy, i postanowił wziąć sprawy w swoje ręce.
Przede wszystkim rozkazał trzem milicjantom zsiąść z koni
i stanąć przed nim w szeregu. To ich ostudziło.
— A zatem? — spytał Puszczyka, podkreślając pytanie
władczym ruchem brody.
— Nie widzieć nikogo, znaczy nikogo. A ktoś przyjść.
Dziewczyna...
129
Tym razem Sylwiusz unikał spojrzenia Tancrede'a. Paro-
diując podoficera, rzucił:
— Dziewczyna? Nie widzieć żadnej dziewczyny.
się pomylić. A może kłamać?
Potem, zwracając się do swych towarzyszy, spytał:
— Co to za typ? Czy on sądzi, że ma prawo zarzucać
nam kłamstwo?
Wszyscy zwarli szeregi, ostentacyjnie odbezpieczając
zamki karabinów.
Tamten zawahał się.
— To wy kłamać. Dziewczyna tam być. Kurwa. My ją
poszukać i znaleźć. Wtedy pan Alraman ją wy chłostać. Chło-
stać do krwi.
Sylwiusz zauważył mimochodem, że zmieniło się stano-
wisko Alramana. Z komendanta stał się „panem", którego to
tytułu nie używano w Mieście i na podległych mu terenach.
— A właśnie — zapytał — gdzie jest teraz komendant
Alraman?
— Pojechać w góry. Kazać mi dowodzić milicja. A wy...
— Dosyć! Brygadierze, niech pan powie temu podofice-
rowi, żeby mi zszedł z oczu. On i jego ludzie. Odjeżdżamy.
Do wsi Święty Piotrowin wjechali pełnym galopem.
Tamci jechali za nimi w odpowiedniej odległości, z bronią
na ramieniu, pozornie spokojni. Na posterunku milicji z bud-
ki strażniczej wyszło dwóch wartowników i podnieśli przed
nimi szlaban, nie salutując. Wieś ciągnęła się po obu stro-
nach jedynej drogi, wzdłuż której leżało z pięćdziesiąt do-
mów, równie opustoszałych i zamkniętych jak te, które wi-
dzieli rano, z tym że ich mieszkańcy musieli się stąd wynieść
całkiem niedawno. W kurnikach gdakały kury, w zagrodach
130
baraszkowały króliki, zwierzęta nie wyglądały na głodne
czy spragnione, a na pobliskich pastwiskach spokojnie
szczypało trawę kilka sztuk rogacizny. Wszystko wskazy-
wało na to, że ludzie musieli opuścić wieś tylko na ten jeden
dzień.
— Wypędzili ich — stwierdził biskup Van Beck. — Ale
niektórzy musieli się opierać. Spójrzcie.
„Pan" Arlaman z pewnością się nie patyczkował. Krną-
brnych usunięto siłą, potem splądrowano ich domy. Drzwi
i okiennice wyważono, meble połamano, ograbiono kurniki,
potłuczono szyby i statki, a nad każdym z kominków, na
okopconej ścianie, widoczny był ślad po usuniętym krzyżu.
Ale to była mniejszość. Naliczyli może z pół tuzina domów,
które przedstawiały taki żałosny widok. Kiedy przejeżdżali
przed siedzibą lokalnych władz — ostatnim budynkiem,
który wyglądał na jeszcze zamieszkany, wypadł stamtąd mi-
licjant i zerwał jakieś wywieszone na tablicy ogłoszenie,
z pewnością po to, by ukryć je przed ich ciekawskimi ocza-
mi, po czym zniknął w środku, zamykając za sobą drzwi. Na
balkonie nie wisiała żadna flaga, ale za żelaznymi kratami
okien czuło się obecność innych milicjantów.
— Urocze powitanie — zauważył Sylwiusz.
Kościół był naprzeciwko. Jak im powiedział Alraman,
„ze względów bezpieczeństwa" pozbawiono go (ukrywając)
wszystkiego, co miało charakter sakralny. Zrobiono nawet
więcej. Krzesła, klęczniki, ławki, stalle, fotel kapłana, a na-
wet cokoły rzeźb — wszystko znikło. Co ciekawe, na ka-
miennych płytach podłogi rozłożono chodniki z juty. Prze-
nosiny ołtarza musiały zostać zakłócone ich przybyciem, nie
było za to tabernakulum, świeczników ani retabulum; po
131
tym ostatnim zostały tylko haki, z których zwisały jakieś
drewniane drzazgi, dobitnie świadczące o tym, jak niechluj-
nie i arogancko została przeprowadzona cała operacja. Wśród**
lodowatych ścian, z których uciekła wszelka łaska, biskup
Van Beck zaczął szykować się do odprawienia nabożeństwa,
kazawszy przynieść ze swych podróżnych sakw to, co nazy-
wał „ołtarzem polowym", z rozłożonym na części krzyżem
biskupim na czele. Z małej, znajdującej się w głębi chóru
dzwonnicy zwisał pojedynczy sznur. Unosząc głowę, można
było zobaczyć dzwon i jego drewnianą ramę. Alraman do-
trzymał słowa. Ani śladu zakrystiana. Kadet Venier zaofia-
rował się go zastąpić. Zrobił to z ochotą, radośnie napinając
bicepsy. Zadzwonił. Dzwonił niezmordowanie. Biskup z mi-
trą na głowie i krzyżem w dłoni stanął w progu, otoczony
eskortą w czarnych płaszczach i białych rękawiczkach —jak
przystało na księcia Kościoła, który przybył z wizytacją i za-
mierza uroczyście wejść do świątyni. Oczywiście, nie oczeki-
wał nikogo, ale i tak, wbrew sobie, zwlekał. Dźwięk dzwonu
płynął ulicą, odbijał się od dachów, by uderzyć o góry i po-
wrócić zwielokrotnionym echem, które rozchodziło się po
polach, lasach, aż po najdalsze osady, po kres tej ziemi, docie-
rając może nawet do domów z palonej cegły, gdzie słyszały
go ukryte za okiennicami, przerażone kobiety i potajemnie
kreśliły znak krzyża. Kadet Venier dzwonił. Sylwiusz przy-
pomniał sobie dzwon katedralny, który on także rozkołysał na
próżno, bo żaden z mieszkańców Miasta nie wylazł ze swojej
nory w przededniu ich odjazdu, dawno, dawno temu...
— Oto niespodzianka, którą nam przygotował Alraman —
powiedział biskup Van Beck. — Wygrał. Nikt nie przyjdzie.
Ukryty bezpiecznie za oknem domu naprzeciwko mili-
132
cjant uśmiechał się złośliwie. Zdawało się, że nawet Bóg
stąd odszedł i biskup Van Beck szukał go z trudem, mobili-
zując resztki swej wiary, by w momencie konsekracji stanąć
przed Nim, nie popełniając świętokradztwa. Kiedy wzniósł
hostię w górę, Pikkendorff dał rozkaz „prezentuj broń". Hi-
storia zatoczyła koło. Wrócili do czasów pierwszych podbo-
jów, gdy msze odprawiano tylko dla walczących pułków
księcia Ulika-Fryderyka V, przebywających pośród wrogich
tubylców, których nawrócenie było jeszcze odległe, z tą tyl-
ko różnicą, że dziś to zdobywcy byli w odwrocie, było ich
tylko siedmiu i po dwustu pięćdziesięciu latach chrześci-
jaństwa dobra nowina odchodziła stąd razem z nimi. Wino-
rośl się nie przyjęła. Co było przyczyną? Zapewne miłosier-
dzie. .. „Wszechmogący Boże — pomyślał biskup w chwili,
gdy odchodził od ołtarza — czy taka była Twoja wola?
A może w ogóle już nie masz żadnej woli?".
Po mszy nie zwlekali już ani chwili i odjechali na północ.
W pewnej odległości od wioski, tuż obok samotnego
domu, jadący na przedzie kadet Venier zawrócił nagle konia
i podjechał do nich galopem.
— Trzy kobiety, panie pułkowniku — oznajmił flegma-
tycznie. — Trzy kobiety przywiązane do drzew. W dosyć
żałosnym stanie.
— Żyją?
— Tak sądzę. Słyszałem jęki.
Tancrede już spinał konia.
— Proszę zostać przy mnie, poruczniku — polecił Syl-
wiusz.
Potem wydał rozkaz, by zanim zbliżą się do domu, rozpo-
znać teren i wykluczyć jakiekolwiek niespodzianki. Zbędny
133
trud. Nie było nikogo poza tymi trzema nieszczęsnymi ko-
bietami, nagimi i przywiązanymi do trzech młodych brzóz
— brzuchem do pnia — za nogi i związane nad głową ręce.*
Ich ramiona i plecy nosiły liczne ślady bicza i wciąż jeszcze
krwawiły. Ta nikczemność dokonać się musiała całkiem
niedawno. Kaci bili mocno i wyglądało na to, że szczególnie
chętnie wyżywali się na delikatnej skórze najmłodszej z ko-
biet, której czarne włosy unurzane były we krwi. Tancrede,
ledwie żywy, z walącym sercem, pierwszy zeskoczył z ko-
nia. Opanował się jednak na tyle, by zrobić, co trzeba. Za-
czerpnąwszy wiadrem wody ze strumienia i wyciągnąwszy
z torby kawałek czystego płótna, zaczął bardzo delikatnie
obmywać rany dziewczyny, szepcząc przy tym uspokajające
słowa. Potem rozłożył na ziemi swój czarny płaszcz, nożem
przeciął więzy, wziął w ramiona białe ciało i niezwykle
ostrożnie złożył na futrzanym podbiciu. Zemdlona do tej
pory dziewczyna otworzyła oczy i spojrzała na niego. Po jej
policzkach spływały łzy, ale nie była to Natalia. Kiedy tak
leżała, wydawała się zupełnie nietknięta. Ci, którzy tak okrut-
nie ją biczowali, postarali się, by oszczędzić jej gołębie pier-
si, delikatny brzuch i ramiona oraz długie, smukłe nogi, ale
z pewnością nie uczynili tego z litości, lecz raczej po to, by
nie popsuć urody, z której niewątpliwie zamierzali jeszcze
skorzystać. Dwie pozostałe kobiety nie były aż tak ładne,
ciała miały nieco bardziej ociężałe, urodę bardziej wulgarną,
a więzy mniej staranne, ale ubiczowane zostały w ten sam
sposób — tylko od tyłu.
Ich domysły potwierdziły się natychmiast, gdy Sylwiusz
wysłał Wasyla do domu, by poszukał prześcieradeł lub
ubrań, którymi mogliby okryć te trzy kobiety i zasłonić ich
134
i
nagość, która teraz, gdy minęło napięcie związane z całą
akcją, stała się krępująca. W chwilę potem brygadier wy-
szedł z domu, mówiąc, że nie nazywa się Wasyl Clement,
wielki znawca tego rodzaju przybytków, jeśli to miejsce nie
jest burdelem, co od razu potwierdziła najstarsza z kobiet,
która już odzyskała mowę i szybko dochodziła do siebie.
Opowiedziała im, co się wydarzyło. Mniej więcej godzinę
wcześniej dom zajęła milicja pod dowództwem podoficera,
którym sądząc po opisie, musiał być Puszczyk. Krzyczeli, że
na rozkaz pana Alramana, szukają dziwki o imieniu Natalia,
by ją stosownie ukarać za noc spędzoną z cudzoziemcem.
Ponieważ nic nie wiedziała, zemścili się na niej i jej dwóch
dziewczynkach — Ricie, która ma grubą skórę, ale przede
wszystkim na delikatnej i cudownej małej Gonzalwinie,
którą rodzice dopiero co sprzedali, i której edukacji poświę-
cała całą swoją wiedzę, mając pewność, że zrobi z niej praw-
dziwe cacuszko, dzięki wrodzonym i niespotykanym zdol-
nościom tej dzieweczki. Uśmiechając się szpetnie, dodała,
że teraz, gdy te świntuchy ubiczowały tę ślicznotkę do woli,
będą się nią interesować jeszcze bardziej i drogo za nią
zapłacą, a ona podniesie jeszcze cenę. Słowa te boleśnie
przypomniały Tancrede'owi to, co mu na pożegnanie powie-
działa Natalia...
Uprzedzając pytania Tancrede'a o Natalię, Sylwiusz dał
mu znak, by milczał. Potem spojrzał na burdelmamę (na
imię jej było Stefa) z nieskrywaną pogardą.
— Nie znamy tej Natalii — oświadczył. — Kim ona
jest?
— To najsłynniejsza dziwka w Górach. W tym kraju nie
ma samca, który by o niej nie marzył. Z Alramanem włącz-
135
nie, który twierdzi, że ją miał. Przechwala się. Ona nie lubi
mężczyzn, którzy przybywają z drugiej strony gór, z kiesze-
niami pełnymi złota i okrutnymi ptakami na ręku. Czasem*
oddaje się za nic, ale tylko tym, których uważa za podobnych
sobie. Jest kapryśna i nieprzewidywalna.
— A ty? Znasz ją?
Owinięta w narzutę, która ukrywała rany na jej plecach,
Stefa udała, że zasłania jedną ze swych wielkich piersi, która
wysuwała się spod niedokładnie zasuniętych fałd materii.
Zrobiła zarozumiałą minę.
— Jak miała trzynaście lat, jakieś pięć lat temu, spędziła
tu kilka tygodni. Nauczyłam ją najważniejszych rzeczy. Po-
tem wyfrunęła z gniazdka.
Tym razem Tancrede uniósł dłoń, by jąspoliczkować, ale
Sylwiusz chwycił go za ramię.
— Nigdy jej więcej nie widziałam — dorzuciła Stefa
ostrożnie. — Nie wiem, gdzie jest. Nikt nie wie. Ma w całym
regionie przyjaciół, którzy by się dali dla niej zabić. Ale cza-
sy się zmieniły. Kto wie, co się z nią stanie?
Sylwiusz pojął, że burdelmama Stefa, gdyby tylko miała
okazję, zadenuncjowałaby Natalię bez wahania. Przyłapał
się na myśli, że bat był dla niej jedynie pieszczotą, a on sam
też by j ą chętnie wybatożył. Kadet Venier zdawał się podzie-
lać te uczucia, przyglądając się łakomie małej Gonzalwince,
która odzyskała przytomność. Co do Tancrede'a, to stał z ka-
mienną twarzą, pogrążony w myślach.
— Odjeżdżamy — zadecydował Pikkendorff. — Nic już
więcej nie możemy zrobić dla tych panienek. Do zobacze-
nia, ślicznotki. Prowadźcie się dobrze.
Przez twarz Stefy przeleciał błysk przerażenia.
136
— Przywiążcie nas z powrotem, panie pułkowniku. Przy-
wiążcie nas tak, jak żeście nas znaleźli. Jeśli tamci wrócą
i zobaczą, żeście się nami zajęli, żeście nas tknęli, znowu nas
obiją.
— No i co z tego? — rzucił porucznik Tancrede, z po-
nurą miną wsuwając stopę w strzemię. — W ten sposób po-
dwoicie swoją cenę!
— Zostawiam wam kadeta Veniera — uciął Sylwiusz.
— On się tym zajmie.
I zwracając się do kadeta, dorzucił:
— Proszę je dobrze związać, ale niech się pan pospieszy,
Stanisławie. Szkoda by pana było.
— Rozkaz, panie pułkowniku!
Promieniejąc z radości, kadet zabrał swoje stadko, naj-
pierw oddzielając od reszty boską Gonzalwinę, którą uhono-
rował tak, jak na to zasługiwała. Potem dosyć powierzchow-
nie obszedł się z Ritą. Stefa doczekała się tylko zwykłego
, ,Żegnaj". Zostawił ją w zdumieniu, natomiast wdzięczna Gon-
zalwina, ponownie przywiązana do drzewa, nuciła sobie
łagodnie z zamkniętymi oczami, a jej prawie pozbawione
owłosienia łono płonęło ze wzruszenia, gdy stukot kopyt ru-
maka ostatniego z siedmiu jeźdźców coraz bardziej cichł na
drodze wiodącej ku północy. W godzinę później, pędząc ni-
czym wiatr, kadet dołączył do swego oddziału. Nigdy więcej
o tym nie mówili. Tancrede cierpiał, całą duszą wyrywając
się do Natalii, od której z każdą chwilę się oddalał. Uśmie-
chając się gorzko, mówił sobie, że ziemia jest okrągła, więc
jadąc prosto przed siebie, w końcu się z nią połączy.
Do tej historii nie należy już opowieść o tym, że Natalia
powiła po kryjomu zdrowe dziecko, które było żywą kopią
137
Tancrede'a, a które Alraman pragnął zgładzić i na próżno
kazał szukać swoim patrolom milicjantów i lansjerów, którzy
przetrząsali cały region, nadziewając przy okazji na szable
pewną liczbę męskich niewiniątek. Dziecko to Natalia po kry-
jomu ochrzciła, a gdy stało się mężczyzną, własną ręką zabiło
starego Ałramana, oddając w ten sposób hołd wszystkim swo-
im krajanom. Ale to już całkiem inna historia...
IV
Kraina, przez którą jechali, z każdym dniem stawała się
dziksza. Ścieżka, figurująca na mapie pułkownika Pikken-
dorffa jako „Droga strategiczna nr 1", wspięła się pod górę,
zostawiając daleko w dole ostatnie zamieszkałe osady, stada
udomowionych jaków, a nawet czarnorogie barany, których
pasterze nie zaganiali aż tak wysoko. To było królestwo mu-
flonów, które z łatwością przeskakują potoki, i górskich
łasic, które wyłażąc ze swych nor, zawsze patrzą niespokoj-
nie w niebo, gdzie czyha na nie wróg. Skrzydlaty lud poja-
wiał się rzadko, a zwłaszcza ich rozświergotani przyjaciele,
którzy kiedyś witali ich o poranku, śpiewem odpłacając za
dziecięcy uśmiech. Nawet widniejący na sztandarach ksią-
żęcych orlik nie docierał aż tutaj. Słychać było tylko chrapli-
we pohukiwanie pójdźki i puchacza, które krzyczały na zmia-
nę z przerażenia, gdy na niebie pojawiał się, majestatycznie
kołując, orzeł królewski. Bo on wrócił. Draa, orzeł-władca,
szpieg i posłaniec Alramana, bardzo rzadko opuszczał swój
punkt obserwacyjny na niebie i Abaj orzekł z przejęciem, że
wkrótce coś się wydarzy. Wokół panował dziwny spokój.
Nawet milicja znikła im z oczu.
Wreszcie nadszedł dzień chwały dla brygadiera Wa-
syla. Zaczęło się nad potokiem, gdzie rozejrzawszy się
139
z uwagą, brygadier stwierdził uroczyście, że przechodził
tędy trzydzieści lat temu ze słynnym plutonem kapitana
Kostrowickiego i że nawet poili tu konie. Kiedy zwrócili*
mu uwagę na fakt, że przez trzydzieści lat okolica mogła się
zmienić i że tylko tego dnia mijali pięć czy sześć po-
dobnych potoków, obruszył się i zamilkł. W godzinę póź-
niej nie wytrzymał i wrócił do tematu. Tym razem cho-
dziło o skałę w kształcie klęczącej kobiety, którą „tak
właśnie określił kapitan Kostrowicki...". Niestety, mimo
rozpaczliwych wysiłków i grzebania w pamięci, bryga-
dier nie potrafił sobie dokładnie przypomnieć wiekopom-
nych słów, które padły wtedy z boskich ust sławetnego ka-
pitana. Bardzo ich to rozbawiło. To samo z grotą, do której
wejście znajdowało się niedaleko i gdzie ponoć Wasyl kie-
dyś biwakował.
— Wasylu — rzekł Sylwiusz —jak mamy ci uwierzyć?
Powinieneś nam o niej powiedzieć wcześniej, a nie wtedy,
gdy już na nią wleźliśmy. To zbyt łatwe.
— Zbyt łatwe, zbyt łatwe... — burknął brygadier. —
A gdybym panu powiedział, pułkowniku, że za mniej więcej
dwie i pół godziny dotrzemy do skrzyżowania z drogą, która
wiedzie do przełęczy?
Pikkendorff wzruszył ramionami.
— Wasylu! Przecież rano razem patrzyliśmy na mapę.
Widziałeś równie dobrze jak ja to skrzyżowanie, Przełęcz
Północną i drogę.
— Jasne, panie pułkowniku, ale czy na pańskiej mapie
jest także zaznaczony drogowskaz? Drewniany drogowskaz,
pomalowany na zielono, z tablicą, na której napisano: „Prze-
łęcz Północna 2% mili"?
140
— Nie — przyznał Sylwiusz — ale to dosyć logiczne
przypuszczenie.
Brygadier zrobił triumfującą minę gracza, który właśnie
rzuca na stół najmocniejszą kartę.
— A co pan powie, panie pułkowniku, jeśli na tym
drewnianym słupie, mniej więcej na wysokości trzech stóp,
ktoś wyciął nożem stopień i inicjały kapitana oraz numery
plutonu, szwadronu i pułku, a także datę naszego prze-
marszu? Zatrzymaliśmy się tam przed wspinaczką na po-
pas. Sam kapitan tak się zabawił nożem. Czy wtedy mi
uwierzycie?
Nagle dzień, który dotąd niczym się nie wyróżniał i któ-
rego nic nie zakłócało, poza stale krążącym nad ich gło-
wami orłem, nabrał sensu. Gdy tylko pozwoliła na to droga,
puścili konie galopem. Potem, gdy trzeba było zwolnić,
Wasyl niezmordowanie komentował wszystko, co widzie-
li — kolejny potok, osuwisko, mały zagajnik karłowa-
tych modrzewi, mech na skałach, jakby wyjmował to
wszystko ze swej pamięci, powtarzając bardzo pewnym
głosem: „Trzydzieści lat temu przechodziłem tędy, a kapi-
tan mówił...".
I tak dotarli do skrzyżowania. Wyraźna droga faktycznie
skręcała w prawo i wznosiła się zakosami ku przełęczy,
której kawałek było widać pomiędzy dwoma ośnieżonymi
szczytami.
— Co mówił kapitan, brygadierze? — spytał Sylwiusz.
Wasyl milczał, lustrując miejsce z ponurą miną. Nie było
żadnego drogowskazu. Pokazując palcem, wybełkotał:
— Tu stał, dokładnie tu, przysięgam, panie pułkowniku.
Był tu, naprawdę nie rozumiem...
141
i
Z pomocą pospieszył mu Abaj, dokładnie przyglądając
się ziemi.
— Złamany tuż przy podstawie — powiedział. I rzuciw^*
szy okiem dookoła, wykrzyknął: — A oto i on!
Wskazał na znajdujący się poniżej rów. Tam właśnie
wrzucono słup. Leżał w trawie, a świeży ślad po złamaniu
świadczył o tym, że zwalono go celowo i całkiem niedawno.
Był porośnięty mchem. Sylwiusz zdrapał go nożem, odkry-
wając napis, który odczytywał w miarę, jak pod palcami po-
jawiały się kolejne litery: „W. K. kap. 3/2/1 kaw. 10/VI/...
Wilhelm Kostrowicki, kapitan, 3. pluton 2. szwadronu 1.
pułku kawalerii, 10 czerwca... roku".
— Gratulacje, brygadierze — powiedział. — Jutro, gdy
będziemy pokonywali przełęcz, pójdziesz na czele kolumny.
Obiecałem. O, a to co?
Coś przyciągnęło jego uwagę. Ponownie zaczął zeskroby-
wać mech, odsłaniając kolejny napis: „W. K. kap. 7/VII/...
Żeg.". Ten sam charakter pisma, no i nie ulegało wątpliwo-
ści, że nikt z mieszkających w Górach analfabetów nie mógł
znać rzymskich cyfr. Musiał to napisać Kostrowicki, gdy
przechodził tędy drugi raz, dorzucając ten skrót „Żeg.",
oznaczający zapewne „Żegnajcie".
— Zdaje się, że mówiłeś Wasylu, że kapitan Kostrowic-
ki wrócił tu zaraz po waszym przybyciu do Miasta? Daty się
zgadzają. Był tu ponownie 7 lipca tego samego roku. Gdyby
potem zszedł z gór, pewnie zapisałby to na słupie trzeci raz.
Więc to tam musiał zniknąć...
Cała siódemka pogrążyła się w zadumie. Kołując cicho
w powietrzu, Draa zdawał się zacieśniać kręgi dokładnie nad
skrzyżowaniem dróg.
142
— Poszperaj w pamięci, brygadierze — podjął Syl-
wiusz. — Trzydzieści lat temu, 10 czerwca. Czy nad waszy-
mi głowami także krążył orzeł królewski?
Wasyl nie zamierzał nikogo oszukiwać.
— Nie — powiedział. — To niesamowite zwierzę! Na
pewno bym pamiętał.
— Cóż, może widział go twój kapitan, 7 lipca...
Potem, zwracając się do chorążego Bazin du Bourga, rzekł:
— Wydaje mi się... Przypomina pan sobie, kiedy po-
wstały te cztery wersy Kostrowickiego wygrawerowane na
kamieniu w miejskim ogrodzie? Oczywiście, zna je pan:
„Orzeł z niebios białości...".
To, co się stało po jego słowach, ukazuje wielkość chwili.
Każdy z nich znał wiersz, którego uczyły się na pamięć dzie-
ci we wszystkich szkołach Miasta. Razem wyrecytowali go
półgłosem. Brzmiał niczym modlitwa i właściwie nią był.
Poeci to posłańcy Boga.
Orzeł z niebios białości archanielskiej frunął
Wiąc wy podajcie mi ramię
Jak długo mają lampy kołysać się łuną?
Módlcie się módlcie się za mnie...*
— To jeden z jego najstarszych wierszy — rzekł Bazin
du Bourg. —Napisał go trzydzieści pięć lat temu. Dokładnie
7 lipca. Czy pan wie, że Kostrowicki urodził się 7 lipca? Dla-
tego to napisał. To była wizja jego śmierci...
* Guillaume Apollinaire, Wieczór, .Alkohole", tłum. Adam Ważyk.
143
Orzeł wzleciał ku szczytom. Dzień się chylił ku zachodo-
wi. Rozbili obóz. Potrawka z grzybów, cztery pieczone na
ogniu króliki, herbata, jałowcówka — to była ich kolacja."
Pikkendorff posadził towarzyszy zgodnie z protokołem —
biskupa po prawej, porucznika po lewej, a kadeta Veniera na
drugim końcu „stołu", dokładnie tak, jakby siedzieli w re-
prezentacyjnej jadalni gubernatora wojskowego. Rozmowa
zeszła na Kostrowickiego. Ten człowiek, który postanowił
zniknąć gdzieś na kresach Gór, niegdyś przemierzył cały
świat wzdłuż i wszerz. „Wielkie statki przepływają bez koń-
ca / Raz jeszcze zanurzam ręce w Oceanie*". Podczas poby-
tu w Konstantynopolu, na skutek przygody z pewną kobietą
— „Cyganka dobrze nas odgadła/ Noc nasze wspólne dni
przedziela.. ."** — sułtan zamknął go w cuchnącym lochu.
Gdy wyszedł na wolność, zemścił się, co Bazin du Bourg
przypomniał, recytując:
Rybo gnijąca spod Salonik...
Sfajdanej bździny jesteś synem
Z j ej rżnięcia w brzuchu narodzony ...***
Wszyscy bili brawo. Kolacja dobiegała końca. Jak kazał
protokół kolacji u wojskowego gubernatora, Sylwiusz wstał
* Guillaume Apollinaire, Żar, „Alkohole", tłum. Artur Miądzy-
rzecki.
** Guillaume Apollinaire, Cyganka, „Alkohole", tłum. Adam Wa-
żyk.
*** Guillaume Apollinaire, Odpowiedź Kozaków Zaporoskich suł-
tanowi w Konstantynopolu, tłum. Artur Międzyrzecki.
144
i zaproponował toast za zdrowie władcy. Zawahał się na mo-
ment, a w końcu wypowiedział imię księżniczki Miriam.
Miasto pogrążyło się w nicości, nikt nie wiedział, gdzie znaj-
duje się jego władczyni ani nawet, czy w ogóle żyje, pułki
znikły, ale cała siódemka strzeliła obcasami z wojskową pre-
cyzją oddającą zjednoczenie ich dusz, po czym każdy jed-
nym haustem wychylił cały kubek jałowcówki.
Leżąc pod namiotem, Wasyl obracał w ciężkiej głowie
różne wizje. Będąc tak blisko tego, na co czekał przez trzy-
dzieści lat, nie mógł zasnąć. Dręczyła go niecierpliwość.
Około trzeciej nad ranem, nie mogąc dłużej wytrzymać,
wstał i wyszedł, nie budząc nikogo. Pułkownik obiecał mu,
że pójdzie na czele, więc pójdzie — tylko odrobinę wcze-
śniej. Trzymając konia za uzdę, cicho się oddalił.
Rankiem, pierwszym, co ujrzeli, wychodząc z namiotów,
był Draa, kołujący wśród porannych mgieł, niczym zjawa.
Kierując ku ptakowi dłoń z wyciągniętymi palcami wska-
zującym i małym, Abaj wymamrotał jakieś ołmiackie zaklę-
cie, a potem dorzucił z posępną miną: „Celny strzał lepiej by
sprawę załatwił". Potem stwierdzili nieobecność Wasyla.
Na drodze wiodącej ku Przełęczy Północnej widoczne były
świeże ślady. Abaj dotknął je ręką, roztarł w palcach wil-
gotną od rosy ziemię i oświadczył: „Przed godziną". Szybko
wypili kawę i ruszyli drogą ku przełęczy. Abaj szedł na cze-
le, a Tancrede zamykał pochód. Słońce, skryte jeszcze za
szczytami, zapowiadało piękny dzień.
Nie można było zarzucić tutejszej milicji, że nie dba o utrzy-
manie dróg. Ta, którąjechali, była odpowiednio oczyszczona,
gdzieniegdzie opatrzona barierkami chroniącymi przed osu-
145
wiskami. Niektóre z drewnianych mostków, przerzuconych
nad niemożliwymi do przejścia w bród potokami, były spe-
cjalnie wzmocnione. Z wyjątkiem najwęższych przejść?*
mogło się tu minąć dwóch konnych, tam zaś, gdzie droga
biegła nad przepaścią, stały solidne balustrady na wypadek,
gdyby koń się potknął.
— To prawdziwa promenada — zauważył Sylwiusz.
— Promenada. I to często używana, panie pułkowniku
— powiedział Abaj, który jak zwykle z wysokości siodła
uważnie badał każdą piędź ziemi. — Jedni wchodzą, inni
schodzą, z objuczonymi mułami. Niektóre konie nie są pod-
kute, a przecież te milicyjne są.
Droga chwilami znikała wśród stert czarnych skał, między
które wciskała się i wiła niczym w labiryncie, pod wyma-
lowanymi zieloną farbą paskami. Zbyteczne oznakowanie.
Między skałami snuła się nić Ariadny w postaci końskich od-
chodów i nie sposób ich było nie zauważyć. Ta końska mierz-
wa bardzo zainteresowała Abaj a. Rozłożył jej kawałki na
dłoni i przyglądał się, potrząsając głową ze zrozumieniem.
— Obce konie — powiedział. — Nie te paskudne,
kudłate koniki...
— A co z brygadierem?
— Przejeżdżał tędy. Jakąś godzinę temu. Jeśli nadal je-
dzie tym tempem, musi być już blisko przełęczy.
— Więc się pospieszmy! — rzekł Pikkendorff, coraz
bardziej niespokojny.
Droga wspinała się na grzbiet góry zygzakami, ale jej po-
chylenie nie przekraczało końskich możliwości. Tu i tam
pojawiały się łachy śniegu. Widać już było tylko szczyty,
wychylające się spoza ostatnich barierek, oraz Draa, który
146
zdawał się wisieć nieruchomo na niesamowicie czystym nie-
bie. Orzeł krążył nad przełęczą. Nagle rozległ się odgłos wy-
strzału — pojedyncze, suche i potężne szczeknięcie, z lekka
tylko stłumione odległością, które nie było wystrzałem z ka-
rabinu. Do głowy przyszły im milicyjne strzelby i z nadzieją
czekali na ripostę, która jednak nie nadeszła. Tam, wysoko,
karabin Wasyla milczał uparcie.
Tym razem użyli ostróg, popędzając konie do szybkiego
truchtu, pokonując ostatnie zakręty drogi. Kamienie ucie-
kały spod kopyt i rumaki głośno parskały i chrapały. Mi-
nąwszy ostatai zakręt, znaleźli się na płaskowyżu, który wzno-
sił się łagodnie ku szczytom, stojącym jeden przy drugim,
niczym ubrani na biało wartownicy. Zachwycające piękno
tego miejsca nie zrobiło na Pikkendorffie żadnego wrażenia.
Dla niego był to jedynie rozległy teren, niepokojąco wygod-
ny dla ewentualnych działań kawalerii. Cały pułk mógłby tu
swobodnie rozwinąć szyk i zmieść ich mały oddział z po-
wierzchni ziemi. Pułkownik uważnie zlustrował przez lor-
netkę okolice przełęczy, szacując odległość od niej na około
pięć minut galopu. Na horyzoncie nie było żywego ducha.
Niczego, co by pozwalało sądzić, że czeka tam na nich jakiś
większy oddział. Przy grupie powyżej dziesięciu kawalerzy-
stów, taka cisza jest po prostu niemożliwa. Zawsze znajdzie
się koń, który parsknie lub grzebnie kopytem, pochwa sza-
bli, która szczęknie o strzemię, nie licząc odrażających okrzy-
ków ptaszysk rzucających się na świeże końskie łajno. Jeźdź-
cy na próżno nastawiali ucha — w doskonale czyste powie-
trze nie wdzierał się żaden dźwięk. Sylwiusz rozważał
wszystkie za i przeciw. Jeśli naprzeciwko nich nie ma niko-
go, oczywiście, nie ponoszą żadnego ryzyka. Jeśli jednak
147
wjadą na płaskowyż i zostaną zaatakowani przez liczniejszy
oddział, korzystający z lekkiego nachylenia stoku i prędko-
ści, jakiej nabiorą niosące go rumaki, szybko zostaną otoczę^
ni i żaden z ich szóstki nie ujdzie stąd z życiem.
Kiedy nad tym rozmyślał, nagle zza wzniesienia terenu
znajdującego się nieco przed przełęczą wyłonił się koń
pędzący prosto na nich. Odruchowo unieśli karabiny, ale
opuścili je natychmiast. Koń był bez jeźdźca. Spłoszony obi-
jającymi się pustymi strzemionami, podskakiwał gwałtow-
nie i rzucał się we wszystkie strony. Był to koń Wasyla. Abaj
wezwał zwierzę po imieniu i roztrzęsiony rumak uspokoił
się. Pikkendorff już się nie wahał.
— Szarża długim frontem! — zakomenderował. — Od-
ległość między końmi pięćdziesiąt stóp. Karabin gotowy do
strzału. Kierunek: tam, skąd przybiegł koń. Tam znajdziemy
Wasyla. W razie kontrataku, niech Bóg ma nas w opiece.
Jego Ekscelencja Van Beck udziela wam rozgrzeszenia.
Nie wypuszczając pistoletu z prawej dłoni, biskup
pobłogosławił nim towarzyszy.
— Naprzód! — krzyknął Pikkendorff.
To był wspaniały galop. Przygięci do końskich szyi, by
nie wystawiać się na ogień nieprzyjaciela, jak każe abecadło
kawalerii, lecieli niczym meteory, kopyta ich rumaków od-
rywały kawały ziemi i uderzając o nią, wzbudzały tętent,
jakby przez płaskowyż pędził cały szwadron. Rozwijali szyk
jak na ćwiczeniach, tworząc nieskazitelną linię ataku, z któ-
rej żaden koń nie wysunął się nawet o pół pyska, co było tym
łatwiejsze, że z naprzeciwka nikt nie kontratakował. Nieco
wyżej, tuż przed przełęczą, płaskowyż zwężał się. Teraz wy-
starczyło już tylko pokonać to niewielkie wzniesienie, zza
148
którego wypadł koń Wasyla, nim do nich dołączył. I tam, jak
przewidział Pikkendorff, znaleźli brygadiera, leżącego w ka-
łuży krwi. Zabójca zostawił karabin, który leżał obok trupa.
Słyszeli tylko jeden wystrzał i to właśnie on powalił Wasy-
la: dziura w brzuchu, nieco po prawej stronie, tuż nad pa-
skiem. Ale to nie on go zabił. Zastosowano inne metody. Roz-
cięte od ucha do ucha, prawdopodobnie za pomocą brzytwy
gardło, rozwarte było szeroko, ukazując chrząstki krtani,
skąpane w różowych bąblach krwi. Tak zakończyło się trzy-
dzieści lat pełnych nadziei i oczekiwania. Marzenie o nie-
znanym, które ten nieszczęśnik tyle razy sobie wyobrażał i do
którego wreszcie się zbliżył, znalazło finał w potwornym
i nikczemnym morderstwie. Czeczeni nie istnieli, a raczej, je-
śli nawet istnieli, to byli jedynie karykaturą i krzywym odbi-
ciem jego marzenia. Biskup Van Beck zamknął mu oczy.
Brygadier Wasyl Clement ze szwadronu zwiadowców
pułku kawalerii książęcej pochowany został tam, gdzie go
znaleziono. Grób kopali wszyscy, zmieniając się co chwila,
ryjąc twardą ziemię zwykłą łopatą, którą Abaj miał w ju-
kach. Sylwiusz zdjął mu jedynie stalową bransoletę z imie-
niem, nazwiskiem i numerem jednostki. Do tuniki miał przy-
pięte trzy zbroczone krwią odznaczenia, w tym to, z którego
był najbardziej dumny — medal honorowy księcia Ulika-
-Fryderyka XI ze srebrną baretką, na której można było prze-
czytać „Czeczeni" oraz datę pierwszej kampanii. Wkrótce
spoczął w ziemi, okryty czarnym płaszczem, z dłońmi zło-
żonymi na rękojeści szabli. Po absolucji, którą biskup skró-
cił jak tylko się dało (stojąca na baczność szóstka stanowiła
doskonały cel), Bazin du Bourg wyrecytował z pamięci dwa
tajemnicze wersy, które kiedyś usłyszeli z ust brygadiera:
149
Rzekłem sobie: Wilhelmie, ruszać w drogę pora!
A Czeczenów okrutnych zbliżała się sfora...
A jednak trudno o coś mniej poetycznego od wykrwawio-
nego ciała, zaszlachtowanego jak wieprzek w rzeźni. Nim
•biskup zamknął oczy brygadiera, każdy z jeźdźców mógł zo-
baczyć, że maluje się w nich rozpacz kogoś, kto się pomylił.
* Bez wątpienia w chwili, gdy do jego twarzy zbliżała się klin-
ga mordercy i gdy przecinała mu gardło, brygadier zrozu-
miał, że wraz z jego śmiercią niosła ona śmierć jego nadziei.
Na progu wieczności można wreszcie poddać się rozpaczy.
Czy pomyślał o Kostrowickim? Miał czas zadać sobie pyta-
nie, czyjego uwielbiany, chodzący z głową w chmurach kapi-
tan też go oszukał? Wybrańcy bogów, poeci, kłamią, co może
być groźne, ale oni okłamują przede wszystkim siebie. Być
może podobnie czynią księża i papież, i kardynałowie, i rabi-
ni, i pastorzy, i brodaci popi, i patriarchowie, i prorocy, i refor-
matorzy, którzy bez tego pewnie zanudziliby się na długiej
drodze życia...
Dopiero w tym momencie Sylwiusza uderzyło niesamo-
wite dzikie i doskonałe piękno tego miejsca. Dwa bliźniacze
szczyty obejmowały z dwóch stron Przełęcz Północną, ni-
czym dwie wieże przyodziane w białą śnieżno-lodową zbro-
ję, wypolerowaną przez wiatry i lśniącą w słońcu jak lustro.
Porośnięty zielonym mchem płaskowyż przypominał ocean,
z którego wynurzały się magiczne wyspy pojedynczych,
czarnych skał. Wszystko to lodowato czyste, jak oziębła
dziewica, nieczuła na ciepło życia. Sylwiusz przyłapał się na
myśli, że być może brygadier Wasyl, pochowany pośród
tego mroźnego majestatu, nie zginął na próżno. Czy Bóg ist-
nieje, czy nie, dusza zmarłego chrześcijanina promieniuje
ciepłem i właśnie dlatego, dzięki pochowanym od tylu wie-
ków w ziemi miliardom ciał, kraje chrześcijańskie mają
w sobie tyle łagodności, niezależnie od surowości przyrody.
Wasyl i jego kapitan — obaj zginęli na Przełęczy Północ-
nej... Dwie dusze wiosny nie czynią, ale kiedy o tym myślał,
pejzaż stawał sięjakby mniej przytłaczający. Pułkownikowi
przypomniał się wierszyk Kostrowickiego, który młodzi,
romantyczni i podochoceni żołnierze recytowali niegdyś
w mesie kawalerii:
Anioły anioły w niebie
Jeden z mundurze huzarskim
Jeden w fartuchu kucharskim
A inni śpiewają*
Abąj podszedł do niego, pociągnął go dyskretnie za rę-
kaw i szepnął do ucha:
— Niech się pan nie odwraca, panie pułkowniku. Ktoś
nas obserwuje z ukrycia. Ale Abaj go zauważył. Abąj się
tym zajmie. Proszę mi pozwolić.
— Nikt się nie rusza z miejsca, poza Abajem — mruknął
Sylwiusz półgębkiem.
Wszyscy zastygli w postawie na baczność, stojąc rów-
nym szeregiem nad grobem, jak czyni wojsko, pragnąc
uczcić kogoś minutą ciszy. Abaj, udając, że idzie się zająć
końmi, niespodziewanie wystrzelił, celując w prawie niewi-
I
* Guillaume Apollinaire, Biały śnieg, „Alkohole", tłum, Adam Wa-
żyk.
151
doczną zza skały głowę. Dwie postacie rzuciły się w stronę
przełęczy, gdzie znikły. Sylwiusz rozpoznał brązowy mun-
dur milicji. *
— Trafiony! — krzyknął Abaj.
Pobiegłszy do skały, obszedł ją i w chwilę potem pojawił
się, ciągnąc za nogi świeżego trupa, niczym worek kartofli.
Głowa mężczyzny obijała się o nierówności terenu. Była to
mała, okrągła, pozbawiona szyi głowa, z dziurą dokładnie na
środku czoła. Puszczyk. Sylwiusz z obrzydzeniem odwrócił
go kopniakiem na brzuch, by nie patrzeć na jego twarz.
— Biedny Wasyl — powiedział. — Kiedy pomyślę, że
narzędziem jego przeznaczenia było to indywiduum, ten zły,
nienawistny łajdak... Czeczen! Jednak nie taki, na jakiego
zasługiwał. Ale został pomszczony. I jego kapitan także.
Sądząc po siwych włosach twojej ofiary, Abaju, mógł on
równie dobrze trzydzieści lat temu zabić Kostrowickiego. Ta
nienawiść przybyła do nas z daleka. I będzie istnieć bardzo
długo. Jest owocem stworzenia... O, macie go! Przyleciał po
nowiny!
Orzeł szybował pod wiatr na niewielkiej wysokości, pra-
wie nieruchomy, niczym symbol heraldyczny na niewidzial-
nym portalu.
— Cóż, chodźmy zobaczyć, co jest na górze — powie-
dział Sylwiusz.
Z tą samą ostrożnością, co poprzednio, trzymając konie
za uzdę, przeszli ostatnie tysiąc stóp dzielące ich od prze-
łęczy. Siedząc w siodle, byliby zbyt widoczni. Droga wspi-
nała się prosto, łagodnie, aż do linii podziału, gdzie rysowało
się drugie zbocze, a potem zaczynała schodzić ku dolinie.
Zgodnie z prawami optyki, im bardziej zbliżali się do prze-
152
łęczy, tym bardziej byli odsłonięci. Sylwiusz poszukał ocza-
mi dogodnego i bezpiecznego punktu obserwacyjnego i zna-
lazł go pod postacią małego, zrujnowanego fortu, Bóg wie,
jak starego, skoro nawet nie figurował na mapie. Zostawi-
wszy konie pod opieką Abaja na wypadek konieczności po-
spiesznego odwrotu, podeszli gęsiego do czegoś w rodzaju
małej reduty w kształcie litery V, wzniesionej na występie
skalnym, zawieszonym ponad krainą leżącą po drugiej stro-
nie gór. Tu kiedyś zatrzymali się najeźdźcy. Dalej rozciągał
się mało znany świat dalekich pustyń i oaz, lśniących jezio-
rek otoczonych palmami, dzikich rzek znikających nagle
i niespodziewanie wśród piasków, bagien pełnych olbrzy-
mich zwierząt tarzających się całymi stadami w błocie. A je-
szcze dalej, pod rozjarzonym słońcem, żyły miliony nagich
ludzi, poddanych okrutnych królów, rządzących nimi wedle
własnego widzimisię...
Ponieważ balustrada reduty wykruszyła się niemal do
połowy wysokości, wejście na górę było istną wspinaczką.
Od równiny nadciągał odgłos złożony z tysiąca niewyraź-
nych szmerów, będących oznaką życia, wśród których moż-
na było niekiedy rozróżnić głosy ludzkie, rżenie koni czy
stukot kół wozu. W końcu pojawiła sięjakaś samotna blanka
w resztce muru, za którą Sylwiusz mógł stanąć i swobodnie
obserwować pejzaż — od podnóża gór aż po horyzont.
Gwizdnął ze zdziwienia i przyłożył do oczu lornetkę. Pusty-
nia była pokryta namiotami — niskimi namiotami koczow-
ników, stożkowatymi wojowników, brązowymi i barwnymi,
ciągnącymi się w nieskończoność. Nad niektórymi łopotały
zielone proporce, wskazujące obecność wodza. Między na-
miotami pędziły chmury piasku, sygnalizujące, że właśnie
153
przejechał tamtędy jakiś oddział. Całość tchnęła porządkiem.
To wielkie, płócienne miasto zdawało się być podzielone na
dzielnice, należące zapewne do poszczególnych plemionf
klanów, pułków i było oczywiste, że obozuje tu nie tylko
wojsko, ale też cały lud, z kobietami i dziećmi włącznie,
ubranymi w powłóczyste, kolorowe suknie i wydającymi
ostre okrzyki, których wysoki ton rozdzierał powietrze, do-
cierając aż do fortu. W pewnym oddaleniu, na obrzeżach
obozu, w żółtej i przerzedzonej trawie pasły się setki wierz-
chowców pilnowane przez uzbrojonych jeźdźców — konie,
muły, osły, dromadery, azjatyckie dwugarbne wielbłądy i woły
pociągowe o zakręconych rogach, a także trzoda hodowlana:
krowy, owce i kozy, pilnowane przez dziesięcioletnich pa-
stuszków. Jeszcze dalej, na tyłach obozu, stali nadzy męż-
czyźni o skórze czarnej jak agat, dzierżący w rękach włócz-
nie i skórzane tarcze. Ci biwakowali pod gołym niebem
i Sylwiusz przypomniał sobie, że niegdyś, w szkole gierm-
ków, na lekcjach historii starożytnej uczył się, że wojowni-
cze ludy z drugiej strony Gór prowadziły z sobą do boju
afrykańskich pomocników, którym w udziale przypadały
najgorsze zadania i których poświęcano bez cienia litości.
Sylwiusz dostrzegł także na obu skrzydłach jakieś pięćdzie-
siąt dział z zaprzęgami i skrzyniami na amunicję, które żywo
go zainteresowały. Osłupiały ze zdumienia, rozpoznał w nich
najnowszy model zagranicznych armat, a między nimi —
cud nad cudy — nowiutki karabin maszynowy z korbą, który
kosztował fortunę i którym poszczycić się mogło bardzo nie-
wiele armii na całym świecie. W końcu, usunąwszy z lornet-
ki to niesamowite zbiorowisko ludzi i broni, skupił spojrze-
nie na pierwszej linii namiotów, wyraźnie bogatszych od
154
pozostałych, z łopocącymi na wietrze proporcami. Na progu
największego z nich, okrytego mieniącymi się dywanami, ob-
radowały postacie w jedwabnych turbanach, siedzące wokół
białobrodego starca, którego szabla leżała przed nim na aksa-
mitnej poduszce i który wyglądał na dowódcę tej armii.
W siedzącym po jego prawicy mężczyźnie Sylwiusz roz-
poznał komendanta Siergieja Alramana. Trzydziestka jego
milicjantów trzymała wartę honorową wokół namiotu. „Przy-
najmniej brakuje mu Puszczyka, zawsze to coś!"—pomyślał
z gorzką satysfakcją. Potem podał lornetkę Tancrede'owi.
— Boże wielki! — wykrzyknął porucznik. — Czeczeni!
Ale ilu ich jest, panie pułkowniku? Skąd się tu wzięli? I co tu
robią?
— Tak, Czeczeni — przyznał Pikkendorff. — Sądziliś-
my, żeśmy ich wymietli z historii, a oto historia zatacza koło.
Korzystając z tego, co się u nas dzieje, Alraman musiał się
ogłosić emirem terenów po obu stronach Gór. Chyba, że jest
nim ten stary brodacz z bułatem... Tak czy owak, nie są
sami. Stanowią może jedną setną wszystkich, których tu wi-
dzimy. Pozostali zaś...
Byli tu przybysze z głębi dwóch kontynentów: Turkmeni,
Osetyńcy, Wahalisi, Trypolitańczycy, Azerowie, Sandżako-
wie, Wadimusaci, Wahabici, Haszemici, Turkopole, Tadema-
ici, Nadżerowie, Rifeńczycy, Szambasi, Dżazerianie, Ana-
bianie, Kałmucy, Kazachowie, Tatarzy, Jakuci, Karłanie,
Damasceńczycy, Hedżazi, Daglarowie, Stambułowie, Hus-
sejnici, Palestyńczycy, Abbasydzi, Karmaci, Sananie, Pa-
czanie, Keofreni oraz czarnoskóre plemiona, które Czeczeni
sobie podporządkowali: Bambaraowie, Niloci, Jurubasi, Uolo-
fi, Suahili, Malenkesi, Etiopczycy, Issasi, Koptowie, Tubusi,
155
Futasi, Goreańczycy i inne, u których sczezło wielu wy-
słanych przez biskupów Miasta misjonarzy; żyli tam w ubó-
stwie, cierpieli i umierali, niestrudzenie głosząc miłość*
i miłosierdzie...
— Co o tym myślisz, Osmondzie? — spytał Sylwiusz.
Biskup przyłożył do oczu lornetkę i spokojnie przyjrzał
się tłumowi.
— Myślę, że Boża wola zmieniła obóz — powiedział. —
Rozgrywka staje się interesująca. A tak nawiasem mówiąc,
tam, na dole, coś się zaczyna dziać. Zdaje się, pułkowniku,
że pora się zbierać. I to szybko.
Faktycznie, wśród milicjantów Alramana wszczął się
ruch. Z pewnością otrzymał on przywilej maszerowania na
przedzie wojska mającego odbić Góry. Wpakowano broda-
cza na konia. Potrząsnął bułatem, kręcąc nad turbanem sza-
lonego młynka, co wzbudziło długi, wojenny okrzyk, który
rozchodził się niczym fala, podejmowany przez kolejne
plemiona, aż po biwaki nagich mężczyzn, którzy natych-
miast wprawili się w dziwaczny trans, podrygując konwul-
syjnie. W ciszy, która nastąpiła zaraz potem, rozbrzmiał
świdrująco ostry dźwięk, od którego mogły popękać bę-
benki w uszach. Sylwiusz rozpoznał gwizdek Alramana.
Orzeł, który ciągle nad nimi krążył, teraz przestał kołować
i wzleciał ku niebu.
— Niech ktoś zdejmie wreszcie to ptaszysko! Kadecie
Venier, pora, żeby pan dowiódł, że jest pan strzelcem wy-
borowym!
Ptak dostał dwie kule. Po pierwszej zatrzepotał skrzy-
dłami, wydając rozpaczliwe krzyki. Po drugiej, spadł jak ka-
mień i grzmotnął o ziemię tuż przed Alramanem. Sylwiusz
156
wychylił się przez mur fortu i przyłożywszy zwinięte dłonie
do ust, krzyknął na całe gardło:
— To za kapitana Wilhelma Kostro wieki ego! Krew za
krew!
Na reakcję nie trzeba było długo czekać. Tym razem ich
dostrzeżono. Na dole zagrzmiała armata, potem dołączyły
do niej pozostałe działa. Pierwsza salwa chybiła o sto stóp,
następna jednak trafiła znacznie bliżej. Później przyszła ko-
lej na karabin maszynowy, klekoczący jak gigantyczna grze-
chotka. Sylwiusz dał hasło do odwrotu. Wyobrażając sobie
wściekłość Alramana po stracie orła, zarządził w tył zwrot
i wskoczył na konia, pogwizdując wesołą piosenkę kawalerii.
Z zapadnięciem nocy byli już daleko, poza dawnymi gra-
nicami terytorium Miasta, znaczonymi różańcem wiszących
na drzewach trupów. Kiedy nadeszła pora noclegu, biskup
Van Beck został jeszcze chwilę przy ognisku i w czarnym
notesie zapisał kilka słów:
„Sześciu jeźdźców zjechało z Gór o zmierzchu. Bóg uli-
tował się nad siódmym, który już przez całą wieczność galo-
pował będzie między chmurami, ścigając Czeczenów...".
Właśnie tego wieczoru, zasypiając, postanowił, że nie po-
jedzie z Pikkendorffem i resztą towarzyszy aż do samego
końca. Kiedy ich opuści i gdzie? Los zdecyduje. Dlaczego?
Teraz już wiedział.
V
Rankiem Sylwiusz rozłożył na ziemi mapę i wszyscy za-
siedli dookoła po turecku z kawą w dłoni. Nadeszła pora
upałów i powietrze było cięższe niż to nad Górami. Brako-
wało w nim jednak znajomych zapachów lata — żniw, zżętego
siana, pól słoneczników czy cierpkiej woni dymu parowych
młocarek, jeżdżących niegdyś od jednej farmy do drugiej.
Ponieważ Góry niczego już nie mogły im powiedzieć, posta-
nowili ruszyć przez Równinę i Wielką Puszczę, by tą drogą
dotrzeć do Sefarei, placówki granicznej nad Rzeką.
Sylwiusz oszacował odległość za pomocą kompasu. Do
leżącej na północy Sefarei — pięćset mil, plus objazd przez
Wielką Puszczę na północny zachód, skąd pojadą wzdłuż
Rzeki, docierając w ten sposób do międzynarodowego mo-
stu — w sumie (bagatela!) jakieś dwieście mil. Słysząc to,
chorąży Bazin du Bourg, któremu Sylwiusz powierzył po
śmierci Wasyla obowiązki kwatermistrza, stwierdził, że
będą przejeżdżali przez wrogie lub co najmniej pogrążone
w chaosie regiony, gdzie ciężko będzie o zaopatrzenie, że na
równinach jest mało zwierzyny, więc gdyby nawet mocno
zaciskali pasa i oszczędzali jedzenie i tak tyle nie zdzierżą.
Wtedy Abaj zauważył, że gdy będą pokonywali Wielką
Puszczę, gdzie mieszkają klany Ołmiatów, jego lud, który
158
zawsze okazywał książętom lojalność, z pewnością dostar-
czy pożywienia, o ile zadowolą się wędzonym mięsem
i zdrowymi, gotowanymi korzonkami. Jak wiadomo — rzu-
cił — wśród Ołmiatów stuletni starcy nie należą do rzadko-
ści. Wszyscy gorąco podziękowali Abajowi, któremu oczy
błyszczały na myśl, że znowu spotka swoich. Nikt już nie
miał nic przeciwko nadłożeniu drogi.
Wyznaczyli trasę na najbliższe pięć czy sześć dni. Stało
się to za sprawą biskupa Van Becka. Przyjrzał się on na ma-
pie małym kółkom z krzyżykami, oznaczającymi miejsca
kultu, po czym wybrał jedno z nich, znajdujące się mniej
więcej na trasie marszruty — na granicy dwóch prowincji.
Było to czcigodne opactwo Najświętszej Marii Panny Zur-
fenberskiej, najstarsze w kraju, położone na szczycie stro-
mego, skalistego wzniesienia ponad równiną. Sylwiusz
spojrzał na biskupa pytająco.
— Mnisi z Zurfenbergu to twardzi ludzie — wyjaśnił
Van Beck. — W czasie wielkich najazdów osmańskich, kie-
dy Turcy stali pod murami Wiednia, zniszczywszy najpierw
tysiące mil chrześcijańskiej ziemi, a mamelucy z ariergardy
zajęli krainę książąt, masakrując jej ludność, dzwon opactwa
w Zurfenbergu nigdy nie zamilkł ani na chwilę. Pamiętacie?
Uczyliśmy się o tym jako dzieci. Mnisi ukryli się w labiryn-
cie podziemnych korytarzy klasztoru, wraz ze świętymi
księgami i pięćdziesięcioma tysiącami tomów z klasztornej
biblioteki, w których mieściła się cała wiedza tamtej epoki.
Nie byli uzbrojeni. Modlili się. Dzień i noc nie ustawali
w modlitwie. Jeśli modlitwa ma jakiś sens, to tamta, w klasz-
torze w Zurfenbergu, na pewno go miała. O nic nie prosili
Boga, nie czuli się opuszczeni, chwalili Go tylko tak, jak to
159
czynili przez wieki na szczycie owego wzniesienia prze-
siąkniętego modlitwą tysięcy mnichów, którzy żyli tu przed
nimi. Skutek—wszyscy znamy. Mamelucy nie odważyli się
wspiąć na stoki Zurfenbergu, choć mogli zdobyć go z łatwo-
ścią. Ograniczyli się do bombardowania klasztoru we dnie
i w nocy z wielkich kolubryn. Kiedy wreszcie wojska turec-
kie się wycofały, a mnisi wyszli z podziemi, cały kraj zwró-
cił się ku nim i tak wróciło tu życie. To nie był zresztą pierw-
szy raz. Historia świata zna inne takie przypadki.
— Sądzisz, że i tym razem...? — zawiesił głos Sylwiusz.
— Tego nie jestem pewny — odparł biskup w zamyśle-
niu. — I tego właśnie chciałbym się dowiedzieć. Chodzi
o moją...
Nie dokończył zdania. Słowem, którego nie wypowie-
dział biskup Van Beck, ksiądz katolicki, było słowo „wia-
ra" i Sylwiusz natychmiast się tego domyślił. Czy Bóg ist-
nieje, czy nie, nie wystawia się Go na próbę, proponując
układ: „Ukaż się, zejdź z obłoków, chodzi o moją wiarę!".
Tak się nie robi. Po prostu nie wypada. Takie postępowanie
jest poniżające. I jest też wyrazem braku miłości, co może
właśnie uniemożliwia takie negocjacje, ale jak z tego wy-
brnąć? W każdym razie, byłoby to niehonorowe — myślał
biskup Van Beck. Bo honor człowieka to wiara w Boga,
która niczego w zamian nie oczekuje. Tym bardziej, jeśli
w głębi ducha ten człowiek już nie wierzy. Niewierzący,
który się modli, w rzeczywistości jest człowiekiem wiel-
kiej wiary. Taki właśnie był biskup Van Beck, rozmyśla-
jący o świętym wzgórzu Zurfenberg, gdzie sam sobie wy-
znaczył spotkanie...
160
Tego wieczora obozowali na nizinie, między ruinami
czegoś, co niegdyś było dużą osadą lub niewielkim mia-
steczkiem. Resztki starannie wytyczonych ulic ginęły wśród
krzaków dzikich jeżyn, porastających fragmenty murów do
wysokości dorosłego człowieka. Miasto zostało spalone,
o czym świadczyły szczątki zwęglonych belek, ale musiało
się to wydarzyć dawno temu. W powietrzu nie czuło się już
nawet charakterystycznego odoru pogorzeliska, który utrzy-
muje się całe tygodnie po tym, jak zgasną ostatnie pło-
mienie. Stojące niegdyś po obu stronach głównego placu
kościół i ratusz, odróżniały się od innych domów jedynie
rozmiarami ruin. Na Dworcu Północnym roślinność rozpa-
noszyła się po całych torach aż po jedyny rozjazd, za któ-
rym nasyp kolejowy zmierzał ku równinie, cały porośnięty
zdziczałymi krzakami jeżyn. Kiedy przeskoczywszy niski
murek, szli między ruinami, torując sobie drogę za pomo-
cą szabli, nagle zauważyli, że tratują coś, co niegdyś było
cmentarzem. Między trochę niższymi krzakami można
było jeszcze dostrzec zarysy kilku grobów, co świadczyło
0 tym, że niektórzy z tych, co przeżyli, nieco dłużej i wy-
trwałej dbali o groby swoich bliskich. Tak to już jest w na-
szych krajach. Na końcu umierają cmentarze, bo ostatnim
gestem oporu, nim się całkowicie poddamy, jest uporząd-
kowanie mogił tych, którzy odeszli przed nami. Potem chwa-
sty i ciernie zdławią ostatnie posadzone ludzką ręką kwiaty
1 tak skończy się pamięć — nikt już się nigdy nie dowie,
dokąd odeszło stąd życie... Biskup Van Beck pogłaskał de-
likatnie palcem jedyną różę rosnącą w kępie zielska, w któ-
rej jej siostry-róże dawno już zginęły, pozbawione powie-
trza i światła. Ledwie rozwinęła się z pąka i już więdła. Ten
161
wysiłek całkowicie ją wyczerpał. Był to wysiłek samotny.
Ziemia nie dawała już soków. Żaden pąk już się nie pojawi.
Ostatni z nich rozchylał swoje drobne płatki na końcu ra-
chitycznej gałązki — wyschły, umarły tuż po narodzinach.
Koniec.
— Kto mi powie — spytał w zamyśleniu biskup — ile
czasu taki krzak róży, który wygląda jeszcze na żywy, może
przetrwać w takich warunkach? O ile pamiętam, ma pan
dobrą rękę do roślin, panie chorąży, a słynny ogród pańskiej
matki to pańskie dzieło... Co pan o tym myśli?
— Tak, to był piękny ogród — powiedział chorąży Ba-
zin du Bourg — i rosło tam wiele różnych roślin, w tym ze
dwadzieścia gatunków cudownych róż. Był tak piękny, że
zabił moją matkę. Zaraz na początku Zamieszek, w prze-
ciągu jednej nocy został spustoszony, drzewa ścięte lub wy-
rwane, rabaty skąpane w nafcie. Kiedy matka rano to zoba-
czyła, wezwała mnie do siebie i rzekła: „Nie można żyć bez
piękna. Nie cierpię brzydoty. Nie zniosę tych, którzy nad-
chodzą". Potem położyła się do łóżka i umarła. Nawet nie
musiałem zamykać jej oczu... Co się tyczy tego różanego
krzaku, Wasza Ekscelencjo, to jest to całkiem zwyczajny
krzew, często spotykana odmiana, dosyć pospolita, prak-
tycznie nie do zabicia, taki różany chwast, coś, co piękne
bywa jedynie przypadkowo, od czasu do czasu, ale co jest
bardzo wytrzymałe i łatwo się rozplenia. Różany plebejusz,
księże biskupie. Jeśli się go pozostawi siłom natury, może
przetrwać całe lata. Nie mogę tego stwierdzić z całą pewno-
ścią, ale sądząc po wielkości tych krzewów, liczbie i wy-
glądzie gałęzi i odrostów, można oszacować czas agonii.
Ten chyba już dwa lata nie był przez nikogo doglądany.
162
— Co by znaczyło — rzekł biskup — że to miejsce zo-
stało opuszczone dwa lata temu.
Potem, zwracając się do Sylwiusza, powiedział:
— Nie myliłeś się tak całkiem tamtego wieczoru, gdy
obliczałeś w swój dziwaczny sposób dni, które minęły od
naszego wyjazdu z Miasta. Ja (zajrzał do swego czarnego
notesu) naliczyłem ich trzydzieści dwa. Ta róża mówi nam
o dwóch latach. Przez dwa lata ten krzew walczył samotnie.
My jesteśmy teraz równie samotni jak on...
Cała szóstka głęboko się zamyśliła. To mogło być wyja-
śnienie ciszy i opuszczenia, pośród których jechali od samego
ranka. Równina była kiedyś spichlerzem Miasta, pełnym pól
uprawnych, sadów, pastwisk i warzywników. Sieć prosto-
padłych, bitych dróg ułatwiała pracę, rozbrzmiewając odgło-
sem wozów, skrzypieniem kół, trzaskiem batów woźniców,
radosnymi okrzykami chłopów wołających do siebie nawza-
jem ze swoich zaprzęgów i całym tym dobrze znanym gwa-
rem pracującego ludu — podzwanianiem kowadeł, pogwiz-
dywaniem parowych młocarek, zgrzytaniem ostrzonych kos,
kwiczeniem zarzynanych na podwórzu świń, trąbieniem
trąbek wędrownych handlarzy... Tymczasem od rana nie
było słychać niczego i nikogo. Nie czuć też było, co zauważy-
li od razu, żadnych zapachów. Ziemia wyglądała jak zniwelo-
wana. Na leżących odłogiem polach trudno już było dostrzec
ślady pługa. Na tej rozpaczliwie płaskiej równinie widać było
tylko resztki zrujnowanych spichlerzy i porzuconych zabudo-
wań gospodarczych o ziejących pustką dachach. W oddali
stało jeszcze kilka ocalałych dzwonnic, ale ich uporczywe
milczenie wskazywało na to, że wieś została opuszczona. Je-
chali przez wiele podobnych — wszystkie były tak samo pu-
163
ste, choć w różnym stadium upadku — nie napotykając naj-
mniejszego śladu życia. Ajednak, w ostatniej z nich, wszedłszy
do wnętrza jednego z domów, wyraźnie poczuli czyjąś nie-*
dawną obecność. Popiół w palenisku był jeszcze ciepły. Na po-
dłodze pozbawionej mebli izby stał dzban z czystą wodą i re-
sztki posiłku z ziemniaków i dzikiej morwy. Poczekali chwilę,
nawoływali, posyłając na cztery strony świata słowa pokoju.
Nikt im nie odpowiedział i Abaj stwierdził: „Odeszli. Trzy lub
cztery osoby. Małe stopy. Kobiety albo dzieci". Sylwiusz zna-
lazł na mapie nazwę wsi: Święty Gali. Potem ruszyli w drogę
i jechali aż do wieczora. Czy liczyli, że kogoś spotkają?
Biskup Van Beck wyjął rozkładany nóż, obciął nieszczę-
sną, wpół martwą różę, nalał wody do manierki, delikatnie
włożył do niej kwiat, jakby oddawał ostatnią posługę umie-
rającej, a następnie postawił naczynie na płaskim kamieniu
przed swoim namiotem, obróciwszy różę do zachodzącego
słońca, by mogła skorzystać z ostatnich promieni światła
i ciepła. „Oby Pan zechciał ją przywrócić do życia — pomy-
ślał. — Jutro mu ją ofiaruję...". Wieczerza upłynęła w ciszy.
Zaczęło się już racjonowanie zapasów. Suchary, trochę szyn-
ki, łyżeczka konfitury, woda i naparstek jałowcówki. Bez
kawy. Zostało jej tylko na jakieś dwanaście poranków. Jed-
nakże to nie ta wymuszona prostota posiłku odbierała im
zapał do rozmowy i przyjemność przebywania razem. Prze-
ciwnie, jeszcze nigdy od początku tej podróży nie czuli się so-
bie tacy bliscy. Nie musieli o tym mówić. Każdy czuł to
w głębi duszy. To milczenie nie miało też nic wspólnego
z cmentarną atmosferą wioski, w której obozowali, ani z ich
poległym towarzyszem Wasylem, o którym zdążyli już za-
pomnieć. Nieobecność była ich chlebem powszednim. Mie-
164
szkańcy tej wioski zniknęli; brygadier Wasyl zginął i został
pochowany. Czy to miało jakiekolwiek znaczenie? To milcze-
nie miało inną przyczynę. Ich myśli zajmowała przywiędła
róża w manierce. Jedli powoli, żeby zachować pozory, ale nie
spuszczali z niej oczu i wyczekiwali pierwszych oznak życia.
— Zdaje się, że odzyskuje kolor — nie wytrzymał Tan-
crede.
Naturalnie, nie była to prawda, ale nikt nie zaprzeczył,
z wyjątkiem kadeta Veniera, którego natychmiast uciszyło
pięć par patrzących z wyrzutem oczu. Potem przyszła kolej
na chorążego Bazin du Bourga, znawcę roślin. Wszyscy za-
wiśli wzrokiem na jego wargach.
— Kolor może nie. Ale wydaje mi się, że trochę się jak-
by podniosła.
Kadet wzruszył ramionami. Kwiat zwisał smętnie z łody-
gi. Rzuciwszy wściekłe spojrzenie kadetowi, do gry przy-
łączył się pułkownik-major.
— Mogłoby być lepiej, aleja się kompletnie nie znam na
kwiatach. Za to Abaj, który słyszy mowę roślin, na pewno
może nam powiedzieć coś więcej, prawda?
Tropiciel zmrużył oczy, jak zwykle, gdy coś uważnie ob-
serwował, pogładził bródkę i po chwili znaczącego milczenia,
wymruczał kilka niezrozumiałych słów w dialekcie, z których
wszyscy zrozumieli tyle, że jeśli słońce jeszcze trochę po-
świeci. .. Tym razem, nawet kadet siedział cicho. Nikt nie za-
przeczył, choć żaden z nich nie znał języka Ołmiatów. Abaj
nigdy się nie mylił. On zaś pokiwał z zadowoleniem głową,
przekonawszy sam siebie, że kwiat do niego przemówił. Co
do biskupa, to kilkakrotnie wstawał i podchodził do róży, by
przyjrzeć jej się z bliska. Założywszy okulary, przysuwał ją
165
sobie do twarzy, po czym wracał na miejsce z miną, jakby
już wszystko rozumiał. W końcu oświadczył:
— Nie ma wątpliwości. Płatki się wygładziły. Noc bę-*
dzie ciepła. Róża przeżyje.
Wymienili uśmiechy, skrywając nadmierne wzruszenie
i sącząc po kropelce jałowcówkę z manierek. Nieco później,
gdy już się położyli, Sylwiusz, zawinięty w swój czarny
płaszcz, wrócił myślami do tej sceny. Musiał przyznać, że ta
nieszczęsna, zwiędła istota, jakby na to nie patrzeć, znajduje
się w agonii i nic nie wskazuje, by miała wrócić do życia.
Oni zaś, z wyjątkiem kadeta Veniera, najwyraźniej ulegli ta-
niemu sentymentalizmowi, równie nieoczekiwanemu, co
trudnemu do wyjaśnienia i zupełnie obcemu ich naturze. Bi-
skup nie miał w sobie żadnej czułostkowości, co należało
uznać za jedną z jego zalet, skąd zatem ta dziewczęca egzal-
tacja? A Bazin du Bourg, uroczy ogrodnik swojej matki,
czyż nie widział wyraźnie, że cmentarna róża jest martwa?
A Abaj, który wierzył wyłącznie w to, co widzi i mówił tylko
to, w co wierzy, i który z pewnością przez całe swoje życie
ani razu nie pochylił się z troską nad kwiatem? Co też jemu
chodziło po głowie? A Tancrede? A on sam, pułkownik-ma-
jor Sylwiusz von Pikkendorff, czyż nie zachowywał się
śmiesznie, siedząc z załzawionymi oczami nad tymi roślin-
nymi zwłokami, podczas gdy nie uronił ani jednej łzy nad
nieszczęściem Miasta, jego śmiercią i opuszczeniem? Co się
stało? Odpowiedź nie kazała na siebie długo czekać. Sylwiusz
odnalazł ją w sobie. Cóż takiego napisał biskup Osmond na
pierwszej stronie swego czarnego notesu o siedmiu jeźdź-
cach, którzy opuścili miasto o zmroku i jechali z wysoko
podniesionymi głowami, wcale się nie kryjąc, bo przecież
166
nie uciekali i nie popełniali zdrady, i nie mieli już na nic na-
dziei...? O to właśnie chodziło! O nadzieję! Sądzili, że za-
mordowali nadzieję, że wyrzucili ją z duszy, tak jak wydy-
cha się zanieczyszczone powietrze, by wreszcie odetchnąć
pełną piersią, bez przeszłości i przyszłości, bez pamięci, na
wzór rycerza Diirera, wiecznego i niepokonanego. A oto na-
dzieja dopadła ich podstępnie, ukazawszy im się pod posta-
cią tego nieszczęsnego kwiatka, który na ich oczach odda-
wał ducha, a który oni czcili niczym symbol, podobnie jak
spragniony na pustyni odkrywa źródło i dziękuje za nie
Stwórcy... To właśnie im się przytrafiło. Czy nie wystar-
czyło im, że każdy z nich nosił w głębi serca ukrytą nadzie-
ję? Po co im jeszcze było szukać tej innej, wspólnej, związa-
nej z takim drobiazgiem, z niczym prawie, a więc ze
wszystkim, Nadziei przez wielkie „N", niezgłębionej cnoty
nadziei, która towarzyszy człowiekowi od samych narodzin
i okrywa jego ciało niczym iluzoryczna zbroja? Wzięła ich
z zaskoczenia. I być może już nigdy ich nie opuści, chyba że
zabierze ją noc, tak jak zabiera wiele innych rzeczy. Syl-
wiusz rozzłościł się na siebie. Dał się złapać jak zwykły
żółtodziób... Pomyślał o kadecie Venierze. Ten chłopak jest
twardy jak skała. Ma zaledwie szesnaście lat, a już jest taki
nieczuły. Cóż, przynajmniej najmłodszy nie wpadł w pu-
łapkę. To pomyślawszy, Pikkendorff zasnął.
Kiedy wstali o świcie, z róży zostały już tylko nędzne,
bezkształtne resztki na dnie manierki. Zajął się tym kadet
Venier. Opróżnił naczynie, uderzając nim o obcas buta, by
odkleić od dna zalegającą tam maź. Uczynił to beznamięt-
nym, automatycznym gestem. Potem wypłukał manierkę
i bez słowa oddał biskupowi. W ten lekki i świeży poranek
167
nie myślał już o wczorajszych złudzeniach. To nie miało dla
niego najmniejszego znaczenia...
Właśnie kończyli pić kawę, kiedy Abaj położył palec
na ustach, dając im do zrozumienia, by się nie ruszali, chwycił
karabin i zniknął w zaroślach. Pojawił się wkrótce z powrotem,
popychając przed sobą dwunastoletniego mniej więcej chło-
pca, krzepkiego, krępego, o zwinnych ruchach i pewnym siebie
spojrzeniu, który sprawiał wrażenie, że kompletnie się nie
przejmuje faktem, iż w plecy dźga go lufa karabinu. Sylwiusz
zauważył, że chłopak jest czysty, jego ubranie także. Miał na
sobie połataną, chłopską bluzę i spodnie książęcej żandarmerii
z amarantowym lampasem, niezgrabnie dopasowane do jego
wzrostu i podtrzymywane paskiem z przytroczoną kolekcją
prymitywnej broni, która mogłaby uchodzić za dziecięce za-
bawki, gdyby nie okrutna i pełna determinacji mina chłopca.
— Pokaż, co potrafisz — powiedział kadet, podrzucając
wysoko w górę metalowy talerz, który pofrunął wysoko, do
słońca, niczym rzutka.
Sięgnięcie ręką do zawieszonej przy pasku siatki, wyjęcie
stamtąd okrągłego kamienia, uzbrojenie procy, naciągnięcie
jej, wycelowanie — wszystko to odbyło się w mgnieniu oka.
W ciszy rozbrzmiał trzask metalu i talerz, trafiony z całej
siły, upadł u ich stóp, ozdobiony wielkim garbem, jakby
uderzony młotem. Żadnych oznak dumy u chłopca. Zdawał
się przyjmować to jako rzecz zupełnie naturalną. Kadet
obejrzał talerz i gwizdnął przez zęby.
— Mógłbyś zabić z trzydziestu kroków — powiedział.
— Z czterdziestu — poprawił chłopiec. — Ale trzeba
mierzyć w skroń.
168
— Już to robiłeś?
Chłopiec, zamiast odpowiedzi, pokazał wykonane nożem
nacięcia na rękojeści swojej procy. Było ich chyba ze dwa-
dzieścia.
— Pierwsze — wyjaśnił beznamiętnie — to zemsta za
moją matkę.
— Dawno temu?
Chłopiec zrobił nieokreślony gest ręką.
— A to? — spytał kadet, pokazując palcem na zawie-
szoną u paska cienką, zwiniętą linkę.
Chłopiec rozwinął linkę i zaczął nią zataczać nad głową
kręgi. Do końca linki był przywiązany okrągły kamień wiel-
kości pomarańczy. Kamień przeszył powietrze niczym po-
cisk, pociągając za sobą sznur, który owinął się kilkakrotnie
i mocno zacisnął dookoła kostki kadeta. Drugi koniec sznura
chłopiec pociągnął mocno do siebie i kadet Venier, straciwszy
równowagę, runął na ziemię, wymachując rękami i nogami.
— Potem się skacze na gościa i wykańcza go nożem. To-
bie nie chciałem zrobić krzywdy. Zwykle celuję w szyję.
Sznurek się zaciska i — cyk — umierasz uduszony.
— Wielu tak załatwiłeś? — spytał kadet, podnosząc się
z ziemi.
— Mniej więcej tylu, co procą, ale to raczej broń na noc
— odpowiedział chłopiec tym samym tonem, bez najmniej-
szej emocji. — Pierwszy raz to była zemsta za ojca.
Uśmiechnął się drapieżnie, a jego młoda twarz przybrała
dziwny wyraz, jakby na jedną maskę została nałożona kolejna.
— A ten — powiedział, wskazując na Abaja—już byłby
martwy, gdybym chciał. Usłyszał mnie, ale nie widział.
Byłem pięć kroków od niego. To najlepsza odległość dla
169
sznura. Mogłem też uciec. Jakbym mu to wpakował w nogę,
w życiu by mnie nie dogonił.
Chodziło o pułapkę na wilki, jedną z tych najbardziej '
okrutnych — szczęki o ostrych, żelaznych, rozdzierających
ciało zębach. Miał takie trzy przy pasku, stanowiące piękne
dopełnienie jego kolekcji. Grymas Abaja nikogo nie roz-
śmieszył. Nie ulegało wątpliwości, że chłopak się nie prze-
chwala. Kadet zwrócił pytające spojrzenie na Pikkendorffa,
który milcząco nakazał mu kontynuować przepytywanie.
Między młodym Venierem a chłopakiem nawiązała się nić
sympatii. Ci dwaj rozpoznali w sobie nawzajem ten sam hart
ducha i doskonale się rozumieli. Na razie nie było sensu się
wtrącać do ich rozmowy.
— Dlaczego więc go oszczędziłeś? — spytał kadet.
— Bo jesteście przyjaciółmi. On, ty, wy wszyscy.
— A skąd wiesz? Nie mamy tego napisanego na czole.
— Właśnie że tak — rzekł chłopiec. — Tych, co zabi-
jają, co biorą siłą dziewczyny, co rabują i podpalają, to ja
rozpoznaję na odległość.
— W jaki sposób?
— Nauczyłem się. Na początku popełniałem błędy.
Przez to straciło życie wielu ludzi, w tym moja matka. Znale-
ziono ją z brzuchem we krwi i głową roztrzaskaną kamie-
niem. Teraz już się nie mylę. Dlatego jeszcze żyję. No i je-
stem nieufny. Was obserwuję od kilku dni...
Przypomnieli sobie tamtą chatę, w której zdawało im się,
że wyczuli czyjąś obecność, ten jeszcze ciepły popiół w pa-
lenisku, ten dzbanek z wodą na podłodzie.
— I któregoś z tych dni — powiedział kadet Venier —
jadłeś ziemniaki.
170
Chłopak przytaknął ruchem głowy.
— Znaleźliśmy całe pole ziemniaków kompletnie poro-
śnięte krzakami. Wiele już zgniło, ale trochę zostało. Są na-
sze. To moja wioska.
Sposób, w jaki podkreślał zaimki dzierżawcze — nasze
i moja — nie pozostawiały wątpliwości: będzie bronił swego
terytorium przed każdym, kto zechce je zaatakować. Ten
chłopak przemawiał niczym król. Był u siebie. I chciał, żeby
dla wszystkich to było jasne.
— Jak się nazywasz? — spytał kadet.
— Arno Valric.
— Zatem, witam cię, Arno. A teraz powiedz, kim jesteś.
— Kim jestem?
Chłopiec wyprostował się na całą wysokość, nie jak
śmieszny kogucik, który się puszy, ale jak byczek, który go-
tuje się do szarży.
— Jestem Arno, gubernator cywilny i wojskowy Święte-
go Galia i wszystkich wsi, lasów, wzgórz i rzek w okolicy.
W innej sytuacji podobne oświadczenie w ustach dwuna-
sto- lub trzynastoletniego dzieciaka wywołałoby śmiech. Tu
jednak nikt się nie roześmiał, a Pikkendorff pomyślał, że
gdyby ktoś to zrobił, bez wątpienia znalazłby się na ziemi, ze
sznurkiem wokół łydki.
— I dowodzisz? — ciągnął kadet.
— Dowodzę.
— I słuchają twoich rozkazów?
— Słuchają — przytaknął chłopiec.
Dla niego było to oczywiste. On dowodził. Inni słuchali
jego rozkazów. Cóż bardziej naturalnego?
— Kto cię mianował? — spytał kadet.
171
Kiedyś cywilnych i wojskowych gubernatorów Miasta
mianował książę i tylko jemu podlegali. Mieli różną rangę,
w zależności od wielkości terytorium, którym zarządzali.
Wielu otrzymywało ten tytuł jako dziedziczny.
— Sam siebie mianowałem — odparł Arno.
— I nikt nie protestował?
Chłopiec zmarszczył brwi, zdziwiony.
— A niby dlaczego? Gubernator Świętego Galia zwiał.
Nie miał zresztą szczęścia. Uciekając, nadział się na bandę,
która ukradła mu złoto, a potem rozwaliła łeb. Ci, co zostali,
byli zachwyceni, że mają mnie.
— Spytałeś ich o zdanie?
Odpowiedź padła niczym wystrzał.
— Skąd! Oni tylko gadali, umierali ze strachu i kryli się
w swoich norach niczym szczury. Powiedziałem: To ja!
I wystarczyło.
— A teraz?
— Teraz dochodzą do siebie. Zaczynam mieć z nich
pożytek.
— Wielu ich jest?
Arno policzył na palcach.
— W Świętym Gallu jest Duszka, moja siostra, która
ma piętnaście lat. Jest Turmesan i Waldomir, kumple ze
szkoły. Ich matka, która zwariowała. Petrus, który był sta-
jennym gubernatora. Syn piekarza, Gracjan. Eufemia,
służąca księdza, która niedługo urodzi dziecko. O nauczy-
cielu i księdzu słuch zaginął. Jest jeszcze zakrystian, który
recytuje niedzielne modlitwy. Czyli, że w Świętym Gallu
jest ich dziewięcioro, w tym czterech chłopaków i dwóch
starców, co mają już ze trzydzieści lat. W Czarnym Targu
172
— siedmioro. Dziewięcioro w Birkenhead. Pięcioro w Gla-
norze, ośmioro w Stoppel. Wszystkimi ja dowodzę.
— Dowodzisz więc trzydziestoma ośmioma osobami —
stwierdził kadet.
Arno zastanowił się przez chwilę, podejrzewając lekce-
ważenie. Nie doszukawszy się go, odparł:
— Tak, trzydziestoma ośmioma. A to dopiero początek!
— A gdzie są ci z twojej wioski?
— W bezpiecznym miejscu.
— Nie ufasz mi?
— Przyzwyczajenie. Wybacz. Nie są daleko. Jeśli chcesz,
zaprowadzę cię do nich.
— No, cóż — powiedział kadet Venier —ja pewnie nie
znalazłbym aż tylu w moich stronach. Mój ojciec był gene-
rałem-gubernatorem Venier. Prawdopodobnie teraz ja je-
stem gubernatorem Venier. Uściśnijmy sobie prawice.
Co uczynili z powagą przynależną ich wiekowi.
— Venier leży czterdzieści mil stąd — ciągnął kadet. —
To piękna twierdza. Może jeszcze coś z niej zostało. Jeśli cię
wezwę, przybędziesz?
— Przybędę — obiecał chłopiec.
Kadet rzucił okiem na pułkownika-majora i dodał:
— Dostaniesz konia Wasyla, jego karabin i amunicję.
— Zgoda — rzekł Pikkendorff. — Ale pod jednym wa-
runkiem. Sam siebie mianowałeś cywilnym i wojskowym
gubernatorem Świętego Galia. To jest w porządku, ale nie
wystarczy. Potrzebujesz potwierdzenia swej władzy i tylko
ja mogę ci je dać, w imieniu księżniczki Miriam, dziedzicz-
nej władczyni Miasta. Czyje przyjmujesz?
Chłopiec nieznacznie wzruszył ramionami.
173
— A po co mi to? Kim jest ta księżniczka? Gdzie są jej
żołnierze? Jutro was tu nie będzie.
Sylwiusz westchnął.
— Widzę, że musisz się jeszcze dużo nauczyć. Kadet
Venier ci w tym pomoże. Nie jest wprawdzie wzorem po-
bożności, wiary czy miłosierdzia, ale rozumie rzeczy za-
sadnicze.
— W takim razie w porządku — rzekł chłopiec.
— Przyklęknij na jedno kolano, Arno. Panowie, bacz-
ność! W imię Boga, który dał władzę nad Miastem Jej Wy-
sokości księżniczce Miriam, Jej Wysokość powierza ci dziś
moimi ustami obowiązki i władzę gubernatora cywilnego
i wojskowego Świętego Galia...
Chłopiec spojrzał w oczy pułkownikowi, dając mu do
zrozumienia, że tytuł wydał mu się zbyt krótki i oczekiwał
dalszego ciągu.
— ...Świętego Galia — dodał więc Pikkendorff —
i wszystkich wsi, lasów, wzgórz i rzek w okolicy.
Biskup Van Beck pobłogosławił chłopca, który spokojnie
wstał z klęczek. Wszyscy po kolei uścisnęli mu dłoń.
— Jedno pytanie, Arno — powiedział biskup. — Czy
znasz opactwo Zurfenberg?
Chłopiec skinął potakująco głową.
— Czy gdyby odezwał się dzwon opactwa, to byłoby go
słychać w Świętym Gallu?
— W Świętym Gallu nie. Za daleko. Ale z Birkenhead,
które leży bardziej na północ, tak, jeśli wiatr wieje z tamtej
strony. Kiedyś, jak dzwon bił, ludzie na polach się żegnali.
Dziś już nie dzwoni. Ci z Birkenhead mi mówili.
— Dziękuję — rzekł biskup w zamyśleniu.
174
— A teraz opowiedz nam wszystko — powiedział Syl-
wiusz.
— Panie pułkowniku — odparł chłopiec — najpierw
jeść. Jestem trochę głodny.
W rzeczywistości ledwo trzymał się na nogach. Od dwu-
dziestu czterech godzin nie miał w ustach nic poza trzema
zimnymi kartoflami. Przyniesiono mu kawę, kromkę chle-
ba odkrojoną z ich ostatniego bochenka, kilka porządnych
plastrów z ostatniej szynki i cały słoik konfitur z borówek,
który chorąży Bazin du Bourg, opiekujący się resztkami za-
pasów, znalazł jeszcze w swoich jukach. Arno wyjął z kie-
szeni nóż, starannie odkroił kawałek chleba, położył nań
odrobinę szynki i zaczął powoli i starannie przeżuwać. Po-
tem upił łyk kawy, ponownie odkroił kawałek chleba, ko-
lejny cienki plasterek szynki, powtórzył tę operację pięć
razy, na koniec zjadł łyżeczkę konfitur i podziękował za
królewskie śniadanie. W rzeczywistości, zaledwie na-
począł to, co dostał, a co w innych czasach stanowiłoby
w miarę porządny posiłek, który po całym dniu postu
połknąłby za jednym zamachem. Pikkendorff obserwował
go uważnie i doszedł do wniosku, że chłopiec jest prawdzi-
wym dowódcą.
— Czy mogę...? — zapytał Arno.
Bazin du Bourg uprzedził pytanie.
— Możesz zabrać to dla swoich ludzi, wraz z pozdrowie-
niami od pana pułkownika. Jak dobrze poszukamy, to jesz-
cze coś tam dorzucimy.
— Konia, karabin i amunicję też?
Gubernator wojskowy nie tracił przytomności umysłu.
— Przecież obiecałem — odparł Pikkendorff.
175
Chłopiec złożył nóż, którego ostrze sucho zgrzytnęło,
schował go do kieszeni i zaczął opowiadać.
— Miałem wtedy dziesięć lat. No, może jedenaście. Nie je««
stem pewny. Ale kiedy pierwsi z nich przybyli do wioski, za-
uważyliśmy, że niektórzy z mieszkańców są do nich podobni...
Była to opowieść chaotyczna, o poplątanej chronologii,
naszpikowana mnóstwem szczegółów, których potworność
lub dziwaczność odcisnęły piętno na pamięci dziecka i — co
naturalne u chłopca w tym wieku — pozbawiona oglądu
całości. Kiedy został sam z Duszka, Turmesanem, Waldo-
mirem i jego wpół oszalałą matką, Petrusem, Gracjanem, za-
krystianem i ciężarną służącą księdza, w porzuconej,
splądrowanej i ograbionej do szczętu wiosce, przez wiele
dni, a raczej tygodni czekając na odejście hord, trzęsąc się
z zimna w głębi lodowatej pieczarkarni, zrozumiał wreszcie,
że burza minęła i nic już nie zostało z jego dotychczasowe-
go, spokojnego życia i dawnych trosk. Nic nie wiedział o sa-
mej naturze nawałnicy, jej oszukańczych chwilach ciszy,
nagłych i dzikich nawrotach, chaosie i niekontrolowanych
zrywach, stwierdził jednak, ze zdumiewającą dla swego
wieku ostrością sądu, że podczas tej burzy mało kto zacho-
wał się tak, jak można było oczekiwać. Fakt, że jeśli chodzi
0 wioskowych łajdaków, nicponiów, złośliwców i zazdroś-
ników, większość z nich pozostała sobą, przyjmując bandy
z Miasta, podpowiadając im cele rabunku, przyklaskując im
1 w zetknięciu z nimi odnajdując w sobie cudowne wręcz
pokłady złości i nienawiści. Podobnie wśród tych, którzy
mieli dusze czyste i proste, nielicznym tylko zabrakło odwa-
gi, by podtrzymać swą reputację. Stawili najeźdźcom czoło,
ale że byli od nich znacznie mniej liczni, ponieśli klęskę już
176
w pierwszych dniach, często rozbrajani przez swoich bli-
skich i przyjaciół oraz wydawani wrogom pod pretekstem,
że wszelki opór jest daremny i że lepiej paktować ze złem,
by ocalić to, co jeszcze było do ocalenia. Zginęli w strasz-
nych okolicznościach i — rzecz jasna — nie ocalono nicze-
go. Wśród nich był ojciec Arno i jeden z pięciu żandarmów
z posterunku w Świętym Gallu. Między tymi dwiema skraj-
nościami znajdował się tłum. Mały, wiejski tłum, nie więcej
niż czterysta-pięćset osób, na ogół poczciwych ludzi lub
przynajmniej sprawiających takie wrażenie albo chcących
za takich uchodzić, żyjących raczej uczciwie i w zgodzie
z podstawowymi zasadami współżycia społecznego. Może
to były tylko maski, ale czyż noszenie ich nie jest właściwe
całemu rodzajowi ludzkiemu? Przetaczająca się nawałnica
poczyniła w nich spustoszenie. Kiedy pojawili się pierwsi
wichrzyciele (na razie tylko pojedyncze przypadki), to za-
miast oddać parę celnych strzałów i pozbyć się szumowin,
zniechęcając kolejnych, ci ludzie uciekali, zabrawszy złoto
i świąteczne ubrania, często porzucając dziadka czy babcię,
zdecydowanych umrzeć w domu, w którym przyszli na świat.
Arno pamiętał nawet jednego typa w sile wieku, bogatego
i pyszniącego się swym bogactwem kupca, który przyciśnię-
ty do muru, wysłał swoją młodziutką żonę, by negocjowała
z napastnikami, a sam zwiewał z pieniędzmi aż się kurzyło.
Los mieszkańców wioski był doprawdy żałosny. Tak, sporo
negocjowano. A przynajmniej próbowano to robić. Guber-
nator, trzęsąc się ze strachu, wygłosił do hordy najeźdźców
przemówienie powitalne pełne braterskiej miłości, a wresz-
cie, by udowodnić dobrą wolę, kazał otworzyć na głównym
placu beczkę najlepszego wina ze swej piwnicy. Łatwo prze-
177
widzieć, co się z nim stało. Więcej szczęścia miał nauczy-
ciel. Sponiewierany przez grupę rozwydrzonych dziecia-
ków, w tym sporo z jego własnej szkoły, on także zaufał"*
słowom, zapominając, że mają one walor szczerości jedynie
wtedy, gdy nie przeczą wypowiedzianym wcześniej. Ponie-
waż odrzucono jego władzę, chętnie ją oddał, przyznając, że
popełnił błąd i prosząc o wybaczenie, wycofywał się chył-
kiem, co sprawiło, że nawet córka-jedynaczka, zdegusto-
wana jego zachowaniem, przyłączyła się do małych rebe-
liantów i wraz z nimi ścigała ojca. Nauczycielowi udało się
uciec. Zapłaciła za niego córka, bo była młodziutka i ładna,
niewinna i w dodatku głupia, co czyniło z niej łatwy łup nie-
godziwości... Kiedy z wioski uciekli tchórze, maski zrzu-
ciły wszystkie męty z wioski, których nikt wcześniej za ta-
kich nie miał. Bóg wie, od jak dawna czekali na swoją
godzinę, niektórzy może nawet od pięćdziesięciu lat — roz-
goryczeni starcy, zazdrośni od dzieciństwa, pamiętający
dokładnie, że ta czy inna dziewczyna odepchnęła ich rękę
wsuwającą się jej pod spódnicę na kwietnym wzgórzu, że ta-
kie czy inne pastwisko przeszło im koło nosa na rzecz jakie-
goś protegowanego... Zaczęły się bijatyki między starcami,
wyrównywanie rachunków, a nawet gwałty, które można by
zakwalifikować jako pośmiertne, bo dokonane na starych,
zwiędłych kobietach, ulegających z obrzydzeniem lub od-
mawiających z żalem, który wyrywał im z gardeł okrzyki
nienawiści. Wielu zmarło lub uciekło, oczyszczając wioskę
z pokolenia, które właściwie już nie żyło. Metamorfoza
najmłodszych, a przynajmniej tych, którzy jeszcze zostali,
zarażonych wścieklizną w ostatniej godzinie, najgorszych
z najgorszych, tych, którzy najdłużej ukrywali się pod maską
178
dobrego wychowania, przybrała formę szczególnie odra-
żającą. Na pięciu żandarmów posterunku w Świętym Gallu,
czterech paktowało z wichrzycielami pod pretekstem ochro-
ny mieszkańców wioski, których mieli pod opieką. Zacho-
wywali się jak służący, dostarczali, czego od nich żądano —
zwierząt i ludzi — i zatrzymując sobie pieniądze za łóżko
i żarcie dawnej żandarmerii książęcej, za dziewczęta, kobie-
ty, flaszki, świniaki, kury. Nawet przenicowany, mundur
nadal potrafi zwieść i byli tacy, co służyli wielu panom. Oby
księżniczka Miriam, jeśli odzyska władzę, pamiętała o tej nie-
godziwości... Ale tym, co najbardziej zaskoczyło Arno,
otworzyło mu oczy na niezgłębioną naturę ludzką i zraniło
tak, że zabrakło mu łez, a jego serce zamieniło się w kamień,
było nagłe pojawienie się, wkrótce po śmierci ojca, pięciu
wiernych przyjaciół rodziny, w tym brygadiera żandarmerii,
którzy, demonstrując wielką przyjaźń, z minami konspirato-
rów oświadczyli, że chcą uchronić jego matkę przed szerzącą
się przemocą i zaciągnęli ją gdzieś w ciemność, skąd do jego
uszu dobiegły już tylko jej krzyki i wycie. Tymczasem horda
opuszczała wioskę. Po tej przyszła kolej na następne...
Tamtego dnia Arno postanowił się zemścić. I zemścił się.
Chłopak spojrzał na słońce, które wędrowało nad równiną.
— Już czas. Muszę dołączyć do moich ludzi. Będą nie-
spokojni.
— O ciebie? — spytał Stanisław Venier.
Arno uśmiechnął się lekko.
— Tylko moja siostra. Pozostali będą się niepokoić
o siebie.
— Kadet cię odprowadzi — rzekł Sylwiusz. — Czy to
daleko?
179
— Piechotą dwie godziny. Konno godzinę.
— Daję mu trzy. Zrozumiał pan, Stanisławie? Godzina
w jedną, godzina w drugą. Ma pan tu być za trzy godziny. **
— Zrozumiałem, panie pułkowniku — odparł kadet
z nieprzeniknioną miną.
Abaj przyprowadził konia Wasyla, którego juki zostały wy-
pchane jedzeniem i amunicją. Chłopak pogłaskał pysk zwie-
rzęcia, które parsknęło i zarżało z rozkoszy. Tancrede pokazał
mu, jak posługiwać się karabinem, co Arno opanował w dwie
minuty. Celując w siedzącą o sto metrów od nich wronę, zabił
ją jednym strzałem, wzbijając przy tym w powietrze wielką
fontannę czarnych piór i mówiąc ze śmiechem: „No proszę!".
To był pierwszy raz, kiedy się roześmiał. Potem zręcznie wsko-
czył na konia, podzwaniając zwisającym u paska arsenałem.
— Jeszcze słowo — zatrzymał go biskup. — Ten twój
zakrystian, to w jakim jest wieku?
— Juliusz? Koło trzydziestki.
— Co o nim myślisz?
— Jest strachliwy, ale lubię go. Schował się, ale nie zdra-
dził. Nie tak, jak ksiądz.
— Jest żonaty?
— Nie.
Biskup Van Beck zawahał się.
— Eufemia to może jego sprawka, co? Mówiłeś, że
oczekuje dziecka...
Chłopak skrzywił się z pogardą.
— To ksiądz. Wszyscy wiedzieli. I nie przeszkodziło mu
to zwiać. Zresztą w dobrym towarzystwie.
— W porządku. Mówiłeś, że ten twój zakrystian recytuje
w niedzielę modlitwy mszalne, tak?
180
— W niedzielę rano, wieczorem i na Anioł Pański w po-
łudnie.
— Zna je na pamięć?
— Nie wszystkie, ale ma książkę. Kiedy czegoś zapo-
mni, szuka w niej i znajduje.
— A wy się modlicie?
— Inni tak. Ja udaję. Może kiedyś znów będę. Zresztą,
poza mną, co innego im zostało?
— Czy Juliusz jest pobożny?
— A co to znaczy? Nie wiem. Proszę jego spytać.
W głosie Arno brzmiało zuchwalstwo.
— Jesteś lepszy niż twoja odpowiedź, mój chłopcze —
cierpliwie odparł biskup. — A teraz powiedz: czy twój za-
krystian jest pobożny? Takie rzeczy się widzi.
Chłopak wzruszył ramionami.
— Co za różnica, co się widzi, a czego się nie widzi?
Potem, zastanowiwszy się chwilę, dodał:
— Ale mogę powiedzieć, że często, gdy się modli, skła-
da ręce i zamyka oczy. A wtedy, choć normalnie jest brzyd-
ki, staje się prawie piękny.
Biskup Van Beck zwrócił się do kadeta Veniera.
— Jak będziesz wracał, Stanisławie, przyprowadź mi
tego zakrystiana. Za pozwoleniem pana pułkownika.
— I moim — dodał niewzruszenie Arno.
Trzy godziny i dwie minuty później kadet wrócił, wioząc
zakrystiana, siedzącego okrakiem na zadzie jego rumaka.
Jeźdźcy zwinęli już obóz. Byli gotowi do odjazdu.
— Pański raport, kadecie — rzekł Pikkendorff.
— Mogą się utrzymać, panie pułkowniku.
181
— Tylko tyle?
Kadet wykonał gest wyrażający powątpiewanie.
— Pięć wsi, trzydzieści dziewięć osób, kilku energicz-'
nych chłopaków, zdecydowany przywódca... Czyż to nie
wystarczy na początek? — zdziwił się Sylwiusz.
— Tak, pod warunkiem, że się na tym nie poprzesta-
nie, panie pułkowniku. Trzeba sprawdzić, co się dzieje
gdzie indziej, z bronią w ręku rozszerzać swoje wpływy,
podporządkować sobie kolejne tereny, żelazną ręką, pra-
wem podboju, bez litości dla wrogów, wypełniając swój
obowiązek wobec swoich, lojalnie, z wyboru, z obowiąz-
ku, we własnym interesie. To właśnie wytłumaczyłem
chłopcu.
Kadet nigdy jeszcze nie wypowiedział tylu słów na raz.
Jego oczy, zwykle bez wyrazu, teraz błyszczały jak oczy
kondotiera rozpamiętującego dawne zwycięstwa.
— I chłopak to zrozumiał? — spytał Sylwiusz.
— Zrozumiał. Jego siostra też. Chyba nawet lepiej od
niego.
— Duszka? — upewnił się Sylwiusz, zaskoczony.
Kadet roześmiał się krótko. Jeszcze nie zdążył przy-
wyknąć do myśli, że tak łagodnie imię nadano osobie
będącej takim wulkanem energii. Osobie o niezłomnej woli
i stalowym spojrzeniu, taksującym i rozkazującym. Kadet
powiedział chłopcu: „Daj mija. Będę twoim bratem. Wró-
cę tu później do was". Duszka zażądała: „Przysięgnij!". On
zaś przysiągł, zdziwiony, że po godzinie igraszek, jeszcze
nie zdołał o niej zapomnieć. Chyba faktycznie się starzał.
— Tak, Duszka, panie pułkowniku — powiedział bez
dalszych komentarzy.
182
Pikkendorff nie naciskał. Bazin du Bourg, który słyszał ich
rozmowę, skinął ironicznie głową kadetowi i wyrecytował:
Nasze dzieci
Mówi panna młoda
Będą piękniejsze piękniejsze wiele
Niestety! pierścień był pęknięty
Niż dzieci ze szczerego złota
Srebra szmaragdu i diamentu
Będą jaśniejsze jaśniejsze wiele
Niż wszystkie gwiazdy firmamentu
Promienie co jutrzenka ściele
Niestety pierścień był pęknięty.. .*
Kadet rzucił mu jadowite spojrzenie.
— Do diabła z Kostrowickim! — krzyknął wściekły. —
Ani słowa więcej o Kostrowickim! On nie żyje! Wasyl nie
żyje! I ty też nie żyjesz, cholerny panie chorąży! I Tancrede
nie żyje! Biskup nie żyje! Pan puł...
— Wystarczy — uciął Pikkendorff.
— Ale ja żyję! — dokończył kadet z uporem, oparłszy
swoje kanciaste ręce na biodrach.
Pierwszy raz pojawiło się między nimi pęknięcie.
— Wystarczy — powtórzył Pikkendorff znużonym
głosem.
— A ty, tam — ciągnął kadet, zwracając się przez ramię
do zakrystiana, wciąż siedzącego za nim na oklep — nie za-
* Guillaume Apollinaire, Dom umarłych, „Alkohole", tłum. Julian
Rogoziński.
183
mierzasz tu chyba zapuścić korzeni, co? Precz! Zejdź mi
z oczu!
Zeskakując z konia, biedny Juliusz potknął się z przerażę-*
nia i rozpłaszczył na ziemi. Upadek poczciwca wywołał
wesołość, tym bardziej, że on sam, ze swoją pucołowatą,
wykrzywioną gębą, nastroszonymi, siwymi włosami, krępą
sylwetką, zbyt długimi rękami i oczywistą niezdarnością,
prezentował się dość dziwacznie na tle dumnych jeźdźców.
Biskup pochylił się i podniósł go z ziemi, dając pozostałym
do zrozumienia, że mają siedzieć cicho i okazywać biedako-
wi choć minimum szacunku.
— Witaj, Juliuszu, mój synu — rzekł. — Łaska Pana jest
z tobą. Chodź ze mną. Muszę z tobą porozmawiać sam na
sam.
Zanim się oddalili, Sylwiusz szepnął biskupowi do ucha:
— Dobrze się zastanowiłeś, Osmondzie? Nie boisz się,
że wpuszczasz robaka do owocu?
— Bez wątpienia — odparł Van Beck. — Ale tu właśnie
jest jego miejsce.
Wziąwszy zakrystiana pod ramię, zaprowadził go na bok,
pod kępę czerwonych klonów, które już traciły pierwsze liś-
cie. Zapowiadała się wczesna jesień. Nieodległe już były
górskie śniegi, pokrywające dawne wspomnienia, które ni-
gdy więcej nie wrócą.
— Juliuszu — zaczął biskup Van Beck — czy brakuje ci
Boga?
Człowieczek był niski, biskup zaś wysoki. Asymetryczna
gęba uniosła się ku twarzy biskupa — twarzy szlachetnej, bo
naznaczonej rzymskim seminarium, ojcowską dobrodusz-
nością papieża, szczególnymi względami księcia i karierą,
184
która zastąpiła męczeństwo... Teraz to wszystko nie miało
już żadnego znaczenia, ale pozostały gesty, zachowanie ty-
powe dla hierarchii, wszystko, co tworzyło siłę Kościoła.
Dziś już nie istniejącą.
— Nie brakuje mi go — odparł Juliusz. — Wierzę, że
nigdy mnie nie opuścił.
— A co ty możesz o tym wiedzieć?
Mówił przez niego ksiądz. Instynktowna i straszliwa nie-
ufność biskupów względem wiary. Juliusz odparł:
— Jak sobie ksiądz biskup życzy. Aleja wiem.
„Mój Boże! Ależ on brzydki! — pomyślał Van Beck. —
Tylko gdzie znajdę innego?".
— Wiesz? To dobrze — rzekł na głos. — A co z innymi?
Tymi z twojej wioski? Oni też to wiedzą?
— Nie mam pojęcia, proszę księdza. Może tak. A może
nie. Nieważne. Powiem im o tym, jak umiem. Cały czas im
to mówię.
— I słuchają cię?
Przez wykrzywioną twarz przeleciał grymas prawdziwe-
go bólu, potem coś w rodzaju rozbawienia —jakby z humo-
rem i rezygnacją mierzył wzrokiem fosę, którą ma pokonać,
wiedząc, że nie ma innej rady — musi ją przeskoczyć. Bi-
skup Van Beck stwierdził, że wbrew pozorom, Juliusz wcale
nie jest głupcem.
— Słuchająz grzeczności, bo chyba mnie lubią. A ja mó-
wię. I modlę się. W końcu ich to nudzi. I zostaję sam.
— Może ci czegoś brakuje?
— A czego, proszę księdza?
Sądząc po twarzy zakrystiana, wyrażającej czystą poko-
rę, nie było to pytanie retoryczne. Biskup spojrzał na pocz-
185
ciwca z wysokości swojej postawnej sylwetki i poczuł, jak
zalewa go fala miłosierdzia, niczym dawna miłość wy-
pływająca na powierzchnię w chwili smutku.
— Nie, niczego ci nie brakuje, Juliuszu... To było pyta-
nie związane z ceremonią.
Zakrystian patrzył na niego, nie rozumiejąc. Jego brzydo-
ta stawała się wzniosła.
— Łaska Pana jest z tobą, Juliuszu. A ceremonia to świę-
cenia kapłańskie. Nie mamy wiele czasu. Musimy ją skrócić.
Proszę, połóż się krzyżem, twarzą do ziemi. Zapomnij, kim
jesteś. Zapomnij o świecie. Nic teraz nie widzisz. Ziemia cię
oślepia. Ona jest cząstką Boga.
Leżącym na ziemi ciałem Juliusza wstrząsnął dreszcz.
Z gardła wydarł mu się żałosny jęk.
— Wasza Ekscelencjo, ja nie chcę, nie mogę... Błagam,
niech Wasza Ekscelencja tego ode mnie nie wymaga...
— Nie bój się — powiedział biskup i zaczął recytować:
„Synu, otrzymujesz święcenia do stanu kapłańskiego. Przyj-
mij je godnie i wywiązuj się z nich wiernie. Zadaniem księ-
dza jest święcić, błogosławić, przewodniczyć nabożeństwom,
wygłaszać kazania, chrzcić...". A teraz powstań, Juliuszu,
nałożę na ciebie ręce.
I uczynił to, dotykając głowy zakrystiana, która sięgała
mu do piersi, a którą bojaźń Boża wciskała w ramiona. Bi-
skup sam nie wiedział, czy czuje dla nieszczęśnika więcej
miłości czy litości. Głośno wypowiedział formułę sakra-
mentu — tę, która czyniła go nieodwracalnym. Każde ze
słów spadało na biednego Juliusza i godziło prosto w serce:
„Ojcze wszechmogący, daj twemu słudze, Juliuszowi, god-
ność kapłana, odnów w nim ducha świętości, by wypełniał
186
I
powierzoną mu funkcję i swoim przykładem zachęcał do po-
prawy obyczajów".
— Dalej, Juliuszu—ciągnął biskup — opisuje się szcze-
gółowo powierzoną ci władzę. Nie mam tu świętych olejów,
musimy się bez nich obyć. Podaj mi, proszę, dłonie, a Pan
poświęci je, aby wszystko, co pobłogosławią i wszystko, co
poświęcą, było uświęcone w imię Pana naszego, Jezusa
Chrystusa... Powinieneś teraz odpowiedzieć „Amen".
— Amen — rzekł zakrystian.
Jego głos brzmiał teraz silniej. Biskup Van Beck wyjął
z kieszeni cienką, złotą stułę.
— Mam takie dwie. Tę daję tobie. Symbolizuje ona jarz-
mo Chrystusa. Mam ją od samego Ojca Świętego, który dał
mi ją dziesięć lat temu, wypowiadając te same słowa, które
ja wypowiadam teraz: „Przyjmij, Juliuszu, moc sprawowa-
nia ofiary i odprawiania mszy dla żywych i zmarłych, w imię
Pana naszego...".
— Amen — odparł poczciwina.
— I wreszcie — ciągnął Van Beck — weźmij Ducha
Świętego. Komu odpuścisz grzechy, są mu odpuszczone,
komu zatrzymasz... A teraz, drogi ojcze — dorzucił niemal
wesoło — będę twoim pierwszym penitentem. Ponieważ za-
raz nas opuścisz i taka okazja może się już nie powtórzyć,
zechciej wysłuchać mojej spowiedzi.
Juliusz podskoczył jak oparzony.
— Spowiedzi księdza?! To niemożliwe. Zresztą, nie
wiedziałbym, jak...
Miłość czy litość? Biskup wciąż się wahał. A może jedna
nie istnieje bez drugiej?
— Zdarzyło ci się chodzić do spowiedzi, Juliuszu?
187
— Tak, księże biskupie.
— Pamiętasz formułki?
— Mam dobrą pamięć. *
— A zatem, nic łatwiejszego! Wystarczy odwrócić role.
Tym razem, to ty masz władzę wybaczania...
Pozostali śledzili tę scenę z oddalenia, z ciekawością, któ-
ra u pułkownika Pikkendorffa była pomieszana z głuchą iry-
tacją. Kiedy jednak zobaczyli dumnego biskupa, w kawale-
ryjskim mundurze i butach, z krzyżem biskupim na piersi
i pistoletem przy pasie, klękającego bez wstydu na ziemi
u stóp tego śmiesznego człowieczka, zdziwienie przerodziło
się w zażenowanie. Nie słyszeli ani słowa z tego, co mówio-
no pod czerwonymi klonami, podobnie jak nie byli w stanie
dostrzec wyrazu twarzy, zwłaszcza zakrystiana, który był
blady jak ściana i którego oczy pod nastroszoną czupryną
wyrażały zmieszanie i rozpaczliwe niedowierzanie. Skamie-
niały mruczał: „Ależ księże biskupie, ja nie rozumiem!
Ksiądz właśnie mnie... A teraz ksiądz mówi, że... Ksiądz
sobie ze mnie zadrwił, czy co?". Jego dopiero co zbudowany
świat, już się walił. Biskup odparł: „Nikt sobie z ciebie nie
zadrwił, ojcze. Nie chodzi o twoją osobę ani o twój nowy
stan. Chodzi o zbawienie mojej duszy, które składam w two-
je ręce". Na co kompletnie zdezorientowany Juliusz odpo-
wiedział: „Ale przecież ksiądz nie wierzy! Przed chwilami
to ksiądz powiedział...". Zdjęty litością dla nieszczęśnika,
przed którym klęczał, biskup musiał zacząć wszystko od
początku: „Właśnie dlatego się z tego spowiadam. Ty mu-
sisz przyjąć, że z mojej strony jest wola, a ty musisz ją wziąć
pod uwagę, by udzielić mi rozgrzeszenia. Istnieje grzech
przeciwko wierze; to może się zdawać nielogiczne, bo wiary
188
nie można sobie zamówić. Jest on częsty u ludzi Kościoła
i z całej duszy księdzu życzę, by oszczędzona ci została ta
męka. Na szczęście, taki przypadek został przewidziany. To
grzech, który można wyznać i dostąpić miłosierdzia.
Właśnie to robię. Wyznaję go. Chcę wierzyć, ale nie wierzę.
Gdzieś w tym wszystkim tkwi prawda".
A ponieważ Juliusz milczał, biskup ciągnął z niecierpli-
wością w głosie.
— Wiem, jak ciężką próbą jest dla ciebie fakt, że zaczy-
nasz właśnie od tego, a w dodatku ze mną, który dopiero co
cię wyświęciłem. Ale jak się tak dobrze zastanowić, to dobry
początek. Jesteś oto w samym środku problemu. Jeśli do
tego dorzucić nadzieję i miłość chrześcijańską, nie będziesz
się nudził... A teraz, proszę, ojcze, bo czas nagli. Czekam na
rozgrzeszenie.
Ponieważ słowa absoho te jakoś nie padały, biskup Van
Beck pomyślał, że może poczciwy Juliusz zamierza odmó-
wić mu rozgrzeszenia i uśmiechnął się w duchu. Gdyby tak
było, nie czułby się rozczarowany. Unosząc wzrok ku zakry-
stianowi, zobaczył, że ten modli się i tak, jak to opisał Arno,
stał się przy tym niemal piękny.
— Absoho te — wyszeptał w końcu Juliusz, niezdarnie
unosząc rękę, by uczynić znak krzyża.
Biskup przeżegnał się.
— Zapomniałeś o pokucie, ojcze — powiedział.
Zakrystian przewrócił oczami, spoglądając na tego potęż-
nego człowieka, pokornie klęczącego przed nim.
— Pokuta? Pokuta?
— Czy mogę ją ojcu zasugerować? — spytał biskup. —
Odmawianie pięciu różańców dziennie do chwili, gdy usły-
189
szę dzwon opactwa Zurfenberg. Proszę się nie obawiać, to
lekka pokuta. Dni w siodle są bardzo długie. To mi skróci
czekanie.
Juliusz skinął głową bez słowa.
— Wróćmy teraz do pozostałych — zakończył Van Beck.
— Czas na ciebie, ojcze. Oni będą się chcieli z tobą pożegnać.
Kontrast między nimi był uderzający. Gdyby nie śmier-
telnie poważny wyraz twarzy zakrystiana, można by rzec, że
biskup ciągnie z sobą błazna.
— Ojcze opacie — powiedział biskup Van Beck — pro-
szę pozwolić przedstawić sobie pana pułkownika-majora
Sylwiusza von Pikkendorffa. Panie pułkowniku, pan pozwo-
li, że mu przedstawię ojca opata Juliusza, proboszcza Świę-
tego Galia, Czarnego Targu, Glanoor, Birkenhead, Stoppel
i innych miejscowości...
Sylwiusza zamurowało ze zdumienia. Unosząc brwi, rzu-
cił biskupowi spojrzenie z ukosa, podejrzewając żart. Ale
nie. Biskup mówił poważnie, bez najmniejszego śladu ironii
czy tonu wyższości w głosie. Przeciwnie, zdawał się patrzeć
na tego małego człowieczka ze wzruszeniem. Trzeba zacze-
kać, później dowiemy się, o co w tym chodzi... Sylwiusz
skłonił się i wyciągnął rękę, mamrocząc: „Ojcze opacie...".
Potem przyszła kolej na Tancrede'a i chorążego Bazin du
Bourga, którzy strzelili przepisowo obcasami — pierwszy
z obojętnością, a drugi z dobrego serca. Abaj zaś bez trudu
ukrył za swymi pomarszczonymi powiekami całą swoją nie-
ufność wobec tego źle ubranego i pokracznego szamana. Co
do kadeta, to nie uległ konwenansom, uniósł niedbale w górę
palec i powiedział tylko: „Cześć, opacie".
— Kadecie Yenier! — rzekł biskup. — Ta arogancja nie
190
-*¦»
ujdzie panu na sucho. Zechce pan przyklęknąć. I wy także.
Odrobina pokory dobrze wam zrobi. Opat Juliusz udzieli
wam błogosławieństwa.
Sam pierwszy zgiął kolano. Pikkendorff zawahał się,
szepcząc biskupowi do ucha: „Tym razem, Osmondzie, po-
suwasz się naprawdę za daleko!". W końcu ustąpił. Pozostali
poszli w jego ślady, w tym także kadet Venier, którego bi-
skup nie spuszczał z oczu. Juliusz zabrał się do dzieła, pomy-
lił się dwukrotnie, potykając o słowa. Wreszcie udało mu się
dobrnąć do końca: Benedicat vos omnipotens Deus, Pater, et
Filius, et Spiritus Sanctus...
„Amen!" — rzekł biskup z naciskiem, najwyraźniej uzna-
jąc, że oto stało się coś dobrego. Na jego twarzy malowało się
zadowolenie, za to Sylwiusz ciskał mu wściekłe spojrzenia.
Kiedy poczciwiec żegnał się z nimi, tak samo pokornie, jak
wcześniej się witał, dotarło do nich, że już go więcej nie zo-
baczą i że czeka go długa droga powrotna na piechotę. Każdy
powiedział coś krzepiącego. W gruncie rzeczy był do nich po-
dobny. Tak jak oni nie wiedział, co będzie jutro, samotny
w zdewastowanym kraju. Obdarowali go manierką jałow-
cówki, kocem, tytoniem i zapałkami. Chorąży Bazin du Bourg
przetrząsnął kwatermistrzowskie juki, by trochę dorzucić do
jego sakwy. Biedak, wyglądał tak słabo, tak bezbronnie...
— Żegnaj, księże biskupie — rzekł Juliusz.
— Żegnaj, Juliuszu — odparł biskup Van Beck.
Odprowadzili wzrokiem jego utykającą sylwetkę, po
czym sami ruszyli w przeciwną stronę, jakiś czas jadąc
w milczeniu. Kadet Venier galopował z przodu, by rozła-
dować rozsadzającą go energię. Pikkendorff przeżuwał
myśli, jadąc strzemię w strzemię z biskupem, który zaczął
191
cicho odmawiać pierwszą Zdrowaśkę swojej pokuty, cze-
kając spokojnie, aż jego przyjaciel Sylwiusz zdecyduje się
wyrzucić z siebie, co go gryzie. Nie musiał długo czekać.
— Do licha, Osmondzie! Co cię napadło? To wyglądało
jak przedstawienie, ale przecież nie było przedstawieniem,
prawda?
— Nie było, w rzeczy samej.
— Czy naprawdę musiałeś zrobić z tego żałosnego
człowieczka księdza? Czy on przynajmniej w to wierzy?
— Mam nadzieję — odparł biskup wesoło. — W każ-
dym razie, ja się do tego zmusiłem. Dziękuję, że mi po-
mogłeś. Jeden pułkownik-major, jeden biskup, dwóch ofice-
rów, jeden kadet i jeden poganin, wszyscy przed nim na
klęczkach, przyjmujący od niego błogosławieństwo... Moż-
na się pozbyć wątpliwości, prawda?
— Odnoszę wrażenie, że to cię bawi!
— Przyznaję. A ty przyznaj, że nieźle to rozegrałem.
— A ty, Osmondzie... Czy ty w to wierzysz?
— Powtarzam: nie w tym rzecz. Zastanów się, pułkow-
niku-majorze.
Pikkendorff zamyślił się na chwilę. Zmęczonym gestem
odesłał kadeta, który galopując niezmordowanie w tę i z po-
wrotem, podjechał zameldować, że na horyzoncie ani żywe-
go ducha i nic im nie zagraża.
— Osmondzie, znam cię dobrze. Po co ten ksiądz? Co to
za kaprys?
— Samotność, Sylwiuszu, samotność. Dookoła wrogo-
wie. Niewiadoma przyszłość... Jak się z tym mierzyć samot-
nie? Niech przynajmniej wierzą, że Bóg im pomoże...
Podjechał do nich Abaj, zatrzymując konia w pędzie
192
i potrząsając triumfalnie dwoma świeżo zabitymi zającami,
które trzymał za uszy. „Kolacja, panie pułkowniku! Kola-
cja!". Co nie było bez znaczenia, zważywszy na ich niemal
puste juki.
— I sądzisz — nie poddawał się Sylwiusz — że po-
możesz im, wysyłając do nich tego biednego Juliusza prze-
obrażonego w księdza? Powiem ci, co się stanie. On będzie
się miał za apostoła z czasów ewangelicznych i może nawet,
faktycznie, do nich wróciliśmy, ale tym razem przyparci do
muru. Będzie im pakował do głowy całą masę wzniosłych
uczuć, które się doskonale sprawdzały, gdy chrześcijaństwo
przeżywało swój przypływ. Tylko że teraz mamy odpływ.
Chrześcijaństwo jest w odwrocie. Twój biedny, tandetny
księżulek, ze Świętą Księgą w dłoni wkrótce przekona tego
chłopaka, Arno, który ma wszystko, by przetrwać, bo jest
okrutny, przezorny, pozbawiony skrupułów i nie znający
przebaczenia, otóż on go przekona, żeby na ewangeliczną
modłę nadstawiał drugi policzek, kiedy jego ludziom grozi
śmierć i unicestwienie! Miłosierdzie...! Widziałeś, jakie
dało skutki u Alramana, w tym kraju, który straciliśmy? Od-
prawiłeś tam dosyć prowokacyjną mszę, zgoda, ale to była
msza ariergardy, msza pokonanych. Wymietli nas. Wymietli
nas stamtąd doszczętnie. Tylko parę dziewcząt może po nas
zapłacze. Arno i jego ludzie znacząjeszcze mniej. I to będzie
wina twojego księdza i wirusa miłosierdzia, który on im za-
szczepi, i to dzięki tobie. Jest na to wystarczająco naiwny.
Miłosierdzie... To cnota, która rozbraja. Kadet Venier do-
skonale to zrozumiał.
— Ja też to zrozumiałem — rzekł spokojnie biskup Van
Beck — ale nic nie poradzę na Boski porządek rzeczy. Zo-
193
stałem powołany, by mu służyć. Niewykluczone, że przez
przypadek. Ale nic nie może mnie z tej drogi zawrócić.
Popatrzyli na siebie przez chwilę, świadomi, że zbliża się'
najważniejsze.
— Przeraża mnie to, co mówisz — rzekł Sylwiusz. — To
znaczy, że Arno, Juliusz, Turmesan, Waldomir, Gracjan, Pe-
trus i kto tam jeszcze, że oni wszyscy są zgubieni?
— Z pewnością.
— Jesteś zbrodniarzem, Osmondzie.
— Nie. To nie ja.
Biskup Van Beck uniósł palec ku niebu, gestem bynaj-
mniej nie oskarżyciełskim. To było tylko stwierdzenie faktu.
— To tam znajduje się niepojęte — powiedział.
Sylwiusz wzruszył ramionami, uspokojony. Obaj dobrze
się zrozumieli. Wiedzieli to już, kiedy jako ośmiolatki grali
razem w kulki w szkole giermków.
— Może ruszymy galopem? — zaproponował biskup.
— To nam dobrze zrobi...
Tego wieczora, leżąc szczelnie owinięty czarnym płasz-
czem pod umocowaną na dwóch kołkach płachtą namiotu,
biskup Van Beck śnił. Obudził go dzwon opactwa Zurfen-
berg. Odwrócił się na drugi bok i zasnął ponownie, wiedząc,
że to tylko sen.
Rankiem opuścił ich porucznik Tancrede. Ilu lat będzie
potrzebował, by połączyć się z Natalią?
Woleli o tym nie myśleć.
„Pięciu jeźdźców..." — napisał biskup Van Beck w no-
tesie.
194
VI
W następnych dniach spotkali jednak parę osób. Tu i tam,
jak w Świętym Gallu, przetrwały niewielkie społeczności,
w żaden sposób ze sobą nie związane, zajęte jedynie tym, by
jakoś przeżyć, nieufne wobec siebie nawzajem, trzymające
się blisko wsi i ocalałych domów, mające na oku swoje mizer-
ne uprawy, wydarte siłą rozległym terenom leżącej odłogiem
ziemi, stanowiącej wrogi ocean, z którego wyłaniały się tyl-
ko pojedyncze i z rzadka zamieszkałe wysepki. Przyjaciele?
Wrogowie? Pikkendorffa mało to obchodziło. Doświadczenie
ze Świętego Galia wystarczyło mu za wszystko i powtórzenie
go uznałby za śmieszne, gdyby pojawili się tam jacyś inni Ar-
nowie. To był świat u schyłku istnienia. Gdyby chodziło tylko
o niego, Pikkendorff jechałby przed siebie bez odpoczynku,
nie próbując rozpoznać sobie podobnych, których obecność
sygnalizował unoszący się z tego czy innego komina dym.
Ponieważ jednak kadet Venier nalegał, Pikkendorff pozwolił
mu jechać, jak chciał. I kiedy tylko na horyzoncie pojawiał się
dym, kadet rzucał się w tamtą stronę, zupełnie nie zważając na
niebezpieczeństwo, ciągnąc za sobą to Abaja, to chorążego
Bazin du Bourga, którzy ubezpieczali go, gdy znajdował się,
w zasięgu strzału, on sam zaś krzyczał na całe gardło, spinając
swego rumaka: „Wyłaźcie! Wyłaźcie szczury! Mówcie, kim
195
jesteście!". Metoda okazywała się skuteczna. Czasem wokół
nich zaczynały gwizdać kule i Sylwiusz, siedzący nierucho-
mo na koniu z milczącym biskupem u boku, rozpoznawał su-"
chy klekot karabinów z gwintowaną lufą, używanych przez
buntowników. Kadet zachowywał się jak natchniony. Miotał
przekleństwa, każąc swemu rumakowi tańczyć w miejscu,
podczas gdy jego czarny, kawaleryjski płaszcz wirował ni-
czym ogon komety, a on krzyczał na cztery strony świata:
„Wyłaźcie, łajdaki! Pokażcie swoje obrzydliwe gęby!". Kil-
ka razy wywinął się cudem, jego płaszcz podziurawiony był
jak sito, a końska sierść osmalona co celniejszymi seriami.
W takich razach mówił: „No, z tymi przynajmniej wiadomo,
co i jak! Poczekajcie! Jeszcze tu wrócę!". Kiedy indziej od-
bywało się to inaczej. Pojawiały się zgarbione istoty — ko-
biety, starcy, dzieci, dorośli przygięci do ziemi i zastraszeni,
a od czasu do czasu ktoś o nieco sztywniej szym kręgosłupie
i zdecydowanym spojrzeniu, z myśliwską strzelbą w garści.
Na ich widok kadet zeskakiwał z siodła, chwytał ich za ra-
miona niczym starych druhów i oświadczał: „Jutro będziecie
ze mną. Wrócę tu. Pamiętajcie!". Notował ich imiona i na-
zwę wioski, którą nanosił na mapę wraz z informacjami do-
tyczącymi ludności, zapasów i uzbrojenia, po czym składał
raport pułkownikowi Pikkendorffowi, który pytał zdziwio-
ny: „Kadecie, a po co panu to wszystko?", ten zaś odpowia-
dał: „Taki wiek, panie pułkowniku!".
Jednak najczęściej spotykali się z obojętnością. Kiedy tak
jechali drogą — pięciu jeźdźców w nienagannych mundu-
rach, jakby wyjętych z dawno minionych czasów — ludzie
podnosili ku nim wzrok posępny i pozbawiony wszelkiego
wyrazu. Trzy nędzne grządki ziemniaków, osioł i koza
196
o chudych wymionach — to był ich świat, w którego trybach
żyli, znajdując tylko tyle odwagi, by za pomocą strzelby
przeganiać uboższych od nich samych, a której by im nie
starczyło, aby stawić czoło zorganizowanej bandzie i bronić
swoich żon i córek. Kadet widywał niektóre z nich, przy-
glądające się im spoza przymkniętych okiennic i bojące się
pokazać. Mówił wtedy: „Dogadzają wam tchórze! Kiepsko
dogadzają!". Nasz kadet uczył się życia. Kiedy wracał ze
swoich wypadów, Sylwiusz witał go wzruszony.
— I co, kadecie? Jakie nowiny?
Czy odnajdywał w nim siebie sprzed lat? To pytanie prze-
stał już sobie zadawać.
Parę razy wydawało im się, że słyszą odgłosy działa — re-
gularne, ale dosyć odległe, niby echo bitew. Po niebie to-
czyły się dziwne grzmoty, a nieznane, błyszczące komety
przelatywały z oszałamiającą prędkością z jednego krańca
na drugi. Raz zdawało im się, że płonie jakaś wioska — dale-
ko, z pewnością gdzieś po drugiej stronie granicy. Wyglą-
dało to jak niewyraźna, czerwonawa łuna, ledwo co wy-
łaniająca się spoza horyzontu, ale trwała bardzo długo.
Wszystko to przerażało Abaja. Te znaki nie należały do jego
języka. Nigdy wcześniej się z nimi nie zetknął. Nie rozumiał
ich. Przyroda, którą tak doskonale rozumiał i objaśniał, ni-
gdy mu podobnych nie dostarczyła. Spieszył się więc coraz
bardziej, by odnaleźć ludzi ze swego klanu i wraz z nimi za-
gubić się w ostępach Wielkiej Puszczy.
Po zapadnięciu nocy, na biwaku, zasiadali całą piątką
wokół ognia i pryźli melancholijnie suchary moczone w cien-
kiej zupce, niewiele rozmawiając i czekając, aż ogarnie ich
senność. Czasem Pikkendorff pytał:
197
— A co ma dziś dla nas Kostrowicki?
Pewnego wieczora chorąży Bazin du Bourg, odpowie-
dzialny za kwatermistrzostwo i poezję, rozlał do kubków "
ostatnie krople z ostatnich zapasów jałowcówki i otworzyw-
szy swoją książeczkę, wyrecytował:
Rzuciłem w szlachetny ogień
Nieść go i wielbić gotowy
Ręce i zgasłe już głownie
Tę przyszłość te martwe głowy
Idę za wami pochodnie
Gwałtowne gwiazd poruszenie
Przeznaczeń ich gałopada... *
Siedząc z boku na zwalonym pniu, kadet patrzył ponuro
w ogień i bił się z myślami.
Rankiem, kiedy wsiadali na koń, a przejrzyste powietrze
sprawiało, że najdalsze dale stawały się bliskie, Abaj przy-
łożył dłoń do czoła, chroniąc oczy przed słońcem i oznajmił:
— Tam! Zurfenberg!
Biskup Van Beck zmrużył oczy. Niczego nie dostrzegał.
— Weź moją lornetkę — zaproponował Sylwiusz.
Biskup z trudem odnalazł właściwe miejsce. Nadzieja
sprawiała, że ręce mu drżały i wcale się tego nie wstydził.
Gdy chodziło o niego samego, stawiał diagnozę bez waha-
nia, jak mądry lekarz, patrzący w twarz zarazie, którą jest
* Guillaume Apollinaire, Żar, z tomu „Alkohole", przekład Artur
Międzyrzecki.
198
dotknięty. W dali widać było niewyraźny zarys wzniesionej
na skale dzwonnicy.
— Widzę, ale nic nie słyszę — rzekł. — A jednak...
Wyjął z kieszeni zegarek. Była akurat godzina pierwszego
dzwonienia na Anioł Pański. Sylwiusz przyglądał mu się przy-
jaźnie, z braterską czułością. Dumny biskup zdawał się dojść
do kresu drogi i znaleźć tam koniec swego życia. Powtórzył:
— Nic nie słyszę.
— Za daleko, Osmondzie — rzekł Sylwiusz.
Tym razem to biskup nadawał tempo, galopując na prze-
dzie, cichy, z oczami wbitymi w samotną dzwonnicę, która
powoli nabierała kształtów — potrójny łuk romański, łupko-
wy, czterospadowy, niemal płaski dach, całość zdumie-
wająco prosta, stapiająca się w jedno z niebem. Van Beck za-
trzymał się ponownie i nasłuchiwał.
— Nic nie słyszę — powtórzył.
Było około dziesiątej, pora tercji, porannego nabożeń-
stwa, które niegdyś, we wszystkich klasztorach świata oznaj-
miało się dzwonem.
— Musimy podjechać bliżej — stwierdził Sylwiusz.
Równina wokół Zurfenbergu, uprawiana za czasów, gdy
mieszkali tu mnisi, teraz była tylko dywanem zarośli, ponad
które wystawało kilka wpół martwych drzew—pozostałość po
dawnych sadach, z których owoców powstawała słynna klasz-
torna nalewka. Bez wątpienia rozegrały się tu bitwy. Wszędzie
były widoczne ślady transzei,.a tu i ówdzie z ziemi sterczały do
połowy zakopane koła jaszczów i wraki furgonów, których
drewno było zbutwiałe, a żelazo pokryte rdzą. Na krótko przed
południowym Aniołem Pańskim wjechali w jedyną uliczkę,
obrzeżoną niskimi domkami, tworzącymi rozłożoną u stóp
199
wzgórza osadę Zurfenberg, w której niegdyś panował wielki
ruch. W większości z tych domków mieściły się oberże, odwie-
dzane przez tłumy pielgrzymów przybywających z całej Euro-
py, którzy zatrzymywali się tu, by się posilić przed wejściem na
wąską ścieżkę, prowadzącą zakosami aż do klasztoru. Sprze-
dawano tu produkowaną przez mnichów nalewkę i całe mnó-
stwo nieszkodliwych dewocjonaliów, które kiedyś stanowiły
popularny element wiary. Niektóre drzwi ozdobiono wygra-
werowaną w kamieniu muszlą Jakuba z Composteli.
— Znajdziemy kogoś, kto nam udzieli informacji — po-
wiedział Sylwiusz, który wcale w to nie wierzył, ale bolała
go rozpacz malująca się na twarzy Osmonda.
Ani żywego ducha. Szukali na próżno. Odwiedzili wszy-
stkie domy, jeden po drugim, znajdując w nich jedynie puste
sale z podłogą zasłaną gruzem. Zniknęły meble i metalowe
ruszty z kominków. Słoma, zaściełająca pomieszczenia,
w których spali pielgrzymi, obróciła się w pył. Niespodzian-
ka czekała ich w ostatniej oberży, na samym końcu uliczki,
tam, gdzie zaczynała się ścieżka prowadząca do klasztoru.
Tu podłoga została wymieciona, może już dosyć dawno, ale
brak gruzu wskazywał, że ktoś go stamtąd zabrał. Leżał w nie-
wielkich, porządnie ułożonych stertach na zewnątrz. Prosty,
zbudowany z grubych desek stół dla gości stał w wielkiej sali
na swoim miejscu, niedaleko kominka, gdzie ten sam nie-
znany gość rozpalił ogień między dwoma kamieniami, na
których podgrzał sobie posiłek. Oprócz stołu znajdowała się
tam jeszcze tylko ława. Ale tym, co przyciągnęło ich uwagę,
były imiona wycięte nożem w drewnie stołu. Sylwiusz
i Osmond usiedli ramię w ranie, by je odcyfrować. Przez
wiele lat podpisywała się tu cała Europa — tylko imiona, na-
200
zwy miast i daty. Gustav Kobenhavn... Kurt Heidelberg...
Yves Saint-Malo... Luigi Firenze... Patrick Galway... Były
tu wpisy sprzed lat trzydziestu, dwudziestu, dziesięciu, pię-
ciu, ale bardzo niewiele późniejszych, poza kilkoma wulgar-
nymi, obraźliwymi i anonimowymi.
— Spójrz, Sylwiuszu! — powiedział nagle biskup, wska-
zując palcem na imię, które wśród innych wyróżniało się
tym, że było bardziej czytelne.
Przyjrzawszy się dokładnie, zrozumieli dlaczego. Kształt
liter wskazywał na to, że wycięto je niedawno, ślady w drew-
nie były świeże, bez nalotu kurzu i patyny, które określały
wiek starszych podpisów. Nie było jednak ani daty, ani na-
zwy miasta. Tylko imię: Gerard.
— A więc, ma na imię Gerard — mruknął biskup Van
Beck.
Pikkendorff spojrzał na niego zdziwiony. Biskup nie użył
czasu przeszłego, ale teraźniejszego, jakby ów nieznany Ge-
rard właśnie wkroczył w jego życie.
— Ma na imię Gerard — powtórzył Van Beck.
Potem rzucił okiem na zegarek. Godzina dzwonienia na
Anioł Pański dawno już minęła, a nie słychać było żadnego
dzwonu. Biskup nie wydawał się tym poruszony. Odłożył
swój pistolet i ładownicę na stół.
— Weź je — zwrócił się do Sylwiusza. — Nie będą mi
już potrzebne. Zatrzymam tylko konia. Pora się pożegnać.
Czekają na mnie tam, na górze.
— Ależ tam — na górze — nie ma nikogo!
— Daj spokój tym gierkom słownym, Sylwiuszu. Do-
skonale wiesz, co chciałem powiedzieć.
— A jak zamierzasz tam przetrwać?
201
— Mam jeszcze w jukach dwa lub trzy opakowania su-
charów — odparł biskup niemal wesoło. — Za twoim po-
zwoleniem, zabiorę je z sobą. Potem będę żył z tego, co znaj-"
dę na miejscu.
— Ale będziesz tam całkiem sam!
— A cóż ty możesz o tym wiedzieć? Na początku, na
pewno. Zawsze tak jest, kiedy coś się zaczyna...
Wstali od stołu. Ponieważ wszyscy, maskując wzrusze-
nie, zastanawiali się, jak godnie i stosownie do rangi poże-
gnać Jego Ekscelencję Osmonda Van Becka, biskupa ko-
adiutora Miasta i kapelana kawalerii Jego Wysokości, on
uprzedził ich, obejmując każdego najpiękniejszym i najbar-
dziej doskonałym gestem chrześcijańskiego braterstwa.
— Ach, byłbym zapomniał! — powiedział.
Z kieszeni wyjął czarny notes.
— Na co miałby mi się teraz przydać? Ty musisz go kon-
tynuować, Sylwiuszu... Jeśli chcesz.
To powiedziawszy, odwrócił się do nich plecami i pro-
wadząc konia za uzdę, zniknął na ścieżce. Przez chwilę
słyszeli jeszcze coraz słabszy stukot końskich kopyt i ha-
łas potrącanych kamyków. Tymczasem kadet już się nie-
cierpliwił.
— Noc zapada szybko, panie pułkowniku. Może nie po-
winniśmy się ociągać?
„Na niego też przyjdzie kolej — pomyślał Sylwiusz. —-
I on to wie. Sam o tym zdecydował".
— W drogę! — zakomenderował.
Nieco później, gdy ujechali już spory kawałek, a skała
Zurfenberg znikała w zachodzącym słońcu, doszedł ich da-
leki dźwięk dzwonu i towarzyszył im przez chwilę.
202
— Cóż za piękne pożegnanie, panie pułkowniku — rzekł
chorąży Bazin du Bourg, jak zwykle sentymentalny.
Pikkendorff wzruszył ramionami. Jeśli był czegoś pe-
wien, to tego, że wezwanie dzwonu nie było już skierowane
do nich. Wieczorem, na biwaku, otworzył czarny notes i za-
pisał: „Czterech jeźdźców opuściło Zurfenberg o zmierzchu.
Piąty już o nich nie pamiętał".
Dwa dni później kadet Stanisław Venier pożegnał się
z nimi w bardzo widowiskowy sposób.
Wiedząc, że zbliżają się do jego włości, wstał o świcie
i wyczesał konia zgrzebłem, szorując z zapałem, by nadać
biednemu, zmęczonemu zwierzęciu wygląd majestatyczny
i godny rumaka przybywającego na ziemie dziedzica gene-
ralnego gubernatora. Wyczyścił tunikę, polerując śliną srebrne
plecionki naramienników i wygładził dłonią czarną materię
płaszcza, uczesawszy dokładnie jego futrzane podbicie, ni-
czym kobiece włosy. On, który miał na brodzie zaledwie
parę włosków, ogolił się starannie za pomocą wielkiego, wy-
dobytego z juków noża. W końcu, gdy dzień zaczął się na
dobre, stojąc twarzą do ruin, niegdyś będących dumną
twierdzą Venierów, spiął konia, który wściekle wierzgnął
tylnymi nogami, kazał mu zatańczyć paradnym krokiem,
sztywno i wyniośle, potem gwałtownie osadził w miejscu,
wzbijając obłok pyłu, i kiedy rumak toczył z nozdrzy białą
pianę, on oznajmił gromkim głosem na cztery strony świata,
jakby cała ziemia czekała na to, co powie:
— Jestem u siebie! To wszystko moje!
To było pustkowie.
Pustkowie tym bardziej rozpaczliwe, że widać na nim
203
było jeszcze resztki dawnego bogactwa, na wzór dawnych
rzymskich willi, rysujących się wciąż w piachu, w którym
setki lat wcześniej rosły zboża, palmowe gaje, lucerna,"'
słonecznik i wszystko, co duch Zachodu zdołał tu zaszcze-
pić, nim nadeszli barbarzyńcy i koczownicy. Kadet nie był
pozbawiony wspomnień z dzieciństwa. Tam był kiedyś fol-
wark. Tam — studnia, strumień, młyn. Tu — stajnie, tar-
tak, szpital, potem farma, dalej jeszcze jedna. Wreszcie,
długa, wysadzana klonami i kasztanowcami, wiodąca do
zamku aleja, na której, między dwoma rzędami okaleczo-
nych pni, kadet tańczył na swoim rumaku, a eskortujący go
Pikkendorff, Bazin du Bourg i Abaj szacowali z przykro-
ścią rozmiary zniszczeń. Ale on, kadet Venier, zatrzasnął
swoje wspomnienia na samym dnie pamięci, ukręcając
bezlitośnie łeb każdemu, które próbowało się stamtąd wy-
dostać i nic z tego, na co patrzył, nie było w stanie go poru-
szyć lub zasmucić. Niczego więcej nie oczekiwał. Brał
prawdę taką, jaka była, a prawda ta mówiła mu: „Nic tu nie
ma, ale to jest twoje i ty coś z tego zrobisz!". Przekroczyw-
szy zasypaną fosę i zrujnowaną kordegardę, dotarli do
centrum obszernego placu, który niegdyś musiał być głów-
nym dziedzińcem. Kadet obrzucił spojrzeniem ruiny. Do-
strzegłszy rumowisko ociosanych równo kamieni, które
wyraźnie odcinało się od reszty, podparł się pod boki
i oświadczył:
— Tu zbuduję wieżę. Będą na niej powiewały srebrne
orliki księżniczki i proporzec Venierów!
Chodziło najwyraźniej o ruiny starej wieży, której kontu-
ry można było jeszcze dostrzec. Ale kadet powiedział: „Zbu-
duję", a nie „Odbuduję". Sylwiusz patrzył na niego z uzna-
204
niem. Przez moment miał ochotę zostać tu razem z nim, od-
rzucić dystynkcje i zaciągnąć się pod komendę kadeta, od-
dać swoje doświadczenie do dyspozycji jego młodości, ale
ten pomysł uleciał niemal natychmiast, zanim zdążył przero-
dzić się w żal. Czemu niby miałoby służyć zaciągnięcie się
pod sztandar kadeta Stanisława Veniera? A jeśli kadet mylił
się co do obranej drogi? Jeśli dumna młodość wiodła na ma-
nowce? Pikkendorff pamiętał ostatnie słowa księcia, wypo-
wiedziane w wieczór, gdy opuszczali Miasto: „Życie prawie
stąd uciekło. I musiało dokądś pójść. Trzeba udać się dalej
niż leży to, co znane i to, co nieznane. Najpierw w granicach
naszego kraju, a potem poza nim. Jak wygląda to, co nas ota-
cza? Jakie jest tego znaczenie?".
W miarę jak zbliżał się do kresu podróży, zaczął powoli
dostrzegać niejasne przebłyski prawdy, która nie była
prawdą kadeta Stanisława Veniera, i w której już nie było dla
niego miejsca...
Właśnie w tym momencie spoza załomu muru wyłonił się
chłopiec tylko nieco starszy od kadeta, ubrany z chłopska,
ale zachowujący się bardzo swobodnie. Pod łokciem trzy-
mał karabin z gwintowaną lufą—jeden z tych, które zostały
zrabowane z arsenałów Miasta.
— Witaj, gubernatorze Venier—rzekł nonszalancko. —
Czekałem na ciebie.
Kadet zmarszczył brwi.
— Czekałem na p a n a — poprawił.
— Nie. Ja czekałem na c i e b i e.
Kadet zarepetował karabin, co tylko rozbawiło chłopca.
— Ta strzelba coś ci przypomina? Nie podoba się? Nie,
spokojnie, nie jestem jednym z nich. To zdobycz wojenna.
205
— Kim jesteś?
— Widzę, że mnie nie poznajesz. Fakt, upłynęło sporo
czasu. Jestem Sigurt. Kiedyś polowaliśmy razem. Z łukiem."3
Twój ojciec mawiał, że to broń królów. Mój ojciec był
rządcą twojego. Kto zabił mojego? Kto zabił twojego? Poza-
bijali się nawzajem. Mieli z sobą porachunki. Stało się. Nic
tego nie zmieni. Po ich śmierci wszyscy uciekli.
I pozbywając się bezczelnego uśmiechu, dodał:
— Kto tu potem rządził? Wszystko stanęło na głowie...
— Jesteś sam? — spytał kadet.
— Byłem. Teraz jest nas dwóch.
Gwizdnął na palcach.
— A nawet więcej.
Zza załomu muru wyszło może dziesięcioro obdartych
dziewcząt i chłopców, wszyscy jednak wyglądali raczej
zdrowo, mieli żywą cerę i śmiałe spojrzenie. Większość z nich
była uzbrojona w strzelby, noże, stalowe kosy. Sigurt zasa-
lutował w nieco krotochwilny sposób.
— Oto twoja armia, gubernatorze Venier.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a kadet, zeskoczywszy
z konia, podbiegł do Sigurta i objął go po bratersku, pokle-
pując po plecach, jakby cała książęca kawaleria świętowała
niespodziewane zwycięstwo. Sylwiusz pomyślał, że przy-
jemnie jest na nich patrzeć. Jednocześnie, poczuł wielki ból.
Niegdyś, w szkole giermków, uczono go o tym, jak na za-
chodzie dalekiej Francji ostatnie bataliony chłopskie pod
wodzą hrabiów, markizów, wielkich łowczych i kwatermi-
strzów zostały doszczętnie zmasakrowane, a wraz z nimi
niezliczona liczba wiosek. Serce mu się ścisnęło. Te dzieci
to Szuani. Jakże byli piękni — kadet Stanisław Yenier i Si-
206
gurt —jego samozwańczy porucznik, który wyrósł z naj-
bardziej autentycznych i tajemniczych sił ludu! Ile czasu
upłynie — zastanawiał się Sylwiusz — zanim z drugiej
strony międzynarodowego mostu Sefarei, leżącego na gra-
nicy dwóch światów, ten drugi, ledwie widoczny, wypluje
z siebie nienawistne potoki swych piekielnych wojsk —
nieubłagane przekleństwo tych, którzy od tej pory tworzyli
oddział?
Nic już nie mógł dla nich zrobić.
Zawróciwszy konia (to samo zrobili Abaj i Bazin du
Bourg), ruszył dalej na północ...
Konie były ochwacone, a i oni nie wyglądali lepiej. Słyn-
na czarna tunika o szkarłatnych obszyciach książęcej kawa-
lerii zwisała smętnie z ich wychudzonych ramion — wytarta
i usiana dziurami, a srebrny szamerunek zblakł niczym
gasnące światło. Zwierzyna uciekła. Mdleli z głodu, szczę-
śliwi, jeśli Abajowi po wielu godzinach polowania udawało
się przynieść parę kruków, których mięso, pieczone na
ogniu, wydzielało lepki tłuszcz o odpychającym zapachu.
Zmuszając się, mimo wszystko, do uśmiechu, Abaj mówił:
„Wkrótce będziemy u mnie. Tam się najemy. Już nie będzie-
my głodni". Tak zastała ich zima. Ziemia z wolna pokrywała
się śniegiem. Nie czuwali już przy ognisku. Wyczerpani
kładli się spać. Sylwiusz notował w czarnym notesie ponure
sprawozdanie z kolejnych dni, upływających na tej dziwnej
podróży duchów. Nawet Abaj, bardziej wytrzymały od po-
zostałych, dawał oznaki załamania. Wydawało się, że stracił
swój słynny instynkt. Dwukrotnie już oznajmił: „Panie
pułkowniku, jutro będziemy w Wielkiej Puszczy". I dwu-
krotnie się pomylił.
207
Szóstego dnia o godzinie piątej w końcu na horyzoncie
pojawiła się ciemna, ciągła linia.
— Tam są moi bracia — powiedział Abaj. "•
Kiedy znaleźli się wśród drzew, dał im znak, by się zatrzy-
mali i poczekali. Nad nimi pochylały się wielkie, posępne mo-
drzewie, zawrotnie wysokie sine sosny i brzozy o białej ko-
rze, które łagodziły nieco ten mroczny pejzaż. Abaj odzyskał
swoją zwykłą żywotność. Obudził się w nim tropiciel. Naj-
pierw długo nasłuchiwał, węsząc, nastawiając ucha, uważ-
nie przepatrując korony drzew, tworzące nad ich głowami
nieprzeniknioną plątaninę gałęzi. Wiadomo, że Ołmiaci
z Wielkiej Puszczy często poruszali się po koronach drzew
i mogli w ten sposób przebyć wielkie odległości, nie doty-
kając stopą ziemi. W ten sposób, nie zostawiali śladów. Kie-
dy pojawiali się jacyś obcy, śledzili ich z wysoka, aż do
chwili, gdy mogli stwierdzić: wróg lub przyjaciel. W pierw-
szym przypadku z nieba spadał na intruzów śmiercionośny
deszcz strzał, bo Ołmiaci, władcy ciszy, nie używają broni
palnej. Gdy jednak w grę wchodzili przyjaciele, po pewnym
czasie, który był wypadkową doświadczenia i ostrożności,
Ołmiaci ujawniali swoją obecność, na znak miłego przyjęcia
kładąc na leśnej ścieżce kamyki, trochę upolowanej zwie-
rzyny lub świeżo złowione pstrągi, na drzewach zaś rysując
proste znaki — najczęściej otwartą dłoń, która w ich języku
oznacza: „Witajcie". Potem pokazywali się, a raczej pozwa-
lali się usłyszeć, w końcu zaś pojawiali się oni sami, ubrani
w szpiczaste, futrzane czapki i skórzane, wysokie buty, ob-
szyte srebrną nicią.
Przestawszy wpatrywać się w korony drzew, Abaj prze-
niósł uwagę na ścieżkę i jej brzegi porośnięte mchem i krzaka-
208
mi. Przyłożył ucho do ziemi i słuchał. Trwało to dobrą chwilę.
Potem zbadał podstawę każdego pnia w promieniu trzydzie-
stu metrów, zataczając powolne kręgi, macając palcami korę,
jako że dotyk to u Ołmiatów jakby drugi wzrok. Wreszcie
wrócił do towarzyszy. Jego twarz, zwykle nieprzenikniona,
nawet w rozpaczliwej sytuacji, teraz zdradzała wielkie zmie-
szanie zaprawione bezgranicznym niedowierzaniem.
— Abaj nic nie słyszy — rzekł. — Abaj nic nie widzi.
Abaj nie rozumie. Może gdzieś dalej... inne znaki... Pocze-
kajcie tu na mnie, panie pułkowniku. Nie ruszajcie się stąd.
Wrócę przed nocą.
„Już go nie zobaczymy" — pomyślał Sylwiusz. Potem
położył się na ziemi, a chorąży Bazin du Bourg obok niego.
Obaj, całkiem wyczerpani, zasnęli, podłożywszy pod gło-
wę gałąź zamiast poduszki, podczas gdy jesienne słońce
kończyło swój bieg między koronami leśnych drzew. Obu-
dziły ich kroki na ścieżce. To był Abaj. Tropiciel dotrzymał
słowa. Noc jeszcze nie zapadła. Bez słowa wyjaśnienia
Abaj zaczął oprawiać małego, bardzo chudego dzika, któ-
rego przyniósł na ramionach. Potem rozpalił wielkie ogni-
sko, krzątając się gorączkowo — on, zawsze taki spokojny,
teraz szybko pokroił dzika i upiekł go, uważnie doglądając
ognia przez zmrużone oczy, a kiedy mięso było już gotowe,
wybrał najlepszy kawałek, nadział na czubek noża i rozluź-
niwszy zaciśnięte szczęki, rzekł:
— Prezent od moich braci, panie pułkowniku.
I spuścił oczy.
— Kłamiesz, Abaju — powiedział Pikkendorff.
— Abaj nigdy nie kłamie, panie pułkowniku! — odparł
Ołmiata, wciąż patrząc w ziemię. — Znalazłem tego dzika
209
ćwierć mili stąd. Leżał na ścieżce. Były też inne znaki. Cze-
kają na nas.
— Kłamiesz, Abaju — powtórzył Sylwiusz. — Sam upo-*
lowałeś to zwierzę. Mogę nawet powiedzieć, jak: oszczepem.
A nie mógł ci ten dzik uciec, bo miał złamaną nogę.
Ołmiata w końcu podniósł oczy i jego wzrok spotkał się
ze spojrzeniem Sylwiusza. Można w nim było wyczytać
niezgłębiony smutek.
— To prawda, panie pułkowniku — wyznał. — Było tak,
jak pan powiedział. Nic nie widziałem, nic nie słyszałem. Ani
ludzkich kroków, ani ptaków, ani nawet zwierzyny na wrzo-
sowisku. Ten dzik leżał na ziemi, wyczerpany. Dobiłem go.
Ta część lasu jest pusta. Trzeba by iść dalej, znacznie dalej...
Chyba, że moi bracia wolą pokazać nam się w nocy.
Uczepił się tej myśli. Powtarzał: „Przybędą tej nocy, pa-
nie pułkowniku. Przybędą...".
— Przybędą, Abaju, jestem pewny. Ale na razie, jedz-
my! — dorzucił Sylwiusz z werwą. — To królewska kolacja.
Dziękuję ci.
Mięso dzika okazało się łykowate, o kwaśnym posmaku
zwierzyny, która długo konała z przerażenia. Ale i tak była
to wspaniała kolacja i głód wreszcie rozluźnił szpony. Na
niebo wzeszedł księżyc. Jedli długo, powoli, w milczeniu.
W ich sercach zagościło nieco ciepła.
— A co ma nam do powiedzenia Kostrowicki? — spytał
Sylwiusz, ocierając usta wierzchem dłoni.
Otwarłszy mały tomik, chorąży Bazin du Bourg przerzu-
cił strony, czytając tytuły:
— La foret fuit au loin... {Wieczorny wiatr). Pasuje,
prawda? Ale mam coś lepszego. O, proszę posłuchać: A la
210
fin les mensonges ne me font plus peur... (Na koniec nie boję
się już kłamstw).
— I co dalej? — spytał Sylwiusz.
Chorąży machnął ręką znużony.
— Równie dobrze można się wymigać od pointy, panie
pułkowniku — powiedział.
Kiedy się obudzili następnego ranka, było ich tylko
dwóch. Abaj ich opuścił. Zanim odszedł, starannie zawinął
w czysty kawałek płótna to, co zostało z kolacji i położył ten
pakunek w widocznym miejscu. Sobie zostawił tylko ma-
leńki kawałek.
— Sądzi pan, że ich odnajdzie? — spytał chorąży,
siodłając konia.
Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Pikkendorff oddalał
się już od obozu. Opuściwszy Wielką Puszczę, dwaj jeźdźcy
podążyli na północ.
VII
Jechali przez wiele dni. Sylwiusz przestał je liczyć. Zapo-
mniał o leżącym na dnie kieszeni tuniki czarnym notesie,
w którym czas biegł w niezrozumiały sposób, teraz już dla
niego zupełnie niedostępny. Wieczorem, na biwaku, siedząc
przy ogniu, który — zupełnie jak za czasów ludzi pierwot-
nych — stał się dla nich jedynym znakiem życia, patrzyli na
siebie w milczeniu, a ogień migotliwie oświetlał ich blade,
przezroczyste i coraz bardziej zarośnięte twarze. Jeśli zda-
rzało im się rozmawiać, to oszczędzali słowa, skrajnie zmę-
czeni i świadomi, że dawno już wszystko sobie powiedzieli.
Nadal jednak używali podstawowych form grzecznościo-
wych: „Panie pułkowniku..." — mówił chorąży Bazin du
Bourg, na co Sylwiusz odpowiadał: „Panie chorąży..., drogi
Bazin du Bourg..., drogi Maksymilianie..., przyjacielu...".
Forma zależała od nastroju chwili i wspomnień Sylwiusza.
To, jak wyglądali — ubrani w zniszczone mundury i czarne
płaszcze, które kiedyś przyciągały wzrok wszystkich ślicz-
notek Miasta, a dziś były tylko nędznym łachem, pokrytym
wilgotną pleśnią — dawno przestało ich dziwić. Ich oczy
spotykały się i patrzyli na siebie przyjaźnie, podobni do sie-
bie nawzajem — dwaj obdarci oficerowie umarłego pułku
książęcej kawalerii... Byli głodni. Ich wychudzone konie
212
potykały się ze zmęczenia i rzucały niespokojnie łbami,
ciągnąc za wędzidło, jakby chciały zmienić kierunek jazdy.
Dojechali do Rzeki, jak sobie niegdyś postanowili. Nie-
co dalej, tym razem na wschodzie, o jeden lub dwa dni mar-
szu, znajdowała się placówka graniczna i międzynarodowy
most w Sefarei. Sylwiusz był tam już w młodości. Łowił
pstrągi, ubrany w wysokie gumowe buty, wciśnięty między
skały górujące nad dzikim i spienionym nurtem Rzeki. Na
powiązanej sznurkami tratwie z okrągłych bali pokonywał
jej wartki nurt wraz z towarzyszami ze szkoły giermków,
znajdując w sefarejskiej placówce ciepłe, braterskie przyję-
cie dobrodusznych żołnierzy tamtejszego garnizonu. Pa-
miętał, jak po zapadnięciu nocy, wypatrując Rzeki z wyso-
kości cytadeli, słyszał pomruk jej bystrych, rozpryskują-
cych się fal.
Jadąc wzdłuż brzegu, z chorążym Bazin du Bourgiem
u boku, nic już nie słyszał. Rzeka się ustatkowała, oswoiła
i była głębsza niż kiedyś. Płynęła powolnym, stałym nurtem,
jej wody były gęste, nieprzezroczyste, o dziwnej, trudnej do
określenia barwie, pozbawionej migotliwych refleksów,
które kiedyś tak zachwycały. Niczym lepki syrop prześlizgi-
wała się między dwoma urwiskami, dziś niższymi ze wzglę-
du na podwyższony poziom wody, przez które kiedyś prze-
dzierała się z wściekłością. Sylwiusz pomyślał, że jakaś
część jego młodości została właśnie tu, na dnie, dwadzieścia
metrów w głąb, pośród wartkiego nurtu, zatopionych skał
i barek przewoźników pochłoniętych przez tę ciemną,
płynną masę. Co ciekawe, ta myśl przyniosła mu pewną ulgę
— przynajmniej jako dziecko przeżył swoje...
Teraz Rzeka cuchnęła.
213
I
Sylwiuszowi zdawało się, że w samym środku nurtu do-
strzega ciężkie, ciche barki, które mijały się tu bezkolizyj-
nie, a w jego wspomnieniach marynarze zawsze modlili
do Najświętszej Dziewicy, nim spuścili swoje galary na tę
bulgoczącą toń. Wydało mu się też, że w oddali, gdzieś na
drugim brzegu, rysuje się niewyraźnie wysoki, szary mur,
którego wcześniej nie było, z gigantycznych kamiennych
bloków, nad którymi unosiła się jakaś brudno-żółta poświa-
ta. Nigdy przedtem go nie widział. Sąsiadujące z Miastem
państwo, spokojna Republika Dolin, kraj hodowców, rol-
ników, leśników, miał na południu niewiele aglomeracji —
ot, kilka miast, które ożywiały się jedynie w dni targowe.
Ale pułkownik Pikkendorff był tak strasznie zmęczony...!
Wszystkie te wrażenia — nowe i stare — mieszały się
w jego głowie. Jego koń potykał się co krok. Choć nieszczę-
sne zwierzaki były kompletnie wyczerpane, jeszcze tej sa-
mej nocy je skradziono, gdy oni spali pod płachtą namiotu
przytuleni do siebie, by zapewnić sobie odrobinę ciepła.
Lało jak z cebra. Odkąd ruszyli w drogę, pierwszy raz nie
mogli rozpalić ognia i zadowolili się rozmoczonymi sucha-
rami. Przez cały dzień nie zamienili ani słowa. Nie mieli już
na to ani siły, ani ochoty. Zanim zasnęli, Sylwiusz zdobył się
jeszcze na coś w rodzaju ostatniego rytuału, który odprawia
się, gdy wszystkie pozostałe, nie mają już sensu — coś jak
prztyczek w nos przeznaczeniu.
— A co na to Kostrowicki? — zapytał.
— Nic, panie pułkowniku — odparł Bazin du Bourg
głosem tak słabym i zmęczonym, że zdawał się przebyć setki
kilometrów, zanim dotarł do uszu Pikkendorffa.
214
Następnego dnia w ich serca wstąpiła otucha. To był już
ostatni etap. Wraz z końmi, złodzieje zabrali juki, olstra, ka-
rabiny. Choć Pikkendroff i Bazin du Bourg byli bliscy
śmierci, to postawiło ich na nogi. Poczuli niemal ulgę, bo
i tak nie mieliby siły dźwigać tego wszystkiego. Jako żołnie-
rze z pewnością nie porzuciliby broni i ekwipunku, jak od-
dział w panicznej ucieczce. Oni nie uciekali. Po prostu, na
rozkaz księcia, jechali...
Wkrótce ich oczom ukazał się cypel, na którym wznosił się
posterunek graniczny Sefarei. Dzieliły ich od niej jakieś
dwie-trzy godziny marszu. Mimo zmęczenia, przyspieszyli
kroku. W miarę jak się zbliżali, forteca wydawała się Sylwiu-
szowi coraz mniej okazała, zdecydowanie mniej niż ta, którą
zapamiętał, jak to bywa, gdy rzeczywistość zderza się ze
wspomnieniami z dzieciństwa. Ponieważ złodzieje pozbawili
go także lornetki, musiał trochę poczekać, aż dane mu będzie
ujrzeć prawdziwy obraz. W pierwszym rzędzie skromny ba-
stion — zwykła, kwadratowa wieża wzniesiona nad Rzeką.
Z każdą chwilą stawało się oczywiste, że budowla od dawna
nie była użytkowana i nikt o nią nie dbał. Kawałek muru się
zawalił, odsłaniając wnętrze Dolnej Sali, którą Sylwiusz nie-
jasno pamiętał. Między kamieniami rosła trawa, krzaki wdzie-
rały się aż na ścieżkę patrolową, biegnącą szczytem murów.
Nie powiewała już flaga na maszcie. Zniknął nawet maszt,
podobnie jak dawna rampa umożliwiająca dostęp do wieży.
„Nie ma sensu tam wchodzić — pomyślał Sylwiusz. — Na
górze nie ma nikogo. To miejsce zostało opuszczone". I tak
zresztą nie miał już sił. A przecież to była Sefarea, skąd księż-
niczka Miriam wysłała do ojca ostatnią wiadomość, zanim li-
nia telegraficzna została zerwana. Od tamtej pory — cisza.
215
Sylwiusz usiadł na kamieniu przy drodze, podparł głowę
rękami i próbował zebrać myśli. Przypomniał mu się list,
który książę Welf III powierzył mu w przeddzień ich wy^
jazdu, list przeznaczony dla jego córki Miriam, który miał
otworzyć i przeczytać, jeśli na końcu drogi jej nie odnaj-
dzie. Przeszukał wewnętrzne kieszenie tuniki. List wciąż
tam był, chroniony kawałkiem nieprzemakalnego mate-
riału, który teraz odwinął, odsłaniając cienką, podłużną,
wymiętą kopertę, opieczętowaną herbem dynastii — trzy
srebrne orliki na czarno-złotym tle. Obracając ją w palcach,
przyjrzał jej się dokładnie. Ważyła niewiele, w środku mo-
gła być jedna lub dwie kartki, a nadawca listu opuścił już
ten świat. Sylwiusz zawahał się. Czy nadeszła chwila, by
złamać woskową pieczęć? Z głębi pamięci wyłoniły się
inne fragmenty telegramu: kiedy Miriam miała przekro-
czyć Rzekę, most został zniszczony — nie wiadomo jak
i przez kogo, bo telegram o tym milczał i urywał się nagle,
w połowie zdania... Może jednak udało się jej przejść na
drugą stronę? Na Rzece byli przecież przewoźnicy. Na
pewno jeden z nich rozpoznał ją i jako wierny poddany
zgodził się przewieźć księżniczkę na drugi brzeg, mając
nadzieję na lepsze czasy. A jeśli tak, to co tam zastała? Ja-
kie jest jej obecne życie? Sylwiusz ponownie zawinął list
w tkaninę i schował do kieszeni.
Właśnie wtedy, unosząc wzrok ku Rzece, dostrzegł most.
Podobnie jak barki, które poprzedniego dnia widział w nur-
cie Rzeki, oraz tamte wielkie, kamienne bloki, emanujące
żółtawą poświatą, kontury mostu były niewyraźne, jakby
oddzielała je od niego zasłona — niczym przezroczysty
ekran ustawiany w teatrze przed dekoracją, by sprawić wra-
216
żenię dystansu. Można się było jedynie domyślać, że to
spora konstrukcja, znacznie szersza, wyższa i masywniej -
sza od dawnego mostu wiszącego. Sylwiusz obrócił się do
towarzysza.
— Teraz nasza kolej — powiedział. — Chodźmy.
Nie uszli nawet dziesięć kroków, kiedy ich pamięć nagle
pogrążyła się w ciemności. Trwało to chwilę, tyle, ile trze-
ba, by odsunąć zasłonę — tak, jak się mija pasmo mgły,
przesłaniające kształty i tłumiące dźwięki. Teraz byli jesz-
cze bardziej sami, choć zagubieni pośród tłumu, drep-
czącego na peronie, z oddali zaś nadciągało całe mnóstwo
nowych, chaotycznych odgłosów. Nadjechał długi, napcha-
ny pociąg, złożony z dwupiętrowych wagonów, w których
tłoczyli się ludzie o ponurych twarzach. Metaliczny, pły-
nący z góry głos wyczytał litanię nazw stacji, które wydały
im się znajome. Chorąży Maksymilian Bazin du Bourg
machnął ręką na pożegnanie i wsiadł do jednego z wago-
nów. Wkrótce rozdzielił ich tłum. Zanim pułkownik-major
Sylwiusz von Pikkendorff wsiadł do pociągu, zauważył ze
zdumieniem, że ogromna lokomotywa nie wypuszcza w po-
wietrze dymu...
Dwie lub trzy stacje dalej, przypadkowy ruch podróż-
nych, wchodzących i wychodzących z wagonów sprawił, że
spotkali się ponownie. Stali teraz ramię przy ramieniu, trzy-
mając się tej samej poręczy, bardziej upapranej niż kontuar
w kantynie.
— My się znamy?
— Z widzenia.
— Jak ma pan na imię? Jestem Sylwiusz.
217
— Maksymilian.
— Tam, w środku, nic się nie poprawia.
— Przeciwnie! Jest coraz gorzej. "*•
Wiele siedzeń było rozprutych i podartych. Podłoga była
zasłana odpadkami, ściany pomazane farbą. Podróżni starali
się na to nie patrzeć. Starali się także nie patrzeć na siebie na-
wzajem. Kobiety, które uważały się za ładne, były brzydkie,
a te naprawdę piękne, brzydły w oczach. Pełno było żebra-
ków — u jednych na twarzach malowała się agresja, inni pa-
trzyli błagalnie. Podróżni kładli nogi na siedzeniach, w które
wbijali pożądliwy wzrok staruszkowie o obolałych stawach.
Maksymilian wyjął z kieszeni książeczkę w sfatygowanej
okładce.
— Może pan czytać w tych warunkach?
— Owszem. Dzięki temu zapominam o tym wszystkim.
O, proszę posłuchać tego:
Wszedł z kapeluszem w ręku wprost do magazynu
Gdzie dla króla i dworu ubrania się kroi...*
— To takie świeże, prawda? — powiedział. — Słowa
zdają się fruwać. Człowiek leci z nimi. Leci daleko. To Apol-
linaire, rzecz jasna... Tu wysiadam. A pan?
— Trochę dalej.
— Zobaczymy się jeszcze?
— Jeżdżę tym pociągiem prawie codziennie, najchętniej
* Guillaume Apollinaire, Emigrant z Landar Road, .Alkohole",
tłum. Adam Ważyk.
218
ostatnim wagonem. Jest mniej zatłoczony, a więc i czystszy,
bo stąd dalej do wyjścia.
— Ja też często nim jeżdżę. A czym się pan zajmuje? Je-
śli to nie tajemnica...
— Odszedłem z armii — odparł Maksymilian. — Strasz-
ny tam tłok, a poza tym, niczemu już nie służy. Robię to
i owo. Sprzedaję polisy ubezpieczeniowe. Nuda. A pan?
— Ja? Piszę. Próbuję pisać. W tej branży też tłok i też ni-
czemu to nie służy...
Spotykali się tak od czasu do czasu, w ostatnim wago-
nie linii A, z dłonią na brudnej poręczy, jakby oddzieleni
powietrzną bańką od reszty tłumu. Rozmawiali o różnych
sprawach.
Pewnego wieczora, zanim się pożegnali, nie wiedzieć
czemu Maksymilian spytał:
— A co z Miriam? Odnalazł ją pan?
— Miriam... Miriam... — mruknął Sylwiusz.
Niewyraźne wspomnienie.
Wracając do siebie, wstąpił do papeterii na rogu ulicy
i kupił czarny notes. Po co mu notes? Zwykle używał czys-
tych kartek papieru maszynowego. Czemu akurat czarny?
Nie miał pojęcia. Wiszące w oświetlonej witrynie we-
neckie marionetki obserwowały go uważnie. Zaopatrzony
w karafkę jałowcówki i otoczony obłokiem dymu, zaczął
pisać:
„Siedmiu jeźdźców opuściło Miasto o zmroku przez Bra-
mę Zachodnią, której nikt już nie strzegł, i ruszyło w stronę
zachodzącego słońca. Jechali z podniesionymi wysoko gło-
wami, wcale się nie kryjąc (w przeciwieństwie do tych wszy-
stkich, którzy wyjechali przed nimi), bo przecież nie uciekali
219
i nie popełniali zdrady. W ich sercach nie było nadziei, a wy-
obraźnię trzymali na wodzy...".
P.S.
Z wyłączeniem jednego słowa (s. 77, gdzie pozwoliłem sobie wsta-
wić „ Czeczenów "), wszystkie wiersze cytowane w niniejszej książce
zostały zapożyczone od Guillaume 'a Apollinaire 'a (Wilhelma Ko-
strowickiego, 1880-1918).
Wyjątek stanowi zamieszczone na stronie 73,, Morskie epitafium ",
którego jestem autorem, a które — na potrzeby tej powieści —przypi-
sałem Kostrowickiemu-Apollinaire'owi. Mam nadzieję, że on sam,
patrząc na to z nieba, nie będzie miał mi tego za złe.
J.R.
Szokująca powieść o końcu białej cywilizacji.
Rafał A. Ziemkiewicz, „Newsweek"
I
Jean Raspail
PIERŚCIEŃ
To lepsze niż Kod Leonarda dla Vinci...
Rafał A. Ziemkiewicz
•^uM gyBa MhmI mnft *Sa
T W W W W
If f łf
Warto przeczytać!