Andrzej Drawicz
Miasto siedmiu diabłów
Okładkę projektował: Janusz Przybylski
MON 1965
Koniec Odessy
... Tyraliera podchodzi coraz bliżej: czerwone, otwarte do krzyku twarze, ręce z
podwiniętymi rękawami, smugi pocisków. W środku czołg T-IV - nienawistne bydlę z
czarnym krzyżem... Strzelać! Strzelać do cholery! Dlaczego nikt nie strzela? Major szarpie za
ramię cekaemistę; ten podnosi głowę, ale nie wiadomo dlaczego ma twarz politruka
Kowalenki, tego samego, który poległ pierwszego dnia pod Dalnikiem. Strzelaj, Kowalenko!
Przecież on jest martwy; puste oczodoły, dziura w czole... Tyraliera podchodzi coraz bliżej,
sypią się bezgłośne serie - czemu nic nie słychać? Czołg staje się ogromną czarną górą, na
wieżyczce siedzi okrakiem czarny czołgista z... Tak, to on! To ta twarz! Hitler! Prędzej
pistolet! Zdrętwiałe palce ślizgają się po kaburze, nie mogą jej rozpiąć, szarpią broń; nagan
okazuje się raptem ciężki jak cekaem; nadludzkim wysiłkiem major podrzuca go w górę,
widzi jak muszka tańczy po twarzy Hitlera, naciska spust. Strzały pękają jak eksplozje
pocisków, z ogłuszającym hukiem: jeden, drugi, trzeci... Czołg staje dęba i wali się na majora
wielotonową masą; spazm strachu, ręka zakrywa twarz, krzyk... i zamiast miażdżącej stali
ciepły, słony chlust wody.
Wstrząs, przebudzenie. Tuż nad uchem wali sprzężony czterolufowy karabin
maszynowy; wali w wychodzącego z nurkowania Stukasa, który przelewa się, leniwie
błyskając brzuchem z wymalowanymi zębami rekina; istotnie ma w sobie coś z drapieżnej
ryby. O pokład Czerwonego Kaukazu chlastają słupy wody; bomby padły blisko. Kolejny Ju-
87 odrywa się z kręgu kołujących w górze maszyn i leci w dół, jak kamień, ze świdrującym
wizgiem syren. Pokład krążownika wali teraz w niego ze wszystkiego, co strzela; działka,
cekaemy przeciwlotnicze, a także karabiny i automaty żołnierzy 25 Dywizji Czapajewowskiej
i marynarzy 8 Brygady Piechoty Morskiej podnoszą piekielny jazgot...
Zamroczona snem świadomość majora Kowtuna rejestruje to machinalnie i bez
specjalnych emocji; głowa jest ciężka od prześnionych przed chwilą koszmarów, lewa ręka z
wysiłkiem odrywa się od ściśniętej spazmatycznie balustrady, prawa jeszcze chwilę błądzi
wokół kabury. „Tfu, czort pobieri, rozklejam się!” - myśli major; wstaje, nawykłym,
pedantycznym gestem obciąga bluzę, zapina kołnierzyk, sprawdza guziki. Tam, skąd właśnie
odpłynęli, na przedpolach Odessy, w sztabowym młynie dywizyjnym uważano go przecież
nie darmo za arcywzór spokoju i opanowania; dobrodusznie podkpiwano z „buchalterskiej”,
jak to określano, systematyczności. No cóż - rzeczywiście był przez kilka lat księgowym,
zarządzał kołchozami, stał na czele przedsiębiorstw - nim go, tuż przed wojną, nie powołano z
powrotem do armii, którą opuścił na początku pierwszej pięciolatki... No i niech tam! W razie
potrzeby umiał przecież - wszyscy o tym wiedzieli - dać sobie radę w każdej bojowej sytuacji.
Okopani wśród kukurydzianych, pododeskich pól piechurzy dobrze znali jego krępą,
energiczną sylwetkę, z mocno sklepioną, wygoloną czaszką.
- Jest! Dostał, gad! Dostał, sukinsyn! - zaryczano nagle ze śródokręcia i w górę frunęło
kilka na raz marynarskich czapek. Trzeci Junkers, wcześniej wyprowadzony z nurkowania,
skręcił raptownie w stronę lądu ciągnąc za sobą smugę dymu. Po ciemnym przedrannym
niebie pogoniły jeszcze za nim koraliki pocisków, ale samolot szedł nisko nad wodą i oddalał
się szybko tam, gdzie horyzont podświetlały odległe odeskie pożary. Inne również dały za
wygraną. Nagle zrobiło się tak cicho, że słychać było senne mlaśnięcia fal o kadłub
krążownika. Zamglona nieruchomość nieba zapowiadała pogodny dzień.
Cztery godziny temu, z ostatnimi, osłonowymi grupami żołnierzy major schodził do
odeskiego portu. Pod nogami trzeszczało szkło; zmęczeni ludzie klęli półgłosem, potykając
się o ścięte pociskami gałęzie; do czerwonego od pożarów nieba wzlatywały słupy iskier.
Miasto przywarowało w milczeniu, śledząc ich pustymi oczodołami okien. Marynarz-
przewodnik przynaglał; rejs do Sewastopola nie zapowiadał się najłatwiej, lotnictwo
nieprzyjaciela panowało w powietrzu niemal niepodzielnie. Daleko za miastem, gdzieś spod
Dalnika, gdzie pozostały ich pozycje, słychać było rzadkie strzały; widać Rumuni macali
grunt. Ale w mieście był spokój, doborowe oddziały marszałka Antonescu, mocno
wykrwawione, nie kwapiły się z następowaniem im na pięty...
„Nic dziwnego - myślał Kowtun, siedząc w marynarskiej szalupie, która z miarowym
skrzypem dulek zmierzała ku czerniejącemu nieopodal kadłubowi krążownika. - Nic
dziwnego. Taka obrona nie hańbi. Siedemdziesiąt trzy dni trzymaliśmy tu osiemnaście
rumuńskich dywizji. I nie tylko trzymaliśmy: trzepaliśmy zdrowo. A teraz odjeżdżamy. I
guzik nam mogą zrobić. Nie mają siły. Ech, żeby tak wszyscy!”
Tu myśli stały się mroczniejsze i nie opuszczały majora, kiedy wchodził po drabince
na pokład Czerwonego Kaukazu, kiedy nadsłuchiwał szumu maszyn i ze ściśniętym sercem
patrzył na ciemną sylwetkę miasta, odciętą na różowym tle nieba, odsuwającą się coraz dalej i
dalej, i w końcu przekreśloną wykrzyknikiem woroncowskiej latarni morskiej, kiedy okręt
wyszedł na pełne morze.
Było o czym myśleć. Wiadomości z frontów, skąpo dochodzące do oblężonej armii,
były gorzej niż złe. Parszywe. Rumuńskie ulotki o Moskwie i Leningradzie kłamały, ale
Kijów padł. Mało tego: już z naszej strony, widocznie z okrętów, którymi dowożono do
Odessy zaopatrzenie i posiłki - przesączały się do sztabu Armii Nadmorskiej niejasne wieści o
wielkiej klęsce na wschód od Kijowa, o gigantycznym kotle, o śmierci generała Kirponosa,
dowódcy Frontu Południowo-Zachodniego. Nacisk na Moskwę nie ustawał. Tu, na Południu,
Niemcy byli już w Rostowie. Razem ze swoją Odessą znaleźli się nagie na głębokich tyłach.
W piątym miesiącu wojny!
Z dna przytłoczonej ciężkimi myślami pamięci wychynął nagle, jak zjadliwe
szyderstwo, skoczny motyw piosenki, którą do niedawna śpiewał cały kraj:
... I na czużoj ziemie my wraga razobiom
Małoj krowiu, moguczim udarom!
„A tymczasem jak dotąd - myślał ponuro major - wszystko było na odwrót. Przecież i
spod Odessy przerzucono ich w nader nie sprzyjających warunkach. Chodziły słuchy, że
obrona na Pierekopie trzeszczy, że 51 Armia wycofała się już na rezerwowe pozycje pod
Iszunem, że tylko patrzeć, a Niemcy mogą wtargnąć na Krym. Najwidoczniej przyjdzie im
teraz podpierać własnymi plecami nadwątloną, pierekopską barierę. Żeby tylko zdążyli...”
Nagle poczuł ciężkie zmęczenie. Wielodniowe napięcie parowało ze strudzonego
ciała; po raz pierwszy od jakiego to czasu - chyba od początku wojny? - mógł się na razie o
nic nie troszczyć. Pietrow poszedł spać; poinformował go o tym dyżurny oficer sztabu. Raport
zda mu później... Przysiadł na zwoju lin koło stanowiska karabinów maszynowych na rufie.
Było cicho; ze wszystkich stron słychać było tylko ciężkie oddechy i chrapanie śmiertelnie
zmęczonych ludzi; cały pokład krążownika wypełniały, leżące pokotem, ciała śpiących
żołnierzy i marynarzy Armii Nadmorskiej.
Głowa sama jakoś oparła się o barierę; potok myśli jął się zakłócać, plątać, płynąć
coraz kapryśniej. Na powierzchnię świadomości wydobywały się pojedyncze obrazy, strzępy
wspomnień, niby porwana taśma filmowa. Zatroskane w siatce zmarszczek zmęczone,
chłopskie oczy matki... Wyrostek w szynelu do kostek, w przydużej budionnówce, z
portretem Lenina (ja sam?). Chrzęszczący w ustach pył ukraińskich dróg - z tamtych pogoni
za Machną, czy z tych ostatnich, trzykroć przeklętych odwrotów?... my mirnyje liudi, no nasz
broniepojezd... Zaraz! Co to? Co to za piosenka? Gdzie się podział ten pociąg pancerny?
Czemu go nie było? Dlaczego pozwoliliśmy się tak zaskoczyć? Przecież wszyscy wiedzieli...
I znienacka, zaraz potem, z bolesnym skurczem serca zepchnięta na samo dno myśli -
wychynęła raptem skupiona twarz Tuchaczewskiego, pochylonego nad mapą na manewrach
trzydziestego piątego... Nie, nie, nie - nie myśleć! Lub przywołać na pomoc tę inną twarz, tę
najbliższą, tak dobrze znaną, zwielokrotnioną z tysięcy portretów - twarz człowieka z fajką,
we frenczu i w wysokich butach! Ale major nie może jej jakoś dojrzeć; widzi za to, zupełnie
wyraźnie, szeregi nacierających Rumunów i czarny czołg...
Tak to wyglądało, nim go zbudził huk wystrzałów i walące się na pokład słupy wody.
„Starzeję się, czy co?” - pomyślał i sięgnął po ostatniego, zgniecionego „Kazbeka”.
- Towarzyszu majorze...
Kowtun odwrócił się. Stał przed nim adiutant Piotrowa.
- Dowódca armii prosi was do siebie.
- Dobrze, już idę.
„Skończyła się twoja laba, Kowtun” - przemknęło mu przez głowę.
Na śródokręciu przystanął na chwilę. Zagrodziła mu drogę odwrócona plecami grupa
marynarzy. Słuchali z widoczną przyjemnością młodego chłopca z zawadiackim czubem,
wymachującego zdobycznym niemieckim automatem.
- ... i mówię wam, jak po nim wtedy przeciągnąłem! Od dziobu do ogona! Widzę -
kopci się! Aaa, dobrze ci tak, myślę sobie. Mam cię, gadzie! I poprawiam. A ten jak nie da
nura...
- I właśnie wtedy przypaskudziłeś mu, Wasieńka, w samo oko. A fryc puszcza drążek
i w krzyk: „O rany, o mać twoja taka i owaka, ale mi ten Cybulko przyrżnął! Artyleria to
frajer, ale jemu nie dam rady”. I jazda do Göringa na skargę: „Wodzu, ratuj, powiada, bo
giniemy; Wasia Cybulko wziął nas na cel i nie popuści !”
Gruchnął soczysty śmiech. Chłopak zaperzył się; czub opadł mu na oczy, twarz
poczerwieniała. Marynarze walili go z radości po plecach, aż huczało.
- Śmiejcie się, śmiejcie - nie dawał za wygraną. - A ja wam mówię, że go kropnąłem!
- Wasieńka, miły, ale i tak pokpiłeś sprawę, bo zwiał. A trzeba było soli! Soli na ogon
i po krzyku! Oni tego strasznie nie lubią. Fajt - i po frycu!
Nowa salwa śmiechu. Cybulkę zamurowało; zastygł z otwartymi ustami.
- Przejście dla majora, chłopcy!
Marynarze rozstąpili się z szacunkiem. Kowtun przystanął na chwilę. Popatrzył z
przyjemnością na wytarte bluzy, pociemniałe od potu koszulki, zawadiacko przekrzywione
czapki, opalone twarze. Zapachniało Odessą, walką, wysiłkiem, straceńczym męstwem,
którymi zasłynęli, zaskarbili sobie dobrą pamięć ci żołnierze morskiej piechoty. Rumuni bali
się ich jak stu diabłów.
- Ósma brygada?
- Trzeci batalion, towarzyszu majorze - odpowiedział rosły politruk, ten sam, który
przed chwilą kazał zrobić przejście.
- Filczenko?
- A jakże, towarzyszu majorze - oszczędny uśmiech rozjaśnił surową twarz marynarza.
- Jak tam mój towar? Opłaciło się? Niedrogo wziąłem, co?
„Towarem” był na wpół uduszony rumuński kapitan. Przyniesiono go Kowtunowi w
worku; nie było rady, musiał na niewidzianego wykupić zdobycz litrem spirytusu. Ale cena
była uczciwa; w armijnym zwiadzie podcucony Rumun śpiewał jak z nut.
- Można wytrzymać. To twój chłopak?
- A jakże, towarzyszu majorze.
- Starszy marynarz Wasilij Cybulko - wypalił blondas. - Tu właśnie wynikła,
towarzyszu majorze, taka sprawa. Oni nie wierzą, że ja...
- Słyszałem, owszem. No cóż, bracie, jak tam było, nie wiem, bo nie widziałem. Ale
fakt: strzelałeś głośno. Aż ja sam się obudziłem...
Marynarze zarechotali, ale Kowtun nie chciał sprawić chłopcu przykrości:
- ... i jeszcze ci powiem: grunt się nie przejmować. Celów ci nie zabraknie. Krop,
bracie, byle dobrze.
- Starczy dla nas wszystkich - dodał chmurnie krępy wąsacz. - Pchają się, swołocz,
niech im wszystkim rosyjska ziemia lekka będzie.
- Podobno z Pierekopem coś nietęgo, towarzyszu majorze - dodał inny. - Co, nie
utrzymają się nasi?
Pytanie, rzucone mimochodem, brzmiało niewinnie, ale kryło chytrość: a nuż da się
tego Kowtuna pociągnąć za język? Major uśmiechnął się, rozejrzał się po twarzach swoich
rozmówców i zaraz spoważniał wspomniawszy niedawne myśli.
- Utrzymają, nie utrzymają, to na razie ich sprawa. Nie nasza. Każą, to ich
podeprzemy. Jak w Odessie, nogami w ziemię i ani kroku! Tam gdzie nas postawią. Może w
Sewastopolu, może na Kerczu. Byle, braciszkowie, po waszemu, po marynarsku. Tak, jak po
tym samolocie. Żeby kurz z nich szedł, sukinsynów! Za to wszystko... - major machnął ręką. -
Ech, widzicie nie jestem mówcą. Niech wam to wszystko Filczenko opowie. Pora na mnie.
Patrzyli za nim w milczeniu. A kiedy schodził do luku, usłyszał z tyłu okrzyk Cybulki:
- Ale to jednak ja go kropnąłem!
I gęsty, spokojny bas Filczenki:
- Ty, Wasieńka, a jakże. Ty!
Sebastopol muss fallen
- Herein!
W progu stanęła smukła, sztywna sylwetka szefa sztabu 11 Armii.
- Herr Generaloberst, dowódcy zebrali się zgodnie z pana rozkazem.
- Dziękuję, Wohler. Niech ich pan poprosi.
Po chwili świetlica chutoru w Nowej Askanii wypełniła się wyższymi oficerami
niemieckimi. Kiedy za ostatnim z wchodzących zamknęły się drzwi i przebrzmiał dyskretny
stuk obcasów, człowiek pochylony nad biurkiem podniósł głowę i ogarnął wszystkich
uważnym spojrzeniem.
- Guten Abend, meine Herrschaften - powiedział kordialnie. - Setzen Sie sich, bitte.
Siadający patrzyli na niego ciekawie; był ich dowódcą dopiero od miesiąca. Nie
zdążyli się jeszcze do niego przyzwyczaić. Mieli przed sobą niewysokiego, szczupłego
człowieka o siwej czuprynie ze starannym przedziałkiem; o łagodnych, nieco marzycielskich
oczach bawarskiego piwosza. Mimo że człowiekowi temu najwyraźniej zależało na
sprawianiu wrażenia idealnego pruskiego dowódcy - wyglądał raczej na typowego
niemieckiego privatdozenta, bohatera anegdotek o roztargnionych i safandułowatych
uczonych.
Wiedzieli jednak, że te pozory głęboko mylą. Dowodził nimi Erich von Manstein,
niewątpliwie jeden z najlepszych generałów armii hitlerowskiej. Był filarem sztabu
generalnego, choć tuż przed wojną musiał go opuścić na tle rozgrywek personalnych. Był
przede wszystkim autorem słynnej koncepcji uderzenia na Francję przez Ardeny, która
przyniosła Niemcom tak oszałamiające zwycięstwo
1
. Dał się również poznać jako wysokiej
klasy dowódca liniowy. We Francji dowodził 38 Korpusem Pancernym. Przygotowywał
inwazję na Anglię. Na początku kampanii rosyjskiej przeprowadził błyskotliwy rajd 56
Korpusu Pancernego z Królewca na przedpola Leningradu. Stamtąd rozkaz Hitlera przerzucił
go w połowie września do Nikołajewa i postawił na czele 11 Armii. Nominacja ta była
otoczona aurą pogłosek o specjalnych i zaszczytnych przeznaczeniach tego doborowego
związku. Dowódcy dywizji i korpusów czuli się nimi mile połechtani i wprawdzie
początkowo obserwowano z pewną rezerwą poczynania tego mimo wszystko sztabowego
gryzipiórka, ale pokazowe forsowanie Dniepru pod Borysławiem i przełamanie frontu pod
Melitopolem skruszyły lody. Tak, trzeba było przyznać, że ten człowiek umiał dowodzić.
1
Por. tomik Zagadka Dunkierki.
Wrócił właśnie z Kwatery Głównej. Zanosiło się na ważne, może nawet sensacyjne
nowiny.
- Porucznika Specht - powiedział Manstein do adiutanta.
Ten odsłonił wiszącą na ścianie mapę.
Była to mapa Krymu.
Manstein obserwował spod oka wrażenie. Nie omylił się; po sali przebiegł lekki szmer
zaskoczenia. Generał uśmiechnął się ironicznie.
- Tak więc, proszę panów, führer postawił przed naszą armią nowe, ważne zadania.
To, co było dotychczas naszym celem ubocznym, stało się głównym. Krym, Kercz,
Sewastopol.
Spojrzał: już się opanowali, choć zaskoczenie nie znikło. Przecież byli już znacznie
dalej na wschód. Pod Rostowem. Miasto powinno paść lada dzień. A Rostów oznacza
wyłamanie bramy do Kaukazu. Marsz po bakińską naftę. Może jeszcze dalej? Od
oszałamiających perspektyw kręciło się w głowach. Nikt nie był tak daleko na wschodzie jak
oni, jak jedenasta. I - zawracać? Pchać się w ten mocno zawiązany krymski worek?
„Głupcy” - pomyślał szyderczo generał. Wiedział dobrze, czuł swoim sztabowym
doświadczeniem to, czego te zakute łby nie były w stanie pojąć: że tegoroczny blitzkrieg już
wygasa, rozpęd słabnie, opór Rosjan krzepnie. Myślał nad tym w ciągu niejednej bezsennej
nocy. Zastanawiał się nad perspektywami. Jedno było jasne: nie można było jednocześnie iść
na Rostów i wykrwawiać 54 Korpus na Perekopie. Trzeba było coś wybrać. Ale co dawało
lepszą perspektywę?
Kiedy leciał do Loetzen, wiedział, że gra pójdzie o dużą stawkę. Musiał przechytrzyć
samego führera, do którego czuł jednocześnie i podziw, i pogardę zmieszaną ze
zniecierpliwieniem za ustawiczne wtykanie nosa w strategię, o której nie miał głębszego
pojęcia.
Z pamięci wychynęło zielonkawe światło salonki, gęste powietrze, zarzucone mapami
stoły, nieruchome sylwetki Keitla i Haldera, i to pośpieszne, denerwujące bieganie Hitlera od
ściany do ściany. „Jak rozzłoszczony jeż” - pomyślał wtedy.
Właśnie skończył mówić. Każde słowo było ważkie. Racje wydawały się nieodparte.
Na obu kierunkach nacierać nie można. Więc który? Przedstawił oba warianty. Żaden nie był
lepszy. Nie można się było zorientować, który on, Manstein, woli. Ale zadbał o to, by -
rzekomo niezależnie od jego woli - zaproponować nacisk na Rostów i Kaukaz. To powinno
dojść do Hitlera: Manstein marzy o rajdzie po zagłębie naftowe. Mansteinowi śnią się wielkie
pochody. Chorobliwa ambicja Hitlera nie powinna tego wytrzymać. Hitler go przecież ceni,
ale go nie znosi.
- Generale - Hitler był w tym momencie odwrócony tyłem, głos zabrzmiał
niespodziewanie i zaskoczony generał mimo woli lekko drgnął. - To, co pan powiedział,
trzyma się kupy, owszem. Z waszego punktu widzenia. Ale wy, wojskowi, patrzycie ciasno.
A wojna to przede wszystkim polityka. Polityka! A w polityce wszystko się liczy! - Hitler
ruszył teraz spod ściany, wpatrując się uporczywie w Żelazny Krzyż na szyi Mansteina.
Zaczął się gorączkować, zamachał rękami. - Liczy się Krym! Krym! Rozumie pan? Sowiecki
lotniskowiec! Miecz nad głową tych zacofanych Turków i tchórzliwych Rumunów, którzy
potrafią tylko skamleć, że im trochę przetrzepano Ploeszti! Najchętniej siedzieliby nad
Dniestrem i patrzyli, jak za nich walczymy! Dwa miesiące stali pod Odessą po to, żeby cała
armia odpłynęła im sprzed nosa! Muszę mieć dla nich argument, rozumie pan?
I po pauzie dodał już spokojniej:
- Zdobędzie pan Krym w jak najkrótszym czasie. To nie ja, to Niemcy żądają tego od
pana. Nasza misja na Wschodzie musi być spełniona do końca. Wtedy może pan pomyśleć o
Kaukazie. Jeśli się pan szybko uwinie. Najkrótsza droga na Kaukaz prowadzi przez Kercz.
Rozumie pan?
- Jawohl, mein Führer.
- Niech pan zaraz zabiera spod Rostowa wszystko, co pan tam ma. Kleist sam da sobie
radę. I tak to całe bolszewickie imperium zawali się lada dzień. Tak, moi panowie, gdybyście
się nie ociągali, byłoby już dawno po wojnie! Ciągle was trzeba poganiać. Teraz wystarczy
jeden cios! Jeden porządny cios i koniec! Nie chcę słyszeć o żadnej zwłoce, Manstein.
Rozumie pan?
- Jawohl, mein Führer.
- Jest pan wolny. Czekam na wiadomości.
Ale, gdy generał był już przy drzwiach:
- Manstein!
- Mein Führer?...
Pauza. Długi marsz spod ściany. Wielkie zbliżenie twarzy. Rozszerzone oczy o
nieruchomych źrenicach. Głos brzmi tym razem zupełnie spokojnie:
- Lubi pan samodzielność, prawda? Więc ją pan ma. Jest pan niezależny. Podlega pan
bezpośrednio jemu - tu skinięcie ręką w stronę Haldera. - Zadowolony pan?
„A jednak to gracz! Już byłem pewny, że dał się wyprowadzić w pole, a przecież
ostatnie słowo należy do niego!”
- Jawohl, mein Führer.
- No, oczywiście musi się pan dogadać z Antonescu i jego podwładnymi. W
rękawiczkach, rozumie pan? Dostanie pan ich korpus. Korpus będzie u pana, ale armią
dowodzi Antonescu. Duma narodowa i takie tam bzdury! No, da pan sobie z tym radę.
Żegnam! Wielka Rzesza oczekuje wiadomości o wzięciu Sewastopola. Niech pan pośle ten
przeklęty lotniskowiec na najgłębsze dno i to szybko. Żegnam.
„Ciekawe, co by powiedzieli, gdybym im powtórzył słowa führera. Zwłaszcza temu
lalusiowi Dumitrescu...” - spojrzenie generała spoczęło mimochodem na fircykowatej
sylwetce rumuńskiego generała. - „No dobrze, dość wspomnień”.
- A więc, moi panowie, czeka nas trochę roboty. Kubler i Salmuth, zawracacie spod
Rostowa i jak najszybciej luzujecie Hansena. Za tydzień musicie wybić ten perekopski korek.
Generale Schmidt, kiedy pięćdziesiąta zdąży spod Odessy? Potrzebuję jeszcze od pana dwóch
dni. Nasi dzielni sojusznicy - skinięcie głowy w stronę Dumitrescu - już gotowi? Doskonale.
Czołgi? Na razie wszystko pchają w Kleista. Dostajemy tylko brygadę Zieglera. Jeszcze
jakieś pytania?
Narada trwała długo. Na zakończenie Manstein powiedział:
- Panowie, mamy przed sobą zdemoralizowanego i słabego przeciwnika. Pięćdziesiąta
pierwsza broni się ostatkiem sił. Próbują jej teraz podrzucić posiłki z Odessy, ale i to nie
pomoże. Nasze zadanie: pośpiech i jeszcze raz pośpiech! Wybić korek i naprzód, nie dać im
się opamiętać! Hansen, liczę na pana, rzuca pan natychmiast w wyłom Zieglera. Niech gna na
swoich czołgach do Sewastopola. Niech go bierze z marszu, zanim się opamiętają. Żeby ani
zipnęli. Może im się marzy Wojna Krymska? Nie te czasy, wybijemy im to z głowy.
Rozetniemy ich na pół - niebieski ołówek generała przekreślił grubą krechą półwysep - i
potopimy w morzu. Jesteście, panowie, wolni.
Ręka Mansteina doprowadziła niebieską linię do Sewastopola i z rozmachem
przekreśliła go na krzyż.
Sewastopol będzie się bronić
Ręka generała Pietrowa zakreśliła ołówkiem półkole; w jego centrum leżał
Sewastopol.
- Tutaj mamy pierwszą linię obronną. Opieramy się o Bałakławę, potem o Czorgun,
Duwankoj, Mackenzie, Kołyntaj. Przydadzą nam się odeskie doświadczenia...
Ogarnął spojrzeniem siedzących przed sobą oficerów. Wpatrywali się chciwie w
mapę, jakby pragnęli znaleźć w niej tę samą pewność siebie, która nadawała siłę słowom
generała. Na wszystkich twarzach widać było ślady znużenia i nerwowego napięcia -
wyczuwalna pieczęć odwrotu.
Dopiero co gorączkowali się, mówili słowa ostre i gwałtowne. Istotnie, sytuacja stała
się znowu bardzo groźna. Zanim forsownymi marszami przerzucono Armię Nadmorską z
Sewastopola na Perekop, Manstein przerwał pozycję 51 Armii pod Iszunem. Niemieckie
kolumny pościgowe werżnęły się w osłabione i zdemoralizowane oddziały, zaskoczyły w
stepie nadchodzące posiłki. Niemiecka brygada pancerna rwała na Symferopol, grożąc Armii
Nadmorskiej odcięciem odwrotu...
Za oknem szkolnej sali w Dżankoju przelewał się zmieszany zgiełk maszerujących
oddziałów. Zrobiło się cicho. Pietrow podniósł głowę i ujrzał wszystkie oczy wpatrzone w
siebie.
- Z tyłu - podjął przerwany wątek - sewastopolczycy rozbudują nam przez ten czas
drugą linię obronną. Kadykowka, Kamyszy, Belbek... Będziemy tam mieli baterie artylerii
nadbrzeżnej. Flota wesprze nas ogniem. A jeśli już będzie bardzo źle, można się będzie
jeszcze wycofać na wzgórza sapuńskie i na południowy brzeg Zatoki Północnej. Dalej już nie
ma dokąd. Dalej jest tylko miasto.
Było tak cicho, że słyszało się bzykanie ostatnich jesiennych much.
- Plan Mansteina jest prosty - ciągnął Pietrow. - Aby do Sewastopola. Chce wziąć
miasto z marszu. Jest szybszy niż my i wali krótszą drogą. Cała nadzieja, że marynarze go
przytrzymają. My będziemy musieli przedrzeć się przez góry, przez Ałusztę i Jałtę. Być może
- także przez linie przeciwnika. Jeżeli się na to zdecydujemy. Decyzja, towarzysze, będzie
zależała od nas wszystkich...
Wytrzymał zdziwione spojrzenia.
- Właśnie tak. Wprawdzie regulamin tego nie przewiduje, ale nie szkodzi. Zresztą
regulamin nie przewidział niejednego. Na przykład tego, że w piątym miesiącu wojny
będziemy bronić Krymu, a nie zdobywać Berlin. - Generał uśmiechnął się niewesoło pod
strzyżonym wąsikiem; głowa drgnęła mu, jak zawsze, gdy był zdenerwowany, nabawił się
tego tiku jeszcze nad Prutem. - Mamy przed sobą dwie drogi. Żadne dyrektywy z Kwatery
Głównej nie nadeszły. Musimy decydować sami. Możemy iść za pięćdziesiątą pierwsza na
Kercz. Jest jeszcze czterdziestokilometrowe przejście. Przeskoczymy w ciągu nocy i
zajmiemy obronę. Myślę jednak, że ostatecznie da sobie z tym radę sama pięćdziesiąta
pierwsza. A my moglibyśmy utrzymać Sewastopol. Ale odwrót do Sewastopola to sprawa
trudna i trzeba by go zacząć natychmiast. Będziemy teraz głosowali. Każdy z towarzyszy
obok swego nazwiska napisze nazwę miasta, do którego, jego zdaniem, należy się wycofać...
Zaszeleściły kartki, zaskrzypiały ołówki. Po chwili okazało się, że za Kerczem
głosowali tylko dowódca i komisarz 95 i 42 oraz szef sztabu 40 Dywizji. Pozostali wybrali
Sewastopol.
- Tak więc - zamknął naradę Pietrow - sytuacja jest jasna. Wyruszamy natychmiast.
Towarzysze, nie muszę chyba przypominać: wszystko zależy od pośpiechu. Będziemy się
ścigać z Niemcami. Cała nadzieja, że marynarze ich przytrzymają...
Pułkownik Ziegler atakuje
W słuchawkach rozległ się głos generała Hansena, dowódcy 54 Korpusu.
- Pułkowniku Ziegler, proszę meldować położenie.
Krępy czołgista w czarnym berecie poprawił mikrofon i pochylił się nad mapą.
- Panie generale, o 8.35 przekroczyłem Kaczę. Zostałem ostrzelany z broni lekkiej ze
wzgórza 132,5; pozostawiłem tam grupę fizylierów. Obecnie znajduję się na skrzyżowaniu w
kwadracie 87-89. Wysyłam rozpoznanie w kierunku...
- Pułkowniku, niech pan nie marudzi! - w głosie Hansena brzmiało widoczne
zniecierpliwienie. - Żadnych rozpoznań. Proszę nie tracić czasu; natychmiast skręca pan na
szosę Duwankoj-Belbek-Inkerman i posuwa się całą mocą naprzód. Bolszewicy mają tam
tylko oddziały osłonowe; niech się pan nie zatrzymuje. Po południu ma pan być w
Sewastopolu. Dostanie pan liście dębowe. Teraz wszystko zależy od pana. Wszystko!
Zrozumiał pan?
- Jawohl, Herr General!
- Wykonać!
Stojąca w wąwozie kolumna czołgów i transporterów opancerzonych z czarnymi
krzyżami ożywiła się. Myszkujący po okolicznych winnicach czołgiści i piechurzy biegli do
maszyn z naręczami przejrzałych owoców. Rozsiadali się wygodnie, dowcipkowali, zajadali
zwarzonymi od słońca winogronami; nie zdążono ich w tym roku uprzątnąć, miały wkrótce
zgnić w jesiennych słotach. Słychać było żarty, śpiewy, pokrzykiwania; zdejmowano bluzy,
ciesząc się z niespodziewanie, jak na początek krymskiego listopada, ciepłego dnia. Panował
nastrój raczej majówkowy niż wojenny. Cóż, ta rosyjska wojna przypominała jak dotąd
wszystkie poprzednie. Szła dość gładko, może dlatego, że jedenastej Armii nie przypadły
najtrudniejsze zadania. Był wprawdzie Perekop, była ostra młócka pod Iszunem, ale wszystko
wskazywało na to, że spalone wraki czołgów, trupy towarzyszy, zaciekłość przeciwnika
pozostanie coraz dalszym wspomnieniem. Wojna była już wygrana, Moskwa padła lub padnie
lada chwila; przez radio płynęły triumfalne marsze, głos spikera zachłystywał się potokiem
nazw zdobytych rosyjskich miast... Czekał ich triumfalny rajd do tego portu o egzotycznej
nazwie. Przejażdżka i zasłużony odpoczynek, nic więcej.
Rozebrani czołgiści porozsiadali się na wieżyczkach, słodki winogronowy sok kapał
im po brodach i rękach, mieszał się z kłębami gęstego, podnoszonego przez gąsienice kurzu;
śmiejąc się ciskali w siebie ciężkimi kiściami z okrzykami ruki wwierch!
- Macke, ty koniu boży, nie wariuj - powiedział dowódca czołowego PzKw IV,
feldfebel Martens, wysadzając głowę z wieżyczki. Jego celowniczy, gruby monachijczyk,
znany ze swego nieposkromionego gadulstwa i zwany popularnie „Szwejkiem”, siedział w
krótkich spodenkach okrakiem na lufie działa. - Jeszcze się sturlasz i spłaszczymy ci ten
kałdun.
- Nie ma strachu, Hans, nic się nie martw, jeszcze moja kolejka nie nadeszła. Muszę
się przecież dzisiaj przespacerować po tym Siebenteufel...
- Sebastopol, ty nieuku, Sebastopol. Skąd ci te siedem diabłów
2
przyszło do głowy?
- Co za różnica: diabły, czy anioły? I tak się będzie nazywał inaczej.
- A to, że już się tutaj sto lat temu prali. I już raz Iwanom dali w kość. Dobrze, się oni,
co prawda, wtedy trzymali. Nie to co teraz.
- No i fajnie, mnie tam wszystko jedno, historia to nie moja specjalność. Franz, chcesz
winogron? O, to nawet mają zupełnie dobre, nie powiem. W ogóle, moi panowie, wojna to
jest coś dla mojego brzucha. On sobie chwali. Po tym koszarowym życiu nareszcie odżyłem.
W Polsce mieli bardzo dobre to czerwone, tylko cholernie trudne do wymówienia -
barschtch? bartsch? i bigos. We Francji, eech! Franz, pamiętasz tę piwniczkę w Szampanii,
coś to do niej niechcący wjechał?
Z przedniego włazu za całą odpowiedź doniosło się głośne westchnienie kierowcy.
- ... W Grecji - ciągnął niezmordowany Macke, czknąwszy rozgłośnie - jedliśmy coś
takiego słodkiego i lepkiego. Dobre to było, ale przez dwa tygodnie musieliśmy biegać z
portkami w garści. A znów tutaj, na Ukrainie, och, himmelkreutz! Prosiaki z taką złocistą,
chrupiącą skórką, polane śmietaną. Prawdziwy poemat gastronomiczny! Ciekawe, co
będziemy młócić w tym Siebenteufel. Może jakieś rybki? W każdym razie mówię wam,
chłopcy, nie ma jak Rosja! Tu człowiek nie zginie z głodu. Jak się tylko skończy wojna,
zostaję tu na stałe, ot co!
- A co, Szwejku, będziesz hodował, sadło?
- Żebyś wiedział! Zaraz ściągam moją starą, chłopaków i rozkręcam tu interes na sto
dwa. Może mi się nie należy? Może führer nie obiecał nagrody swoim bohaterskim
żołnierzom? Może się nie starałem? O, wezmę sobie taką fermę jak tu... - Mackę machnął
ręką w stronę gromadki szarych domków, które wynurzyły się zza zakrętu.
2
Sieben Teufel - siedem diabłów. Przekręcona prawidłowa niemiecka nazwa Sewastopola, która brzmi
Sebastopol.
„Duwankoj” - pomyślał Martens. Czołg chybnął się biorąc zakręt. Okolica wyglądała
na zupełnie opustoszałą. „Na wszelki wypadek wyślę zwiad” - zdecydował i już otwierał usta,
aby rzucić komendę kierowcy, gdy w słuchawkach coś zarechotało.
- Martens - rozległ się niski głos pułkownika Zieglera. - Masz ten Duwankoj? Nie
czekaj, wrzucaj pełny gaz i pruj prosto. Jak się coś trafi, to pod gąsienice i dalej. Gazu,
Martens, nie ma czasu. Rozprostujesz nogi w Sewastopolu. Wszystko.
- ... jak ta na lewo - trajkotał Macke. - Tych tubylców do roboty dadzą mi, ile zechcę.
A ja już ich przypilnuję! Żadnego bumelowania! Oni się będą uwijali, a ja ze szpicrutką i jak
tylko coś zobaczę - chlast, chlast i go...
Świadomość Martensa zarejestrowała mechanicznie jakiś suchy trzask; jednocześnie
poczuł na twarzy spocony brzuch Mackego. Grubas przygniatał go całym ciężarem. „Co za
kawały?” - pomyślał i w tym samym momencie poczuł, jak bezwładne ciało celowniczego
wali się na bok. Czołg gwałtownie zahamował, trzasnął przedni właz. Martens dał nura do
środka.
- To stamtąd! - krzyknął Forster. - Z tego domku. Świnie. Ja im...
- Halo, tu dwunasty! Tu dwunasty! Ostrzelano mnie z przodu, z Du...
Trzask serii z karabinu maszynowego.
- Hans, uważaj na lewo. Widzisz go! Rzuca! Dostał? Nie...
Ogłuszający huk, tępy ból, błysk pod czaszką i rozchodzące się kręgi ciemności, jakby
wpadał w coraz głębszą wodę. Osłabłe jak z waty ręce macają kurczowo, szukając włazu,
dym wypełnia płuca - i feldfebel Martens skręca się w bezgłośnym charkocie, opada i
nieruchomieje z błąkającą się jeszcze ostatnią myślą:
„Rozprostujesz nogi w Sewastopolu”...
„Gdie nasza nie propadała!...”
Tego samego, słonecznego siódmego listopada o kilka godzin wcześniej pluton
piechoty morskiej zaległ w rozwalonych domkach Duwankoju. Wieś opustoszała po nalocie;
błąkały się po niej zdziczałe psy, pod ścianami leżały trupy. Marynarze przyszli tu forsownym
marszem, okopywali się pośpiesznie, maskowali, wybierali pola ostrzału, układali obok siebie
ciężkie granaty przeciwpancerne. Jeszcze w nocy likwidowali pod Belbekiem grupę
niemieckich fizylierów; poprzedniego dnia, nad Kaczą, byli bombardowani i ostrzeliwani z
powietrza. Przerzucano ich z miejsca na miejsce; kilka batalionów morskiej piechoty i
robotnicze oddziały pospolitego ruszenia stanowiły wszystko, co w tych najcięższych dniach
niemieckiego zaskoczenia miał Sewastopol na swoją obronę. Armia była jeszcze daleko,
kiedy zaniepokojone miasto usłyszało pierwsze salwy baterii nadbrzeżnych: pancerne
czołówki Mansteina parły ku niemu, pewne łatwego sukcesu. Cienki łańcuszek obrońców
nadrabiał swą wątłość ruchliwością i uporem.
Filczenko obchodził pozycje; z jego skupionej, przeciętej głęboką zmarszczką twarzy
znikł zwykły uśmiech. Niespiesznie, po gospodarsku obchodził stanowiska, zaglądał ludziom
w oczy, przysiadał, wypalał skręta, mówił kilka stale tych samych zdań, których sens
rozumieli wszyscy. Kiwano w skupieniu głowami, nie słychać było tradycyjnych,
marynarskich żartów; sprawa była zbyt serio, wiedziano o tym, przypominała o tym pusta
pętla szosy, zrujnowane domki, trupi zapach, niepokojąca pustka pod rozsłonecznionym
niebem - wszystko to kładło się na serce coraz większym ciężarem, przeczuciem największej i
najważniejszej próby.
Sam Filczenko z czterema marynarzami urządził się w rozwalonej budce dróżnika, tuż
przy szosie, u samego wjazdu do wsi. „Tędy muszą przejeżdżać” - pomyślał i nie miał czasu
pomyśleć o niczym więcej. Zza zakrętu od strony Symferopola rozległ się przygłuszony,
narastający warkot.
Czterech żołnierzy jak na komendę spojrzało na swojego politruka. „To już?” -
odczytał w ich bladych, ściągniętych grymasem determinacji twarzach.
- To już, chłopcy - powiedział zachrypniętym głosem.
Wasia Cybulko chwycił wiązkę granatów, wśliznął się do rowu i po chwili
przeskoczył na drugą stronę szosy. Zatrzeszczały gałęzie krzaków.
Pozostali przywarli do ziemi. Warkot narastał. Sekundy wlokły się nieznośnie długo.
Zza zakrętu wyskoczyli motocykliści. Zahamowali koło budki; obrońcy zostali owiani
swędem spalin i usłyszeli gardłowy bełkot. Filczenko poczuł lęk, że za chwilę zostaną odkryci
i będą musieli przedwcześnie strzelać do tych szwargocących Niemców, a strzeliwszy -
zdradzą swą pozycję.
Ale po chwili motocykliści pojechali dalej, a warkot zgęstniał, spotęgował się - i
wytoczył zza zakrętu wraz z pierwszym czołgiem.
Czołg jechał szybko. Jechał prosto na nich. Filczenko wpatrzył się jak
zahipnotyzowany w jego kwadratową, tępomordą sylwetkę. Kryła się w niej brutalna,
niedosięgalna siła - i po plecach politruka przebiegł zimny dreszcz. Poczuł nagle fizycznie,
całym sobą, ciężar tej wielotonowej masy żelaza, która za chwilę zmiażdży go i wetrze w
ziemię. Tak, to nie Odessa z krzykliwymi Rumunami. To prawdziwy, bezwzględny, świetnie
uzbrojony wróg. Oto jego słynna technika.
Za pierwszym czołgiem ukazał się następny, zza zakrętu wytaczał jeszcze jeden. Huk
rozsadzał bębenki, prowadząca maszyna była coraz bliżej, a niemoc ciągle jeszcze
obezwładniała silne ciało politruka.
W tej samej chwili dostrzegł jednak coś, co wyrwało go z odrętwienia: grubasa w
krótkich spodenkach siedzącego okrakiem na dziale i zajadającego z apetytem. W tej
bezczelnej pewności siebie beztroskiego wroga było coś, co chlasnęło Filczenkę na odlew jak
policzek. Strach przepadł; do gardła podeszła zimna wściekłość. Poczuł się nagle lekki i
spokojny.
Kątem oka spostrzegł, że czołg zrównał się z krzakami, za którymi zniknął Cybulko.
Dotknął ramienia Odincowa:
- Mitia, wal!
Krótka seria z Diegtiarowa. Niemiec na czołgu zastygł, potem zamachnął rękami i
bezwładnie osunął się na bok jak worek mąki. „Jak w filmie” - pomyślał machinalnie
Filczenko. Czołg zahamował, lufa jego działa powoli obróciła się w stronę budki. Politruk
ujrzał jej ciemny wylot. W tej samej chwili w krzakach coś mignęło; jasna czupryna Cybulki,
zamach ręki, jakiś przedmiot lecący w powietrzu i błysk detonacji. Wielki kłąb kurzu
przesłonił wszystko; po chwili zaczął czernieć od dymu.
- Tym razem kropnąłeś go, Wasieńka. Tym razem kropnąłeś go na pewno - mruknął
przez zęby Filczenko.
Erkaem Odincowa zachłysnął się długą serią. Spomiędzy kłębów dymu wyskoczyły
sylwetki w mundurach feldgrau. Bokiem, mocno przychylony, przełaził z trzaskiem przez
rów następny czołg. Błysk wystrzału, huk eksplozji, łoskot lecących cegieł zlały się w jedno.
Narożnik ruin, które ich ochraniały, został zniesiony. Ale ogłuszony politruk dojrzał w
ceglanym pyle te same skupione twarze Parszina, Odincowa i Krasno- sielskiego. Seria
niemieckiego kaemu zazgrzytała po resztkach futryn. Parszin sprężył się do skoku na szosę.
- Zaczekaj, Jura... - powiedział spokojnie Filczenko. - Zaczekaj, bracie. Zdążysz.
To było właśnie to, czego chciał nauczyć innych i o czym sam myślał z ukrytą trwogą:
czy potrafi? Spokój. Całkowity spokój w godzinie próby. Wszystko było jasne; najgłębszy
sens życia otwierał się w jednym mgnieniu oka z dziecinną łatwością. Tutaj, obok tych ruin,
w łuku szosy, w ostrym blasku południowego słońca - trzeba będzie zostać.
I nic więcej. „To nic, potem mi wszystko dopiszą” - błysnęła myśl.
Pochylił się, spojrzał na nich - niech tak, we trójkę, zostaną w pamięci - poprawił
czapkę, sięgnął po wiązkę granatów.
- No, chłopcy, tylko uważnie.
Nabrał w płuca powietrza, jak przed skokiem do wody, i już otwierał usta, żeby
zawołać to, co podobno wołają wszyscy w takich wypadkach. Ale w ostatniej chwili zmienił
zamiar. Machnął ręką i powiedział tylko:
- Eech, gdie nasza nie propadała...
I wybiegł na szosę.
Pierwszy - odparty
W nierównej walce Wasilij Cybulko został śmiertelnie ranny, ale zdążył zniszczyć
faszystowski czołg. Wówczas starszy politruk Mikołaj Filczenko stawił czoło nowemu atakowi
wroga. Dosięgnięty serią z karabinu maszynowego rzucił się z wiązką granatów i okrzykiem
„Za Ojczyznę! Za Stalina!” pod wraże gąsienice; T-IV stanął w płomieniach. Za jego
przykładem poszli kolejno Parszin, Krasnosielski i Odincow.
Bohaterscy marynarze zniszczyli i unieruchomili 9 czołgów dzięki czemu rzucone do
boju rezerwy opanowały sytuację. Dalsze posuwanie się niemieckiej kolumny pancernej
zostało udaremnione. Wnoszę o pośmiertne odznaczenie bohaterów Duwankoju...
Od ściany skalnego lochu, w którym mieścił się sztab obrony Sewastopola wiało
piwnicznym chłodem. Major Kowtun wzdrygnął się; ostre światło nieosłoniętej żarówki
odcinało na suficie jego zgarbiony cień. Odłożył kartkę papieru. Przeciągnął ręką po
zmarszczonym czole. Wziął następną.
Niemiecko-faszystowskie czołgi i transportery opancerzone dokonały szybkiego rajdu
szosą Eupatoria - Kacza z zamiarem podstępnego wdarcia się do bohaterskiego Sewastopola.
Na szczęście czujność jego obrońców pokrzyżowała te zdradzieckie plany. Jako pierwsza
weszła w kontakt z wrogiem 54 bateria artylerii obrony wybrzeża Floty Czarnomorskiej pod
dowództwem starszego lejtnanta N. N. Zaiki. Bateria otworzyła ogień do kolumny wroga,
podpaliła i unieruchomiła cztery czołgi i trzy transportery. Przeciwnik stracił około 200
zabitych. Nierówny bój trwał przez trzy doby. Otrzymawszy rozkaz odwrotu obsługa baterii
stopniowo wycofała się na brzeg, do oczekującego torpedowca. Żony oficerów pod ogniem
wroga opatrywały rannych. Odwrót osłaniali ogniem: starszy lejtnant Zaika i politruk Miller.
Dopiero straciwszy około 800 zabitych i rannych hitlerowcom udało się zawładnąć
zniszczoną baterią.
Jeszcze jeden meldunek, i jeszcze. Major przerzucał je w zamyśleniu. Były różne:
proste, patetyczne, skromne i efektownie upiększone. Znał te style, metodę, te zwroty; widział
za nimi ludzi, którzy je pisali. Widział tych, o których pisano. Krew, pot, wysiłek, bezimienne
żołnierskie męstwo...
„To dzięki nim jesteśmy w Sewastopolu - pomyślał Kowtun. - Zdążyliśmy.”
Miał to wszystko opracować. Generał Pietrow żądał uogólnienia doświadczeń
pierwszego, spontanicznego okresu obrony. To zadanie spadło na Kowtuna; był teraz
pomocnikiem szefa oddziału operacyjnego Armii Nadmorskiej.
Ślęczał nad meldunkami nie pierwszą godzinę. I im dłużej to trwało, tym więcej
lektura ta przysparzała mu mieszanych uczuć. Także goryczy i ciężkiej zadumy. W tych
aktach spontanicznego męstwa, którymi załatano ciężkie klęski, krył się na dnie jakiś bolesny
wyrzut.
Chciał uświadomić sobie samemu, na czym właściwie polega to uczucie. Zaczął pisać
swoje opracowanie od końca.
W ten sposób podjęta przez Mansteina próba wdarcia się do Sewastopola od strony
Eupatorii i Bachczysaraju, z kierunku północnego i północno-wschodniego, została
udaremniona. Gdyby nasze rozproszone oddziały od pierwszego dnia działały nie tylko
odważnie, ale także w sposób zorganizowany - Niemcy w ogóle nie zaszliby tak daleko.
Bohaterstwo jednostek nie utraciło oczywiście we współczesnej wojnie znaczenia; nie ono
jednak jest w stanie przesądzić rezultat działań bojowych. O efektywnym zużytkowaniu sił
decyduje przede wszystkim koordynacja. W ciągu pierwszych dni walk pod Sewastopolem
obserwowaliśmy właśnie bohaterstwo jednostek; marynarze nie żałowali swojej krwi i
potrafili zadawać wrogowi ciężkie straty, ale poprawiło to sytuację nie na długo.
Kiedy udało się połączyć i skoordynować wysiłki - wróg był zatrzymany.
Dziewiątego listopada Kwatera Główna określiła ostateczne zasady organizacji obrony
miasta. Dowódcą Sewastopolskiego Rejonu Obronnego mianowano wiceadmirała
Oktiabrskiego. Dowódcą obrony lądowej i pierwszym zastępcą Oktiabrskiego został generał
Iwan Pietrow; szefem sztabu Armii Nadmorskiej został generał Kryłow. Pełnił on tę samą
funkcję w czasie obrony Odessy.
Odeski tandem Pietrow-Kryłow budził zaufanie. Nowe dowództwo podjęło szereg
energicznych kroków. Improwizacja ustępowała miejsca organizacji i dyscyplinie.
Pięćdziesięciokilometrowe półkole obronne, otaczające miasto z trzech stron i oparte
skrzydłami o morze, podzielono na cztery sektory; wyznaczono ich komendantów - byli nimi
dowódcy dywizji Armii Nadmorskiej. Sektory dzielono z kolei na odcinki i rejony.
Pośpiesznie umacniano pozycje.
Pośpiech nakazywała sytuacja. Szesnastego listopada 51 Armia opuściła Kercz.
Niemcy byli teraz niepodzielnymi panami Krymu. Cała siła uderzeniowa 11 Armii - siedem
dywizji piechoty i dwie brygady górskie - zwierała się w kułak dla zadania ostatecznego ciosu
Sewastopolowi. Broniące go wojska liczyły 51 tysiące ludzi, miały do dyspozycji 170 dział i
100 samolotów. Liczebna przewaga Niemców była stosunkowo niewielka; technicznie
natomiast - przytłaczająca. Myśl o tym spędzała obrońcom sen z powiek i kazała z
niepokojem oczekiwać następnego uderzenia.
Kolej na Bałakławę
„Gdzie teraz?” - myślał Kowtun.
Wszyscy w sztabie zadawali sobie to pytanie. W połowie listopada niemieckie
uderzenia na północnym skrzydle obrony wyraźnie straciły impet. Napór przeciwnika zelżał;
doświadczenie starego sztabowca mówiło majorowi, że Manstein zbiera siły do nowego
ciosu. Kowtun niemal go widział w myślach, pochylonego nad mapą, badającego jak
złoczyńca miejsce najbardziej podatne na mordercze pchnięcie.
W czasie takich rozmyślań zastał go dyżurny.
- Towarzyszu majorze, szef sztabu wzywa was do siebie.
Szczupła, wyrazista, zawsze opanowana twarz generała Kryłowa miała w sobie wyraz
jakiegoś szczególnego napięcia.
„Coś się stało” - pomyślał major.
- Andrzeju Ignatjewiczu, otrzymałem niejasny meldunek z Bałakławy. Wygląda na to,
że zaczęło się tam coś poważnego.
„Bałakława! Tym razem - południe! Najbardziej wysunięty na południe odcinek
całego radziecko-niemieckiego frontu! Maleńka mieścina nad zatoczką, rozsławiona od
czasów Wojny Krymskiej szarżą angielskiej lekkiej brygady, w czasie której poległ kwiat
arystokracji ówczesnych wrogów, a dzisiejszych sojuszników!... Bałakława... Co my tam
mamy?”
- Słucham, Mikołaju Iwanowiczu.
- Proszę natychmiast wyjechać i wyjaśnić sytuację na miejscu. Zezwalam podjąć
wszystkie kroki, jakie będą konieczne do przywrócenia sytuacji. Byle tylko nie oddać
Bałakławy. Wszystko, co będziemy mogli ściągnąć, podrzucimy wam. Czekam na dokładny
meldunek.
...W miarę jak wioząca majora jałtańską szosą ciężarówka oddalała się od miasta - z
przodu dawały się słyszeć coraz wyraźniejsze odgłosy walki. Za Kadykówką po obu stronach
szosy rozerwało się kilka min. Kierowca dodał gazu. Przeskoczyli. Odłamek chlasnął tylko
burtę maszyny.
W Bałakławie napięta uwaga majora uchwyciła natychmiast oznaki rozprzężenia. Po
miasteczku kręciły się bezradnie grupki żołnierzy; w stronę Sewastopola odjeżdżały
ciężarówki; czuć było swąd palonych pośpiesznie papierów. Zza grzbietu wzgórza,
panującego nad miastem, dochodziła gęsta i niebezpiecznie bliska palba karabinowa.
Kowtun wysiadł przed szkołą NKWD. Jej komendant był jednocześnie dowódcą
odcinka.
Nikt nie pilnował wejścia. Hall zasłany był grubą warstwą papierów; na podwórku
wrzucano je całymi naręczami do ognia. Po szerokich schodach, między poprzewracanymi
meblami miotali się kursanci z wyrazem paniki w oczach.
- Gdzie dowódca? - spytał Kowtun, zastępując drogę jednemu z nich.
Zapytany wzruszył bezradnie ramionami. W tej samej chwili z góry, przeskakując po
trzy stopnie wpadł j do hallu postawny pułkownik, najwyraźniej nie mogąc sobie dać rady z
guzikami płaszcza.
- Lewczenko! Maszynę! - wołał idąc ku wejściu. - Sidorczuk, wszystko załadowane?
Kriwicki, natychmiast do oddziałów, niech się stopniowo wycofują...
- Chwileczkę - w głosie Kowtuna było coś, co zagłuszało panujący w hallu
rozgardiasz. – Zaczekajcie z tym rozkazem...
- Co to ma znaczyć? - spytał impetycznie pułkownik. - Kim wy jesteście, majorze?
Kowtun bez słowa podał mu swój sztabowy dokument i z uwagą obserwował, jak
nalana, czerwona twarz pułkownika traci wyraz pewności siebie.
- Sytuacja jest beznadziejna - powiedział pułkownik, usiłując teraz nadać swemu
głosowi odcień opanowania. - Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Podjąłem
decyzję o wycofaniu się do Kadykowki...
Major poczuł, że krew uderza mu do głowy. Opanował się jednak i powiedział cicho,
starannie akcentując każde słowo.
- Zmieniam waszą decyzję.
- Co? Jakim prawem!
- Natychmiast wydacie rozkaz pozostania na dotychczasowych pozycjach i bronienia
Bałakławy. W przeciwnym razie zostaniecie zdegradowani i postawieni przed sąd wojenny.
- Ależ ja...
- Meldujcie sytuację.
Już po kilku nieskładnych zdaniach Kowtun zorientował się, że pułkownik nie potrafi
mu udzielić rozsądnej odpowiedzi. Dopilnował więc tylko, by tamten zmienił swoje
poprzednie rozkazy i wyznaczył zastępcę. Potem prawie siłą wepchnął go do swojego
samochodu. Ruszyli górzystymi serpentynami i nie dojeżdżając do grzbietu wyszli z
maszyny. Narastające odgłosy ostrej strzelaniny nie wróżyły nic dobrego, ale dopiero
stanąwszy na grzbiecie jednym rzutem oka ocenił całą powagę sytuacji. Wszystko nabrało
dramatycznej jasności. Na prawo, nacierając wzdłuż brzegu zatoki, Niemcy doszli prawie do
podnóża starych ruin Baszty Genueńskiej. Widać było jednak, że napotkali na solidny opór;
ogień baterii nadbrzeżnych zmusił ich do zatrzymania się. Teraz najwidoczniej podciągali
rezerwy; słychać było warkot samochodów, w niebo, wyznaczając cele, leciały rakiety,
gęstniał ogień moździerzy.
Tego odcinka bronili marynarze i - mimo że Niemcom brakowało dosłownie kilkuset
metrów do grzbietu bałakławskich wzgórz - major nie sądził, że uda im się je szybko przejść.
Gorzej było z centrum i lewym skrzydłem. Kursanci najwidoczniej szykowali się do
odwrotu. Każda chwila groziła katastrofą. Nerwowa krzątanina zdezorganizowanych ludzkich
gromadek, bezładna wrzawa, brak dowództwa - wszystko to domagało się opanowania za
wszelką cenę. Zza przeciwległego grzbietu lada minuta mogło ruszyć nowe niemieckie
natarcie. Tu, na odkrytym płaskowzgórzu nie można było go zatrzymać.
„Natychmiast kontratakować! Zająć przeciwległy grzbiet, nim Niemcy podciągną
większe siły, i umocnić się.”
Była to jedyna możliwa decyzja.
Czym jednak kontratakować?
Kowtun posłał pułkownika na styk oddziału kursantów z marynarzami. Mimochodem
zauważył, że oficer zdołał już trochę ochłonąć i zrozumieć, czego się od niego żąda. Na nic
więcej nie było czasu.
Major rozejrzał się. Zatrzymał dwóch lejtnantów, rozesłał ich na prawo i na lewo,
każąc zatrzymać przebiegających żołnierzy. Robił to także sam. Parę razy musiał machnąć
komuś przed nosem wyciągniętym z kabury naganem. Starał się nie podnosić głosu, ale - nie
wiedząc kiedy - zachrypnął od krzyku. Powoli jednak mała grupka, która go otaczała, zaczęła
rosnąć i jak magnes przyciągać ludzkie opiłki. Roztrzęsieni, zdenerwowani kursanci
uspokajali się; psychoza panicznego lęku mijała. Znalazły się granaty przeciwczołgowe. W
samą porę, bo z przeciwległego parowu, łamiąc zarośla wytoczyły się dwie tankietki z
czarnymi krzyżami. Tylko patrzeć, jak ruszy za nimi nowa fala niemieckiego natarcia.
Całym sobą odczuł w tym momencie major, że sytuacja stała się krytyczna. Wiedział,
że można zrobić tylko jedno. I to właśnie zrobił. Powiedział: - za mną! - machnął naganem i
poszedł długim, szybkim krokiem nie oglądając się za siebie. Wiedział, że nie idzie sam. Już
po chwili usłyszał tupanie nóg i przyśpieszone oddechy ludzi. Czuł ich za plecami. Potem
zobaczył ich plecy. Zorientował się, że go wyprzedzają, że biegną. Więc pobiegł sam.
Usłyszał przeciąłe: a-a-a! i nie bez pewnego zdziwienia stwierdził nagle, że i sam ryczy całą
mocą zachrypniętego gardła. Potknął się, padł; to go zapewne uratowało - seria z tankietki
ścięła kilka gałązek tuż nad jego głową. Ale po chwili bliski wybuch obsypał go grudami
tłustej ziemi i kiedy wstał przecierając oczy, zobaczył, że tankietka stoi w dziwnej pozycji,
przechylona i zaryta tępym nosem w ziemię. Zaraz potem strzelił prosto w wykrzywioną
twarz człowiekowi w czarnym berecie, przeskoczył przez niego, pobiegł dalej, zobaczył
czyjeś plecy w mundurze feldgrau, z rozmachem uderzył powyżej nich kolbą nagana, ujrzał
szeroki zad drugiej tankietki, która grzechocząc wpełzała pośpiesznie do parowu. Krzyknął:
„stój, gadzie!” i zupełnie bez sensu wystrzelał w jej stronę resztę naboi. Wtedy ochłonął. A
kiedy ochłonął, zorientował się, że stoi na przeciwległym stoku i że za chwilę z całą tyralierą
wejdzie na jego grzbiet.
W tym samym momencie ujrzał wychodzącą zza wzgórza tyralierę przeciwnika.
Niemcy szli gęsto, strzelając w marszu; powietrze fastrygowały nitki serii. Szli
szybko, pewnie, z rozmachem, prawie nie załamując rozczłonkowanego szyku.
Ludzie Kowtuna drgnęli, zachwiali się, zaczęli odskakiwać do tyłu.
Niemcy byli coraz bliżej.
Znał ten widok. Tak samo szły kiedyś na niego, gołowąsa, oficerskie pułki Denikina
pod Carycynem i gdyby nie pociąg pancerny... Tak samo było we śnie. Ale tym razem to nie
była ani przeszłość, ani sen i majorem owładnęło przeczucie bliskiego końca. Więc to tak?
Wszystko się sprawdza? Ręce machinalnie załadowały rewolwer i Kowtun metodycznie, jak
na strzelnicy, zaczął podnosić lufę, przesuwać ją, naprowadzać muszkę, naciskać spust - cały
zesztywniały, napięty w oczekiwaniu ostatecznego ciosu.
Lecz cios nie nastąpił. Zamiast niego przez wrażą tyralierę przebiegło jakieś drgnienie;
Niemcy jakby się zawahali, zmylili krok, zakłócili porządek...
- ...raa-raa-raa - rozległo się za plecami majora.
Obejrzał się i zastygł porażony niezwykłością widoku. Po stoku, z którego ruszył
niedawno on sam, biegli teraz ludzie w przedziwnych mundurach. Znaczna część miała na
sobie kawaleryjskie bryczesy, niektórzy - przekrzywione z fantazją kubanki, tu i ówdzie
machano szablami. Wszystko stało się jednak jasne, kiedy major dostrzegł sadzącego
wielkimi krokami wąsacza w burce i wysokiej papasze.
- Kudiura!
To dowódca spieszonej kawaleryjskiej dywizji, znany z fantazji i przywiązania do
swojego ukochanego rodzaju broni, przybył z posiłkami dosłownie w ostatniej chwili. Kryłow
dotrzymał słowa.
Odwrócony ciągle ku nadbiegającym kawalerzystom major usłyszał nagle nad głową
przeciągły świst, a po pauzie, za plecami, grzmiący łoskot. Odwrócił się. Za zmieszaną
tyralierą Niemców wyrósł wielki słup wybuchu. Nowy gwizd - nowa eksplozja - już w samej
tyralierze. Trzeci, czwarty, piąty. Szyk wroga łamie się, w kłębach kurzu migają jasne plamki
przerażonych twarzy, coś wylatuje w górę, po stoku z brzękiem toczy się hełm. Za Niemcami,
między nimi wyrasta ściana ognia; żołnierze rozbiegają się na wszystkie strony.
Co to? Co to jest? To nie stotrzydziestki z baterii nadbrzeżnych...
Tyraliera Kudiury stanęła. Nie chce wpaść pod własny ogień. Wszyscy patrzą na lewo,
w tył, ku Zatoce Bałakławskiej. Podrzucają w górę kubanki. Jest rzadka w boju, pierwsza
dzisiaj chwila ulgi i odprężenia. Ogłuszeni od huku artylerzyści z baterii nadbrzeżnych
krzywią w grymasie uśmiechu poczerniałe od dymu twarze. Marynarze na prawym skrzydle
jeszcze mocniej wpijają się w ziemię, a potem skaczą do przodu i wypychają Niemców za
Basztę Genueńską. Apoplektyczny pułkownik bez czapki, z purpurową od krzyku twarzą
ociera twarz rękawem i po raz pierwszy myśli o tym, że pozycja jest do utrzymania.
Wszyscy patrzą ku zatoce, gdzie otoczone białym obłokiem dymu, przeszywanego
błyskami wystrzałów, leży na wodzie szare cygaro okrętu z wysokim masztem i trzema
charakterystycznymi kominami.
„Czerwona Ukraina” - myśli major z ulgą, obciąga bluzę, chowa nagan, zdejmuje
czapkę i idzie szybko wzdłuż zbocza na prawo ku Baszcie Genueńskiej, przeskakując przez
ciała zabitych. Tyraliera Kudiury zniknęła za grzbietem, krążownik przeniósł ogień i
wybuchy brzmią teraz daleko z przodu, koło Warnutki, tam, skąd dziś rano wyparto
kursantów. Wątpliwe, czy uda się ją odzyskać; mimo wszystko nie starczy sił na ogólny
kontratak. Ale za to, już chyba na pewno, będzie można utrzymać Bałakławę.
* * *
Jeszcze przez kilka dni o miasteczko toczyły się zażarte walki. Generał Müller-
Gebhardt, dowódca 72 Dywizji Piechoty, otrzymywał bez przerwy naglące telefony od
Mansteina. Dowódca armii miał powody do zdenerwowania; liczył na to, że uda się ofiarować
Hitlerowi Sewastopol w rocznicę Rewolucji Październikowej. Nic jednak z tego nie wyszło.
Kolejny termin - 1 grudnia - nie wydawał się pewniejszy od innych.
Impet natarcia słabł i siwy człowiek w jasnym mundurze z Żelaznym Krzyżem pod
szyją, pochylony nad mapami w małym domku w Sarabuzie pod Symferopolem, czuł to coraz
wyraźniej. To miasto przekreślało jego plany. Przedwcześnie przekłute koncentrycznymi
strzałami, przekreślone na krzyż kpiło sobie z niego, wymagało poważnego potraktowania.
Już nie lekceważył atakowanego nieprzyjaciela. Przeciwnie, myślał o nim z szacunkiem, z
odcieniem mimowolnego podziwu. Ten Pietrow to jednak był ktoś...
Generał Pietrow przybył tymczasem osobiście pod Bałakławę. Zachował w
Sewastopolu swoje odeskie zwyczaje; najtrudniej było go znaleźć w sztabie. Obejrzał
pozycje, rozmawiał z żołnierzami, zarządził odprawę dowódców. Pułkownika NKWD po
namyśle pozostawił na stanowisku dowódcy kursantów, zagroził mu jednak w cztery oczy
rozstrzelaniem, gdyby sytuacja sprzed dwu dni miała się powtórzyć. Dowódcą odcinka
mianował pułkownika Muchamedowa, którego 31 pułk właśnie przybył z Noworosyjska.
Kowtunowi przemknęło przez myśl, że Muchamedow nie zna jeszcze miejscowych
warunków, ale już w dzień później musiał przyznać, że Pietrow nie przestał znać się na
ludziach. Müller-Gebhardt poganiany przez Mansteina i Wohlera rzucił tego dnia do ataku
wszystko, co miał, i był o krok od sukcesu; na styku między szkołą NKWD a 31 pułkiem,
dokładnie w tym miejscu, gdzie Kowtun organizował kontratak, fizylierzy siedemdziesiątej
drugiej wdarli się na grzbiet i wzięli pod ostrzał miasteczko. Major siedział w sztabie, z
uznaniem obserwował spokojne i przemyślane decyzje Muchamedowa.
- Co zameldować generałowi? - spytał na pożegnanie otrzymawszy telefoniczny
rozkaz Kryłowa, by udać się na pozycję sąsiedniego sektora.
- Zameldujcie, że w nocy przywrócę poprzednie położenie - powiedział spokojnie
pułkownik o skupionej, śniadej tatarskiej twarzy.
- Może trzeba wam coś podrzucić?
- Dziękuję, dam sobie radą sam. Bądźcie łaskawi zameldować właśnie w ten sposób.
Mało było dowódców, którzy w takiej sytuacji nie ulegali pokusie i nie prosili
przynajmniej o jedną baterią. „Z takim można wojować” - pomyślał z szacunkiem Kowtun.
W nocy położenie zostało istotnie przywrócone.
* * *
Rozrzucona nad swoją małą zatoką, wciśnięta w strome zbocza Bałakława przetrwała
niemiecki napór i rozpoczęła przedziwną egzystencję już nie przyfrontowego, lecz zgoła
frontowego miasteczka. Przez kilka miesięcy miało ono odtąd płynąć pod znakiem - nader
względnego przecież - spokoju.
We wznoszącej się nad miasteczkiem Baszcie Genueńskiej siedzieli mocno
marynarze. Na dole, niemal u samego wejścia, o rzut granatem, zaryli się Niemcy. Wisieli nad
Bałakławą, widzieli dachy jej pierwszych domów, trzymali pod ostrzałem zatokę.
Stromizna utrudniała jednak ostrzał. Niemcy prześladowali pojedynczych
przechodniów, ale ruch nie ustawał. Urządzali prawdziwe polowania na woziwodę, w końcu
zabili mu konia. Osiągnęli tylko tyle, że stary musiał nosić wodę wiadrami. Ukryte w skale
pracowały piekarnia, łaźnia, składy zaopatrzeniowe, fryzjernia. Zwłaszcza ta ostatnia cieszyła
się ogromnym powodzeniem. Stary, sześćdziesięcioletni fryzjer, Dymitr Konstantynowicz
Toszcza, nie pozwolił się ewakuować i golił brody tuż pod nosem Niemców. Zaciszna
fryzjernia, spełniająca zarazem rolę świetlicy, bardzo przypadła do gustu obrońcom odcinka:
„wyskoczyć do Toszczy” stało się obiegowym powiedzeniem frontowym.
Co rano nad zatoką kucali z wędkami cierpliwi rybacy. Zdenerwowani Niemcy
płoszyli ich ostrzałem z granatników; wystarczyło jednak, by kanonada uspokoiła się bodaj na
chwilę, a już pochowani w różnych dziurach amatorzy wylęgali ma brzeg i gremialnie
wyławiali łatwą, bo ogłuszoną wybuchami zdobycz. Niemcom nie przychodziło rzecz jasna
do głowy, że dopomagają w ten sposób miastu i jego obrońcom w rozstrzyganiu problemów
zaopatrzenia.
Iwanow, wal!
Impet natarcia słabł coraz wyraźniej. 22 listopada Niemcy rzucili się do straceńczego
ataku na środkowym odcinku obrony, na styku drugiego i trzeciego sektora, w rejonie doliny
Kara-Koba i wsi Czerkiez-Kameń. Nie osiągnęli jednak powodzenia. Wkrótce stało się jasne,
że był to ostatni akord pierwszego szturmu Sewastopola.
Miasto odetchnęło, ale świadome ciągle grożącego niebezpieczeństwa nie traciło
czasu nadaremnie. Pośpiesznie wzmacniano umocnienia, gorączkowo wznoszono nowe.
Twierdza morska czyniła co mogła, by stać się również twierdzą lądową. Kto żył, pracował
dla potrzeb frontu. Fabryki przeniesiono w podziemia, chroniąc je przed bombardowaniem i
ostrzałem; nieprzerwanym potokiem płynęła z nich na pozycje amunicja, broń,
umundurowanie. Wykorzystano stare pieczary i jaskinie, wyryto nowe, przekopano skalne
zbocza sztolniami, umieszczono w nich szkoły, szpitale, urzędy, przygotowano schrony dla
wszystkich tych, których nie obejmowała ewakuacja i którzy byli miastu niezbędnie
potrzebni. Pod Inkermanem, w jednym z tuneli, stał pociąg pancerny, kąsając Niemców
nagłymi wypadami.
Miasto żyło dla frontu i samo było frontem. Spoważniało, zszarzało, straciło coś ze
swego wesołego, czarnomorskiego wdzięku - na rzecz ostrości i skupionej powagi.
Zamalowano białe ściany domów, by nie wyznaczały nocami konturów zatoki i nie
naprowadzały na cel nieprzyjacielskich lotników. Amfiteatr sewastopolskich, nadbrzeżnych
pagórków nabrał nowego wyrazu. Mokra zima zmiatała porywistymi wiatrami rozsypane na
bulwarach liście akacji i mieszała je z sypkim, żółtawym śniegiem. Na morzu często szalały
sztormy, wątła nitka komunikacji z Wielką Ziemią trzeszczała niebezpiecznie. Ale miasto i
front potrzebowały zaopatrzenia; co noc okręty z portów kaukaskich - przedzierając się przez
burze, naloty, zasadzki niemieckich i rumuńskich kutrów torpedowych, zrzucane z samolotów
miny - przybijały do nadbrzeży, pośpiesznie oddawały miastu swój ładunek, brały rannych i
ewakuowanych, aby przed świtem wyruszyć z powrotem. Ten pośpiech był konieczny; co
rano szczekanie zenitówek obwieszczało nową falę nalotów; bombowce 8 Floty Powietrznej
Luftwaffe napływały fala za falą ze swoimi śmiercionośnymi ładunkami. Bombardowano
Sewastopol dziko i systematycznie zarazem, chcąc go zdeptać, wbić w ziemię i złamać wraz z
owym nieuchwytnym, ale tak boleśnie przez hitlerowców odczutym duchem oporu, który
odrodził się na nowo wśród pamiątek Wojny Krymskiej, między Panoramą Sewastopolską,
tkwiącą w wodzie zatoki kolumną ku pamięci poległych marynarzy, pomnikiem admirała
Korniłowa, z jego słowami: „Brońcie Sewastopola!”, zarysami dawnych pozycji na
Kurchanie Małachowskim. Bombardowano boleśnie, lecz bez owego moralnego skutku, który
wydawał się napastnikom nieuchronny, a tymczasem nie następował. Zatopiono tylko - i była
to ciężka strata - Czerwoną Ukrainą, krążownik, który tak bardzo dopomógł obrońcom
Bałakławy. Reszta floty przeniosła się do Noworosyjska i Tuapse, by nadal pełnić swoją
bojową służbę na Morzu Czarnym.
Miasto zacięło się, zgarbiło jak człowiek idący pod wiatr, przygięło do ziemi. Kto
mógł, pracował dla frontu. Kobiety zastępowały zdolnych do noszenia broni mężczyzn; dzieci
zastępowały dorosłych. Ludzie prześcigali się w wymyślaniu pożytecznych zajęć, chcieli być
potrzebni; kto nie mógł wyjść z domu, prał, robił na drutach, szył, a pewien emerytowany
archiwista zaskarbił sobie szczerą wdzięczność frontowców klejąc dla nich koperty i
wycinając kartki papieru listowego z czystych stronic kancelaryjnych ksiąg.
Miasto miało chwile swego triumfu i umiało je przeżywać z ogromną intensywnością,
z całym swym niespożytym temperamentem, biorąc odwet na tych, którzy przyłożyli mu nóż
do gardła.
Pewnego listopadowego dnia Bulwar Nadmorski pokrył się tłumem patrzących w
niebo ludzi. Było to w czasie jednego z wielu nalotów. Sewastopol nauczył się już nie
zwracać na nie uwagi. Nadlatujący znad Zatoki Północnej He-111 został zaatakowany przez
radzieckiego „jastrząbka”. Niemiec wywijał się unikając ataku i parł ku miastu, chcąc
najwidoczniej za wszelką cenę rzucić bomby i uzyskać swobodę ruchów. Celna seria
radzieckiego pilota zmusiła jednak do zamilknięcia jego tylnego strzelca. Wynik walki
wydawał się teraz przesądzony. Myśliwiec zbliżył się do Heinkla na minimalną odległość i...
nie otworzył ognia.
- Wal! Wal! - krzyczeli rozgorączkowani widzowie, posyłając w niebo wiązanki
soczystych, czarnomorskich epitetów.
Po chwili sytuacja stała się jednak jasna. Radzieckiemu pilotowi zabrakło amunicji.
Pilot Heinkla musiał to również zrozumieć. Zniżył swoją maszynę i lotem koszącym
gnał wzdłuż wybrzeża w stronę portu. Artyleria nie mogła go teraz razić, był za nisko.
Wydawało się, że Rosjanin musi dać za wygrane, lecz... Z piersi patrzących wyrwało
się zbiorowe westchnienie. Radziecka maszyna zaszła przeciwnika od tyłu; rozległ się nagle
suchy trzask: usterzenie Heinkla zawadzone końcówką płata myśliwca rozpadło się na
szczątki. Hitlerowski bombowiec runął jak kamień na przybrzeżne skały wzbijając w niebo
fontannę wybuchu. „Jastrząbek” zakołysał się, z trudem wyrównał lot i zawrócił w stronę
lotniska.
Był to wyjątkowy wypadek powietrznego taranu, w którym atakujący zdołał uratować
swoją maszynę. Pod Sewastopolem zastosował go po raz pierwszy pilot pułku myśliwskiego
majora Ostriakowa, młodszy lejtnant Jakub Iwanow.
W trzy dni później młody lotnik powtórzył swój wyczyn strącając do morza
bombowiec Do-215. Tym razem jednak własna maszyna zawiodła go i również runęła w dół.
Iwanow zginął; pośmiertnie odznaczono go tytułem Bohatera Związku Radzieckiego.
Cisza przed burzą
... Wiadomości zrelacjonowane przez majora Potapowa były bardzo niepokojące.
Kowtun, którego po zakończeniu pierwszego niemieckiego natarcia mianowano
szefem oddziału operacyjnego Armii Nadmorskiej, słuchał codziennego raportu dowódcy
zwiadu, marszcząc brwi i w zamyśleniu postukując ołówkiem w rozłożoną mapę. Oczywiście
trudno się było spodziewać, że zniechęcony pierwszą próbą Manstein odstąpi od oblężenia.
Wiedziano, że przeciwnik zbiera siły do drugiego szturmu i pragnie za wszelką cenę uczynić
go decydującym.
I oto, zdaniem dowódcy zwiadu, coraz wyraźniej mnożyły się oznaki świadczące, że
chwila nowej wielkiej próby już nadchodzi. Wśród oddziałów niemieckich na pierwszej linii
zaobserwowano podejrzany ruch; można było przypuszczać, że dokonuje się luzowanie i
wprowadzanie do akcji nowych jednostek. Przypuszczenia te szybko się potwierdziły;
„język”, złapany przez czapajewowców, pochodził z 24 Dywizji Piechoty, świeżo przybyłej
spod Charkowa. Ogółem Manstein miał już pod Sewastopolem do jedenastu dywizji piechoty
i dwie rumuńskie brygady górskie.
„To dobrze - myślał Kowtun. - Z jednej strony to bardzo dobrze. To znaczy, że
spełniamy swoje zadanie: wiążemy jak najwięcej aktywnych sił przeciwnika i to właśnie
teraz, kiedy obrywa cięgi pod Rostowem, kiedy natarcie na Moskwę załamało się. Ale dla nas
to gorzej.”
Dalsze wiadomości nie były również zbyt pocieszające. Partyzanci donosili o
podciąganych pod Sewastopol działach: można było wywnioskować, że chodzi o najcięższe
haubice, a także o działo kolejowe wielkiego kalibru.
- Co w ogóle słychać u partyzantów? - zapytał Kowtun.
Tu nowiny brzmiały weselej: ruch partyzancki na obszarze całego półwyspu krzepł i
najwyraźniej przysparzał już Niemcom sporo kłopotów; świadczyły o tym drakońskie
zarządzenia, wydawane przez lokalne władze okupacyjne. Ale i tu nie zabrakło gorzkiej
pigułki. Okazało się, że część krymskich Tatarów współpracuje z Niemcami, że stworzono
już spośród nich oddziały pomocnicze, że jeden z nich ochrania symferopolskie lotnisko...
Potapow już odszedł, a Kowtun długo jeszcze garbił się w swej sztabowej klitce nad
mapą; przez głowę przeciągało niewesołe pasmo myśli. Patrzył na półkolistą, powyginaną,
pięćdziesięciokilometrową linię obrony. Znał ją dokładnie; miał w czubkach palców każdy jej
występ, każde załamanie; klisza pamięci utrwaliła i ukazywała teraz metr po metrze wzgórza i
wąwozy, transzeje i bunkry; znaki taktyczne ożywały twarzami dowódców i żołnierzy...
Przerzucał to w myśli, opukiwał, brał pod światło, sprężony w oczekiwaniu, ogarnięty - który
to już raz? - tą jedną, przemożną myślą, która zadręcza skazanych na bierne oczekiwanie
dowódców: kiedy? I drugą: skąd?
* * *
Gruby ołówek Mansteina przeciął jak lancet kapryśną kreskę, oznaczającą pozycje
przeciwnika. Raz, drugi, trzeci. Niebieskie linie wycelowały swe strzałki w pobliski
Sewastopol i przecięły Zatokę Północną, sforsowały Wzgórza Sapuńskie i spotkały się w
centrum miasta.
„Gdybyż to było takie proste w rzeczywistości!” - pomyślał sentencjonalnie generał i
spojrzał bacznie na zebranych wokół stołu oficerów; wydało mu się raptem, że niejednemu z
nich musiała przyjść do głowy ta sama myśl. Ale twarze dowódców i sztabowców były
nieprzeniknione.
„A może myślą o tym, że już nie pierwszy raz przełamuję Rosjan... na papierze? No,
dosyć. Tym razem wszystko jest gotowe. Wszystko powiedziałem. Popełniłem przedtem
poważny błąd - nie doceniałem przeciwnika. Okazało się, że wśród tych upartych fanatyków
są jeszcze dobrzy żołnierze. Więc dobrze - potraktuję ich teraz tak, jak na to zasłużyli. Z całą
powagą. To jednak dobrze, że nie oddałem siedemdziesiątej trzeciej do Rostowa, żeby
pomagała Kleistowi wyplątać się z tych tarapatów, w jakie wlazł wskutek swej głupoty,
pchając się z odsłoniętymi skrzydłami...
Niech go teraz Rundstedt ratuje, nie ma głupich”. Z satysfakcją przypomniał sobie
rozmowę telefoniczną, w której uprzejmie, lecz stanowczo przypomniał Rundstedtowi, że nie
podlega Grupie Armii „Południe”, lecz bezpośrednio Głównej Kwaterze. „Ten mały
Napoleonek zapomniał pewnie, że już nie jestem jego szefem sztabu i nie muszę cierpliwie
znosić jego kaprysów.”
Podniósł głowę.
- Czy wszystko jest jasne?
Milczenie.
- Pytania?
- Herr General - z krzesła podniósł się zwalisty pułkownik Mahlsieg, szef
intendentury - pozwolę sobie przypomnieć to, o czym miałem już możność panu generałowi
zameldować. A mianowicie, że w wypadku... - tu pułkownik lekko się zająknął - w razie,
gdyby oblężenie Sewastopola miało się przedłużyć, będziemy zupełnie nieprzygotowani do
spędzenia zimy w warunkach polowych. Brak ciepłej odzieży...
- Wiem, wiem - w głosie Mansteina zabrzmiało zniecierpliwienie. - Nie będzie pan
spędzał tej zimy w warunkach polowych, pułkowniku. Sewastopol ma dobrze zaopatrzone
składy. Weźmie pan sobie stamtąd wszystko, co trzeba. Oczywiście, jeśli Hentschel panu da -
zażartował generał, zerkając z ukosa na wyprostowanego, suchego jak szczapa pułkownika z
monoklem w oku, o pociągłej, arystokratycznej twarzy. W myśl zasady Ordnung muss sein
wyznaczono go zawczasu wojennym komendantem miasta.
Żart rozładował atmosferę; istotnie, najgorszy pesymista nie sądził, że mogą jeszcze
dreptać pod tym diabelskim miastem dłużej niż dwa tygodnie. Ich dowódca obiecał go
führerowi na gwiazdkę i tym razem obietnicy nie można już było nie wykonać.
Naradę zakończono. Sala wiejskiego klubu w Sarabuzie wypełniła się przytłumionym
gwarem wielu głosów.
Drugi odparty
- Towarzyszu generale...
Pietrow przysiadł na swoim łóżku i spojrzał na adiutanta zupełnie przytomnymi
oczami. Jednocześnie jego świadomość zarejestrowała lekkie wibrowanie skalnych ścian,
jakby wstrząsanych wewnętrznym dreszczem. Nawet tu, do podziemi, docierały odgłosy
odległego, zmasowanego ostrzału artyleryjskiego.
- Generał Kryłow...
- Dobrze, idę.
To, że zbudzono go o tej porze, mogło oznaczać tylko jedno, a pulsowanie ścian to
właśnie potwierdzało. Zapiął kołnierzyk bluzy, sięgnął po okulary, przygładził łysiejącą
głowę i otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju. Stali tam Kryłow i Kowtun.
- Gdzie? - spytał Pietrow, podchodząc do mapy.
- Ósma - odpowiedział Kryłow, wskazując ołówkiem czwarty sektor.
* * *
Po bardzo solidnym przygotowaniu artyleryjskim, siedemnastego grudnia ruszyło
drugie niemieckie natarcie na Sewastopol.
Ruszyło na całym froncie, szybko jednak zorientowano się, że Niemcy naciskają
najbardziej na styk trzeciego i czwartego sektora, na kierunku Belbek-Kamyszły, z zamiarem
opanowania Inkermanu i północnego brzegu Zatoki Północnej. Po tej samej osi posuwała się
w listopadzie brygada Zieglera, osadzona i zmuszona do odwrotu przez bohaterów
Duwankoja.
Teraz nacierający nie liczyli już na łatwy sukces.
Gęste tyraliery niemieckie wpadły pod zmasowany, celny ogień zawczasu
przygotowanej obrony. Nad radzieckimi pozycjami pojawiły się bombowce. Nieustanna palba
wszystkich rodzajów broni osiągnęła niespotykane jeszcze pod Sewastopolem natężenie.
Liczne czołgi, które i tym razem miały być główną siłą uderzeniową Mansteina,
dostawały się pod ogień dobrze zamaskowanych i okopanych armat przeciwpancernych. Te,
które zdołały przedrzeć się aż do pierwszej linii radzieckich okopów, zarzucano z bliska
granatami i butelkami z płynem zapalającym. Płonęły na zboczach pagórków jak wielkie
pochodnie, zasnuwając wszystko duszącym, czarnym dymem.
Artylerzystom pułkownika Bogdanowa rozgrzały się lufy dział; mimo zimnego,
grudniowego dnia pot ściekał im po twarzach, głuchli od nieustannego huku. Ich dowódca
znany był z brawury i żołnierskiej fantazji; jeszcze w Odessie miał zwyczaj wołać do
chwiejących się tyralier piechoty: „Śmiało! Weselej! Bogdanow z wami!” I tym razem pułk
okazał się godnym swojej sławy.
Pierwszego i drugiego dnia wszystkie ataki odparto. Pole walki zasłały stosy
niemieckich trupów.
Trzeciego dnia 22 Dolnosaksońska Dywizja Piechoty osiągnęła za cenę ogromnych
strat pewne powodzenie na styku sektorów. Obrońcy kontratakowali, ale nie było ich czym
wesprzeć. Klin niemieckiego natarcia uparcie posuwał się naprzód; zajęto Belbek i Kamyszły,
walki toczyły się teraz o przystanek kolejowy Góry Mackenzyjskie.
Po pięciu dniach Niemcy wdarli się na głębokość od siedmiu do dziesięciu
kilometrów, nigdzie jednak nie potrafili zdecydowanie przełamać obrony.
Manstein się niecierpliwił.
- Pułkowniku - powiedział do barona von Choltitza, dowódcy 16 pułku piechoty,
którego uważał za jednego z najlepszych oficerów w 11 Armii. - Pułkowniku, do rana
zamelduje mi pan, jak wygląda Zatoka Północna.
- Rozkaz - odpowiedział ponuro von Choltitz. Jego grenadierzy wdarli się już na
przedpole trzeciej linii obrony, ale dostali się tu w krzyżowy ogień solidnych umocnień,
noszących nazwy „Fortu Stalina” i ,,Fortu Maksyma Gorkiego”. Dalsze natarcie zostało
utopione we krwi; impet załamał się i baron nie był w stanie nic na to poradzić.
A wieczorem dowódca 22 Dywizji, generał Wolff, musiał zakomunikować
Mansteinowi kilka nieprzyjemnych wiadomości. Brzeg Zatoki Północnej był nadal
niedostępny. Przeciwnik zastopował natarcie; jego ustawiczne kontrataki napawały generała
obawą o utrzymanie zdobytego terenu.
- A von Choltitz? - spytał Manstein po chwili milczenia.
Była to ostatnia gorzka pigułka; ciało von Choltitza z oderwaną rosyjskim pociskiem
głową leżało w jednej z izb sztabu dywizji, oczekując jutrzejszego pogrzebu.
Tym razem Manstein milczał długo. Potem rzucił sucho.
- Niech pan naciera dalej.
I położył słuchawkę.
* * *
- Kudiura zabity! - usłyszał Kowtun i pamięć natychmiast wskrzesiła bałakławskie
płasko wzgórza, wąsatego człowieka w papasze, krzyk: urra-aaa! i niespodziewany smak
życia, które mu wówczas podarowano.
- Jak to się stało? - spytał młodego lejtnanta o delikatnej, niemal dziewczęcej twarzy,
który przybiegł z meldunkiem do sztabu sąsiedniej dywizji generała Kołomyjca.
Poczęstował go papierosem i kątem oka obserwował ze współczuciem, jak chłopak
długo, drżącymi palcami, łamie zapałki, a potem chciwie i głęboko zaciąga się dymem.
Historia była krótka: nieuleczalny kawalerzysta wyjechał gazikiem na rekonesans w
rejon góry Jaiła-Basz. Miały się tam znajdować oddziały osłonowe 12 Brygady, a tymczasem
byli tam już Niemcy. Z daleka widać było gwałtowne zahamowanie samochodu, rozległa się
krótka strzelanina i po pół godzinie kierowca i adiutant przydźwigali ciało ulubionego
dowódcy, trafione kilkunastoma pociskami.
„Gdyby przy wszystkim był trochę ostrożniejszy” - pomyślał przelotnie Kowtun, a
następnie spytał lejtnanta, który zdążył tymczasem nieco ochłonąć.
- Jak tam u was?
- Gniotą, ścierwa, towarzyszu majorze - powiedział ponuro lejtnant i słowo „ścierwa”
zabrzmiało dziwacznie w jego dziecinnych ustach. - Mało nas... Nie ma czym uzupełniać
strat.
- Wiem. Poczekajcie do jutra. Wielka Ziemia ma nam coś niecoś podrzucić.
* * *
Wartownik przyświecając sobie ślepą latarką zajrzał do wnętrza samochodu, ale
natychmiast zasalutował i usunął się na bok. Maszyna ze zgaszonymi światłami wjechała do
portu i ostrożnie lawirując koło starannie zaciemnionych budynków, kranów i wagonów
wjechała na molo.
Słychać tu było przytłumiony gwar wielu głosów, szczęk broni, tupot nóg. Z rzadka
błyskały światła ślepych latarek. Brygada pułkownika Bielikowa, przerzucona z
Noworosyjska, pośpiesznie wyładowywała się na brzeg.
Trzasnęły drzwiczki. Od samochodu oderwała się wysoka sylwetka i podeszła do
stojącej przy trapie grupy oficerów.
- Pułkownik Bielikow?
- Jestem.
- Generał Pietrow, dowódca Samodzielnej Armii Nadmorskiej. Witajcie, towarzysze,
w Sewastopolu. Bardzo na was czekamy. Jak tam podróż?
- W normie, towarzyszu generale. Trochę nas wykołysało.
- Wybaczcie, ale nie będę mógł zapewnić wam odpoczynku. Mamy bardzo poważną
sytuację. Kiedy będziecie gotowi?
- Za trzy godziny.
- To dużo. Zacznie świtać. Naciśnijcie trochę. Za dwie, zgoda? Wyruszycie
natychmiast szosą do Inkermanu, potem w kierunku przystanku Góry Mackenzyjskie. Na
szesnastym kilometrze grupy niemieckich fizylierów przedostały się na włoski cmentarz, o tu,
w kwadracie 17-89. Oczyścicie cmentarz, wyjdziecie na linię frontu w pasie 8 Brygady i 14
Brygady Kawalerii, zluzujecie 15 i 27 batalion, zajmiecie obronę na odcinku Kamyszły -
wzgórze 135,6. Jasne? W takim razie nie będę wam przeszkadzał. Działajcie. Wyślijcie od
razu rozpoznanie.
- Sam pojadę - odpowiedział Bielikow. - Podpułkowniku Łozowski! Towarzyszu
generale, przedstawiam mojego szefa sztabu. Piotrze Iwanowiczu, za dwie godziny
prowadzicie brygadę po wyznaczonej marszrucie.
- Do zobaczenia w Kamyszłach, towarzysze - powiedział na odchodnym Pietrow. -
Spieszcie się. Jesteście tutaj bardzo potrzebni.
W tym momencie jaskrawy błysk przeciął ciemność i na moment wydobył z mroku
ostre kontury okrętów i mrowiące się od ludzi molo. W ślad za nim przetoczył się ciężki,
soczysty grzmot. To Czerwony Krym, który osłaniał transport, bił teraz ze swych ciężkich
dział na drugą stronę zatoki. Wkrótce niebo rozjaśniły na horyzoncie luny dalekich pożarów.
Zawyły syreny ogłaszając alarm lotniczy; od krańców miasta ku portowi przybliżało się i
narastało ostrzegawcze ujadanie zenitówek.
Tej samej nocy w Zatoce Strzeleckiej pod miastem wyładowała się, przysłana z
Tuapse, 345 Dywizja Piechoty pułkownika Guza. Odebrał ją Kowtun. Dywizję posłano
równie pospiesznie pod Kamary, na styk pierwszego i drugiego sektora, gdzie krwawiły w
upartych kontratakach resztki kawalerzystów Kudiury. Brygada Bielikowa już w tym czasie
walczyła; wtedy właśnie rozgrzani powodzeniem grenadierzy Choltitza poczuli z trwogą, jak
nadwątlona, uginająca się pod ich nieustannymi atakami linia Rosjan tężeje, i po krótkiej
walce musieli opuścić stację kolejową.
Cmentarz Włochów poległych w czasie Wojny Krymskiej, opanowany przez
zaskoczenie przez niemiecki desant czołgowy, oczyszczono jeszcze przed przybyciem
brygady. Ochotnicy pospolitego ruszenia sewastopolskiego, robotnicy skrzyknięci pod broń
po dwu przepracowanych zmianach, dopadli Niemców z bliska, rozproszyli między
marmurowymi nagrobkami, zmusili do krótkiej, zażartej walki wręcz, w czasie której strzał
padał rzadko, a w ruch szły kolby, bagnety, łopatki i pięści. Bito się na śmierć w ponurym
milczeniu, roztrzaskiwano głowy o nagrobki, dopadano na wyrwanych z ziemi przez
niedawne wybuchy artyleryjskie zbutwiałych trumnach, z których wysypały się prochy
poległych. Trwało to niedługo; po pewnym czasie po cmentarzu rozniosło się ostrożne
nawoływanie zwycięzców. Rozmawiano skąpo, na śmiech nie wystarczyło sił; zmordowani
ludzie marzyli teraz o śnie. Nikt im nie dziękował ani oni sami tego nie oczekiwali; nie
przyszło im do głowy, że być może tej krytycznej nocy z 21 na 22 grudnia - w przeddzień
gwiazdki, która miała przynieść führerowi złożony przez 11 Armię w podarunku Sewastopol -
to oni właśnie ocalili swoje miasto.
Zresztą - nie tylko oni.
Mglistym rankiem na Bulwarze Nadmorskim zebrał się spory tłumek gapiów; pogoda
nie wróżyła nalotu, zresztą widok wart był ryzyka. Bulwarem szła, wzięta w nocy do niewoli
przez kontratakującą brygadę Bielikowa, kolumna Niemców. Na jej czele niby na paradzie,
ostro wybijając krok, maszerował wysoki, chudy oficer w mundurze pułkownika. Konwojenci
nie byli od tego, by podzielić się z gapiami usłyszaną gdzieś przy sztabie wiadomością, ale
wzdłuż szlaku kolumny przenosiły się półgłośne słowa:
- Komendant Sewastopola... Komendant Sewastopola...
Kiedy indziej byłoby to po prostu śmieszne. Ale nikt się nie śmiał, zbyt wiele było
nieszczęść, zbyt wiele krwi, zbyt wiele napięcia po bezsennej nocy, zbyt wiele napiętego
oczekiwania na noce i dni, które miały dopiero nadejść. Było cicho. Patrzono tylko uparcie w
twarz pułkownika, on zaś, najwyraźniej wytrącony z równowagi tą ciszą, która dręczyła go
bardziej niż oczekiwane wyzwiska - czuł się niepewnie. Patrzył w czubki swoich butów, to
znowu podnosił głowę i z napięciem śledził niebo, poprawiając opadający monokl i starannie
unikając widoku wybladłych twarzy i roztrzaskanych bombami domów.
W ten sposób pułkownik Hentschel, komendant wojenny miasta i portu Sewastopol,
wkroczył na teren, którego „władcą” uczyniono go przed dwoma tygodniami.
Nowy dowódca!
W dwa dni później, o drugiej w nocy, major Kowtun garbił się jak zwykle w swej
sztabowej klitce nad meldunkami sytuacyjnymi, które trzeba było opracować.
Kryłow i Pietrow spali. Według ustalonego i wprowadzonego w życie porządku pracy
w sztabie doba została podzielona tak, aby w każdej chwili któryś z trzech dowódców czuwał
i był w pełni poinformowany o sytuacji. Druga część nocy należała do Kowtuna. Chociaż
major był już wdrożony w ten frontowy styl życia, co rusz i na krótką chwilę morzył go sen.
Szczęknęły drzwi. Kowtun nie podniósł głowy; spodziewał się przybycia Potapowa z
meldunkiem zwiadu.
Długa chwila ciszy skłoniła w końcu majora do spojrzenia w stronę drzwi.
Stał w nich krępy człowiek w wojskowym płaszczu z dystynkcjami generała lejtnanta.
Zdumiony major wstał i machinalnie zapiął rozpiętą pod szyją bluzę. Tamten
zauważył ten gest; w oczach błysnęła mu ironia. Kowtun spostrzegł, że zlustrowano go od
stóp do głów. „Nie mam wyglądu rasowego sztabowca” - pomyślał i nie wiadomo dlaczego
poczuł lekkie zdenerwowanie.
Przedstawił się. W odpowiedzi usłyszał:
- Moje nazwisko Czerniak. Generał lejtnant. Bohater Związku Radzieckiego. Mam
objąć dowództwo waszej armii.
Major osłupiał. Spytany o Pietrowa odpowiedział, że dowódca śpi.
- To niech śpi, nie budźcie - powiedział tubalnie przybysz i gospodarskim okiem
zlustrował klitkę. - Co tu macie? Meldunek operacyjny? - pochylił się nad stołem. -
Kończyliście akademię? - zapytał po chwili.
- Nie.
- Od razu widać. Gdzieście się nauczyli robić takie zestawienie sił? Trzeba zestawiać
ilość dywizji, a nie batalionów. Pracujecie jak za Kutuzowa.
„Ładnie bym wyglądał z twoimi dywizjami!” - pomyślał Kowtun. Milczał.
- Tyle macie tych dywizji - ciągnął Czerniak - a nie możecie ustać na miejscu?
Kiepsko wojujecie, towarzysze oficerowie, kiepsko. Spuściliście nosy na kwintą, co? To nic,
już ja was rozruszam...
„Przecież to nasze dywizje, a to niemieckie - myślał Kowtun. - Nasze pułki mają nie
po trzy, a po dwa bataliony, w dodatku najczęściej o niepełnym składzie.”
Ale milczał, pochylał głowę i zacinał się w sobie coraz bardziej. W fanfaronadzie
przybysza było coś szczególnie niemiłego, co budziło jego głuche rozjątrzenie.
Wszedł Pietrow; adiutant jednak go obudził. Poprosił Czerniaka do siebie. Tymczasem
w sztabie zapanował ruch. Nikt nie rozumiał, co właściwie zaszło. Gubiono się w domysłach.
Przecież Pietrow nie popełnił żadnych błędów...
Wkrótce rozeszła się jeszcze jedna wieść: Pietrow miał być zastępcą Czerniaka.
Generał kazał przygotować materiały dla nowego dowódcy. Starał się zachować
spokój, ale widać było, że jest zdenerwowany.
Czerniak połączył się kolejno z dowódcami dywizji. Po obiedzie wydał polecenie
przygotowania rozkazu do natarcia.
„Jakże to tak?”- buntował się w duchu Kowtun. - Ledwo przyjechał, nigdzie jeszcze
nie był, nie widział pierwszej linii, nie zna w pełni sytuacji i chce od razu nacierać?”
Inni oficerowie sztabowi byli tego samego zdania. Ale służba jest służbą i machina
sztabowa została wprawiona w ruch. Wieczorem Czerniak przejrzał materiały, oświadczył, że
natarcie zostanie przeprowadzone w rejonie Lubimowki, i wyjechał. Wkrótce potem powrócił
z pierwszej linii Pietrow. Wysłuchał wiadomości, pokręcił milcząco głową, wezwał do siebie
Kryłowa i długo rozmawiał z nim w swoim pokoju.
Rozkaz do natarcia został wydany, ale nie wypełniony. Następnej nocy do sztabu
armii nadeszła szyfrowana depesza z Kwatery Głównej. Pietrow miał powrócić na poprzednie
stanowisko. Czerniaka mianowano zastępcą dowódcy floty do spraw wojsk lądowych;
brzmiało to dumnie, ale w ówczesnych warunkach nie miało żadnego określonego sensu.
Zresztą i tu nie zagrzał miejsca; po kilku dniach odwołano go do Noworosyjska.
Pierwszym posunięciem Pietrowa było wydanie rozkazu o zaprzestaniu przygotowań
do natarcia i kontynuowaniu uporczywej obrony. Front odetchnął z ulgą. Nacierać teraz - w
obliczu ciągłego nacisku Niemców, przy braku odwodów, wobec konieczności ustawicznego
łatania dziur, przy ostrym reżimie oszczędności amunicji skąpo dowożonej z Wielkiej Ziemi -
znaczyłoby ryzykować awanturę, grożącą w konsekwencji samobójstwem.
Walki trwały dalej. Hitler nie otrzymał swego gwiazdkowego prezentu, ale Niemcy
atakowali nadal i na kilku odcinkach odrzucili obrońców o kilka kilometrów. Więcej nie
potrafili osiągnąć.
Rok 1941 dobiegał końca w zaciekłej walce. Koniec ten miał jednak przynieść
oblężonemu miastu początek wielkich nadziei.
Kercz!
- Towarzyszu majorze! Towarzyszu majorze! - dyżurny wpadł do klitki Kowtuna bez
pukania. Na jego twarzy malowała się radość. - Dowódca armii prosi!
I kiedy Kowtun przechodził kolo niego, lejtnant zachłystując się ze wzruszenia rzucił
tylko jedno słowo:
- Kercz!
Pietrow czytał depeszę. Jego surowa twarz wyraźnie się rozpogodziła. Wyciągnął
depeszę do Kowtuna.
- Dobra nowina. Czytajcie!
* * *
Manstein przeczytał tekst depeszy. Zmarszczył brwi. Przeczytał powtórnie. Przez
moment miał dziwne uczucie: napisany tekst nie dochodził do świadomości.
Nie, to była chyba pomyłka? W tych warunkach? Podczas takiego sztormu
zdecydować się na podobną operację? Może chodzi po prostu o dywersję?
Ale w ślad za pierwszą depeszą napłynęły następne. Teraz nie było wątpliwości.
- Wohler - generał zwrócił się do szefa sztabu - trzeba będzie zdjąć trzydziesty korpus
i natychmiast przerzucić na Kercz. Niech pan szykuje rozkaz. Czy mamy łączność ze
Sponeckiem? Musi się trzymać za wszelką cenę!
Dwa dni wcześniej, w wieczór wigilijny, w portach kaukaskich: Noworosyjsku,
Anapie, Tomriuku i Tuapse odbywał się pospiesznie załadunek wojska i sprzętu.
Starannie przygotowana, utrzymana w ścisłej tajemnicy wielka operacja desantowa
wkraczała w decydujące stadium.
Na morzu szalał sztorm. Nie można się już jednak było cofnąć. Trałowce, holowniki,
transportowce brnęły pod wiatr, zalewane wysokimi falami. Sztorm opóźniał lądowanie,
zmieniał plany, uniemożliwiał współdziałanie z lotnictwem. Okręty rozpraszały się, myliły
szlaki, podpływały do brzegu w innych niż oznaczono miejscach. Rozwścieczone morze
ciskało na skały łodzie desantowe. Sztorm zrywał zaopatrzenie, odcinał oddziały szturmowe
od posiłków. Niektóre okręty nie wypełniły zadań i powróciły do swoich baz; ich dowódcy
meldowali o niemożności wykonania operacji.
Ale w kilku miejscach atakujący uchwycili brzeg. Marynarze brnęli przez plaże,
zalewani falami, pod ciężko nawisłymi chmurami, pod ostrzałem niemieckiej artylerii.
Wgryzali się w skrawki wybrzeża, torowali sobie drogę bagnetem i granatem, poszerzali
zdobyte przyczółki. Okręty wojenne ostrzeliwały niemieckie umocnienia. Pod osłoną ich
ognia, działając przez zaskoczenie, desant piechoty morskiej opanował Teodozję, bardzo
ważny strategicznie, choć niewielki port u nasady Półwyspu Kerczeńskiego. Próba dywersji w
Eupatorii, na zachodnim wybrzeżu Krymu, miała początkowo powodzenie. Sztorm
uniemożliwił jednak wysadzenie drugiego rzutu i pośpiesznie ściągnięte oddziały niemieckie
zlikwidowały desant. Umocniono się natomiast i poszerzano przyczółki na przylądku Chroni,
Ziuk, Kamysz-Burun, pod Jenikale.
Książę Sponeck, dowódca niemieckiego 42 Korpusu, poczuł się zagrożony. Miał
praktycznie do dyspozycji jedną dywizję niemiecką i jedną brygadę Rumunów; całą resztę
skoncentrowano pod Sewastopolem. Zdobycie Teodozji groziło korpusowi odcięciem. 28
grudnia impet niemieckich kontrataków zaczął wyraźnie słabnąć…
Był to moment śmiertelnego niebezpieczeństwa... - pisał po latach Manstein. - Losy
całej 11 Armii zawisły na włosku.
Do sztabu armii przybył radiogram Sponecka; generał komunikował o swej decyzji
opuszczenia Kerczu.
„Kategorycznie zabraniam. Rozkazuję pozostać na poprzednich pozycjach. Wysyłam
posiłki” - brzmiała odpowiedź Mansteina.
Sponeck tłumaczył później, że rozkaz ten już do niego nie dotarł. Tak czy owak, 42
Korpus rozpoczął pośpieszną ewakuację. 29 grudnia oddziały radzieckie zajęły miasto Kercz,
a po upływie tygodnia dotarły aż pod Kiet, do miejsca, w którym Półwysep Kerczeński łączy
się z Krymskim.
Manstein próbował jeszcze jednego desperackiego wysiłku. 29 grudnia całe
niemieckie prawe skrzydło rzuciło się do generalnego szturmu. Napięcie walk przewyższyło
wszystko, co dotychczas pod Sewastopolem widziano. Przetrzebionym grenadierom 22
Dywizji udało się raz jeszcze wedrzeć na przedpole „Fortu Maksyma Gorkiego”; jego
opanowanie pozwoliłoby Niemcom na ostrzeliwanie całej Zatoki Północnej. Obrońcy fortu
nie mogli już używać dział; artylerzyści chwycili za noże, łopatki i granaty. Ze skrzydła
uderzyli piechurzy Bielikowa. Niebezpieczeństwo zostało zlikwidowane.
Manstein musiał teraz z ciężkim sercem rzucić na Kercz 30 Korpus generała von
Salmutha. Po uporczywych walkach zdołał on odebrać Rosjanom Teodozję. Ostatecznie linia
frontu ustabilizowała się w najwęższym miejscu nasady Półwyspu Kerczeńskiego, na linii
Ak-Monaj-Dalni Kamyszły.
Generał Sponeck został oddany pod sąd wojenny i zdegradowany.
Sewastopol odetchnął. Niemiecki uchwyt uległ wyraźnemu rozluzowaniu. Führer nie
doczekał się swego prezentu również na Nowy Rok. Fiasko drugiego niemieckiego natarcia
stawało się oczywiste.
Obrońcy nie mieli jednak zamiaru konstatować tego z założonymi rękami.
- Spróbujmy, towarzysze, wykorzystać sytuację - powiedział Pietrow na posiedzeniu
Rady Wojennej. - Nie chowajmy się za plecami pięćdziesiątej pierwszej. Nie pozwólmy
Niemcom niepokoić nas bezkarnie.
Uchwała o natarciu była przyjęta jednogłośnie.
Niemcy, początkowo zaskoczeni, bronili się ostro.
Ostatecznie jednak w połowie stycznia stracili prawie wszystko z drogo opłaconych
zdobyczy drugiego szturmu.
„Sowiecki lotniskowiec” ani myślał tonąć.
„A my jesteśmy w Sewastopolu...”
Zanim to wszystko nastąpiło, Armia Nadmorska pośpiesznie i ukradkiem, nie
przerywając działań wojennych, świętowała Nowy Rok.
- Za co teraz wypijemy, towarzysze? - spytał Pietrow podnosząc w górę szklankę.
Wypito już dwa toasty. Ten miał być ostatni; tak brzmiał surowy rozkaz dowódcy.
Obawiano się niespodzianek ze strony Niemców.
Generał pomyślał chwilę.
- Już wiem. Proponuję wypić za plany Mansteina. Niech mu się wiedzie tak, jak do tej
pory. I niech tak samo dotrzymuje swoich terminów.
Rozległ się zgodny śmiech aprobaty. Generał rozejrzał się wokół. Miał obok siebie
swych najbliższych współpracowników, towarzyszy doli i niedoli, ludzi, którzy wraz z nim
kierowali obroną Sewastopola. Wszyscy znali się już dobrze. Patrzyli na swego
„Jefimowicza”, jak go potocznie w rozmowach określano, z sympatią i szacunkiem. Ten były
dowódca dywizji, który zwrócił na siebie uwagę już w pierwszych dniach walk nad Prutem,
który zastąpił w Odessie histeryzującego i kapryśnego Safonowa i którego zazwyczaj
najtrudniej było zastać w sztabie - miał opinię człowieka porywczego i prędkiego, ale
sprawiedliwego. Widziano go, jak w krytycznym, przeklętym momencie - kiedy czołgi
Mansteina wypadły z Perekopu i werżnęły się na krymskich stepach między podchodzące
oddziały armii - o mały włos nie rozstrzelał osobiście dowódcy pułku, który nie wykonał
rozkazu i nie zawrócił swych żołnierzy do Sewastopola. Kiedy jednak dowiedział się, że
rozkaz ten nie dotarł do niego - generał w obecności wszystkich przeprosił pułkownika i
prosił go o wybaczenie. Ceniono go za te porywy i za ten upór, z jakim pod Odessą i
Sewastopolem umiał wytrwać na małych skrawkach ziemi; za zdecydowanie, które udzielało
się jego podkomendnym, za wiedzę i umiejętności wojskowe, których się u niego uczono.
Poczuł wokół siebie ciepłą ludzką życzliwość. Było mu z tym dobrze. Ale tylko na
chwilę, tylko w momencie wychylenia tej ostatniej szklanki, mógł zapomnieć o tym, gdzie się
znajduje.
- Dziękuję wam, towarzysze - powiedział serdecznie. - Aby nam się w czterdziestym
drugim działo lepiej niż w pierwszym. A teraz do roboty!
Kiedy pracownicy sztabu rozeszli się do siebie, a Pietrow, swoim zwyczajem, udał się
na pierwszą linię - Kowtun i Kryłow znaleźli jeszcze trochę czasu dla noworocznych
wspomnień.
Najpierw opowiedzieli sobie, jak obaj spotykali rok czterdziesty pierwszy. Padały
nazwiska towarzyszy; dla wielu z nich tamta noc noworoczna była ostatnią. Zapadały chwile
długiego milczenia. Niepostrzeżenie rozmowa przeszła na lata 1937-38. Ich wspomnienie
dokuczało jak stara rana. Mówili o nich półsłówkami, oszczędnie, lecz nie kryjąc przed sobą
zdziwienia i żalu; tych dwu uczuć, które określały każdą myśl o tym, co się wówczas stało z
armią. Jak można było do tego dopuścić?
Nie padało niczyje nazwisko, ale mała sztabowa klitka wypełniła się nagle cieniami
ludzi, którzy stanowili kiedyś dumę Armii Czerwonej, a teraz byli pogrążeni w niesławie i
zapomnieniu. Tuchaczewski, Blücher, Jakir, Uborewicz, Primakow, Putna, Eideman...
Nie, to musiała być jakaś ogromna, tragiczna pomyłka! Teraz jest wojna, ale po
wojnie wszystko musi zostać wyjaśnione. Wojna przywróci wszystkiemu właściwą miarę.
Wojna sprawdza ludzi i bezbłędnie ukazuje, ile są warci.
- Taak... - powiedział w zamyśleniu Kowtun. - Dziwnie to wszystko wyszło. Nie
miano do nas zaufania, a tymczasem siedzimy tu i trzymamy się zębami i pazurami za ostatni
skrawek Krymu. Tyś przecież, Mikołaju, miał poważne nieprzyjemności...
- Ba! Całkiem solidne. Zwolniono mnie z wojska. Szukałem jakiejś pracy, ale diabła
tam! Dopiero hen, nad Kamą, nająłem się za tragarza. A Pietrowa zwolnili ze stanowiska
komendanta szkoły oficerskiej za „brak czujności”. Wiesz, co to wtedy znaczyło...
- A jakże, wiem. Za to samo przestałem być sekretarzem rajkomu. A dlaczego
właściwie, dotąd zachodzę w głowę... Potem na plenum wybrali mnie znowu. Wtedy
miejscowy naczelnik NKWD powiedział, że nie warto...
Zapanowała chwila ciszy.
- A my jesteśmy w Sewastopolu - powiedział w zamyśleniu Kryłow. - A gdzie są ci,
którzy nam wtedy nie wierzyli?
- Jeden taki był, ale już go na szczęście zabrali.
- Myślisz o Czerniaku, Andrzeju?
- Myślę.
- Tak, dziwna sprawa. Bardzo dziwna. Przysyłają, odwołują, raz dwa; za co, po co: nie
wiadomo. Zastanawiam się, skąd się u nas to wszystko bierze... - szczupła, nerwowa twarz
Kryłowa odzwierciedlała wysiłek myśli. - Pamiętam podobną historię pod Chałchin-gołem.
Byłem wtedy szefem sztabu 29 Brygady Czołgów. Najpierw, jak się tylko zaczęło, posłali
tam Żukowa. Dowodził ostro, wiadomo, kawalerzysta. Ale dowodził dobrze. Po tygodniu
patrzymy: przyjeżdża Stern. Znałeś Sterna, Andrzeju?
- Znalem.
Rozmówcy umilkli. Słynny komandarm Stern, bohater hiszpańskiej wojny domowej,
został aresztowany i przepadł bez wieści wkrótce po zakończeniu działań wojennych
przeciwko Japończykom.
- Przysłali go - ciągnął Kryłow - nie wiadomo, w jakim charakterze. Rozumiesz
sytuację? Żukow nie został odwołany. Stern zorientował się natychmiast, że tamten doskonale
daje sobie radę sam. I że on, Stern, może mu co najwyżej przeszkadzać...
- Głupia sytuacja> fakt.
- Poczekaj. Na tym nie koniec. Jeszcze po tygodniu prosto z Moskwy przylatuje
Mechlis. Lew Zacharowicz, ten sam. Jest wyższy stopniem od każdego z nich. Komisarz
armii pierwszego stopnia. I w dodatku z ambicjami.
- Tak, mówią, że Mechlis lubi dowodzić.
- Bardzo lubi. Ten się nie krępował. Zaraz się starli z Żukowem. Ale tamten siedział
mocno w siodle i nie dał się łatwo zjeść w kaszy. No i na szczęście dla nas wszystko to było
już pod koniec operacji.
- Za to teraz znowu go masz pod bokiem, na Kerczu. No cóż, nacierali nieźle.
Zobaczymy, co będzie dalej. Tak czy owak mają tam w pięćdziesiątej pierwszej szefa sztabu
z prawdziwego zdarzenia.
- Mieli.
- Jak to? Tołbuchin...
- Od pierwszego przeniesiony.
- A kto przyszedł na jego miejsce?
- Generał Wieczny.
- Wieczny, Wieczny? Skąd ja znam to nazwisko?
- Pewnie z prasy. Pisał często artykuły do „Czerwonej Gwiazdy”, przypominasz
sobie?
- Tak, pamiętam. Ale on był raczej teoretykiem, a tutaj, na froncie, potrzebny jest
przede wszystkim doświadczony liniowiec.
- O tym właśnie myślałem - podkreślił Kryłow. - Nie wiem, jak oni obydwaj, Mechlis
i Wieczny, poradzą sobie z dowodzeniem armią, zwłaszcza na tak zagrożonym kierunku,
jakim jest Kercz.
- No cóż, przekonamy się o tym na własnej skórze.
Jeszcze tej nocy major Kowtun znalazł trochę czasu, by uzupełnić notatki w swoim
dzienniku. Prowadził go regularnie, zapisywał dzień po dniu to, co zdarzyło się na froncie i w
sztabie; trzymał się faktów, lecz nieraz nie był w stanie uniknąć refleksji. Epizod z
komandarmem Czerniakiem i noworoczna rozmowa pozostawiły mu na dnie duszy niepokój.
Chwilę wahał się, czy dać mu wyraz w dzienniku - w końcu jednak zdecydował się: może
kiedyś przyjdzie czas, że notatki te zostaną opublikowane
3
, niech ludzie znają całą prawdę o
życiu i walce obrońców tego miasta, o tej wielkiej i tragicznej grze, jaką jest wojna.
3
Dziennik Sewastopolski A. I. Kowtuna zamieścił radziecki miesięcznik Nowyj Mir - nr 8/1963.
„Główny kaliber” ma głos
Kilka zimowych miesięcy miało teraz dla Sewastopola upłynąć pod znakiem
względnej stabilizacji. Wyczerpani i osłabieni Niemcy nie byli na razie zdolni do wznowienia
poważniejszych działań zaczepnych. Obrońcy umacniali swoje pozycje i chciwie
wysłuchiwali wiadomości z Kerczu.
Krążyły uporczywe pogłoski o wielkiej ofensywie, która doprowadzi do wyzwolenia
całego Krymu. Zimowe sukcesy Armii Czerwonej pod Moskwą i Tichwinem dodawały
otuchy i budziły wielkie nadzieje. Informowano się o kolejnych „całkowicie pewnych”
terminach rozpoczęcia ofensywy.
Czas jednak mijał i pozycje pod Ak-Monaj trwały w bezruchu.
Na stole majora Kowtuna zadzwonił po raz któryś z rzędu telefon. W słuchawce
rozległ się głos kapitana Kabaluka, oficera łącznikowego admirała Oktiabrskiego, dowódcy
Sewastopolskiego Rejonu Obronnego.
- Tak, trzynasty. Tak. Aaa, morskie orły... Czym mogę służyć? - na dnie przesadnej
uprzejmości majora czuło się ukrytą ironię.
Mimo na ogół ścisłej współpracy, podyktowanej koniecznościami wojennymi i
datującej się jeszcze od czasu obrony Odessy, stosunki między armią i flotą były dosyć
oficjalne. Oficerowie marynarki zwykli byli patrzeć z góry na piechurów i artylerzystów,
nazywając ich z przekąsem „królami pól”. Lądowcy odwzajemniali się im z nawiązką, dając
przy każdej okazji do zrozumienia, że uważają ich za dekowników. Do admirała
Oktiabrskiego żywiono w sztabie Pietrowa ciche, dość uzasadnione pretensje, że przy
podejmowaniu decyzji niezbyt liczy się z głosem armii i że w ciągu całego trzymiesięcznego
okresu obrony tylko raz przybył na stanowisko dowodzenia dowódcy armii, by stamtąd,
zresztą bardzo krótko, obserwować przygotowanie artyleryjskie.
Tym razem jednak głos Kabaluka zabrzmiał dla uszu Kowtuna jak słodka muzyka.
- Przypłynęli. Stoją u wejścia do Strzeleckiej. Zaczną o ustalonej porze. Nie
zapomnijcie popatrzeć. Będzie fajerwerk, że proszę siadać.
Major odłożył słuchawkę, spojrzał na zegarek i zawołał dyżurnego.
- Powiedzcie, towarzyszu, żeby wyszli na górę. Oczywiście tylko ci, którzy nie mają
pilnej pracy. Za pięć minut będzie przedstawienie.
Punktualnie o dwunastej w nocy gęstą ciemność rozdarły jasne błyski i do uszu
stojących przed wejściem do sztabu oficerów doleciał przeciągły grzmot salwy. Zaraz potem
nad ich głowami zaszumiały lecące pociski, a po dwu minutach od strony niemieckich pozycji
dobiegły basowe odgłosy eksplozji. Przerwa. Świdrująca uszy cisza. Ostry chlust światła.
Znowu to samo. Jeszcze raz. I jeszcze.
Była to prawdziwa artyleryjska symfonia. Oficerowie śledzili i słuchali jej chciwie.
- O, Sewastopol! - mówili ze znawstwem wskazując miejsce, gdzie strzelano
najdonośniej. Potężny linkor
4
był dumą Floty Czarnomorskiej. Tej nocy zaś, 17 stycznia,
właśnie flota przypłynąwszy z portów kaukaskich zabrała głos i przemówiła z całą mocą.
- To się nazywa ogień na równoległym kursie - powiedział jeden z oficerów floty,
których przysłano do sztabu Armii Nadmorskiej dla obserwowania skuteczności ognia.
- Żeby chociaż celny - westchnął ktoś sceptycznie.
Momentalnie wywiązał się ostry spór. Stare namiętności zagrały znowu. Kiedy po pół
godzinie ostrzał umilkł, obie strony rzuciły się do telefonów. Rezultaty? Jakie są rezultaty
ognia? Czy cele zostały trafione?
Artylerzyści lądowi kręcili sceptycznie głowami.
Kiedy zadzwonił pierwszy telefon, otoczono dyżurnego. Wszyscy zaglądali mu
niecierpliwie przez ramię. Obserwatorzy donosili, że rejony celów zostały nakryte. Straty
przeciwnika pozostawały na razie nie określone. Określi się je dopiero jutro rano.
Spory wybuchły z nową siłą. Jedni twierdzili, że skoro rejon nakryto, to zadanie
zostało wykonane. Inni oponowali; trafić w rejon nie oznacza przecież trafić w cel.
Znowu zadzwonił telefon. Dyżurny zapisał coś szybko i podał kartkę Kabalukowi,
który właśnie wszedł do sztabu. Ten przebiegł ją szybko wzrokiem, zerwał się i pomachał nią
przed nosami niedowiarków:
- A widzicie! A widzicie! Trafili!
4
Linkor - liniejnyj korabl - okręt liniowy, pancernik.
Naoczny świadek
Lewe oko spuchło od uderzenia. W ustach kołatał się wybity ząb. Ławrow splunął nim
na podłogę. Otrzymał za to nowy cios. Opuścił głowę i na ręku stojącego za nim żołnierza z
automatem zobaczył zegarek; wskazówki zbliżały się do dwunastej.
„Za pięć dwunasta. Niedługo koniec” - pomyślał machinalnie. Głowa pękała mu
jeszcze od bliskiej eksplozji granatu. Ogłuszono go nim, związano i zabrano jak swego.. Jego,
doświadczonego zwiadowcę! Cóż, przyszła kryska na Matyska. Pech chciał, że już za
niemieckimi pozycjami na ziemi niczyjej, kiedy wlekli do swoich związanego „języka” -
kiepskiego bo kiepskiego, kucharza, ale zawsze! - napatoczyli się na grupę Niemców, pewnie
tak, jak i oni wracającą z zadania. Ławrow kazał swoim zabrać jeńca i cofać się. Sam osłaniał
ich odwrót, dopóki go nie obeszli i nie zarzucili granatami. Kiedy się ocknął, już go mieli u
siebie...
Piwnica wiejskiej kooperatywy w Duwankoju, oświetlana ostrym światłem nie
osłoniętej żarówki, zakołysała mu się pod nogami jak pokład własnej „Anapy”. Od ścian
wiało ziąbem i zgnilizną.
Siedzący za stołem, ostrzyżony na jeża Niemiec z naszywkami majora powiedział coś
do stojącego obok szczupłego i małego człowieczka o wystających kościach policzkowych,
ubranego w nieokreślony, półcywilny, półwojskowy strój. „Pewnie Tatar” - pomyślał
Ławrow. Wiedział, że wśród krymskich Tatarów znaleźli się zdrajcy.
Mały człowieczek podszedł do Ławrowa. Był dużo niższy i kiedy podniósł głowę,
chuda szyja z latającą grdyką, w zbyt luźnym kołnierzyku bluzy, uczyniła go podobnym do
oskubanego kurczaka. Marynarza ogarnęła nieprzeparta chęć chwycenia go za gardło i
ukręcenia głowy. Poruszał obrzmiałymi palcami; ręce związano mu z tyłu dość nieporządnie,
sznur już się rozluźnił. Opanował się jednak.
- Będziesz mówił czy nie?
Ławrow milczał, patrząc w ciemny kąt piwnicy.
- Język ci odjęło, co? Nie widzisz, rosyjska świnio, że stoisz przed niemieckim
oficerem?
Milczenie. Major za stołem poruszył się. „Zaraz mnie kropnie” - pomyślał Ławrow.
- Myślisz, że nie mamy sposobu na takich jak ty? Poczekaj, w Symferopolu i tak
wyśpiewasz wszystko.
„W Symferopolu! Więc nie teraz...”
- Wyprowadzić! - usłyszał jeszcze po niemiecku.
Szarpnięto go za ramię. Odwrócił się machinalnie i wyszedł do przedsionka. Mały
człowieczek szedł przed nim, wartownik z tyłu. Minęli siedzącego przy stoliku feldfebla,
weszli po schodach i Ławrow zobaczył przed sobą, w prostokącie otwartych drzwi, ciemny
granat nieba.
Lecz w tym samym momencie jego uwagę napiął i obudził przeciągły, narastający
gwizd. Mały człowieczek zadreptał nerwowo. Pauza i po chwili ogłuszający łoskot; brzęk
szyb, spadanie płatów tynku, trzask uderzających o ścianę drzwi.
- Schneller, du!... - wartownik dał mu kolbą w plecy.
„Nasi! Nasi!” - wrzasnęło coś w głębi Ławrowa.
Nowy gwizd, tym razem potężniejszy, świdrujący, groźny. Błysk upiornego światła,
wyrywający z ciemności skurczoną twarz zdrajcy, czyjś obłąkany wrzask, łoskot, od którego
pękają bębenki. Ciśnięty pod ścianę Ławrow nadludzkim wysiłkiem wyswobadza prawą rękę.
Tuman pyłu, huk spadających belek, prostokąt drzwi. Bosman skacze w nie ponad głową
leżącego bezwładnie wartownika - skacze jak do wody, długim wyrzutem ciała. W drzwiach
wyrasta mała sylwetka z pistoletem w ręku.
- Stój, stój! - woła Tatar.
Ławrow nie zatrzymując się lewą, jeszcze obwiązaną zwojem sznura ręką odtrąca
pistolet, a prawą z poczuciem ogromnej ulgi wali na odlew w tę szczurzą, wykrzywioną
twarz, aż coś w niej trzaska i mały człowieczek zapada w ciemność. Potem bosman pochyla
głowę i rzuca się w noc, rozświetloną jakimś pożarem, rozciętą bieganiną i wrzaskiem.
Biegnie na oślep, ale instynkt lub łut marynarskiego szczęścia go nie opuszcza; świadomość
rejestruje okrzyki halt!, ale nogi niosą dalej, obok trawionego wysokim płomieniem budynku,
z którego donosi się kwik koni lub świń. Dalej jest już ciemno i Ławrow pędzi tam,
przeskakując jakiś płot; słyszy nowy gwizd, na moment przed nowym błyskiem pada na
ziemię. Przerażony widzi tuż przed sobą postacie w niemieckich hełmach, bezbronne ręce
macają na oślep po ziemi, ale w tej samej chwili orientuje się, że ogarnięte dzikim popłochem
postacie nie zwracają na niego żadnej uwagi, że go nie dostrzegają, zajęte wyłącznie sobą.
I wtedy szok mija. Myśl zaczyna powracać jasno i przejrzyście. „Co to było?”
Odpowiedź może być tylko jedna. Marynarska świadomość rejestruje ją z satysfakcją:
„Tylko główny kaliber. Nic więcej”.
A potem, ochłonąwszy, marynarz podnosi się i zgięty wpół czujnie nadsłuchuje,
biegnie wzdłuż płotu, przylega do ścian domów, pada na ziemię - oddalając się coraz bardziej
od płonącego piekła Duwankoju.
* * *
Na wysuniętej placówce 384 Dywizji obserwujący z satysfakcją odległą łunę żołnierze
zauważyli nagle biegnącą od strony Niemców postać.
- Spokojnie, orły - powiedział po chwili sierżant Kowiakin przyjrzawszy się uważnie
biegnącemu. - Coś tu nie gra. Leci sam. Kropnąć zawsze zdążycie. Spróbujemy go capnąć na
żywca.
Sierżant wskoczył do pobliskiego rowu łącznikowego, przyczaił się i kiedy biegnący
przeskakiwał nad nim - ściągnął go za nogę do środka. Przybysz nie stawiał oporu, ale spod
pałatki, którą mu narzucono na głowę, zaczęły się szybko rozlegać przytłumione dźwięki.
- Coś jakby nasz... - stwierdził ostrożnie Kowiakin. - Ano, dajcie mu zipnąć i do tyłu.
Niech go tam sprawdzają.
Po piętnastu minutach Ławrow pił już herbatę ze spirytusem w ziemiance dowódcy
batalionu, a ten meldował o wypadku pułkownikowi Łaskinowi. Relacja szybko trafiła do
sztabu armii. To ona właśnie tak bardzo ucieszyła Kabaluka. Istotnie, teraz już nie było
wątpliwości: przynajmniej jeden cel został trafiony.
- A widzicie, niedowiarki! - triumfował Kabaluk. - Teraz będziecie wiedzieli, co to
jest główny kaliber.
Tym razem wątpiących nie było.
Do pięciu razy sztuka
„Pietrow przyjechał!”
Wiadomość podawana z ust do ust momentalnie rozeszła się po pierwszej linii.
Zaledwie w okopach ukazała się charakterystyczna sylwetka generała, kiedy już z obu stron
obstąpili go żołnierze.
- Jak żyjecie, towarzysze? - spytał generał.
Miał zwyczaj zawsze zwracać się do podwładnych „towarzysze”. Nigdy nie pozwalał
sobie na poufałość, którą lubiło grzeszyć wielu dowódców, by w ten sposób zarobić sobie
tanią popularność. Nie znosił również pseudoprzyjacielskich, naciąganych wyrażeń typu
„przyjaciele”, „orły” albo „czołem junaki”. Zachowywał zawsze pewien dystans, ale żołnierze
wiedzieli, że traktuje ich poważnie. To zjednywało mu znacznie więcej sympatii niż sztuczna
poufałość niektórych innych wysokich szarż.
- Cóż, towarzyszu generale - odpowiedział ktoś - jakoś tam się żyje. Tyle, że chleb
darmo młócimy.
- Jak to darmo? Nie rozumiem.
- Ano tak, siedzimy na jednym miejscu, kroczek naprzód, dwa kroki w tył... A
chciałoby się: rraz! - i do domu.
- Jeszcze nie pora. Przyjdzie czas, to sam was wyślę naprzód.
- Towarzyszu Pietrow, przepraszam, towarzyszu generale! Czy to prawda, że pod
Kerczem ani rusz nie mogą się zabrać do ofensywy? Kiedy oni w końcu zaczną atakować?
- Nie potrafię na to odpowiedzieć. Nie byłem tam. Nie wiem. Tylko wiecie,
towarzyszu, takich pytań - czy zaczną, kiedy zaczną, jak zaczną - wojskowi, tacy jak wy i ja,
sobie nie zadają...
- Tak, wiem, ale ja przecież tylko was, nie kogo innego... Wy przecież jesteście swój i
starszy stopniem. Jak syn ojca... - młodziutki żołnierz zaczerwieniony jak burak zaczął się
pośpiesznie usprawiedliwiać.
- A ty, Trofimow, wiecznie leziesz z tymi swoimi pytaniami - powiedział z
niezadowoleniem sierżant.
- To nic, niech pyta - Pietrow dobrodusznie spojrzał na zawstydzonego chłopaka spod
szkieł okularów. - Na co można, odpowiem. A czego nie mogę, nie powiem. Co zrobić, taką
mam posadę.
W czasie tej rozmowy Pietrow szedł wzdłuż rowów. Zatrzymywał się na stanowiskach
strzeleckich, patrzył w stronę przeciwnika, składał się do strzału, zaglądał do ziemianek,
sprawdzał broń i od czasu do czasu, nie podnosząc głowy, zwracał żołnierzom uwagę na
niedociągnięcia, które ci starali się od razu naprawić.
- No dobrze, towarzysze - powiedział w końcu. - Dłużej nie mogę, niestety, u was
zostać. Sami rozumiecie, że na brak zajęć nie narzekam. Jeśli mi się uda, to jeszcze do was
przyjadę.
Czuło się, że mówi prawdę. Że chciałby rzeczywiście zostać dłużej.
Żołnierze patrzyli za nim, póki nie zniknął na zakręcie.
- To rozumiem! To jest... - Trofimow zająknął się, nie mógł znaleźć odpowiedniego
słowa. To jest człowiek! - powiedział wreszcie i rozejrzał się wyzywająco; oczekiwał
drwiących uśmieszków i docinków.
Nikt się jednak nie uśmiechał.
- Masz rację, Trofimow - powiedział sierżant.
* * *
- Na styku, Aleksieju Piotrowiczu, między drugim i trzecim, tam gdzie macie na
przedpolu ten parów, mogą wam chcieć zrobić jakiś kawał. Zechciejcie łaskawie zwrócić na
to uwagę. Własnych środków wam nie starczy. Umówcie się z Bogdanowem, niech was w
razie czego odgrodzi ogniem. Bo jak się tam wpakują, to będą mieli skryte podejście i
wykurzyć ich będzie trudniej. A poza tym...
Pietrow dowódca 384 Dywizji, pułkownik Łaskin, rozmawiali stojąc przed małym
domkiem na Wzgórzach Mackenzyjskich; mieścił się tu sztab dywizji.
- A poza tym, owszem, widać waszą rękę. Dobrze trzymacie swoje wojsko, Aleksieju
Piotrowiczu. Dziękuję. I do widzenia. Pora na mnie.
- Staram się - zasępiona twarz pułkownika rozjaśniła się na moment. - Pozwólcie,
Iwanie Jefimowiczu, że was odpro...
W powietrzu rozległ się przeciągły, szarpiący nerwy zgrzyt, przypominający
szczękanie nieoliwionych zawiasów.
- Na ziemię! - krzyknął Pietrow i szarpnąwszy Łaskina za rękaw padł sam.
Salwa z ciężkiego, sześciolufowego moździerza zastała ich na odkrytej przestrzeni.
Dwie miny rozerwały się jednocześnie. Potem jeszcze trzy. Rozległ się gruchot osypującej się
ściany. W powietrzu zakwiliły odłamki.
- No jak, żyjecie? - rozległ się głos Piętrowa.
- Póki co - odpowiedział zachrypniętym głosem Łaskin.
Obaj czekali jeszcze przez chwilę na szóstą eksplozję.
Nie nastąpiła.
- No cóż, wstajemy - zaproponował Łaskin.
Otrzepali płaszcze i jednocześnie, nieco ukradkiem, spojrzeli na siebie. Obaj
stwierdzili, że są spokojni. Ale uśmiechy, którymi to pokwitowali, były nieco wymuszone.
Śmierć przeszła zbyt blisko.
Ze sztabowego domku ciągle jeszcze sypały się cegły. Mina ścięła cały róg. Żołnierze
wyciągali ogłuszonego adiutanta. Telefonista zdążył wyskoczyć przez okno; zwichnął sobie
za to nogę i siedząc na przewróconym słupie telegraficznym okładał Mansteina
najwykwintniejszymi, czteropiętrowymi przekleństwami. Na szczęście nikogo więcej w
sztabie nie było.
- Towarzyszu generale! Towarzyszu pułkowniku! Nic wam się nie stało? - zawołał,
podbiegając zadyszany wartownik.
- Jak widzicie - odpowiedział Pietrow i sięgnął po papierośnicę. Jego wzrok spoczął
przelotnie na nawianej kupie żółtawego śniegu; o trzy kroki od nich sterczał z niej stabilizator
niewypału. - Jest i szósta. Nasza niedoszła bratnia mogiła. Do pięciu razy sztuka. Do
widzenia, Aleksieju Piotrowiczu.
Gdzie jest generał!
- Dziwne u was zwyczaje - ruchliwy, pulchny, o różowej nieco nalanej twarzy generał
Worobiow pokręcił głową i wzruszył ramionami. - Kiedy nie przyjść i nie spytać: gdzie
dowódca? - odpowiadają: na linii! na linii! Żadnego porządku! Powiedzmy w takiej Odessie,
u Safanowa, jeszcze przed Pietrowem. Zupełnie co innego. Dwa razy dziennie referowałem
położenie wojsk. Rano - to, co się zdarzyło w nocy. Wieczorem - to, co zaszło w ciągu dnia.
Otrzymywałem
wskazówki.
Przekazywałem
je
do
dywizji.
Organizowałem
sprawozdawczość. Sporządzałem raporty i wykazy...
„Ech, ty kancelisto!” - myślał Kowtun, starając się usilnie nadać swojej twarzy wyraz
uprzejmego zainteresowania.
- ... bo i czymże innym jest praca w sztabie - perswadował w natchnieniu Worobiow -
jak nie kierowaniem wielkim wojskowym biurem? A każde biuro wymaga organizacji,
majorze, tak jest: organizacji, porządku i należytej spra-woz-daw-czoś-ci.
Kowtun cierpiał w milczeniu. Odłamek niemieckiej miny ranił w końcu stycznia
Kryłowa. Rana nie była ciężka, ale pułkownik miał jeszcze spędzić przynajmniej miesiąc w
armijnym szpitalu. Zastępował go generał Worobiow; już po kilku dniach tego zastępstwa
wszyscy jeszcze lepiej zrozumieli, jak bardzo był potrzebny Sewastopolowi Mikołaj
Iwanowicz.
- A tu u was i dowódca, i szef sztabu cały czas pchają się na pierwszą linię. No i macie
rezultaty! Kryłow poczuł je na własnej skórze.
„To prawda - myślał Kowtun - ale dzięki temu się trzymamy. Dzięki temu, że Kryłow
i Pietrow wydeptali cały przedni skraj naszej obrony; że znają żołnierzy, a żołnierze znają ich.
A na twoim Safanowie jednak się, mój biurokrato, szybko poznali i fiut!”
W tym momencie major przypomniał sobie pewne charakterystyczne zdarzenia.
Odchodząc z dywizji na stanowisko dowódcy Armii Nadmorskiej Pietrow kazał w razie
potrzeby dzwonić do siebie bezpośrednio. Dzwonili; nikt nie odpowiadał. Któregoś dnia
generał przyjechał do nich i zapytał w trakcie rozmowy:
- A czemu do mnie nie dzwonicie?
- Nie odpowiadają...
- Jak to?
Za drugim pobytem Pietrowa wszystko się wyjaśniło. Okazało się, że z czasów
Safanowa przetrwały zarządzenia, na mocy których nikt nie mógł dzwonić bezpośrednio do
dowódcy armii. Telefonistki łączyły tylko ściśle określone osoby; pozostałym po prostu nie
odpowiadano.
- Zlikwidowałem ten biurokratyczny wynalazek - powiedział wtedy Pietrow.
Rzeczywiście, jeszcze tego samego wieczoru zadzwonili i usłyszeli w słuchawce jego
głos.
Jakby akompaniując myślom majora, zadzwonił telefon. Generała Worobiowa już nie
było. Kowtun podniósł słuchawkę.
- Trzynasty, słucham... Tak. Taaak. Co? Gdzie? Domek Łaskina? O której godzinie? A
pierwszy? Halo, co tam się dzieje do cholery! Pytam: co z pierwszym? Słyszycie mnie?
Natychmiast ustalić, co z Pietrowem? Gdzie jest Pietrow? - major w podnieceniu przestał się
posługiwać kodem. - Pytam: gdzie jest Pietrow?
- Jestem, Andrzeju Ignatiewiczu - odezwał się spokojny głos za plecami majora.
Generał wszedł do pokoju i zdejmował szynel. - Lepiej jednak używajcie kodu. W ten sposób
nigdy ludzi nie nauczymy.
- Iwanie Jefim..., towarzyszu generale! No, chwała Bogu. Ale się przestraszyłem.
Dzwonię, mówią, że Łaskinowi rozbili chatę. A ja wiem, że wy powinniście tam teraz być...
- Byłem, a jakże. Poćwiczyliśmy sobie z pułkownikiem starą musztrę: padnij,
powstań. Zwłaszcza „padnij” wyszło nam całkiem nienajgorzej. O! - Pietrow pokazał
zabłocony szynel. - No, co tam słychać nowego?
- Generał Worobiow czeka.
- Worobiow? - uśmiech Piętrowa przygasł. - Dobrze, już idę. A co z Kryłowem? Są
jakieś wiadomości? Andrzeju Ignatiewiczu, bardzo was proszę, zadzwońcie do naczelnego
lekarza. Albo nie, po południu sam tam pojadę!
„Podrywacze” w akcji
Kolejny „kadłubek”, jak go czule określił inżynier Kozłowski, ważył co najmniej tonę.
Saperzy zabrali się do swojej roboty niespiesznie, ze znawstwem, nie zwracając uwagi na
tłum zgromadzonych w przyzwoitej odległości gapiów. Ich pozornie niedbałe ruchy były
spokojne i celowe.
Kołpakow i Wołoszczenko zgłosili się do zespołu „podrywaczy” - specjalnego
oddziału likwidującego niewypały - na ochotnika. Kiedy pierwszy raz przystępowali do swej
ryzykownej pracy, nie mieli żadnego doświadczenia. Nie mogli się również uczyć na
własnych błędach; nie darmo znane przysłowie mówi, że saper myli się tylko raz w życiu...
Mieli pełne ręce roboty. Niemieckie bombowce wisiały nad miastem prawie
codziennie; chroniąc się przed gradem bomb wszystko, włącznie z kinami, przeniesiono do
podziemi. Część śmiercionośnego ładunku nie wybuchała i nieliczni przechodnie oglądali
często na ulicach dziwne procesje. Przodem, wolno jak karawan pogrzebowy, jechała
ciężarówka. Za nią, na długiej, kilkudziesięciometrowej linie, posuwała się platforma z
cylindrycznym cielskiem bomby. Po jej obu stronach jak żałobnicy szli saperzy, dalej, w
bezpiecznej odległości, milicjanci. Mieszkańcy domów przy ulicach, którymi przechodził ten
pochód, byli zawczasu uprzedzani; przechodniów kierowano do bram.
Tym razem na miejsce upadku bomby przyjechał sam przewodniczący
Sewastopolskiego Komitetu Obrony, sekretarz Miejskiego Komitetu Partii, Borysow. Stał
właśnie w otoczeniu swoich współpracowników i z napięciem śledził pracę „podrywaczy”.
Miejsce upadku otaczał kordon milicji. Był to głęboki dół; na jego dnie czerniała
bomba. Pochylony saper starannie obwiązywał ją liną, przeciągniętą przez stojący nad dołem
kołowrót.
- Gotowe! - powiedział wreszcie, prostując plecy.
- Uwaga, zaczynamy! - krzyknął inżynier Kozłowski.
Saperzy chwycili za kołowrót. Zaskrzypiała naprężona lina.
- Pomaleńku! - usłyszano z wykopu.
Nagle rozległ się suchy trzask, kołowrót zawarczał w powietrzu, a z dołu doleciał
głuchy łomot. Ktoś krzyknął:
- Spadła!
- Wołoszczenko, żyjesz? - spytał jeden z saperów.
- Dobra, dobra - rozległo się z wykopu. - Dajcie teraz podwójnie. Ciężka jak cholera.
- Zdaje się, że nasza rybeńka ma z półtorej tony - powiedział Kozłowski do Borysowa.
Za drugim razem bomba znalazła się na powierzchni.
- Czy warto ryzykować życiem? - spytał Borysow.
- Przecież to oni sami wymyślili - odpowiedział Kozłowski. - Wołoszczenko i
Kołpakow. I to tak, że nawet nie ma w tym wielkiego ryzyka. Raz, dwa i gotowe! Łebskie
chłopaki! - surowa twarz inżyniera rozjaśniła się dobrym, miękkim uśmiechem.
- I co teraz? Wysadzicie?
- Ale skąd! Wypatroszymy.
- A co zrobicie z materiałem wybuchowym?
- Odeślemy do specfabryki numer jeden. A korpus Zakładom Okrętowym do
przetopienia. Fryce znowu ten swój pasztecik dostaną. Odeślemy go im z powrotem - i ciasto,
i nadzionko, ekspresem, tyle że oddzielnie... No dobra, na dzisiaj starczy!
Pod Sewastopolem bez zmian...
Tak upływały dni, tygodnie, miesiące drugiej obrony Sewastopola.
Mijał styczeń, luty, marzec, kwiecień... W raportach majora Kowtuna najczęściej
powtarzało się zdanie: „Przed frontem Armii Nadmorskiej nieprzyjaciel przejawił jedynie
umiarkowaną aktywność”.
Oznaczało to, że Niemcy nie rozpoczęli trzeciego szturmu. Oznaczało to, że obie
armie trwają na swoich pozycjach, nękając się rzadkim ogniem i wysyłając na ziemię niczyją
grupki zwiadowców. Oznaczało to codzienny, powszedni, krwawy żołnierski trud w okopach,
bunkrach i na stanowiskach ogniowych, u Kołomyjca, Kapitochina, Łaskina, Guza;
artyleryjskie pojedynki dział obrony nadbrzeżnej generała Morgunowa i kąśliwe wypady
Bogdanowa; snajperską, skupioną gotowość kwitowaną pojedynczymi wystrzałami Ludmiły
Pawliczenko i Niny Oniłowej, którą czapajewowcy, ku pamięci sławnej bohaterki Wojny
Domowej, nazwali „cekaemistką Anką”. Oznaczało to napięty, niewidoczny wysiłek
wszystkich pracowników frontu; łącznościowców, kierowców, sanitariuszy, intendentów.
I był za tym z tyłu, odczuwany przez obrońców, surowy wysiłek miasta, pokrytego
coraz gęstszymi ruinami zburzonych domów, ale tętniącego życiem; ukrytego w podziemiach
i wytężającego swe siły dla frontu, gdzie dzieci, kobiety i starcy zastępowali przy pracy
mężczyzn, gdzie nie dojadano, nie dosypiano i zaciskano zęby, a po bulwarach dzwonił
wesoło, bardziej dla efektu psychologicznego niż dla rzeczywistej potrzeby, ciągle
naprawiany i puszczany na nowo malutki sewastopolski tramwaj.
Był też za tym, jeszcze dalej, ciężki i niebezpieczny trud wszystkich tych, którzy
łączyli ów oblężony skrawek Krymu z Wielką Ziemią, przeciągali niewidzialne nici do
portów kaukaskich, umożliwiali przetrwanie: marynarzy, którzy w sztorm i pogodę, przy
ciągłym niebezpieczeństwie niemieckich zasadzek, min, nalotów, przy atakach łodzi
podwodnych i kutrów torpedowych odbywali czarnomorskie rejsy.
Oznaczało to wreszcie ów niewidzialny pojedynek myśli dwu ludzi, oddzielonych od
siebie linią frontu; upór na upór, podstęp na podstęp, cios na cios. Siwego, starannie
przyczesanego generała o chytrze dobrodusznej, lisiej twarzy, z dyndającym pod szyją
Żelaznym Krzyżem, który przypięła ręka samego führera za ów plan, który ogłuszył i powalił
na kolana Francję, jak cios obucha powala rzeźne zwierzę. I skromnego, poważnego,
okrągłogłowego, łysiejącego generała o skupionej, surowej twarzy wiejskiego nauczyciela, z
wąsikami, z uważnym spojrzeniem spod okularów, z charakterystycznym tikiem głowy.
Po tamtej stronie narastała jątrząca, głucha wściekłość, podszyta u spodu wymuszoną
rezygnacją. Nadzieja na szybki i oszałamiający sukces wydawała się teraz złośliwym
szyderstwem, pogrzebanym w zamarzniętej, krymskiej ziemi wraz z trupami poległych w
grudniowym ataku. Nikt nie miał odwagi wyznaczać nowych terminów. Pułkownik Mahlsieg
nie okazał się fałszywym prorokiem; 11 Armia spędziła zimę dygocąc w podszytych wiatrem
uniformach pod przeklętym miastem, które nie zostało prezentem dla führera.
Po tej stronie z nadzieją oczekiwano wiosny i myślami łączono się z dywizjami, które
zastygły pod Ak-Monaj, na przesmyku Parpacz. Wierzono z całych sił, że zwinęły się one w
mocną pięść, gotową potężnym ciosem rozbić wroga i wraz z Armią Nadmorską oswobodzić
Krym. Na razie kerczeński front generałów Kozłowa, Mechlisa i Wiecznego nie
przedsięwziął niczego; niecierpliwym tłumaczono skąpo, że ziemia musi obeschnąć. Czekano
więc z nadzieją, że czterdziesty pierwszy już się nie powtórzy.
Generał patrzy na mapę
W okno pokoju nauczycielskiego w Sarabuzie stukały gałązki akacji, pokryte
świeżymi zielonymi listkami. W powietrzu pachniało na dobre wiosną; krymski kwiecień był
ciepły i słoneczny.
Wszystko to nie miało jednak żadnego wpływu na nastrój Mansteina.
W takie dni sztabowcy stąpali na palcach, wiedząc, że generałowi nie wolno
przeszkadzać.
Chodził od ściany do ściany pogrążony w myślach. Dojrzewała w nim ostateczna
decyzja.
Trzeba było ją koniecznie podjąć. Sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Ostatnia
rozmowa z Hitlerem miała przebieg bardzo nieprzyjemny. „Manstein, dałem panu
samodzielność. Nie jestem teraz pewny, czy się nie pomyliłem. Chciałbym się w tym
zorientować. Niech pan to sobie przemyśli, zanim mi pan znowu poda nową datę”. Tak, to
zabrzmiało groźnie. Przy tym te same, co zawsze długie monologi o tchórzliwych generałach,
o Turkach, o sojusznikach... I spotkanie z tym starym lisem Antonescu; konieczność
znoszenia jego drobnych złośliwości. Te pytania - jak on to powiedział? - „jak długo Rumunia
będzie jeszcze oddawać swych najlepszych synów, nie mogąc nawet w zamian liczyć na
zabezpieczenie swych najżywotniejszych interesów?” Rzymianin, widzicie go! Kabotyn! W
ustach Mussoliniego takie frazesy jeszcze jakoś brzmią, ale u niego...
Decyzja dojrzewała powoli. Manstein ze swą przysłowiową systematycznością
przestudiował najpierw wszystkie dostępne materiały o przeciwnikach. Interesowało go
wszystko: ich życiorysy, ich kariera wojskowa, ich charakter. Pietrowa poznał już zresztą w
praktyce i żywił dla niego rzeczywisty szacunek: tak, to był ktoś. Starannie czytał
przemówienie Mechlisa; sprowadzono mu komplet „Czerwonej Gwiazdy” z artykułami
Wiecznego. Wszystko to miało swoje znaczenie. Długo opukiwał w myślach kerczeński
triumwirat swoich przeciwników. Brał udział w przesłuchiwaniach jeńców. Studiował i
porównywał dane zwiadu.
Teraz także stanął przed mapą. Po raz tysięczny popatrzył na sewastopolski cypel,
przypominający wysuniętą do przodu szczękę. Już sam ten kształt krył w sobie upór i
zawziętość. Przeniósł wzrok na wąską szyję Parpaczu, nabrzmiewającą od ukrytego napięcia.
Linia frontu pod Ak-Monaj przecinała ją jak klapa bezpieczeństwa.
Spojrzał powtórnie na Sewastopol, ale tu wszystko było nieprzyjemnie jasne. Powrócił
wzrokiem znowu na Kercz.
Stosunek sił był tam dla Niemców wyraźnie niekorzystny. Siedemnaście dywizji - nie
licząc oddziałów pomocniczych - przeciw jego dziewięciu.
Przemierzał pokój nerwowymi krokami, zastanawiał się, ważył ostateczną decyzję.
- Proszę wezwać szefa sztabu - powiedział adiutantowi, który wyrósł przed nim na
dźwięk dzwonka. Patrzył nadal na mapę.
- Herr Generaloberst, generał Wohler melduje się na rozkaz.
- Dobrze, Otto. Niech pan tu podejdzie. Niech pan patrzy. Co pan o tym sądzi? Tak, a
potem tak i tak... Co?
- No cóż, to ryzykowne, ale... Tak, rozumiem. Nie mamy wiele do stracenia. Póki się z
nimi nie uporamy...
- ... nie ma co myśleć o Sewastopolu, prawda? Wiszą nad nami jak miecz Damoklesa.
No więc zrobimy im niespodziankę. Niech się pan zaraz bierze do roboty.
* * *
Sewastopol oczekiwał ofensywy Frontu Kerczeńskiego w kwietniu.
Nie nastąpiła.
Oczekiwanie przedłużało się nieznośnie. Całe miasto i armia żyło tylko jednym:
kiedy?
Wreszcie 8 maja gruchnęła wiadomość:
- Zaczęli!
Z zapisków majora Kowtuna
9 maja
Na Froncie Kerczeńskim dzieje się coś niepojętego. Podobno 44 Armia zaczęła jakieś
działania, ale informacje są sprzeczne. Nie wiadomo, czy to natarcie, czy próba sił. Nasz
podsłuch donosi, że Niemcy meldują o odparciu rosyjskich ataków na całym froncie. A dzisiaj
wieczorem Niemcy oświadczyli, że przerwali nasz front i idą naprzód. Wymieniają zdobyte
miejscowości i podobno wzięli dużo jeńców.
Dowódcy dywizji, szefowie sztabów - wszyscy dzwonią i pytają, co słychać na Kerczu.
A co ja im mogę odpowiedzieć? Przecież sam nic nie wiem...
11 maja
Teraz już wiadomo, że Niemcy, niestety, nie zełgali. Pod Ak-Monaj stało się coś
skandalicznego. Niemny przeszli do natarcia. Główne uderzenie wymierzono w pasie 44 armii
Czerniaka. A ten nie wytrzymał. Ten sam Czerniak, który pod Sewastopolem chciał nas uczyć,
jak się naciera!
No cóż, zwlekali z tym natarciem, zwlekali, zbierali siły - i doczekali się.
Na co liczy Manstein? Pod Sewastopolem ma półtorakrotną przewagę i nie może się
zdecydować na atak. Dlaczego zaatakował tam, chociaż jest słabszy od Kozłowa? Pół biedy,
jeśli to tylko awantura, która skończy się fiaskiem. Kozłow, Wieczny - jeśli to rzeczywiście
generałowie, a nie przypadkowi ludzie na wysokich stanowiskach - potrafią nie tylko odeprzeć
ataki, ale sami pójdą naprzód. Dojdą na karkach wrogów do Perekopu, oczyszczą Krym,
uwolnią Sewastopol. Pomożemy im w tym z całego serca.
Ale może to są właśnie przypadkowi ludzie?
12 maja
Wiadomości z Kerczu coraz gorsze. Niemcy kontynuują natarcie w całym pasie obrony
44 Armii i ciągle idą naprzód.
Niemieckie radio rozbrzmiewa zwycięskimi marszami, przerywanymi relacjami o
odniesionych sukcesach. Te audycje są przeznaczone dla nas. Mają podkopać naszą wolę
oporu. Ale nas się na taką „psychologię” nie nabierze.
... Chyba jednak Kozłow na prawym skrzydle stworzy silną grupę pod dowództwem
generała Lwowa, dowódcy 51 Armii, i zacznie nacierać w stroną Teodozji. Przecież prawe
skrzydło ciągle jeszcze stoi w miejscu. Byleby tylko nie zaczął łatać dziur we froncie 44 Armii
siłami 51... Wtedy można się pożegnać z kontruderzeniem i Kercz zamieni się w drugi
Sewastopol.
15 maja
Front Kerczeński rozplątuje się. Diabli wiedzą, co się tam właściwie dzieje!
Mówią, że wszystkiemu jest winien Czerniak. Po rozpoznaniu walką, kiedy
osiągnęliśmy pewien sukces, Czerniak nie wiadomo dlaczego zatrzymał swoje wojsko. W nocy
dowódca niemieckiego pułku zebrał wszystko co mógł i nad ranem zaczął kontratak. Dowódca
dywizji podtrzymał go i tak poszło. Wszystko się zaczęło sypać. A nasi, zamiast wykonać
kontruderzenie siłami Lwowa, zabierali mu dywizję za dywizją dla załatania dziury. W ten
sposób rozdrapali całą armię.
Jaka szkoda, że tam nie było Tołbuchina!
17 maja
Pod Kerczem coraz gorzej.
18 maja
Wiadomości z Kerczu jak najgorsze. Naszych przyparto do morza i rozcięto na kilka
części. Dwie armie zostały kompletnie zaprzepaszczone. W czasie bombardowania zginął
generał Lwow. Walki toczą się już na przedmieściach miasta Kercz.
I pomyśleć, że cała ta katastrofa zaszła w ciągu zaledwie paru dni! Manstein musiał
dobrze rozpoznać i ocenić nasze położenie, jeśli tak śmiało zaczął działania z ograniczonymi
siłami...
21 maja
Na Kerczu zdaje się koniec. Nasi łącznościowcy złapali dziś przez radio rozmowę po
rosyjsku, otwartym tekstem: „Dajcie barki do Jenikale!” A kto do kogo - nie wiadomo.
Możemy już tylko liczyć na siebie. W kolejnym szturmie Sewastopola będą uczestniczyć
wszystkie wojska Mansteina. Rozumie to nawet dziecko.
Walki toczą się w samym mieście Kercz. Jest tam góra Mitrydata; podobno walczą o
nią. Nie znamy Kerczu, więc spytaliśmy Kabaluka. Według niego, to już w samym mieście...
Zwycięzca pod ostrzałem
Kiedy Horch wiózł Mansteina w stronę Ak-Monaj, wymijając po drodze kolumny
jeńców, generał miał jeszcze pod powiekami ten widok, istotnie godny zwycięzcy. Panoramę
z góry Mitrydata, na której spotkał się z generałem Richtholenem. Pogodny lazur nieba,
purpurowy krąg słońca, pogrążającego się w wodę Zatoki Kerczeńskiej, dymy pożarów
płonącego Kerczu, chaotyczny zgiełk dogasających starć, w czasie których spychano do wody
rozpaczliwie broniącego się przeciwnika, triumfalne wycie Junkersów nurkujących nad plażą.
A teraz ta szosa zawalona rozbitym rosyjskim sprzętem, z kolumnami jeńców...
Generał Manstein rozparty wygodnie na poduszkach swojego wozu układał w myśli
słowa depeszy do führera. Co prawda ten i tak spyta o Sewastopol. Do diabła z
Sewastopolem, pomyśli się o nim jutro! Dziś jest dzień zwycięstwa, pogodny poranek, a w
Jałcie oczekuje go mała galówka; ze względu na sojuszników trzeba ją będzie starannie
odcelebrować.
Po przybyciu do Jałty samochód generała i towarzyszące mu wozy ze sztabem i
eskortą skręciły w stronę portu. Honory domu czynił tu włoski sojusznik, komandor
Mimbelli. Świętowano pojawienie się czerwono-biało-zielonej bandery na Morzu Czarnym.
Kombinowanymi wodno-lądowymi drogami, częściowo rzekami, a częściowo wielkimi
kolejowymi platformami, przybyły niedawno dwie flotylle włoskich ścigaczy torpedowych. Z
bazy jałtańskiej miały one wyruszać przeciwko rosyjskim transportom.
Manstein był w świetnym humorze. Otaczała go aureola świeżego triumfu;
pochlebstwa i wyrazy podziwu brzęczały mu ustawicznie koło uszu, sprawiając prawdziwą
przyjemność.
Dokonano przeglądu kołyszących się na redzie lilipucich okrętów; Manstein i
Mimbelli wygłosili krótkie przemówienia naszpikowane kurtuazją i okrągłymi frazesami o
„zwycięskim
sojuszu
państw
Osi,
zjednoczonych
przeciw
bolszewickiemu
niebezpieczeństwu”. Po chwili grupa oficerów weszła na pokład ścigacza MAS-573, aby
odbyć przejażdżkę wzdłuż wybrzeża w stronę Bałakławy; generał zamierzał rzucić okiem na
umocnienia nadbrzeżne wykonane przez 30 Korpus.
Podróż upłynęła na swobodnej rozmowie; roznoszono napoje, nastrój przypominał
raczej przedwojenny piknik.
W drodze powrotnej sielanka została jednak brutalnie zakłócona trzaskiem lotniczych
karabinów maszynowych. Dwa szturmowe Iły wyskoczyły niespodziewanie od strony słońca;
huk maszyn ścigacza zagłuszył ich warkot. Zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, było
już po wszystkim; na posiekanym pociskami pokładzie leżało sześciu zabitych i ciężko
rannych niemieckich i włoskich oficerów oraz osobisty kierowca Mansteina. On sam został
lekko draśnięty w rękę. Na ścigaczu wybuchł pożar; z największym wysiłkiem zlokalizowano
go do czasu przybycia pomocy z Jałty. Niewiele brakowało, a ogień dostałby się do wyrzutni
torpedowych i wszystko skończyłoby się wielkim fajerwerkiem.
Dobry nastrój prysł. Generałowi zrobiono opatrunek; jego ciałem długo wstrząsał
nerwowy szok. Przeciwnik przypomniał sobie. Walka nie była jeszcze skończona.
Trzeci i ostatni
Rankiem 7 czerwca do Sztabu Armii Nadmorskiej zaczęły napływać jednobrzmiące
meldunki:
- Przeciwnik przerwał ostrzał artyleryjski. Zaobserwowano samoloty bombowe. Na
podstawie wyjściowej pojawiły się czołgi. Oddziały przeciwnika przechodzą do natarcia...
Sztab przyjmował te wiadomości spokojnie, a nawet z pewną ulgą. Napięte
oczekiwanie zmęczyło wszystkich. Teraz potwierdzała się wiadomość uzyskana od złapanego
w nocy „języka”.
Niemcy zaczynali trzeci szturm.
Już od 27 maja na pozycje radzieckie spadły zmasowane uderzenia lotnicze i
artyleryjskie. Niemcy młócili bombami i pociskami cały cypel; nie darowali miastu
owładnięci najwidoczniej pasją systematycznego unicestwienia wszystkiego co żywe, chęcią
złamania wszelkiego oporu, przeorania ogniem i żelazem każdego skrawka ziemi.
Trwało to dziesięć dni. Sewastopol zbierał siły do ostatecznej próby.
Główny kierunek rozpoczętego na całym froncie uderzenia stał się rychło jasny. Był
znowu ten sam co w grudniu: odcinek Belbek-Kamyszły-Góry Mackenzyjskie. Na dwóch i
pół kilometrach frontu Niemcy dokonali tu ogromnej koncentracji sił i środków. Cel był
jasny: Zatoka Północna i miasto.
Atakujący liczyli na szybki sukces. Zdawało się, że na wąskim skrawku ziemi
wszystko zostało zmieszane, rozbite i unicestwione. I tym razem nie żałowano artylerii. 54
Korpus generała Hansena, który wykonywa i główne uderzenie, wsparty był 120 bateriami, w
tej liczbie 56 bateriami artylerii ciężkiej i najcięższej kalibru od 190 do 420 mm. Poza tym
użyto baterię najcięższych moździerzy 615 mm i 800 mm armatę kolejową, zwaną „Dora”,
przeznaczoną w swoim czasie do kruszenia najpotężniejszych umocnień linii Maginota.
Ogólne nasycenie artylerią na głównym kierunku natarcia wynosiło około 150 luf na kilometr
frontu.
Wystarczyło jednak, aby przed przednim skrajem obrony pojawiły się czołgi z
czarnymi krzyżami i tyraliery piechoty wspierane nurkującymi Junkersami, a już napastnicy
natknęli się na twardą obronę, która unicestwiała nadzieję szybkiego przełamania radzieckich
pozycji.
Obrońcy otworzyli morderczy ogień. W ciągu pierwszych dwu dni wszystkie ataki
Niemców odparto z ogromnymi stratami przeciwnika.
Niemcy nie dawali za wygraną. Ataki ponawiano codziennie. Od świtu do nocy, pod
palącym słońcem krymskiego lata, w piekielnym żarze wybuchów, pożarów i wypalonej
trawy, w huku eksplozji pękających granatów, wszystko powtarzało się w tym samym
porządku: artyleria, samoloty, tyraliery.
Trzeciego dnia Niemcy wdarli się do okopów Łaskina. Przystanek na Wzgórzach
Mackenzyjskich trzykrotnie przechodził z rąk do rąk. Przeciwnik wprowadził do walki drugie
rzuty i około 100 czołgów. Niektóre z nich przedarły się przez pierwszą linię obrony.
Sytuację uratował Bogdanow; zajechał drogę czołgom, rozbił je i na czele swoich
zwiadowców ruszył do kontrataku, pociągając za sobą piechotę. Położenie zostało
przywrócone.
Pod wieczór straszliwy upał osłabł. Ludzie pili łapczywie ocalone krople wody,
ocierali sczerniałe od potu i dymu twarze. Wynoszono rannych, obliczano straty. Były duże,
ale straty Niemców były kilkakrotnie większe. Jeńcy zeznali, że niemiecka 132 i 50 Dywizja
praktycznie przestała istnieć.
Następny dzień rozpoczął się od „ataku psychologicznego”. Na Wzgórzach
Mackenzyjskich kilka batalionów Niemców i Rumunów ruszyło do natarcia półnago, z
krzykiem, ale bez strzału. Pierwsza linia widziała jednak niejedno; po początkowym
zaskoczeniu żołnierze spokojnie dopuścili przeciwnika na bliską odległość. Wówczas
krzyżowy ogień zdziesiątkował i zmusił do ucieczki wrogie tyraliery; część z nich zaległa
przed przednim skrajem i została wytłuczona łopatkami i bagnetami.
Nacisk nie słabł. Niemcy otrzymywali uzupełnienia, podczas gdy obrońcy, w
warunkach niemal niepodzielnego panowania niemieckiego lotnictwa, mogli liczyć na coraz
bardziej skąpą pomoc Wielkiej Ziemi.
To miało w przyszłości przechylić szalę.
Ale na razie wszystkie ataki znowu odparto. Na kierunku jałtańskim, gdzie przeciwnik
wykonywał pomocnicze uderzenie, ciągle jeszcze nie wpuszczano Niemców do Bałakławy.
Pod Głową Cukru czapajewowcy przeprowadzili pomyślny kontratak. Pułkownik Bielików
utrzymywał Kamyszły.
Po dwudniowej przerwie Niemcy zaatakowali z jeszcze większą zajadłością.
W rejonie kołchozu im. Zofii Perowskiej Niemcom zagrodziła drogę 30 bateria obrony
nadbrzeżnej. Nakryto ją huraganowym ogniem, wielokrotnie zbombardowano; trawa wokół
baterii zapłonęła, poryta wybuchami ziemia wyglądała jak fantastyczny, księżycowy
krajobraz. Tu właśnie użyto 800 mm „Dory”; kilka jej niewypałów monstrualnej wielkości
walało się wokół stanowisk baterii.
Otoczona niemal ze wszystkich stron, odcięta od swoich bateria nie przerywała ognia
aż do 16 czerwca. Jej ostatni obrońcy wydostali się na powierzchnię przez podziemne
przejścia. Kiedy wyruszyli ku swoim - powietrzem wstrząsnął potężny huk. Bryły betonu,
płyty pancerne, ciała kilkudziesięciu Niemców - wszystko to wysadzone przez ostatniego
obrońcę baterii buchnęło w górę słupem ognia.
W tym samym czasie kilka niemieckich czołgów przedarło się do „domku Łaskina”.
Bateria zenitówek unieruchomiła cztery z nich ogniem na wprost. Dwa pozostałe ugrzęzły w
ogródkach; pisarze, ordynansi, kucharze, sam Łaskin i jego szef sztabu zarzucili je granatami.
Żaden z czołgów nie ocalał.
Sytuacja stawała się jednak coraz trudniejsza. Wszystkie odwody zostały zużyte. Dał
się odczuć ostry brak amunicji. Ze względu na szczelną blokadę dostarczana jej ilość nie
przewyższała jednej trzeciej zapotrzebowania. Artyleria mogła już strzelać tylko ogniem na
wprost. Artylerzyści, moździerzyści, czołgiści brali często udział w walkach wręcz.
Podstawową bronią stał się karabin, bagnet i granat.
18 czerwca pierwsze grupy Niemców przedarły się nad brzeg Zatoki Północnej.
Jeszcze przez tydzień bronił się Fort Konstantynowski, położony u wejścia do niej i
nazywany z tej racji „małym Sewastopolem”. Dopiero 24 nad ranem, po opuszczeniu fortu
przez załogę, dowódca i jego zastępca wysadzili go w powietrze, a sami popłynęli wpław
przez zatokę do Sewastopola.
Wyczerpane i zdziesiątkowane oddziały radzieckie cofały się krok za krokiem, każąc
nieprzyjacielowi drogo płacić za każdy metr opuszczanej ziemi.
Manstein nie dotrzymał jeszcze jednego terminu; Sewastopol miał paść 22 czerwca, w
rocznicę napaści Hitlera na Związek Radziecki. Rozwścieczeni Niemcy ostrzelali budynek, w
którym mieściła się sławna Panorama Sewastopolska. Ściany i kopuła zostały naruszone;
pociski w kilku miejscach uszkodziły płótno. Wybuchł pożar. Żołnierze z pobliskich
jednostek ugasili go, a następnie pod kierunkiem przybyłego z miasta kustosza pocięli płótno
na części i zapakowali. W nocy Panoramę załadowano na niszczyciel Taszkent. Był to ostatni
już rejs tego zasłużonego okrętu, który czterdzieści razy przypływał do oblężonego miasta;
prócz Panoramy Taszkent zabrał na pokład wielu rannych. Odtąd kontakt z Sewastopolem
utrzymywały tylko okręty podwodne i samoloty; dostarczane tą drogą zaopatrzenie stanowiło,
niestety, kroplę w morzu potrzeb.
Taszkent nie przeżył zresztą upadku miasta. Trzeciego lipca trafiony niemieckimi
bombami zatonął u nadbrzeża portu w Noworosyjsku.
Na pozycjach walczyli już wszyscy z wyjątkiem kucharzy. Dowódcy dywizji
prowadzili do kontrataków resztki swoich pułków. W sztabach pozostało po dwóch, trzech
oficerów.
Wszyscy czuli, że epopeja sewastopolska zbliża się do końca. Nikt jednak o tym nie
mówił. Szło już tylko o to, by zadać przeciwnikowi jak największe straty.
Amunicji, przy najostrożniejszych obliczeniach, mogło jeszcze starczyć na tydzień.
Tymczasem 24 czerwca Niemcy opanowali cały północny brzeg Zatoki Północnej, a 25
przeprawili przez nią desant. Padł Inkerman. Padła Bałakława i Kadykowka. Ostatni obrońcy
opuścili Wzgórza Sapuńskie. Niemiecki zagon pancerny dotarł do Zatoki Południowej, grożąc
resztkom obrońców miasta odcięciem od ostatniego skrawka obrony - Półwyspu
Chersoneskiego - który dawał możliwość ewakuacji.
W samym mieście toczyły się krwawe walki o każdą dzielnicę.
Nadchodziły ostatnie godziny Sewastopola.
* * *
Major Kowtun wyszedł z głębokiej sztolni na światło dzienne i zatoczył się jak pijany.
Od dwu tygodni spał praktycznie po dwie, trzy godziny dziennie.
Słońce było zaciągnięte kłębami dymu. Miasto płonęło. Dochodziła zeń gęsta palba
karabinowa.
Obok sąsiednich pozycji 35 baterii pojawiły się grupki żołnierzy. Byli to bezrobotni
artylerzyści bez amunicji. Pułkownik Bogdanow organizował ich w grupy bojowe i posyłał do
boju jako piechotę. Trzymał się jeszcze Kołomyjec, Bielikow, Nowikow, Horopiszczenko.
Resztki dywizji Guza i Skutelnikowa walczyły razem z kilkudziesięcioma ostatnimi
czapajewowcami. Walki trwały bez przerwy w dzień i w nocy. Kierowanie nimi było już
niemożliwe.
W dali, na szosie od strony Bałakławy, pokazały się niemieckie czołgi. Szły w stronę
miasta. Walczono tam na dworcu, w parku i na przedmieściach. Linia frontu przestała istnieć.
Walczyły pojedyncze grupy. Dowódcy skrzykiwali wokół siebie rozproszonych żołnierzy i
szli do miasta.
Kowtuna wezwano do Kryłowa.
- Otrzymaliśmy szyfrówkę z Moskwy --powiedział szef sztabu.
Major wiedział, co za chwilę usłyszy. Bał się tych słów.
- Jest rozkaz ewakuacji sztabu armii i dowódców dywizji. Jednego dowódcę dywizji z
niedużym sztabem zostawiamy dla kierowania obroną w rejonie Półwyspu Fiolent, aż do
podejścia okrętów.
- Więc co, Mikołaju, koniec?...
- Na razie koniec, Andrzeju. Chodźmy do Pietrowa.
Dowódca armii leżał na swojej pryczy. Jego blada i wymęczona twarz podniosła się
ku wchodzącym z niemym zapytaniem.
Kryłow krótko zameldował o sytuacji.
- Wezwijcie, Mikołaju Iwanowiczu, dowódców dywizji - powiedział cicho generał.
Kiedy wyszli, Kryłow wyciągnął w stronę Kowtuna jakiś papier.
- Co to jest?
- Weź. To przepustka na samolot. Tylko się pośpiesz. Za dwie godziny odlatują
ostatnie maszyny.
- A ty? A Pietrow?
- My zostaniemy. Jeśli się uda, odpłyniemy łodzią podwodną.
- W takim razie zostaję z wami.
Surowe, zmęczone oczy Kryłowa złagodniały. Położył rękę na ramieniu Kowtuna.
- Prawdę mówiąc to i tak wiedziałem, że nic z tego nie będzie. Dziękuję ci, Andrzeju.
Chodź, ściągniemy kogo się da.
Gorzki smak zwycięstwa
Spalenizna gryzła w oczy. W gardle było sucho. Głowa wydawała się niezwykle
ciężka. Pewnie od dymu?
Zwycięzca szedł po sewastopolskim Bulwarze Nadmorskim. Pod nogami trzeszczało
szkło. Zgiełk niedawnej walki jeszcze unosił się w powietrzu. W dali trzaskały pojedyncze
wystrzały; byli to ostatni obrońcy lub pierwsze ekspedycje karne. Jeszcze dalej w stronie
Chersonesu brzmiała regularna palba; resztki Armii Nadmorskiej stawiały tam rozpaczliwy
opór.
Ale miasto, znienawidzone rosyjskie miasto o greckiej nazwie, było już łupem
zwycięzcy.
Zwycięzca mijał w zamyśleniu potrzaskane sewastopolskie akacje z liśćmi pokrytymi
grubą warstwą pyłu. W powietrzu unosił się słodkawy, trupi odór. Opuszczone domy świeciły
wypalonymi oknami i wyrwami od pocisków.
Z boku na jezdni i trawniku leżeli ludzie, wyprowadzani z domów przez żołnierzy w
czarnych mundurach. Kazano im kłaść się nieruchomo, twarzą do ziemi. Do nieposłusznych
strzelano bez ostrzeżenia.
Zwycięzca zauważył to kątem oka, ale zaledwie przyjmował do wiadomości. To go
nie interesowało. To nie były jego sprawy. On zrobił swoje. Reszta jest teraz rzeczą
administracji. Naturalnie, gestapo i żandarmeria zazwyczaj nie działają w rękawiczkach, ale,
mein Gott, cóż to może obchodzić jego, generała pułkownika Ericha von Mansteina? Zresztą -
przemknęło mu przez głowę - humanitaryzm jest piękną rzeczą, ale w warunkach
współczesnej wojny musi się stać nieuchronnie szkodliwym luksusem. Ostatecznie jakże
można mieć pretensje do tych ludzi, którzy zaprowadzają tu porządek za to, że są
zdenerwowani? Czyż całe to miasto nie zasłużyło na ostre potraktowanie? Czyż praktycznie
wszyscy jego mieszkańcy nie byli żołnierzami? W pamięci pojawiły się strzępy meldunków o
walkach w inkermańskich sztolniach, skąd ludność cywilna nie chciała wychodzić na
powierzchnię nawet pod groźbą uduszenia; o kobietach złapanych z bronią w ręku, o
desperackich próbach przebicia się z otoczonego Chersonesu, w czasie których razem z
żołnierzami szli przebojem chłopcy i dziewczyny - zdziesiątkowano ich, ale część przedarła
się przecież w góry jałtańskie, do partyzantów. I ci partyzanci szarpiący tyły 11 Armii,
nieuchwytni, chociaż osaczeni; prześladowani - a ciągle groźni...
Tak, ale wszystko to jest głupstwem. Ważny jest tylko ten moment, historyczny
moment, w którym spełnia się misja Niemiec na Wschodzie. Za jego sprawą. Niechże więc,
do licha, pojawi się szybko ten smak wielkiego triumfu, który wieńczy uczciwy żołnierski
wysiłek!
Gdzież on jest?
Powinien się przecież zjawić już wczoraj, kiedy z Winnicy nadszedł na jego nazwisko
radiogram:
W dowód uznania pańskich wyjątkowych zasług w czasie walk o Krym, rozgromienia
przeciwnika na Kerczu i zdobycia twierdzy sewastopolskiej - niniejszym mianuję pana
marszałkiem polnym. Adolf Hitler.
Cóż, kiedy natychmiast pojawiło się, jak natrętna mucha, to wspomnienie owego
nieszczęśliwego telefonu z 22 czerwca, kiedy prosił Hitlera o pozwolenie przerwania szturmu
Sewastopola. Jakże mogły go tak całkowicie zawieść nerwy! Prawda, to był ten nieszczęsny
dzień, kiedy Pietrow znowu zwarł swoje pozycje i wydawało się, że wykrwawione oddziały
szturmowe w żaden sposób nie zdołają go z nich zepchnąć. W uszach brzmiał mu jeszcze
zjadliwy głos Hitlera: „Jest pan zdaje się bardzo zmęczony, Manstein. Gotów jestem w takim
razie ofiarować panu solidny odpoczynek. Ale teraz niech pan się weźmie w garść. Będę
uważał tę rozmowę za niebyłą. Żegnam!” A teraz te plotki, uporczywie krążące po jego
sztabie, że 11 Armia zostanie rozformowana, że nie pozwolą jej wykonać wymarzonego
skoku przez kerczeńską cieśninę. Zresztą - z czym? Czy on sam mógłby sobie teraz na to
pozwolić? 11 Armia straciła na długo zdolność bojową, była wykrwawiona i śmiertelnie
wyczerpana. Wielkie zmagania, toczące się obecnie na Froncie Południowym, będą się
musiały obejść bez niej.
Przystanął. Spojrzał na zatokę z czerniejącymi wrakami zatopionych okrętów.
Gdzież jest ten triumf?
Czemu to zwycięstwo ma taki gorzki smak?
Pewnie dlatego, że czekał na nie zbyt długo, że pogrzebał zbyt wiele nadziei. Jakież to
wszystko było potwornie wymęczone, jakie niesłychanie ciężkie! I jak zupełnie niepodobne
do tych wyobrażeń z początku wojny o przewidywanym łatwym sukcesie niemieckiej
strategii na froncie wschodnim. Miał tu wejść z marszu, jednym skokiem, na karkach
rozbitych oddziałów - a stał osiem długich miesięcy, daremnie posyłając na śmierć swoje
najlepsze oddziały. To za wiele, aby można było się cieszyć. Koszty były zbyt wysokie. Jeśli
tak dalej pójdzie...
Patrzył ciągle na zasnutą dymem zatokę i nagle, po raz pierwszy w życiu, poczuł
skurcz czegoś, co chyba było niejasnym i niedobrym przeczuciem. Uświadomił sobie skalę
wypadków, w których uczestniczył; wyczuł fizycznie ogromną rozległość tego bijącego
ogniem i żelazem rosyjskiego frontu, na którego południowym cypelku święcił dziś swój
mizerny sukces. Cóż to znaczyło! Czymże jest ten Sewastopol! Ile takich Sewastopoli czai się
jeszcze w głębi tego ogromnego kraju, gotowych skupić wokół siebie ludzką zawziętość,
upór, wysiłek i walczyć aż do upadłego! Poczuł, że zagląda w otchłań, od której kręci mu się
w głowie i chociaż powietrze zastygło od upału, ciałem feldmarszałka wstrząsnął dreszcz.
Odwrócił się do oficerów, którzy z szacunkiem przystanęli o kilka kroków za nim:
- Jedziemy, panowie!
Pożegnanie z miastem
Fale karabinowej palby przewalały się już bardzo blisko. Major Kowtun włożył
wyjściową bluzę z przypiętym do niej Orderem Czerwonego Sztandaru, schował starannie
legitymację partyjną i notesy ze swymi zapiskami, które prowadził przez cały czas obrony,
obciągnął fałdy wokół pasa i powoli, z zaciśniętymi ustami i zmarszczonymi brwiami,
wyszedł długimi podziemnymi korytarzami sztabu, na powierzchnię.
Ostatnia siedziba sztabu Armii Nadmorskiej mieściła się wraz ze sztabem Floty na
Półwyspie Chersoneskim. U jego nasady grupy osłonowe broniły przystępu nacierającym
Niemcom. Noc była jasna od łun.
Po chwili z podziemi wyszli Pietrow i Kryłow. Za nimi kilku wyższych oficerów,
którzy nie zdążyli odlecieć samolotami. Cała grupa zaczęła w milczeniu schodzić w stronę
plaży.
Żołnierze rozstępowali się przed Pietrowem, a dowódca armii patrzył im prosto w
oczy długim, nieruchomym spojrzeniem. Tylko głowa drżała mu nerwowo; tik nasilił się
jeszcze bardziej.
Przy brzegu czekała już łódź motorowa. Brodząc po kolana w wodzie, oficerowie
weszli na nią i łódź natychmiast odpłynęła. Po kilkunastu minutach zamajaczyło przed nią
długie cygaro okrętu podwodnego.
Po kolei, wypatrując dogodnego momentu przy ciągłych podrzutach fal,
przeskakiwano na pokład okrętu.
Kowtun skoczył ostatni, pośliznął się, przytrzymał mokrego pokładu. Kapitan naglił
do pośpiechu; rejs zapowiadał się niebezpiecznie, a w dali, w stronie Noworosyjska, na niebie
ukazały się już blade smugi przedświtu. Każda chwila zmniejszała szansę przeciśnięcia się
przez gęstą sieć niemieckiej blokady.
Wszystko było gotowe do zanurzenia. Oficerowie jeden po drugim znikali w otworze
włazu.
Kowtun znowu znalazł się na końcu. Chciał jeszcze na chwilę odwlec ten moment. Z
nogą na trapie zejściowym obejrzał się jeszcze raz za siebie.
Nad poszarpanymi, czarnymi sylwetkami skał Chersonesu wzlatywały w niebo
kolorowe sznureczki pocisków, fontanny iskier, rozlegały się głuche stęknięcia eksplozji i
ustawiczny jazgot strzelaniny.
Resztki obrońców przedzierały się w góry, do partyzantów. Dogasały ostatnie ogniska
oporu. W uszach majora brzmiały ostatnie wystrzały sewastopolskiej obrony.
Marynarz czekał niecierpliwie, aby zamknąć pokrywę włazu, ale Kowtun jeszcze
zwlekał. Zatrzymał się. Patrzył.
Przeszło dwieście czterdzieści dni - w całkowitej izolacji, oderwana od wszystkich
pozostałych frontów i połączona ze swymi odległymi bazami wątłą, nietrwałą, ustawicznie
zrywaną nitką komunikacji - walczyła pod Sewastopolem Armia Nadmorska wraz z
marynarzami Floty Czarnomorskiej, niszcząc i wykrwawiając doborowe oddziały Mansteina.
Dopiero kiedy zamilkły działa, kiedy zabrakło nieomal ludzi, którzy mogliby trzymać broń w
ręku, kiedy nie było już nawet nabojów karabinowych i granatów, którymi można było
niszczyć nieprzyjacielskie czołgi - wróg wdarł się do miasta.
Major Kowtun rozumiał to wszystko. Wiedział, że zrobiono wszystko, co można było
zrobić, że zadanie postawione przed Armią Nadmorską zostało w pełni wykonane.
Rozumiał i wiedział. Ale ten ostatni widok chłonął i zapamiętywał z poczuciem
zapiekłej wściekłości. Tak samo, jak pod Odessą czuł piekącą gorycz tej nocnej ucieczki,
opuszczania płonącego miasta, porzucania na łaskę i niełaskę wroga długo bronionego
skrawka ojczystej ziemi.
„Jak długo jeszcze?” - zapytał siebie. I natychmiast odpowiedział: „Nie, już nigdy
więcej! Dosyć! Dosyć! Dosyć!”
I powoli, krok za krokiem, zaczął zstępować po trapie w dół z oczami utkwionymi w
rozjaśnione łunami niebo, chłonąc chciwie grzechot wystrzałów - ostatni salut walczącego
Sewastopola.
Epilog
W pół roku po opisywanych wypadkach zwycięstwo nad Wołgą zdecydowanie
odwróciło kartę wojny
5
. A w rok po upadku Sewastopola gigantyczna batalia pod Orłem i
Kurskiem ostatecznie odebrała Niemcom inicjatywę strategiczną i obwieściła początek końca
Trzeciej Rzeszy.
Wyzwolenie Krymu zbliżało się teraz nieuchronnie. W ostatnich dniach października
1943 roku wojska radzieckie odcięły i izolowały Półwysep Krymski od kontynentu. Niemcy
wydali wówczas rozkaz ewakuacji. Już po kilku godzinach rozkaz ten został jednak
anulowany osobiście przez Hitlera. „Twierdza Krymska” - jak ją oficjalnie określała
niemiecka propaganda - była ciągle oczkiem w głowie führera, który przypisywał jej nadal
duże znaczenie strategiczne, a przede wszystkim przeznaczał do szachowania Turcji.
Tymczasem silne grupy radzieckich oddziałów desantowych przeprawiły się na Krym
przez rozlewiska Siwaszu. Utworzono również przyczółek na Kerczu i utrzymano go mimo
silnych kontrataków niemieckich. Zacięte walki trwały tu przez całą zimę.
Nadeszła wiosna 1944 roku. Niemcy wciąż jeszcze czuli się bardzo pewnie za
potężnymi kerczeńskimi i iszuńskimi umocnieniami. Jeszcze w kwietniu dowódca broniącej
Krymu 17 Armii, generał Jaenecke, pisał w jednym ze swych rozkazów:
Nie ma w świecie takiej siły, która byłaby zdolna przerwać niemiecką obroną na
Perekopie i Siwaszu. Niech więc niemieccy i rumuńscy żołnierze spokojnie odpoczywają w
swych okopach. Doczekają w nich chwili naszego zwycięstwa. Bolszewicy mają raz na zawsze
odciętą drogę na Krym.
W odpowiedzi na te przechwałki dnia 3 kwietnia łoskot potężnego przygotowania
artyleryjskiego oznajmił początek „trzeciego szturmu” - tak bowiem nazywano operację
krymską. 4 Front Ukraiński pod dowództwem generała Tołbuchina po trzech dniach
uporczywych walk przerwał niemieckie umocnienia pod Perekopem i Iszunem. Jednocześnie
Samodzielna Armia Nadmorska pod dowództwem generała Jeremienki zaatakowała
Niemców z przyczółka pod Jenikale i po krótkim czasie oswobodziła Kercz. 20 kwietnia
resztki rozbitej 17 Armii zostały osaczone w Sewastopolu. Generał Jaenecke udał się do
głównej kwatery, aby przekonać Hitlera o konieczności opuszczenia półwyspu. Został za tę
propozycję pozbawiony dowództwa; Hitler jeszcze raz domagał się kategorycznie utrzymania
„Krymskiej Twierdzy”.
5
Por. tomik Krach „Siwej Czapli”.
5 maja rozpoczął się szturm Sewastopola. Główny wysiłek atakujących został
skierowany na Wzgórza Sapuńskie - kluczowy punkt niemieckich pozycji. Rozgorzały tam
niesłychanie zacięte walki. Metr po metrze, pokonując silny opór Niemców, posuwały się
oddziały szturmowe. Wreszcie saper Jacunienko zatknął na najwyższym miejscu wzniesień
czerwony sztandar.
Los Sewastopola był teraz przesądzony. 8 maja 17 Armia otrzymała od Hitlera rozkaz
ewakuacji.
W następnym dniu oddziały gwardii sforsowały Zatokę Północną i wyrzuciły wroga z
miasta na półwysep Chersones. Niemcy próbowali tu zorganizować rozpaczliwy opór.
Uderzenie czołgów rozcięło jednak resztki niemieckiego ugrupowania na dwie części.
Gorączkowe próby ewakuacji 20 tysięcy zebranych na półwyspie żołnierzy nie dały
większych rezultatów. Morze i powietrze były praktycznie w całości w rękach radzieckich;
większość okrętów transportowych i barek została zatopiona.
12 maja ostatni punkt oporu Niemców był złamany. W czasie 35 dni walk o Krym
stracili oni w zabitych i wziętych do niewoli 111 tysięcy żołnierzy. Zdobywany przez osiem
miesięcy Sewastopol został wzięty szturmem przez Armię Radziecką w ciągu pięciu dni.
Niemiecka 17 Armia przestała istnieć.
W ten sposób pomszczono pamięć poległych w czasie oblężenia 1941-1942 roku i
tych wszystkich, którzy padli ofiarami niemieckiego terroru w czasie okupacji półwyspu. Mit
o niemieckim bastionie nad Morzem Czarnym rozwiał się w proch i pył. Dawni obrońcy i
nowi zdobywcy miasta, którego dwa oblężenia przeszły do historii, ruszyli na Zachód, aby
dopełnić ostatnie akty dziejowej sprawiedliwości.
Sewastopol mógł zabliźniać rany.
* * *
Na zakończenie wypada jeszcze poinformować Czytelników, co stało się z głównymi
postaciami, występującymi w naszej opowieści.
Generał Iwan Jefimowicz Pietrow, obrońca Sewastopola, pod koniec wojny dowodził
w stopniu generała armii 4 Frontem Ukraińskim; pod jego dowództwem wyzwolono Węgry i
Czechosłowację. Po wojnie generał Pietrow był dowódcą Turkiestańskiego Okręgu
Wojskowego. Obecnie zajmuje wysokie stanowisko w Ministerstwie Obrony ZSRR.
Jego szef sztabu, generał Mikołaj Iwanowicz Kryłow, ma za sobą również bogatą
wojenną przeszłość. W czasie walk o Stalingrad był szefem sztabu słynnej 62 Armii. Pod
koniec wojny dowodził 5 Armią, która wchodziła w skład 1 Frontu Białoruskiego i walczyła
w Prusach Wschodnich. Po zakończeniu działań w Europie generał Kryłow brał udział w
operacji przeciw Armii Kwantuńskiej na Dalekim Wschodzie
6
. Po wojnie dowodził grupą
wojsk znajdujących się na Sachalinie i Wyspach Kurylskich, a następnie Uralskim Okręgiem
Wojskowym. Posiada również stopień generała armii.
Major Andrzej Ignatjewicz Kowtun brał, po upadku Sewastopola, udział w wielu
operacjach i ukończył wojnę w stopniu generała majora. Po przejściu w stan spoczynku
mieszka obecnie w Symferopolu na Krymie, w pobliżu miejsc, w których przed laty spędził
dramatyczne osiem miesięcy sewastopolskiej obrony, utrwalonej w jego frontowych
zapiskach.
A jakie były dalsze losy Mansteina?
Marszałek polny Erich von Manstein przeżył pod Sewastopolem szczyt swojej kariery
wojskowej. Dalej powodziło mu się już znacznie gorzej. Nie zdobył Leningradu. Nie udało
mu się przebić z odsieczą do oblężonego Stalingradu i wyzwolić 6 Armię Paulusa; zdołał
natomiast częściowo uratować krytyczną sytuację Niemców w zimie 1943 organizując udane
przeciwnatarcie pod Charkowem. W czasie wielkiej batalii pod Kurskiem dowodził Grupą
Armii „Południe”; został zatrzymany i zmuszony do odwrotu. Ostatecznie, na tle coraz
głębszych rozdźwięków, które powstały w łonie niemieckiej kwatery głównej i generalicji
wobec perspektyw oczywistej klęski, został w kwietniu 1944 roku zdymisjonowany przez
Hitlera. Po wojnie opublikował swoje wspomnienia pod wymownym tytułem Die verlorene
Siege (Stracone zwycięstwa); usiłuje w nich przedstawić siebie i całą niemiecką generalicję w
jak najlepszym świetle ubolewając jednocześnie, iż błędy Hitlera nie pozwoliły
Wehrmachtowi wygrać wojny.
6
Por. tomik Koniec samurajów.
BIBLIOGRAFIA
A. I. Kowtun - Sewastopolskije dniewniki, „Nowyj Mir” nr 8/1963
B. Borisow - Podwig Sewastopola, Moskwa 1957
S. Maksimow - Obrona Sewastopola 1941-1942, Moskwa 1959
Praca zbiorowa - Istorija goroda-gieroja Sewastopola, Kijów 1960
Praca zbiorowa - Istorija Wielikoj Otieczestwiennoj Wojny Sowietskowo Sojuza, t. II-
IV, Moskwa 1961
E. von Manstein - Die verlorene Siege, Bonn 1955