07 Andrzej Drawicz Miasto siedmiu diablow

background image

background image

Andrzej Drawicz

Miasto siedmiu diabłów

Okładkę projektował: Janusz Przybylski

MON 1965

background image

Koniec Odessy

... Tyraliera podchodzi coraz bliżej: czerwone, otwarte do krzyku twarze, ręce z

podwiniętymi rękawami, smugi pocisków. W środku czołg T-IV - nienawistne bydlę z

czarnym krzyżem... Strzelać! Strzelać do cholery! Dlaczego nikt nie strzela? Major szarpie za

ramię cekaemistę; ten podnosi głowę, ale nie wiadomo dlaczego ma twarz politruka

Kowalenki, tego samego, który poległ pierwszego dnia pod Dalnikiem. Strzelaj, Kowalenko!

Przecież on jest martwy; puste oczodoły, dziura w czole... Tyraliera podchodzi coraz bliżej,

sypią się bezgłośne serie - czemu nic nie słychać? Czołg staje się ogromną czarną górą, na

wieżyczce siedzi okrakiem czarny czołgista z... Tak, to on! To ta twarz! Hitler! Prędzej

pistolet! Zdrętwiałe palce ślizgają się po kaburze, nie mogą jej rozpiąć, szarpią broń; nagan

okazuje się raptem ciężki jak cekaem; nadludzkim wysiłkiem major podrzuca go w górę,

widzi jak muszka tańczy po twarzy Hitlera, naciska spust. Strzały pękają jak eksplozje

pocisków, z ogłuszającym hukiem: jeden, drugi, trzeci... Czołg staje dęba i wali się na majora

wielotonową masą; spazm strachu, ręka zakrywa twarz, krzyk... i zamiast miażdżącej stali

ciepły, słony chlust wody.

Wstrząs, przebudzenie. Tuż nad uchem wali sprzężony czterolufowy karabin

maszynowy; wali w wychodzącego z nurkowania Stukasa, który przelewa się, leniwie

błyskając brzuchem z wymalowanymi zębami rekina; istotnie ma w sobie coś z drapieżnej

ryby. O pokład Czerwonego Kaukazu chlastają słupy wody; bomby padły blisko. Kolejny Ju-

87 odrywa się z kręgu kołujących w górze maszyn i leci w dół, jak kamień, ze świdrującym

wizgiem syren. Pokład krążownika wali teraz w niego ze wszystkiego, co strzela; działka,

cekaemy przeciwlotnicze, a także karabiny i automaty żołnierzy 25 Dywizji Czapajewowskiej

i marynarzy 8 Brygady Piechoty Morskiej podnoszą piekielny jazgot...

Zamroczona snem świadomość majora Kowtuna rejestruje to machinalnie i bez

specjalnych emocji; głowa jest ciężka od prześnionych przed chwilą koszmarów, lewa ręka z

wysiłkiem odrywa się od ściśniętej spazmatycznie balustrady, prawa jeszcze chwilę błądzi

wokół kabury. „Tfu, czort pobieri, rozklejam się!” - myśli major; wstaje, nawykłym,

pedantycznym gestem obciąga bluzę, zapina kołnierzyk, sprawdza guziki. Tam, skąd właśnie

odpłynęli, na przedpolach Odessy, w sztabowym młynie dywizyjnym uważano go przecież

nie darmo za arcywzór spokoju i opanowania; dobrodusznie podkpiwano z „buchalterskiej”,

jak to określano, systematyczności. No cóż - rzeczywiście był przez kilka lat księgowym,

zarządzał kołchozami, stał na czele przedsiębiorstw - nim go, tuż przed wojną, nie powołano z

background image

powrotem do armii, którą opuścił na początku pierwszej pięciolatki... No i niech tam! W razie

potrzeby umiał przecież - wszyscy o tym wiedzieli - dać sobie radę w każdej bojowej sytuacji.

Okopani wśród kukurydzianych, pododeskich pól piechurzy dobrze znali jego krępą,

energiczną sylwetkę, z mocno sklepioną, wygoloną czaszką.

- Jest! Dostał, gad! Dostał, sukinsyn! - zaryczano nagle ze śródokręcia i w górę frunęło

kilka na raz marynarskich czapek. Trzeci Junkers, wcześniej wyprowadzony z nurkowania,

skręcił raptownie w stronę lądu ciągnąc za sobą smugę dymu. Po ciemnym przedrannym

niebie pogoniły jeszcze za nim koraliki pocisków, ale samolot szedł nisko nad wodą i oddalał

się szybko tam, gdzie horyzont podświetlały odległe odeskie pożary. Inne również dały za

wygraną. Nagle zrobiło się tak cicho, że słychać było senne mlaśnięcia fal o kadłub

krążownika. Zamglona nieruchomość nieba zapowiadała pogodny dzień.

Cztery godziny temu, z ostatnimi, osłonowymi grupami żołnierzy major schodził do

odeskiego portu. Pod nogami trzeszczało szkło; zmęczeni ludzie klęli półgłosem, potykając

się o ścięte pociskami gałęzie; do czerwonego od pożarów nieba wzlatywały słupy iskier.

Miasto przywarowało w milczeniu, śledząc ich pustymi oczodołami okien. Marynarz-

przewodnik przynaglał; rejs do Sewastopola nie zapowiadał się najłatwiej, lotnictwo

nieprzyjaciela panowało w powietrzu niemal niepodzielnie. Daleko za miastem, gdzieś spod

Dalnika, gdzie pozostały ich pozycje, słychać było rzadkie strzały; widać Rumuni macali

grunt. Ale w mieście był spokój, doborowe oddziały marszałka Antonescu, mocno

wykrwawione, nie kwapiły się z następowaniem im na pięty...

„Nic dziwnego - myślał Kowtun, siedząc w marynarskiej szalupie, która z miarowym

skrzypem dulek zmierzała ku czerniejącemu nieopodal kadłubowi krążownika. - Nic

dziwnego. Taka obrona nie hańbi. Siedemdziesiąt trzy dni trzymaliśmy tu osiemnaście

rumuńskich dywizji. I nie tylko trzymaliśmy: trzepaliśmy zdrowo. A teraz odjeżdżamy. I

guzik nam mogą zrobić. Nie mają siły. Ech, żeby tak wszyscy!”

Tu myśli stały się mroczniejsze i nie opuszczały majora, kiedy wchodził po drabince

na pokład Czerwonego Kaukazu, kiedy nadsłuchiwał szumu maszyn i ze ściśniętym sercem

patrzył na ciemną sylwetkę miasta, odciętą na różowym tle nieba, odsuwającą się coraz dalej i

dalej, i w końcu przekreśloną wykrzyknikiem woroncowskiej latarni morskiej, kiedy okręt

wyszedł na pełne morze.

Było o czym myśleć. Wiadomości z frontów, skąpo dochodzące do oblężonej armii,

były gorzej niż złe. Parszywe. Rumuńskie ulotki o Moskwie i Leningradzie kłamały, ale

Kijów padł. Mało tego: już z naszej strony, widocznie z okrętów, którymi dowożono do

Odessy zaopatrzenie i posiłki - przesączały się do sztabu Armii Nadmorskiej niejasne wieści o

background image

wielkiej klęsce na wschód od Kijowa, o gigantycznym kotle, o śmierci generała Kirponosa,

dowódcy Frontu Południowo-Zachodniego. Nacisk na Moskwę nie ustawał. Tu, na Południu,

Niemcy byli już w Rostowie. Razem ze swoją Odessą znaleźli się nagie na głębokich tyłach.

W piątym miesiącu wojny!

Z dna przytłoczonej ciężkimi myślami pamięci wychynął nagle, jak zjadliwe

szyderstwo, skoczny motyw piosenki, którą do niedawna śpiewał cały kraj:

... I na czużoj ziemie my wraga razobiom

Małoj krowiu, moguczim udarom!

„A tymczasem jak dotąd - myślał ponuro major - wszystko było na odwrót. Przecież i

spod Odessy przerzucono ich w nader nie sprzyjających warunkach. Chodziły słuchy, że

obrona na Pierekopie trzeszczy, że 51 Armia wycofała się już na rezerwowe pozycje pod

Iszunem, że tylko patrzeć, a Niemcy mogą wtargnąć na Krym. Najwidoczniej przyjdzie im

teraz podpierać własnymi plecami nadwątloną, pierekopską barierę. Żeby tylko zdążyli...”

Nagle poczuł ciężkie zmęczenie. Wielodniowe napięcie parowało ze strudzonego

ciała; po raz pierwszy od jakiego to czasu - chyba od początku wojny? - mógł się na razie o

nic nie troszczyć. Pietrow poszedł spać; poinformował go o tym dyżurny oficer sztabu. Raport

zda mu później... Przysiadł na zwoju lin koło stanowiska karabinów maszynowych na rufie.

Było cicho; ze wszystkich stron słychać było tylko ciężkie oddechy i chrapanie śmiertelnie

zmęczonych ludzi; cały pokład krążownika wypełniały, leżące pokotem, ciała śpiących

żołnierzy i marynarzy Armii Nadmorskiej.

Głowa sama jakoś oparła się o barierę; potok myśli jął się zakłócać, plątać, płynąć

coraz kapryśniej. Na powierzchnię świadomości wydobywały się pojedyncze obrazy, strzępy

wspomnień, niby porwana taśma filmowa. Zatroskane w siatce zmarszczek zmęczone,

chłopskie oczy matki... Wyrostek w szynelu do kostek, w przydużej budionnówce, z

portretem Lenina (ja sam?). Chrzęszczący w ustach pył ukraińskich dróg - z tamtych pogoni

za Machną, czy z tych ostatnich, trzykroć przeklętych odwrotów?... my mirnyje liudi, no nasz

broniepojezd... Zaraz! Co to? Co to za piosenka? Gdzie się podział ten pociąg pancerny?

Czemu go nie było? Dlaczego pozwoliliśmy się tak zaskoczyć? Przecież wszyscy wiedzieli...

I znienacka, zaraz potem, z bolesnym skurczem serca zepchnięta na samo dno myśli -

wychynęła raptem skupiona twarz Tuchaczewskiego, pochylonego nad mapą na manewrach

trzydziestego piątego... Nie, nie, nie - nie myśleć! Lub przywołać na pomoc tę inną twarz, tę

background image

najbliższą, tak dobrze znaną, zwielokrotnioną z tysięcy portretów - twarz człowieka z fajką,

we frenczu i w wysokich butach! Ale major nie może jej jakoś dojrzeć; widzi za to, zupełnie

wyraźnie, szeregi nacierających Rumunów i czarny czołg...

Tak to wyglądało, nim go zbudził huk wystrzałów i walące się na pokład słupy wody.

„Starzeję się, czy co?” - pomyślał i sięgnął po ostatniego, zgniecionego „Kazbeka”.

- Towarzyszu majorze...

Kowtun odwrócił się. Stał przed nim adiutant Piotrowa.

- Dowódca armii prosi was do siebie.

- Dobrze, już idę.

„Skończyła się twoja laba, Kowtun” - przemknęło mu przez głowę.

Na śródokręciu przystanął na chwilę. Zagrodziła mu drogę odwrócona plecami grupa

marynarzy. Słuchali z widoczną przyjemnością młodego chłopca z zawadiackim czubem,

wymachującego zdobycznym niemieckim automatem.

- ... i mówię wam, jak po nim wtedy przeciągnąłem! Od dziobu do ogona! Widzę -

kopci się! Aaa, dobrze ci tak, myślę sobie. Mam cię, gadzie! I poprawiam. A ten jak nie da

nura...

- I właśnie wtedy przypaskudziłeś mu, Wasieńka, w samo oko. A fryc puszcza drążek

i w krzyk: „O rany, o mać twoja taka i owaka, ale mi ten Cybulko przyrżnął! Artyleria to

frajer, ale jemu nie dam rady”. I jazda do Göringa na skargę: „Wodzu, ratuj, powiada, bo

giniemy; Wasia Cybulko wziął nas na cel i nie popuści !”

Gruchnął soczysty śmiech. Chłopak zaperzył się; czub opadł mu na oczy, twarz

poczerwieniała. Marynarze walili go z radości po plecach, aż huczało.

- Śmiejcie się, śmiejcie - nie dawał za wygraną. - A ja wam mówię, że go kropnąłem!

- Wasieńka, miły, ale i tak pokpiłeś sprawę, bo zwiał. A trzeba było soli! Soli na ogon

i po krzyku! Oni tego strasznie nie lubią. Fajt - i po frycu!

Nowa salwa śmiechu. Cybulkę zamurowało; zastygł z otwartymi ustami.

- Przejście dla majora, chłopcy!

Marynarze rozstąpili się z szacunkiem. Kowtun przystanął na chwilę. Popatrzył z

przyjemnością na wytarte bluzy, pociemniałe od potu koszulki, zawadiacko przekrzywione

czapki, opalone twarze. Zapachniało Odessą, walką, wysiłkiem, straceńczym męstwem,

którymi zasłynęli, zaskarbili sobie dobrą pamięć ci żołnierze morskiej piechoty. Rumuni bali

się ich jak stu diabłów.

- Ósma brygada?

background image

- Trzeci batalion, towarzyszu majorze - odpowiedział rosły politruk, ten sam, który

przed chwilą kazał zrobić przejście.

- Filczenko?

- A jakże, towarzyszu majorze - oszczędny uśmiech rozjaśnił surową twarz marynarza.

- Jak tam mój towar? Opłaciło się? Niedrogo wziąłem, co?

„Towarem” był na wpół uduszony rumuński kapitan. Przyniesiono go Kowtunowi w

worku; nie było rady, musiał na niewidzianego wykupić zdobycz litrem spirytusu. Ale cena

była uczciwa; w armijnym zwiadzie podcucony Rumun śpiewał jak z nut.

- Można wytrzymać. To twój chłopak?

- A jakże, towarzyszu majorze.

- Starszy marynarz Wasilij Cybulko - wypalił blondas. - Tu właśnie wynikła,

towarzyszu majorze, taka sprawa. Oni nie wierzą, że ja...

- Słyszałem, owszem. No cóż, bracie, jak tam było, nie wiem, bo nie widziałem. Ale

fakt: strzelałeś głośno. Aż ja sam się obudziłem...

Marynarze zarechotali, ale Kowtun nie chciał sprawić chłopcu przykrości:

- ... i jeszcze ci powiem: grunt się nie przejmować. Celów ci nie zabraknie. Krop,

bracie, byle dobrze.

- Starczy dla nas wszystkich - dodał chmurnie krępy wąsacz. - Pchają się, swołocz,

niech im wszystkim rosyjska ziemia lekka będzie.

- Podobno z Pierekopem coś nietęgo, towarzyszu majorze - dodał inny. - Co, nie

utrzymają się nasi?

Pytanie, rzucone mimochodem, brzmiało niewinnie, ale kryło chytrość: a nuż da się

tego Kowtuna pociągnąć za język? Major uśmiechnął się, rozejrzał się po twarzach swoich

rozmówców i zaraz spoważniał wspomniawszy niedawne myśli.

- Utrzymają, nie utrzymają, to na razie ich sprawa. Nie nasza. Każą, to ich

podeprzemy. Jak w Odessie, nogami w ziemię i ani kroku! Tam gdzie nas postawią. Może w

Sewastopolu, może na Kerczu. Byle, braciszkowie, po waszemu, po marynarsku. Tak, jak po

tym samolocie. Żeby kurz z nich szedł, sukinsynów! Za to wszystko... - major machnął ręką. -

Ech, widzicie nie jestem mówcą. Niech wam to wszystko Filczenko opowie. Pora na mnie.

Patrzyli za nim w milczeniu. A kiedy schodził do luku, usłyszał z tyłu okrzyk Cybulki:

- Ale to jednak ja go kropnąłem!

I gęsty, spokojny bas Filczenki:

- Ty, Wasieńka, a jakże. Ty!

background image

Sebastopol muss fallen

- Herein!

W progu stanęła smukła, sztywna sylwetka szefa sztabu 11 Armii.

- Herr Generaloberst, dowódcy zebrali się zgodnie z pana rozkazem.

- Dziękuję, Wohler. Niech ich pan poprosi.

Po chwili świetlica chutoru w Nowej Askanii wypełniła się wyższymi oficerami

niemieckimi. Kiedy za ostatnim z wchodzących zamknęły się drzwi i przebrzmiał dyskretny

stuk obcasów, człowiek pochylony nad biurkiem podniósł głowę i ogarnął wszystkich

uważnym spojrzeniem.

- Guten Abend, meine Herrschaften - powiedział kordialnie. - Setzen Sie sich, bitte.

Siadający patrzyli na niego ciekawie; był ich dowódcą dopiero od miesiąca. Nie

zdążyli się jeszcze do niego przyzwyczaić. Mieli przed sobą niewysokiego, szczupłego

człowieka o siwej czuprynie ze starannym przedziałkiem; o łagodnych, nieco marzycielskich

oczach bawarskiego piwosza. Mimo że człowiekowi temu najwyraźniej zależało na

sprawianiu wrażenia idealnego pruskiego dowódcy - wyglądał raczej na typowego

niemieckiego privatdozenta, bohatera anegdotek o roztargnionych i safandułowatych

uczonych.

Wiedzieli jednak, że te pozory głęboko mylą. Dowodził nimi Erich von Manstein,

niewątpliwie jeden z najlepszych generałów armii hitlerowskiej. Był filarem sztabu

generalnego, choć tuż przed wojną musiał go opuścić na tle rozgrywek personalnych. Był

przede wszystkim autorem słynnej koncepcji uderzenia na Francję przez Ardeny, która

przyniosła Niemcom tak oszałamiające zwycięstwo

1

. Dał się również poznać jako wysokiej

klasy dowódca liniowy. We Francji dowodził 38 Korpusem Pancernym. Przygotowywał

inwazję na Anglię. Na początku kampanii rosyjskiej przeprowadził błyskotliwy rajd 56

Korpusu Pancernego z Królewca na przedpola Leningradu. Stamtąd rozkaz Hitlera przerzucił

go w połowie września do Nikołajewa i postawił na czele 11 Armii. Nominacja ta była

otoczona aurą pogłosek o specjalnych i zaszczytnych przeznaczeniach tego doborowego

związku. Dowódcy dywizji i korpusów czuli się nimi mile połechtani i wprawdzie

początkowo obserwowano z pewną rezerwą poczynania tego mimo wszystko sztabowego

gryzipiórka, ale pokazowe forsowanie Dniepru pod Borysławiem i przełamanie frontu pod

Melitopolem skruszyły lody. Tak, trzeba było przyznać, że ten człowiek umiał dowodzić.

1

Por. tomik Zagadka Dunkierki.

background image

Wrócił właśnie z Kwatery Głównej. Zanosiło się na ważne, może nawet sensacyjne

nowiny.

- Porucznika Specht - powiedział Manstein do adiutanta.

Ten odsłonił wiszącą na ścianie mapę.

Była to mapa Krymu.

Manstein obserwował spod oka wrażenie. Nie omylił się; po sali przebiegł lekki szmer

zaskoczenia. Generał uśmiechnął się ironicznie.

- Tak więc, proszę panów, führer postawił przed naszą armią nowe, ważne zadania.

To, co było dotychczas naszym celem ubocznym, stało się głównym. Krym, Kercz,

Sewastopol.

Spojrzał: już się opanowali, choć zaskoczenie nie znikło. Przecież byli już znacznie

dalej na wschód. Pod Rostowem. Miasto powinno paść lada dzień. A Rostów oznacza

wyłamanie bramy do Kaukazu. Marsz po bakińską naftę. Może jeszcze dalej? Od

oszałamiających perspektyw kręciło się w głowach. Nikt nie był tak daleko na wschodzie jak

oni, jak jedenasta. I - zawracać? Pchać się w ten mocno zawiązany krymski worek?

„Głupcy” - pomyślał szyderczo generał. Wiedział dobrze, czuł swoim sztabowym

doświadczeniem to, czego te zakute łby nie były w stanie pojąć: że tegoroczny blitzkrieg już

wygasa, rozpęd słabnie, opór Rosjan krzepnie. Myślał nad tym w ciągu niejednej bezsennej

nocy. Zastanawiał się nad perspektywami. Jedno było jasne: nie można było jednocześnie iść

na Rostów i wykrwawiać 54 Korpus na Perekopie. Trzeba było coś wybrać. Ale co dawało

lepszą perspektywę?

Kiedy leciał do Loetzen, wiedział, że gra pójdzie o dużą stawkę. Musiał przechytrzyć

samego führera, do którego czuł jednocześnie i podziw, i pogardę zmieszaną ze

zniecierpliwieniem za ustawiczne wtykanie nosa w strategię, o której nie miał głębszego

pojęcia.

Z pamięci wychynęło zielonkawe światło salonki, gęste powietrze, zarzucone mapami

stoły, nieruchome sylwetki Keitla i Haldera, i to pośpieszne, denerwujące bieganie Hitlera od

ściany do ściany. „Jak rozzłoszczony jeż” - pomyślał wtedy.

Właśnie skończył mówić. Każde słowo było ważkie. Racje wydawały się nieodparte.

Na obu kierunkach nacierać nie można. Więc który? Przedstawił oba warianty. Żaden nie był

lepszy. Nie można się było zorientować, który on, Manstein, woli. Ale zadbał o to, by -

rzekomo niezależnie od jego woli - zaproponować nacisk na Rostów i Kaukaz. To powinno

dojść do Hitlera: Manstein marzy o rajdzie po zagłębie naftowe. Mansteinowi śnią się wielkie

background image

pochody. Chorobliwa ambicja Hitlera nie powinna tego wytrzymać. Hitler go przecież ceni,

ale go nie znosi.

- Generale - Hitler był w tym momencie odwrócony tyłem, głos zabrzmiał

niespodziewanie i zaskoczony generał mimo woli lekko drgnął. - To, co pan powiedział,

trzyma się kupy, owszem. Z waszego punktu widzenia. Ale wy, wojskowi, patrzycie ciasno.

A wojna to przede wszystkim polityka. Polityka! A w polityce wszystko się liczy! - Hitler

ruszył teraz spod ściany, wpatrując się uporczywie w Żelazny Krzyż na szyi Mansteina.

Zaczął się gorączkować, zamachał rękami. - Liczy się Krym! Krym! Rozumie pan? Sowiecki

lotniskowiec! Miecz nad głową tych zacofanych Turków i tchórzliwych Rumunów, którzy

potrafią tylko skamleć, że im trochę przetrzepano Ploeszti! Najchętniej siedzieliby nad

Dniestrem i patrzyli, jak za nich walczymy! Dwa miesiące stali pod Odessą po to, żeby cała

armia odpłynęła im sprzed nosa! Muszę mieć dla nich argument, rozumie pan?

I po pauzie dodał już spokojniej:

- Zdobędzie pan Krym w jak najkrótszym czasie. To nie ja, to Niemcy żądają tego od

pana. Nasza misja na Wschodzie musi być spełniona do końca. Wtedy może pan pomyśleć o

Kaukazie. Jeśli się pan szybko uwinie. Najkrótsza droga na Kaukaz prowadzi przez Kercz.

Rozumie pan?

- Jawohl, mein Führer.

- Niech pan zaraz zabiera spod Rostowa wszystko, co pan tam ma. Kleist sam da sobie

radę. I tak to całe bolszewickie imperium zawali się lada dzień. Tak, moi panowie, gdybyście

się nie ociągali, byłoby już dawno po wojnie! Ciągle was trzeba poganiać. Teraz wystarczy

jeden cios! Jeden porządny cios i koniec! Nie chcę słyszeć o żadnej zwłoce, Manstein.

Rozumie pan?

- Jawohl, mein Führer.

- Jest pan wolny. Czekam na wiadomości.

Ale, gdy generał był już przy drzwiach:

- Manstein!

- Mein Führer?...

Pauza. Długi marsz spod ściany. Wielkie zbliżenie twarzy. Rozszerzone oczy o

nieruchomych źrenicach. Głos brzmi tym razem zupełnie spokojnie:

- Lubi pan samodzielność, prawda? Więc ją pan ma. Jest pan niezależny. Podlega pan

bezpośrednio jemu - tu skinięcie ręką w stronę Haldera. - Zadowolony pan?

„A jednak to gracz! Już byłem pewny, że dał się wyprowadzić w pole, a przecież

ostatnie słowo należy do niego!”

background image

- Jawohl, mein Führer.

- No, oczywiście musi się pan dogadać z Antonescu i jego podwładnymi. W

rękawiczkach, rozumie pan? Dostanie pan ich korpus. Korpus będzie u pana, ale armią

dowodzi Antonescu. Duma narodowa i takie tam bzdury! No, da pan sobie z tym radę.

Żegnam! Wielka Rzesza oczekuje wiadomości o wzięciu Sewastopola. Niech pan pośle ten

przeklęty lotniskowiec na najgłębsze dno i to szybko. Żegnam.

„Ciekawe, co by powiedzieli, gdybym im powtórzył słowa führera. Zwłaszcza temu

lalusiowi Dumitrescu...” - spojrzenie generała spoczęło mimochodem na fircykowatej

sylwetce rumuńskiego generała. - „No dobrze, dość wspomnień”.

- A więc, moi panowie, czeka nas trochę roboty. Kubler i Salmuth, zawracacie spod

Rostowa i jak najszybciej luzujecie Hansena. Za tydzień musicie wybić ten perekopski korek.

Generale Schmidt, kiedy pięćdziesiąta zdąży spod Odessy? Potrzebuję jeszcze od pana dwóch

dni. Nasi dzielni sojusznicy - skinięcie głowy w stronę Dumitrescu - już gotowi? Doskonale.

Czołgi? Na razie wszystko pchają w Kleista. Dostajemy tylko brygadę Zieglera. Jeszcze

jakieś pytania?

Narada trwała długo. Na zakończenie Manstein powiedział:

- Panowie, mamy przed sobą zdemoralizowanego i słabego przeciwnika. Pięćdziesiąta

pierwsza broni się ostatkiem sił. Próbują jej teraz podrzucić posiłki z Odessy, ale i to nie

pomoże. Nasze zadanie: pośpiech i jeszcze raz pośpiech! Wybić korek i naprzód, nie dać im

się opamiętać! Hansen, liczę na pana, rzuca pan natychmiast w wyłom Zieglera. Niech gna na

swoich czołgach do Sewastopola. Niech go bierze z marszu, zanim się opamiętają. Żeby ani

zipnęli. Może im się marzy Wojna Krymska? Nie te czasy, wybijemy im to z głowy.

Rozetniemy ich na pół - niebieski ołówek generała przekreślił grubą krechą półwysep - i

potopimy w morzu. Jesteście, panowie, wolni.

Ręka Mansteina doprowadziła niebieską linię do Sewastopola i z rozmachem

przekreśliła go na krzyż.

background image

Sewastopol będzie się bronić

Ręka generała Pietrowa zakreśliła ołówkiem półkole; w jego centrum leżał

Sewastopol.

- Tutaj mamy pierwszą linię obronną. Opieramy się o Bałakławę, potem o Czorgun,

Duwankoj, Mackenzie, Kołyntaj. Przydadzą nam się odeskie doświadczenia...

Ogarnął spojrzeniem siedzących przed sobą oficerów. Wpatrywali się chciwie w

mapę, jakby pragnęli znaleźć w niej tę samą pewność siebie, która nadawała siłę słowom

generała. Na wszystkich twarzach widać było ślady znużenia i nerwowego napięcia -

wyczuwalna pieczęć odwrotu.

Dopiero co gorączkowali się, mówili słowa ostre i gwałtowne. Istotnie, sytuacja stała

się znowu bardzo groźna. Zanim forsownymi marszami przerzucono Armię Nadmorską z

Sewastopola na Perekop, Manstein przerwał pozycję 51 Armii pod Iszunem. Niemieckie

kolumny pościgowe werżnęły się w osłabione i zdemoralizowane oddziały, zaskoczyły w

stepie nadchodzące posiłki. Niemiecka brygada pancerna rwała na Symferopol, grożąc Armii

Nadmorskiej odcięciem odwrotu...

Za oknem szkolnej sali w Dżankoju przelewał się zmieszany zgiełk maszerujących

oddziałów. Zrobiło się cicho. Pietrow podniósł głowę i ujrzał wszystkie oczy wpatrzone w

siebie.

- Z tyłu - podjął przerwany wątek - sewastopolczycy rozbudują nam przez ten czas

drugą linię obronną. Kadykowka, Kamyszy, Belbek... Będziemy tam mieli baterie artylerii

nadbrzeżnej. Flota wesprze nas ogniem. A jeśli już będzie bardzo źle, można się będzie

jeszcze wycofać na wzgórza sapuńskie i na południowy brzeg Zatoki Północnej. Dalej już nie

ma dokąd. Dalej jest tylko miasto.

Było tak cicho, że słyszało się bzykanie ostatnich jesiennych much.

- Plan Mansteina jest prosty - ciągnął Pietrow. - Aby do Sewastopola. Chce wziąć

miasto z marszu. Jest szybszy niż my i wali krótszą drogą. Cała nadzieja, że marynarze go

przytrzymają. My będziemy musieli przedrzeć się przez góry, przez Ałusztę i Jałtę. Być może

- także przez linie przeciwnika. Jeżeli się na to zdecydujemy. Decyzja, towarzysze, będzie

zależała od nas wszystkich...

Wytrzymał zdziwione spojrzenia.

- Właśnie tak. Wprawdzie regulamin tego nie przewiduje, ale nie szkodzi. Zresztą

regulamin nie przewidział niejednego. Na przykład tego, że w piątym miesiącu wojny

background image

będziemy bronić Krymu, a nie zdobywać Berlin. - Generał uśmiechnął się niewesoło pod

strzyżonym wąsikiem; głowa drgnęła mu, jak zawsze, gdy był zdenerwowany, nabawił się

tego tiku jeszcze nad Prutem. - Mamy przed sobą dwie drogi. Żadne dyrektywy z Kwatery

Głównej nie nadeszły. Musimy decydować sami. Możemy iść za pięćdziesiątą pierwsza na

Kercz. Jest jeszcze czterdziestokilometrowe przejście. Przeskoczymy w ciągu nocy i

zajmiemy obronę. Myślę jednak, że ostatecznie da sobie z tym radę sama pięćdziesiąta

pierwsza. A my moglibyśmy utrzymać Sewastopol. Ale odwrót do Sewastopola to sprawa

trudna i trzeba by go zacząć natychmiast. Będziemy teraz głosowali. Każdy z towarzyszy

obok swego nazwiska napisze nazwę miasta, do którego, jego zdaniem, należy się wycofać...

Zaszeleściły kartki, zaskrzypiały ołówki. Po chwili okazało się, że za Kerczem

głosowali tylko dowódca i komisarz 95 i 42 oraz szef sztabu 40 Dywizji. Pozostali wybrali

Sewastopol.

- Tak więc - zamknął naradę Pietrow - sytuacja jest jasna. Wyruszamy natychmiast.

Towarzysze, nie muszę chyba przypominać: wszystko zależy od pośpiechu. Będziemy się

ścigać z Niemcami. Cała nadzieja, że marynarze ich przytrzymają...

background image

Pułkownik Ziegler atakuje

W słuchawkach rozległ się głos generała Hansena, dowódcy 54 Korpusu.

- Pułkowniku Ziegler, proszę meldować położenie.

Krępy czołgista w czarnym berecie poprawił mikrofon i pochylił się nad mapą.

- Panie generale, o 8.35 przekroczyłem Kaczę. Zostałem ostrzelany z broni lekkiej ze

wzgórza 132,5; pozostawiłem tam grupę fizylierów. Obecnie znajduję się na skrzyżowaniu w

kwadracie 87-89. Wysyłam rozpoznanie w kierunku...

- Pułkowniku, niech pan nie marudzi! - w głosie Hansena brzmiało widoczne

zniecierpliwienie. - Żadnych rozpoznań. Proszę nie tracić czasu; natychmiast skręca pan na

szosę Duwankoj-Belbek-Inkerman i posuwa się całą mocą naprzód. Bolszewicy mają tam

tylko oddziały osłonowe; niech się pan nie zatrzymuje. Po południu ma pan być w

Sewastopolu. Dostanie pan liście dębowe. Teraz wszystko zależy od pana. Wszystko!

Zrozumiał pan?

- Jawohl, Herr General!

- Wykonać!

Stojąca w wąwozie kolumna czołgów i transporterów opancerzonych z czarnymi

krzyżami ożywiła się. Myszkujący po okolicznych winnicach czołgiści i piechurzy biegli do

maszyn z naręczami przejrzałych owoców. Rozsiadali się wygodnie, dowcipkowali, zajadali

zwarzonymi od słońca winogronami; nie zdążono ich w tym roku uprzątnąć, miały wkrótce

zgnić w jesiennych słotach. Słychać było żarty, śpiewy, pokrzykiwania; zdejmowano bluzy,

ciesząc się z niespodziewanie, jak na początek krymskiego listopada, ciepłego dnia. Panował

nastrój raczej majówkowy niż wojenny. Cóż, ta rosyjska wojna przypominała jak dotąd

wszystkie poprzednie. Szła dość gładko, może dlatego, że jedenastej Armii nie przypadły

najtrudniejsze zadania. Był wprawdzie Perekop, była ostra młócka pod Iszunem, ale wszystko

wskazywało na to, że spalone wraki czołgów, trupy towarzyszy, zaciekłość przeciwnika

pozostanie coraz dalszym wspomnieniem. Wojna była już wygrana, Moskwa padła lub padnie

lada chwila; przez radio płynęły triumfalne marsze, głos spikera zachłystywał się potokiem

nazw zdobytych rosyjskich miast... Czekał ich triumfalny rajd do tego portu o egzotycznej

nazwie. Przejażdżka i zasłużony odpoczynek, nic więcej.

Rozebrani czołgiści porozsiadali się na wieżyczkach, słodki winogronowy sok kapał

im po brodach i rękach, mieszał się z kłębami gęstego, podnoszonego przez gąsienice kurzu;

śmiejąc się ciskali w siebie ciężkimi kiściami z okrzykami ruki wwierch!

background image

- Macke, ty koniu boży, nie wariuj - powiedział dowódca czołowego PzKw IV,

feldfebel Martens, wysadzając głowę z wieżyczki. Jego celowniczy, gruby monachijczyk,

znany ze swego nieposkromionego gadulstwa i zwany popularnie „Szwejkiem”, siedział w

krótkich spodenkach okrakiem na lufie działa. - Jeszcze się sturlasz i spłaszczymy ci ten

kałdun.

- Nie ma strachu, Hans, nic się nie martw, jeszcze moja kolejka nie nadeszła. Muszę

się przecież dzisiaj przespacerować po tym Siebenteufel...

- Sebastopol, ty nieuku, Sebastopol. Skąd ci te siedem diabłów

2

przyszło do głowy?

- Co za różnica: diabły, czy anioły? I tak się będzie nazywał inaczej.

- A to, że już się tutaj sto lat temu prali. I już raz Iwanom dali w kość. Dobrze, się oni,

co prawda, wtedy trzymali. Nie to co teraz.

- No i fajnie, mnie tam wszystko jedno, historia to nie moja specjalność. Franz, chcesz

winogron? O, to nawet mają zupełnie dobre, nie powiem. W ogóle, moi panowie, wojna to

jest coś dla mojego brzucha. On sobie chwali. Po tym koszarowym życiu nareszcie odżyłem.

W Polsce mieli bardzo dobre to czerwone, tylko cholernie trudne do wymówienia -

barschtch? bartsch? i bigos. We Francji, eech! Franz, pamiętasz tę piwniczkę w Szampanii,

coś to do niej niechcący wjechał?

Z przedniego włazu za całą odpowiedź doniosło się głośne westchnienie kierowcy.

- ... W Grecji - ciągnął niezmordowany Macke, czknąwszy rozgłośnie - jedliśmy coś

takiego słodkiego i lepkiego. Dobre to było, ale przez dwa tygodnie musieliśmy biegać z

portkami w garści. A znów tutaj, na Ukrainie, och, himmelkreutz! Prosiaki z taką złocistą,

chrupiącą skórką, polane śmietaną. Prawdziwy poemat gastronomiczny! Ciekawe, co

będziemy młócić w tym Siebenteufel. Może jakieś rybki? W każdym razie mówię wam,

chłopcy, nie ma jak Rosja! Tu człowiek nie zginie z głodu. Jak się tylko skończy wojna,

zostaję tu na stałe, ot co!

- A co, Szwejku, będziesz hodował, sadło?

- Żebyś wiedział! Zaraz ściągam moją starą, chłopaków i rozkręcam tu interes na sto

dwa. Może mi się nie należy? Może führer nie obiecał nagrody swoim bohaterskim

żołnierzom? Może się nie starałem? O, wezmę sobie taką fermę jak tu... - Mackę machnął

ręką w stronę gromadki szarych domków, które wynurzyły się zza zakrętu.

2

Sieben Teufel - siedem diabłów. Przekręcona prawidłowa niemiecka nazwa Sewastopola, która brzmi

Sebastopol.

background image

„Duwankoj” - pomyślał Martens. Czołg chybnął się biorąc zakręt. Okolica wyglądała

na zupełnie opustoszałą. „Na wszelki wypadek wyślę zwiad” - zdecydował i już otwierał usta,

aby rzucić komendę kierowcy, gdy w słuchawkach coś zarechotało.

- Martens - rozległ się niski głos pułkownika Zieglera. - Masz ten Duwankoj? Nie

czekaj, wrzucaj pełny gaz i pruj prosto. Jak się coś trafi, to pod gąsienice i dalej. Gazu,

Martens, nie ma czasu. Rozprostujesz nogi w Sewastopolu. Wszystko.

- ... jak ta na lewo - trajkotał Macke. - Tych tubylców do roboty dadzą mi, ile zechcę.

A ja już ich przypilnuję! Żadnego bumelowania! Oni się będą uwijali, a ja ze szpicrutką i jak

tylko coś zobaczę - chlast, chlast i go...

Świadomość Martensa zarejestrowała mechanicznie jakiś suchy trzask; jednocześnie

poczuł na twarzy spocony brzuch Mackego. Grubas przygniatał go całym ciężarem. „Co za

kawały?” - pomyślał i w tym samym momencie poczuł, jak bezwładne ciało celowniczego

wali się na bok. Czołg gwałtownie zahamował, trzasnął przedni właz. Martens dał nura do

środka.

- To stamtąd! - krzyknął Forster. - Z tego domku. Świnie. Ja im...

- Halo, tu dwunasty! Tu dwunasty! Ostrzelano mnie z przodu, z Du...

Trzask serii z karabinu maszynowego.

- Hans, uważaj na lewo. Widzisz go! Rzuca! Dostał? Nie...

Ogłuszający huk, tępy ból, błysk pod czaszką i rozchodzące się kręgi ciemności, jakby

wpadał w coraz głębszą wodę. Osłabłe jak z waty ręce macają kurczowo, szukając włazu,

dym wypełnia płuca - i feldfebel Martens skręca się w bezgłośnym charkocie, opada i

nieruchomieje z błąkającą się jeszcze ostatnią myślą:

„Rozprostujesz nogi w Sewastopolu”...

background image

„Gdie nasza nie propadała!...”

Tego samego, słonecznego siódmego listopada o kilka godzin wcześniej pluton

piechoty morskiej zaległ w rozwalonych domkach Duwankoju. Wieś opustoszała po nalocie;

błąkały się po niej zdziczałe psy, pod ścianami leżały trupy. Marynarze przyszli tu forsownym

marszem, okopywali się pośpiesznie, maskowali, wybierali pola ostrzału, układali obok siebie

ciężkie granaty przeciwpancerne. Jeszcze w nocy likwidowali pod Belbekiem grupę

niemieckich fizylierów; poprzedniego dnia, nad Kaczą, byli bombardowani i ostrzeliwani z

powietrza. Przerzucano ich z miejsca na miejsce; kilka batalionów morskiej piechoty i

robotnicze oddziały pospolitego ruszenia stanowiły wszystko, co w tych najcięższych dniach

niemieckiego zaskoczenia miał Sewastopol na swoją obronę. Armia była jeszcze daleko,

kiedy zaniepokojone miasto usłyszało pierwsze salwy baterii nadbrzeżnych: pancerne

czołówki Mansteina parły ku niemu, pewne łatwego sukcesu. Cienki łańcuszek obrońców

nadrabiał swą wątłość ruchliwością i uporem.

Filczenko obchodził pozycje; z jego skupionej, przeciętej głęboką zmarszczką twarzy

znikł zwykły uśmiech. Niespiesznie, po gospodarsku obchodził stanowiska, zaglądał ludziom

w oczy, przysiadał, wypalał skręta, mówił kilka stale tych samych zdań, których sens

rozumieli wszyscy. Kiwano w skupieniu głowami, nie słychać było tradycyjnych,

marynarskich żartów; sprawa była zbyt serio, wiedziano o tym, przypominała o tym pusta

pętla szosy, zrujnowane domki, trupi zapach, niepokojąca pustka pod rozsłonecznionym

niebem - wszystko to kładło się na serce coraz większym ciężarem, przeczuciem największej i

najważniejszej próby.

Sam Filczenko z czterema marynarzami urządził się w rozwalonej budce dróżnika, tuż

przy szosie, u samego wjazdu do wsi. „Tędy muszą przejeżdżać” - pomyślał i nie miał czasu

pomyśleć o niczym więcej. Zza zakrętu od strony Symferopola rozległ się przygłuszony,

narastający warkot.

Czterech żołnierzy jak na komendę spojrzało na swojego politruka. „To już?” -

odczytał w ich bladych, ściągniętych grymasem determinacji twarzach.

- To już, chłopcy - powiedział zachrypniętym głosem.

Wasia Cybulko chwycił wiązkę granatów, wśliznął się do rowu i po chwili

przeskoczył na drugą stronę szosy. Zatrzeszczały gałęzie krzaków.

Pozostali przywarli do ziemi. Warkot narastał. Sekundy wlokły się nieznośnie długo.

background image

Zza zakrętu wyskoczyli motocykliści. Zahamowali koło budki; obrońcy zostali owiani

swędem spalin i usłyszeli gardłowy bełkot. Filczenko poczuł lęk, że za chwilę zostaną odkryci

i będą musieli przedwcześnie strzelać do tych szwargocących Niemców, a strzeliwszy -

zdradzą swą pozycję.

Ale po chwili motocykliści pojechali dalej, a warkot zgęstniał, spotęgował się - i

wytoczył zza zakrętu wraz z pierwszym czołgiem.

Czołg jechał szybko. Jechał prosto na nich. Filczenko wpatrzył się jak

zahipnotyzowany w jego kwadratową, tępomordą sylwetkę. Kryła się w niej brutalna,

niedosięgalna siła - i po plecach politruka przebiegł zimny dreszcz. Poczuł nagle fizycznie,

całym sobą, ciężar tej wielotonowej masy żelaza, która za chwilę zmiażdży go i wetrze w

ziemię. Tak, to nie Odessa z krzykliwymi Rumunami. To prawdziwy, bezwzględny, świetnie

uzbrojony wróg. Oto jego słynna technika.

Za pierwszym czołgiem ukazał się następny, zza zakrętu wytaczał jeszcze jeden. Huk

rozsadzał bębenki, prowadząca maszyna była coraz bliżej, a niemoc ciągle jeszcze

obezwładniała silne ciało politruka.

W tej samej chwili dostrzegł jednak coś, co wyrwało go z odrętwienia: grubasa w

krótkich spodenkach siedzącego okrakiem na dziale i zajadającego z apetytem. W tej

bezczelnej pewności siebie beztroskiego wroga było coś, co chlasnęło Filczenkę na odlew jak

policzek. Strach przepadł; do gardła podeszła zimna wściekłość. Poczuł się nagle lekki i

spokojny.

Kątem oka spostrzegł, że czołg zrównał się z krzakami, za którymi zniknął Cybulko.

Dotknął ramienia Odincowa:

- Mitia, wal!

Krótka seria z Diegtiarowa. Niemiec na czołgu zastygł, potem zamachnął rękami i

bezwładnie osunął się na bok jak worek mąki. „Jak w filmie” - pomyślał machinalnie

Filczenko. Czołg zahamował, lufa jego działa powoli obróciła się w stronę budki. Politruk

ujrzał jej ciemny wylot. W tej samej chwili w krzakach coś mignęło; jasna czupryna Cybulki,

zamach ręki, jakiś przedmiot lecący w powietrzu i błysk detonacji. Wielki kłąb kurzu

przesłonił wszystko; po chwili zaczął czernieć od dymu.

- Tym razem kropnąłeś go, Wasieńka. Tym razem kropnąłeś go na pewno - mruknął

przez zęby Filczenko.

Erkaem Odincowa zachłysnął się długą serią. Spomiędzy kłębów dymu wyskoczyły

sylwetki w mundurach feldgrau. Bokiem, mocno przychylony, przełaził z trzaskiem przez

rów następny czołg. Błysk wystrzału, huk eksplozji, łoskot lecących cegieł zlały się w jedno.

background image

Narożnik ruin, które ich ochraniały, został zniesiony. Ale ogłuszony politruk dojrzał w

ceglanym pyle te same skupione twarze Parszina, Odincowa i Krasno- sielskiego. Seria

niemieckiego kaemu zazgrzytała po resztkach futryn. Parszin sprężył się do skoku na szosę.

- Zaczekaj, Jura... - powiedział spokojnie Filczenko. - Zaczekaj, bracie. Zdążysz.

To było właśnie to, czego chciał nauczyć innych i o czym sam myślał z ukrytą trwogą:

czy potrafi? Spokój. Całkowity spokój w godzinie próby. Wszystko było jasne; najgłębszy

sens życia otwierał się w jednym mgnieniu oka z dziecinną łatwością. Tutaj, obok tych ruin,

w łuku szosy, w ostrym blasku południowego słońca - trzeba będzie zostać.

I nic więcej. „To nic, potem mi wszystko dopiszą” - błysnęła myśl.

Pochylił się, spojrzał na nich - niech tak, we trójkę, zostaną w pamięci - poprawił

czapkę, sięgnął po wiązkę granatów.

- No, chłopcy, tylko uważnie.

Nabrał w płuca powietrza, jak przed skokiem do wody, i już otwierał usta, żeby

zawołać to, co podobno wołają wszyscy w takich wypadkach. Ale w ostatniej chwili zmienił

zamiar. Machnął ręką i powiedział tylko:

- Eech, gdie nasza nie propadała...

I wybiegł na szosę.

background image

Pierwszy - odparty

W nierównej walce Wasilij Cybulko został śmiertelnie ranny, ale zdążył zniszczyć

faszystowski czołg. Wówczas starszy politruk Mikołaj Filczenko stawił czoło nowemu atakowi

wroga. Dosięgnięty serią z karabinu maszynowego rzucił się z wiązką granatów i okrzykiem

„Za Ojczyznę! Za Stalina!” pod wraże gąsienice; T-IV stanął w płomieniach. Za jego

przykładem poszli kolejno Parszin, Krasnosielski i Odincow.

Bohaterscy marynarze zniszczyli i unieruchomili 9 czołgów dzięki czemu rzucone do

boju rezerwy opanowały sytuację. Dalsze posuwanie się niemieckiej kolumny pancernej

zostało udaremnione. Wnoszę o pośmiertne odznaczenie bohaterów Duwankoju...

Od ściany skalnego lochu, w którym mieścił się sztab obrony Sewastopola wiało

piwnicznym chłodem. Major Kowtun wzdrygnął się; ostre światło nieosłoniętej żarówki

odcinało na suficie jego zgarbiony cień. Odłożył kartkę papieru. Przeciągnął ręką po

zmarszczonym czole. Wziął następną.

Niemiecko-faszystowskie czołgi i transportery opancerzone dokonały szybkiego rajdu

szosą Eupatoria - Kacza z zamiarem podstępnego wdarcia się do bohaterskiego Sewastopola.

Na szczęście czujność jego obrońców pokrzyżowała te zdradzieckie plany. Jako pierwsza

weszła w kontakt z wrogiem 54 bateria artylerii obrony wybrzeża Floty Czarnomorskiej pod

dowództwem starszego lejtnanta N. N. Zaiki. Bateria otworzyła ogień do kolumny wroga,

podpaliła i unieruchomiła cztery czołgi i trzy transportery. Przeciwnik stracił około 200

zabitych. Nierówny bój trwał przez trzy doby. Otrzymawszy rozkaz odwrotu obsługa baterii

stopniowo wycofała się na brzeg, do oczekującego torpedowca. Żony oficerów pod ogniem

wroga opatrywały rannych. Odwrót osłaniali ogniem: starszy lejtnant Zaika i politruk Miller.

Dopiero straciwszy około 800 zabitych i rannych hitlerowcom udało się zawładnąć

zniszczoną baterią.

Jeszcze jeden meldunek, i jeszcze. Major przerzucał je w zamyśleniu. Były różne:

proste, patetyczne, skromne i efektownie upiększone. Znał te style, metodę, te zwroty; widział

za nimi ludzi, którzy je pisali. Widział tych, o których pisano. Krew, pot, wysiłek, bezimienne

żołnierskie męstwo...

background image

„To dzięki nim jesteśmy w Sewastopolu - pomyślał Kowtun. - Zdążyliśmy.”

Miał to wszystko opracować. Generał Pietrow żądał uogólnienia doświadczeń

pierwszego, spontanicznego okresu obrony. To zadanie spadło na Kowtuna; był teraz

pomocnikiem szefa oddziału operacyjnego Armii Nadmorskiej.

Ślęczał nad meldunkami nie pierwszą godzinę. I im dłużej to trwało, tym więcej

lektura ta przysparzała mu mieszanych uczuć. Także goryczy i ciężkiej zadumy. W tych

aktach spontanicznego męstwa, którymi załatano ciężkie klęski, krył się na dnie jakiś bolesny

wyrzut.

Chciał uświadomić sobie samemu, na czym właściwie polega to uczucie. Zaczął pisać

swoje opracowanie od końca.

W ten sposób podjęta przez Mansteina próba wdarcia się do Sewastopola od strony

Eupatorii i Bachczysaraju, z kierunku północnego i północno-wschodniego, została

udaremniona. Gdyby nasze rozproszone oddziały od pierwszego dnia działały nie tylko

odważnie, ale także w sposób zorganizowany - Niemcy w ogóle nie zaszliby tak daleko.

Bohaterstwo jednostek nie utraciło oczywiście we współczesnej wojnie znaczenia; nie ono

jednak jest w stanie przesądzić rezultat działań bojowych. O efektywnym zużytkowaniu sił

decyduje przede wszystkim koordynacja. W ciągu pierwszych dni walk pod Sewastopolem

obserwowaliśmy właśnie bohaterstwo jednostek; marynarze nie żałowali swojej krwi i

potrafili zadawać wrogowi ciężkie straty, ale poprawiło to sytuację nie na długo.

Kiedy udało się połączyć i skoordynować wysiłki - wróg był zatrzymany.

Dziewiątego listopada Kwatera Główna określiła ostateczne zasady organizacji obrony

miasta. Dowódcą Sewastopolskiego Rejonu Obronnego mianowano wiceadmirała

Oktiabrskiego. Dowódcą obrony lądowej i pierwszym zastępcą Oktiabrskiego został generał

Iwan Pietrow; szefem sztabu Armii Nadmorskiej został generał Kryłow. Pełnił on tę samą

funkcję w czasie obrony Odessy.

Odeski tandem Pietrow-Kryłow budził zaufanie. Nowe dowództwo podjęło szereg

energicznych kroków. Improwizacja ustępowała miejsca organizacji i dyscyplinie.

Pięćdziesięciokilometrowe półkole obronne, otaczające miasto z trzech stron i oparte

skrzydłami o morze, podzielono na cztery sektory; wyznaczono ich komendantów - byli nimi

dowódcy dywizji Armii Nadmorskiej. Sektory dzielono z kolei na odcinki i rejony.

Pośpiesznie umacniano pozycje.

background image

Pośpiech nakazywała sytuacja. Szesnastego listopada 51 Armia opuściła Kercz.

Niemcy byli teraz niepodzielnymi panami Krymu. Cała siła uderzeniowa 11 Armii - siedem

dywizji piechoty i dwie brygady górskie - zwierała się w kułak dla zadania ostatecznego ciosu

Sewastopolowi. Broniące go wojska liczyły 51 tysiące ludzi, miały do dyspozycji 170 dział i

100 samolotów. Liczebna przewaga Niemców była stosunkowo niewielka; technicznie

natomiast - przytłaczająca. Myśl o tym spędzała obrońcom sen z powiek i kazała z

niepokojem oczekiwać następnego uderzenia.

background image

Kolej na Bałakławę

„Gdzie teraz?” - myślał Kowtun.

Wszyscy w sztabie zadawali sobie to pytanie. W połowie listopada niemieckie

uderzenia na północnym skrzydle obrony wyraźnie straciły impet. Napór przeciwnika zelżał;

doświadczenie starego sztabowca mówiło majorowi, że Manstein zbiera siły do nowego

ciosu. Kowtun niemal go widział w myślach, pochylonego nad mapą, badającego jak

złoczyńca miejsce najbardziej podatne na mordercze pchnięcie.

W czasie takich rozmyślań zastał go dyżurny.

- Towarzyszu majorze, szef sztabu wzywa was do siebie.

Szczupła, wyrazista, zawsze opanowana twarz generała Kryłowa miała w sobie wyraz

jakiegoś szczególnego napięcia.

„Coś się stało” - pomyślał major.

- Andrzeju Ignatjewiczu, otrzymałem niejasny meldunek z Bałakławy. Wygląda na to,

że zaczęło się tam coś poważnego.

„Bałakława! Tym razem - południe! Najbardziej wysunięty na południe odcinek

całego radziecko-niemieckiego frontu! Maleńka mieścina nad zatoczką, rozsławiona od

czasów Wojny Krymskiej szarżą angielskiej lekkiej brygady, w czasie której poległ kwiat

arystokracji ówczesnych wrogów, a dzisiejszych sojuszników!... Bałakława... Co my tam

mamy?”

- Słucham, Mikołaju Iwanowiczu.

- Proszę natychmiast wyjechać i wyjaśnić sytuację na miejscu. Zezwalam podjąć

wszystkie kroki, jakie będą konieczne do przywrócenia sytuacji. Byle tylko nie oddać

Bałakławy. Wszystko, co będziemy mogli ściągnąć, podrzucimy wam. Czekam na dokładny

meldunek.

...W miarę jak wioząca majora jałtańską szosą ciężarówka oddalała się od miasta - z

przodu dawały się słyszeć coraz wyraźniejsze odgłosy walki. Za Kadykówką po obu stronach

szosy rozerwało się kilka min. Kierowca dodał gazu. Przeskoczyli. Odłamek chlasnął tylko

burtę maszyny.

W Bałakławie napięta uwaga majora uchwyciła natychmiast oznaki rozprzężenia. Po

miasteczku kręciły się bezradnie grupki żołnierzy; w stronę Sewastopola odjeżdżały

ciężarówki; czuć było swąd palonych pośpiesznie papierów. Zza grzbietu wzgórza,

panującego nad miastem, dochodziła gęsta i niebezpiecznie bliska palba karabinowa.

background image

Kowtun wysiadł przed szkołą NKWD. Jej komendant był jednocześnie dowódcą

odcinka.

Nikt nie pilnował wejścia. Hall zasłany był grubą warstwą papierów; na podwórku

wrzucano je całymi naręczami do ognia. Po szerokich schodach, między poprzewracanymi

meblami miotali się kursanci z wyrazem paniki w oczach.

- Gdzie dowódca? - spytał Kowtun, zastępując drogę jednemu z nich.

Zapytany wzruszył bezradnie ramionami. W tej samej chwili z góry, przeskakując po

trzy stopnie wpadł j do hallu postawny pułkownik, najwyraźniej nie mogąc sobie dać rady z

guzikami płaszcza.

- Lewczenko! Maszynę! - wołał idąc ku wejściu. - Sidorczuk, wszystko załadowane?

Kriwicki, natychmiast do oddziałów, niech się stopniowo wycofują...

- Chwileczkę - w głosie Kowtuna było coś, co zagłuszało panujący w hallu

rozgardiasz. – Zaczekajcie z tym rozkazem...

- Co to ma znaczyć? - spytał impetycznie pułkownik. - Kim wy jesteście, majorze?

Kowtun bez słowa podał mu swój sztabowy dokument i z uwagą obserwował, jak

nalana, czerwona twarz pułkownika traci wyraz pewności siebie.

- Sytuacja jest beznadziejna - powiedział pułkownik, usiłując teraz nadać swemu

głosowi odcień opanowania. - Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Podjąłem

decyzję o wycofaniu się do Kadykowki...

Major poczuł, że krew uderza mu do głowy. Opanował się jednak i powiedział cicho,

starannie akcentując każde słowo.

- Zmieniam waszą decyzję.

- Co? Jakim prawem!

- Natychmiast wydacie rozkaz pozostania na dotychczasowych pozycjach i bronienia

Bałakławy. W przeciwnym razie zostaniecie zdegradowani i postawieni przed sąd wojenny.

- Ależ ja...

- Meldujcie sytuację.

Już po kilku nieskładnych zdaniach Kowtun zorientował się, że pułkownik nie potrafi

mu udzielić rozsądnej odpowiedzi. Dopilnował więc tylko, by tamten zmienił swoje

poprzednie rozkazy i wyznaczył zastępcę. Potem prawie siłą wepchnął go do swojego

samochodu. Ruszyli górzystymi serpentynami i nie dojeżdżając do grzbietu wyszli z

maszyny. Narastające odgłosy ostrej strzelaniny nie wróżyły nic dobrego, ale dopiero

stanąwszy na grzbiecie jednym rzutem oka ocenił całą powagę sytuacji. Wszystko nabrało

dramatycznej jasności. Na prawo, nacierając wzdłuż brzegu zatoki, Niemcy doszli prawie do

background image

podnóża starych ruin Baszty Genueńskiej. Widać było jednak, że napotkali na solidny opór;

ogień baterii nadbrzeżnych zmusił ich do zatrzymania się. Teraz najwidoczniej podciągali

rezerwy; słychać było warkot samochodów, w niebo, wyznaczając cele, leciały rakiety,

gęstniał ogień moździerzy.

Tego odcinka bronili marynarze i - mimo że Niemcom brakowało dosłownie kilkuset

metrów do grzbietu bałakławskich wzgórz - major nie sądził, że uda im się je szybko przejść.

Gorzej było z centrum i lewym skrzydłem. Kursanci najwidoczniej szykowali się do

odwrotu. Każda chwila groziła katastrofą. Nerwowa krzątanina zdezorganizowanych ludzkich

gromadek, bezładna wrzawa, brak dowództwa - wszystko to domagało się opanowania za

wszelką cenę. Zza przeciwległego grzbietu lada minuta mogło ruszyć nowe niemieckie

natarcie. Tu, na odkrytym płaskowzgórzu nie można było go zatrzymać.

„Natychmiast kontratakować! Zająć przeciwległy grzbiet, nim Niemcy podciągną

większe siły, i umocnić się.”

Była to jedyna możliwa decyzja.

Czym jednak kontratakować?

Kowtun posłał pułkownika na styk oddziału kursantów z marynarzami. Mimochodem

zauważył, że oficer zdołał już trochę ochłonąć i zrozumieć, czego się od niego żąda. Na nic

więcej nie było czasu.

Major rozejrzał się. Zatrzymał dwóch lejtnantów, rozesłał ich na prawo i na lewo,

każąc zatrzymać przebiegających żołnierzy. Robił to także sam. Parę razy musiał machnąć

komuś przed nosem wyciągniętym z kabury naganem. Starał się nie podnosić głosu, ale - nie

wiedząc kiedy - zachrypnął od krzyku. Powoli jednak mała grupka, która go otaczała, zaczęła

rosnąć i jak magnes przyciągać ludzkie opiłki. Roztrzęsieni, zdenerwowani kursanci

uspokajali się; psychoza panicznego lęku mijała. Znalazły się granaty przeciwczołgowe. W

samą porę, bo z przeciwległego parowu, łamiąc zarośla wytoczyły się dwie tankietki z

czarnymi krzyżami. Tylko patrzeć, jak ruszy za nimi nowa fala niemieckiego natarcia.

Całym sobą odczuł w tym momencie major, że sytuacja stała się krytyczna. Wiedział,

że można zrobić tylko jedno. I to właśnie zrobił. Powiedział: - za mną! - machnął naganem i

poszedł długim, szybkim krokiem nie oglądając się za siebie. Wiedział, że nie idzie sam. Już

po chwili usłyszał tupanie nóg i przyśpieszone oddechy ludzi. Czuł ich za plecami. Potem

zobaczył ich plecy. Zorientował się, że go wyprzedzają, że biegną. Więc pobiegł sam.

Usłyszał przeciąłe: a-a-a! i nie bez pewnego zdziwienia stwierdził nagle, że i sam ryczy całą

mocą zachrypniętego gardła. Potknął się, padł; to go zapewne uratowało - seria z tankietki

ścięła kilka gałązek tuż nad jego głową. Ale po chwili bliski wybuch obsypał go grudami

background image

tłustej ziemi i kiedy wstał przecierając oczy, zobaczył, że tankietka stoi w dziwnej pozycji,

przechylona i zaryta tępym nosem w ziemię. Zaraz potem strzelił prosto w wykrzywioną

twarz człowiekowi w czarnym berecie, przeskoczył przez niego, pobiegł dalej, zobaczył

czyjeś plecy w mundurze feldgrau, z rozmachem uderzył powyżej nich kolbą nagana, ujrzał

szeroki zad drugiej tankietki, która grzechocząc wpełzała pośpiesznie do parowu. Krzyknął:

„stój, gadzie!” i zupełnie bez sensu wystrzelał w jej stronę resztę naboi. Wtedy ochłonął. A

kiedy ochłonął, zorientował się, że stoi na przeciwległym stoku i że za chwilę z całą tyralierą

wejdzie na jego grzbiet.

W tym samym momencie ujrzał wychodzącą zza wzgórza tyralierę przeciwnika.

Niemcy szli gęsto, strzelając w marszu; powietrze fastrygowały nitki serii. Szli

szybko, pewnie, z rozmachem, prawie nie załamując rozczłonkowanego szyku.

Ludzie Kowtuna drgnęli, zachwiali się, zaczęli odskakiwać do tyłu.

Niemcy byli coraz bliżej.

Znał ten widok. Tak samo szły kiedyś na niego, gołowąsa, oficerskie pułki Denikina

pod Carycynem i gdyby nie pociąg pancerny... Tak samo było we śnie. Ale tym razem to nie

była ani przeszłość, ani sen i majorem owładnęło przeczucie bliskiego końca. Więc to tak?

Wszystko się sprawdza? Ręce machinalnie załadowały rewolwer i Kowtun metodycznie, jak

na strzelnicy, zaczął podnosić lufę, przesuwać ją, naprowadzać muszkę, naciskać spust - cały

zesztywniały, napięty w oczekiwaniu ostatecznego ciosu.

Lecz cios nie nastąpił. Zamiast niego przez wrażą tyralierę przebiegło jakieś drgnienie;

Niemcy jakby się zawahali, zmylili krok, zakłócili porządek...

- ...raa-raa-raa - rozległo się za plecami majora.

Obejrzał się i zastygł porażony niezwykłością widoku. Po stoku, z którego ruszył

niedawno on sam, biegli teraz ludzie w przedziwnych mundurach. Znaczna część miała na

sobie kawaleryjskie bryczesy, niektórzy - przekrzywione z fantazją kubanki, tu i ówdzie

machano szablami. Wszystko stało się jednak jasne, kiedy major dostrzegł sadzącego

wielkimi krokami wąsacza w burce i wysokiej papasze.

- Kudiura!

To dowódca spieszonej kawaleryjskiej dywizji, znany z fantazji i przywiązania do

swojego ukochanego rodzaju broni, przybył z posiłkami dosłownie w ostatniej chwili. Kryłow

dotrzymał słowa.

Odwrócony ciągle ku nadbiegającym kawalerzystom major usłyszał nagle nad głową

przeciągły świst, a po pauzie, za plecami, grzmiący łoskot. Odwrócił się. Za zmieszaną

tyralierą Niemców wyrósł wielki słup wybuchu. Nowy gwizd - nowa eksplozja - już w samej

background image

tyralierze. Trzeci, czwarty, piąty. Szyk wroga łamie się, w kłębach kurzu migają jasne plamki

przerażonych twarzy, coś wylatuje w górę, po stoku z brzękiem toczy się hełm. Za Niemcami,

między nimi wyrasta ściana ognia; żołnierze rozbiegają się na wszystkie strony.

Co to? Co to jest? To nie stotrzydziestki z baterii nadbrzeżnych...

Tyraliera Kudiury stanęła. Nie chce wpaść pod własny ogień. Wszyscy patrzą na lewo,

w tył, ku Zatoce Bałakławskiej. Podrzucają w górę kubanki. Jest rzadka w boju, pierwsza

dzisiaj chwila ulgi i odprężenia. Ogłuszeni od huku artylerzyści z baterii nadbrzeżnych

krzywią w grymasie uśmiechu poczerniałe od dymu twarze. Marynarze na prawym skrzydle

jeszcze mocniej wpijają się w ziemię, a potem skaczą do przodu i wypychają Niemców za

Basztę Genueńską. Apoplektyczny pułkownik bez czapki, z purpurową od krzyku twarzą

ociera twarz rękawem i po raz pierwszy myśli o tym, że pozycja jest do utrzymania.

Wszyscy patrzą ku zatoce, gdzie otoczone białym obłokiem dymu, przeszywanego

błyskami wystrzałów, leży na wodzie szare cygaro okrętu z wysokim masztem i trzema

charakterystycznymi kominami.

Czerwona Ukraina” - myśli major z ulgą, obciąga bluzę, chowa nagan, zdejmuje

czapkę i idzie szybko wzdłuż zbocza na prawo ku Baszcie Genueńskiej, przeskakując przez

ciała zabitych. Tyraliera Kudiury zniknęła za grzbietem, krążownik przeniósł ogień i

wybuchy brzmią teraz daleko z przodu, koło Warnutki, tam, skąd dziś rano wyparto

kursantów. Wątpliwe, czy uda się ją odzyskać; mimo wszystko nie starczy sił na ogólny

kontratak. Ale za to, już chyba na pewno, będzie można utrzymać Bałakławę.

* * *

Jeszcze przez kilka dni o miasteczko toczyły się zażarte walki. Generał Müller-

Gebhardt, dowódca 72 Dywizji Piechoty, otrzymywał bez przerwy naglące telefony od

Mansteina. Dowódca armii miał powody do zdenerwowania; liczył na to, że uda się ofiarować

Hitlerowi Sewastopol w rocznicę Rewolucji Październikowej. Nic jednak z tego nie wyszło.

Kolejny termin - 1 grudnia - nie wydawał się pewniejszy od innych.

Impet natarcia słabł i siwy człowiek w jasnym mundurze z Żelaznym Krzyżem pod

szyją, pochylony nad mapami w małym domku w Sarabuzie pod Symferopolem, czuł to coraz

wyraźniej. To miasto przekreślało jego plany. Przedwcześnie przekłute koncentrycznymi

strzałami, przekreślone na krzyż kpiło sobie z niego, wymagało poważnego potraktowania.

background image

Już nie lekceważył atakowanego nieprzyjaciela. Przeciwnie, myślał o nim z szacunkiem, z

odcieniem mimowolnego podziwu. Ten Pietrow to jednak był ktoś...

Generał Pietrow przybył tymczasem osobiście pod Bałakławę. Zachował w

Sewastopolu swoje odeskie zwyczaje; najtrudniej było go znaleźć w sztabie. Obejrzał

pozycje, rozmawiał z żołnierzami, zarządził odprawę dowódców. Pułkownika NKWD po

namyśle pozostawił na stanowisku dowódcy kursantów, zagroził mu jednak w cztery oczy

rozstrzelaniem, gdyby sytuacja sprzed dwu dni miała się powtórzyć. Dowódcą odcinka

mianował pułkownika Muchamedowa, którego 31 pułk właśnie przybył z Noworosyjska.

Kowtunowi przemknęło przez myśl, że Muchamedow nie zna jeszcze miejscowych

warunków, ale już w dzień później musiał przyznać, że Pietrow nie przestał znać się na

ludziach. Müller-Gebhardt poganiany przez Mansteina i Wohlera rzucił tego dnia do ataku

wszystko, co miał, i był o krok od sukcesu; na styku między szkołą NKWD a 31 pułkiem,

dokładnie w tym miejscu, gdzie Kowtun organizował kontratak, fizylierzy siedemdziesiątej

drugiej wdarli się na grzbiet i wzięli pod ostrzał miasteczko. Major siedział w sztabie, z

uznaniem obserwował spokojne i przemyślane decyzje Muchamedowa.

- Co zameldować generałowi? - spytał na pożegnanie otrzymawszy telefoniczny

rozkaz Kryłowa, by udać się na pozycję sąsiedniego sektora.

- Zameldujcie, że w nocy przywrócę poprzednie położenie - powiedział spokojnie

pułkownik o skupionej, śniadej tatarskiej twarzy.

- Może trzeba wam coś podrzucić?

- Dziękuję, dam sobie radą sam. Bądźcie łaskawi zameldować właśnie w ten sposób.

Mało było dowódców, którzy w takiej sytuacji nie ulegali pokusie i nie prosili

przynajmniej o jedną baterią. „Z takim można wojować” - pomyślał z szacunkiem Kowtun.

W nocy położenie zostało istotnie przywrócone.

background image

* * *

Rozrzucona nad swoją małą zatoką, wciśnięta w strome zbocza Bałakława przetrwała

niemiecki napór i rozpoczęła przedziwną egzystencję już nie przyfrontowego, lecz zgoła

frontowego miasteczka. Przez kilka miesięcy miało ono odtąd płynąć pod znakiem - nader

względnego przecież - spokoju.

We wznoszącej się nad miasteczkiem Baszcie Genueńskiej siedzieli mocno

marynarze. Na dole, niemal u samego wejścia, o rzut granatem, zaryli się Niemcy. Wisieli nad

Bałakławą, widzieli dachy jej pierwszych domów, trzymali pod ostrzałem zatokę.

Stromizna utrudniała jednak ostrzał. Niemcy prześladowali pojedynczych

przechodniów, ale ruch nie ustawał. Urządzali prawdziwe polowania na woziwodę, w końcu

zabili mu konia. Osiągnęli tylko tyle, że stary musiał nosić wodę wiadrami. Ukryte w skale

pracowały piekarnia, łaźnia, składy zaopatrzeniowe, fryzjernia. Zwłaszcza ta ostatnia cieszyła

się ogromnym powodzeniem. Stary, sześćdziesięcioletni fryzjer, Dymitr Konstantynowicz

Toszcza, nie pozwolił się ewakuować i golił brody tuż pod nosem Niemców. Zaciszna

fryzjernia, spełniająca zarazem rolę świetlicy, bardzo przypadła do gustu obrońcom odcinka:

„wyskoczyć do Toszczy” stało się obiegowym powiedzeniem frontowym.

Co rano nad zatoką kucali z wędkami cierpliwi rybacy. Zdenerwowani Niemcy

płoszyli ich ostrzałem z granatników; wystarczyło jednak, by kanonada uspokoiła się bodaj na

chwilę, a już pochowani w różnych dziurach amatorzy wylęgali ma brzeg i gremialnie

wyławiali łatwą, bo ogłuszoną wybuchami zdobycz. Niemcom nie przychodziło rzecz jasna

do głowy, że dopomagają w ten sposób miastu i jego obrońcom w rozstrzyganiu problemów

zaopatrzenia.

background image

Iwanow, wal!

Impet natarcia słabł coraz wyraźniej. 22 listopada Niemcy rzucili się do straceńczego

ataku na środkowym odcinku obrony, na styku drugiego i trzeciego sektora, w rejonie doliny

Kara-Koba i wsi Czerkiez-Kameń. Nie osiągnęli jednak powodzenia. Wkrótce stało się jasne,

że był to ostatni akord pierwszego szturmu Sewastopola.

Miasto odetchnęło, ale świadome ciągle grożącego niebezpieczeństwa nie traciło

czasu nadaremnie. Pośpiesznie wzmacniano umocnienia, gorączkowo wznoszono nowe.

Twierdza morska czyniła co mogła, by stać się również twierdzą lądową. Kto żył, pracował

dla potrzeb frontu. Fabryki przeniesiono w podziemia, chroniąc je przed bombardowaniem i

ostrzałem; nieprzerwanym potokiem płynęła z nich na pozycje amunicja, broń,

umundurowanie. Wykorzystano stare pieczary i jaskinie, wyryto nowe, przekopano skalne

zbocza sztolniami, umieszczono w nich szkoły, szpitale, urzędy, przygotowano schrony dla

wszystkich tych, których nie obejmowała ewakuacja i którzy byli miastu niezbędnie

potrzebni. Pod Inkermanem, w jednym z tuneli, stał pociąg pancerny, kąsając Niemców

nagłymi wypadami.

Miasto żyło dla frontu i samo było frontem. Spoważniało, zszarzało, straciło coś ze

swego wesołego, czarnomorskiego wdzięku - na rzecz ostrości i skupionej powagi.

Zamalowano białe ściany domów, by nie wyznaczały nocami konturów zatoki i nie

naprowadzały na cel nieprzyjacielskich lotników. Amfiteatr sewastopolskich, nadbrzeżnych

pagórków nabrał nowego wyrazu. Mokra zima zmiatała porywistymi wiatrami rozsypane na

bulwarach liście akacji i mieszała je z sypkim, żółtawym śniegiem. Na morzu często szalały

sztormy, wątła nitka komunikacji z Wielką Ziemią trzeszczała niebezpiecznie. Ale miasto i

front potrzebowały zaopatrzenia; co noc okręty z portów kaukaskich - przedzierając się przez

burze, naloty, zasadzki niemieckich i rumuńskich kutrów torpedowych, zrzucane z samolotów

miny - przybijały do nadbrzeży, pośpiesznie oddawały miastu swój ładunek, brały rannych i

ewakuowanych, aby przed świtem wyruszyć z powrotem. Ten pośpiech był konieczny; co

rano szczekanie zenitówek obwieszczało nową falę nalotów; bombowce 8 Floty Powietrznej

Luftwaffe napływały fala za falą ze swoimi śmiercionośnymi ładunkami. Bombardowano

Sewastopol dziko i systematycznie zarazem, chcąc go zdeptać, wbić w ziemię i złamać wraz z

owym nieuchwytnym, ale tak boleśnie przez hitlerowców odczutym duchem oporu, który

odrodził się na nowo wśród pamiątek Wojny Krymskiej, między Panoramą Sewastopolską,

tkwiącą w wodzie zatoki kolumną ku pamięci poległych marynarzy, pomnikiem admirała

background image

Korniłowa, z jego słowami: „Brońcie Sewastopola!”, zarysami dawnych pozycji na

Kurchanie Małachowskim. Bombardowano boleśnie, lecz bez owego moralnego skutku, który

wydawał się napastnikom nieuchronny, a tymczasem nie następował. Zatopiono tylko - i była

to ciężka strata - Czerwoną Ukrainą, krążownik, który tak bardzo dopomógł obrońcom

Bałakławy. Reszta floty przeniosła się do Noworosyjska i Tuapse, by nadal pełnić swoją

bojową służbę na Morzu Czarnym.

Miasto zacięło się, zgarbiło jak człowiek idący pod wiatr, przygięło do ziemi. Kto

mógł, pracował dla frontu. Kobiety zastępowały zdolnych do noszenia broni mężczyzn; dzieci

zastępowały dorosłych. Ludzie prześcigali się w wymyślaniu pożytecznych zajęć, chcieli być

potrzebni; kto nie mógł wyjść z domu, prał, robił na drutach, szył, a pewien emerytowany

archiwista zaskarbił sobie szczerą wdzięczność frontowców klejąc dla nich koperty i

wycinając kartki papieru listowego z czystych stronic kancelaryjnych ksiąg.

Miasto miało chwile swego triumfu i umiało je przeżywać z ogromną intensywnością,

z całym swym niespożytym temperamentem, biorąc odwet na tych, którzy przyłożyli mu nóż

do gardła.

Pewnego listopadowego dnia Bulwar Nadmorski pokrył się tłumem patrzących w

niebo ludzi. Było to w czasie jednego z wielu nalotów. Sewastopol nauczył się już nie

zwracać na nie uwagi. Nadlatujący znad Zatoki Północnej He-111 został zaatakowany przez

radzieckiego „jastrząbka”. Niemiec wywijał się unikając ataku i parł ku miastu, chcąc

najwidoczniej za wszelką cenę rzucić bomby i uzyskać swobodę ruchów. Celna seria

radzieckiego pilota zmusiła jednak do zamilknięcia jego tylnego strzelca. Wynik walki

wydawał się teraz przesądzony. Myśliwiec zbliżył się do Heinkla na minimalną odległość i...

nie otworzył ognia.

- Wal! Wal! - krzyczeli rozgorączkowani widzowie, posyłając w niebo wiązanki

soczystych, czarnomorskich epitetów.

Po chwili sytuacja stała się jednak jasna. Radzieckiemu pilotowi zabrakło amunicji.

Pilot Heinkla musiał to również zrozumieć. Zniżył swoją maszynę i lotem koszącym

gnał wzdłuż wybrzeża w stronę portu. Artyleria nie mogła go teraz razić, był za nisko.

Wydawało się, że Rosjanin musi dać za wygrane, lecz... Z piersi patrzących wyrwało

się zbiorowe westchnienie. Radziecka maszyna zaszła przeciwnika od tyłu; rozległ się nagle

suchy trzask: usterzenie Heinkla zawadzone końcówką płata myśliwca rozpadło się na

szczątki. Hitlerowski bombowiec runął jak kamień na przybrzeżne skały wzbijając w niebo

fontannę wybuchu. „Jastrząbek” zakołysał się, z trudem wyrównał lot i zawrócił w stronę

lotniska.

background image

Był to wyjątkowy wypadek powietrznego taranu, w którym atakujący zdołał uratować

swoją maszynę. Pod Sewastopolem zastosował go po raz pierwszy pilot pułku myśliwskiego

majora Ostriakowa, młodszy lejtnant Jakub Iwanow.

W trzy dni później młody lotnik powtórzył swój wyczyn strącając do morza

bombowiec Do-215. Tym razem jednak własna maszyna zawiodła go i również runęła w dół.

Iwanow zginął; pośmiertnie odznaczono go tytułem Bohatera Związku Radzieckiego.

background image

Cisza przed burzą

... Wiadomości zrelacjonowane przez majora Potapowa były bardzo niepokojące.

Kowtun, którego po zakończeniu pierwszego niemieckiego natarcia mianowano

szefem oddziału operacyjnego Armii Nadmorskiej, słuchał codziennego raportu dowódcy

zwiadu, marszcząc brwi i w zamyśleniu postukując ołówkiem w rozłożoną mapę. Oczywiście

trudno się było spodziewać, że zniechęcony pierwszą próbą Manstein odstąpi od oblężenia.

Wiedziano, że przeciwnik zbiera siły do drugiego szturmu i pragnie za wszelką cenę uczynić

go decydującym.

I oto, zdaniem dowódcy zwiadu, coraz wyraźniej mnożyły się oznaki świadczące, że

chwila nowej wielkiej próby już nadchodzi. Wśród oddziałów niemieckich na pierwszej linii

zaobserwowano podejrzany ruch; można było przypuszczać, że dokonuje się luzowanie i

wprowadzanie do akcji nowych jednostek. Przypuszczenia te szybko się potwierdziły;

„język”, złapany przez czapajewowców, pochodził z 24 Dywizji Piechoty, świeżo przybyłej

spod Charkowa. Ogółem Manstein miał już pod Sewastopolem do jedenastu dywizji piechoty

i dwie rumuńskie brygady górskie.

„To dobrze - myślał Kowtun. - Z jednej strony to bardzo dobrze. To znaczy, że

spełniamy swoje zadanie: wiążemy jak najwięcej aktywnych sił przeciwnika i to właśnie

teraz, kiedy obrywa cięgi pod Rostowem, kiedy natarcie na Moskwę załamało się. Ale dla nas

to gorzej.”

Dalsze wiadomości nie były również zbyt pocieszające. Partyzanci donosili o

podciąganych pod Sewastopol działach: można było wywnioskować, że chodzi o najcięższe

haubice, a także o działo kolejowe wielkiego kalibru.

- Co w ogóle słychać u partyzantów? - zapytał Kowtun.

Tu nowiny brzmiały weselej: ruch partyzancki na obszarze całego półwyspu krzepł i

najwyraźniej przysparzał już Niemcom sporo kłopotów; świadczyły o tym drakońskie

zarządzenia, wydawane przez lokalne władze okupacyjne. Ale i tu nie zabrakło gorzkiej

pigułki. Okazało się, że część krymskich Tatarów współpracuje z Niemcami, że stworzono

już spośród nich oddziały pomocnicze, że jeden z nich ochrania symferopolskie lotnisko...

Potapow już odszedł, a Kowtun długo jeszcze garbił się w swej sztabowej klitce nad

mapą; przez głowę przeciągało niewesołe pasmo myśli. Patrzył na półkolistą, powyginaną,

pięćdziesięciokilometrową linię obrony. Znał ją dokładnie; miał w czubkach palców każdy jej

występ, każde załamanie; klisza pamięci utrwaliła i ukazywała teraz metr po metrze wzgórza i

background image

wąwozy, transzeje i bunkry; znaki taktyczne ożywały twarzami dowódców i żołnierzy...

Przerzucał to w myśli, opukiwał, brał pod światło, sprężony w oczekiwaniu, ogarnięty - który

to już raz? - tą jedną, przemożną myślą, która zadręcza skazanych na bierne oczekiwanie

dowódców: kiedy? I drugą: skąd?

* * *

Gruby ołówek Mansteina przeciął jak lancet kapryśną kreskę, oznaczającą pozycje

przeciwnika. Raz, drugi, trzeci. Niebieskie linie wycelowały swe strzałki w pobliski

Sewastopol i przecięły Zatokę Północną, sforsowały Wzgórza Sapuńskie i spotkały się w

centrum miasta.

„Gdybyż to było takie proste w rzeczywistości!” - pomyślał sentencjonalnie generał i

spojrzał bacznie na zebranych wokół stołu oficerów; wydało mu się raptem, że niejednemu z

nich musiała przyjść do głowy ta sama myśl. Ale twarze dowódców i sztabowców były

nieprzeniknione.

„A może myślą o tym, że już nie pierwszy raz przełamuję Rosjan... na papierze? No,

dosyć. Tym razem wszystko jest gotowe. Wszystko powiedziałem. Popełniłem przedtem

poważny błąd - nie doceniałem przeciwnika. Okazało się, że wśród tych upartych fanatyków

są jeszcze dobrzy żołnierze. Więc dobrze - potraktuję ich teraz tak, jak na to zasłużyli. Z całą

powagą. To jednak dobrze, że nie oddałem siedemdziesiątej trzeciej do Rostowa, żeby

pomagała Kleistowi wyplątać się z tych tarapatów, w jakie wlazł wskutek swej głupoty,

pchając się z odsłoniętymi skrzydłami...

Niech go teraz Rundstedt ratuje, nie ma głupich”. Z satysfakcją przypomniał sobie

rozmowę telefoniczną, w której uprzejmie, lecz stanowczo przypomniał Rundstedtowi, że nie

podlega Grupie Armii „Południe”, lecz bezpośrednio Głównej Kwaterze. „Ten mały

Napoleonek zapomniał pewnie, że już nie jestem jego szefem sztabu i nie muszę cierpliwie

znosić jego kaprysów.”

Podniósł głowę.

- Czy wszystko jest jasne?

Milczenie.

- Pytania?

- Herr General - z krzesła podniósł się zwalisty pułkownik Mahlsieg, szef

intendentury - pozwolę sobie przypomnieć to, o czym miałem już możność panu generałowi

background image

zameldować. A mianowicie, że w wypadku... - tu pułkownik lekko się zająknął - w razie,

gdyby oblężenie Sewastopola miało się przedłużyć, będziemy zupełnie nieprzygotowani do

spędzenia zimy w warunkach polowych. Brak ciepłej odzieży...

- Wiem, wiem - w głosie Mansteina zabrzmiało zniecierpliwienie. - Nie będzie pan

spędzał tej zimy w warunkach polowych, pułkowniku. Sewastopol ma dobrze zaopatrzone

składy. Weźmie pan sobie stamtąd wszystko, co trzeba. Oczywiście, jeśli Hentschel panu da -

zażartował generał, zerkając z ukosa na wyprostowanego, suchego jak szczapa pułkownika z

monoklem w oku, o pociągłej, arystokratycznej twarzy. W myśl zasady Ordnung muss sein

wyznaczono go zawczasu wojennym komendantem miasta.

Żart rozładował atmosferę; istotnie, najgorszy pesymista nie sądził, że mogą jeszcze

dreptać pod tym diabelskim miastem dłużej niż dwa tygodnie. Ich dowódca obiecał go

führerowi na gwiazdkę i tym razem obietnicy nie można już było nie wykonać.

Naradę zakończono. Sala wiejskiego klubu w Sarabuzie wypełniła się przytłumionym

gwarem wielu głosów.

background image

Drugi odparty

- Towarzyszu generale...

Pietrow przysiadł na swoim łóżku i spojrzał na adiutanta zupełnie przytomnymi

oczami. Jednocześnie jego świadomość zarejestrowała lekkie wibrowanie skalnych ścian,

jakby wstrząsanych wewnętrznym dreszczem. Nawet tu, do podziemi, docierały odgłosy

odległego, zmasowanego ostrzału artyleryjskiego.

- Generał Kryłow...

- Dobrze, idę.

To, że zbudzono go o tej porze, mogło oznaczać tylko jedno, a pulsowanie ścian to

właśnie potwierdzało. Zapiął kołnierzyk bluzy, sięgnął po okulary, przygładził łysiejącą

głowę i otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju. Stali tam Kryłow i Kowtun.

- Gdzie? - spytał Pietrow, podchodząc do mapy.

- Ósma - odpowiedział Kryłow, wskazując ołówkiem czwarty sektor.

* * *

Po bardzo solidnym przygotowaniu artyleryjskim, siedemnastego grudnia ruszyło

drugie niemieckie natarcie na Sewastopol.

Ruszyło na całym froncie, szybko jednak zorientowano się, że Niemcy naciskają

najbardziej na styk trzeciego i czwartego sektora, na kierunku Belbek-Kamyszły, z zamiarem

opanowania Inkermanu i północnego brzegu Zatoki Północnej. Po tej samej osi posuwała się

w listopadzie brygada Zieglera, osadzona i zmuszona do odwrotu przez bohaterów

Duwankoja.

Teraz nacierający nie liczyli już na łatwy sukces.

Gęste tyraliery niemieckie wpadły pod zmasowany, celny ogień zawczasu

przygotowanej obrony. Nad radzieckimi pozycjami pojawiły się bombowce. Nieustanna palba

wszystkich rodzajów broni osiągnęła niespotykane jeszcze pod Sewastopolem natężenie.

Liczne czołgi, które i tym razem miały być główną siłą uderzeniową Mansteina,

dostawały się pod ogień dobrze zamaskowanych i okopanych armat przeciwpancernych. Te,

które zdołały przedrzeć się aż do pierwszej linii radzieckich okopów, zarzucano z bliska

background image

granatami i butelkami z płynem zapalającym. Płonęły na zboczach pagórków jak wielkie

pochodnie, zasnuwając wszystko duszącym, czarnym dymem.

Artylerzystom pułkownika Bogdanowa rozgrzały się lufy dział; mimo zimnego,

grudniowego dnia pot ściekał im po twarzach, głuchli od nieustannego huku. Ich dowódca

znany był z brawury i żołnierskiej fantazji; jeszcze w Odessie miał zwyczaj wołać do

chwiejących się tyralier piechoty: „Śmiało! Weselej! Bogdanow z wami!” I tym razem pułk

okazał się godnym swojej sławy.

Pierwszego i drugiego dnia wszystkie ataki odparto. Pole walki zasłały stosy

niemieckich trupów.

Trzeciego dnia 22 Dolnosaksońska Dywizja Piechoty osiągnęła za cenę ogromnych

strat pewne powodzenie na styku sektorów. Obrońcy kontratakowali, ale nie było ich czym

wesprzeć. Klin niemieckiego natarcia uparcie posuwał się naprzód; zajęto Belbek i Kamyszły,

walki toczyły się teraz o przystanek kolejowy Góry Mackenzyjskie.

Po pięciu dniach Niemcy wdarli się na głębokość od siedmiu do dziesięciu

kilometrów, nigdzie jednak nie potrafili zdecydowanie przełamać obrony.

Manstein się niecierpliwił.

- Pułkowniku - powiedział do barona von Choltitza, dowódcy 16 pułku piechoty,

którego uważał za jednego z najlepszych oficerów w 11 Armii. - Pułkowniku, do rana

zamelduje mi pan, jak wygląda Zatoka Północna.

- Rozkaz - odpowiedział ponuro von Choltitz. Jego grenadierzy wdarli się już na

przedpole trzeciej linii obrony, ale dostali się tu w krzyżowy ogień solidnych umocnień,

noszących nazwy „Fortu Stalina” i ,,Fortu Maksyma Gorkiego”. Dalsze natarcie zostało

utopione we krwi; impet załamał się i baron nie był w stanie nic na to poradzić.

A wieczorem dowódca 22 Dywizji, generał Wolff, musiał zakomunikować

Mansteinowi kilka nieprzyjemnych wiadomości. Brzeg Zatoki Północnej był nadal

niedostępny. Przeciwnik zastopował natarcie; jego ustawiczne kontrataki napawały generała

obawą o utrzymanie zdobytego terenu.

- A von Choltitz? - spytał Manstein po chwili milczenia.

Była to ostatnia gorzka pigułka; ciało von Choltitza z oderwaną rosyjskim pociskiem

głową leżało w jednej z izb sztabu dywizji, oczekując jutrzejszego pogrzebu.

Tym razem Manstein milczał długo. Potem rzucił sucho.

- Niech pan naciera dalej.

I położył słuchawkę.

background image

* * *

- Kudiura zabity! - usłyszał Kowtun i pamięć natychmiast wskrzesiła bałakławskie

płasko wzgórza, wąsatego człowieka w papasze, krzyk: urra-aaa! i niespodziewany smak

życia, które mu wówczas podarowano.

- Jak to się stało? - spytał młodego lejtnanta o delikatnej, niemal dziewczęcej twarzy,

który przybiegł z meldunkiem do sztabu sąsiedniej dywizji generała Kołomyjca.

Poczęstował go papierosem i kątem oka obserwował ze współczuciem, jak chłopak

długo, drżącymi palcami, łamie zapałki, a potem chciwie i głęboko zaciąga się dymem.

Historia była krótka: nieuleczalny kawalerzysta wyjechał gazikiem na rekonesans w

rejon góry Jaiła-Basz. Miały się tam znajdować oddziały osłonowe 12 Brygady, a tymczasem

byli tam już Niemcy. Z daleka widać było gwałtowne zahamowanie samochodu, rozległa się

krótka strzelanina i po pół godzinie kierowca i adiutant przydźwigali ciało ulubionego

dowódcy, trafione kilkunastoma pociskami.

„Gdyby przy wszystkim był trochę ostrożniejszy” - pomyślał przelotnie Kowtun, a

następnie spytał lejtnanta, który zdążył tymczasem nieco ochłonąć.

- Jak tam u was?

- Gniotą, ścierwa, towarzyszu majorze - powiedział ponuro lejtnant i słowo „ścierwa”

zabrzmiało dziwacznie w jego dziecinnych ustach. - Mało nas... Nie ma czym uzupełniać

strat.

- Wiem. Poczekajcie do jutra. Wielka Ziemia ma nam coś niecoś podrzucić.

* * *

Wartownik przyświecając sobie ślepą latarką zajrzał do wnętrza samochodu, ale

natychmiast zasalutował i usunął się na bok. Maszyna ze zgaszonymi światłami wjechała do

portu i ostrożnie lawirując koło starannie zaciemnionych budynków, kranów i wagonów

wjechała na molo.

Słychać tu było przytłumiony gwar wielu głosów, szczęk broni, tupot nóg. Z rzadka

błyskały światła ślepych latarek. Brygada pułkownika Bielikowa, przerzucona z

Noworosyjska, pośpiesznie wyładowywała się na brzeg.

background image

Trzasnęły drzwiczki. Od samochodu oderwała się wysoka sylwetka i podeszła do

stojącej przy trapie grupy oficerów.

- Pułkownik Bielikow?

- Jestem.

- Generał Pietrow, dowódca Samodzielnej Armii Nadmorskiej. Witajcie, towarzysze,

w Sewastopolu. Bardzo na was czekamy. Jak tam podróż?

- W normie, towarzyszu generale. Trochę nas wykołysało.

- Wybaczcie, ale nie będę mógł zapewnić wam odpoczynku. Mamy bardzo poważną

sytuację. Kiedy będziecie gotowi?

- Za trzy godziny.

- To dużo. Zacznie świtać. Naciśnijcie trochę. Za dwie, zgoda? Wyruszycie

natychmiast szosą do Inkermanu, potem w kierunku przystanku Góry Mackenzyjskie. Na

szesnastym kilometrze grupy niemieckich fizylierów przedostały się na włoski cmentarz, o tu,

w kwadracie 17-89. Oczyścicie cmentarz, wyjdziecie na linię frontu w pasie 8 Brygady i 14

Brygady Kawalerii, zluzujecie 15 i 27 batalion, zajmiecie obronę na odcinku Kamyszły -

wzgórze 135,6. Jasne? W takim razie nie będę wam przeszkadzał. Działajcie. Wyślijcie od

razu rozpoznanie.

- Sam pojadę - odpowiedział Bielikow. - Podpułkowniku Łozowski! Towarzyszu

generale, przedstawiam mojego szefa sztabu. Piotrze Iwanowiczu, za dwie godziny

prowadzicie brygadę po wyznaczonej marszrucie.

- Do zobaczenia w Kamyszłach, towarzysze - powiedział na odchodnym Pietrow. -

Spieszcie się. Jesteście tutaj bardzo potrzebni.

W tym momencie jaskrawy błysk przeciął ciemność i na moment wydobył z mroku

ostre kontury okrętów i mrowiące się od ludzi molo. W ślad za nim przetoczył się ciężki,

soczysty grzmot. To Czerwony Krym, który osłaniał transport, bił teraz ze swych ciężkich

dział na drugą stronę zatoki. Wkrótce niebo rozjaśniły na horyzoncie luny dalekich pożarów.

Zawyły syreny ogłaszając alarm lotniczy; od krańców miasta ku portowi przybliżało się i

narastało ostrzegawcze ujadanie zenitówek.

Tej samej nocy w Zatoce Strzeleckiej pod miastem wyładowała się, przysłana z

Tuapse, 345 Dywizja Piechoty pułkownika Guza. Odebrał ją Kowtun. Dywizję posłano

równie pospiesznie pod Kamary, na styk pierwszego i drugiego sektora, gdzie krwawiły w

upartych kontratakach resztki kawalerzystów Kudiury. Brygada Bielikowa już w tym czasie

walczyła; wtedy właśnie rozgrzani powodzeniem grenadierzy Choltitza poczuli z trwogą, jak

background image

nadwątlona, uginająca się pod ich nieustannymi atakami linia Rosjan tężeje, i po krótkiej

walce musieli opuścić stację kolejową.

Cmentarz Włochów poległych w czasie Wojny Krymskiej, opanowany przez

zaskoczenie przez niemiecki desant czołgowy, oczyszczono jeszcze przed przybyciem

brygady. Ochotnicy pospolitego ruszenia sewastopolskiego, robotnicy skrzyknięci pod broń

po dwu przepracowanych zmianach, dopadli Niemców z bliska, rozproszyli między

marmurowymi nagrobkami, zmusili do krótkiej, zażartej walki wręcz, w czasie której strzał

padał rzadko, a w ruch szły kolby, bagnety, łopatki i pięści. Bito się na śmierć w ponurym

milczeniu, roztrzaskiwano głowy o nagrobki, dopadano na wyrwanych z ziemi przez

niedawne wybuchy artyleryjskie zbutwiałych trumnach, z których wysypały się prochy

poległych. Trwało to niedługo; po pewnym czasie po cmentarzu rozniosło się ostrożne

nawoływanie zwycięzców. Rozmawiano skąpo, na śmiech nie wystarczyło sił; zmordowani

ludzie marzyli teraz o śnie. Nikt im nie dziękował ani oni sami tego nie oczekiwali; nie

przyszło im do głowy, że być może tej krytycznej nocy z 21 na 22 grudnia - w przeddzień

gwiazdki, która miała przynieść führerowi złożony przez 11 Armię w podarunku Sewastopol -

to oni właśnie ocalili swoje miasto.

Zresztą - nie tylko oni.

Mglistym rankiem na Bulwarze Nadmorskim zebrał się spory tłumek gapiów; pogoda

nie wróżyła nalotu, zresztą widok wart był ryzyka. Bulwarem szła, wzięta w nocy do niewoli

przez kontratakującą brygadę Bielikowa, kolumna Niemców. Na jej czele niby na paradzie,

ostro wybijając krok, maszerował wysoki, chudy oficer w mundurze pułkownika. Konwojenci

nie byli od tego, by podzielić się z gapiami usłyszaną gdzieś przy sztabie wiadomością, ale

wzdłuż szlaku kolumny przenosiły się półgłośne słowa:

- Komendant Sewastopola... Komendant Sewastopola...

Kiedy indziej byłoby to po prostu śmieszne. Ale nikt się nie śmiał, zbyt wiele było

nieszczęść, zbyt wiele krwi, zbyt wiele napięcia po bezsennej nocy, zbyt wiele napiętego

oczekiwania na noce i dni, które miały dopiero nadejść. Było cicho. Patrzono tylko uparcie w

twarz pułkownika, on zaś, najwyraźniej wytrącony z równowagi tą ciszą, która dręczyła go

bardziej niż oczekiwane wyzwiska - czuł się niepewnie. Patrzył w czubki swoich butów, to

znowu podnosił głowę i z napięciem śledził niebo, poprawiając opadający monokl i starannie

unikając widoku wybladłych twarzy i roztrzaskanych bombami domów.

W ten sposób pułkownik Hentschel, komendant wojenny miasta i portu Sewastopol,

wkroczył na teren, którego „władcą” uczyniono go przed dwoma tygodniami.

background image

Nowy dowódca!

W dwa dni później, o drugiej w nocy, major Kowtun garbił się jak zwykle w swej

sztabowej klitce nad meldunkami sytuacyjnymi, które trzeba było opracować.

Kryłow i Pietrow spali. Według ustalonego i wprowadzonego w życie porządku pracy

w sztabie doba została podzielona tak, aby w każdej chwili któryś z trzech dowódców czuwał

i był w pełni poinformowany o sytuacji. Druga część nocy należała do Kowtuna. Chociaż

major był już wdrożony w ten frontowy styl życia, co rusz i na krótką chwilę morzył go sen.

Szczęknęły drzwi. Kowtun nie podniósł głowy; spodziewał się przybycia Potapowa z

meldunkiem zwiadu.

Długa chwila ciszy skłoniła w końcu majora do spojrzenia w stronę drzwi.

Stał w nich krępy człowiek w wojskowym płaszczu z dystynkcjami generała lejtnanta.

Zdumiony major wstał i machinalnie zapiął rozpiętą pod szyją bluzę. Tamten

zauważył ten gest; w oczach błysnęła mu ironia. Kowtun spostrzegł, że zlustrowano go od

stóp do głów. „Nie mam wyglądu rasowego sztabowca” - pomyślał i nie wiadomo dlaczego

poczuł lekkie zdenerwowanie.

Przedstawił się. W odpowiedzi usłyszał:

- Moje nazwisko Czerniak. Generał lejtnant. Bohater Związku Radzieckiego. Mam

objąć dowództwo waszej armii.

Major osłupiał. Spytany o Pietrowa odpowiedział, że dowódca śpi.

- To niech śpi, nie budźcie - powiedział tubalnie przybysz i gospodarskim okiem

zlustrował klitkę. - Co tu macie? Meldunek operacyjny? - pochylił się nad stołem. -

Kończyliście akademię? - zapytał po chwili.

- Nie.

- Od razu widać. Gdzieście się nauczyli robić takie zestawienie sił? Trzeba zestawiać

ilość dywizji, a nie batalionów. Pracujecie jak za Kutuzowa.

„Ładnie bym wyglądał z twoimi dywizjami!” - pomyślał Kowtun. Milczał.

- Tyle macie tych dywizji - ciągnął Czerniak - a nie możecie ustać na miejscu?

Kiepsko wojujecie, towarzysze oficerowie, kiepsko. Spuściliście nosy na kwintą, co? To nic,

już ja was rozruszam...

„Przecież to nasze dywizje, a to niemieckie - myślał Kowtun. - Nasze pułki mają nie

po trzy, a po dwa bataliony, w dodatku najczęściej o niepełnym składzie.”

background image

Ale milczał, pochylał głowę i zacinał się w sobie coraz bardziej. W fanfaronadzie

przybysza było coś szczególnie niemiłego, co budziło jego głuche rozjątrzenie.

Wszedł Pietrow; adiutant jednak go obudził. Poprosił Czerniaka do siebie. Tymczasem

w sztabie zapanował ruch. Nikt nie rozumiał, co właściwie zaszło. Gubiono się w domysłach.

Przecież Pietrow nie popełnił żadnych błędów...

Wkrótce rozeszła się jeszcze jedna wieść: Pietrow miał być zastępcą Czerniaka.

Generał kazał przygotować materiały dla nowego dowódcy. Starał się zachować

spokój, ale widać było, że jest zdenerwowany.

Czerniak połączył się kolejno z dowódcami dywizji. Po obiedzie wydał polecenie

przygotowania rozkazu do natarcia.

„Jakże to tak?”- buntował się w duchu Kowtun. - Ledwo przyjechał, nigdzie jeszcze

nie był, nie widział pierwszej linii, nie zna w pełni sytuacji i chce od razu nacierać?”

Inni oficerowie sztabowi byli tego samego zdania. Ale służba jest służbą i machina

sztabowa została wprawiona w ruch. Wieczorem Czerniak przejrzał materiały, oświadczył, że

natarcie zostanie przeprowadzone w rejonie Lubimowki, i wyjechał. Wkrótce potem powrócił

z pierwszej linii Pietrow. Wysłuchał wiadomości, pokręcił milcząco głową, wezwał do siebie

Kryłowa i długo rozmawiał z nim w swoim pokoju.

Rozkaz do natarcia został wydany, ale nie wypełniony. Następnej nocy do sztabu

armii nadeszła szyfrowana depesza z Kwatery Głównej. Pietrow miał powrócić na poprzednie

stanowisko. Czerniaka mianowano zastępcą dowódcy floty do spraw wojsk lądowych;

brzmiało to dumnie, ale w ówczesnych warunkach nie miało żadnego określonego sensu.

Zresztą i tu nie zagrzał miejsca; po kilku dniach odwołano go do Noworosyjska.

Pierwszym posunięciem Pietrowa było wydanie rozkazu o zaprzestaniu przygotowań

do natarcia i kontynuowaniu uporczywej obrony. Front odetchnął z ulgą. Nacierać teraz - w

obliczu ciągłego nacisku Niemców, przy braku odwodów, wobec konieczności ustawicznego

łatania dziur, przy ostrym reżimie oszczędności amunicji skąpo dowożonej z Wielkiej Ziemi -

znaczyłoby ryzykować awanturę, grożącą w konsekwencji samobójstwem.

Walki trwały dalej. Hitler nie otrzymał swego gwiazdkowego prezentu, ale Niemcy

atakowali nadal i na kilku odcinkach odrzucili obrońców o kilka kilometrów. Więcej nie

potrafili osiągnąć.

Rok 1941 dobiegał końca w zaciekłej walce. Koniec ten miał jednak przynieść

oblężonemu miastu początek wielkich nadziei.

background image

Kercz!

- Towarzyszu majorze! Towarzyszu majorze! - dyżurny wpadł do klitki Kowtuna bez

pukania. Na jego twarzy malowała się radość. - Dowódca armii prosi!

I kiedy Kowtun przechodził kolo niego, lejtnant zachłystując się ze wzruszenia rzucił

tylko jedno słowo:

- Kercz!

Pietrow czytał depeszę. Jego surowa twarz wyraźnie się rozpogodziła. Wyciągnął

depeszę do Kowtuna.

- Dobra nowina. Czytajcie!

* * *

Manstein przeczytał tekst depeszy. Zmarszczył brwi. Przeczytał powtórnie. Przez

moment miał dziwne uczucie: napisany tekst nie dochodził do świadomości.

Nie, to była chyba pomyłka? W tych warunkach? Podczas takiego sztormu

zdecydować się na podobną operację? Może chodzi po prostu o dywersję?

Ale w ślad za pierwszą depeszą napłynęły następne. Teraz nie było wątpliwości.

- Wohler - generał zwrócił się do szefa sztabu - trzeba będzie zdjąć trzydziesty korpus

i natychmiast przerzucić na Kercz. Niech pan szykuje rozkaz. Czy mamy łączność ze

Sponeckiem? Musi się trzymać za wszelką cenę!

Dwa dni wcześniej, w wieczór wigilijny, w portach kaukaskich: Noworosyjsku,

Anapie, Tomriuku i Tuapse odbywał się pospiesznie załadunek wojska i sprzętu.

Starannie przygotowana, utrzymana w ścisłej tajemnicy wielka operacja desantowa

wkraczała w decydujące stadium.

Na morzu szalał sztorm. Nie można się już jednak było cofnąć. Trałowce, holowniki,

transportowce brnęły pod wiatr, zalewane wysokimi falami. Sztorm opóźniał lądowanie,

zmieniał plany, uniemożliwiał współdziałanie z lotnictwem. Okręty rozpraszały się, myliły

szlaki, podpływały do brzegu w innych niż oznaczono miejscach. Rozwścieczone morze

ciskało na skały łodzie desantowe. Sztorm zrywał zaopatrzenie, odcinał oddziały szturmowe

od posiłków. Niektóre okręty nie wypełniły zadań i powróciły do swoich baz; ich dowódcy

meldowali o niemożności wykonania operacji.

background image

Ale w kilku miejscach atakujący uchwycili brzeg. Marynarze brnęli przez plaże,

zalewani falami, pod ciężko nawisłymi chmurami, pod ostrzałem niemieckiej artylerii.

Wgryzali się w skrawki wybrzeża, torowali sobie drogę bagnetem i granatem, poszerzali

zdobyte przyczółki. Okręty wojenne ostrzeliwały niemieckie umocnienia. Pod osłoną ich

ognia, działając przez zaskoczenie, desant piechoty morskiej opanował Teodozję, bardzo

ważny strategicznie, choć niewielki port u nasady Półwyspu Kerczeńskiego. Próba dywersji w

Eupatorii, na zachodnim wybrzeżu Krymu, miała początkowo powodzenie. Sztorm

uniemożliwił jednak wysadzenie drugiego rzutu i pośpiesznie ściągnięte oddziały niemieckie

zlikwidowały desant. Umocniono się natomiast i poszerzano przyczółki na przylądku Chroni,

Ziuk, Kamysz-Burun, pod Jenikale.

Książę Sponeck, dowódca niemieckiego 42 Korpusu, poczuł się zagrożony. Miał

praktycznie do dyspozycji jedną dywizję niemiecką i jedną brygadę Rumunów; całą resztę

skoncentrowano pod Sewastopolem. Zdobycie Teodozji groziło korpusowi odcięciem. 28

grudnia impet niemieckich kontrataków zaczął wyraźnie słabnąć…

Był to moment śmiertelnego niebezpieczeństwa... - pisał po latach Manstein. - Losy

całej 11 Armii zawisły na włosku.

Do sztabu armii przybył radiogram Sponecka; generał komunikował o swej decyzji

opuszczenia Kerczu.

„Kategorycznie zabraniam. Rozkazuję pozostać na poprzednich pozycjach. Wysyłam

posiłki” - brzmiała odpowiedź Mansteina.

Sponeck tłumaczył później, że rozkaz ten już do niego nie dotarł. Tak czy owak, 42

Korpus rozpoczął pośpieszną ewakuację. 29 grudnia oddziały radzieckie zajęły miasto Kercz,

a po upływie tygodnia dotarły aż pod Kiet, do miejsca, w którym Półwysep Kerczeński łączy

się z Krymskim.

Manstein próbował jeszcze jednego desperackiego wysiłku. 29 grudnia całe

niemieckie prawe skrzydło rzuciło się do generalnego szturmu. Napięcie walk przewyższyło

wszystko, co dotychczas pod Sewastopolem widziano. Przetrzebionym grenadierom 22

Dywizji udało się raz jeszcze wedrzeć na przedpole „Fortu Maksyma Gorkiego”; jego

opanowanie pozwoliłoby Niemcom na ostrzeliwanie całej Zatoki Północnej. Obrońcy fortu

nie mogli już używać dział; artylerzyści chwycili za noże, łopatki i granaty. Ze skrzydła

uderzyli piechurzy Bielikowa. Niebezpieczeństwo zostało zlikwidowane.

Manstein musiał teraz z ciężkim sercem rzucić na Kercz 30 Korpus generała von

Salmutha. Po uporczywych walkach zdołał on odebrać Rosjanom Teodozję. Ostatecznie linia

background image

frontu ustabilizowała się w najwęższym miejscu nasady Półwyspu Kerczeńskiego, na linii

Ak-Monaj-Dalni Kamyszły.

Generał Sponeck został oddany pod sąd wojenny i zdegradowany.

Sewastopol odetchnął. Niemiecki uchwyt uległ wyraźnemu rozluzowaniu. Führer nie

doczekał się swego prezentu również na Nowy Rok. Fiasko drugiego niemieckiego natarcia

stawało się oczywiste.

Obrońcy nie mieli jednak zamiaru konstatować tego z założonymi rękami.

- Spróbujmy, towarzysze, wykorzystać sytuację - powiedział Pietrow na posiedzeniu

Rady Wojennej. - Nie chowajmy się za plecami pięćdziesiątej pierwszej. Nie pozwólmy

Niemcom niepokoić nas bezkarnie.

Uchwała o natarciu była przyjęta jednogłośnie.

Niemcy, początkowo zaskoczeni, bronili się ostro.

Ostatecznie jednak w połowie stycznia stracili prawie wszystko z drogo opłaconych

zdobyczy drugiego szturmu.

„Sowiecki lotniskowiec” ani myślał tonąć.

background image

„A my jesteśmy w Sewastopolu...”

Zanim to wszystko nastąpiło, Armia Nadmorska pośpiesznie i ukradkiem, nie

przerywając działań wojennych, świętowała Nowy Rok.

- Za co teraz wypijemy, towarzysze? - spytał Pietrow podnosząc w górę szklankę.

Wypito już dwa toasty. Ten miał być ostatni; tak brzmiał surowy rozkaz dowódcy.

Obawiano się niespodzianek ze strony Niemców.

Generał pomyślał chwilę.

- Już wiem. Proponuję wypić za plany Mansteina. Niech mu się wiedzie tak, jak do tej

pory. I niech tak samo dotrzymuje swoich terminów.

Rozległ się zgodny śmiech aprobaty. Generał rozejrzał się wokół. Miał obok siebie

swych najbliższych współpracowników, towarzyszy doli i niedoli, ludzi, którzy wraz z nim

kierowali obroną Sewastopola. Wszyscy znali się już dobrze. Patrzyli na swego

„Jefimowicza”, jak go potocznie w rozmowach określano, z sympatią i szacunkiem. Ten były

dowódca dywizji, który zwrócił na siebie uwagę już w pierwszych dniach walk nad Prutem,

który zastąpił w Odessie histeryzującego i kapryśnego Safonowa i którego zazwyczaj

najtrudniej było zastać w sztabie - miał opinię człowieka porywczego i prędkiego, ale

sprawiedliwego. Widziano go, jak w krytycznym, przeklętym momencie - kiedy czołgi

Mansteina wypadły z Perekopu i werżnęły się na krymskich stepach między podchodzące

oddziały armii - o mały włos nie rozstrzelał osobiście dowódcy pułku, który nie wykonał

rozkazu i nie zawrócił swych żołnierzy do Sewastopola. Kiedy jednak dowiedział się, że

rozkaz ten nie dotarł do niego - generał w obecności wszystkich przeprosił pułkownika i

prosił go o wybaczenie. Ceniono go za te porywy i za ten upór, z jakim pod Odessą i

Sewastopolem umiał wytrwać na małych skrawkach ziemi; za zdecydowanie, które udzielało

się jego podkomendnym, za wiedzę i umiejętności wojskowe, których się u niego uczono.

Poczuł wokół siebie ciepłą ludzką życzliwość. Było mu z tym dobrze. Ale tylko na

chwilę, tylko w momencie wychylenia tej ostatniej szklanki, mógł zapomnieć o tym, gdzie się

znajduje.

- Dziękuję wam, towarzysze - powiedział serdecznie. - Aby nam się w czterdziestym

drugim działo lepiej niż w pierwszym. A teraz do roboty!

Kiedy pracownicy sztabu rozeszli się do siebie, a Pietrow, swoim zwyczajem, udał się

na pierwszą linię - Kowtun i Kryłow znaleźli jeszcze trochę czasu dla noworocznych

wspomnień.

background image

Najpierw opowiedzieli sobie, jak obaj spotykali rok czterdziesty pierwszy. Padały

nazwiska towarzyszy; dla wielu z nich tamta noc noworoczna była ostatnią. Zapadały chwile

długiego milczenia. Niepostrzeżenie rozmowa przeszła na lata 1937-38. Ich wspomnienie

dokuczało jak stara rana. Mówili o nich półsłówkami, oszczędnie, lecz nie kryjąc przed sobą

zdziwienia i żalu; tych dwu uczuć, które określały każdą myśl o tym, co się wówczas stało z

armią. Jak można było do tego dopuścić?

Nie padało niczyje nazwisko, ale mała sztabowa klitka wypełniła się nagle cieniami

ludzi, którzy stanowili kiedyś dumę Armii Czerwonej, a teraz byli pogrążeni w niesławie i

zapomnieniu. Tuchaczewski, Blücher, Jakir, Uborewicz, Primakow, Putna, Eideman...

Nie, to musiała być jakaś ogromna, tragiczna pomyłka! Teraz jest wojna, ale po

wojnie wszystko musi zostać wyjaśnione. Wojna przywróci wszystkiemu właściwą miarę.

Wojna sprawdza ludzi i bezbłędnie ukazuje, ile są warci.

- Taak... - powiedział w zamyśleniu Kowtun. - Dziwnie to wszystko wyszło. Nie

miano do nas zaufania, a tymczasem siedzimy tu i trzymamy się zębami i pazurami za ostatni

skrawek Krymu. Tyś przecież, Mikołaju, miał poważne nieprzyjemności...

- Ba! Całkiem solidne. Zwolniono mnie z wojska. Szukałem jakiejś pracy, ale diabła

tam! Dopiero hen, nad Kamą, nająłem się za tragarza. A Pietrowa zwolnili ze stanowiska

komendanta szkoły oficerskiej za „brak czujności”. Wiesz, co to wtedy znaczyło...

- A jakże, wiem. Za to samo przestałem być sekretarzem rajkomu. A dlaczego

właściwie, dotąd zachodzę w głowę... Potem na plenum wybrali mnie znowu. Wtedy

miejscowy naczelnik NKWD powiedział, że nie warto...

Zapanowała chwila ciszy.

- A my jesteśmy w Sewastopolu - powiedział w zamyśleniu Kryłow. - A gdzie są ci,

którzy nam wtedy nie wierzyli?

- Jeden taki był, ale już go na szczęście zabrali.

- Myślisz o Czerniaku, Andrzeju?

- Myślę.

- Tak, dziwna sprawa. Bardzo dziwna. Przysyłają, odwołują, raz dwa; za co, po co: nie

wiadomo. Zastanawiam się, skąd się u nas to wszystko bierze... - szczupła, nerwowa twarz

Kryłowa odzwierciedlała wysiłek myśli. - Pamiętam podobną historię pod Chałchin-gołem.

Byłem wtedy szefem sztabu 29 Brygady Czołgów. Najpierw, jak się tylko zaczęło, posłali

tam Żukowa. Dowodził ostro, wiadomo, kawalerzysta. Ale dowodził dobrze. Po tygodniu

patrzymy: przyjeżdża Stern. Znałeś Sterna, Andrzeju?

- Znalem.

background image

Rozmówcy umilkli. Słynny komandarm Stern, bohater hiszpańskiej wojny domowej,

został aresztowany i przepadł bez wieści wkrótce po zakończeniu działań wojennych

przeciwko Japończykom.

- Przysłali go - ciągnął Kryłow - nie wiadomo, w jakim charakterze. Rozumiesz

sytuację? Żukow nie został odwołany. Stern zorientował się natychmiast, że tamten doskonale

daje sobie radę sam. I że on, Stern, może mu co najwyżej przeszkadzać...

- Głupia sytuacja> fakt.

- Poczekaj. Na tym nie koniec. Jeszcze po tygodniu prosto z Moskwy przylatuje

Mechlis. Lew Zacharowicz, ten sam. Jest wyższy stopniem od każdego z nich. Komisarz

armii pierwszego stopnia. I w dodatku z ambicjami.

- Tak, mówią, że Mechlis lubi dowodzić.

- Bardzo lubi. Ten się nie krępował. Zaraz się starli z Żukowem. Ale tamten siedział

mocno w siodle i nie dał się łatwo zjeść w kaszy. No i na szczęście dla nas wszystko to było

już pod koniec operacji.

- Za to teraz znowu go masz pod bokiem, na Kerczu. No cóż, nacierali nieźle.

Zobaczymy, co będzie dalej. Tak czy owak mają tam w pięćdziesiątej pierwszej szefa sztabu

z prawdziwego zdarzenia.

- Mieli.

- Jak to? Tołbuchin...

- Od pierwszego przeniesiony.

- A kto przyszedł na jego miejsce?

- Generał Wieczny.

- Wieczny, Wieczny? Skąd ja znam to nazwisko?

- Pewnie z prasy. Pisał często artykuły do „Czerwonej Gwiazdy”, przypominasz

sobie?

- Tak, pamiętam. Ale on był raczej teoretykiem, a tutaj, na froncie, potrzebny jest

przede wszystkim doświadczony liniowiec.

- O tym właśnie myślałem - podkreślił Kryłow. - Nie wiem, jak oni obydwaj, Mechlis

i Wieczny, poradzą sobie z dowodzeniem armią, zwłaszcza na tak zagrożonym kierunku,

jakim jest Kercz.

- No cóż, przekonamy się o tym na własnej skórze.

Jeszcze tej nocy major Kowtun znalazł trochę czasu, by uzupełnić notatki w swoim

dzienniku. Prowadził go regularnie, zapisywał dzień po dniu to, co zdarzyło się na froncie i w

sztabie; trzymał się faktów, lecz nieraz nie był w stanie uniknąć refleksji. Epizod z

background image

komandarmem Czerniakiem i noworoczna rozmowa pozostawiły mu na dnie duszy niepokój.

Chwilę wahał się, czy dać mu wyraz w dzienniku - w końcu jednak zdecydował się: może

kiedyś przyjdzie czas, że notatki te zostaną opublikowane

3

, niech ludzie znają całą prawdę o

życiu i walce obrońców tego miasta, o tej wielkiej i tragicznej grze, jaką jest wojna.

3

Dziennik Sewastopolski A. I. Kowtuna zamieścił radziecki miesięcznik Nowyj Mir - nr 8/1963.

background image

„Główny kaliber” ma głos

Kilka zimowych miesięcy miało teraz dla Sewastopola upłynąć pod znakiem

względnej stabilizacji. Wyczerpani i osłabieni Niemcy nie byli na razie zdolni do wznowienia

poważniejszych działań zaczepnych. Obrońcy umacniali swoje pozycje i chciwie

wysłuchiwali wiadomości z Kerczu.

Krążyły uporczywe pogłoski o wielkiej ofensywie, która doprowadzi do wyzwolenia

całego Krymu. Zimowe sukcesy Armii Czerwonej pod Moskwą i Tichwinem dodawały

otuchy i budziły wielkie nadzieje. Informowano się o kolejnych „całkowicie pewnych”

terminach rozpoczęcia ofensywy.

Czas jednak mijał i pozycje pod Ak-Monaj trwały w bezruchu.

Na stole majora Kowtuna zadzwonił po raz któryś z rzędu telefon. W słuchawce

rozległ się głos kapitana Kabaluka, oficera łącznikowego admirała Oktiabrskiego, dowódcy

Sewastopolskiego Rejonu Obronnego.

- Tak, trzynasty. Tak. Aaa, morskie orły... Czym mogę służyć? - na dnie przesadnej

uprzejmości majora czuło się ukrytą ironię.

Mimo na ogół ścisłej współpracy, podyktowanej koniecznościami wojennymi i

datującej się jeszcze od czasu obrony Odessy, stosunki między armią i flotą były dosyć

oficjalne. Oficerowie marynarki zwykli byli patrzeć z góry na piechurów i artylerzystów,

nazywając ich z przekąsem „królami pól”. Lądowcy odwzajemniali się im z nawiązką, dając

przy każdej okazji do zrozumienia, że uważają ich za dekowników. Do admirała

Oktiabrskiego żywiono w sztabie Pietrowa ciche, dość uzasadnione pretensje, że przy

podejmowaniu decyzji niezbyt liczy się z głosem armii i że w ciągu całego trzymiesięcznego

okresu obrony tylko raz przybył na stanowisko dowodzenia dowódcy armii, by stamtąd,

zresztą bardzo krótko, obserwować przygotowanie artyleryjskie.

Tym razem jednak głos Kabaluka zabrzmiał dla uszu Kowtuna jak słodka muzyka.

- Przypłynęli. Stoją u wejścia do Strzeleckiej. Zaczną o ustalonej porze. Nie

zapomnijcie popatrzeć. Będzie fajerwerk, że proszę siadać.

Major odłożył słuchawkę, spojrzał na zegarek i zawołał dyżurnego.

- Powiedzcie, towarzyszu, żeby wyszli na górę. Oczywiście tylko ci, którzy nie mają

pilnej pracy. Za pięć minut będzie przedstawienie.

Punktualnie o dwunastej w nocy gęstą ciemność rozdarły jasne błyski i do uszu

stojących przed wejściem do sztabu oficerów doleciał przeciągły grzmot salwy. Zaraz potem

background image

nad ich głowami zaszumiały lecące pociski, a po dwu minutach od strony niemieckich pozycji

dobiegły basowe odgłosy eksplozji. Przerwa. Świdrująca uszy cisza. Ostry chlust światła.

Znowu to samo. Jeszcze raz. I jeszcze.

Była to prawdziwa artyleryjska symfonia. Oficerowie śledzili i słuchali jej chciwie.

- O, Sewastopol! - mówili ze znawstwem wskazując miejsce, gdzie strzelano

najdonośniej. Potężny linkor

4

był dumą Floty Czarnomorskiej. Tej nocy zaś, 17 stycznia,

właśnie flota przypłynąwszy z portów kaukaskich zabrała głos i przemówiła z całą mocą.

- To się nazywa ogień na równoległym kursie - powiedział jeden z oficerów floty,

których przysłano do sztabu Armii Nadmorskiej dla obserwowania skuteczności ognia.

- Żeby chociaż celny - westchnął ktoś sceptycznie.

Momentalnie wywiązał się ostry spór. Stare namiętności zagrały znowu. Kiedy po pół

godzinie ostrzał umilkł, obie strony rzuciły się do telefonów. Rezultaty? Jakie są rezultaty

ognia? Czy cele zostały trafione?

Artylerzyści lądowi kręcili sceptycznie głowami.

Kiedy zadzwonił pierwszy telefon, otoczono dyżurnego. Wszyscy zaglądali mu

niecierpliwie przez ramię. Obserwatorzy donosili, że rejony celów zostały nakryte. Straty

przeciwnika pozostawały na razie nie określone. Określi się je dopiero jutro rano.

Spory wybuchły z nową siłą. Jedni twierdzili, że skoro rejon nakryto, to zadanie

zostało wykonane. Inni oponowali; trafić w rejon nie oznacza przecież trafić w cel.

Znowu zadzwonił telefon. Dyżurny zapisał coś szybko i podał kartkę Kabalukowi,

który właśnie wszedł do sztabu. Ten przebiegł ją szybko wzrokiem, zerwał się i pomachał nią

przed nosami niedowiarków:

- A widzicie! A widzicie! Trafili!

4

Linkor - liniejnyj korabl - okręt liniowy, pancernik.

background image

Naoczny świadek

Lewe oko spuchło od uderzenia. W ustach kołatał się wybity ząb. Ławrow splunął nim

na podłogę. Otrzymał za to nowy cios. Opuścił głowę i na ręku stojącego za nim żołnierza z

automatem zobaczył zegarek; wskazówki zbliżały się do dwunastej.

„Za pięć dwunasta. Niedługo koniec” - pomyślał machinalnie. Głowa pękała mu

jeszcze od bliskiej eksplozji granatu. Ogłuszono go nim, związano i zabrano jak swego.. Jego,

doświadczonego zwiadowcę! Cóż, przyszła kryska na Matyska. Pech chciał, że już za

niemieckimi pozycjami na ziemi niczyjej, kiedy wlekli do swoich związanego „języka” -

kiepskiego bo kiepskiego, kucharza, ale zawsze! - napatoczyli się na grupę Niemców, pewnie

tak, jak i oni wracającą z zadania. Ławrow kazał swoim zabrać jeńca i cofać się. Sam osłaniał

ich odwrót, dopóki go nie obeszli i nie zarzucili granatami. Kiedy się ocknął, już go mieli u

siebie...

Piwnica wiejskiej kooperatywy w Duwankoju, oświetlana ostrym światłem nie

osłoniętej żarówki, zakołysała mu się pod nogami jak pokład własnej „Anapy”. Od ścian

wiało ziąbem i zgnilizną.

Siedzący za stołem, ostrzyżony na jeża Niemiec z naszywkami majora powiedział coś

do stojącego obok szczupłego i małego człowieczka o wystających kościach policzkowych,

ubranego w nieokreślony, półcywilny, półwojskowy strój. „Pewnie Tatar” - pomyślał

Ławrow. Wiedział, że wśród krymskich Tatarów znaleźli się zdrajcy.

Mały człowieczek podszedł do Ławrowa. Był dużo niższy i kiedy podniósł głowę,

chuda szyja z latającą grdyką, w zbyt luźnym kołnierzyku bluzy, uczyniła go podobnym do

oskubanego kurczaka. Marynarza ogarnęła nieprzeparta chęć chwycenia go za gardło i

ukręcenia głowy. Poruszał obrzmiałymi palcami; ręce związano mu z tyłu dość nieporządnie,

sznur już się rozluźnił. Opanował się jednak.

- Będziesz mówił czy nie?

Ławrow milczał, patrząc w ciemny kąt piwnicy.

- Język ci odjęło, co? Nie widzisz, rosyjska świnio, że stoisz przed niemieckim

oficerem?

Milczenie. Major za stołem poruszył się. „Zaraz mnie kropnie” - pomyślał Ławrow.

- Myślisz, że nie mamy sposobu na takich jak ty? Poczekaj, w Symferopolu i tak

wyśpiewasz wszystko.

„W Symferopolu! Więc nie teraz...”

background image

- Wyprowadzić! - usłyszał jeszcze po niemiecku.

Szarpnięto go za ramię. Odwrócił się machinalnie i wyszedł do przedsionka. Mały

człowieczek szedł przed nim, wartownik z tyłu. Minęli siedzącego przy stoliku feldfebla,

weszli po schodach i Ławrow zobaczył przed sobą, w prostokącie otwartych drzwi, ciemny

granat nieba.

Lecz w tym samym momencie jego uwagę napiął i obudził przeciągły, narastający

gwizd. Mały człowieczek zadreptał nerwowo. Pauza i po chwili ogłuszający łoskot; brzęk

szyb, spadanie płatów tynku, trzask uderzających o ścianę drzwi.

- Schneller, du!... - wartownik dał mu kolbą w plecy.

„Nasi! Nasi!” - wrzasnęło coś w głębi Ławrowa.

Nowy gwizd, tym razem potężniejszy, świdrujący, groźny. Błysk upiornego światła,

wyrywający z ciemności skurczoną twarz zdrajcy, czyjś obłąkany wrzask, łoskot, od którego

pękają bębenki. Ciśnięty pod ścianę Ławrow nadludzkim wysiłkiem wyswobadza prawą rękę.

Tuman pyłu, huk spadających belek, prostokąt drzwi. Bosman skacze w nie ponad głową

leżącego bezwładnie wartownika - skacze jak do wody, długim wyrzutem ciała. W drzwiach

wyrasta mała sylwetka z pistoletem w ręku.

- Stój, stój! - woła Tatar.

Ławrow nie zatrzymując się lewą, jeszcze obwiązaną zwojem sznura ręką odtrąca

pistolet, a prawą z poczuciem ogromnej ulgi wali na odlew w tę szczurzą, wykrzywioną

twarz, aż coś w niej trzaska i mały człowieczek zapada w ciemność. Potem bosman pochyla

głowę i rzuca się w noc, rozświetloną jakimś pożarem, rozciętą bieganiną i wrzaskiem.

Biegnie na oślep, ale instynkt lub łut marynarskiego szczęścia go nie opuszcza; świadomość

rejestruje okrzyki halt!, ale nogi niosą dalej, obok trawionego wysokim płomieniem budynku,

z którego donosi się kwik koni lub świń. Dalej jest już ciemno i Ławrow pędzi tam,

przeskakując jakiś płot; słyszy nowy gwizd, na moment przed nowym błyskiem pada na

ziemię. Przerażony widzi tuż przed sobą postacie w niemieckich hełmach, bezbronne ręce

macają na oślep po ziemi, ale w tej samej chwili orientuje się, że ogarnięte dzikim popłochem

postacie nie zwracają na niego żadnej uwagi, że go nie dostrzegają, zajęte wyłącznie sobą.

I wtedy szok mija. Myśl zaczyna powracać jasno i przejrzyście. „Co to było?”

Odpowiedź może być tylko jedna. Marynarska świadomość rejestruje ją z satysfakcją:

„Tylko główny kaliber. Nic więcej”.

A potem, ochłonąwszy, marynarz podnosi się i zgięty wpół czujnie nadsłuchuje,

biegnie wzdłuż płotu, przylega do ścian domów, pada na ziemię - oddalając się coraz bardziej

od płonącego piekła Duwankoju.

background image

* * *

Na wysuniętej placówce 384 Dywizji obserwujący z satysfakcją odległą łunę żołnierze

zauważyli nagle biegnącą od strony Niemców postać.

- Spokojnie, orły - powiedział po chwili sierżant Kowiakin przyjrzawszy się uważnie

biegnącemu. - Coś tu nie gra. Leci sam. Kropnąć zawsze zdążycie. Spróbujemy go capnąć na

żywca.

Sierżant wskoczył do pobliskiego rowu łącznikowego, przyczaił się i kiedy biegnący

przeskakiwał nad nim - ściągnął go za nogę do środka. Przybysz nie stawiał oporu, ale spod

pałatki, którą mu narzucono na głowę, zaczęły się szybko rozlegać przytłumione dźwięki.

- Coś jakby nasz... - stwierdził ostrożnie Kowiakin. - Ano, dajcie mu zipnąć i do tyłu.

Niech go tam sprawdzają.

Po piętnastu minutach Ławrow pił już herbatę ze spirytusem w ziemiance dowódcy

batalionu, a ten meldował o wypadku pułkownikowi Łaskinowi. Relacja szybko trafiła do

sztabu armii. To ona właśnie tak bardzo ucieszyła Kabaluka. Istotnie, teraz już nie było

wątpliwości: przynajmniej jeden cel został trafiony.

- A widzicie, niedowiarki! - triumfował Kabaluk. - Teraz będziecie wiedzieli, co to

jest główny kaliber.

Tym razem wątpiących nie było.

background image

Do pięciu razy sztuka

„Pietrow przyjechał!”

Wiadomość podawana z ust do ust momentalnie rozeszła się po pierwszej linii.

Zaledwie w okopach ukazała się charakterystyczna sylwetka generała, kiedy już z obu stron

obstąpili go żołnierze.

- Jak żyjecie, towarzysze? - spytał generał.

Miał zwyczaj zawsze zwracać się do podwładnych „towarzysze”. Nigdy nie pozwalał

sobie na poufałość, którą lubiło grzeszyć wielu dowódców, by w ten sposób zarobić sobie

tanią popularność. Nie znosił również pseudoprzyjacielskich, naciąganych wyrażeń typu

„przyjaciele”, „orły” albo „czołem junaki”. Zachowywał zawsze pewien dystans, ale żołnierze

wiedzieli, że traktuje ich poważnie. To zjednywało mu znacznie więcej sympatii niż sztuczna

poufałość niektórych innych wysokich szarż.

- Cóż, towarzyszu generale - odpowiedział ktoś - jakoś tam się żyje. Tyle, że chleb

darmo młócimy.

- Jak to darmo? Nie rozumiem.

- Ano tak, siedzimy na jednym miejscu, kroczek naprzód, dwa kroki w tył... A

chciałoby się: rraz! - i do domu.

- Jeszcze nie pora. Przyjdzie czas, to sam was wyślę naprzód.

- Towarzyszu Pietrow, przepraszam, towarzyszu generale! Czy to prawda, że pod

Kerczem ani rusz nie mogą się zabrać do ofensywy? Kiedy oni w końcu zaczną atakować?

- Nie potrafię na to odpowiedzieć. Nie byłem tam. Nie wiem. Tylko wiecie,

towarzyszu, takich pytań - czy zaczną, kiedy zaczną, jak zaczną - wojskowi, tacy jak wy i ja,

sobie nie zadają...

- Tak, wiem, ale ja przecież tylko was, nie kogo innego... Wy przecież jesteście swój i

starszy stopniem. Jak syn ojca... - młodziutki żołnierz zaczerwieniony jak burak zaczął się

pośpiesznie usprawiedliwiać.

- A ty, Trofimow, wiecznie leziesz z tymi swoimi pytaniami - powiedział z

niezadowoleniem sierżant.

- To nic, niech pyta - Pietrow dobrodusznie spojrzał na zawstydzonego chłopaka spod

szkieł okularów. - Na co można, odpowiem. A czego nie mogę, nie powiem. Co zrobić, taką

mam posadę.

background image

W czasie tej rozmowy Pietrow szedł wzdłuż rowów. Zatrzymywał się na stanowiskach

strzeleckich, patrzył w stronę przeciwnika, składał się do strzału, zaglądał do ziemianek,

sprawdzał broń i od czasu do czasu, nie podnosząc głowy, zwracał żołnierzom uwagę na

niedociągnięcia, które ci starali się od razu naprawić.

- No dobrze, towarzysze - powiedział w końcu. - Dłużej nie mogę, niestety, u was

zostać. Sami rozumiecie, że na brak zajęć nie narzekam. Jeśli mi się uda, to jeszcze do was

przyjadę.

Czuło się, że mówi prawdę. Że chciałby rzeczywiście zostać dłużej.

Żołnierze patrzyli za nim, póki nie zniknął na zakręcie.

- To rozumiem! To jest... - Trofimow zająknął się, nie mógł znaleźć odpowiedniego

słowa. To jest człowiek! - powiedział wreszcie i rozejrzał się wyzywająco; oczekiwał

drwiących uśmieszków i docinków.

Nikt się jednak nie uśmiechał.

- Masz rację, Trofimow - powiedział sierżant.

* * *

- Na styku, Aleksieju Piotrowiczu, między drugim i trzecim, tam gdzie macie na

przedpolu ten parów, mogą wam chcieć zrobić jakiś kawał. Zechciejcie łaskawie zwrócić na

to uwagę. Własnych środków wam nie starczy. Umówcie się z Bogdanowem, niech was w

razie czego odgrodzi ogniem. Bo jak się tam wpakują, to będą mieli skryte podejście i

wykurzyć ich będzie trudniej. A poza tym...

Pietrow dowódca 384 Dywizji, pułkownik Łaskin, rozmawiali stojąc przed małym

domkiem na Wzgórzach Mackenzyjskich; mieścił się tu sztab dywizji.

- A poza tym, owszem, widać waszą rękę. Dobrze trzymacie swoje wojsko, Aleksieju

Piotrowiczu. Dziękuję. I do widzenia. Pora na mnie.

- Staram się - zasępiona twarz pułkownika rozjaśniła się na moment. - Pozwólcie,

Iwanie Jefimowiczu, że was odpro...

W powietrzu rozległ się przeciągły, szarpiący nerwy zgrzyt, przypominający

szczękanie nieoliwionych zawiasów.

- Na ziemię! - krzyknął Pietrow i szarpnąwszy Łaskina za rękaw padł sam.

background image

Salwa z ciężkiego, sześciolufowego moździerza zastała ich na odkrytej przestrzeni.

Dwie miny rozerwały się jednocześnie. Potem jeszcze trzy. Rozległ się gruchot osypującej się

ściany. W powietrzu zakwiliły odłamki.

- No jak, żyjecie? - rozległ się głos Piętrowa.

- Póki co - odpowiedział zachrypniętym głosem Łaskin.

Obaj czekali jeszcze przez chwilę na szóstą eksplozję.

Nie nastąpiła.

- No cóż, wstajemy - zaproponował Łaskin.

Otrzepali płaszcze i jednocześnie, nieco ukradkiem, spojrzeli na siebie. Obaj

stwierdzili, że są spokojni. Ale uśmiechy, którymi to pokwitowali, były nieco wymuszone.

Śmierć przeszła zbyt blisko.

Ze sztabowego domku ciągle jeszcze sypały się cegły. Mina ścięła cały róg. Żołnierze

wyciągali ogłuszonego adiutanta. Telefonista zdążył wyskoczyć przez okno; zwichnął sobie

za to nogę i siedząc na przewróconym słupie telegraficznym okładał Mansteina

najwykwintniejszymi, czteropiętrowymi przekleństwami. Na szczęście nikogo więcej w

sztabie nie było.

- Towarzyszu generale! Towarzyszu pułkowniku! Nic wam się nie stało? - zawołał,

podbiegając zadyszany wartownik.

- Jak widzicie - odpowiedział Pietrow i sięgnął po papierośnicę. Jego wzrok spoczął

przelotnie na nawianej kupie żółtawego śniegu; o trzy kroki od nich sterczał z niej stabilizator

niewypału. - Jest i szósta. Nasza niedoszła bratnia mogiła. Do pięciu razy sztuka. Do

widzenia, Aleksieju Piotrowiczu.

background image

Gdzie jest generał!

- Dziwne u was zwyczaje - ruchliwy, pulchny, o różowej nieco nalanej twarzy generał

Worobiow pokręcił głową i wzruszył ramionami. - Kiedy nie przyjść i nie spytać: gdzie

dowódca? - odpowiadają: na linii! na linii! Żadnego porządku! Powiedzmy w takiej Odessie,

u Safanowa, jeszcze przed Pietrowem. Zupełnie co innego. Dwa razy dziennie referowałem

położenie wojsk. Rano - to, co się zdarzyło w nocy. Wieczorem - to, co zaszło w ciągu dnia.

Otrzymywałem

wskazówki.

Przekazywałem

je

do

dywizji.

Organizowałem

sprawozdawczość. Sporządzałem raporty i wykazy...

„Ech, ty kancelisto!” - myślał Kowtun, starając się usilnie nadać swojej twarzy wyraz

uprzejmego zainteresowania.

- ... bo i czymże innym jest praca w sztabie - perswadował w natchnieniu Worobiow -

jak nie kierowaniem wielkim wojskowym biurem? A każde biuro wymaga organizacji,

majorze, tak jest: organizacji, porządku i należytej spra-woz-daw-czoś-ci.

Kowtun cierpiał w milczeniu. Odłamek niemieckiej miny ranił w końcu stycznia

Kryłowa. Rana nie była ciężka, ale pułkownik miał jeszcze spędzić przynajmniej miesiąc w

armijnym szpitalu. Zastępował go generał Worobiow; już po kilku dniach tego zastępstwa

wszyscy jeszcze lepiej zrozumieli, jak bardzo był potrzebny Sewastopolowi Mikołaj

Iwanowicz.

- A tu u was i dowódca, i szef sztabu cały czas pchają się na pierwszą linię. No i macie

rezultaty! Kryłow poczuł je na własnej skórze.

„To prawda - myślał Kowtun - ale dzięki temu się trzymamy. Dzięki temu, że Kryłow

i Pietrow wydeptali cały przedni skraj naszej obrony; że znają żołnierzy, a żołnierze znają ich.

A na twoim Safanowie jednak się, mój biurokrato, szybko poznali i fiut!”

W tym momencie major przypomniał sobie pewne charakterystyczne zdarzenia.

Odchodząc z dywizji na stanowisko dowódcy Armii Nadmorskiej Pietrow kazał w razie

potrzeby dzwonić do siebie bezpośrednio. Dzwonili; nikt nie odpowiadał. Któregoś dnia

generał przyjechał do nich i zapytał w trakcie rozmowy:

- A czemu do mnie nie dzwonicie?

- Nie odpowiadają...

- Jak to?

Za drugim pobytem Pietrowa wszystko się wyjaśniło. Okazało się, że z czasów

Safanowa przetrwały zarządzenia, na mocy których nikt nie mógł dzwonić bezpośrednio do

background image

dowódcy armii. Telefonistki łączyły tylko ściśle określone osoby; pozostałym po prostu nie

odpowiadano.

- Zlikwidowałem ten biurokratyczny wynalazek - powiedział wtedy Pietrow.

Rzeczywiście, jeszcze tego samego wieczoru zadzwonili i usłyszeli w słuchawce jego

głos.

Jakby akompaniując myślom majora, zadzwonił telefon. Generała Worobiowa już nie

było. Kowtun podniósł słuchawkę.

- Trzynasty, słucham... Tak. Taaak. Co? Gdzie? Domek Łaskina? O której godzinie? A

pierwszy? Halo, co tam się dzieje do cholery! Pytam: co z pierwszym? Słyszycie mnie?

Natychmiast ustalić, co z Pietrowem? Gdzie jest Pietrow? - major w podnieceniu przestał się

posługiwać kodem. - Pytam: gdzie jest Pietrow?

- Jestem, Andrzeju Ignatiewiczu - odezwał się spokojny głos za plecami majora.

Generał wszedł do pokoju i zdejmował szynel. - Lepiej jednak używajcie kodu. W ten sposób

nigdy ludzi nie nauczymy.

- Iwanie Jefim..., towarzyszu generale! No, chwała Bogu. Ale się przestraszyłem.

Dzwonię, mówią, że Łaskinowi rozbili chatę. A ja wiem, że wy powinniście tam teraz być...

- Byłem, a jakże. Poćwiczyliśmy sobie z pułkownikiem starą musztrę: padnij,

powstań. Zwłaszcza „padnij” wyszło nam całkiem nienajgorzej. O! - Pietrow pokazał

zabłocony szynel. - No, co tam słychać nowego?

- Generał Worobiow czeka.

- Worobiow? - uśmiech Piętrowa przygasł. - Dobrze, już idę. A co z Kryłowem? Są

jakieś wiadomości? Andrzeju Ignatiewiczu, bardzo was proszę, zadzwońcie do naczelnego

lekarza. Albo nie, po południu sam tam pojadę!

background image

„Podrywacze” w akcji

Kolejny „kadłubek”, jak go czule określił inżynier Kozłowski, ważył co najmniej tonę.

Saperzy zabrali się do swojej roboty niespiesznie, ze znawstwem, nie zwracając uwagi na

tłum zgromadzonych w przyzwoitej odległości gapiów. Ich pozornie niedbałe ruchy były

spokojne i celowe.

Kołpakow i Wołoszczenko zgłosili się do zespołu „podrywaczy” - specjalnego

oddziału likwidującego niewypały - na ochotnika. Kiedy pierwszy raz przystępowali do swej

ryzykownej pracy, nie mieli żadnego doświadczenia. Nie mogli się również uczyć na

własnych błędach; nie darmo znane przysłowie mówi, że saper myli się tylko raz w życiu...

Mieli pełne ręce roboty. Niemieckie bombowce wisiały nad miastem prawie

codziennie; chroniąc się przed gradem bomb wszystko, włącznie z kinami, przeniesiono do

podziemi. Część śmiercionośnego ładunku nie wybuchała i nieliczni przechodnie oglądali

często na ulicach dziwne procesje. Przodem, wolno jak karawan pogrzebowy, jechała

ciężarówka. Za nią, na długiej, kilkudziesięciometrowej linie, posuwała się platforma z

cylindrycznym cielskiem bomby. Po jej obu stronach jak żałobnicy szli saperzy, dalej, w

bezpiecznej odległości, milicjanci. Mieszkańcy domów przy ulicach, którymi przechodził ten

pochód, byli zawczasu uprzedzani; przechodniów kierowano do bram.

Tym razem na miejsce upadku bomby przyjechał sam przewodniczący

Sewastopolskiego Komitetu Obrony, sekretarz Miejskiego Komitetu Partii, Borysow. Stał

właśnie w otoczeniu swoich współpracowników i z napięciem śledził pracę „podrywaczy”.

Miejsce upadku otaczał kordon milicji. Był to głęboki dół; na jego dnie czerniała

bomba. Pochylony saper starannie obwiązywał ją liną, przeciągniętą przez stojący nad dołem

kołowrót.

- Gotowe! - powiedział wreszcie, prostując plecy.

- Uwaga, zaczynamy! - krzyknął inżynier Kozłowski.

Saperzy chwycili za kołowrót. Zaskrzypiała naprężona lina.

- Pomaleńku! - usłyszano z wykopu.

Nagle rozległ się suchy trzask, kołowrót zawarczał w powietrzu, a z dołu doleciał

głuchy łomot. Ktoś krzyknął:

- Spadła!

- Wołoszczenko, żyjesz? - spytał jeden z saperów.

- Dobra, dobra - rozległo się z wykopu. - Dajcie teraz podwójnie. Ciężka jak cholera.

background image

- Zdaje się, że nasza rybeńka ma z półtorej tony - powiedział Kozłowski do Borysowa.

Za drugim razem bomba znalazła się na powierzchni.

- Czy warto ryzykować życiem? - spytał Borysow.

- Przecież to oni sami wymyślili - odpowiedział Kozłowski. - Wołoszczenko i

Kołpakow. I to tak, że nawet nie ma w tym wielkiego ryzyka. Raz, dwa i gotowe! Łebskie

chłopaki! - surowa twarz inżyniera rozjaśniła się dobrym, miękkim uśmiechem.

- I co teraz? Wysadzicie?

- Ale skąd! Wypatroszymy.

- A co zrobicie z materiałem wybuchowym?

- Odeślemy do specfabryki numer jeden. A korpus Zakładom Okrętowym do

przetopienia. Fryce znowu ten swój pasztecik dostaną. Odeślemy go im z powrotem - i ciasto,

i nadzionko, ekspresem, tyle że oddzielnie... No dobra, na dzisiaj starczy!

background image

Pod Sewastopolem bez zmian...

Tak upływały dni, tygodnie, miesiące drugiej obrony Sewastopola.

Mijał styczeń, luty, marzec, kwiecień... W raportach majora Kowtuna najczęściej

powtarzało się zdanie: „Przed frontem Armii Nadmorskiej nieprzyjaciel przejawił jedynie

umiarkowaną aktywność”.

Oznaczało to, że Niemcy nie rozpoczęli trzeciego szturmu. Oznaczało to, że obie

armie trwają na swoich pozycjach, nękając się rzadkim ogniem i wysyłając na ziemię niczyją

grupki zwiadowców. Oznaczało to codzienny, powszedni, krwawy żołnierski trud w okopach,

bunkrach i na stanowiskach ogniowych, u Kołomyjca, Kapitochina, Łaskina, Guza;

artyleryjskie pojedynki dział obrony nadbrzeżnej generała Morgunowa i kąśliwe wypady

Bogdanowa; snajperską, skupioną gotowość kwitowaną pojedynczymi wystrzałami Ludmiły

Pawliczenko i Niny Oniłowej, którą czapajewowcy, ku pamięci sławnej bohaterki Wojny

Domowej, nazwali „cekaemistką Anką”. Oznaczało to napięty, niewidoczny wysiłek

wszystkich pracowników frontu; łącznościowców, kierowców, sanitariuszy, intendentów.

I był za tym z tyłu, odczuwany przez obrońców, surowy wysiłek miasta, pokrytego

coraz gęstszymi ruinami zburzonych domów, ale tętniącego życiem; ukrytego w podziemiach

i wytężającego swe siły dla frontu, gdzie dzieci, kobiety i starcy zastępowali przy pracy

mężczyzn, gdzie nie dojadano, nie dosypiano i zaciskano zęby, a po bulwarach dzwonił

wesoło, bardziej dla efektu psychologicznego niż dla rzeczywistej potrzeby, ciągle

naprawiany i puszczany na nowo malutki sewastopolski tramwaj.

Był też za tym, jeszcze dalej, ciężki i niebezpieczny trud wszystkich tych, którzy

łączyli ów oblężony skrawek Krymu z Wielką Ziemią, przeciągali niewidzialne nici do

portów kaukaskich, umożliwiali przetrwanie: marynarzy, którzy w sztorm i pogodę, przy

ciągłym niebezpieczeństwie niemieckich zasadzek, min, nalotów, przy atakach łodzi

podwodnych i kutrów torpedowych odbywali czarnomorskie rejsy.

Oznaczało to wreszcie ów niewidzialny pojedynek myśli dwu ludzi, oddzielonych od

siebie linią frontu; upór na upór, podstęp na podstęp, cios na cios. Siwego, starannie

przyczesanego generała o chytrze dobrodusznej, lisiej twarzy, z dyndającym pod szyją

Żelaznym Krzyżem, który przypięła ręka samego führera za ów plan, który ogłuszył i powalił

na kolana Francję, jak cios obucha powala rzeźne zwierzę. I skromnego, poważnego,

okrągłogłowego, łysiejącego generała o skupionej, surowej twarzy wiejskiego nauczyciela, z

wąsikami, z uważnym spojrzeniem spod okularów, z charakterystycznym tikiem głowy.

background image

Po tamtej stronie narastała jątrząca, głucha wściekłość, podszyta u spodu wymuszoną

rezygnacją. Nadzieja na szybki i oszałamiający sukces wydawała się teraz złośliwym

szyderstwem, pogrzebanym w zamarzniętej, krymskiej ziemi wraz z trupami poległych w

grudniowym ataku. Nikt nie miał odwagi wyznaczać nowych terminów. Pułkownik Mahlsieg

nie okazał się fałszywym prorokiem; 11 Armia spędziła zimę dygocąc w podszytych wiatrem

uniformach pod przeklętym miastem, które nie zostało prezentem dla führera.

Po tej stronie z nadzieją oczekiwano wiosny i myślami łączono się z dywizjami, które

zastygły pod Ak-Monaj, na przesmyku Parpacz. Wierzono z całych sił, że zwinęły się one w

mocną pięść, gotową potężnym ciosem rozbić wroga i wraz z Armią Nadmorską oswobodzić

Krym. Na razie kerczeński front generałów Kozłowa, Mechlisa i Wiecznego nie

przedsięwziął niczego; niecierpliwym tłumaczono skąpo, że ziemia musi obeschnąć. Czekano

więc z nadzieją, że czterdziesty pierwszy już się nie powtórzy.

background image

Generał patrzy na mapę

W okno pokoju nauczycielskiego w Sarabuzie stukały gałązki akacji, pokryte

świeżymi zielonymi listkami. W powietrzu pachniało na dobre wiosną; krymski kwiecień był

ciepły i słoneczny.

Wszystko to nie miało jednak żadnego wpływu na nastrój Mansteina.

W takie dni sztabowcy stąpali na palcach, wiedząc, że generałowi nie wolno

przeszkadzać.

Chodził od ściany do ściany pogrążony w myślach. Dojrzewała w nim ostateczna

decyzja.

Trzeba było ją koniecznie podjąć. Sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Ostatnia

rozmowa z Hitlerem miała przebieg bardzo nieprzyjemny. „Manstein, dałem panu

samodzielność. Nie jestem teraz pewny, czy się nie pomyliłem. Chciałbym się w tym

zorientować. Niech pan to sobie przemyśli, zanim mi pan znowu poda nową datę”. Tak, to

zabrzmiało groźnie. Przy tym te same, co zawsze długie monologi o tchórzliwych generałach,

o Turkach, o sojusznikach... I spotkanie z tym starym lisem Antonescu; konieczność

znoszenia jego drobnych złośliwości. Te pytania - jak on to powiedział? - „jak długo Rumunia

będzie jeszcze oddawać swych najlepszych synów, nie mogąc nawet w zamian liczyć na

zabezpieczenie swych najżywotniejszych interesów?” Rzymianin, widzicie go! Kabotyn! W

ustach Mussoliniego takie frazesy jeszcze jakoś brzmią, ale u niego...

Decyzja dojrzewała powoli. Manstein ze swą przysłowiową systematycznością

przestudiował najpierw wszystkie dostępne materiały o przeciwnikach. Interesowało go

wszystko: ich życiorysy, ich kariera wojskowa, ich charakter. Pietrowa poznał już zresztą w

praktyce i żywił dla niego rzeczywisty szacunek: tak, to był ktoś. Starannie czytał

przemówienie Mechlisa; sprowadzono mu komplet „Czerwonej Gwiazdy” z artykułami

Wiecznego. Wszystko to miało swoje znaczenie. Długo opukiwał w myślach kerczeński

triumwirat swoich przeciwników. Brał udział w przesłuchiwaniach jeńców. Studiował i

porównywał dane zwiadu.

Teraz także stanął przed mapą. Po raz tysięczny popatrzył na sewastopolski cypel,

przypominający wysuniętą do przodu szczękę. Już sam ten kształt krył w sobie upór i

zawziętość. Przeniósł wzrok na wąską szyję Parpaczu, nabrzmiewającą od ukrytego napięcia.

Linia frontu pod Ak-Monaj przecinała ją jak klapa bezpieczeństwa.

background image

Spojrzał powtórnie na Sewastopol, ale tu wszystko było nieprzyjemnie jasne. Powrócił

wzrokiem znowu na Kercz.

Stosunek sił był tam dla Niemców wyraźnie niekorzystny. Siedemnaście dywizji - nie

licząc oddziałów pomocniczych - przeciw jego dziewięciu.

Przemierzał pokój nerwowymi krokami, zastanawiał się, ważył ostateczną decyzję.

- Proszę wezwać szefa sztabu - powiedział adiutantowi, który wyrósł przed nim na

dźwięk dzwonka. Patrzył nadal na mapę.

- Herr Generaloberst, generał Wohler melduje się na rozkaz.

- Dobrze, Otto. Niech pan tu podejdzie. Niech pan patrzy. Co pan o tym sądzi? Tak, a

potem tak i tak... Co?

- No cóż, to ryzykowne, ale... Tak, rozumiem. Nie mamy wiele do stracenia. Póki się z

nimi nie uporamy...

- ... nie ma co myśleć o Sewastopolu, prawda? Wiszą nad nami jak miecz Damoklesa.

No więc zrobimy im niespodziankę. Niech się pan zaraz bierze do roboty.

* * *

Sewastopol oczekiwał ofensywy Frontu Kerczeńskiego w kwietniu.

Nie nastąpiła.

Oczekiwanie przedłużało się nieznośnie. Całe miasto i armia żyło tylko jednym:

kiedy?

Wreszcie 8 maja gruchnęła wiadomość:

- Zaczęli!

background image

Z zapisków majora Kowtuna

9 maja

Na Froncie Kerczeńskim dzieje się coś niepojętego. Podobno 44 Armia zaczęła jakieś

działania, ale informacje są sprzeczne. Nie wiadomo, czy to natarcie, czy próba sił. Nasz

podsłuch donosi, że Niemcy meldują o odparciu rosyjskich ataków na całym froncie. A dzisiaj

wieczorem Niemcy oświadczyli, że przerwali nasz front i idą naprzód. Wymieniają zdobyte

miejscowości i podobno wzięli dużo jeńców.

Dowódcy dywizji, szefowie sztabów - wszyscy dzwonią i pytają, co słychać na Kerczu.

A co ja im mogę odpowiedzieć? Przecież sam nic nie wiem...

11 maja

Teraz już wiadomo, że Niemcy, niestety, nie zełgali. Pod Ak-Monaj stało się coś

skandalicznego. Niemny przeszli do natarcia. Główne uderzenie wymierzono w pasie 44 armii

Czerniaka. A ten nie wytrzymał. Ten sam Czerniak, który pod Sewastopolem chciał nas uczyć,

jak się naciera!

No cóż, zwlekali z tym natarciem, zwlekali, zbierali siły - i doczekali się.

Na co liczy Manstein? Pod Sewastopolem ma półtorakrotną przewagę i nie może się

zdecydować na atak. Dlaczego zaatakował tam, chociaż jest słabszy od Kozłowa? Pół biedy,

jeśli to tylko awantura, która skończy się fiaskiem. Kozłow, Wieczny - jeśli to rzeczywiście

generałowie, a nie przypadkowi ludzie na wysokich stanowiskach - potrafią nie tylko odeprzeć

ataki, ale sami pójdą naprzód. Dojdą na karkach wrogów do Perekopu, oczyszczą Krym,

uwolnią Sewastopol. Pomożemy im w tym z całego serca.

Ale może to są właśnie przypadkowi ludzie?

12 maja

Wiadomości z Kerczu coraz gorsze. Niemcy kontynuują natarcie w całym pasie obrony

44 Armii i ciągle idą naprzód.

Niemieckie radio rozbrzmiewa zwycięskimi marszami, przerywanymi relacjami o

odniesionych sukcesach. Te audycje są przeznaczone dla nas. Mają podkopać naszą wolę

oporu. Ale nas się na taką „psychologię” nie nabierze.

background image

... Chyba jednak Kozłow na prawym skrzydle stworzy silną grupę pod dowództwem

generała Lwowa, dowódcy 51 Armii, i zacznie nacierać w stroną Teodozji. Przecież prawe

skrzydło ciągle jeszcze stoi w miejscu. Byleby tylko nie zaczął łatać dziur we froncie 44 Armii

siłami 51... Wtedy można się pożegnać z kontruderzeniem i Kercz zamieni się w drugi

Sewastopol.

15 maja

Front Kerczeński rozplątuje się. Diabli wiedzą, co się tam właściwie dzieje!

Mówią, że wszystkiemu jest winien Czerniak. Po rozpoznaniu walką, kiedy

osiągnęliśmy pewien sukces, Czerniak nie wiadomo dlaczego zatrzymał swoje wojsko. W nocy

dowódca niemieckiego pułku zebrał wszystko co mógł i nad ranem zaczął kontratak. Dowódca

dywizji podtrzymał go i tak poszło. Wszystko się zaczęło sypać. A nasi, zamiast wykonać

kontruderzenie siłami Lwowa, zabierali mu dywizję za dywizją dla załatania dziury. W ten

sposób rozdrapali całą armię.

Jaka szkoda, że tam nie było Tołbuchina!

17 maja

Pod Kerczem coraz gorzej.

18 maja

Wiadomości z Kerczu jak najgorsze. Naszych przyparto do morza i rozcięto na kilka

części. Dwie armie zostały kompletnie zaprzepaszczone. W czasie bombardowania zginął

generał Lwow. Walki toczą się już na przedmieściach miasta Kercz.

I pomyśleć, że cała ta katastrofa zaszła w ciągu zaledwie paru dni! Manstein musiał

dobrze rozpoznać i ocenić nasze położenie, jeśli tak śmiało zaczął działania z ograniczonymi

siłami...

background image

21 maja

Na Kerczu zdaje się koniec. Nasi łącznościowcy złapali dziś przez radio rozmowę po

rosyjsku, otwartym tekstem: „Dajcie barki do Jenikale!” A kto do kogo - nie wiadomo.

Możemy już tylko liczyć na siebie. W kolejnym szturmie Sewastopola będą uczestniczyć

wszystkie wojska Mansteina. Rozumie to nawet dziecko.

Walki toczą się w samym mieście Kercz. Jest tam góra Mitrydata; podobno walczą o

nią. Nie znamy Kerczu, więc spytaliśmy Kabaluka. Według niego, to już w samym mieście...

background image

Zwycięzca pod ostrzałem

Kiedy Horch wiózł Mansteina w stronę Ak-Monaj, wymijając po drodze kolumny

jeńców, generał miał jeszcze pod powiekami ten widok, istotnie godny zwycięzcy. Panoramę

z góry Mitrydata, na której spotkał się z generałem Richtholenem. Pogodny lazur nieba,

purpurowy krąg słońca, pogrążającego się w wodę Zatoki Kerczeńskiej, dymy pożarów

płonącego Kerczu, chaotyczny zgiełk dogasających starć, w czasie których spychano do wody

rozpaczliwie broniącego się przeciwnika, triumfalne wycie Junkersów nurkujących nad plażą.

A teraz ta szosa zawalona rozbitym rosyjskim sprzętem, z kolumnami jeńców...

Generał Manstein rozparty wygodnie na poduszkach swojego wozu układał w myśli

słowa depeszy do führera. Co prawda ten i tak spyta o Sewastopol. Do diabła z

Sewastopolem, pomyśli się o nim jutro! Dziś jest dzień zwycięstwa, pogodny poranek, a w

Jałcie oczekuje go mała galówka; ze względu na sojuszników trzeba ją będzie starannie

odcelebrować.

Po przybyciu do Jałty samochód generała i towarzyszące mu wozy ze sztabem i

eskortą skręciły w stronę portu. Honory domu czynił tu włoski sojusznik, komandor

Mimbelli. Świętowano pojawienie się czerwono-biało-zielonej bandery na Morzu Czarnym.

Kombinowanymi wodno-lądowymi drogami, częściowo rzekami, a częściowo wielkimi

kolejowymi platformami, przybyły niedawno dwie flotylle włoskich ścigaczy torpedowych. Z

bazy jałtańskiej miały one wyruszać przeciwko rosyjskim transportom.

Manstein był w świetnym humorze. Otaczała go aureola świeżego triumfu;

pochlebstwa i wyrazy podziwu brzęczały mu ustawicznie koło uszu, sprawiając prawdziwą

przyjemność.

Dokonano przeglądu kołyszących się na redzie lilipucich okrętów; Manstein i

Mimbelli wygłosili krótkie przemówienia naszpikowane kurtuazją i okrągłymi frazesami o

„zwycięskim

sojuszu

państw

Osi,

zjednoczonych

przeciw

bolszewickiemu

niebezpieczeństwu”. Po chwili grupa oficerów weszła na pokład ścigacza MAS-573, aby

odbyć przejażdżkę wzdłuż wybrzeża w stronę Bałakławy; generał zamierzał rzucić okiem na

umocnienia nadbrzeżne wykonane przez 30 Korpus.

Podróż upłynęła na swobodnej rozmowie; roznoszono napoje, nastrój przypominał

raczej przedwojenny piknik.

W drodze powrotnej sielanka została jednak brutalnie zakłócona trzaskiem lotniczych

karabinów maszynowych. Dwa szturmowe Iły wyskoczyły niespodziewanie od strony słońca;

background image

huk maszyn ścigacza zagłuszył ich warkot. Zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, było

już po wszystkim; na posiekanym pociskami pokładzie leżało sześciu zabitych i ciężko

rannych niemieckich i włoskich oficerów oraz osobisty kierowca Mansteina. On sam został

lekko draśnięty w rękę. Na ścigaczu wybuchł pożar; z największym wysiłkiem zlokalizowano

go do czasu przybycia pomocy z Jałty. Niewiele brakowało, a ogień dostałby się do wyrzutni

torpedowych i wszystko skończyłoby się wielkim fajerwerkiem.

Dobry nastrój prysł. Generałowi zrobiono opatrunek; jego ciałem długo wstrząsał

nerwowy szok. Przeciwnik przypomniał sobie. Walka nie była jeszcze skończona.

background image

Trzeci i ostatni

Rankiem 7 czerwca do Sztabu Armii Nadmorskiej zaczęły napływać jednobrzmiące

meldunki:

- Przeciwnik przerwał ostrzał artyleryjski. Zaobserwowano samoloty bombowe. Na

podstawie wyjściowej pojawiły się czołgi. Oddziały przeciwnika przechodzą do natarcia...

Sztab przyjmował te wiadomości spokojnie, a nawet z pewną ulgą. Napięte

oczekiwanie zmęczyło wszystkich. Teraz potwierdzała się wiadomość uzyskana od złapanego

w nocy „języka”.

Niemcy zaczynali trzeci szturm.

Już od 27 maja na pozycje radzieckie spadły zmasowane uderzenia lotnicze i

artyleryjskie. Niemcy młócili bombami i pociskami cały cypel; nie darowali miastu

owładnięci najwidoczniej pasją systematycznego unicestwienia wszystkiego co żywe, chęcią

złamania wszelkiego oporu, przeorania ogniem i żelazem każdego skrawka ziemi.

Trwało to dziesięć dni. Sewastopol zbierał siły do ostatecznej próby.

Główny kierunek rozpoczętego na całym froncie uderzenia stał się rychło jasny. Był

znowu ten sam co w grudniu: odcinek Belbek-Kamyszły-Góry Mackenzyjskie. Na dwóch i

pół kilometrach frontu Niemcy dokonali tu ogromnej koncentracji sił i środków. Cel był

jasny: Zatoka Północna i miasto.

Atakujący liczyli na szybki sukces. Zdawało się, że na wąskim skrawku ziemi

wszystko zostało zmieszane, rozbite i unicestwione. I tym razem nie żałowano artylerii. 54

Korpus generała Hansena, który wykonywa i główne uderzenie, wsparty był 120 bateriami, w

tej liczbie 56 bateriami artylerii ciężkiej i najcięższej kalibru od 190 do 420 mm. Poza tym

użyto baterię najcięższych moździerzy 615 mm i 800 mm armatę kolejową, zwaną „Dora”,

przeznaczoną w swoim czasie do kruszenia najpotężniejszych umocnień linii Maginota.

Ogólne nasycenie artylerią na głównym kierunku natarcia wynosiło około 150 luf na kilometr

frontu.

Wystarczyło jednak, aby przed przednim skrajem obrony pojawiły się czołgi z

czarnymi krzyżami i tyraliery piechoty wspierane nurkującymi Junkersami, a już napastnicy

natknęli się na twardą obronę, która unicestwiała nadzieję szybkiego przełamania radzieckich

pozycji.

Obrońcy otworzyli morderczy ogień. W ciągu pierwszych dwu dni wszystkie ataki

Niemców odparto z ogromnymi stratami przeciwnika.

background image

Niemcy nie dawali za wygraną. Ataki ponawiano codziennie. Od świtu do nocy, pod

palącym słońcem krymskiego lata, w piekielnym żarze wybuchów, pożarów i wypalonej

trawy, w huku eksplozji pękających granatów, wszystko powtarzało się w tym samym

porządku: artyleria, samoloty, tyraliery.

Trzeciego dnia Niemcy wdarli się do okopów Łaskina. Przystanek na Wzgórzach

Mackenzyjskich trzykrotnie przechodził z rąk do rąk. Przeciwnik wprowadził do walki drugie

rzuty i około 100 czołgów. Niektóre z nich przedarły się przez pierwszą linię obrony.

Sytuację uratował Bogdanow; zajechał drogę czołgom, rozbił je i na czele swoich

zwiadowców ruszył do kontrataku, pociągając za sobą piechotę. Położenie zostało

przywrócone.

Pod wieczór straszliwy upał osłabł. Ludzie pili łapczywie ocalone krople wody,

ocierali sczerniałe od potu i dymu twarze. Wynoszono rannych, obliczano straty. Były duże,

ale straty Niemców były kilkakrotnie większe. Jeńcy zeznali, że niemiecka 132 i 50 Dywizja

praktycznie przestała istnieć.

Następny dzień rozpoczął się od „ataku psychologicznego”. Na Wzgórzach

Mackenzyjskich kilka batalionów Niemców i Rumunów ruszyło do natarcia półnago, z

krzykiem, ale bez strzału. Pierwsza linia widziała jednak niejedno; po początkowym

zaskoczeniu żołnierze spokojnie dopuścili przeciwnika na bliską odległość. Wówczas

krzyżowy ogień zdziesiątkował i zmusił do ucieczki wrogie tyraliery; część z nich zaległa

przed przednim skrajem i została wytłuczona łopatkami i bagnetami.

Nacisk nie słabł. Niemcy otrzymywali uzupełnienia, podczas gdy obrońcy, w

warunkach niemal niepodzielnego panowania niemieckiego lotnictwa, mogli liczyć na coraz

bardziej skąpą pomoc Wielkiej Ziemi.

To miało w przyszłości przechylić szalę.

Ale na razie wszystkie ataki znowu odparto. Na kierunku jałtańskim, gdzie przeciwnik

wykonywał pomocnicze uderzenie, ciągle jeszcze nie wpuszczano Niemców do Bałakławy.

Pod Głową Cukru czapajewowcy przeprowadzili pomyślny kontratak. Pułkownik Bielików

utrzymywał Kamyszły.

Po dwudniowej przerwie Niemcy zaatakowali z jeszcze większą zajadłością.

W rejonie kołchozu im. Zofii Perowskiej Niemcom zagrodziła drogę 30 bateria obrony

nadbrzeżnej. Nakryto ją huraganowym ogniem, wielokrotnie zbombardowano; trawa wokół

baterii zapłonęła, poryta wybuchami ziemia wyglądała jak fantastyczny, księżycowy

krajobraz. Tu właśnie użyto 800 mm „Dory”; kilka jej niewypałów monstrualnej wielkości

walało się wokół stanowisk baterii.

background image

Otoczona niemal ze wszystkich stron, odcięta od swoich bateria nie przerywała ognia

aż do 16 czerwca. Jej ostatni obrońcy wydostali się na powierzchnię przez podziemne

przejścia. Kiedy wyruszyli ku swoim - powietrzem wstrząsnął potężny huk. Bryły betonu,

płyty pancerne, ciała kilkudziesięciu Niemców - wszystko to wysadzone przez ostatniego

obrońcę baterii buchnęło w górę słupem ognia.

W tym samym czasie kilka niemieckich czołgów przedarło się do „domku Łaskina”.

Bateria zenitówek unieruchomiła cztery z nich ogniem na wprost. Dwa pozostałe ugrzęzły w

ogródkach; pisarze, ordynansi, kucharze, sam Łaskin i jego szef sztabu zarzucili je granatami.

Żaden z czołgów nie ocalał.

Sytuacja stawała się jednak coraz trudniejsza. Wszystkie odwody zostały zużyte. Dał

się odczuć ostry brak amunicji. Ze względu na szczelną blokadę dostarczana jej ilość nie

przewyższała jednej trzeciej zapotrzebowania. Artyleria mogła już strzelać tylko ogniem na

wprost. Artylerzyści, moździerzyści, czołgiści brali często udział w walkach wręcz.

Podstawową bronią stał się karabin, bagnet i granat.

18 czerwca pierwsze grupy Niemców przedarły się nad brzeg Zatoki Północnej.

Jeszcze przez tydzień bronił się Fort Konstantynowski, położony u wejścia do niej i

nazywany z tej racji „małym Sewastopolem”. Dopiero 24 nad ranem, po opuszczeniu fortu

przez załogę, dowódca i jego zastępca wysadzili go w powietrze, a sami popłynęli wpław

przez zatokę do Sewastopola.

Wyczerpane i zdziesiątkowane oddziały radzieckie cofały się krok za krokiem, każąc

nieprzyjacielowi drogo płacić za każdy metr opuszczanej ziemi.

Manstein nie dotrzymał jeszcze jednego terminu; Sewastopol miał paść 22 czerwca, w

rocznicę napaści Hitlera na Związek Radziecki. Rozwścieczeni Niemcy ostrzelali budynek, w

którym mieściła się sławna Panorama Sewastopolska. Ściany i kopuła zostały naruszone;

pociski w kilku miejscach uszkodziły płótno. Wybuchł pożar. Żołnierze z pobliskich

jednostek ugasili go, a następnie pod kierunkiem przybyłego z miasta kustosza pocięli płótno

na części i zapakowali. W nocy Panoramę załadowano na niszczyciel Taszkent. Był to ostatni

już rejs tego zasłużonego okrętu, który czterdzieści razy przypływał do oblężonego miasta;

prócz Panoramy Taszkent zabrał na pokład wielu rannych. Odtąd kontakt z Sewastopolem

utrzymywały tylko okręty podwodne i samoloty; dostarczane tą drogą zaopatrzenie stanowiło,

niestety, kroplę w morzu potrzeb.

Taszkent nie przeżył zresztą upadku miasta. Trzeciego lipca trafiony niemieckimi

bombami zatonął u nadbrzeża portu w Noworosyjsku.

background image

Na pozycjach walczyli już wszyscy z wyjątkiem kucharzy. Dowódcy dywizji

prowadzili do kontrataków resztki swoich pułków. W sztabach pozostało po dwóch, trzech

oficerów.

Wszyscy czuli, że epopeja sewastopolska zbliża się do końca. Nikt jednak o tym nie

mówił. Szło już tylko o to, by zadać przeciwnikowi jak największe straty.

Amunicji, przy najostrożniejszych obliczeniach, mogło jeszcze starczyć na tydzień.

Tymczasem 24 czerwca Niemcy opanowali cały północny brzeg Zatoki Północnej, a 25

przeprawili przez nią desant. Padł Inkerman. Padła Bałakława i Kadykowka. Ostatni obrońcy

opuścili Wzgórza Sapuńskie. Niemiecki zagon pancerny dotarł do Zatoki Południowej, grożąc

resztkom obrońców miasta odcięciem od ostatniego skrawka obrony - Półwyspu

Chersoneskiego - który dawał możliwość ewakuacji.

W samym mieście toczyły się krwawe walki o każdą dzielnicę.

Nadchodziły ostatnie godziny Sewastopola.

* * *

Major Kowtun wyszedł z głębokiej sztolni na światło dzienne i zatoczył się jak pijany.

Od dwu tygodni spał praktycznie po dwie, trzy godziny dziennie.

Słońce było zaciągnięte kłębami dymu. Miasto płonęło. Dochodziła zeń gęsta palba

karabinowa.

Obok sąsiednich pozycji 35 baterii pojawiły się grupki żołnierzy. Byli to bezrobotni

artylerzyści bez amunicji. Pułkownik Bogdanow organizował ich w grupy bojowe i posyłał do

boju jako piechotę. Trzymał się jeszcze Kołomyjec, Bielikow, Nowikow, Horopiszczenko.

Resztki dywizji Guza i Skutelnikowa walczyły razem z kilkudziesięcioma ostatnimi

czapajewowcami. Walki trwały bez przerwy w dzień i w nocy. Kierowanie nimi było już

niemożliwe.

W dali, na szosie od strony Bałakławy, pokazały się niemieckie czołgi. Szły w stronę

miasta. Walczono tam na dworcu, w parku i na przedmieściach. Linia frontu przestała istnieć.

Walczyły pojedyncze grupy. Dowódcy skrzykiwali wokół siebie rozproszonych żołnierzy i

szli do miasta.

Kowtuna wezwano do Kryłowa.

- Otrzymaliśmy szyfrówkę z Moskwy --powiedział szef sztabu.

Major wiedział, co za chwilę usłyszy. Bał się tych słów.

background image

- Jest rozkaz ewakuacji sztabu armii i dowódców dywizji. Jednego dowódcę dywizji z

niedużym sztabem zostawiamy dla kierowania obroną w rejonie Półwyspu Fiolent, aż do

podejścia okrętów.

- Więc co, Mikołaju, koniec?...

- Na razie koniec, Andrzeju. Chodźmy do Pietrowa.

Dowódca armii leżał na swojej pryczy. Jego blada i wymęczona twarz podniosła się

ku wchodzącym z niemym zapytaniem.

Kryłow krótko zameldował o sytuacji.

- Wezwijcie, Mikołaju Iwanowiczu, dowódców dywizji - powiedział cicho generał.

Kiedy wyszli, Kryłow wyciągnął w stronę Kowtuna jakiś papier.

- Co to jest?

- Weź. To przepustka na samolot. Tylko się pośpiesz. Za dwie godziny odlatują

ostatnie maszyny.

- A ty? A Pietrow?

- My zostaniemy. Jeśli się uda, odpłyniemy łodzią podwodną.

- W takim razie zostaję z wami.

Surowe, zmęczone oczy Kryłowa złagodniały. Położył rękę na ramieniu Kowtuna.

- Prawdę mówiąc to i tak wiedziałem, że nic z tego nie będzie. Dziękuję ci, Andrzeju.

Chodź, ściągniemy kogo się da.

background image

Gorzki smak zwycięstwa

Spalenizna gryzła w oczy. W gardle było sucho. Głowa wydawała się niezwykle

ciężka. Pewnie od dymu?

Zwycięzca szedł po sewastopolskim Bulwarze Nadmorskim. Pod nogami trzeszczało

szkło. Zgiełk niedawnej walki jeszcze unosił się w powietrzu. W dali trzaskały pojedyncze

wystrzały; byli to ostatni obrońcy lub pierwsze ekspedycje karne. Jeszcze dalej w stronie

Chersonesu brzmiała regularna palba; resztki Armii Nadmorskiej stawiały tam rozpaczliwy

opór.

Ale miasto, znienawidzone rosyjskie miasto o greckiej nazwie, było już łupem

zwycięzcy.

Zwycięzca mijał w zamyśleniu potrzaskane sewastopolskie akacje z liśćmi pokrytymi

grubą warstwą pyłu. W powietrzu unosił się słodkawy, trupi odór. Opuszczone domy świeciły

wypalonymi oknami i wyrwami od pocisków.

Z boku na jezdni i trawniku leżeli ludzie, wyprowadzani z domów przez żołnierzy w

czarnych mundurach. Kazano im kłaść się nieruchomo, twarzą do ziemi. Do nieposłusznych

strzelano bez ostrzeżenia.

Zwycięzca zauważył to kątem oka, ale zaledwie przyjmował do wiadomości. To go

nie interesowało. To nie były jego sprawy. On zrobił swoje. Reszta jest teraz rzeczą

administracji. Naturalnie, gestapo i żandarmeria zazwyczaj nie działają w rękawiczkach, ale,

mein Gott, cóż to może obchodzić jego, generała pułkownika Ericha von Mansteina? Zresztą -

przemknęło mu przez głowę - humanitaryzm jest piękną rzeczą, ale w warunkach

współczesnej wojny musi się stać nieuchronnie szkodliwym luksusem. Ostatecznie jakże

można mieć pretensje do tych ludzi, którzy zaprowadzają tu porządek za to, że są

zdenerwowani? Czyż całe to miasto nie zasłużyło na ostre potraktowanie? Czyż praktycznie

wszyscy jego mieszkańcy nie byli żołnierzami? W pamięci pojawiły się strzępy meldunków o

walkach w inkermańskich sztolniach, skąd ludność cywilna nie chciała wychodzić na

powierzchnię nawet pod groźbą uduszenia; o kobietach złapanych z bronią w ręku, o

desperackich próbach przebicia się z otoczonego Chersonesu, w czasie których razem z

żołnierzami szli przebojem chłopcy i dziewczyny - zdziesiątkowano ich, ale część przedarła

się przecież w góry jałtańskie, do partyzantów. I ci partyzanci szarpiący tyły 11 Armii,

nieuchwytni, chociaż osaczeni; prześladowani - a ciągle groźni...

background image

Tak, ale wszystko to jest głupstwem. Ważny jest tylko ten moment, historyczny

moment, w którym spełnia się misja Niemiec na Wschodzie. Za jego sprawą. Niechże więc,

do licha, pojawi się szybko ten smak wielkiego triumfu, który wieńczy uczciwy żołnierski

wysiłek!

Gdzież on jest?

Powinien się przecież zjawić już wczoraj, kiedy z Winnicy nadszedł na jego nazwisko

radiogram:

W dowód uznania pańskich wyjątkowych zasług w czasie walk o Krym, rozgromienia

przeciwnika na Kerczu i zdobycia twierdzy sewastopolskiej - niniejszym mianuję pana

marszałkiem polnym. Adolf Hitler.

Cóż, kiedy natychmiast pojawiło się, jak natrętna mucha, to wspomnienie owego

nieszczęśliwego telefonu z 22 czerwca, kiedy prosił Hitlera o pozwolenie przerwania szturmu

Sewastopola. Jakże mogły go tak całkowicie zawieść nerwy! Prawda, to był ten nieszczęsny

dzień, kiedy Pietrow znowu zwarł swoje pozycje i wydawało się, że wykrwawione oddziały

szturmowe w żaden sposób nie zdołają go z nich zepchnąć. W uszach brzmiał mu jeszcze

zjadliwy głos Hitlera: „Jest pan zdaje się bardzo zmęczony, Manstein. Gotów jestem w takim

razie ofiarować panu solidny odpoczynek. Ale teraz niech pan się weźmie w garść. Będę

uważał tę rozmowę za niebyłą. Żegnam!” A teraz te plotki, uporczywie krążące po jego

sztabie, że 11 Armia zostanie rozformowana, że nie pozwolą jej wykonać wymarzonego

skoku przez kerczeńską cieśninę. Zresztą - z czym? Czy on sam mógłby sobie teraz na to

pozwolić? 11 Armia straciła na długo zdolność bojową, była wykrwawiona i śmiertelnie

wyczerpana. Wielkie zmagania, toczące się obecnie na Froncie Południowym, będą się

musiały obejść bez niej.

Przystanął. Spojrzał na zatokę z czerniejącymi wrakami zatopionych okrętów.

Gdzież jest ten triumf?

Czemu to zwycięstwo ma taki gorzki smak?

Pewnie dlatego, że czekał na nie zbyt długo, że pogrzebał zbyt wiele nadziei. Jakież to

wszystko było potwornie wymęczone, jakie niesłychanie ciężkie! I jak zupełnie niepodobne

do tych wyobrażeń z początku wojny o przewidywanym łatwym sukcesie niemieckiej

strategii na froncie wschodnim. Miał tu wejść z marszu, jednym skokiem, na karkach

rozbitych oddziałów - a stał osiem długich miesięcy, daremnie posyłając na śmierć swoje

najlepsze oddziały. To za wiele, aby można było się cieszyć. Koszty były zbyt wysokie. Jeśli

tak dalej pójdzie...

background image

Patrzył ciągle na zasnutą dymem zatokę i nagle, po raz pierwszy w życiu, poczuł

skurcz czegoś, co chyba było niejasnym i niedobrym przeczuciem. Uświadomił sobie skalę

wypadków, w których uczestniczył; wyczuł fizycznie ogromną rozległość tego bijącego

ogniem i żelazem rosyjskiego frontu, na którego południowym cypelku święcił dziś swój

mizerny sukces. Cóż to znaczyło! Czymże jest ten Sewastopol! Ile takich Sewastopoli czai się

jeszcze w głębi tego ogromnego kraju, gotowych skupić wokół siebie ludzką zawziętość,

upór, wysiłek i walczyć aż do upadłego! Poczuł, że zagląda w otchłań, od której kręci mu się

w głowie i chociaż powietrze zastygło od upału, ciałem feldmarszałka wstrząsnął dreszcz.

Odwrócił się do oficerów, którzy z szacunkiem przystanęli o kilka kroków za nim:

- Jedziemy, panowie!

background image

Pożegnanie z miastem

Fale karabinowej palby przewalały się już bardzo blisko. Major Kowtun włożył

wyjściową bluzę z przypiętym do niej Orderem Czerwonego Sztandaru, schował starannie

legitymację partyjną i notesy ze swymi zapiskami, które prowadził przez cały czas obrony,

obciągnął fałdy wokół pasa i powoli, z zaciśniętymi ustami i zmarszczonymi brwiami,

wyszedł długimi podziemnymi korytarzami sztabu, na powierzchnię.

Ostatnia siedziba sztabu Armii Nadmorskiej mieściła się wraz ze sztabem Floty na

Półwyspie Chersoneskim. U jego nasady grupy osłonowe broniły przystępu nacierającym

Niemcom. Noc była jasna od łun.

Po chwili z podziemi wyszli Pietrow i Kryłow. Za nimi kilku wyższych oficerów,

którzy nie zdążyli odlecieć samolotami. Cała grupa zaczęła w milczeniu schodzić w stronę

plaży.

Żołnierze rozstępowali się przed Pietrowem, a dowódca armii patrzył im prosto w

oczy długim, nieruchomym spojrzeniem. Tylko głowa drżała mu nerwowo; tik nasilił się

jeszcze bardziej.

Przy brzegu czekała już łódź motorowa. Brodząc po kolana w wodzie, oficerowie

weszli na nią i łódź natychmiast odpłynęła. Po kilkunastu minutach zamajaczyło przed nią

długie cygaro okrętu podwodnego.

Po kolei, wypatrując dogodnego momentu przy ciągłych podrzutach fal,

przeskakiwano na pokład okrętu.

Kowtun skoczył ostatni, pośliznął się, przytrzymał mokrego pokładu. Kapitan naglił

do pośpiechu; rejs zapowiadał się niebezpiecznie, a w dali, w stronie Noworosyjska, na niebie

ukazały się już blade smugi przedświtu. Każda chwila zmniejszała szansę przeciśnięcia się

przez gęstą sieć niemieckiej blokady.

Wszystko było gotowe do zanurzenia. Oficerowie jeden po drugim znikali w otworze

włazu.

Kowtun znowu znalazł się na końcu. Chciał jeszcze na chwilę odwlec ten moment. Z

nogą na trapie zejściowym obejrzał się jeszcze raz za siebie.

Nad poszarpanymi, czarnymi sylwetkami skał Chersonesu wzlatywały w niebo

kolorowe sznureczki pocisków, fontanny iskier, rozlegały się głuche stęknięcia eksplozji i

ustawiczny jazgot strzelaniny.

background image

Resztki obrońców przedzierały się w góry, do partyzantów. Dogasały ostatnie ogniska

oporu. W uszach majora brzmiały ostatnie wystrzały sewastopolskiej obrony.

Marynarz czekał niecierpliwie, aby zamknąć pokrywę włazu, ale Kowtun jeszcze

zwlekał. Zatrzymał się. Patrzył.

Przeszło dwieście czterdzieści dni - w całkowitej izolacji, oderwana od wszystkich

pozostałych frontów i połączona ze swymi odległymi bazami wątłą, nietrwałą, ustawicznie

zrywaną nitką komunikacji - walczyła pod Sewastopolem Armia Nadmorska wraz z

marynarzami Floty Czarnomorskiej, niszcząc i wykrwawiając doborowe oddziały Mansteina.

Dopiero kiedy zamilkły działa, kiedy zabrakło nieomal ludzi, którzy mogliby trzymać broń w

ręku, kiedy nie było już nawet nabojów karabinowych i granatów, którymi można było

niszczyć nieprzyjacielskie czołgi - wróg wdarł się do miasta.

Major Kowtun rozumiał to wszystko. Wiedział, że zrobiono wszystko, co można było

zrobić, że zadanie postawione przed Armią Nadmorską zostało w pełni wykonane.

Rozumiał i wiedział. Ale ten ostatni widok chłonął i zapamiętywał z poczuciem

zapiekłej wściekłości. Tak samo, jak pod Odessą czuł piekącą gorycz tej nocnej ucieczki,

opuszczania płonącego miasta, porzucania na łaskę i niełaskę wroga długo bronionego

skrawka ojczystej ziemi.

„Jak długo jeszcze?” - zapytał siebie. I natychmiast odpowiedział: „Nie, już nigdy

więcej! Dosyć! Dosyć! Dosyć!”

I powoli, krok za krokiem, zaczął zstępować po trapie w dół z oczami utkwionymi w

rozjaśnione łunami niebo, chłonąc chciwie grzechot wystrzałów - ostatni salut walczącego

Sewastopola.

background image

Epilog

W pół roku po opisywanych wypadkach zwycięstwo nad Wołgą zdecydowanie

odwróciło kartę wojny

5

. A w rok po upadku Sewastopola gigantyczna batalia pod Orłem i

Kurskiem ostatecznie odebrała Niemcom inicjatywę strategiczną i obwieściła początek końca

Trzeciej Rzeszy.

Wyzwolenie Krymu zbliżało się teraz nieuchronnie. W ostatnich dniach października

1943 roku wojska radzieckie odcięły i izolowały Półwysep Krymski od kontynentu. Niemcy

wydali wówczas rozkaz ewakuacji. Już po kilku godzinach rozkaz ten został jednak

anulowany osobiście przez Hitlera. „Twierdza Krymska” - jak ją oficjalnie określała

niemiecka propaganda - była ciągle oczkiem w głowie führera, który przypisywał jej nadal

duże znaczenie strategiczne, a przede wszystkim przeznaczał do szachowania Turcji.

Tymczasem silne grupy radzieckich oddziałów desantowych przeprawiły się na Krym

przez rozlewiska Siwaszu. Utworzono również przyczółek na Kerczu i utrzymano go mimo

silnych kontrataków niemieckich. Zacięte walki trwały tu przez całą zimę.

Nadeszła wiosna 1944 roku. Niemcy wciąż jeszcze czuli się bardzo pewnie za

potężnymi kerczeńskimi i iszuńskimi umocnieniami. Jeszcze w kwietniu dowódca broniącej

Krymu 17 Armii, generał Jaenecke, pisał w jednym ze swych rozkazów:

Nie ma w świecie takiej siły, która byłaby zdolna przerwać niemiecką obroną na

Perekopie i Siwaszu. Niech więc niemieccy i rumuńscy żołnierze spokojnie odpoczywają w

swych okopach. Doczekają w nich chwili naszego zwycięstwa. Bolszewicy mają raz na zawsze

odciętą drogę na Krym.

W odpowiedzi na te przechwałki dnia 3 kwietnia łoskot potężnego przygotowania

artyleryjskiego oznajmił początek „trzeciego szturmu” - tak bowiem nazywano operację

krymską. 4 Front Ukraiński pod dowództwem generała Tołbuchina po trzech dniach

uporczywych walk przerwał niemieckie umocnienia pod Perekopem i Iszunem. Jednocześnie

Samodzielna Armia Nadmorska pod dowództwem generała Jeremienki zaatakowała

Niemców z przyczółka pod Jenikale i po krótkim czasie oswobodziła Kercz. 20 kwietnia

resztki rozbitej 17 Armii zostały osaczone w Sewastopolu. Generał Jaenecke udał się do

głównej kwatery, aby przekonać Hitlera o konieczności opuszczenia półwyspu. Został za tę

propozycję pozbawiony dowództwa; Hitler jeszcze raz domagał się kategorycznie utrzymania

„Krymskiej Twierdzy”.

5

Por. tomik Krach „Siwej Czapli”.

background image

5 maja rozpoczął się szturm Sewastopola. Główny wysiłek atakujących został

skierowany na Wzgórza Sapuńskie - kluczowy punkt niemieckich pozycji. Rozgorzały tam

niesłychanie zacięte walki. Metr po metrze, pokonując silny opór Niemców, posuwały się

oddziały szturmowe. Wreszcie saper Jacunienko zatknął na najwyższym miejscu wzniesień

czerwony sztandar.

Los Sewastopola był teraz przesądzony. 8 maja 17 Armia otrzymała od Hitlera rozkaz

ewakuacji.

W następnym dniu oddziały gwardii sforsowały Zatokę Północną i wyrzuciły wroga z

miasta na półwysep Chersones. Niemcy próbowali tu zorganizować rozpaczliwy opór.

Uderzenie czołgów rozcięło jednak resztki niemieckiego ugrupowania na dwie części.

Gorączkowe próby ewakuacji 20 tysięcy zebranych na półwyspie żołnierzy nie dały

większych rezultatów. Morze i powietrze były praktycznie w całości w rękach radzieckich;

większość okrętów transportowych i barek została zatopiona.

12 maja ostatni punkt oporu Niemców był złamany. W czasie 35 dni walk o Krym

stracili oni w zabitych i wziętych do niewoli 111 tysięcy żołnierzy. Zdobywany przez osiem

miesięcy Sewastopol został wzięty szturmem przez Armię Radziecką w ciągu pięciu dni.

Niemiecka 17 Armia przestała istnieć.

W ten sposób pomszczono pamięć poległych w czasie oblężenia 1941-1942 roku i

tych wszystkich, którzy padli ofiarami niemieckiego terroru w czasie okupacji półwyspu. Mit

o niemieckim bastionie nad Morzem Czarnym rozwiał się w proch i pył. Dawni obrońcy i

nowi zdobywcy miasta, którego dwa oblężenia przeszły do historii, ruszyli na Zachód, aby

dopełnić ostatnie akty dziejowej sprawiedliwości.

Sewastopol mógł zabliźniać rany.

* * *

Na zakończenie wypada jeszcze poinformować Czytelników, co stało się z głównymi

postaciami, występującymi w naszej opowieści.

Generał Iwan Jefimowicz Pietrow, obrońca Sewastopola, pod koniec wojny dowodził

w stopniu generała armii 4 Frontem Ukraińskim; pod jego dowództwem wyzwolono Węgry i

Czechosłowację. Po wojnie generał Pietrow był dowódcą Turkiestańskiego Okręgu

Wojskowego. Obecnie zajmuje wysokie stanowisko w Ministerstwie Obrony ZSRR.

background image

Jego szef sztabu, generał Mikołaj Iwanowicz Kryłow, ma za sobą również bogatą

wojenną przeszłość. W czasie walk o Stalingrad był szefem sztabu słynnej 62 Armii. Pod

koniec wojny dowodził 5 Armią, która wchodziła w skład 1 Frontu Białoruskiego i walczyła

w Prusach Wschodnich. Po zakończeniu działań w Europie generał Kryłow brał udział w

operacji przeciw Armii Kwantuńskiej na Dalekim Wschodzie

6

. Po wojnie dowodził grupą

wojsk znajdujących się na Sachalinie i Wyspach Kurylskich, a następnie Uralskim Okręgiem

Wojskowym. Posiada również stopień generała armii.

Major Andrzej Ignatjewicz Kowtun brał, po upadku Sewastopola, udział w wielu

operacjach i ukończył wojnę w stopniu generała majora. Po przejściu w stan spoczynku

mieszka obecnie w Symferopolu na Krymie, w pobliżu miejsc, w których przed laty spędził

dramatyczne osiem miesięcy sewastopolskiej obrony, utrwalonej w jego frontowych

zapiskach.

A jakie były dalsze losy Mansteina?

Marszałek polny Erich von Manstein przeżył pod Sewastopolem szczyt swojej kariery

wojskowej. Dalej powodziło mu się już znacznie gorzej. Nie zdobył Leningradu. Nie udało

mu się przebić z odsieczą do oblężonego Stalingradu i wyzwolić 6 Armię Paulusa; zdołał

natomiast częściowo uratować krytyczną sytuację Niemców w zimie 1943 organizując udane

przeciwnatarcie pod Charkowem. W czasie wielkiej batalii pod Kurskiem dowodził Grupą

Armii „Południe”; został zatrzymany i zmuszony do odwrotu. Ostatecznie, na tle coraz

głębszych rozdźwięków, które powstały w łonie niemieckiej kwatery głównej i generalicji

wobec perspektyw oczywistej klęski, został w kwietniu 1944 roku zdymisjonowany przez

Hitlera. Po wojnie opublikował swoje wspomnienia pod wymownym tytułem Die verlorene

Siege (Stracone zwycięstwa); usiłuje w nich przedstawić siebie i całą niemiecką generalicję w

jak najlepszym świetle ubolewając jednocześnie, iż błędy Hitlera nie pozwoliły

Wehrmachtowi wygrać wojny.

6

Por. tomik Koniec samurajów.

background image

BIBLIOGRAFIA

A. I. Kowtun - Sewastopolskije dniewniki, „Nowyj Mir” nr 8/1963

B. Borisow - Podwig Sewastopola, Moskwa 1957

S. Maksimow - Obrona Sewastopola 1941-1942, Moskwa 1959

Praca zbiorowa - Istorija goroda-gieroja Sewastopola, Kijów 1960

Praca zbiorowa - Istorija Wielikoj Otieczestwiennoj Wojny Sowietskowo Sojuza, t. II-

IV, Moskwa 1961

E. von Manstein - Die verlorene Siege, Bonn 1955


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
07 Rozdział V Epilog, czyli ile diabłów zmieści się na ostrzu szpilki
Andrzej Drawicz Pętla na gardle
05 Andrzej Drawicz Petla na gardle
Ewa wzywa 07 141 Strzelczyk Andrzej Skok
Na ratunek średnim miastom bez pomocy czeka je zapaść 2019 07 05
Raspail Jean Siedmiu jeźdźców opuścilo Miasto o zmroku przez Bramę Zachodnia, której nikt już nie s
drawicz andrzej1
Pilipiuk Andrzej Wezmisz Czarno Kure 07 Lenin doc
Marketing terytorialny Miasto i region na rynku Andrzej Szromnik
Baccalario P (Moore Ulysses) Wrota czasu 07 Ukryte miasto
drawicz andrzej
andrzejki 07
Ewa wzywa 07 134 Kakiet Andrzej Silniejszy niż śmierć
Raspail Jean Siedmiu jezdzcow opuscilo Miasto o zmroku przez Brame Zachodnia, ktorej nikt juz nie s
Powrót Św Andrzeja Boboli do Polski Przegląd Powszechny 1938 07 t 219
2013 09 07 Miasto zdrowych ludzi

więcej podobnych podstron