Andrzej Drawicz
Pocałunek na mrozie
OSIA. Josif Brodski. Od razu w marcu 1963, kiedy po raz pierwszy jechałem do Leningradu, ktoś dał mi jego telefon. Zadzwoniłem. Powiedział, że przyjdzie do hotelu. Przyszedł bodaj natychmiast. Zapamiętałem to tak, jakby zaraz po wejściu zaczął mówić wiersze. W istocie musieliśmy najpierw wymienić kilkanaście konwencjonalnych zdań, ale wspomnienia mają swoją własną rację; najkrótszą drogą zmierzają do najważniejszego - poezji. Wydawał się zgłodniały kontaktu, zwłaszcza z przybyszem z Polski. W Rosji, poza wąskim kręgiem leningradzkim, prawie nikt go jeszcze nie znał. Musiał mieć silne poczucie własnej wartości, które żądało jednak potwierdzenia.
Zaczął od razu z wysokiego tonu, głosem podwyższonym, jakby modlitewnym. Recytował według rosyjskich zasad, kładąc nacisk na melodię, nie - sens. Normalnie tego nie lubię. Ale tym razem nic nie miało znaczenia.
Dżon Donn usnuł. Usnuło wsio wokrug.
Usnuli stieny, pol, postiel, kartiny,
Usnuli stół, kowry, zasowy, kriuk,
Wies' gardierob, bufiei, swiecza, gardiny,
Usnuło wsio. Butyl, stakan, tuzy,
Chleb, chłebnyj noż, farfor, chrustal, posuda,
Nocznik, bieljo, szkafy, stiekło, czasy...
Głos wypełniał cały pokój hotelowy. Słyszałem najlepszy bodaj z jego wczesnych utworów, Wielką elegię dla Johna Donne'a. Obraz urastał spiralnie, niby lotem krążącej pszczoły, i zdawał się nie mieć końca. Był cały z konkretów, ale ich spiętrzenie miało nadnaturalny, metafizyczny wymiar. Nowy, wspaniały świat poetycki - jednocześnie po raz pierwszy exod czasów Mandelsztama, zakorzeniony w całej europejskiej kulturze, tradycji, micie - spadał na mnie kaskadami. Wbitemu w krzesło, brakowało mi tchu.
...Stupien'ki lestnic, dwieri. Nocz' powsiudu.
Powsiudu nocz': w uglach, w głazach, w bieljo,
Sriedi bumag w stole, to gotowoj rieczi,
W jejo słowach, to drowach, w szczipcach, w ugle
Ostywszego kamina, w każdoj wieszczi,
W kamzole, to baszmakach, to czulkach, to tieniach
Za zierkałom, to krowati, to spinkie stuła,
Opiat' w tazu, w raspiatiach, w prostyniach,
W mietle u wchoda, w tuflach. Wsio usnuło.
Usnuło wsio...
Nie jest w dobrym stylu dopisywanie sobie ex post nieomylnych przewidywań. Ale akurat w tym wypadku niebezpieczeństwo nie grozi. Tylko wyjątkowy tępak mógł wówczas nie odczuć, że ma do czynienia z następcą tronu rosyjskiej poezji, po Annie Achmatowej. Nie to, że każdy musiał ten typ wierszy lubić. Ale otwierany przez Brodskiego wymiar stawiał go poza wszelką konkurencją. Wielu przecież wówczas pisało barwnie, wyraziście, kunsztownie, odważnie, uczciwie. Była pora odnowy rosyjskiej liryki. Brodski jednak niczego nie odnawiał, do niczego - rosyjskiego! - nie nawiązywał, prócz samej zasady, dziedziczonej po symbolistach, a czyniącej poetę rzecznikiem wtajemniczenia w sens bytu, pośrednikiem między ziemią i niebem. Brodski tworzył nową zasadę i dykcję, wyznaczał sobą nową tradycję. Sprawa pierwszeństwa przestawała być, gdy się go poznawało, dyskusyjna: schodziła z wokandy.
Zeszła wtedy i dla mnie. Skończył Donne'a blady. Miał twarz bardzo semicką, ale z gatunku tych silnych, mocno osadzonych na przysadzistym tułowiu, z energicznie wysuniętym podbródkiem. Nie był to typ tradycyjnego żydowskiego intelektualisty. Kojarzył się raczej z Biblią lub tymi rozrośniętymi, krzepkimi Izraelczykami z kibuców, których ze zdumieniem, jak ludzi nowej rasy, oglądaliśmy w czasie warszawskiego Festiwalu Młodzieży w roku 1955. "Juda Machabeusz" - pomyślałem w pierwszym mgnieniu, gdy tylko wszedł, i tak myślę o nim do dziś, choć tymczasem jego krzepa jakby ścieniała.
Popatrzył na mnie, osłupiałego, i uśmiechnął się zwycięsko. Powiedział Wot, takije stichi i od razu zaczął recytować coś innego. Głos znowu zafalował. Wiersze były różne; w jego wczesnej liryce sporo było młodzieńczej koturnowości. Ale raz po raz potwierdzało się i tamto, pierwsze wrażenie. Widziałem pierwszego rosyjskiego poetę. Nie darmo Achmatowa wyróżniała go zdecydowanie w otaczającej ją grupce poetyzującej młodzieży - i obdarzała swą monarszą protekcją. Podobno, gdy coś w jego wierszach mniej się jej spodobało, miała zwyczaj, lekko unosząc brwi, mówić: "Puszkin by tak nie napisał". Wystarczy.
Dowiedziałem się jeszcze, za pierwszym razem, że też jest zajadłym polonofilem. Winna była temu i pewna polska dziewczyna, i ogólna atmosfera tamtych czasów (młodzi na wyprzódki uczyli się polskiego; w ówczesnej młodej prozie ulubionym atrybutem nowoczesności bohaterów jest czasopismo "Polsza"), i chyba jego własna, wyostrzona wrażliwość, dająca mu poczucie zagrożenia i zamknięcia. Polska była tuż, o miedzę, a niedostępna; stąd i wiersze o Monte Cassino, i obraz zatrzaśniętej na głucho granicy, ponad którą "żurawie ciemności nieustannie lecą ku Warszawie". Znał polski i lubił się tym chwalić, rwał się ku nam, a nie było przecież sposobu, żeby go zaprosić. Jedyne co mogliśmy dla niego zrobić, to sprawić, żeby w różnych przekładach ukazało się w naszych czasopismach i antologiach kilkanaście jego wierszy - z głupia frant, dzięki niedoinformowaniu cenzury, która nie miała przecież pełnego spisu prawomyślnych poetów Związku.
Tu już wybiegam w przyszłość. Wtedy zadzierzgnęły się między nami więzy. Byłem w jego domu, o którym jeszcze powiem. Dostałem plik wierszy. Niedługo potem był sądzony i skazany jako "pasożyt", czym władza pośrednio dowiodła, że również wysoko go ceni. Wybrano go bowiem niewątpliwie po to, by spacyfikować i zastraszyć wiecznie krnąbrny, młody literacki Leningrad. Zesłany, po pewnym czasie powrócił. Kontakt znów został nawiązany. Odnalazłem go, po tym doświadczeniu, prawie takiego samego, może tylko bardziej sceptycznego, chwilami cynicznego nawet i ostrzejszego w słowie. Jego zagraniczna sława rosła, wyszedł już pierwszy, francuski tom przekładów. Natomiast sytuacja w ojczyźnie była ciągle chwiejna. Władza bezbłędnie wyczuwała w nim ciało z gruntu obce (w dodatku żydowskie) i promieniujące na otoczenie, mimo że niemal w ogóle nie pisał wierszy "politycznych" i aktualnych; jego poetyckie królestwo było z innego świata.
Kiedyś się to wahnęło. Za którymś przyjazdem zastałem go w podnieceniu. Zamajaczyła perspektywa tomiku. Na łóżku i stole leżały maszynopisy. Prosił mnie o radę: jak je ułożyć, co wysunąć, a co odsunąć, żeby zrobić lepsze wrażenie. Spędziliśmy nad tym cały wieczór. Doszliśmy wspólnie do wniosku, że tomik się zarysował, że daje obraz, że wprawdzie się nie kłania, ale i specjalnie nie drażni. Bogać tam! Wkrótce dowiedziałem się, że wszystko spaliło na panewce. Może zresztą zwodzono go celowo, żeby mu pograć na nerwach.
Potem odwiedził mnie w Moskwie. Kiedy go zobaczyłem, gwizdnąłem z podziwu: miał na sobie cyklistówkę, kraciastą marynarkę, stosowny krawat, sweterek i bodaj pumpy. Wyglądał jak Anglik z karykatur. Bardzo się ucieszył z tego wrażenia. Swoją strukturą duchową i sztuką poetycką ciążył zawsze ku Anglosasom; jego anglofilstwo było może nie tak emocjonalnie ekstatyczne, ale z pewnością ważniejsze, by tak rzec, bardziej strukturalne niż polonofilstwo. Ubraniem nieco nad tym ironizował, ale jednocześnie podkreślał. Marzył wtedy o gościnnym wyjeździe na Zachód, zaproszeń miał mnóstwo, ale szans żadnych, więc na zasadzie gry stwarzał sobie substytut. Powiedział mi wtedy: "Wiesz, mam tam masę pieniędzy, z którymi nie mogę nic zrobić. W związku z tym jednemu przyjacielowi, który się tam ożenił, kupiłem w prezencie hotel z całym wyposażeniem". Twarz miał zupełnie poważną, tylko w oczach lekkie błyski. Może zresztą naprawdę kupił? Lub tylko myślał, że mógłby kupić, gdyby zechciał, bo stać go na to?... Ale w środku pozostał taki sam. Recytował nowe wiersze i pokoik zbiorowego mieszkania wypełnił swoim poetyckim zaśpiewem, wychlustując go i na korytarz. "Cóż to za gościa dzisiaj macie? - zainteresował się ciekawy sąsiad. "To taki poeta z Azji Środkowej" - odpowiedziała przytomnie gospodyni.
Aż przyszło ostatnie spotkanie w Rosji. Spędziłem w Leningradzie jakiś bardzo pracowity dzień. Z Osią byłem umówiony na późny wieczór. Spóźniłem się i przywlokłem do domu przy Litiejnym Prospekcie już w nocy, zgoniony i ledwie zipiący. Dom był perłą architektoniczną rosyjskiej secesji; mieszkał w nim niegdyś Błok, a także Zinaida Gippius i Dymitr Mereżkowski; Osia opisał zresztą to wszystko w szkicu Półtora pokoju, opublikowanym już w Stanach. Brodscy zajmowali tu właśnie półtora pokoju w sześciopokojowej komunałce. Ojciec był eks-oficerem marynarki i fotoreporterem czasu wojny; wtedy już na emeryturze. Wszedłem do połówki Osi przez zadziwiający system podwójnych czy potrójnych drzwi, przysłoniętych jakimiś zasłonami, pod którymi trzeba się było niemal przeczołgiwać. Pokój był tak nieprawdopodobnie wysoki, jak to bywa w starym, leningradzkim budownictwie, powstałym z myślą o solidnych lokatorach. Bogate sztukaterie, ogromne okno, wszystko było zagracone. Od części zamieszkanej przez rodziców (bo półtora pokoju było w gruncie rzeczy jednym) poeta oddzielił się gigantyczną piramidą kufrów, szafek i półek z książkami, z której zwisały festony choinkowych lampek. Lampki rozbłysły, zrobiło się bajecznie i fantasmagorycznie, niczym w pałacu czarnoksiężnika na Boże Narodzenie. Mówić postanowiliśmy po angielsku, żeby utrudnić służbę podsłuchującym (z jedenastu sąsiadów donosicielką, zdaniem Osi, była tylko jedna osoba, co, sądził - "jak na komunałkę" dało bardzo korzystny procent - cytuję wg szkicu). Była to angielszczyzna obustronnie koślawa, ale feeryczna; pletliśmy wszystko o wszystkim, lampki świeciły, było coś do picia, nic do jedzenia i nad ranem zerwałem się jak sprinter, by złapać taksówkę i zdążyć na jakąś drugą stronę miasta, do hotelu, przed rozsunięciem miejscowych, zwodzonych mostów. Noc przeszła, zmęczenie ulotniło się bez śladu, byłem rześki, roznosiła mnie energia. Powiedzcie teraz, jak tu nie tęsknić do magicznych rosyjskich spotkań?
Na Nowy Rok przyszła od niego kartka. Narysował na niej pyzatego aniołka dmącego w trąbę, a niżej umieścił tekst:
Patrząc bardzo smętnym wzrokiem
W strony świata te i owe
Joseph Brodsky z Nowym Rokiem
Was pozdrawia, Drawiczowe.
Niestety, intuicja go nie zawiodła. Bodaj niedługo po Nowym Roku zaproszono go, po sąsiedzku niemal, bo i kilka domów dalej, do siedziby lokalnego bezpieczeństwa. Tam otrzymał propozycję wykorzystania jednego z zaproszeń zagranicznych. Wahał się, ale propozycja okazała się trudna do odrzucenia. W efekcie od dwunastu lat jest emigrantem. Jego anglosaskofilstwo sprawdziło się w najwyższym stopniu w postaci wyjątkowej wzajemności. Jak mi powiedziano, z Rosjan tylko Sołżenicyn i on autentycznie weszli i usadowili się na amerykańskim rynku wydawniczym. Ma tam swoich koneserów, swoich tłumaczy, swoją publiczność, swoje organy. Pisze, publikuje, występuje, jeździ; jego wieczory są wydarzeniami, jego angielszczyzna stała się tymczasem bodaj bez zarzutu i wiersz, który w dowód pamięci otrzymaliśmy odeń w roku 1982, był pisany po angielsku. Rosjanin napisał po angielsku wiersz o Polsce dla Amerykanów i zadedykował go polskim przyjaciołom; poezja chadza krętymi ścieżkami, ale trafia do celu najkrótszą drogą. Wiersz został przetłumaczony przez Stanisława Barańczaka; nazywa się Kolęda stanu wojennego, a Osia błyszczy na wszystkich kontynentach jako pierwszy rosyjski poeta, dając nam jeszcze i tę satysfakcję, żeśmy się nie pomylili w ocenach. Bardzo jestem za niego rad, bo jeśli już opuścił Rosję, to spotkał go lepszy wariant losu, ale jednocześnie mu współczuję, bo emigracja jest zawsze dramatem, i wcale nie jestem pewny, czy oko, którym spogląda "w strony świata te i owe", jest teraz zawsze beztroskie.
Moim zmarłym życzę dobrej, ludzkiej pamięci; moim żywym - przebywania tam, gdzie są u siebie.
<….>
Leningrad-Piotrograd-Petersburg, rok sześćdziesiąty trzeci, maj. W Związku Pisarzy dowiaduję się, że ktoś z miejscowego środowiska wie o moim przyjeździe i chce mnie koniecznie zobaczyć. Nie znam go. Nazywa się H., jest bodaj historykiem literatury. Dzwonię, umawiam się, idę. Piterska kamienica, gdzieś w pobliżu Newskiego, w centrum. Upał. Żółty, rozgrzany kamień fasady i wilgotna nora podwórka, z ubóstwem odwiecznego butwienia, liszajami pleśni, jakimiś budami, szalunkami, łatami. To samo wrażenie co prawie wszędzie tam, w śródmieściu, gdzie odnawiano chyba tylko fasady, w śródmieściu nadszarpniętym przez wojnę, nadgryzanym przez czas, podmywanym przez wody bagienne, w które wmurowano miasto: przed chwilą mógłby stąd wyjść Raskolnikow, nic się tu od zabicia lichwiarki nie zmieniło. Dalej było, też typowe, mieszkanie; wysokie i ciasne, z poobtłukiwanymi gipsowymi sztukateriami, ściśniętą i spatynowaną kurzem starzyzną mebli, stosami książek. O gospodarzu zanotowałem sobie wówczas: "maleńki, nieszczęsny, przytłoczony górą ksiąg". Teraz mam w oczach jego nieustanny trzepot, nerwową krzątaninę, w uszach zaś wysoki lament, ptasią gędźbę. Rzucił się na mnie z wylewną serdecznością, zalewając potokiem rozedrganej elokwencji. Najwidoczniej bardzo chciał uszanować. Pobudki tej gorliwości były od początku tajemnicze. Nie mieliśmy wspólnych znajomych ani zbyt bliskich zainteresowań (nie mogę sobie przypomnieć, czym się konkretnie zajmował). Jak zwykle w takich razach, sytuacja była męcząca. Znosiłem ją jednak cierpliwie, widząc przed sobą najwyraźniej człowieka nieszczęsnego, samotnego, przytłoczonego bólem istnienia czy poczuciem winy. Czego jednak chciał właśnie ode mnie? Akceptacji? Zrozumienia? Współczucia? Zapewne wszystkiego po trochu, zresztą był w swej jękliwej wibracji właściwie samowystarczalny, bo trudno się było podłączyć do jego wysokich obrotów.
Zjadłem jakiś kawalerski poczęstunek, wypiłem za coś kieliszek. Stop! nie za coś, a z pewnością za Polskę. Ona wybłyskała raz po raz jako motyw przewodni. Żarliwa miłość gospodarza ku niej, jako takiej. Wysokie, łamliwe intonacje stawały się jeszcze wyższe i kruchsze, kiedy wyśpiewywał swe akty strzeliste. Stopniowo okazywało się, że jestem tak honorowanym za samą tylko moją polskość; to wystarczało. W przerwach dowiadywałem się, że żona gospodarza niedawno zmarła, że jest samotny i uważa życie za skończone. W jakimś momencie rzucił mi się na szyję i ucałował. Było rzewnie, ale i niezręcznie; stępiały od wylanych na mnie emocji zerknąłem na zegarek i zorientowałem się, że jest już późno. I wtedy właśnie popełniłem błąd elementarny, świadczący o braku rosyjskiego obycia. (Nie miałem go rzeczywiście, był to dopiero trzeci pobyt, licząc i festiwal).
Byłem umówiony na spotkanie z Brodskim; mieliśmy się zobaczyć po raz drugi. Czas naglił, a H. nie puszczał. Było mi go żal, ale nie chciałem tracić Osi. "Ściągnę go tutaj, prosta sprawa" - pomyślałem. Gospodarz nie miał lub udał, że nie ma nic przeciw temu. Zadzwoniłem. Brodski mieszkał w pobliżu; zjawił się prawie natychmiast. Widocznie nie wiedział, do kogo idzie. Gdy wszedł, zrozumiałem ogrom mojego błędu. Na widok gospodarza zesztywniał, zrobił się jeszcze bledszy niż zwykle; jego machabeuszowska twarz zaciągnęła się jasnym, chłodnym uśmieszkiem. Trwał za nim do końca jak za tarczą. Ręki na powitanie nie podał i natychmiast stanął po przeciwległej stronie stołu. H. skoczył ku niemu ze stosowną - skoro był moim znajomym - porcją wylewności. Ale Osia, niby w dziecinnej zabawie w berka, przesunął się i znowu znalazł naprzeciwko. Powtórzył to jeszcze parę razy: elegancko, bezszelestnie, z niezmiennym uśmiechem i w całkowitym milczeniu. Wargi miał mocno zaciśnięte. Stół był zawsze między nimi. Wpatrzony w osłupieniu w tę pantomimę antykontaktową pojąłem, że trzeba natychmiast uciekać. Wyszliśmy szybko, ścigani przez cichnące zawodzenie H. Nigdy go już więcej nie spotkałem. Brodski milczał tak wymownie, że świadomy gafy, bałem się go spytać, o co chodzi. Innych leningradczyków znałem wówczas tylko oficjalnie; za mało na szczerą rozmowę o tym, kto kim jest. A potem, prawdę mówiąc, zapomniałem o człowieku i sytuacji; napłynęły nowe spotkania i nowi ludzie. Dopiero teraz, przed pisaniem, w ćwierć wieku później, zacząłem szukać śladu H. Kim był? Ale nie ma po nim śladu w żadnej bibliografii, słowniku, encyklopedii, leksykonie. Nigdzie. Czy istniał naprawdę? Może mi się tylko przywidział?
Jednak nie. Raz jeden, przypadkowo natrafiłem na coś, co być może jest kluczem do sprawy. W czasach naszego Października, przed czy po nim, kiedy sąsiedzka prasa bardzo ostro i brutalnie atakowała polski rewizjonizm - ukazał się bodaj wyjątkowo plugawy i agresywny artykuł, podpisany przez H. Jego echo dotarło do mnie po latach. Byłoby więc to, w czym uczestniczyłem, erupcją kompleksu winy? A może jednej z licznych win? Groteskowym aktem ekspiacji przez zatopienie w potoku egzaltowanych, polonofilskich słów, wylanych na głowę pierwszego z brzegu Polaka? Rodzajem zaklęcia przez skruchę? Polonofil Brodski musiał pewnie znać sprawę. Wysoko oceniam teraz jego milczenie. Miał rację, lepiej mnie było nie wtajemniczać. Lepiej w ogóle t e g o nie tykać, bez koniecznej potrzeby. Tamten człowiek już na pewno nie żyje *[Przypis dzisiejszy. Błąd: jednak żyje. Jego nazwisko mignęło mi znowu w prasie literackiej. Dlatego w ostatniej chwili zastępuję je w tekście inicjałem. Nie mogę mieć całkowitej pewności, że wszystko w działalności H. było takie, jak mi się zarysowało. Może były jakieś poważne okoliczności łagodzące?]. Może miał na sumieniu teksty gorsze niż ten przeciw nam. Pewnie miał. Może spełniał określone funkcje. Nie mnie tego dochodzić. Sami Rosjanie będą się musieli rachować z Rosjanami i pewnie to zrobią, o ile głasnost', w czasie, w którym to piszę, okrzepnie i przeżyje.