Cios zadany o świcie
Chudy, starczy palec feldmarszałka odsunął rękaw zielonego frencza; złota
„Doxa”, prezent od Niemców sudeckich, z wygrawerowanym napisem Oswobodzicie-
lowi od czeskiego jarzma - wdzięczne dzieci führera - wskazywała pięć po dwunastej.
Więc to już dziś - pomyślał von Leeb, gładząc machinalnie zmarszczone czoło.
Adiutant, napotkawszy jego wzrok, rozsunął story i otworzył okno. W duszną atmos-
ferę sali, wypełnionej pochylonymi nad mapami oficerami sztabu, -wtargnęło ciepłe
tchnienie królewieckiej nocy, z zapachem lip, a także z ostrą wonią spalin, kurzu i
ż
ołnierskiego sukna.
- Meine Herren - powiedział cicho von Leeb unosząc się znad stołu. - Zdaje się, że
wszystko jest jasne. Pozostaje mi tylko życzyć panom żołnierskiego szczęścia i prosić
o udanie się na swoje miejsca.
Sala pustoszała przy dyskretnym akompaniamencie odsuwanych krzeseł i stukają-
cych obcasów. Otworzywszy drzwi przed feldmarszałkiem wyprężony adiutant zerwał
kartkę z wielkiego ściennego kalendarza, na którym maszerujące oddziały SS, podno-
sząc nogi do wysokości pasa w klasycznym paradeschritt, wpatrywały się zachłannie
w Hitlera, pozdrawiającego je wyciągniętą ręką z trybuny w alejach Ujazdowskich.
Na nowej kartce widniały dwie czerwone dwójki.
Była niedziela, 22 czerwca 1941 roku.
*
Dwa grube palce o zrogowaciałych paznokciach artylerzysty, spłaszczonych jesz-
cze przed laty ciężarem łusek, odsłoniły okrągły chronometr w elastycznej oprawie;
brakowało pięciu minut do wpół do piątej. Jednocześnie pułkownik Baumüller, do-
wódca artylerii niemieckiej XVIII armii, usłyszał skrzyp schodów prowadzących na
dzwonnicę kościoła w Tylży, gdzie umieścił swój punkt obserwacyjny. Na widok von
Leeba i grupy oficerów sztabu pułkownik wyprężył się - bez przesady jednak, akurat
na tyle, by podkreślić ważność człowieka noszącego cenione nazwisko trzech pokoleń
niemieckich artylerzystów - i cofnął się pół kroku od rozstawionej na tarasie lornety
nożycowej. Ale von Leeb pokręcił przecząco głową i wydobył z wiszącego na pier-
siach futerału własną polową lornetkę.
Poranną ciszę przerywało świergotanie ptaków. Drobne chmurki różowiały od
wschodzącego słońca, zwiastując pogodny dzień. W dole srebrzył się Niemen, za nim
w gęstym cieniu leżał spokojny rosyjski brzeg, a bliżej, w lasach i nadbrzeżnych zaro-
ś
lach, wstrzymywały oddech oczekujące sygnału szturmowe oddziały niemieckie.
Ostatnie sekundy ciszy przerwał nagle krzykliwy jazgot budzika. Von Leeb lekko
drgnął, sztabowcy spojrzeli na siebie porozumiewawczo: znali ten cywilny zwyczaj
starego artylerzysty. Kanciasta głowa Baumüllera jeszcze raz pochyliła się nad zegar-
kiem: tak, zgadza się. Nie odwracając głowy pułkownik bierze do ręki podaną przez
adiutanta słuchawkę polowego telefonu, spogląda na otaczających go zastygłych w
bezruchu oficerów. Czuje powagę chwili. Tak tworzy się historię - myśli, nim spokoj-
nym głosem powie do słuchawki:
- Tu Lorelei. Do wszystkich. Zaczynać.
*
Oczy kapitana Hausnera nie mogą się oderwać od fosforyzującej w leśnym pół-
mroku tarczy zdobycznego, francuskiego zegarka z dyndającą przy nim grecką ma-
skotką. Od rzeki ciągnie rześkim chłodkiem, ostro pachnie tatarak, wrzeszczy jakiś
ptak, świeża trawa chrzęści pod butem - wszystko to w ciągu tych ostatnich kilku
sekund stanie się niesłychanie namacalne, nim za chwilę nie zostanie daleką przyszło-
ś
cią.
I oto dzwoni telefon.
Ostatni rzut oka; cała bateria na swoich miejscach, zastygłą bez ruchu, ludzie po-
chyleni do przodu jak przy starcie do wielkiego biegu. Hausner sięga po słuchawkę i
podnosi prawą rękę w górę tym gestem, tak podobnym do partyjnego pozdrowienia,
który jest jednocześnie gestem boga wojny, posyłającego błyskawice ku wrogiemu,
rosyjskiemu brzegowi. Czuje, jak ogarnia go fala uniesienia, za jednym zamachem
zmywająca wszystkie utajone wątpliwości, wszystkie inteligenckie mazgajstwa. Do
diabła z tym balastem, patrzą na niego kanonierzy, czekają na jeden sygnał, więc...
- Feuer!
*
Nie, untersturmführer Kalb nie zerka na zegarek, po cóż miałby to czynić. I tak
wszystko jest wiadome, wystarczy spojrzeć, jak tłuką w tych Iwanów! Ileż to czasu,
pięć minut, godzinę, trzy? Dookoła jest przeraźliwie jasno, huczy nieustanny grzmot,
rozsadzający bębenki, błyski ognia rozświetlają pobladłe z napięcia twarze esesma-
nów, przeciwległy brzeg niknie w kłębach dymu przeszywanych językami płomieni. Z
góry, przewalając się leniwie, spadają w to wszystko z wyciem syren nurkujące Ju-87,
jeszcze wyżej suną fale bombowców. Nowe eksplozje, ziemia dudni i stęka - aż nagle
grzmot artylerii jak nożem uciął, tylko w uszach dzwoni. Jeszcze chwila i ku niebu
strzelają trzy czerwone rakiety.
Jest godzina piąta, zaraz ta młócka przeniesie się w głąb, pora do ataku. Kalb pa-
trzy na swoich, przycupniętych na mokrej trawie nadbrzeżnej łąki, obładowanych
polowym oporządzeniem, z wysuniętymi do przodu lufami pistoletów maszynowych.
Czuje, tak jak oni wszyscy, pełne determinacji uniesienie: bije wielka godzina, fühler
rozkazał unicestwić Rosję i Rosja będzie unicestwiona, pójdzie śladem innych, nic i
nikt nie może nam się oprzeć. Pora!
- Auf! - woła Kalb i sam się podrywa, niecierpliwość wielkich oczekiwań niesie go
przez chlupoczącą łąkę; potem buty grzęzną w nadbrzeżnym piachu, wlewa się do
nich woda, ręce wczepiają się w ponton, słychać napięte sapanie wielu piersi, wszyscy
przewalają się przez burty. To samo na prawo i lewo od nich, to samo dalej na dwu
tysiącach kilometrów rosyjskiego frontu, gdzie rozkręca się i sunie niepowstrzymaną
lawiną wspaniała machina stu dziewięćdziesięciu dywizji, dokonujących operacji
„Barbarossa”. Wybiega z okopów piechota, warczą zapuszczane silniki czołgów i
motocykli, zmieniają stanowiska działa, startują samoloty. Już są na środku Niemna,
zaraz będą po tamtej stronie, powtarzając dokładnie w tym samym dniu wyprawę
Napoleona - tylko że zrobią to lepiej...
- Vorvärts! Vorvärts! - woła Kalb i zachłystując się od krzyku, wdziera się na
stromą i zrytą pociskami skarpę rosyjskiego brzegu.
Miasto jeszcze nie wie...
...Jest to szczególna godzina, kiedy światło dnia łączy się nad Leningradem ze
ś
wiatłem białej nocy; dobrze wtedy zgasić lampę, rozprostować plecy i wyjść na bal-
kon, zawieszony nad Newskim Prospektem, jeszcze wypełnionym od dołu głębokimi
nocnymi cieniami, ale od wschodu, od strony placu Powstania, już prześwietlonym
słońcem; z jezdniami ociekającymi wodą nocnych polewaczek, z krzątaniną sprząta-
czek w białych fartuchach. Głęboki wąwóz ulicy brzmi odgłosami lekkich kroków,
ś
miechem, piosenkami, wesołymi okrzykami; tak, to przecież dwudziesty drugi, nie-
dziela, maturzyści wyszli wczoraj gromadkami na nadnewskie bulwary witać swoją
dojrzałość, teraz wracają...
Zapowiada się piękny dzień Borys Łukomski przeciąga się, oparty o poręcz balko-
nu, czuje w kościach noc spędzoną przy maszynie; trudno, artykuł o petropawłow-
skich zobowiązaniach pierwszomajowych musi iść do jutrzejszego numeru „Lenin-
gradzkiej Prawdy”, jeszcze parę zdań, potem przyjedzie goniec i będzie można po-
spać. Życzliwie patrzy na przechodzących, przypomina mu się własna, nie tak jeszcze
odległa matura, przerzuca się z nimi żarcikami, odpowiada na pytania o godzinę:
„Piąta, dzieci kochane, piąta”. „Jakie z nas dzieci?” - pyta z udanym oburzeniem
blondyneczka z miłą, pucułowatą buzią i roześmianymi oczami; musiała widocznie
złamać sobie obcas, bo mocno kuleje, wsparta na ramieniu swojego chłopca. „Made-
moiselle zechce łaskawie wybaczyć ten niestosowny żart” - odpowiada Łukomski z
rewerencją prawdziwego leningradczyka i oboje wybuchają śmiechem; tylko chłopiec,
bardzo przejęty swoją opiekuńczą rolą, zachowuje nienaganną powagę. Łukomski
patrzy ma nich, póki nie znikną za zakrętem, macha dziewczynie ręką, rozkłada ze
ś
miechem dłonie, kiedy następna grupa prosi, żeby coś zaśpiewał. Wraca do pokoju,
dopija ostatni łyk zimnej kawy, z determinacją pochyla się nad maszyną. Na zakoń-
czenie przydałby się jakiś mocny akcent, Gorbaczow to lubi.
...tak pracują i wypełniają podjęte zobowiązania budowniczowie socjalistycznego
Petropawłowska, z ufnością patrząc w swoje jasne jutro i wiedząc, że na straży ich
wysiłku stoi najpotężniejsza na świecie armia, gotowa w każdej chwili ciosem odbić
wroga cios...
...Dobrze? Nieźle, tylko ciągle coś przeszkadza, jakaś zadra w pamięci. Co to jest?
Powrót z Petropawłowska w rozklekotanym wagonie, dwóch wojskowych, komisarz
batalionowy i starszy politruk, ich zatroskane twarze, półgłosem wypowiadane zdania
o niemieckich dywersantach, o pogłoskach, o przygotowaniach... Ee, tam, panikarze,
co oni wiedzą w swoich opłotkach... Ostatecznie był komunikat, nie dalej jak tydzień
temu: Według, posiadanych przez ZSRR danych, Niemcy tak samo niewzruszenie jak
ZSRR przestrzegają zasad paktu o nieagresji... Krótko, jasno, wyraźnie. Czuje się styl
głowy państwa. Nic dodać, nic odjąć. Trzeba po prostu wierzyć, że nie jest tak źle nad
zachodnią granicą...
Ostry dźwięk telefonu. O tej porze?
- Borys Piotrowicz?
- Słucham, Aleksandrze Michajłowiczu - Łukomski poznał głos Gorbaczowa, za-
stępcy redaktora naczelnego „Leningradzkiej Prawdy”.
- Nie śpicie? Bardzo dobrze. Będziecie tu zaraz potrzebni. Wysyłam samochód.
- Po mnie?... Tak, rozumiem. Właśnie skończyłem materiał...
- Materiał? Jaki materiał?
- Z Petropawłowska. Przecież wyście sami wczoraj... Oni już wykonali podjęte
zobowiązania.
- Aha, to. Widzicie, sytuacja się zmieniła, i to bardzo poważnie. Boję się, że wasz
materiał nie będzie potrzebny. Będziecie musieli prędko pisać następny. No, czekam.
Trzask słuchawki. Co to wszystko znaczy? Sytuacja się zmieniła? Materiał nie bę-
dzie potrzebny?...
- Boria! Borieńka! - z sąsiedniego pokoju rozległ się zaspany głos żony. - Co się
stało?
Ż
ebym to ja wiedział... -? myśli, po czym rzuca w stronę otwartych drzwi:
- Nic takiego, kochanie, pilne zadanie redakcyjne. Śpij.
Zegar ścienny chrząknął, zabrzęczał i odmierzył sześć dostojnych uderzeń.
*
Wskazówki zegarka utworzyły prostą linię i w tym samym momencie Frołow
otworzył oczy. Choćbyś chciał, człowieku, nawet w niedzielę nie zaśpisz, przyzwy-
czajenie, fakt - pomyślał; przez chwilę patrzył w oklejoną malinowymi tapetami ścia-
nę pokoju, śledząc wirujące w słonecznym promieniu drobinki kurzu i nadsłuchując
spokojnego oddechu żony i miarowego posapywania syna. Potem wstał, ubrał się
szybko i zajrzał za parawan. Polowe łóżko Wiery było nietknięte. Stary majster
zmarszczył brwi, ale przypomniawszy sobie wczorajszy dzień i uroczyste rozdanie
ś
wiadectw w dziesięciolatce machnął ręką: trudno, dziewczyna jest dorosła, zwyczaj
każe, niech sobie spaceruje. Chlipnął zimnej kawy, zagryzł kawałkiem chleba z „ama-
torską” kiełbasą, wziął zawiniątko z narzędziami i ostrożnie lawirując między sprzę-
tami, wyszedł na korytarz. Komitet Zakładowy zorganizował dzisiaj wyjazd kilku
specjalistów z narzędziowni Zakładów imienia Kirowa do kołchozu rybackiego nad
Ochtę; zreperują im parę motorów, a za to, jak dobrze pójdzie, będzie jeszcze może
czas skoczyć z przyjacielem, Wołodią Bachmetiewem, na rybki, a już bez zawiesistej
rybackiej uchy się nie obejdzie... W dobrym nastroju wyszedł z bramy wysokiego
domu, stojącego przy Dwunastej Linii Wyspy Wasiliewskiej, wmieszał, się w grupkę
stojących na przystanku ludzi i wtedy właśnie zobaczył Wierę, jak szła ku bramie,
lekko kulejąc, z rozpuszczonymi włosami, uśmiechnięta i podtrzymywana przez tego
chłopaka z sąsiedniej klatki, Tolę Parabukina, którego ojciec, inżynier, też z Kirow-
skich, zniknął bez śladu jeszcze w trzydziestym siódmym... Frołowowi spodobało się,
ż
e chłopak trzyma Wierę z szacunkiem za łokieć, ale kiedy skręcili do bramy, córka
potknęła się i Tola, niby niechcący, objął ją wpół. A to gałgan! - pomyślał majster bez
złości, bo czuł szacunek dla tego upartego chłopaka, który, wyrzucany ze szkoły
(mówili, że podobno nie chciał się wyrzec ojca), stanął przy maszynie i nauczył się
frezerskiego fachu. Odprowadził ich spojrzeniem, zauważył, jak na siebie patrzą, i
pomyślał: może zięć?
- Wania, nie śpij! - z zamyślenia wyrywa go zgrzyt hamującej obok ciężarówki, z
szoferki wychyla się pucułowata gęba Bachmetiewa, otwierają się drzwiczki. Frołow
wsiada do środka, samochód rusza ostro. Przejeżdżają przez most na Małej Newie,
potem na Dużej, przez Piotrogrodzką Stronę i Kirowski Prospekt. Gdy mijają Akade-
mię Leśnictwa, wielki zegar na frontonie wskazuje siódmą.
- Co się dzisiaj dzieje z tymi wojskowymi maszynami - mówi Bachmetiew, poka-
zując skinieniem głowy zieloną „emkę”. - To już chyba dziesiąta, i jeżdżą jak szalone.
- Może manewry - odpowiada Frołow. - Zapalisz kazbeka?
*
Lecz tym razem to nie są manewry. Mijają godziny i miasto nic jeszcze nie wie,
ale stopniowo jego leniwy, niedzielny rytm zaczyna się nasycać jakimś wewnętrznym
niepokojem; może to tylko zwiększony ruch aut, może szybki krok idących ulicami
oficerów, wywołanych z domów telefonami Komendy Miasta i dowództwa Floty
Bałtyckiej, może nagłe wezwania do Smolnego, gdzie mieści się Miejski i Obwodowy
Komitet Partii... Zaalarmowani mężowie wychodzą z domów, zaniepokojone żony
dzwonią do znajomych, sytuacja jest wszędzie podobna, ludzie gubią się w domy-
słach, zaczepiają na ulicy, boją potwierdzenia złych przeczuć, uspokajają komunika-
tami prasowymi sprzed tygodnia, włączają radia. Ale z radia płynie tylko dziarska,
niedzielna muzyka: Kipuczaja, moguczaja... i ...na czużoj ziemie my wraga razabjom.
Dopiero po pewnym czasie zapowiedź ważnego komunikatu zwiastuje coś groźnego,
a w południe - wraz z pierwszymi słowami Mołotowa: Obywatele i obywatelki Związ-
ku Socjalistycznych Republik Radzieckich! Dziś w nocy faszystowskie Niemcy wiaro-
łomnie napadły na nasz kraj... - wiadomość dopada wszystkich. Zbiegają się do apara-
tów sąsiedzi z komunalnych mieszkań, tłumy gromadzą się pod ulicznymi głośnikami.
Jest cicho, nad słonecznym Leningradem niosą się, zwielokrotnione echem, strzępy
zdań: ...gwałcąc zawarte sojusze ...gotowi odpowiedzieć ciosem na cios ...agresora
czeka nieuchronna klęska. Ludzie słuchają w milczeniu, ze zmartwiałymi twarzami,
nie patrząc na siebie. Borys Łukomski słucha, siedząc w pokoju naczelnego redaktora
i składając nerwowo rozkaz wyjazdu do tego samego Petropawłowska, z którego
wrócił wczoraj wieczorem. Jego żona, Nadia, przyciska zachłannie rozszczebiotaną
Tanieczkę. Matriona Frołowa szarpie rozespaną Wierę, potem obie, przytulone do
siebie, zastygają na łóżku, a Misza, który nadbiegł z ulicy, pyta natarczywie: „Znaczy
z kim? Z Hitlerem? A ja też pójdę? A tata?”
Tylko Iwanowi Frołowowi i jego towarzyszom los podarował kilka godzin nie-
ś
wiadomości. Miało się już ku zachodowi, kiedy, skończywszy robotę, rozsiedli się
wraz z rybakami w cieniu nadrzecznych olch, wdychając zapach aromatycznej uchy.
Przewodniczący kołchozu, doświadczony ładoski rybak, Wasyl Maksymowicz Kuza,
zdążył właśnie nalać wszystkim po kieliszku „Moskiewskiej”, kiedy z budynku pobli-
skiego zarządu wybiegł chłopak i drąc się na całe gardło: „Diadia Wasia! Diadia Wa-
sia!” podbiegł ku siedzącym. Coś musiało w tym krzyku być, skoro ręce z kieliszkami
zawisły w powietrzu.
- No? - mruknął pytająco Kuza, zmarszczywszy brwi, bo kilka kropek cennego
płynu splamiło odświętny obrus.
Chłopak dyszał dobrą chwilę, nie mogąc złapać tchu.
- Wujku Wasylu... Toć wojna...
Coraz bliżej Leningradu...
Tymczasem trzydzieści dwie dywizje Grupy Armii „Północ” feldmarszałka von
Leeba, wśród nich siedem pancernych i sześć zmotoryzowanych - łącznie 1500 czoł-
gów, 1200 samolotów, 12 000 dział i moździerzy, około 700 000 ludzi - rozbiwszy
swoim pancernym taranem słabe oddziały straży granicznej parły już, nabierając coraz
większego rozpędu, ku Kownu i Wilnu. Rzucane pośpiesznie i bezładnie do walki
oddziały radzieckiej 11 armii zmuszono do szybkiego odwrotu. Na wiejskie drogi
Wileńszczyzny, w ciszę wiosek, w przesmyki między jeziorami wdarły się czołgi 4
armii pancernej; oszołomieni chłopi żegnali się na widok kolumn znaczonych czar-
nymi krzyżami, w lasach szamotały się rozpaczliwie otoczone oddziałki. Głęboki klin,
wbity między 8 a 11 armię, poszerzał się z każdą godziną; po czterech dniach czołów-
ki pancerne dopadły Zachodniej Dźwiny pod Daugawpils i sforsowały ją z marszu.
Teraz kolorowe i czyste miasteczka łotewskie i estońskie wydawały się zastygać w
zdumieniu, obserwując oszałamiające tempo zwycięzców, gnających niepowstrzyma-
nie na północny wschód. Posuwano się drogami, nie dbając o pozostawianego z bo-
ków i z tyłu przeciwnika. Miażdżące uderzenia lotnictwa rozpraszały gorączkowo
ś
ciągane rezerwy, radzieccy dowódcy, ponaglani kategorycznymi rozkazami Kwatery
Głównej, żądającej już od pierwszego dnia „przejścia do zdecydowanego przeciwna-
tarcia i wyparcia agresora na jego terytorium”, zmuszeni byli rzucać do boju to, co
było pod ręką, zamiast zgromadzić siły dostateczne dla skutecznego działania.
Nie będzie przesadą stwierdzić - pisał wówczas w swym dzienniku generał Franz
Haider, szef Sztabu Generalnego OKW - że kampania rosyjska została wygrana w
ciągu czternastu dni. Tu, na północy, wszystko zdawało się o tym świadczyć. Padło
Wilno i Kowno, po sforsowaniu Dźwiny los Rygi był przypieczętowany; wykrwawio-
na 8 armia cofała się pośpiesznie na północ, by uczepić się linii Piarnu-Tartu; armie
27 i 11 odrzucono na wschód, w stronę Starej Rusy i Chołmu, montowana pośpiesznie
linia obronna na rzece Wielkiej załamała się. Stała się rzecz dostępna, zdawałoby się,
tylko najkoszmarniejszym snom; w dwa tygodnie po rozpoczęciu wojny Niemcy prze-
szli dwie trzecie odległości dzielącej ich od Leningradu. Co więcej: droga do miasta
stała przed nimi praktycznie otworem. Wprawdzie w połowie dystansu między Psko-
wem a Leningradem była jeszcze rzeka Ługa, stwarzająca warunki dla obrony, ale
dopiero teraz siedemdziesiąt tysięcy leningradczyków ryło tam, w gorączkowym po-
ś
piechu, urządzenia obronne Poza luźnymi oddziałami 11 armii na tym kierunku nie
było prawie wojska. Rezerwy znajdowały się daleko w tyle. Do walki przeciwko dy-
wizjom von Leeba mogli jedynie stanąć kursanci szkoły artyleryjskiej, oddział mary-
narzy Floty Bałtyckiej oraz pośpiesznie organizowane formacje pospolitego ruszenia.
A przecież istniało niebezpieczeństwo jeszcze bliższe; 29 czerwca armia fińska,
wspierana przez oddziały niemieckie, zaatakowała północno-zachodnie granice
Związku Radzieckiego.
*
Wystarczy spojrzeć na mapę - pisał pośpiesznie Łukomski, przysiadłszy na zwalo-
nym pniu, strzepując co chwila z papieru sosnowe igły, otrząsane artyleryjskimi wy-
buchami - aby zrozumieć, na co liczył przeciwnik, którego liczebność przewyższała
kilkakrotnie nasze oddziały. Finowie napadli na nas znienacka, starając się przede
wszystkim sforsować wąski przesmyk oddzielający granicę państwową od północnego
brzegu jeziora Ładoga, aby w ten sposób odciąć Republikę Karelo-Fińską od Prze-
smyku Karelskiego, oddzielnie zlikwidować nasze otoczone jednostki i w jak najkrót-
szym czasie opanować Leningrad. Byliśmy jednak przygotowani i potrafiliśmy uda-
remnić te plany...
Zgięte nogi ścierpły, Łukomski podniósł się nieco - w tej samej chwili rozległ się
krótki świst i kula fińskiego snajpera oderwała kawałek kory od pnia sosny, tuż nad
jego głową.
- Uwaga, „kukułka”! - krzyknął ktoś. Nad samym uchem Łukomskiego zagrzecho-
tała seria erkaemu, jakaś ręka chwyciła go za nogę i zmusiła do rozciągnięcia się na
ziemi..
- Szkoda głowy, towarzyszu komisarzu - powiedział ktoś życzliwie.
Rzeczywiście, głupio byłoby umrzeć tak od razu - pomyślał Łukomski i znowu
pochylił się nad papierem. Trzeba było jeszcze dziś, korzystając z okazji, odesłać ten
artykuł do swojej „Leningradki”. Ale pisanie jakoś nie szło. Dookoła słychać było
pośpieszną krzątaninę ludzi szykujących się do odparcia szturmu. Musiał nastąpić
właśnie dziś, właśnie na tym odcinku1. Dane zwiadu i zeznania jeńców zgadzały się,
zresztą tędy biegła najkrótsza droga do Ładogi. Tymczasem pułk majora Trubaczowa,
rozciągnięty na dziesięciokilometrowym odcinku, nie miał żadnych odwodów. Co
postanowił dowódca? Łukomski przypomniał sobie chłodne, przenikliwe oczy majora,
kiedy spytany przezeń o to wczoraj, po naradzie sztabu, uśmiechnął się lekko i odpo-
wiedział: „Przyjmiemy ich cyrkiem i fajerwerkiem”. Co to znaczy?
Wybuchy fińskich pocisków, przedłużane trzaskiem padających drzew, stawały się
coraz gęstsze. Piekielnie trudno było prowadzić tę leśną wojnę, w zarośniętym i błot-
nistym terenie, poprzerzynanym dziesiątkami maleńkich jeziorek o dziwacznych
kształtach i ostrymi granitowymi skałami, porośniętymi zwichrowanymi sosnami.
Obie strony wysyłały przeciw sobie małe oddziałki, organizowały zasadzki, stosowały
głębokie obchody. Polowano na gońców, łączników, sztabowców, blokowano drogi
leśnymi zawałami. Przydało się doświadczenie kampanii zimowej w latach 1939-40.
Kiedy w teren zapuszczały się grupy Niemców, prowadzone przez fińskich przewod-
ników, starano się przede wszystkim unieszkodliwić tych ostatnich - wtedy Niemcy,
nieprzyzwyczajeni do takich warunków terenowych, stawali się bezradni. Ale nacisk
wroga nie ustawał Oddziały radzieckie cofały się krok po kroku w ciężkich walkach,
odgryzając się jak dziki stadu psów i pozostawiając po sobie dobrze zorganizowaną
sieć partyzancką. Wprawdzie z ciężkim sercem trzeba było opuścić Petrozawodsk, ale
wyglądało na to, że 7 armia oparła się mocno o skraj rzeki Swir. Również na Prze-
smyku Karelskim prysnęły marzenia przeciwników, śniących o błyskawicznym raj-
dzie do Leningradu...
Łukomski przymknął oczy, pamięć wywoływała zmieszane obrazy ostatnich dni.
Płoty Petrozawodska, pomalowane tuż przed wojną na wesoły niebieski kolor, z pla-
katami Matka-Ojczyzna w niebezpieczeństwie... Wesoła dziewczyna, Zina Bogdano-
wa, zabita na miejscu, kiedy z rewolwerem w ręku biegła do ataku... Bomby padające
na las z nisko przelatujących samolotów... Okrężna obrona w miejscu, kiedy trzask
wystrzałów napływał ze wszystkich stron, najpierw coraz bliższy, potem coraz dal-
szy... Jazda na koniu cwałem pod ogniem fińskich „kukułek”... Gorący karabin, opry-
skany krwią sąsiada, z którym jeszcze przed o chwilą ryło się pośpiesznie płytki
okop...
- Uwaga, przygotować się! - podawany po linii z ust do ust okrzyk przerywa
wspomnienia; artyleria Finów już nie strzela, jeszcze tylko walą się ostatnie drzewa.
Zaryci w wykrotach, wkopani pod pnie drzew żołnierze chciwie wpatrują się przed
siebie. Tam, z przodu, jest polana, na jej skraju nasza pierwsza linia - a oto już od lasu
naprzeciwko odrywają się ciemne sylwetki. Psiakrew, ależ ich dużo! Idą ławą, coś
krzyczą, zapadają się w wykrotach. Chyba i Finowie, i Niemcy... Są coraz bliżej, już
widać jasne plamy twarzy, błyski strzałów. Kropią w marszu. Teraz biegną! Tam, z
tyłu, jeszcze jedna tyraliera! I jeszcze jedna! Czym się to skończy? Czernu nasi nie
strzelają? Przecież oni ich... - Strzelać! Strzelać, do diabła!!! - Łukomski nie zdaje
sobie sprawy, że wrzeszczy na całe gardło, ale nagle to, co widzi, odbiera mu głos. W
twarze nacierających bluzga, prawie spod ich nóg, fala ognia; wrzask zmienia się w
wycie, dziesiątki ludzi ogarniętych płomieniami padają na ziemię, reszta rzuca się do
ucieczki polewana ognistymi strumieniami, porywając drugą i trzecią falę tyraliery.
Polanę tratuje teraz tabun rozszalałych ze strachu ludzi, myślących tylko o ratowaniu
własnej skóry. Ogień miotaczy ustaje, obrońcy zrywają się z ziemi, idą do kontrataku.
Łukomski trzęsącymi się z emocji rękami zapala papierosa. Teraz rozumie: major
ś
ciągnął z całego pułku miotacze ognia i umieścił je tu, na wąskim odcinku, przed
pierwszą linią. Zdaje się, że żaden regulamin walki piechoty niczego takiego nie
przewiduje?... Cóż, tym gorzej dla regulaminów - myśli Łukomski, zaciągając się
głęboko. - Trzeba będzie do nich wprowadzić fajerwerek majora Truhaczowa...
Troje przeciw Niemcom
- Lotnik! Lotnik, kryj się!
- Hej, dziewczynki! Uciekajcie!
Wysokie piski przestraszonych kobiet. Narastający warkot motoru. Wiera pada
twarzą prosto w świeży piasek i czuje aż do bólu, jak strasznie szerokie ma plecy.
Warkot się wzmaga, potężnieje, rozładowuje w suchym trzasku, szybki cień przemyka
po ziemi i kiedy dziewczyna podnosi głowę, widzi nisko, chyba tuż nad rowem, żółty
brzuch odlatującego Messerschmitta.
- Kochane! Oj, jak boli! Dobijcie mnie, kochane!... - zawodzi gdzieś niedaleko za-
łamujący się głos. Sąsiadki Wiery biegną, po chwili wynoszą na górę jakiś okrwawio-
ny, zachłystujący się krzykiem kształt. Wiera też chciałaby pomóc, ale ten krzyk para-
liżuje ją, osłabłe nogi odmawiają posłuszeństwa, przysiada bezradnie - i w tej samej
chwili ktoś w milczeniu podaje jej łopatę, Więc wstaje, wbija ją w ziemię obolałymi
rękami, robi zamach, wyrzuca ziemię na górę; potem rytm wciąga i już jest łatwiej.
Jest dwunasty lipca, od trzech dni kopią tu, pod Ługą, rowy przeciwczołgowe, poga-
niane niedobrymi wiadomościami i widokiem ciągnących z Pskowszczyzny tłumów
uciekinierów, rzucane na ziemię przez częste niemieckie naloty. Wszystko było jak
upiorny sen. Leningrad, rozprażony od lipcowego słońca, pełen hałasu nerwowo trą-
biących samochodów, zapchany kolumnami pospolitego ruszenia; ojciec też się zapi-
sał, ledwie zdążyła go pocałować w szczeciniasty policzek i już zabrali ich na jakieś
ć
wiczenia. Tramwaje, autobusy, trolejbusy, ciężarówki pełne dzieci ewakuowanych z
miasta. Widok, którego się nie zapomina. Witryny sklepów obłożone workami z pia-
skiem, okna domów zaklejone na krzyż pasami papierów, plakaty „Czy i ty wstąpiłeś
do pospolitego ruszenia?” Przyśpieszony puls miasta, które nagle czuje się śmiertelnie
zagrożone. Tłumy na dworcach, płacz dzieci, krzyki matek, długie kolumny maleństw,
z wiszącymi na szyjach numerkami, monotonny głos: „trzysta dwadzieścia trzy...
trzysta dwadzieścia cztery... trzysta dwadzieścia pięć”. Jadą w letnich paletkach, bez
ciepłych rzeczy, bo wszyscy wierzą, że tylko na krótko, „najwyżej na dwa tygodnie”;
przecież to nie może trwać dłużej, w każdym razie tu, nad Ługą, wróg musi zostać
rozbity...
Potem jazda pociągiem, znajome podmiejskie stacyjki zapchane tłumami uchodź-
ców, żołnierze, między którymi daremnie wypatrywała ojca, inne dzieci, wracające do
miasta, które czyjaś bezmyślność posłała w tę samą stronę, co ich - naprzeciw Niem-
com, pod Ługę.
- Lotnik! Kryj się!
Znowu ostry terkot karabinów maszynowych, ale Wiera nie chce już padać na
grząski piach; obsuwa się tylko na wilgotną ścianę rowu, odgarnia łokciem kosmyk
włosów, który przylgnął do spoconej twarzy, patrzy w górę. Tuż nad jej głową letni
wiatr tarmosi trawę, cyka jakiś świerszcz, pachnie nagrzana łąka, zupełnie jak wtedy,
miesiąc temu, kiedy przyjechała z przyjaciółkami gdzieś tu właśnie, niedaleko, na
wycieczkę... Miesiąc temu? Niemożliwe. Rok, dziesięć lat, całe życie temu... Terkot
karabinów nie ustaje, ale samolotów jakoś nie widać...
- Niemcy! Czołgi! Uciekać!
Kto to krzyknął? Już nie wiadomo, bo głos utonął w powszechnym lamencie. Na
prawo i na lewo od Wiery kobiety podrywają się jak spłoszone kury, ciskają łopaty,
pną się na ścianę rowu, gubiąc pantofle i chusteczki, niektóre spadają z powrotem i
ogarnięte paniką drapią się znowu. Znad rowu słychać jeszcze oddalające się krzyki,
tupot wielu nóg, trzask łamanych gałęzi. I robi się cicho.
Dopiero teraz stojąca w osłupieniu dziewczyna rzuca się na ścianę rowu, ale led-
wie wychyla głowę na powierzchnię, skądś z tyłu pada krótka seria i żłobi tuż koło jej
twarzy rząd otworków, obsypując ją malutkimi fontannami piasku. Szybko zsuwa się
na dno, już wie, że odwrót jest odcięty i że została tu sama. Nie, nie sama! Z lewej
strony zza załamania wybiega dwóch żołnierzy w przekrzywionych na bakier furażer-
kach. „Wiej stąd, dziewczyno!” - wołają w przelocie i drapią się na przeciwległą ścia-
nę rowu, tę od strony Niemców, ciągnąc za sobą erkaem. Pierwszy przypada doń,
puszcza serię i natychmiast obsuwa na dno, trzymając się za głowę.
- Żenią, co z tobą, trafili cię? - woła drugi, zajęty bez reszty majstrowaniem koło
granatów, więc Wiera dopada rannego. Pocisk oderwał płat skóry razem z włosami,
przez palce przecieka krew, nie ma czasu do namysłu, dziewczyna zrywa z siebie
perkalową bluzkę, rozdziera ją na pół, odrywa kurczowo zaciśnięte na głowie palce,
przewiązuje, nie pamiętając o wstydzie!
- Zuch, siostrzyczka! - woła z aprobatą tamten drugi. - A teraz wiej stąd, miła, byle
dalej!
- A wy?
- A my nic, jeszcze trochę poczekamy, mamy czas - próbuje zażartować, ale
uśmiech zamorusanej twarzy wygląda na żałosny grymas.
- Czo-ołgi! Czo-o-ołgi! - słychać rzadkie, przybliżające się okrzyki z prawa. - Czo-
ołgi! - krzyczy ten z góry w lewo, wzdłuż rowu. Potem czeka odzewu. Ale nikt nie
podejmuje okrzyku. Z lewej strony nie ma nikogo...
- Żenia, kochany - mówi tamten z góry błagalnym głosem. - Żenieczka, bracie,
możesz pruć? Jeśli tak, to właź tutaj, bo te sucze dzieci zaraz polezą. A ty, dziewczy-
no, wiej pókiś cała...
Rozlega się zgrzytliwy, skrzypiący warkot. Wiera stoi z opuszczonymi rękami.
Trzeba uciekać. Natychmiast uciekać. Tu nie ma ratunku. Idą czołgi, zmiażdżą
wszystko, zmiażdżą tych dwu, a ona im nic nie pomoże. Ona chce żyć. I będzie żyć.
Ż
yć!
- Nigdzie nie pójdę! - krzyczy, słuchając ze zdziwieniem brzmienia własnego gło-
su.
Ale tamci już jej nie słyszą. Trzask erkaemu zagłusza wszystko.
Dopiero jutro przyjdzie wojsko
- Prędzej! Prędzej! - woła Osowski, bębniąc pięścią w dach kabiny kierowcy, choć
ciężarówka jedzie pełnym gazem, zarzucając na wybojach i bezustannym trąbieniem
rozpraszając prący z przeciwka tłum uciekinierów. Jeszcze godzinę temu ćwiczył w
lasach za Ługą swój oddział partyzancki, kiedy łącznik wezwał go do Komitetu Miej-
skiego; sekretarzowi trzęsły się ręce, gdy pokazywał na mapie, z której strony pode-
szła do rzeki niemiecka czołówka pancerna. „Nikt się nie spodziewał. - mówił zała-
mującym się głosem. -Dopiero jutro... posłaliśmy jeden pluton... Dopiero jutro przyj-
dzie wojsko... Towarzyszu Osowskie w waszych rękach...”
Z przodu słychać już było wyraźnie odgłosy strzelaniny. Ciężarówka gwałtownie
zahamowała, dookoła, dysząc ciężko, przebiegały uciekające kobiety, młody milicjant
z czerwoną opaską na rękawie uczepił się kurczowo burty wołając:
- Towarzyszu dowódco! Dalej nie można! Tam Niemcy! Czołgi!
- Wiem - powiedział Osowski, przełykając ślinę.
Zeskoczyli, rozwinęli się w tyralierę, minęli lasek, potem skokami, jak na ćwicze-
niach, przebiegli przez łąkę pokrytą rzadkimi krzakami olszyny. Potem zobaczyli
ś
wieży nasyp, rozrzucone łopaty, zabitą kobietę i rozkopany rów przeciwczołgowy, a
w nim dwóch żołnierzy przy erkaemie i dziewczynę, która na ich widok wstydliwie
zakryła chustką nagie ramiona i szybko sięgnęła po odstawiony pod ścianę karabin.
Ale nikt nie miał ochoty do żartów. Twarze tej trójki na widok dobrze uzbrojonego,
chociaż nieumundurowanego oddziałku rozjaśniły się tak bardzo, że Osowski pomy-
ś
lał mimochodem: „biedacy, pewnie wyobrażają sobie, że przybywamy na czele całej
armii”. Kiedy jeden z żołnierzy zameldował mu, że z przodu w kępie krzaków, odle-
głej o trzysta metrów, zatrzymał się czołg i od czasu do czasu ostrzeliwuje na ślepo
przedpole, zapewne oczekując nadejścia pozostałych - Osowski wiedział już, że nie
ma czasu do namysłu.
- Filimonow, Samochin Isajenko za mną, reszta obsadzić rów i czekać.
Wyskoczyli z rowu, schyleni pobiegli przez łąkę i przypadli za krzakami. Osowski
odwrócił się, żeby zobaczyć, gdzie jest reszta. Wtedy zobaczył dziewczynę. Biegła za
nim, już w żołnierskiej bluzie, z torbą opatrunkową, dyndającą śmiesznie na boku.
Czołg znowu zaczął strzelać, serie z karabinu maszynowego szły górą i dziewczyna,
ze spadającym na czoło kosmykiem włosów, z rozmachem upadła na ziemię, a potem
szybko podpełzła na łokciach do dowódcy.
- A ty, co tu robisz?
- Ja z wami, towarzyszu dowódco...
- Jeszcze czego! Natychmiast wracać!
*
- No i co? - zapytał Łukomski, rozłożywszy na kolanach nieodłączny notes w cera-
towej okładce.
- No i nic. Myślicie, że wróciła? Odpełzła kawałek, schowała się, a potem, kiedy
przebiegliśmy do przodu, poszła za nami. Dzieciak taki, smarkata, a pcha się pod
kule! Miałem ochotę przetrzepać jej skórę, tak po ojcowsku, ale już nie było na to
czasu, czołg tuż, tuż, więc tylko pogroziłem jej pięścią...
- Ale co z czołgiem?
- Przecież mówię: stał za krzakami przy drodze i strzelał wzdłuż niej, raz z jednej,
raz z drugiej. Przeskoczyłem do takiego dołu, tuż koło drogi, za mną Samochin. Sły-
szę: pełznie, wolniusieńko, ostrożnie, coraz się zatrzymuje, da serię, tylko gałęzie
trzeszczą. Głupie uczucie, nie powiem, ale wysiedzieliśmy, wreszcie poczułem, że jest
blisko, wychyliłem się i walnąłem mu przeciwpancernym RDG-33 pod lewą gąsieni-
cę. Wtedy go obróciło bakiem, Samochin dał mi jeszcze jeden granat i poprawiłem.
Poharatało mu prawą gąsienicę. Nie, nic takiego. Nawet nie był taki duży, średni T-
III, tylko jak się z dołu patrzy, to zawsze trochę dziwnie. Filimonow i Isajenko też
rzucili. A ten kropi z kaemu jakby nigdy nic. Wyglądam, patrzę, luk otwarty, dwóch
takich! w czarnych kombinezonach już wyskoczyło, ale jednego zaraz Isajenko poło-
ż
ył, drugi poszedł w krzaki i tyleśmy go widzieli. W ten luk kropnęliśmy jeszcze jed-
nym i wtedy już zaczął z niego walić dym. Myślę sobie dobra nasza, a tu, proszę
uprzejmie, dalszy ciąg nastąpił. Krzaki trzeszczą, wyłazi jeszcze jeden, już większy, a
z prawej trzeci, ten zaraz zwąchał, co się święci, i chciał nas obejść bokiem, ale wła-
dował się w bagno. A kolo tego dużego piechota, tak ze czterdziestu ludzi, na szczę-
ś
cie mieliśmy dwa automaty, daliśmy po nich parę serii i odskoczyliśmy do tyłu.
Czołgi zaczęły bić granatami, ale nie ruszały się z miejsca. Przez ten czas zebrało się
trochę wojska z różnych rozproszonych oddziałów, przetrzymaliśmy fryców do nocy,
a potem jakoś poszło. Przybiegł łącznik, przyniósł podziękowanie na piśmie, podobno
sam Żdanow dzwonił z Leningradu, ale najbardziej ucieszyło nas przybycie regular-
nego wojska. W samej Łudzę też ich porządnie stuknęli, bardzo już byli pewni siebie,
leźli jak na wycieczkę... Tu nas łatwo nie wezmą.
- A ta dziewczyna? Wzięliście ją do oddziału?
- Kochany towarzyszu politruku, to nie jest siedemnasty rok. Wezwałem ją, mó-
wię, odważna jesteś, ale akurat zabierają mi z powrotem do Leningradu jednego maj-
stra, bo fabryka nie może obejść się bez niego. Ona wtedy w płacz, że już skończyła
siedemnaście lat, że jest dorosła, ma świadectwo z dziesięciolatki, chce chociaż zostać
sanitariuszką. Co robić, powiadam, nie mam kobiecych etatów i taką ją, zapłakaną,
wsadziłem na ciężarówkę. Prawda, dzielna dziewczyna no i dobrze, przyda się w
Leningradzie...
Pętla zostaje rzucona
...Tak, istotnie z tą Ługą wyszło zupełnie niespodziewanie i dosyć kiepsko - von
Leeb, chodząc w zamyśleniu po swoim pskowskim gabinecie, musiał to przyznać. Kto
mógł przypuszczać, że 41 korpus zmotoryzowany von Gottlieba napotka na tej marnej
rzeczce taki silny opór? Przecież według danych lotniczego rozpoznania były tam
jakieś mizerne oddziałki. A teraz, oczywiście, bolszewicy już zdążyli podciągnąć
odwody, są meldunki o czterech dywizjach. Feldmarszałka ogarnia głuche rozdrażnie-
nie; cóż za bałwan ten Gottlieb, jeszcze w dodatku zarozumialec. Tak pokpić sprawę!
Rozłożona na stole wielka mapa mówi wprost w oczy niemiłą prawdę: najkrótsza
droga do Leningradu jest mocno zablokowana, tymczasem czas leci, dano mu przecież
miesiąc na zdobycie tego przeklętego miasta. Musi je zdobyć, to sprawa jego oficer-
skiego honoru!... Wzrok ślizga się po mapie, bada, obmacuje - feldmarszałek pochyla
się jeszcze niżej, dyndający na szyi Żelazny Krzyż prawie, dotyka papierów. Myśli
pracują szybko, już rodzi się decyzja, jeszcze trzeba ją wyważyć... Tak, oczywiście,
nie ma innego wyjścia. Skryte obejście na lewo, wzdłuż rzeki Ługi ku północy i cios,
jak taran, w stronę Kingiseppu i Gatczyny! Feldmarszałek nie pamięta w tej chwili o
tym, że powtarza manewr zastosowany w czasie Wojny Domowej najpierw przez
Rodziankę i Krasnowa, a w rok później przez Judenicza, ale gdyby nawet wiedział,
nie zmieniłoby to ani na jotę jego decyzji. Cóż za porównanie! Decyzja została zako-
munikowana i oto już rusza precyzyjna, bezbłędna machina sztabowa Armeegruppe
„Nord”. Szybkie kroki oficerów, dyskretny szelest map, odmierzone ruchy koloro-
wych ołówków, wymawiane półgłosem słowa, trzask maszyn do pisania, pulsowanie
radiostacji przesyłających zakodowane sygnały, warkot zapuszczanych silników mo-
tocyklowych, na które wskakują łącznicy wiozący zapieczętowane koperty z rozka-
zami. Szybciej, jeszcze szybciej! Jest czternasty lipca, początek czwartego tygodnia
wojny, za tydzień ma się odbyć triumfalny bal zwycięstwa w hotelu „Astoria”, polowe
drukarnie tłoczą już zaproszenia, złotem na kartonie. Na tyłach dywizji pancernych
oczekują sygnału specjalne oddziały, których zadaniem jest rozgrabić Ermitaż, stoją
transporty kolejowe, które powiozą zbiory w głąb Niemiec, odbywają się odprawy
organów Sipo i SD, gdzie już przygotowuje się listę tych, którzy zostaną straceni w
pierwszej kolejności...
Szybciej, jeszcze szybciej! Czternastego lipca obrońcy Ługi oddychają z ulgą, na-
cisk czołgów nieprzyjaciela słabnie - ale w Leningradzie, w Smolnym, gdzie mieści
się sztab Frontu Północno-Zachodniego, nerwowo rozdzwaniają się telefony. 41 kor-
pus von Gottlieba, skręca wzdłuż Ługi, dokonuje czterdziestokilometrowego marszu i
odrzucając słabe oddziałki Szkoły Oficerskiej imienia Kirowa, forsuje rzekę pod
wsiami Bolszoj Sabsk i Iwanowskoje. Znowu brakuje rezerw; wszystkie siły rzucono
w centrum, pod miasto Ługę, i dalej na wschód, gdzie reszta niemieckiej 4 grupy
pancernej szturmuje Nowgorod. I znowu jedyną nadzieją miasta są skoszarowani i w
szkołach i urzędach ludzie w cywilnych marynarkach i kusych płaszczykach, ćwiczą-
cy musztrę, I taktykę plutonów strzeleckich i walkę na bagnety.
Smolny ogłasza alarm dla pospolitego ruszenia.
Nikt się nie rodzi żołnierzem...
- Obtarliście sobie nogę, towarzyszu profesorze?
- Aha - oczy profesora Oldenburga może to zresztą nie profesor, tylko docent, Fro-
łow dokładnie nie wie, dla niego to przede wszystkim żołnierz z jego drużyny są pełne
poczucia winy. c Ostrożnie obmacuje obolałą nogę. - Nigdy prze- i cięż nie nosiłem
tych przeklętych owijaczy, tylko ś normalne skarpetki...
- Widzicie, jest siedem sposobów prawidłowego zakładania owijaczy...
- Siedem?
- To znaczy było siedem, bo wyście wynaleźli i ósmy. Trzeba to robić tak...
Pociąg cicho postukuje na rozjazdach. Jest wieczór, poderwano ich na alarm jesz-
cze w nocy, ale i najpierw długo czekali na transport, potem coś zbombardowano i
pociąg pół dnia stał na przedmieściu. Pomagali wynosić bele materiału z płonącego
składu. Dookoła ryto okopy, stawiano żelazne kozły przeciwczołgowe, rozwijano
kłęby drutu kolczastego, na niebie wisiały długie cygara balonów zaporowych. Więc
mogą dojść aż tutaj? -i pomyślał Frołow ze ściśniętym sercem. Przypomniał sobie
zapłakane oczy żony, jej szept: „...może spotkasz Wierę, powiedz, niech wraca”, kart-
kę od starszego syna, oddaną przez przejezdnego wojskowego: „Kochani staruszko-
wie, nic się nie martwcie, niedługo pogonimy fryców aż się patrzy, wasz Fiedia”.
Prosto z ćwiczeń wojskowych, nie zmieniając munduru, poszedł na front, pod Ostrów,
a teraz?...
Wczesnym rankiem przyjechali na stację Wejno. Połowa dworca była zmiażdżona
bombą dużego kalibru, wszędzie unosił się swąd spalenizny. Żołnierze drugiej DNO
∗
,
czyli dywizji pospolitego ruszenia, patrzyli dookoła niepewnie, ziewając stawali w
szeregach, odliczali przyciszonymi głosami. Opodal nerwowo chodził po torach krępy
* DNO - dywizja narodnowo opołczenija.
podpułkownik, w którym Frołow na pierwszy rzut oka domyślił się dowódcy. Odcze-
kawszy zbliżył się, przyjął raport i chmurnym okiem zlustrował pstre szeregi żołnie-
rzy w cywilu. W jego szczerej, szerokiej twarzy z łatwością można było odczytać
zupełny brak entuzjazmu; diabli musieli mu, zawodowemu oficerowi, nadać taką
cywilbandę, i to jeszcze w sytuacji zupełnie parszywej, bez wsparcia artylerii, z obie-
canymi marynarzami Floty Bałtyckiej, którzy widać ugrzęźli | gdzieś po drodze. Zerk-
nął z ukosa na wlokący się f po ziemi owijacz Oldenburga, chciał coś powiedzieć, ale
machnął tylko ręką. Potem zatrzymał f wzrok na wyprężonej postaci Frołowa i zapytał
z nadzieją:
- Zawodowy?
- Rezerwa, towarzyszu pułkowniku.
- Byliście na froncie?
- Tak jest, na fińskim, ale nie na pierwszej linii. Mamy w kompanii z dziesięciu ta-
kich, ostrzelanych... Są i po służbie. Ale większość... rozumiecie, ochotnicy, chcą bić
wroga...
Twarz pułkownika spochmurniała jeszcze bardziej i Frołow dodał pośpiesznie:
- Za to mamy bardzo dobrych narciarzy.
Pułkownik uśmiechnął się kwaśno:
- To już chyba na inny sezon. Oszczędzajcie ich do stycznia.
Wkrótce potem ogłoszono odprawę dowódców kompanii, plutonów i drużyn, ale
jednocześnie rozległy się okrzyki „Lotnik, kryj się!” - i wszyscy rozbiegli się po stacji,
powskakiwali do rowów, wypełnili świeże leje, zapewniając się wzajemnie, że bomba
nigdy nie pada dwa razy w to samo miejsce. Tym razem Niemcy bombardowali I
pobliskie miasteczko, ale co chwila, kołując, przelatywali nad stacją i żołnierze lgnęli
do ziemi. Tylko podpułkownik, nerwowo spoglądając na zegarek, chodził po torach
jakby nigdy nic.
- A co to znowu za hrabia Monte Christo? - rozległ się nagle jego rozdrażniony
głos.
Zaniepokojony Frołow wyjrzał z leja i zobaczył tuż obok charakterystyczną, przy-
garbioną sylwetkę Oldenburga, wpatrzonego w nurkujące nad miasteczkiem samoloty.
- Oldenburg, co jest? Nie słyszeliście rozkazu? Uczony wzdrygnął się, obejrzał
niepewnie dookoła, potem zdjął okulary i przetarł je nerwowo.
- Słyszałem, oczywiście, towarzyszu dowódco, ale to... - niepewnie powiódł ręką
dookoła - ja... ja tak nie mogę. To zbyt okropne.
- Co jest okropne, towarzyszu szeregowy? - pułkownik zbliżył się i groźnie
zmarszczył brwi. - To wojna, rozumiecie? Wojna! Weźcie się w garść i nie siejcie
paniki.
- Ja rozumiem, ale... Ale gdzie jest nasze lotnictwo, towarzyszu pułkowniku?!
Gdzie są nasze działa przeciwlotnicze? Dlaczego nam nie mówiono prawdy? Myśla-
łem, że jak im damy łupnia, to wióry polecą... A oni robią przecież z nami co chcą...
Twarz pułkownika poczerwieniała ze złości.
- Przestańcie mówić, do jasnej cholery! Jesteście żołnierzem. Kto wam pozwolił
wątpić w nasze siły? Podrywacie morale! - krzyczał tym głośniej, im bardziej zdawał
sobie sprawę, że zachowuje się jak skończony bałwan, że powinien mówić do tych
ludzi zupełnie innymi słowami. Zbyt dużo było jednak własnych wątpliwości, nerwo-
wego oczekiwania, dręczącego napięcia, głuchego rozjątrzenia ponoszonymi ciągle
klęskami - żeby nie trzeba tego było wyładować i zagłuszyć krzykiem. Na szczęście w
tym samym momencie rozległ się gwizd parowozu i zza zakrętu ukazał się pociąg,
wiozący marynarzy, więc podpułkownik; rzuciwszy tylko Frołowowi: „Uważajcie na
niego!” - odszedł szybko, świadomy swej pierwszej porażki.
Potem był pośpieszny wymarsz. Najpierw szli w kolumnach, a po przejściu przez
płonące Wejno rozsypali się w tyraliery. Słońce grzało mocno, idący mimo woli
zwalniali kroku, przeskakując! przez rozlewiska, depcząc jaskrawożółte kaczeńce,
płosząc stadka dzikich kaczek, aż Frołowowi wydawało się chwilami, że idzie na
polowanie. Szli tak dość długo, napięcie spadało i kiedy w pewnym momencie, nie
dalej jak o sto metrów przed sobą, zobaczyli grupę rozebranych do pasa ludzi i, i po-
ś
pieszne wymachy łopat - w pierwszej chwili nie pojęli, co to jest. Nasi? Może Wiera?
- błysnęło w głowie Frołowa, ale w tej samej chwili świadomość zarejestrowała
wszystko naraz: gardłowe dźwięki mowy, zgniłozielony kolor I mundurów, żądło
ubezpieczającego erkaemu wystawionego w ich stronę - i jak bezgłośna I eksplozja
wybuchło w myślach słowo: NIEMCY!
Na moment cała drużyna zastygła na miejscu. To co dotychczas było groźną abs-
trakcją, ciągle? jeszcze odległą, zmaterializowało się teraz w postaci tej grupki spoco-
nych ludzi, o przypieczonych lipcowym słońcem ciałach, zastygłych w podobnym
niemym zdumieniu i wyposażonych, jak na ironię, nie w narzędzia zagłady, lecz w
zwyczajne łopaty. Tak gapiono się na siebie przez nieskończenie długą sekundę, dzie-
lącą pokój od wojny, aż Frołow, spostrzegłszy ruch w gromadce przeciwników i
uprzedzając o ułamek chwili ich skok do rozrzuconej dokoła broni, wydał gardłowy
okrzyk i rzucił się naprzód, porywając za sobą resztę. Biegli zwartą gromadą, tupiąc
ciężko, rozchlapywali wokół siebie wodę, krzyczeli coś, zagłuszając własny strach i
pragnąc teraz nade -wszystko dopaść tych ludzi, zanim ich wystrzelają. Frołow wi-
dział wszystko po kolei jak na zwolnionym filmie; oto erkaemista - co za szczęście, że
pozwolił sobie zejść z ubezpieczenia - sadzi długimi susami do swej broni, pada z
rozmachem, odryglowuje, podrzuca kolbę... Zaraz będzie jatka! - myśli Frołow i wy-
rwawszy zza pasa granat ciska go w stronę Niemca... W tym momencie tryska począ-
tek serii, a jednocześnie granat wybucha prosto w twarz erkaemisty. Obok Frołowa
zgina się wpół i pada z wrzaskiem rudy Daniła Jarosz, wesoły chłopak, a Niemiec
unosi się na kolana, trzyma za twarz, wyje. Dopada go Oldeaburg. Uniesiony nie-
zręcznie karabin spada jak kłonica na zamek erkaemu, tuż obok głowy rannego. Bach!
bach! - buchają krótkie strzały Niemców, ale oni już są przy nich, już ich tłuką, kłują,
depczą. Z boku też słychać strzały, krzaki zasłaniają resztę tyraliery, z przodu widać
gołe plecy uciekającego Niemca. Cała drużyna Frołowa wali teraz do niego, przyklę-
kając na kolano. Nikt jednak nie trafia. „Naprzód! Nie zatrzymywać się!” - wrzeszczy
Frołow, czując instynktownie, że tylko tempo może ich uratować. Kończą się krzaki, z
przodu jest rozległe pole, po którym biega oszalałe bydło, dalej domki wsi - to już
Iwanowskoje - i raptem ziemia przed nimi rozstępuje się i tryska w górę: raz, drugi,
trzeci... To miny. „Padnij”- woła Frołow i rozejrzawszy się, widzi, że wszyscy dawno
już leżą. Pada, czuje chłód podmokłej łąki i dopiero teraz przytomnieje.
Potem dostają krwawą szkołę. Niemcy puszczają od wsi lawinę motocykli z kara-
binami maszynowymi. Tyraliera chwieje się, pęka, odskakuje do tyłu, pada, koszona
gęstym ogniem. Jeszcze chwila i wszystko zmieniłoby się w dziki popłoch ucieczki,
ale ściana wybuchów odgradza już Niemców, tłamsi, miażdży. To pociąg pancerny z
Wejno. Potem z góry nurkują Junkersy i ziemia kołysze się znowu jak pokład statku,
bębenki pękają od huku, rozpaczliwie wrzeszczą ranni. Potem idą szeregami pijani
esesmani - atak psychologiczny! - z podwiniętymi rękawami, strzelając z biodra, z
krzykiem: Rus, zdawajsa! Przerzedzona tyraliera, parskając chaotycznymi strzałami,
znowu się chwieje, lecz marynarze w pasiastych koszulach idą do kontrataku, wy-
tknąwszy do przodu bagnety. Niemcy, którzy boją się ich jak ognia, nie wytrzymują.
Teraz znowu trzeba się poderwać - słońce jest jeszcze wysoko, ten przeklęty dzień
nigdy się nie skończy! - bo, Niemcom zależy na tym, żeby za wszelką cenę utrzymać
przyczółek pod Iwanowskim, a naszym, żeby za wszelką cenę go zlikwidować. Kto da
z siebie więcej?
Tu, na tej porytej wybucham łące, mają się rozstrzygnąć losy ich miasta. Na chwi-
lę przed atakiem dwa bombowce z czerwonymi gwiazdami, więc jednak są! - zniżyły
się nad wsią, żeby zbombardować budowany przez Niemców most pontonowy. Jeden
od razu zestrzelono, lotników lecących na spadochronach zlikwidowano z ziemi z
karabinów maszynowych. Ten widok pomógł leningradczykom oderwać się od ziemi i
dopaść do samych opłotków wsi. Wtedy zza chałup znowu wyskoczyli Niemcy. Ich
twarze zatańczyły przed Frołowem, w którąś z nich trzasnął kolbą, potem wbił bagnet
w coś miękkiego, wyszarpnął, usłyszał gardłowe okrzyki, charknięcia, pojedyncze
strzały, zobaczył tarzające się po ziemi ciała. Dostrzegł też Oldenburga, który, nie
wiadomo dlaczego, strzelał uklęknąwszy na jedno kolano, a potem wyciągał z leżą-
cych przed nim na trawie łódek pojedyncze naboje, ładował, znowu strzelał, prawie
nie celując. Frołow chciał krzyknąć, ale w tym samym momencie poczuł mocne
trzepnięcie w ramię, obejrzał się zdziwiony; na bluzie szybko rosła czerwona plama,
ręka zdrętwiała, w głowie się zakręciło... Zaraz, potem zobaczył strzelającego zza
rogu stodoły Niemca, przesłoniły go czyjeś plecy, potem Niemiec już leżał na brzu-
chu, twarzą do ziemi, a zza stodoły dobiegło przytłumione: rrarrra! No, zaczepili się -
pomyślał z ulgą Frołow i w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że siedzi bezradnie na
trawie i widzi wszystko jak przez mgłę. Dostrzegł jednak, że szarozielone sylwetki
znowu wyskakują zza węgłów i biegną do tyłu, odgryzając się strzałami, spróbował,
ogarnięty paniką, wstać, opadł z jękiem na kolana. Po chwili poczuł, jak ktoś go pod-
rywa, zarzuca sobie na szyję jego zdrową rękę i taszczy z powrotem. Spojrzał na swo-
je na wpół bezwładne nogi, chcąc je zmusić do energiczniejszych kroków, i zobaczył
rozwiązany owijacz profesora Oldenburga...
*
Przyparli Niemców do rzeki, ale przyczółka nie zlikwidowali. Udało im się nawet
wysadzić w powietrze niemiecki most pontonowy - dwu śmiałków zakradło się, nieco
dalej w górze Ługi, nad brzeg z materiałem wybuchowym i puściło go! z prądem na
małej tratewce. Była wielka radość, ale Niemcy szybko naprawili most i znowu ode-
pchnęli ich od wsi. Tak przepychali się do połowy sierpnia. Przyjeżdżał sam Woro-
szyłow, przysięgali mu, że zdobędą Iwanowskoje, a potem ruszyli do ataku i nie zdo-
byli, nie starczyło sił. Nie wstydzili się tej niedotrzymanej przysięgi, cóż wojna.
Zdziesiątkowano ich, ale byli już prawdziwymi wojskiem, bez taryfy ulgowej. Krępy
podpułkownik nie czuł się już ofiarą sztabowych intryga „moi żołnierze” - mówił o
nich i myślał.
Potem usłyszeli gęstą strzelaninę z prawej strony. Niemcy sięgnęli jeszcze dalej na
północ, obeszli ich, wdarli się do Kingiseppu, ugrzęźli pod Gatczyną, ale jednocześnie
na południe od Ługi wznowili silne ataki na Nowgorod, zdobyli go i ruszyli ku półno-
cy, przez Czudowo na Kopino Tu napotkali silny opór, skręcili ku wschodowi i opa-
nowawszy bardzo ważną stację Mga, która i w toku zaciętych walk przechodziła z rąk
do rąk dotarli do Ładogi pod Szlisselburgiem.
Ósmego września padł Szlisselburg. Leningrad został odcięty od reszty kraju.
Dzień wcześniej zaczął się generalny szturm. Sytuacja stawała się znowu tragiczna.
Dowództwo Floty Bałtyckiej otrzymało od Stalina ściśle tajne instrukcje w sprawie jej
zatopienia na wypadek zdobycia miasta. Przystąpiono do formowania specjalnych
oddziałów dywersyjnych, które miały przystąpić do akcji po wejściu Niemców. Na
ś
cianach domów pojawiły się plakaty z odezwą podpisaną przez Woroszyłowa, Żda-
nowa i Kuzniecowa: Towarzysze leningradczycy! Nad naszym rodzinnym ukochanym
miastem zawisło bezpośrednie niebezpieczeństwo wejścia Niemców!
Cała grupa wojsk, znajdująca się w łuku Ługi, została odcięta. Trzeba było bez
walki opuścić miasto. Oddziały przebijały się z okrążenia, torując sobie drogę w cięż-
kich bojach. Część dowódców wydała rozkaz marszu w małych grupkach, na własną
rękę. Jeszcze w październiku i w listopadzie większe oddziały, drobne grupy, poje-
dynczy żołnierze przedzierali się przez linię frontu ku swoim.
Nie było wśród nich Iwana Frołowa. Rodzina otrzymała lakoniczne zawiadomie-
nie, że należy go uważać za zaginionego.
Pętla zaciska się
- Lecimy nad Ładogą, towarzyszu generale.
Ż
ukow skinął głową. Generałowie Fiediuniński, Chozin i Kokoriew spojrzeli cie-
kawie przez okna samolotu. Szare fale jeziora złociły się w popołudniowym słońcu,
niebo było bezchmurne, wokół samolotu Li-2, którym leciał do otoczonego Leningra-
du nowo mianowany dowódca frontu, zataczały kręgi myśliwce eskorty.
- Tak więc, proszę towarzyszy - kontynuował Żuków - mamy do czynienia z do-
ś
wiadczonym przeciwnikiem. Stara, niemiecka, generalska szkoła. Sześćdziesiąt pięć
lat. Hitler, jak nas informowano, nie bardzo go lubi, ale ceni. Brał udział w operacji
sudeckiej, przerwał linię Maginota na czele Grupy Armii „C”. Dano mu za to tytuł
feldmarszałka i Żelazny Krzyż. Teraz von Leeb ma zdobyć Leningrad za wszelką cenę
i trzeba przyznać robi, co może. Mamy dzisiaj dwunasty września, wszystko wskazuje
na to, że pięć dni temu rozpoczął decydujący szturm. O rezultatach dowiemy się na
miejscu. Na razie wiadomo, że po zdobyciu Leningrad miałby zostać ograbiony i
zrównany z ziemią. Uzyskaliśmy tajny dokument, który informuje, że ani Niemcy, ani
Finlandia nie są zainteresowane w istnieniu tak dużego miasta u ujścia Newy. Ma tu
być małe miasteczko fińskie pod nazwą „Pisttari”. Nieźle, co? Już nas zaplanowali. To
się nazywa dzielić skórę na niedźwiedziu... Czy to już miasto?
- Tak jest, towarzyszu generale - odpowiedział major Onufriew, oficer łącznikowy
sztabu Frontu Leningradzkiego.
- Nie widać śladów zniszczeń...
- Na razie nie. Ostrzały artyleryjskie zaczęły się przed tygodniem, uszkodzenia są
niewielkie, ale ludność cywilna bardzo na tym cierpi. Poza tym codziennie mamy trzy
do pięciu nalotów. Obrona przeciwlotnicza ma pełne ręce roboty. Starają się, jak mo-
gą...
- Ale mało mogą, co? Taak. A to co? - palec Żukowa wskazał wielkie, jeszcze dy-
miące pogorzelisko.
- To - major nerwowo przełknął ślinę - składy badajewskie. Ósmego był bardzo
silny nalot... Sto pięćdziesiąt siedem pożarów...
- Zaraz, zaraz. Chyba nie chcecie mi, majorze, powiedzieć, żeście ich zawczasu
nie rozładowali?
- Właśnie... Ponieśliśmy bardzo duże straty. Nie wszystko zdołaliśmy uratować...
- To zbrodnia! - Żuków podniósł głos; był znany ze swego porywczego usposobie-
nia. - Cóż to za porządki! Za takie rzeczy idzie się pod sąd wojenny!
Onufriew zrobił gest, jakby chciał mu przerwać, ale się opanował. Poczerwieniał
jak burak. Z gardła wydarł mu się nieartykułowany dźwięk.
- Chcieliście coś powiedzieć, majorze? - spytał podejrzliwie Żuków.
- Tak... to jest... pozwólcie zameldować, że ratowaliśmy żywność ze składów pod
gradem eksplodujących bomb... Wielu naszych zginęło...
Zapanowało niezręczne milczenie.
- A! - powiedział Żuków i energicznie odwrócił się ku oknu.
Samolot schodził do lądowania.
*
Kiedy jechali z lotniska do Smolnego, Fiediuniński rozglądał się ciekawie. Z przy-
jemnością stwierdził, że w mieście nie widać ani śladu paniki. Liczne patrole i poste-
runki na drogach wjazdowych bardzo starannie sprawdzały dokumenty, niezależnie od
rangi przejeżdżających. Leningrad był surowy, ściszony, wypełniony wojskowymi
mundurami, ale spokojny i jakiś szczególnie urzekający w swoim klasycznym pięknie,
na które wojna położyła tragiczny cień. Prawie bez przerwy słychać było łoskot roz-
rywających się pocisków artyleryjskich, ale ludzie zdawali się nie zwracać na to uwa-
gi. Niektóre domy ziały świeżymi szczerbami. Słynne leningradzkie pomniki oszalo-
wano deskami i obłożono workami z piaskiem, a ulubioną figurę Katarzyny II przed
Teatrem Aleksandryjskim owinięto w wielką siatkę maskującą niby w woalkę (Kat’ka
w awos’kie - mówili o niej czule leningradczycy). Na Aniczkowskim Moście tłum
patrzył w milczeniu, jak specjalna ekipa zdejmuje słynne konie Kłodta, symbolizujące
cztery żywioły. Wspaniałe rumaki zdawały się ożywać, płynąc w powietrzu w stronę I
platform. Na Newie widać było wąskie sylwetki kontrtorpedowców, a w dali od stro-
ny Kronsztadtu, przecinały niebo ostre błyski i rozlegały się głuche grzmoty - to biła
w Niemców ciężka artyleria okrętowa „Marata” i „Rewolucji Październikowej”. Te
łoskoty wojny mieszały się w mieście z rozbrzmiewającą przez głośniki uroczystą
pieśnią, która, wyparłszy skoczne marsze, i miała się zrosnąć trwale z atmosferą
pierwszego i okresu wojny:
Pust' jarost' blagorodnaja,
Wskipajet kak wolna
Idiot wojna narodnaja,
Swiaszczennaja wojna!
Kiedy podjechali do Smolnego, Fiediuniński, choć bynajmniej nie sentymentalny,
nie mógł się oprzeć wzruszeniu. Nad całym budynkiem rozpięto wielką sieć maskują-
cą, okna były starannie zasłonięte, główna aleja została zamknięta dla ruchu, na pozór
wszystko wydawało się bezludne i opuszczone. Ale pod boczne wejścia podjeżdżały
dziesiątki aut, ustawicznie wchodzili i wychodzili ludzie, a w długich, jasnych, prze-
strzennych korytarzach panowała ta sama atmosfera skoncentrowanej woli i upartego
wysiłku, która wydawała się przerzucać ponad minioną ćwiercią stulecia most ku
tamtym, październikowym dniom i przywoływać cienie zmarłych na pomoc żyjących.
Weszli do poczekalni, siedzący przy biurku adiutant poderwał się, otworzył drzwi
do gabinetu i wtedy do uszu generałów dobiegł strzęp dialogu:
- ...nie jest waszą sprawą. Za wszystko, co robię, odpowiadam osobiście przed to-
warzyszem Stalinem!
- Ja również, Andrzeju Aleksandrowiczu. I właśnie dlatego w sprawie fatalnej sy-
tuacji aprowizacyjnej wyślę raport do Moskwy.
Szczupły, szpakowaty mężczyzna, który stojąc w progu wypowiedział te słowa,
odwrócił się i zobaczył przybyłych. Był to sekretarz Leningradzkiego Komitetu Partii
i członek Rady Wojennej Frontu, Kuzniecow.
- Aa, witamy towarzyszy generałów! Proszę tędy.
Po gabinecie chodził wielkimi krokami tęgi mężczyzna z krótko przystrzyżonymi
wąsikami, w generalskim mundurze. Był najwyraźniej bardzo zdenerwowany, ale na
widok wchodzących opanował się, uśmiechnął i rozłożył ręce:
- Prosimy, prosimy, aby w dobrą godzinę. Towarzysz Żukow? Jestem Żdanow.
Szkoda, że w takich okolicznościach... Poznajcie się z towarzyszem Kuzniecowem.
Jak lot? Żadnych niespodzianek? Od czego zaczniemy? Czy towarzysze są głodni?
- Przede wszystkim - powiedział sucho Żuków - chciałbym, żebyście nas możliwie
wyczerpująco zapoznali z sytuacją...
Sytuacja była niewesoła i w miarę jej referowania twarze obecnych poważniały
coraz bardziej. Z prawej strony Niemcy doszli do Ładogi, z lewej przedarli się do
brzegu Zalewu Fińskiego, opanowali Peterhof i zajadle atakowali Stralnę, której osta-
teczny upadek wydawał się być przesądzony. Zażarte walki toczyły się pod Urickiem i
Pułkowem, a więc już na przedmieściach miasta, o kilkanaście kilometrów od jego
centrum, tam gdzie dochodziły leningradzkie tramwaje. Z największym wysiłkiem,
przede wszystkim dzięki pomocy floty i potężnej artylerii fortów Krasnaja Górka i
Sieraja Łoszad', udawało się na lewo od dokonanego przez Niemców pod Peterhofem
wyłomu utrzymać niewielki skrawek ziemi, niezbędny dla obrony Kronsztadtu, nazy-
wany przyczółkiem oranienbaumskim.
- A flota? - spytał Żuków.
Ż
danow milczał przez chwilę.
- Pod koniec sierpnia, w czasie ewakuacji Tallinu - powiedział lekko schrypniętym
głosem - ponieśliśmy bardzo ciężkie straty w tonażu handlowym...
- Konkretnie?
- Z dwudziestu trzech jednostek, które brały udział w ewakuacji, dopłynęły do Le-
ningradu... dwie.
Przez chwilę w gabinecie zapanowało ciężkie milczenie.
- Za to straty floty wojennej były nieznaczne - dodał spokojnie Żdanow. - Prawie
wszystko mamy już w Kronsztadtcie.
Rozległo się dyskretne pukanie. Oficer operacyjny, stuknąwszy obcasami, położył
na stole ostatnie meldunki. Pochylono się nad nimi. Wiadomości były, bez wyjątku,
bardzo złe. Pod samym -Leningradem Niemcy zajęli Duderhof i Krasnoje Sieło. Z
drugiej strony, na Przesmyku Karelskim, Finowie zajęli Siestrorieck i z największym
trudem udało się powstrzymać ich zagon pancerny. Na odcinku 7 armii, broniącej
przesmyku między jeziorami Ładoga i Onega, wojska niemiecko-fińskie w kilku miej-
scach sforsowały rzekę Świr. Groźba zarzucenia na miasto drugiej, tym razem zupeł-
nie szczelnej pętli blokady stawała się coraz bardziej realna.
- Czarny dzień - w głosie Żdanowa wyczuwało się głęboką troskę. - Piąty dzień
szturmu. Co będzie jutro?
Co będzie jutro…
Szósty dzień generalnego szturmu Leningradu.
Już ustalono menu „bankietu zwycięzców” w hotelu „Astoria”. Już wiadomo, o
której godzinie zacznie się defilada przed Pałacem Zimowym. Kierowcy sztabowych
samochodów otrzymali specjalne przepustki dla poruszania się po całym mieście, z
oznaczeniem najważniejszych tras przejazdowych. W Gatczynie siedzi na walizkach
generał von Knut, mianowany wojskowym komendantem miasta. Nerwowo poziewu-
jąc, patrzy na zegarek; wszystko zostało już ustalone, pozostaje tylko czekać na wia-
domość, że droga jest wolna. W Pskowie von Leeb obmyśla początek meldunku, który
ladą godzina złoży telefonicznie Hitlerowi; powinno to być godne, a zarazem niedba-
łe, coś w rodzaju: Mein Führer, miło mi powiadomić pana, że misja, którą obarczył
pan moje wojska, została przez nie z honorem wypełniona... Służba informacyjna
Armeegruppe „Nord” rozrzuca wśród ludności zajętych wsi i miasteczek ulotki: Le-
ningrad został zdobyty! W mieście trwają ostatnie walki uliczne. Armia bolszewicka
wycofuje się na Wyspą Wasiliewską.
Tego dnia zasnute dymem miasto dygoce od huku artylerii. Strzela wszystko, co
znajduje się w rękach obrońców: działa zamkniętej w Kronsztadtcie floty, nawet sta-
ruszka „Aurora”, muzealny zabytek ewakuowany z miasta; strzelają pociągi pancerne,
działa ustawione pośpiesznie na prowizorycznych kolejowych platformach, artyleria
armii, dywizji, pułków i batalionów, moździerze, których niestety Niemcy mają
znacznie więcej. Jednak nacisk wroga nie słabnie ani na chwilę.
Z ruin Pułkowskiego Obserwatorium Astronomicznego - którego dyrektor, profe-
sor Ogorodnikow, walczy z bronią w ręku na przednim skraju, przebiegającym o
dwieście metrów dalej - generał Fiediuniński, zaciskając kurczowo palce na lornetce,
obserwuje rozległe przedpole. Trwa nieprzerwany łoskot, z zasnutego dymem nieba
wypadają stada niemieckich samolotów, wybuchy ciężkich pocisków artylerii okręto-
wej wyrzucają w niebo ogromne słupy ziemi; trójkami i piątkami pełzną niemieckie
czołgi, za nimi tyraliery piechoty błyskające ognikami strzałów, padają, dziesiątkowa-
ne ogniem obrońców, odskakują do tyłu, znowu idą... Bije po nich i po czołgach
ogniem na wprost artyleria pułkowa i batalionowa, maleńkie działka stojące w szcze-
rym polu, w zżółkłej, jesiennej trawie, która płonie wokół nich wysokim płomieniem.
Czołgi wdzierają się na ich stanowiska, tłamszą bijące żarem działa, miażdżą ludzi i -
stają zasypywane butelkami z benzyną przez tych, co ocaleli. W niebo walą słupy
czarnego dymu, nie widać już ani Ligowa, ani Puszkina, ani Pawłowska. A z tyłu na
przedmieściach, przecinając żółtymi smugami rowów błotnistą nadnewską równinę,
nieprzerwanie pracują ludzie; ryją okopy, budują stanowiska ogniowe, stawiają bun-
kry. Jeśli fale Niemców przewalą się przez grzbiet Wzgórz Pułkowskich i spadną na
przedmieścia, będzie się do nich strzelać z tych bunkrów, a jeśli wejdą jeszcze dalej -
z barykad ustawionych w mieście, z wielu tysięcy strzelnic w zamurowanych oknach i
piwnicach domów, z linii obronnych na Kanale Obwodowym, na Fontance, na Ne-
wie... a Newie? Fiediuniński opuszcza lornetkę, przeciera oczy nie, nigdy do tego nie
można dopuścić! Właśnie objął dowództwo 42 armii; jej poprzedni dowódca, generał
Iwanow, przestał panować nad sytuacją, trzeba było niezwłocznie odesłać go do dys-
pozycji Smolnego, a teraz on sam musi zrobić wszystko, co od niego zależy, żeby
Niemcy nie przeszli... Schodzi z wieży Obserwatorium; na dole, w jego ruinach, pło-
nie stos niemieckich ulotek, którymi lotnictwo bez przerwy zasypuje obrońców. Pod-
nosi jedną z nich: Bij Żyda i komisarza! Bolszewicka gęba prosi o kamień. Rzuć broń.
Bagnet w ziemię. Czekać hasła do błękitnej nocy! Durnie, zwyczajna banda zawodo-
wych morderców! Oto ich argumenty, oto cała psychologia działania - generał z
wściekłością ciska podarty papier i w tym samym momencie rozlega się, ogłuszający
łoskot; to ciężki pocisk niemiecki burzy resztkę wieży, z której zszedł przed chwilą...
*
Siódmy dzień generalnego szturmu Leningradu.
...Niemiecki oficer, wymachując pistoletem, wbiega na nasyp, za nim jego piechu-
rzy.
- Fiedia! - zachrypnięty, błagalny głos lejtnanta. Fiodor Frołow albo Frołow-
młodszy, jak; go nazywali w fabryce, zakreśla lufą swojego Maksyma krótką linię.
Oficer zwija się w kłębek, piechurzy staczają z nasypu, sztyletowy ogień wbija ich w
ziemię. Kipi woda w chłodnicy, a z przeciwka, z okropnym wrzaskiem, nadbiega już
nowa fala - który to raz dzisiaj? Garstka ludzi - resztka batalionu szturmowego, leżąca
za nasypem Kolei Bałtyckiej między Urickiem a Ligowem - spręża się, zastyga bez
ruchu. Bliżej. Jeszcze bliżej... Mijają wielki kamień, osiemdziesiąt metrów... Teraz!
Nie pada żadna komenda, wszyscy otwierają morderczy ogień. Łomot wystrzałów
zlewa się i faluje w powietrzu. Lufa Maksyma, prowadzona zdrętwiałymi z wysiłku
rękami Fiodora, przekreśla sylwetki wrogów, wraca, znowu przekreśla; w otępiałym
mózgu kołacze się jakiś strzęp myśli: Za ojca!... Był list z domu, że zaginął pod Łu-
gą...
- Fiedia... - głos lejtnanta urywa się w jęku; Fiodor nie ma czasu obejrzeć się,
znów przerzut całym ciałem, z lewej strony Niemcy wpełzają na czworakach na na-
syp, toczą z powrotem, znowu wspinają, widać zadarte do rzutu ręce z granatami. O,
cholera, może być kiepsko, taśma się kończy, a amunicyjny, Wania Blinów, charcząc
drapie paznokciami ziemię, nawet nie można spytać, co mu jest... Niemieckie granaty
na długich trzonkach padają dookoła, huk, woda znowu kipi. Fiedia, wyrywając pod-
łożone pod koła Maksyma kamienie, zniża lufę, bije w chaos sylwetek, nic już nie
czując, aż fala powietrza uderza weń i zrzuca z nasypu.
Ile czasu upłynęło? Nie wie tego. Otwiera oczy, jest zdaje się cały. Pierwsze, co
widzi, to sterczące do góry koła Maksyma i tarcza, masywna tarcza rozdarta jak kartka
papieru. Jest dziwnie cicho, z boku ktoś jęczy, na przedpolu konwulsyjnie drga jakiś
niedostrzelony Niemiec, reszta widocznie, uciekła, z przodu słychać rzadkie wybuchy.
W uszach huczy, głowa pulsuje, nogi się i trzęsą, ale - o szczęście! - zapada zmrok,
wygląda na to, że przeszedł jeszcze jeden dzień.
- Hej, jest tu kto? - krzyczy Fiedia, chociaż T własny głos wydaje mu się cichszy
od szeptu. -Na moją komendę...
Od ziemi oddzielają się dwa cienie; wszystko, co zostało z batalionu.
*
Ósmy dzień generalnego szturmu Leningradu.
- Auf! - mówi półgłosem Kalb i z całej siły odpychając- ponton od brzegu, skacze
doń ostatni, tak jak wtedy, na początku, nad Niemnem. Tak jak wtedy, ale jednocze-
ś
nie nie tak jak wtedy; to nie jest już czas wielkich nadziei, zbyt ciężko to wszystko
idzie, zbyt dużo dobrych druhów gryzie ziemię, diabli wiedzą, czy zobaczy kiedy to
przeklęte miasto, nie lepiej było podszczypywać Francuzeczki i spijać czerwone wino
nad Kanałem? Cała nadzieja w dzisiejszym zaskoczeniu. I podobno Sowieci wszyst-
ko, co mają, rzucili z tam tej strony, od Gatczyny, Pułkowa, Uricka, a tu, i nad Newą,
niczego się nie spodziewają. Więc trzeba spróbować, jeden cios i werżną się im w
zaplecze, rajd przez tyły, do tych ociężałych Finów, tylko rękę podać. No i chyba
wtedy ta zwariowana karuzela musi się nareszcie skończyć...
Płyną, wiosłując ostrożnie, z obu stron majaczą inne pontony. Prawie nie słychać
plusku, nie było przygotowania artyleryjskiego, ich grupa szturmowa ma po cichu
złapać przyczółek. Tam z tyłu wszystko jest gotowe do skoku, dywizja czeka na sy-
gnał. Już dobijają do brzegu, wyskakują, padają, wpatrują się w ciemność. Gott sei
dank! - zupełna cisza, ciemno, nikt nie strzela. Wygląda na to, że wszystko pójdzie
dobrze. Kalb wysyła naprzód patrole, patrzy na zegarek: nie, nie można czekać aż
wrócą. Zapala latarkę, zakłada czerwone szkiełko, ostrożnie macha nią trzy razy i z
ulgą widzi, jak prawie natychmiast od majaczącego w nocnym tumanie przeciwległe-
go brzegu odrywa się na całej długości rząd ciemnych sylwetek: ruszył pierwszy rzut!
Sekundy wloką się nieskończenie wolno, ale płynący są już prawie na środku niezbyt
w tym miejscu szerokiej Newy, kiedy ucho Kalba łowi jakiś potężniejszy szum. To
ryk motorów! Zanim można cokolwiek przedsięwziąć, z góry rzeki, zza zakrętu, wy-
skakują rozpędzone sylwetki kutrów. W niebo tryskają snopy rakiet, robi się jasno jak
w dzień, kutry, kładąc się z rozpędu na burty wyrzucając po obydwu swoich bokach
słupy wody, wrzynają się w płynących, miażdżą ich, topią, rozstrzeliwują długimi
seriami karabinów maszynowych. Rozpętuje się piekło, słychać rozpaczliwe wrzaski o
pomoc, łoskot strzałów, huk bijącej o brzegi fali... Kalb zaciska pięści i krzyczy coś z
wściekłością, jest bezradny: ta banda, która korkuje Newę w Szlisselburgu, musiała
przepuścić pod swoim nosem bolszewicką flotyllę z jeziora Ładoga, o której istnieniu
nikt nie pamiętał!...
Wszystko trwa sekundy, włamawszy się w szyk płynących kutry pozostawiają za
sobą szczątki rozbitych łodzi i ludzi, a po chwili dokonują, jak na komendę, brawuro-
wego zwrotu i wyorawszy w rzece głęboką bruzdę, która pochłania resztki środków
przeprawowych, mkną z rykiem motorów wzdłuż prawego brzegu. W powietrze strze-
lają nowe snopy rakiet i grad ołowiu spada na ciągle zaskoczonych ludzi Kalba. Jed-
nocześnie z głębi prawego brzegu zaczyna strzelać artyleria i po niemieckiej stronie,
wśród masy ściśniętych nad brzegiem żołnierzy, tryskają w niebo słupy ognia. Ale
Kalb i jego ludzie już tego nie słyszą; odcięci od swoich rzeką i strzelającymi w nich z
bliskiej odległości kutrami mogą tylko uciekać w głąb lądu. Robią to właśnie, ogar-
nięci paniką i smagani ogniem. „Do lasu! Do lasu!” - krzyczy Kalb, podrywa się,
pada, znowu biegnie, już jest na zbawczym skraju i wtedy, prosto w twarze nadbiega-
jących, tryska gęsta salwa. W przedśmiertnym napięciu świadomość Kalba rejestruje
tuż pod nogami zamaskowany nasyp przedpiersia, rząd luf i ukryte w cieniu hełmów
wykrzywione nienawiścią twarze; potem w mózgu wybucha oślepiające światło i
wszystko kończy się na zawsze.
*
Kontrolował korespondencję - myśli młodszy lejtenant Parabukin, wyjąwszy przy
ś
wietle zamaskowanej latarki paczkę listów z kurtki rosłego sturmbannführera, który,
zastrzelony, zwalił się z rozpędu na dno okopu. Przegląda je machinalnie:
Kochana Żono! Dziś jest niedziela, atakujemy ten przeklęty Leningrad. Jestem pe-
wien, że za dwa dni padnie; opór Rosjan został całkowicie złamany, koniec wojny już
niedługo...
Najdroższa Lizzi, przywiozą ci prawdziwego rosyjskiego niedźwiedzia. Dookoła
pełno bandytów, ale nie patyczkujemy się z nimi...
...trochę papierosów, ostatnio urwały się przydziały, zresztą zamieniam papierosy
na chleb, ale w Leningradzie powetujemy to sobie...
...wczoraj i dzisiaj pod Petersburgiem było prawdziwe piekło. Atakowaliśmy linię
bardzo potężnych umocnień, artyleria strzela bez przerwy. Bolszewicy mają w porcie
jeszcze jeden liniowiec i parę krążowników. Trudno sobie wyobrazić, jakie leje po-
wstają po ich pociskach. Jeden rozerwał się o dwieście metrów ode mnie i „możesz
wierzyć albo nie wierzyć, ale podrzuciło mnie na dwa metry w górę. Iwanów trzeba
wytępić ogniem i żelazem, inaczej nic z tego nie będzie...
Młodszy lejtenant Parabukin prostuje się, ociera twarz, na której osiadły krople
drobnej jesiennej mżawki, gasi latarkę.
- Nikanorow, odnieście to Wszystko komisarzowi.
Artyleria już nie strzela, desant został odrzucony. Nad głową rozlega się przecią-
gły, monotonny pomruk. Niemieckie bombowce lecą na Leningrad. Tola zadziera
głowę, widzi kontury gałęzi na tle bezgwiezdnego nieba, słyszy narastający warkot
silników i myśli: Wiera...
Mamy go!...
- Lecą! - mówi dyżurny, kładąc słuchawkę.
Jednocześnie z wielu punktów miasta naraz rozlega się żałobny, szarpiący nerwy
głos syren, Wiera zrywa się z krzesła, wybiega z dyżurki sektora obrony przeciwlotni-
czej na szóstym piętrze hotelu Europejskiego, wspina się po żelaznych schodkach na
poddasze, otwiera z wysiłkiem klapę, już jest na dachu, ostrożnie stąpa po śliskiej
kładce, trzymając się barierki. „Alarm lotniczy Alarm lotniczy!” - wrzeszczą głośniki i
echo roznosi się nad dachami przyczajonego w ciemności miasta. Już słychać szcze-
kanie zenitowek, gdzieś w pobliżu Moskiewskiej Rogatki błyska wybuch i dotacza się
jego grzmiący odgłos. Po niebie skaczą smugi reflektorów, kołysząc się to w jedną, l
to w drugą stronę, widowisko piękne, ale zbyt groźne, żeby można je było podziwiać,
zwłaszcza i że głośny huk silników przybliża się coraz bardziej. Raptem w smudze
reflektora, coś błysnęło. Zaraz pośpieszył drugi, w ich przecięciu świeci teraz srebrny
samolocik jak dziecinna zabawka, ale ta zabawka jest bombowcem He-111, pełnym
ś
miercionośnego ładunku. Setki ludzi, obserwujących tak jak Wiera nocne niebo,
zaciska teraz pięści i śledzi prujące ze wszystkich stron koraliki świetlnych pocisków.
Jest! Jest! Mają go! Wiera podskakuje z radości, widząc, jak niebo przecina ognista
smuga, zakończona rozbłyskiem eksplozji. Łoskot jest jeszcze bliższy, teraz brzmi już
nad głową. Nie opodal na Newie ogłuszająco grzechoczą zenitówki trałowców i nisz-
czycieli, w uszy wwierca się świst spadających bomb, fala powietrza ciska dziewczy-
nę na barierkę. Jeszcze raz! I jeszcze! Pod sobą Wiera widzi ziejącą przepaść ulicy
Brodskiego, strach ściska za gardło... Ale co to? Z drugiej strony Newskiego, z ciem-
nego bloku domu towarowego Gostinnyj Dwór, wzbija się ku niebu zielona rakieta.
Dywersant! Myśli pracują gorączkowo: przede wszystkim zapamiętać miejsce. Chyba
trzeci korpus... Teraz szybko na dół, do dyżurki. I nie czekając, aż dyżurny zadzwoni
do milicji i NKWD, rwie z dwoma chłopcami po schodach na dół, przez pokryty roz-
bitym szkłem narożnik, na drugą stronę...
Przed ciemną wyrwą okna jest chwila prawdziwego, wielkiego strachu, znacznie
większego niż wtedy, kiedy biegła w stronę czołgu; tam był dzień, obok byli ludzie, a
tu... Ale silniejszy jest wstyd przed towarzyszami. Wiera z wyciągniętym pistoletem
pierwsza wskakuje do środka. Seria wybuchów, coś się wali z hukiem, sypią się cegły,
nic nie widać... Prędzej! Rozdzielili się, Wiera biegnie na koniec korytarza. W wąskim
przejściu miga jakiś zgięty cień. Milicjant? Niemożliwe, nikt nie mógł tu dobiec przed
nią.
- Stój! - woła głośno dziewczyna.
Cień zawraca, skacze w bok, w stronę płonącej klatki schodowej. Wiera podnosi
pistolet, naciska spust, raz, drugi... Wie, że nie trafi, ale chce zaalarmować strzałami
swoich towarzyszy. Potem wbiega na klatkę. Pierwsze piętro, drugie, trzecie! Wyżej
już nie można. Tamten musiał skręcić na lewo, widać dobrze się orientuje. Wiera robi
krok naprzód i w tym samym momencie nadwątlona klatka trzeciego piętra obsypuje
się na drugie. Ostry trzask, strach spadania, tępy ból w głowie - i dziewczyna traci
przytomność.
Odzyskuje ją, kiedy czyjeś ręce troskliwie bandażują jej głowę. Leży na parterze
przy wejściu, widzi nad sobą ludzi w mundurach, miga znajoma twarz Olega, kolegi z
sekcji.
- Oleg... - mówi, podnosząc z wysiłkiem głowę. - Czy?...
- Wszystko w porządku, mamy .tego drania. Już go zabrali. Baliśmy się o ciebie,
dziewczyno, ale to głupstwo, masz szczęście. Leż spokojnie.
Jak przez watę w uszach słychać jeszcze jakieś głosy; zdaje się, że mówią o niej
coś dobrego, ale to nieprawda, ona się bardzo bała, a poza tym nie może być dzielna,
skoro ten oficer, który zniszczył wtedy czołg nie chciał jej wziąć do swojego oddzia-
łu... Chce zaprotestować, ale słyszy niski, przytłumiony dźwięk syren, ogłaszających
odwołanie alarmu, i myśli: jaki ładny głos mają te syreny...
„Zrównać Petersburg z ziemią...”
Dziewiąty, dziesiąty, jedenasty dzień generalnego szturmu Leningradu.
...I oto już są u celu.
To, o czym marzyli, spełniło się. Rozpiera ich teutońska pycha. Powalony Lenin-
grad leży u ich stóp...
Salwy plutonów egzekucyjnych nad Newą, Mojką, Fontańką, Kanałem Obwodo-
wym strącają do wody tysiące ludzi. Setki leningradczyków wiszą na drzewach Parku
Letniego. Pijani oficerowie urządzają orgie wśród rozbitych waz Ermitażu. Faszy-
stowscy feldfeble rwą na strzępy nieśmiertelne płótna Rafaela i Leonarda da Vinci.
Lecą na bruk antyczne posągi. Zrzucony z granitowego postumentu Miedziany Jeź-
dziec zostanie przetopiony na łańcuchy do więzień. Płoną na ulicach ogniska, podsy-
cane dziełami Puszkina, Tołstoja, Gogola, Gorkiego. Leżą na nich zwęglone trupy z
rękami związanymi drutem kolczastym, zgwałcone kobiety, zakłute bagnetami dzieci.
A w wielkich fabrykach tysiące ludzie zgiętych w niewolniczym trudzie, wyrabiających
narzędzia śmierci przeciw swoim braciom, bitych pejczami przez faszystowskich do-
zorców, skazanych na powolną śmierć głodową.
Tryskają korki od szampana w hotelu „Astoria”. Hitlerowscy generałowie prężą
się dumnie, gdy ich dowódca czyta rozkaz: „Führer zdecydował się zrównać Peters-
burg z ziemią. Nie ma żadnego powodu, aby po zwycięstwie nad Rosją pozostawić to
wielkie miasto na powierzchni ziemi. Ludność należy wytępić, gdyż nie leży w naszym
interesie utrzymanie jej przy życiu...
Obrońco miasta Lenina! Oto, o czym śnią faszystowscy bandyci. Odpowiedz im ję-
zykiem kuli i bagnetu. Śmierć niemieckim najeźdźcom!
Nocna lampka rzuca skąpe światło. Łukomski jeszcze raz czyta to, co przed chwilą
napisał. Wysokie okna parterowego pokoju w „Astorii” - dokąd, jak większość kore-
spondentów, przeniósł się, kiedy żonę i córkę ewakuowano z miasta - są szczelnie
zakryte specjalnymi zasłonami. To tu ma być ten bal... - błyska myśl i jak echo szyby
dzwonią od niedalekiego wybuchu. Właśnie tu, nic dziwnego zresztą, przecież „Asto-
rię” budowali i Niemcy jeszcze przed pierwszą wojną, podobno był stąd podziemny
korytarz do niemieckiej ambasady... Jest chłodno, od okien wieje ziąbem, przed hote-
lem, wśród bezlistnych drzew, sterczą w górę lufy baterii przeciwlotniczej, a wśród
nich, jakby przestraszony, podrywa się w górę ciężki, spiżowy rumak Mikołaja I.
Dalej ciemny masyw Soboru Isakijewskiego również uwieńczonego baterią armat.
Ból w skroniach; pewnie z niedojadania, racje żywnościowe znowu zmniejszono.
Ból w nogach od wydeptanych, wybieganych, przepełzniętych frontowych kilome-
trów: Karelia, Ługa, Gatczyna, Iżora, Pułkowo, Kołpino, Urick, Kronsztadt, znowu
Pułkowo... Nocne powroty do „Astorii”, tej wojennej arki Noego, gdzie zamiast solid-
nych gości z delegacjami przychodzą teraz ludzie z nakazami wojennego komendanta
Leningradu... Kogóż tu nie ma? Korespondenci centralnych i terenowych redakcji,
dowódcy, pracownicy polityczni, lotnicy utrzymujący na cywilnych Douglasach łącz-
ność z Wielką Ziemią, odpowiedzialni pracownicy komisariatów ludowych, uciekinie-
rzy z krajów nadbałtyckich, oczekujących na swoją ewakuację, normalni ludzie, któ-
rych mieszkania zostały zbombardowane, przybysze z innych miast, których odcięła
od nich blokada, ludzie, o których nic nie wiadomo i których nie należy o nic pytać,
niepodający nazwisk, pojawiający się i znikający tak samo niespodziewanie. Są i
artyści frontowych zespołów estradowych. Są poeci i pisarze; wśród nich ekipa słyn-
nej „emki” redakcji ,,Krasnoj Zwiezdy”, która jako ostatnia przeskoczyła do Lenin-
gradu przed zarzuceniem pętli blokady. „Niemcy tylko na nas czekali!” - przechwalają
się teraz Lew Sławin i Michał Swietłow...
Pukanie do drzwi. A otóż i on, Swietłow, autor „Grenady”, taki chudy, że jego po-
dłużna twarz przypomina teraz brzytwę z profilu. Mieszka w sąsiednim pokoju,
wchodzi nieśmiało, nie wiadomo dlaczego czyszcząc przy tym lufę swego rewolweru
chusteczką od nosa. Zepsuł się u niego telefon. Bierze słuchawkę, prosi centralę o
miasto: „Zajęte? Nie przesadzajmy, jeszcze nie.” Wszyscy znają jego poczucie humo-
ru, jego dowcipy, ronione mimochodem, ze smutnym wyrazem twarzy; wszyscy go
lubią.
Na górze słychać odgłosy kroków, po pokoju chodzi z pochyloną głową siwowło-
sy wysoki człowiek o energicznej szczęce - to Mikołaj Tichonow, również znakomity
poeta. Może właśnie teraz powstaje pierwsza zwrotka poematu o leningradzkiej blo-
kadzie „Kirów z nami”?
Domow zatiemnienych gromady,
W zlowieszczem podobii sna.
W żeleznych noczach Leningrada,
Osadnoj pory tiszina...
Opodal stuka jak erkaem maszyna energicznego, żywo gestykulującego Wsiewo-
łoda Wiszniewskiego, którego nazwisko zrosło się na zawsze z dziejami Floty Bałtyc-
kiej. Przyleciał z Wielkiej Ziemi Aleksander Fadiejew, jeździ to na jeden, to ma drugi
odcinek frontu, pływa kutrem do Kronsztadtu. Jeżdżą, czytają wiersze i opowiadania,
piszą korespondencje Prokofiew, Sajanow, Azarow, Szefner, Dudin, Wiera Inber,
Helena Wiecztomowa, której mąż, poeta Jurij Ingę, zginął na „Wironii” w czasie ewa-
kuacji Tallinu. Płynął na niej również krytyk Tarasienkow. Kiedy okręt szpitalny
„Wironia”, oznaczony wielkim znakiem czerwonego krzyża, szedł, na dno z wieloma
tysiącami rannych, trafiony torpedą niemieckiej łodzi podwodnej, wyłowiła go szalu-
pa i dostarczyła na pokład kanonierki.. Potem zatopiono kanonierkę. Tarasienkow
wypłynął, trzymając się jakiegoś szczątka. Znowu go wyciągnięto. Kiedy przypłynął
do Kronsztadtu, śmiał się bez przerwy: szok. Przeszło mu dopiero po kilku dniach. A
Jurij Ingę został wyciągnięty przez szalupę trałowca „Swierdłow”, który płynął w
ochronie „Kirowa”, flagowego krążownika Floty Bałtyckiej. Kiedy niemiecki okręt
podwodny wystrzelił torpedę w „Kirowa”, dowódca „Swierdłowa” zdążył wykonać
zwrot i przyjąć cios. Szalupy krążownika wyłowiły część załogi trałowca: Jurija Ingę
nie było wśród niej. Helena Wiecztomowa odmówiła ewakuacji, do końca blokady
pozostała w Leningradzie...
Złotowłosa, wiotka, dziewczęca Olga Bergholc - straszliwie doświadczona przez
los: jej pierwszego męża, poetę Borysa Korniłowa, aresztowano w roku 1937, drugi
mąż zginął pod Leningradem - codziennie czyta wiersze i przemawia przez radio, staje
się pierwszą poetką walczącego Leningradu. Codziennie chodzi - kiedy stanęły lenin-
gradzkie tramwaje - do fabryki „Elektrosiła”, gdzie prowadzi zajęcia polityczne. Czy-
ta przez radio swoje gniewne, spiżowe wiersze, wielka duma poezji rosyjskiej, Anna
Achmatowa. Dymitr Szostakowicz w kulminacyjnym momencie szturmu mówi przed
mikrofonem:
- Przed godziną zakończyłem drugą część mojej nowej, Siódmej Symfonii, nad
którą pracuję od lipca 1941 roku. Dlaczego o tym mówię? Dlatego, żeby radiosłucha-
cze, którzy mnie teraz słyszą, wiedzieli, że życie w naszym mieście toczy się normal-
nie. Wszyscy pełnimy służbę wojskową, pracownicy kultury spełniają swój obowią-
zek tak samo uczciwie jak wszyscy inni mieszkańcy Leningradu...
Tego dnia „Leningradzka Prawda” wyszła z artykułem wstępnym „Wróg u bram”.
Po drugiej stronie kartki papieru, na której Szostakowicz naszkicował swoje przemó-
wienie, ręka redaktora napisała nerwowo: Plan audycji. 1) Organizacja oddziałów. 2)
Łączność na ulicach. 3) Budowanie barykad. 4) Walka z butelkami zapalającym. 5)
Obrona domu. Tego dnia Wiszniewski zapisał w notesie: W stołówce Dowództwa
Floty pusto. Na stołach nie do jedzona kasza. Kelnerka mówił do mnie: „Nie chcę
umierać, chcę żyć, mam córkę”. W tej samej stołówce do Łukomskiego przysiadł się
jakiś pisarz, którego nazwisko Borys Rostrowicz postarał się jak najszybciej zapo-
mnieć; białe wargi, roztrzęsione ręce, słowa: - Właściwie to przecież nigdy nie wystę-
powałem otwarcie przeciwko faszyzmowi, więc nie mam się czego bać. I żadnych
wezwań nie podpisywałem, jestem bezpartyjny, co prawda matka jest z pochodzenia
Ż
ydówką, ale za to ojciec - szlachcicem, mam papiery, mogę udowodnić...
Byli i tacy, ale stanowili znikomą mniejszość. Przytłaczająca większość mogła
uznać słowa Szostakowicza za swoje. Profesor Ogorodnikow walczył jako żołnierz
pospolitego ruszenia w ruinach obserwatorium, którego był dyrektorem. Po bezlud-
nych salach Ermitażu, którego bogactwa w większości ewakuowano na Ural, chodził,
powłócząc starczymi nogami, sędziwy akademik Orbeli, dyrektor muzeum, zaprząt-
nięty troską o to, co zostało, a co musiało być uratowane dla przyszłości od. ognia i
pocisków. Pracownicy muzeum dyżurowali nieustannie, trwając w jego salach jak
robotnicy leningradzkich fabryk trwający przy warsztatach, do których dolatywał już
odgłos broni maszynowej, i zostawiający na swoich miejscach, po odejściu na front,
ż
ony i synów.
Bezcenny „Piątaczek”
Dwunasty, trzynasty, czternasty dzień generalnego szturmu Leningradu.
Zbliża się przełom, ale Leningrad jeszcze o tym nie wie. Niemcy atakują z nie-
przerwaną zaciętością.
Czarny dzień Floty Bałtyckiej. Nad Kronsztadtem wisi bez przerwy po siedem-
dziesiąt niemieckich samolotów. Ich głównym celem jest liniowiec „Marat”. Stoi przy
molo, nie może manewrować. Odpiera kolejno trzy niemieckie ataki. Za czwartym na
okręt rzuca się jednocześnie całe stado Junkersów. Bomba przebija pokład i rozrywa
się w komorze amunicyjnej. „Marat” przełamuje się na dwoje, cały dziób okrętu po-
grąża się w wodzie, gigantyczna fala zmiata z pokładu setki ludzi, ale tylna część
okrętu nie tonie i nie przestaje strzelać!
Dla okrętu - pisze o tym jeden z naocznych świadków - jest to wyczyn podobny do
tego, którego dokonał Mieresjew.
Tego samego dnia, po zapadnięciu zmroku, na tym samym odcinku, gdzie przed
tygodniem załamał się atak dywizji SS, usiłującej sforsować Newę, forsują ją oddziały
desantowe 115 dywizji, piechota morska i uczniowie szkoły jungów z wyspy Balaam.
Powstaje słynny „newski piątaczek”, skrawek ziemi półtorakilometrowej szeroko-
ś
ci, przyczółek dla przyszłego natarcia, broniony i atakowany z zaciekłością, która
przewyższyła wszystko, co znano dotychczas w tej wojnie. Każdą piędź ziemi prze-
orano tutaj żelazem i nasycono krwią. Po obu stronach ponoszono niesłychanie cięż-
kie straty. Rozwścieczony von Leeb dał rozkaz bezwzględnego zepchnięcia Rosjan do
Newy. Dowództwo radzieckie wydało rozkaz utrzymania się za wszelką cenę.
Newa płynie w tym miejscu w głębokich, urwistych, glinianych brzegach. Po stro-
nie rosyjskiej znajdowała się osada Newska Dubrowka, po niemieckiej - Moskowska
Dubrowka. Obie zostały zniszczone ogniem artylerii i bombami samolotów. Z New-
skiej Dubrowki wypłynęła pierwsza fala desantu, nie zauważona przez Niemców,
przeskoczyła rzekę, wczepiła się w brzeg. Druga została odkryta i ostrzelana nawałni-
cą ognia, ale, tracąc wielu ludzi, dotarła na lewy brzeg. Trzecią rozstrzelano na środku
rzeki. Ci, co przeżyli huraganowy ogień i nieprzerwane kontrataki Niemców, pozostali
na „piątaczku”, ale mogli się poruszać wyłącznie nocą. Po zapadnięciu zmroku dowo-
ż
ono im żywność, amunicję, posiłki, ewakuowano rannych - wszystko pod nieustan-
nym ostrzałem niemieckim. O świcie „piątaczek” zamierał, ale kiedy tyraliery w
mundurach feldgrau pojawiały się w polu jego widzenia, przyjmował ich takim
ogniem, potęgowanym przez artylerię zza Newy, że wszystkie próby Niemców speł-
zały na niczym.
„Piątaczek” był oczkiem w głowie radzieckiego dowództwa. Po nieudanych i
kosztownych, atakach 55 armii - nadaremnie starającej się sforsować obronę niemiec-
ką na najbardziej wysuniętym cyplu leningradzkiego frontu, koło Jam-Iżory - jemu
właśnie miała przypaść rola bazy wypadowej do wielkiego natarcia, mającego na celu
przerwanie blokady miasta.
Ale los wojenny chciał inaczej...
Wysadzić?... Nie wysadzić?
Dwudziestego piątego września, po siedemnastu dniach nieustających ataków,
dowództwo Grupy Armii „Północ” dało rozkaz zaprzestania szturmu.
Wykrwawione i wyczerpane oddziały niemieckie pośpiesznie zakopywały się w
ziemię. Spędzona z całego obwodu ludność wznosiła pod kierownictwem przybyłych
z Rzeszy inżynierów potężne umocnienia i najeżone środkami ogniowymi linie
obronne rozbudowane na wiele kilometrów w głąb.
Nastąpiła zasadniczo zmiana taktyki; nowe dyrektywy opracowane przez oddział
operacyjny Sztabu Generalnego OKW głosiły:
a) Najpierw hermetycznie zablokujemy Leningrad i, na ile to będzie możliwe,
zniszczymy go przy pomocy lotnictwa oraz artylerii.
b) Kiedy terror i głód dokonają swego dzieła, otworzymy pewną ilość przejść i wy-
puścimy ludność cywilną...
c) Resztki „garnizonu fortecznego” pozostaną w nim przez całą zimę. Wiosną do-
staniemy się do miasta... wywieziemy wszystko co żywe w głąb Rosji albo weźmiemy
do niewoli, zrównamy Leningrad z ziemią, cały rejon na północ od Newy przekażemy
Finlandii.
Nad oblężonym miastem zawisło nowe niebezpieczeństwo. Pętla ognia miała być
zastąpiona pętlą głodu.
Ale na razie, przez krótki okres, Leningrad odetchnął z ulgą. Dowództwo frontu
uznało nawet, że pora już wytrącić inicjatywę z rąk Niemców. W głębokiej tajemnicy
przygotowano plan operacji, której celem było zniszczenie tzw. szlisselburskiego
występu, nazywanego przez Niemców „Flaschenhals” (szyjka od butelki), i zlikwido-
wanie blokady. W operacji, przeprowadzonej jednocześnie z dwóch kierunków siłami
54 armii Frontu Wołchowskiego i 55 armii Frontu Leningradzkiego, miało uczestni-
czyć przeszło 60 tysięcy ludzi. Dawało to wprawdzie tylko nieznaczną przewagę li-
czebną nad silnie umocnionymi Niemcami, spodziewano się jednak zwiększyć ją
przez odpowiednie przegrupowania na głównych kierunkach natarcia.
Na cztery dni przed wyznaczonym terminem, 16 października, stało się jednak coś,
co całkowicie zmieniło sytuację: Niemcy znowu przejęli inicjatywę i natarli sami. 39
korpus generała Schmidta przerwał front zaskoczonej 52 armii i dotarł aż pod Ty-
chwin. Jednocześnie grupa generała Tomaschki, bardziej na północ, przedarła się na
styku 54 i 4 armii w kierunku Wołchowa. Cel natarcia był oczywisty: połączenie się z
armią fińsko-niemiecką zatrzymaną na rubieży rzeki Swir i zarzucenie na Leningrad
podwójnej, tym razem już śmiertelnej pętli.
Losy miasta miały się więc tym razem rozstrzygnąć nie na jego przedmieściach, a
pod murami Tychwina i Wołchowa.
*
Palce generała Fiediunińskiego nerwowo bębniły po stole, szarpały wąsy, mierz-
wiły włosy, znowu bębniły... Telefon milczał jak zaklęty. Wzrok nie mógł się oderwać
od tekstu leżącej na stole depeszy:
Do dowódcy Frontu Leningradzkiego. Odpis: dowódcy 54 armii.
Kwatera Główna Naczelnego Dowództwa zatwierdziła wasze propozycje dotyczą-
ce zniszczenia w Wołchowie huty aluminium, Wołchowskiej Elektrowni Wodnej i mo-
stu kolejowego oraz wysadzenia w powietrze zapory, czyniąc odpowiedzialnym za
wykonanie zadania oraz za wybór właściwego momentu jego realizacji dowództwo 54
armii.
Ładna historia! „Wykonanie zadania” to jeszcze pół biedy. Urządzenia zostały
zdemontowane i wysłane, grupy minerów czekają na sygnał. Ale „wybór właściwego
momentu”! Jak go określić? Nie można dopuścić, żeby obiekty przemysłowe, a
zwłaszcza elektrownia, wpadły w ręce Niemców, to pewne. Ale przecież robi się
wszystko, żeby Niemców zatrzymać, 54 armia wytęża wszystkie siły, pod Wołchow
ś
pieszą rezerwy Kwatery Głównej...
Ręka generała chwyta telefon:
- Z generałem majorem Czekinem! To wy, inżynierze? Fiediuniński. No? Bez
zmian. Nie opuszczajcie terenu elektrowni. Wysadzać tylko na mój osobisty rozkaz.
Dzwonek drugiego aparatu. Zachrypnięty, ściszony głos:
- Melduje Zamirowski. Oddałem Łukino... Ludzie są zupełnie wyczerpani. Proszę
o wsparcie artylerii...
To już o pięć kilometrów od elektrowni. Trzeba będzie wysadzić...
- Nie mogę wam dać żadnego wsparcia. Rozumiecie? Nie mogę. Musicie się
utrzymać sami.
Brzęczyk trzeciego aparatu. Głos szefa sztabu:
- Isaczenko. Wybili go z Łozowego...
Jeszcze bliżej. Koniecznie wysadzić!...
Za oknem potężnieje coraz wyraźniejsza kanonada artyleryjska. Czekin musi już
słyszeć trzask karabinów maszynowych... Wysadzić Wołchowstroj, pierwszą leninow-
ską elektrownię...
Szef sztabu:
- Zamirowski przy aparacie.
- Dać go. No, co tam?
Głos zupełnie przybity z nieuchwytną, proszącą intonacją:
- Walka toczy się na stanowisku dowodzenia. Co robić?
(Chce, żebym mu pozwolił się wycofać. Wstydzi się.)
- To samo, co przedtem. Jeśli nie potrafiliście zatrzymać nieprzyjaciela, to walcz-
cie z nim na swoim stanowisku.
Pauza. Ciężki oddech. I głuche:
- Rozkaz...
(No, teraz już koniec. Nie można dłużej czekać, to pachnie sądem wojennym.)
- Czekin?...
- Słucham, Iwanie Iwanowiczu.
- …………
- Słucham, Iwanie Iwanowiczu.
- ... Jesteście gotowi?...
- Oczywiście, cały czas. Strzelanina się przybliża. Mieliśmy kilka trafień.
- No to... No to czekajcie na mój sygnał. Trzask słuchawki. Minuty wloką się nie-
znośnie długo.
Telefon.
- Ja sam. Tak. Słucham was, pułkowniku.
Głos Zamirowskiego, znacznie weselszy niż przedtem.
- Towarzyszu dowódco, odrzuciliśmy nieprzyjaciela na kilometr od stanowiska
dowodzenia.
- Bóg zapłać za dobrą nowinę. Tylko tak dalej.
Uff! Nie wysadziłem!
Szef sztabu:
- Isaczenko. Odebrał Łozowoje.
Pod wieczór sytuacja się ustabilizowała. Impet niemieckiego natarcia wygasł.
Wołchow pozostał nie zdobyty.
Koścista ręka głodu
Pod ściany miasta podkradał się teraz nowy, niewidoczny wróg.
W zablokowanym Leningradzie pozostało prawie trzy miliony ludzi. Zapasy,
nadwątlone bombardowaniami, wyczerpywały się szybko. To, co dowoziły często
niszczone przez Niemców kutry flotylli ładoskiej i samoloty transportowe Li-2, było
kroplą w morzu potrzeb.
20 listopada po raz piąty zmniejszono racje żywnościowe. Robotnicy otrzymywali
po 250 gramów chleba dziennie, wojska pierwszej linii - 300, urzędnicy, członkowie
rodzin i dzieci - 150. Sto piatdiesiat błokadnych gram, s ogniom i krowiu popołam -
pisała potem Olga Bergholc.
Ludzie tracili siły, słabli na ulicach, umierali w domach, padali przy warsztatach,
zasypiali, żeby się więcej nie przebudzić. Co gorsza, razem z głodem pojawił się
chłód. Zima nadeszła niezwykle wcześnie i skuła miasto silnymi mrozami.. Rozbiera-
no na opał wszystko, co się dało: drewniane domki Wyspy Wasiliewskiej, trybuny
stadionu imienia Lenina, resztki zburzonych mieszkań, meble, kioski, płoty. Palono
książki.
Potem nadeszły sztormy i wątła niteczka komunikacji zaczęła się rwać, gęstniał
ładoski lód, nawigacja stawała się niemożliwa.
Istniało tylko jedno wyjście, mogące uratować miasto od zupełnej zagłady. W
Smolnym podjęto odpowiednie decyzje. Natychmiast po zamarznięciu Ładogi wyszło
na jego lód 20 tysięcy ludzi. Teraz los miasta zależał od nich.
Ósmego listopada Hitler powiedział w Monachium: Leningrad sam podniesie ręce
do góry. Wcześniej czy później musi paść. Nikt go nie wyzwoli, nikt się nie przedrze
przez linie naszej obrony. Leningrad będzie musiał umrzeć głodową śmiercią. Zeżre
samego siebie.
Szesnastego listopada Droga Życia - tak nazwano trasę biegnącą po lodzie Ładogi
- była gotowa.
*
Była mroźna, gwiaździsta noc, kiedy kolumna samochodów dojechała do jeziora.
Wołodia Bachmetiew wyskoczył na śnieg, zatarł ręce, zarzucił barani kożuch i przy-
krył nim maskę. Na lodzie trwał nieustanny ruch, błyskały latarki, krzątali się ludzie.
W pewnej chwili oderwała się od nich ciemna sylwetka i energicznym krokiem pode-
szła do grupy kierowców.
- Towarzysze kierowcy - powiedział pułkownik w wysokiej papasze. - Przysłano
mnie do was ze Smolnego. Trasa jest już gotowa. Tylko lód bardzo cienki... Ryzyko.
Ale wiecie, co się dzieje w Leningradzie. Spróbujecie?
Kierowcy milczeli, potem bez słowa wdeptali w ziemię niedopałki i ruszyli do ma-
szyn.
Jechano gęsiego, szybko, żeby lód nie zdążył trzasnąć, w takim napięciu, że mimo
mrozu całe ciało Bachmetiewa pokryło się potem. Trasa biegła” wykopem między
dwoma zwałami śniegu; co kilkaset metrów stali dyżurni, dziewczyny ze służby dro-
gowej, przeciwlotnicze karabiny maszynowe, punkty pomocy technicznej. Pomyślano
o wszystkim, ale w krytycznym momencie kierowca musiał sam decydować o
wszystkim. Raz po raz ostrzegawczo skrzypiał lód i Bachmetiew sprężał się instynk-
townie, przez głowę przelatywało: „No, Wołodka, teraz klops!” Potem w pamięci
wypływały ludzkie szkielety, zamarznięte trupy ciągnięte na sankach na Piskarewski
cmentarz, twarz Wani Frołowa, serdecznego druha, który gryzie gdzieś pewnie zie-
mię, trafiony niemiecką kulą - i Wołodia mamrocząc pod nosem coś nie tyle podnio-
słego, co niecenzuralnego, ściskał kurczowo kierownicę.
Niebo przejaśniło się już, kiedy przyjechali do Kobony, portu załadunkowego na
Wielkiej Ziemi. Wzięli na początek po sześć worków mąki i pojechali z powrotem.
Teraz czas leciał szybciej i Wołodia aż się zdziwił, kiedy przez zapoconą szybę doj-
rzał szare pasmo nadładoskiej ziemi. Jeszcze bardziej zdziwił się, kiedy po zatrzyma-
niu wozu - a jechał pierwszy - otoczyły go postacie w mundurach i człowiek, którego
znał tylko z portretów, ucałował go trzykrotnie, po rosyjsku, mówiąc tubalnie:
- Dziękuję ci, bracie. Leningrad nigdy ci tego nie zapomni...
A potem dni i noce wplotły się w kołowrotek lodowej trasy. Bachmetiew zachrypł,
sczerniał, zapuścił brodę, odmroził sobie dwa palce. Nocą, kiedy padał śmiertelnie
wyczerpany na posłanie, trapiły go widma Messerschmittów, zniżających się i kłapią-
cych zębami rekina. Służba kierowców była piekielnie ciężka. Niemcy ostrzeliwali
trasę ze Szlisselburga, samoloty, mimo obrony przeciwlotniczej, polowały na samotne
maszyny. Bomby łamały lód, ciężarówki płonęły i pogrążały się w wodę. Pewnego
razu Wołodi udało się wyskoczyć w momencie, kiedy woda podchodziła pod kierow-
nicę. Za drugim razem, tuż przed Nowym Rokiem, kiedy wiózł transport mandarynek
dla leningradzkich dzieci, zapolowały na niego dwa Messerschmitty, wywijał się, jak
mógł, przyśpieszał, hamował, znowu przyśpieszał, aż seria rozbiła szkło kabiny i
raniła go w rękę. Potem tonął znowu, ledwo wydobył się na wierzch z przerębli, wa-
lonki ciągnęły na dno. Gdyby nie pomoc dyżurnych, byłoby po wszystkim. Rozebrali
go, napoili spirytusem, wyżył, wrócił na trasę. I znowu pocisk z działka lotniczego
zapalił „gazika”, ranił szofera; pomoc znalazła go na okrwawionym śniegu niedaleko
płonącej maszyny.
Straszliwe dzieje błogosławionej i przeklętej Drogi Życia, zapamiętane, wspomi-
nane, jeszcze nie opisane do końca... Transporty ludzi, którzy zamarzali po drodze i
których wynoszono w Kobonie jak stosy drewna. Kobiety i dzieci rozstrzeliwane na
pędzących ciężarówkach, które zostawiały za sobą krwawe ślady... Ogromne przerę-
ble, wypełnione zielonkawą wodą i kawałkami lodu, w których przepadały samocho-
dy i ludzie... Niesłychane męstwo personelu trasy, służby ruchu, przeciwlotników i
ratowników, trwających na lodzie w czasie zamieci i trzydziestostopniowych mrozów,
bombardowań i ostrzałów, ginących i nie schodzących z posterunku...
Historia milczy o tym, ile ofiar pochłonęła Droga Życia. Ale dzięki niej Leningrad
nie zmarł w całości głodową śmiercią. Za to warto było zapłacić najwyższą stawkę.
Zrazu wąskim strumyczkiem, a potem coraz intensywniej,- przez długie dwa lata
blokady płynął tędy bezcenny chleb dla miasta z pętlą na gardle.
„Deski na trumnę zamienię na chleb…”
Matriona Frołowa roznosiła tej zimy listy.
Chodziła po wymarłym mieście. Zimowy Leningrad był pustynny i ponury, przy-
kryty zwałami chłodnych, szarych chmur. Na ulicach piętrzyły się stosy śniegu, stały
rzędem zasypane aż po dachy tramwaje i trolejbusy, rzadcy przechodnie poruszali się
niby w lunatycznym transie, zataczali jak pijani, opierali o ściany domów, łapiąc po-
wietrze szeroko otwartymi ustami, padali, żeby więcej nie wstać. Sznury osłabłych
kobiet ciągnęły nad zamarzniętą Newę z wiadrami i kociołkami, brano wodę z przerę-
bli, w cieniu groźnie sterczących sylwetek okrętów wojennych i wycelowanych w
niebo luf dział.
Tej zimy śmierć była najczęstszym gościem leningradzkich domów z zabitymi
dyktą oknami, z płatami zamarzniętej wody z rozbitych rur kanalizacyjnych, z lodo-
watymi i ciemnymi mieszkaniami, których coraz więcej nie otwierało się na pukanie
listonoszki. Matriona spotykała ją na każdym kroku. Widziała ludzi, łowiących ostat-
nią iskierkę życia u przemyślnie zmajstrowanych piecyków, gotujących kisiel z kleju
stolarskiego, żujących wodorosty z akwariów, w których woda zamieniała się w bryły
lodu. Widziała dogorywających, których nie mogło uratować nawet jedzenie; ich
organizm nie przyjmował już żywności. Widziała rozpacz i spokojną rezygnację,
wściekłość i pokorne poddanie się losowi. Czytała list do Żdanowa, znaleziony przy
zwłokach starego profesora, któremu syn-lotnik przysłał z Wielkie Ziemi paczkę z
ż
ywnością: Piszę to w łóżku, nie mam już siły wstać. Wiem, że koniec jest nieuchron-
ny. Nie winię o to Was, Andrzeju Aleksandrowiczu. Odpowiedzialność spada na tych,
których nie zobaczę, tak jak oni nie zobaczą nigdy mojego ukochanego miasta. Posy-
łam im moje bezsilne przekleństwo.
Widziała trupy, trupy, trupy. Przestała się ich bać, przywykła, wiedziała, że i ona
może stać się lada dzień jednym z nich. W mózgu kołatała się jeszcze myśl o Wierze,
która nie wracała teraz do domu-komsomolski oddział samoobrony, do którego nale-
ż
ała, był skoszarowany w budynku jej dawnej szkoły; przynajmniej ją tam karmili... I
jeszcze o Fiodorze, od którego przychodziły skąpe listy z frontu. Młodszego, Misze,
na szczęście zdążono ewakuować.
Widziała zamarznięte kanarki, leżące w pustynnych mieszkaniach łapkami do gó-
ry, i tłuste szczury, godnie szeleszczące w stosach ksiąg leningradzkich uczonych.
Słyszała strzępy rozmów, w których komunikowano sobie jak rzecz najzwyklejszą w
ś
wiecie: „Chciała go wczoraj pochować... To nic, zimno, niech sobie poleży... A dzi-
siaj sama umarła...” Czytała nabazgrane na kartkach i przyklejone na ścianach ogło-
szenia: „Deski na trumnę zamienię na chleb”, „Za chleb odwożę zmarłych”, „Za chleb
sprzedam dzieła zebrane Leonida Andrejewa”. (Naiwny... - myślała wtedy.) Widziała,
jak żołnierze, podjechawszy ciężarówką pod bramę jednego z domów, wyciągali sine
ciała półnagich ludzi w bieliźnie, widocznie zmarłych w szpitalu i nie pochowanych w
porę.
Nosi listy. Złe i dobre. Jest cichym świadkiem ludzkich tragedii, kiedy, chwytając
się za serce, zrozpaczone matki rozrywają koperty ze słowami: Wasz syn padł śmier-
cią walecznych... Uczestniczy w skromnych radościach, kiedy nadejdzie długo ocze-
kiwana wiadomość. Często puka na próżno, czasem zastaje otwarte drzwi. Czasem jej
adresaci leżą sztywno na zamarzniętej pościeli z zadartymi do sufitu twarzami. Cza-
sem dogorywają. Wtedy biegnie, ile sił starczy, do komitetu blokowego, alarmuje,
błaga. Sama nie wie, skąd starczy jej jeszcze sił. Czasem ci, którym doręczy zbawczą
przesyłkę, odsypią jej garsteczkę mąki, szczyptę cukru, trochę kaszy. Chowa to dla
Wiery, dziewczyna przylatuje z tego swojego oddziału, strasznie chuda, tylko oczy się
ś
wiecą, rzuca się na wszystko, potem pyta: „Mamo, a ty?” „Ja już jadłam” - odpowia-
da matka chowając oczy, ale córki nie da się oszukać i razem wyskrobują do czysta
drobinę, która tylko rozjątrza głód...
Dziś zaszła aż na sam koniec swego rejonu, do wielkiego pięciopiętrowego domu
na Czternastej Linii. Już miała wyjść, kiedy głośniki rozkrzyczały się: „Uwaga, oby-
watele! Zaczyna się ostrzał artyleryjski dzielnicy!” - i wybuchy, najpierw, oddalone,
zaczęły się coraz bardziej przybliżać. Wtedy przypomniała sobie, że w domu mieści
się przecież żłobek fabryki „Skorcchod”! Rzuciła torbę, pobiegła do oficyny, zastała
tam trzy przerażone kobiety, objęła nad nimi komendę i biegiem wraz z nimi przeno-
siła rozespane dzieciaki do piwnicy. Tymczasem pociski padały coraz bliżej i bliżej,
kołysały się ściany, z okien leciały resztki szkła.
- Kochana, dziękujemy, zostań teraz z nami, poczekaj! - prosiły zasapane kobieci-
ny.
- A dajcie mi spokój babiny, gdzież to ja mogę czekać za każdym razem, jak tym
Belzebubom spodoba się strzelać, ładnie bym wyglądała, robota stoi! - opędza się z
udaną surowością F rojowa, wypija kubek wrzątku i doszedłszy do wniosku, że poci-
ski rwą się coraz rzadziej, zarzuca torbę na ramię. Pewnym krokiem idzie przez po-
dwórze i wtedy właśnie dopada ją ostry, przenikliwy, potężniejący gwizd. Rozgląda
się bezradnie: jest na otwartej przestrzeni, zawraca, biegnie co siły i wpada do bramy
równocześnie z trzaskiem eksplozji, od której wali się narożnik domu, napełniając
powietrze kłębami pyłu. Jeszcze poczuje tylko uderzenie w plecy i w następnym mo-
mencie ziemia uderzy ją tępo i bolesne. Kiedy opadnie pył, zmartwiałe kobiety ze
ż
łobka zobaczą nieruchomą postać, leżącą w bramie twarzą do ziemi, odrzuconą na
bok torbę i rozsypane listy.
Noc noworoczna
Koniec roku przyniósł nadzieję. Do oblężonego miasta dotarły wiadomości o nie-
mieckiej klęsce pod Moskwą. Zmieniła się również zasadniczo sytuacja na Froncie
Wołchowskim. Na niemieckie wojska, które wdarły się głęboko na wschód, spadły
gwałtowne ciosy; generał Fiediuniński rozbił grupę generała Tomaschki i odepchnął
go od Wołchowa; generał Miereckow rozgromił pod Tychwinem grupę generała
Schmidta. Niemcy odstępowali pośpiesznie na linie, z których w październiku ruszyli
do natarcia.
Potem front się ustabilizował. Nadzieje na zlikwidowanie blokady okazały się
płonne.
W grudniu umarło z głodu 52 tysiące leningradczyków. Jeszcze większa liczba lu-
dzi oczekiwała bliskiej śmierci.
*
W Sylwestra młodszy lejtenant Parabukin dostał dwudziestoczterogodzinną prze-
pustkę do miasta. Okazyjna ciężarówka podrzuciła go do przedmieść. Szedł potem
przez miasto, pustynne i martwe, wstrząsane od czasu do czasu eksplozjami pocisków.
Zataczał się, nogi były jak z waty, w żołądku coś gniotło, dziąsła spuchły, płaszcz,
buty, nawet czapka ciążyły nieznośnie. Był ostry mróz, palce u nóg zdrętwiały.
Tolę mijali przygarbieni ludzie; większość z nich ciągnęła sanki z podłużnymi
kształtami ludzkimi. Skrzyp płóz i chrzęst przemarzniętego śniegu pulsowały w skro-
niach, czarne ściany domów wirowały jak w złym śnie, kręciło się w głowie. Na Li-
gowce pośliznął się, upadł i poczuł, że nie ma siły wstać, ale ktoś, ledwie trzymający
się na nogach, pomógł mu się podnieść, nie patrząc na Tolę poszedł dalej i chłopcu
zrobiło się wstyd: jakby nie było, jest żołnierzem... Sam nie wiedział, jak dobrnął na
Wyspę Wasiliewską. Trzymając się ścian domów, przeszedł przez wymarłą Dwunastą
Linię, dotarł do bramy i kiedy, podniósłszy głowę, zobaczył nadchodzącą z przeciw-
nej strony sylwetkę tak grubo ubraną, że pozwalającą się tylko instynktownie domy-
ś
lać kobiety - długo przełykał ślinę, zanim wybełkotał:
- Wiera...
Postać stanęła, opuściła ręce. Stała tak przez chwilę. Potem wolno podeszła i chło-
pak zobaczył ogromne oczy na twarzy, której już prawie nie było.
- Tolik...
Stali oparci o ścianę w tym samym miejscu, w którym pożegnali się tamtego
czerwcowego ranka, ale nie pamiętali o tym. Dziewczyna musnęła ustami zesztywnia-
ły policzek chłopca, który wydał się jej dziwnie odległy, a kiedy zrobi! gest, jakby
chciał ją objąć, powiedziała: „Nie trzeba, Toleńka”. Wiedziała przecież, ile wysiłku
kosztuje każdy zbyteczny ruch Ale zaraz przestraszyła się, że go urazi, więc spróbo-
wała się uśmiechnąć.
- Chodź...
Poprowadziła go za rękę przez zasypaną śniegiem studnię podwórka, przez oblo-
dzone schody, zalatujące stęchlizną, po ciemku otworzyła drzwi i wpuściła do lodo-
watego mieszkania. Tu zapaliła „koptiłkę”, roznieciła kilkoma przyniesionymi drza-
zgami ledwo tlący się ogień w żelaznym piecyku. Tola śledził jej ruchy jak przez
mgłę; piwniczny chłód kuchni był upalnym ciepłem dla człowieka przewianego na
„piątaczku” mroźnymi, ładoskimi wichrami.
- Moja... matka? - zapytał wiedząc, jaką odpowiedź usłyszy.
- Tydzień temu... - powiedziała cicho Wiera opuściwszy głowę. Poczuła, jak pałają
jej policzki, zaczęła niepotrzebnie otwierać i zamykać puste szafki, pochylać się, stu-
kać naczyniami. Czuła, że Tola patrzy w jej plecy, paliło ją to spojrzenie, nie mogła
spojrzeć mu w oczy. Boże, jak dobrze, że on nic nie wie! - błysnęła myśl razem z tym
strasznym obrazem, który zobaczyli wyłamawszy drzwi mieszkania Parabukinów:
wyschnięty ludzki szkielet, ślady szczurów, nawiana sterta śniegu z rozbitego okna.
Oddały wtedy sąsiadce ostatnią posługę, zaciągnęły ją, same ledwo żywe, na Piska-
riewski cmentarz i zostawiły pod murem obok ogromnej jamy, już do połowy wypeł-
nionej, w chaosie takich samych sanek z ludzkimi kształtami, których nie miano siły
zrzucić na ziemię...
Odwróciła się, podeszła, nachyliła nad chłopakiem.
- Miała bardzo lekką śmierć, wiesz? Nic nie czuła, umarła we śnie, nawet się
uśmiechała - kłamała w natchnieniu. - Dookoła cały czas byli ludzie, zawieźli ją do
lecznicy, teraz wszędzie zrobili takie lecznice, moja matka też tam leży, ranił ją odła-
mek...
Tola skinął głową. Odniosła wrażenie, że już jej nie słucha.
- Poczekaj - zakrzątnęła się - dali mi trochę kaszy, wiesz? Zaraz ci zrobię kleik.
Chodzę teraz z listami, za matkę, a ta kasza od sąsiada z przeciwka, tego marynarza,
przywiózł matce paczkę, dali mi całą szklankę.
Znowu kiwnął głową. W szynelu miał dwie przemarznięte pajdy gliniastego chle-
ba. Dwie dzienne racje. Niósł je matce. Teraz zjedli je razem, żując powoli i parząc
sobie usta gorącym kleikiem. Myśl o matce straciła swoją ostrość i Tola nic już nie
mógł na to poradzić, czuł tylko dziwną błogość, a potem straszliwe zmęczenie. Usta
rozpłynęły mu się w grymasie żałosnego, sennego uśmiechu. Jak przez mgłę usłyszał:
„Chodź”. Jakaś ręka pomogła mu zwlec się z krzesła, doprowadziła go, osłabłego, do
stojącego w kącie łóżka, ułożyła, ściągnęła buty, narzuciła nań górę palt i zesztywnia-
łych kocy. Wyczerpany zasnął od razu, czując tylko w zamąconej świadomości rwanie
odmrożonych nóg. Za oknami mroźnej noworocznej nocy ciszę przerywało stękanie
bliskich wybuchów.
*
Rano, zaczadzony snem, zobaczył przy łóżku kartkę: „Zjedz resztę kaszy. Mam
dyżur. Całuję. W.” Wstał szybko, przełknął zamarznięty kleik i wyszedł, uderzony na
progu jak obuchem światłem słonecznego dnia i mroźnym powietrzem. Znowu szedł
przez miasto - teraz było już trochę lżej - złapał okazyjną ciężarówkę, a potem jeszcze
długo maszerował lasem w stronę Newy, myśląc, jak dobrze jest w okopach, do któ-
rych przyjdzie już po ciemku i nie będzie musiał pełzać, gdzie dadzą mu pewnie po-
chłeptać gorącej cieczy, zwanej zupą, a potem będzie mógł zwalić się na pryczę, nie
odpowiadać na żadne pytania, nie myśleć o niczym...
I wszystko było właśnie tak prócz pytań, których nie dało się uniknąć:
- Towarzyszu lejtenancie, jak tam jest? Jak oni tam żyją? - pytał go zachłannie ci-
chy i spokojny buchalter, Piskunow, zżerany niepokojem o rodzinę, która nie zdążyła
się ewakuować i od której od miesiąca nie miał żadnej wiadomości. -? Jak wasi? Ży-
wi, zdrowi? Dają sobie radę?
Tola zobaczył przed sobą oczy, w których strach zmieszał się z rozpaczą i nadzie-
ją.
- Jak żyją? - powtórzył pytanie. - Nieźle. Zupełnie nieźle...
Mordercy zaciskają pętlę
...Zadziwiający ludzie. Diabeł wie, co w nich siedzi. Nie rozumiem ich, nie mam do
nich żadnego klucza. A przecież kiedyś studiowałem psychologią, zanim włożyłem
mundur artylerzysty. Zdaje się, że führer miał rację: jedyna rada to ich zniszczyć,
inaczej oni zniszczą nas. Twarde słowa, ale godne Niemca. Jeszcze rok temu miałbym
wątpliwości, jeszcze we mnie tkwiły te inteligenckie zadry, ale teraz... Choćby ta trój-
ka. Złapano ich na gorącym uczynku: próbowali mi wysadzić skład amunicji. Cała
bateria poszłaby do nieba. Ich oddział urządził strzelaniną z przodu, a oni podkradli
się z tyłu. Całe szczęście, że znam się na takich kawałach. Co prawda niewiele brako-
wało. Więc sytuacja jasna: napad z bronią w ręku, cóż tu można ująć albo dodać. A
oni nic ani mru-mru, wypierają się wszystkiego. Więc co - pytam - spacerowaliście
sobie po lesie. Milczą. I tak mieli szczęście, że na mnie trafili, powinienem zadzwonić
po gestapo, tam by z nimi gadali inaczej. Ale byłem ich ciekaw. Próbuję tak i tak: o co
wam chodzi, przecież jesteście skazani, wasi tam już dogorywają z głodu, wiosną
przespacerujemy się po Newskim bez jednego strzału. Tylko ta dziewczyna - co za
barbarzyństwo, używać kobiet do takich rzeczy! - coś powiedziała po rosyjsku, pewnie
obraźliwego, nie zrozumiałem. A ten wysoki, inteligentny, wyglądał na herszta całej
zgrai (właściwie powinienem zadzwonić po gestapo, ale ostatecznie z jakiej racji mam
tym dekownikom ułatwiać życie!), wymienił swoje nazwisko, chyba Osowski, co za
różnica. Znudziło mi się to w końcu i wpadłem na dobry pomysł: żadnych hec z wie-
szaniem, strzelaniem i takimi tam szopkami, nie lubię tego, ostatecznie jestem dowód-
cą baterii Wehrmachtu, a nie plutonu egzekucyjnego. Nie będą sobie brudził rąk,
niech przyroda załatwi to sama. Mówię do tego Osowskiego: jest pan, rzecz jasna,
człowiekiem wykształconym i zna pan Biblię? Otóż mam zamiar postąpić z wami po-
dobnie jak stwórca z żoną Lota: chyba ani pan, ani pański kolega, ani madame - tak
właśnie powiedziałem: madame - nie będziecie mieli nic przeciwko temu? Nie odpo-
wiedzieli. Ani godności, ani poczucia humoru…
Hausner zamknął gruby, brązowy zeszyt, w którym zwykł zapisywać wszystkie
ważniejsze wydarzenia - miało się kiedyś te literackie ciągotki! - przetarł oczy, wstał:
pora iść do baterii, za kwadrans zaczną ostrzeliwać swój sektor. Solidna ziemianka w
puszkińskim parku obłożona była drogimi dywanami i zastawiona zabytkowymi me-
blami z rozgrabionego pałacu; ostatecznie kulturalny człowiek ma chyba prawo do
minimum komfortu, nawet w warunkach frontowych?... Po wyjściu zamieć oślepiła
go na chwilę i pewnie dlatego omal nie przewrócił się o coś, co z wyglądu przypomi-
nało drewniane belki, a było trojgiem ludzi oblanych wczoraj wieczorem wodą i wy-
stawionych na noc na trzydziestostopniowy mróz. „Niech trochę ochłoną” - powie-
dział wtedy do swoich artylerzystów, zarechotali chórem, ale nie wszyscy; od razu się
zorientował i idąc między potrzaskanymi drzewami puszkińskiego parku, starał się
przypomnieć sobie, którzy z nich odwracali oczy i unikali jego spojrzenia. Będzie
miał na nich oko. Humaniści, psiakrew! Cóż, Krieg ist Krieg...
*
Grube palce Baumüllera łagodnie - by nie rzec: czule - muskały wielką płachtę
sklejonych sztabówek z plamą Leningradu, podzieloną na kwadraty i pokrytą siatką
cyfr. Dobra, solidna robota, dokładność i polot, niemiecka szkoła artyleryjska w naj-
lepszym wydaniu. Pozycje baterii, czas ostrzału, sektory, cele - każdy oznaczony
specjalnym numerem: Ermitaż - cel 9, Szpital Erdsmana - cel 192, Pałac Pionierów -
cel 89. Wszystko ustalone, zaplanowane, przewidziane. Po co tracić ludzi? Głód, mróz
i artyleria mają dokonać swojego dzieła. Żywioły nie są jego sprawą, ale za artylerię
odpowiada, on i artyleria zrobią swoje. Na szczęście po zdjęciu von Leeba - Hitler
wściekł się na niego po tychwińskim i wołchowskim krachu - który stanowczo prze-
ceniał Hoeppnera i jego czołgi, dowództwo frontu objął generał Georg Karl Friedrich
Wilhelm von Kuchler, przedtem dowódca 18 armii. A ten rozumie znaczenie Boga
Wojny, to trzeba mu przyznać. I potrafi ocenić umiejętności Baumüllera; sam jest
przecież z wykształcenia artylerzystą. Pod Leningrad zwieziono z całej Europy dale-
kosiężne działa, Skody, Schneider-Creusoty, kruppowską Dorę, która tak znakomicie
poradziła sobie z linią Maginota. Trwa nieustanne, zorganizowane, systematyczne
unicestwianie miasta. W komunikatach oficjalnych pisze się wprawdzie o „ostrzeli-
waniu obiektów wojskowych Leningradu”, ale Baumüller, czytając te słowa, uśmie-
cha się tylko pod wąsem: dobre dla niewtajemniczonych. Sam słyszał często, wizytu-
jąc baterie, jak dopiekani mrozem i rozwścieczeni przedłużaniem oblężenia artylerzy-
ś
ci wrzeszczą: „Iwan, udław się z całą rodziną! Jeszcze domek! Jeszcze górka tru-
pów!” Sam starał się uniknąć wszelkich szablonów, studiował dane zwiadu, ustalał,
gdzie i kiedy powstają skupiska ludzkie, w jakich godzinach robotnicy wychodzą z
fabryk, kiedy formują się kolejki przed piekarniami - i natychmiast kierował tam lufy
swoich dział. O rezultatach nie myślał, nie miał wyobraźni, zresztą to nie do niego
należało, to dobre dla mazgajów. Obchodził go tylko dalekosiężny, jak jego działa,
cel: zdobycie miasta. I tak cała zabawa trwa już stanowczo za długo. Byle do wiosny!
Czas śmierci i czas życia
Byle do wiosny! - myśli skute lodem i zasypane śniegiem miasto. Miesiące wloką
się nieskończenie długo. W styczniu i lutym umiera z głodu 200 tysięcy ludzi. Kiedy
te przeraźliwe dane zostaną podsumowane okaże się, że w ciągu całej blokady umrze -
tylko głodową śmiercią! - 632 tysiące leningradczyków.
Puls miasta bije ledwo wyczuwalnie. Ale miasto żyje. Organizuje dla wycieńczo-
nych głodem ludzi specjalne, prymitywne lecznice, dokąd zwozi się ich z wymarłych
domów i gdzie mają przynajmniej opiekę i namiastkę pożywienia. W końcu stycznia
można już podnieść normy przydziału chleba - Droga Życia rozkręciła się na dobre.
Wojska pierwszej linii - 600 gramów, tyły - 400, robotnicy - 400, urzędnicy i człon-
kowie rodzin - 250. W połowie lutego - jeszcze jedna podwyżka: w magazynach
zgromadzono już dwumiesięczny, żelazny zapas.
Grają trzy teatry. Pracują szkoły, wyższe uczelnie, biblioteki. Leningradzkie fa-
bryki remontują działa i czołgi, produkują karabiny, granaty i amunicję dla potrzeb
swoich obrońców. Uczeni piszą rozprawy, wydawane w formie popularnych broszur,
o możliwości wykorzystania do jedzenia kleju stolarskiego, mchów, wodorostów,
kory drzewnej. Poeci piszą wiersze i felietony, prozaicy - opowiadania i nowele,
dziennikarze - felietony, wiersze, opowiadania. Trójka dramaturgów - Wiszniewski,
Kron i Anarow - dostaje od dowództwa Floty Bałtyckiej, do którego są przypisani,
rozkaz napisania wesołej komedii muzycznej. Ludzie pragną uciec od codziennego
koszmaru. I komedia powstaje w ciągu dziesięciu dni, nazywa się „Rozlało się morze
szeroko”, grają ją artyści Teatru Komedii Muzycznej - a po tańcu marynarskim wyko-
nanym brawurowo przez ulubienicę Leningradu Ninę Pelcer ktoś kładzie na scenie,
zamiast kwiatów, pół bochenka gliniastego chleba, najwyższą z możliwych nagród.
Miasto wsłuchuje się z napięciem w odgłosy frontu: kiedy ruszą? Kiedy zerwą pę-
tlę? Powodzenie przeciwnatarć pod Tychwinem i Wołchowem zachęca do wykorzy-
stania zimy dla szeroko zakrojonej operacji zaczepnej. W lutym na Froncie Wołchow-
skim 2 armia uderzeniowa naciera spod Małej Wiszery na północny zachód w kierun-
ku Leningradu i wbija się w linie niemieckie długim, osiemdziesięciokilometrowym
klinem. Z północy prze na jej spotkanie 54 armia generała Fiediunińskiego. Czołówki
obu armii podchodzą z dwu stron pod Lubań; wydaje się, że cztery niemieckie dywi-
zje nie unikną okrążenia i zniszczenia. Idące na swoje spotkanie wojska oddziela już
tylko 15 kilometrów! Ale roztopy hamują marsz 54 armii, uporczywa obrona Niem-
ców zatrzymuje ją w końcu na miejscu, na południu zaś wąski klin 2 armii uderzenio-
wej zostaje odcięty u podstawy przez dwustronne natarcie świeżych niemieckich sił.
Okrążający stają się okrążonymi. Przez prawie trzy miesiące trwają zażarte walki, 2
armia wyrywa się z okrążenia niewielkimi grupami, straty są ciężkie, a powagę sytu-
acji pogłębia jeszcze zdrada dowódcy armii, generała Własowa, który przechodzi na
stronę Niemców. Początkowo nikt nie może w to uwierzyć. Wielu ludzi znało tego
wysokiego, postawnego, energicznego, zawsze pewnego siebie kawalerzystę; wiado-
mość nie mieści się w głowie. Jednak wkrótce głos generała rozlega się przez nie-
mieckie radio. Leningrad słucha go w ponurym milczeniu i ze wściekłością w sercu, a
2 armia, zreorganizowana i uzupełniona, zmyje W niedalekiej przyszłości haniebne
piętno, walcząc znakomicie przy przerwaniu i likwidacji blokady.
Ale na razie kończy się dopiero straszliwa zima, pierwsza zima tej wojny. Obie
strony czekają wiosny. Obie na nią liczą. Obie zbierają siły do decydującej próby.
Küchler kontra Coworow: Kto kogo?
Tymczasem, pod koniec zimy, następuje jeszcze jedna, tym razem już ostateczna
zmiana w dowództwie Frontu Leningradzkiego: po Popowie, Żukowie, Fiediunińskim
i Chozinie obejmuje je generał Leonid Aleksandrowicz Goworow, którego armia
odniosła wielkie sukcesy w czasie zimowego pogromu Niemców pod Moskwą.
Teraz w obu sztabach, rozdzielonych linią frontu, w Pąkowie i w Smolnym, stają
naprzeciw, siebie, pochylając się nad mapami i próbując odgadnąć zamiary swego
przeciwnika - dwaj artylerzyści, których łączy wojenne rzemiosło, zaś dzieli wszystko
pozostałe.
Sześćdziesięciotrzyletni Georg Küchler, jeszcze generał, wkrótce, jak jego po-
przednik, feldmarszałek. W czasie pierwszej wojny służył jako kapitan w sztabie Lu-
dendorffa. Potem piął się szybko po kolejnych szczeblach kariery. Atakował na czele
armii Polskę. Po upadku Francji otrzymał stopień generała pułkownika. Pod Lenin-
gradem dowodził 18 armią. Słynie jako despota o żelaznej ręce i martwym chwycie
buldoga: nie wypuszcza tego, co chwycił raz w swoje żelazne cęgi. Hitler wiedział,
kogo obarczyć zadaniem zamordowania Leningradu; natychmiast po objęciu swego
stanowiska Küchler opracowuje plan stopniowego i całkowitego zniszczenia i zagło-
dzenia miasta. Teraz wciela ten plan w życie z całą konsekwencją, na. jaką go stać.
Pętla musi zostać zaciśnięta!
Młodszy o piętnaście lat generał pułkownik Leonid Goworow, jedyny bezpartyjny
dowódca Frontu, człowiek o trudnej i niebanalnej biografii. Student politechniki pe-
tersburskiej, absolwent Konstantynowskiej Szkoły Oficerów Artylerii, został jako
podporucznik przymusowo zmobilizowany do armii Kołczaka, z której wkrótce prze-
szedł na stronę bolszewików wraz ze znaczną częścią swoich żołnierzy. Tu wyróżnia
się w walkach pod Kachowką i Perekopem, otrzymuje Order Czerwonego Sztandaru.
Ale nie ma po wojnie łatwego życia: służba u Kołczaka nie da się wymazać z ankiety.
Jego podanie o przyjęcie do partii zostaje odrzucone bez rozpatrzenia. Przed samą
wojną, jako komendant Akademii Artyleryjskiej imienia Dzierżyńskiego, został
umieszczony w spisie osób podlegających aresztowaniu; uratowała go interwencja
Kalinina. Jest małomówny, zamknięty w sobie, surowy, ale sprawiedliwy, pedantycz-
ny i wymagający. Zażądał od podległych sobie dowódców zmniejszenia strat; zażądał
doprowadzenia do perfekcji umocnień i zapór; jednocześnie zażądał też ciągłego
szkolenia wojsk i przygotowania ich do przyszłych działań zaczepnych. Sam spraw-
dza wykonanie wszystkiego, jest drobiazgowy i uparty, nie da się oszukać frazesem,
łowi każdą nieścisłość w sformułowaniu; pod natarczywym spojrzeniem jego po-
chmurnych oczu mieszają się wszyscy ci, którzy mają nieczyste, sumienie.
Przede wszystkim jednak, od pierwszego momentu, organizuje przeciw bandyckiej
strategii Küchlera własną kontr-strategię. Ciosem na cios? Przeciw bateriom wroga -
baterie własnej artylerii. Matematyczny i analityczny umysł Goworowa opracowuje w
najdrobniejszych szczegółach nową metodę walki artyleryjskiej, a sztab jego współ-
pracowników organizuje precyzyjnie działający system, łączący we wzajemnym
współdziałaniu wszystkie środki ogniowe, na morzu i na lądzie, od potężnych dział
„Rewolucji Październikowej” do skromnej artylerii pułkowej. Każdy wystrzał prze-
ciwnika jest śledzony, analizowany, służy do określania jego pozycji; każda pozycja
zostaje naniesiona na specjalne mapy, każda własna bateria otrzymuje cele i umowne
sygnały, przy pomocy których, w razie potrzeby, włącza się natychmiast w szczelny
system ogniowy. Coraz więcej niszczycielskiego zapału muszą wyczerpywać teraz
Niemcy na pojedynki artyleryjskie, coraz mniej pocisków pada na miasto. I sztabow-
cy, kręcący się po korytarzach Smolnego, milkną z szacunkiem, a potem oglądają się
z nadzieją na barczystą, lekko przygarbioną sylwetkę przechodzącego w zamyśleniu
generała.
„Piątaczek” utracony…
Pierwsza wiosenna wiadomość jest niedobra. Znają ją tylko nieliczni, nie wie jesz-
cze o niej miasto, zbudzone z zimowego letargu, rozgrzewające się powoli w promie-
niach błogosławionego, kwietniowego słońca jak rekonwalescent, który cieszy się
jeszcze nieśmiało z odzyskanego rycia. Osłabłe ręce chwytają za łopaty, oczyszczają
ulice i podwórza, zsypują na nadbrzeża zwały brudnego śniegu, z którego wydobyto
przedtem setki i tysiące trupów. Jeszcze ciągle, masowo, umierają śmiertelnie wycień-
czę ii ludzie, których nie daje się już uratować. Ale ulice są czyste, groźba epidemii
została zażegnana. Po Leningradzie - co wydaje się po zimowych koszmarach niewia-
rygodne jak cud - jeżdżą uruchomione w połowie kwietnia tramwaje pierwszych pię-
ciu linii, czerwono-żółte wagoniki, przeprowadzane czułymi ludzkimi spojrzeniami.
Miasto szykuje się do obchodu Święta Pierwszomajowego i chce, pragnie ze
wszystkich sił, spotkać je normalnie, jakby nigdy nic, jakby nie było ciągłych nalotów
i ostrzałów, jakby wróg nie zarył się pod bramami. Miasto wstydzi się teraz swojej
niedawnej agonii; wychudzone kobiety nakładają barwne, letnie sukienki i malują
usta, mężczyźni starają się chodzić dziarsko i sprężyście. Ulice Leningradu - prawda,
ż
e nasycone znacznie większą niż przedtem ilością mundurów - stają się znowu rojne i
gwarne. Tylko doświadczone oko spostrzeże, że chodniki z południowej strony są
zawsze bardziej ludne niż z przeciwnej, opatrzonej ostrzegawczymi napisami: „Oby-
watele! W czasie ostrzału artyleryjskiego ta strona ulicy jest najbardziej niebezpiecz-
na” (większość niemieckich baterii strzela z południa, w leningradczykach wyrobił się
już samozachowawczy refleks).
Zbliża się 1 maja; ...idzie wiosna, kruszy się lód, czernieje śnieg, jaśnieje dzień,
wzbierają wielkie wody, nadchodzą wielkie bitwy - brzmi z leningradzkich głośników
głos Mikołaja Tichonowa.
I wtedy właśnie, szeptem, w sekrecie z ucha do ucha, przekazywana jest zła wia-
domość. Usłyszawszy ją Łukomsiki póty obija się w Smolnym, póki wyprasza prze-
pustkę nad Newę, dostaje się do Newskiej Dubrowki, by dopiero tutaj, na pierwszej
linii, w punkcie obserwacyjnym dowódcy 136 „hankowskiej” dywizji piechoty gene-
rała Simoniaka, ocenić rozmiar tragedii.
Sześćsetmetrowym korytem Newy płynie kra. Komunikacja z „piątaczkiem” jest
przerwana.
Stało się to dwudziestego czwartego kwietnia, a już nazajutrz Niemcy, tylko na to
czekając, zaczęli potężne natarcie.
Obok siebie Łukomski słyszy przyśpieszony oddech Simoniaka. Ten zawsze opa-
nowany, przysłowiowo zimnokrwisty, o żelaznej woli człowiek blednie teraz i czer-
wienieje na przemian, a jego zbielałe palce kurczowo ściskają lornetką.
Na „piątaczku” giną ludzie. Nie można im w niczym pomóc.
Nad brzegiem, kiedy podmuch wiatru odgania zasłonę dymu, widać kawał umo-
cowanej między kamieniami dykty z koślawym napisem: „Ratujcie nas!”
Oddzieleni korytem rzeki ludzie czytają go i zaciskają pięści.
*
Pierwszego dnia ogłuszającej kanonady i nieprzerwanych niemieckich ataków ist-
niała jeszcze zwarta linia obrony. Zaryci w jamach, w okopach, w lejach od pocisków
ludzie czuli łokcie swoich sąsiadów. Nocą Niemcy podpełzali i rzucali się znienacka i
w ciszy; duszono ich i dźgano w ciemności, nasyconej charknięciami, sapaniem i
jękami. Drugiego i trzeciego dnia ataki ustały, a skrawek ziemi, półtora kilometra na
sześćset metrów, systematycznie przeorywała artyleria i lotnictwo; ranni, żywi i umar-
li leżeli teraz obok siebie, nikogo już nie można było ewakuować, nieprzerwany ło-
skot trwał od świtu do nocy. Czwartego dnia, kiedy osaczonym zaczęło już brakować
amunicji, ruszyły czołgi. To, co jeszcze wczoraj było zwartą linią, pękło, rozsypało się
na pojedyncze ogniska oporu. Potem, przez dwa dni, broniły się zażarcie małe grupki,
wgniatane w ziemię, rozstrzeliwane z bliskiej odległości, palone w szczelinach schro-
nów miotaczami ognia.
Wtedy właśnie, już nad samym brzegiem, zginął dowódca plutonu lejtenant Anatol
Parabukin. Kiedy niemiecka tankietka zakręciła się w miejscu, starając się wgnieść go
w zmarzniętą ziemię szczeliny, na dnie której przypadł, trafił ją pocisk z drugiego
brzegu. Tola wyskoczył wtedy ze szczeliny i położył z automatu jednego po drugim
wszystkich trzech Niemców próbujących uratować się z ognia, wystrzeliwując resztę
naboi. Kiedy więc usłyszał za sobą tupot nóg kilkunastu rozwścieczonych esesmanów,
podniósł automat do góry i skoczył ku nim - aż go zbito z nóg i zatłuczono, śmierć
miał szybką.
Wkrótce potem strzały zamilkły, dym się rozwiał. Nad brzeg Newy, miażdżąc
dyktę z napisem, spełzł czołg z czarnym krzyżem.
Łukomski spojrzał na Simoniaka. Oczy dowódcy dywizji - pewnie od zachłannego
wpatrywania się w lornetkę - były wilgotne.
- Nic im to nie pomoże, swołoczom - powiedział generał, odwrócił się na pięcie i
wyszedł ze schronu.
Czołg, płoszony wystrzałami artyleryjskimi z radzieckiego brzegu, pośpiesznie
wycofał się na górę.
Cios przeciwko ciosowi
Twarz Küchlera, kiedy siedział pochyliwszy w dół i ku przodowi swoją szpakowa-
tą głowę, stanowiła nieprzeniknioną maskę; ciężkie ręce o splecionych palcach leżały
nieruchomo na stole pokrytym mapą, a więc na Leningradzie, jakby marząc o tym,
ż
eby skupić w sobie siłę wszystkich naraz pocisków, czołgów i bomb i obrócić w
perzynę to przeklęte miasto, o które potknął się tak boleśnie jego poprzednik, i które
on - teraz, kiedy zwycięstwa na południu zapowiadały nareszcie bliski koniec kampa-
nii - powinien zdobyć jak najszybciej i za wszelką cenę, aby uniknąć jego losu
Tymczasem jednak sprawa się skomplikowała. Trwała oto już szósta, ciężka od
sierpniowego upału godzina narady, prowadzonej nie przez niego, lecz przez tego
wymuskanego fircyka o lisio dobrodusznej twarzy i niedbałych, bardziej profesor-
skich niż generalskich ruchach, na widok którego Küchler z trudem ścierał z twarzy
wyraz niechęci. To jemu, w razie powodzenia, miały przypaść wszystkie laury. Ba!
zdobywca Sewastopola! O tym, ile to kosztowało, nikt dzisiaj nie pamięta, otacza go
dym kadzideł, został mianowany przez Hitlera feldmarszałkiem. Cóż z tego, że parę
tygodni później niż on sam... Dwóch feldmarszałków na jeden front - czy to przypad-
kiem nie za dużo? Zwłaszcza że kompetencje nie zostały dokładnie określone, a to
bynajmniej nie ułatwia współpracy. Manstein, choć w zasadzie podporządkowany mu,
był w praktyce niezależny i rządził się jak szara gęś. Stał teraz pod ścianą i zakreślał
obszar przyszłego natarcia; bardzo to mu ładnie wychodziło w teorii, pałeczka płynnie
forsowała Newę pod Kolpinem, w tym miejscu, gdzie rzeka ostro skręcała na północ i
gdzie w ścisłej tajemnicy zgromadzono potężny , kułak: trzy dywizje pancerne, pięć
dywizji piechoty, dywizję desantową, nie licząc oddziałów wsparcia, 150 tysięcy ludzi
na małym odcinku frontu, taran wielkiej siły, ale...Teraz była mowa o artylerii, którą
Manstein wraz ze swą 11 armią przewiózł spod Sewastopola, działa 300 1 350 mm,
francuskie haubice 400 mm, działo kolejowe „Gruba Berta” 600 mm - tego już Küch-
ler, sam przecież artylerzysta, nie mógł nie słuchać z zainteresowaniem i z zazdrością:
dlaczego mu tego nie dano od razu?...
- Bolszewicy - mówił Manstein, wskazując pałeczką rejon Pułkowa i Uricka, w
którym front przebiegał na przedmieściach Leningradu - spodziewają się przede
wszystkim natarcia stąd, zwłaszcza że wykonaliśmy szereg manewrów pozorujących
ześrodkowanie sił w rejonie Strolna - Krasnoje Sieło. Aby ich umocnić w tym przeko-
naniu, wykonamy tutaj pozorowane uderzenie i w momencie kiedy zaczną ściągać
rezerwy, ruszymy całą siłą z Ulianowki, sforsujemy Newę, wypuścimy Hoeppnera i
na ich karkach, wzdłuż rzeki, wjedziemy do Leningradu z południowego wschodu...
Dobrze się to mówi! - pomyślał Küchler i jak gdyby wywołany tymi słowami, po-
jawił się w drzwiach oficer operacyjny z meldunkiem. Küchler rzucił nań okiem, jego
krzaczaste brwi mimo woli powędrowały w górę, ale opanował się, przeczytał tekst
raz jeszcze, po czym podniósł się nieco i nie bez satysfakcji przebił płynny tok man-
steinowskiej frazy:
- Zechce pan wybaczyć, Herr Feldmarschall, otrzymaliśmy właśnie wiadomość,
która nie wydaje się bez znaczenia dla planów, jakie pan tak „głęboko i oryginalnie
naświetlił. Spitzer melduje, że dzisiaj rano Mereckow zaatakował go w rejonie Gon-
towej Lipki, osiągając lokalne włamania do dwóch kilometrów...
W głosie Mansteina zabrzmiało nie ukrywane 'zniecierpliwienie:
- Zwykła demonstracja! Nie są w stanie podjąć żadnych poważnych działań...
- Chciałbym jednak zwrócić pana uwagę, iż Spitzer stwierdził udział przynajmniej
trzech dywizji...
W sali zrobiło się nagle cicho jak makiem zasiał - iw ciszy tym głośniej zabrzmia-
ło ponownie stuknięcie obcasów oficera operacyjnego. Pałeczka Mansteina zawisła w
powietrzu. Küchler ogarnął tekst jednym rzutem oka.
- Hilpert donosi o znacznym skupieniu sił rosyjskich na północ od Newskiej Du-
browki.
Wzmożony ostrzał artyleryjski. Jego zdaniem ma to być wstęp do nowej operacji
desantowej w wielkim stylu, zmierzającej do połączenia się z Mereckowem i zlikwi-
dowania „Flaschenhals”...
Manstein poczerwieniał i cisnął pałeczkę na stół:
- Operacja desantowa? Teraz? W przededniu szturmu generalnego? Wybijemy im
to z głowy!...
Spokój zebranych w sali prysł. W drzwiach stał już oficer z kolejnym meldunkiem.
*
Tymczasem Leningrad uprzedził uderzenie wroga.
Oczekiwano go już od wiosny. Wiedziano, że próba wzięcia miasta szturmem mu-
si zostać podjęta i że będzie to próba decydująca. Szykowano się do niej w atmosferze
ciężkich i niepomyślnych wiadomości: o załamaniu się ofensywy pod Charkowem, o
klęsce na Kerezu, o zdobyciu Sewastopola, wreszcie o wielkiej ofensywie niemieckiej
na południu i walkach w łuku Donu. Miasto skupiło się, przycichło, sprężyło, nabiera-
jąc siły. Rocznica wybuchu wojny i następujące po niej tygodnie mijały pod znakiem
wielkiego napięcia. Gromadzono zapasy żywności, uprawiano pod warzywa każdy
wolny skrawek leningradzkiej ziemi. Pole Marsowo w centrum miasta stało się wiel-
kim ogrodem działkowym. Znowu szykowano się, bez paniki, do obrony w mieście.
Oddziały samoobrony przechodziły forsowne szkolenie, uczono się walczyć grana-
tem, bagnetem i butelką z płynem zapalającym, ukrywać w kanałach, piwnicach i
suterenach, dokonywać nagłych wypadów i niszczyć wroga z ukrycia, zamieniać
domy w fortece, budować barykady, mieć pod ręką jakiekolwiek ciężkie przedmioty -
łomy, żelazka, odważniki, kamienie; walczyć z czołgami w wąskich zaułkach i na
podwórkach, wykorzystywać rzeczki i kanały, niszczyć dywersantów, likwidować
próby nieprzyjacielskiej dezinformacji, przy pomocy telefonu i telegrafu, prowadzić
obserwację i pomagać sąsiadom...
Tak upływał czas, pod znakiem ciągłych ostrzałów i bombardowań, przy skąpych
racjach żywnościowych, choć po ruszeniu lodów na Ładodze uruchomiono w krótkim
czasie regularny transport przy pomocy flotylli kutrów i barek. Ustawiczne niedojada-
nie próbowano rekompensować zbieraniem jadalnych traw, piciem wywaru z sosno-
wych igieł. Ewakuowano z miasta wszystkich tych, którzy nie byli w nim niezbędni.
Reszta wydawała się być już tylko oczekiwaniem.
Okazało się jednak, że istnieje lepsze wyjście: podjęcie inicjatywy i uprzedzenie
planowanego przez przeciwnika ciosu. 27 sierpnia rozpoczęło się niespodziewanie dla
Niemców dwustronne natarcie wojsk Frontów Leningradzkiego i Wołchowkiego,
skierowane na nasadę niemieckiej „Flachenhals”, w szczególności na tzw. Wzgórza
Siniawińskie. Jednocześnie, po kilku próbach, zdołano również odzyskać utracony
„piątaczek” w Moskiewskiej Dubrowce, odtąd utrzymany aż do końca blokady.
Niemcy, rozumiejąc niebezpieczeństwo, grożące im w wypadku zablokowania Szlis-
selbuirga i rozerwania pętli, bronili się zażarcie na doskonale przygotowanych pozy-
cjach, rzucając do kontrataków coraz to nowe siły, szykowane z myślą o generalnym
szturmie. Zaciekłe walki trwały do pierwszych dni października. W pewnym momen-
cie nacierającym oddziałom radzieckim udało się nawet połączyć w rejonie Siniawina
i na krótki okres zlikwidować blokadę, ale desperackie kontrataki Mensteina zdołały
przywrócić położenie. Cena, jaką za to zapłacono, była jednaj bardzo wysoka. Cała 11
armia, przerzucona spod Sewastopola, a także doborowe jednostki 18 armii, zostały
zdziesiątkowane i wykrwawione. Niemcy stracili około 60 tysięcy zabitych. Plan
generalnego szturmu spalił na panewce.
...W ten sposób - napisze później niemiecki historyk wojny rosyjskiej, generał von
Butlar - Rosjanie spowodowali fiasko zaplanowanej przez Niemców operacji zmierza-
jącej do zdobycia Leningradu, dla zrealizowania której do dyspozycji Grupy Armii
„Północ” postawiono trzon zwolnionej spod Sewastopola 11 armii. Siły te zostały
prawie w całości zniszczone przez przeciwnika pod Szlisselburgiem, w czasie walk o
przesmyk i na innych niebezpiecznych odcinkach frontu.
Tak więc 11 armii nie wykorzystano ani na kierunku głównego uderzenia, gdzie
mogła niewątpliwie zwiększyć szanse powodzenia, ani dla zdobycia Leningradu, w
którym to celu przerzucono ją przecież z południa.
Miasto odetchnęło. Dowództwo radzieckie potraktowało sierpniowe i wrześniowe
walki jako generalną próbę przed wielką operacją, do które] zaczęto się w największej
tajemnicy przygotowywać natychmiast po ustabilizowaniu frontu.
Ale jeszcze wcześniej Leningrad przeżył swoje skromne i niezwykłe święto.
„Leningradzka”
Zza ścian wielkiej sali Filharmonii Leningradzkiej rozbrzmiewały przez cały czas
głuche odgłosy kanonady; ostrzał miasta nie ustawał ani na chwilę. W środku jednak
istniała tylko muzyka. Pod batutą siwowłosego Karla Eliasberga w prawdziwym
„przedwojennym” dyrygenckim fraku, który co prawda zwisał zeń jak z wieszaka,
rozwijały się płynnie i majestatycznie tematy Siódmej Symfonii Dymitra Szostakowi-
cza, nazwanej przez autora Leningradzka i dedykowanej rodzinnemu miastu.
Łukomski przymknął oczy, zasłonił twarz ręką. Spokojny, rozległy żywioł muzy-
ki, przerwanej trwożnymi sygnałami - to początek wojny! Mechaniczny, drewniany
łoskot przybliżającego się wroga, narastanie niepokoju, bólu, gniewu; wielo-
dźwięczny huragan nalotu, dynamika walki, straszliwe zapasy, w których przeciwnicy
zwarli się w śmiertelnym uścisku. Za ścianami huczy echo armatnich eksplozji, ale
eksplozje muzyki są silniejsze, palce słuchaczy zaciskają się na poręczach krzeseł.
Atak odparty! Wiera czuje, jak wilgotnieją jej oczy, pochyla głowę, przygryza wargi;
teraz kaskady szklistych dźwięków są mroźną, śmiertelną leningradzką nocą, księży-
cowym światłem, potwornym krajobrazem, wspomnieniem przeżytej grozy, żałobnym
trenem po ojcu, matce, Toli. Wszystko wydaje się powoli zamierać i sala wstrzymuje
oddech w dławiącym napięciu, nie można powstrzymać łez - ale oczy ludzi siedzą-
cych obok niej też są podejrzanie wilgotne. Ludzie są w mundurach, w marynarskich
bluzach, w starannie odprasowanych marynarkach, kobiety włożyły letnie sukienki,
kolczyki, korale, uczesały się; jest więc prawie tak jak przed wojną, ale zupełnie ina-
czej, bo wszyscy którzy tu przybyli, są żołnierzami i noszą wyciśnięte na sobie piętno
wojny: piechurzy i ich dowódcy, marynarze z okrętów Floty Bałtyckiej, robotnicy z
ostrzeliwanych fabryk, architekci projektujący przyszły, odbudowany Leningrad,
nauczycielki uczące dzieci w schronach i piwnicach, pisarze i poeci, i wszyscy ci
bezimienni, codzienni obrońcy miasta odbywający dyżury, służący w oddziałach sa-
moobrony, pełniący swe zwykłe obowiązki w ciągłym, śmiertelnym zagrożeniu.
Triumfalne, potężne, lawiną spadające na salę dźwięki ostatniej części, zapowiada-
jącej przyszłe zwycięstwo, wydobywane z instrumentów rękami i oddechem osłabio-
nych ludzi, zmizerowanych, pobladłych, pstro ubranych. Niewiele tu z dawnej filhar-
monii, zima zmniejszyła ją o połowę; ...pierwsze skrzypce umierają, bęben skonał w
drodze do pracy, waltornia dogorywa... - taki spis sporządzano, gdy wiosną zrodził się
pomysł tego koncertu, wówczas nieomal fantastyczny. Powielone partytury przywiózł,
jak najcenniejszy strategiczny ładunek, specjalny samolot z Moskwy. Dla ratowania
pozostałych przy życiu muzyków; wybłagano w Smolnym dodatkowy przydział: po
40 gramów kaszy dziennie... Ogłoszono przez radio apel, wzywający wszystkich mu-
zyków znajdujących się w mieście do rozgłośni; na specjalne zarządzenie dowództwa
Frontu pozwalniano ich z jednostek wojskowych. Zaczęły się próby, długie, męczące,
bardzo trudne w oblężniczych warunkach leningradzkich, ale ludzki upór i zawziętość
przezwyciężyły wszystko - i wyczarowane pałeczką Eliasberga brzmiało oto teraz
wielkie finałowe forte.
Powtarzały je głośniki całego miasta, pod którymi stały gromadki zasłuchanych
ludzi, chłonąc świat dźwięków, dostępnych tym razem już nie znawcom i meloma-
nom, lecz wszystkim, którzy przeżyli w Leningradzie swój pierwszy rok wojny. Echa
muzyki dolatywały do pozycji artyleryjskich, gdzie obsługa dział zastygła w skupionej
czujności; dano rozkaz, aby w czasie wykonywania „Siódmej” ogłaszać alarm tylko w
ostatecznym wypadku... Obawiano się specjalnych niespodzianek ze strony Niemców.
Ale niespodzianek nie było. Trwał tylko normalny ostrzał. Przy systematycznym ło-
mocie rozrywających się pocisków pałeczka Eliasberga po raz ostatni z ogromną
energią przecięła powietrze, urywając, jak nożem uciął, falę dźwięków. Jeszcze mo-
ment zupełnej, gniotącej ciszy - i grzmot oklasków, zdających się roznosić ściany
filharmonii. Wszyscy wstają. Oparty o swój pulpit dyrygent dyszy ciężko, po jego
wychudzonej twarzy spływają strumyki potu, muzycy wstają i pochylają głowy, a
ludzie klaszczą, klaszczą, klaszczą...
Był to dzień 9 sierpnia 1942. Oczekiwano wówczas generalnego szturmu.
Pętla zostaje przerwana
Mija kilka miesięcy i nad skutą w lodowych okowach Newą wstaje krystaliczna
ś
wieżość styczniowego poranka.
Setki oczu wpatrują się w tarcze zegarków; wskazówka sekundnika odmierza na
nich ostatnią minutę.
Jeszcze 20 sekund...
10...
5...
- Ognia!- krzyczą artylerzyści i cały prawy brzeg Newy wstrząsa się od salwy
1697 dział i moździerzy.
Jest trzynasty stycznia 1943. O godzinie 9.39 rozpoczyna się dwugodzinne przygo-
towanie artyleryjskie, które poprzedza decydujący szturm oddziałów radzieckich na
„Flaschenhals”. Przez dwie godziny trzeszczy, wylatuje w powietrze i wali się w po-
sadach pas niezwykle silnych niemieckich umocnień na lewym brzegu, pokrytym
zasłoną ognia, dymu i zmieszanej ze śniegiem ziemi. Przez dwie godziny artylerzyści,
mimo mrozu rozebrani do pasa, zwijają się jak w ukropie, wiedząc, o jak wielką staw-
kę idzie gra. Artyleria pułkowa strzela na wprost do pierwszej linii umocnień, dbając o
to, by nie rozbić pociskami zaśnieżonej pokrywy Newy. Będzie potrzebna za chwilę...
Oto już ustaje ostrzał, w niebo tryskają rakiety. Obserwatorzy skupieni na stanowisku
dowodzenia generała Simoniaka nigdy jeszcze nie widzieli niczego podobnego! Na
lód Newy wbiegają w sprinterskim tempie oddziały szturmowe. Całymi tygodniami na
tyłach dywizji, na specjalnie wybranym zamarzniętym jeziorze, ćwiczono pod suro-
wym okiem generała wszystkie fazy szturmu, a przede wszystkim tę pierwszą, naj-
ważniejszą, od której zależy wszystko: zryw i szturmowy sprint, dla którego, do czo-
łowych grup, wybrano najlepszych biegaczy i który ma oszołomić Niemców nie spo-
dziewających się takiego tempa. Już całe koryto rzeki pokryte jest biegnącymi, zasko-
czony przeciwnik nie otwiera ognia! Wspaniałe widowisko! Oficerowie na punktach
obserwacyjnych nie mogą powstrzymać entuzjazmu - batalion szturmowy kapitana
Sobakina pokonuje rzekę w ciągu pięciu minut. Już są pod skarpą, stromą i systema-
tycznie polewaną przez Niemców wodą, aby stała się niedostępną lodową ścianą; już
tryskają wybuchy saperskich ładunków, już żołnierze prą do góry, zaczyna się cha-
otyczny ogień niemiecki, ale batalion z rozpędu przewala się przez pierwszą linię
okopów, walczy wręcz, spycha przeciwnika do lasu, niknie z oczu - a przez Newę
pędzą nowe tyraliery, kompanie rusznic przeciwpancernych, cekaemy, lekkie działka,
telefoniści. Dowódcy, wbrew wszelkim przepisom, znajdują się dzisiaj na czele swo-
ich oddziałów, nikt nie krzyczy „hura!”, nie ma na to czasu, z prawa i z lewa hankow-
cy wdzierają się na brzeg i dopiero gdy przewali się główna fala szturmujących, spóź-
niony niemiecki ogień zaporowy wyrzuca w górę kawałki lodu i słupy zielonkawej,
newskiej wody. Już wszystkie trzy pułki 136 dywizji są na tamtej stronie, z rozpędu
forsują najeżone umocnieniami linie obronne, wpadają do wsi Marino, nie zatrzymują
się, prą dalej...
- Uff! - oddycha z ulgą Simoniak, ocierając z czoła kropelki potu. - Poszło...
Ale to dopiero początek, czekają go jeszcze ciężkie dni, kiedy oszołomienie Niem-
ców minie i rozpoczną się zaciekłe kontrataki. Hankowcy osiągnęli największe sukce-
sy; na prawo od nich 45 dywizja gwardii, przygwożdżona do ziemi na „piątaczku”, nie
zdoła się od niego oderwać; na lewo 86 dywizja pułkownika Trubaczowa nie potrafiła
narzucić Niemcom tempa i zaległa pod Szlisselburgiem prawie na środku Newy. De-
cyzją dowódcy armii, generała Duchanowa, została wycofana i wprowadzona do wal-
ki poprzez wyłom uczyniony przez hankowców. Łamiąc krok po kroku niemiecki
opór zaczęła ona oskrzydlać Szlisselburg od południa. Jednocześnie z przeciwka, z
odległości zaledwie 15 kilometrów, rozwinęła natarcie na Niemców 2 armia uderze-
niowa Frontu Wołchowskiego, stopniowo wgryzając się w pozycje wroga. Ale prze-
ciwnik ciągle nie dawał za wygraną. Przez tydzień trwały zażarte walki o zlikwidowa-
nie korytarza szlisselburskiego; walki obfitujące w niesłychanie dramatyczne sytuacje,
w których los obu stron wielokrotnie wisiał na włosku, w których zajadłe ataki zała-
mywały się w ogniu obrony i równie zajadłych kontrataków. Wprowadzano do walki
rezerwy, rzucono czołgi, które z największą trudnością posuwały się w obfitych za-
spach śnieżnych, zatrzymywano je ogniem artylerii, obchodzono i niszczono nagłymi
wypadami. I Niemcy, i Rosjanie ponosili bardzo ciężkie straty.
*
- Najgorzej to się czułem nawet nie wtedy, gdy Borszczukow się cofnął i odsłonił
mi prawe skrzydło - opowiadał potem Simoniak Łukomskiemu. - Wiedziałem, że
dowódca armii coś mi podrzuci. Nie. Później. Kiedy szarpaliśmy się pod elektrownią,
a do mnie, jak na złość, przyjechali Woroszyłow i Goworow. A co myślicie? Teraz to
może śmieszne, a oni przyszli w najgorszym momencie: Niemiec gniótł z dwu stron.
Jak łączność? - pyta Woroszyłow. Ja za radio... - Osa, Osa... Ja Fiołek, ja Fiołek... Jak
mnie słyszycie? Odbiór! - Głos sobie zrywam, a Osa milczy jak zaklęta. Nie wytrzy-
małem i walę wprost: - Sobakin, Sobakin, taki synu, czego milczysz? - Odpowiada: -
Fiołek, Fiołek, jestem w kwadracie 0105. Odbiór... - I tak dalej. Goworow siedzi przy
stole, wparł się w niego łokciami, aż stół skrzypi, szarpie wąs, kołysze się lekko, to na
lewo, to na prawo. Pytam Sobakina: „Jak mnie poznałeś? Odbiór”. A on mi na to:
„Pogłosie. Odbiór”. A ja go też przecież po głosie poznałem. Widzę, Woroszyłow
niby poważny, ale mówi do i Goworowa wesoło: „Tych konspiratorów można zosta-
wić. Dadzą sobie radę”. „Mhmm - odpowiada Goworow. - Jedziemy”. Ledwo odje-
chali, a u mnie już całą tremę jak ręką odjął, jestem spokojny, tylko Niemiec pcha się
ciągle jak najęty...
Rozmawiano w zajmowanym w panice opuszczonym przez oddziały niemieckie
Szlisselburgu, który wspólnym wysiłkiem żołnierzy Simoniaka i Trubaczcwa zdobyto
w nocy z 17 na 18 stycznia. Jednocześnie czołówki obu Frontów, Leningradzkiego i
Wołchowskiego, podchodziły w bojach pod Osiedle Robotnicze numer 5, centralny i
dobrze umocniony punkt oporu Niemców, który od dwóch dni przechodził z rąk do
rąk. Nacierających z obu stron żołnierzy dzieliło już nie więcej jak półtora kilometra.
Wydano artylerzystom zakaz strzelania, żeby nie razili swoich. W sztabach nacierają-
cych dywizji zapanowało radosne oczekiwanie; lada chwila miało nadejść zawiado-
mienie o spotkaniu Frontów i ostatecznym przerwaniu blokady...
*
Płonące domy Osiedla Robotniczego zostają z boku, dym drapie w gardle, ciała
proszą o odpoczynek po pięciu nieprzespanych nocach, ale zwiadowcy 13 dywizji nie
mają czasu do stracenia; tam z przodu, tylko rękę podać, są nasi! Przebiegają na nar-
tach przez zryte pociskami pole, które kiedyś było ogródkiem działkowym, mijają
porzucone niemieckie armaty, przeskakują przez drogę. Za ich plecami słychać jesz-
cze strzelaninę, w niebo biją rakiety: to otoczone grupki Niemców proszą o pomoc,
ale nikt nie zwraca na to uwagi, wszyscy wpatrują się w to, co jest z przodu, a z przo-
du rośnie łuna, narasta łoskot walki i w świetle pożaru widać przebiegające sylwetki.
Nasi czy Niemcy? Zwiadowcy wczołgują się na grzbiet niewielkiego pagórka, z boku
czernieje mały lasek, w którym rozpoznano stanowiska niemieckich moździerzy, co
zresztą teraz też nie jest najważniejsze... Nasi czy Niemcy? Przed nimi jest łagodna
dolina. Odgłosy z przodu cichną i tamten brzeg, zaciągnięty szarym, przed-rannym
tumanem, zaczyna się zaludniać. Jeśli to Niemcy, to trzeba ostrzec dywizję, która
ciągle oczyszcza Osiedle Robotnicze, bo będzie kłopot... A jeśli nasi?
Nikt już nie może czekać. Kapitan Berestyński, dowódca zwiadu, podnosi do góry
rakietnicę. Czerwona... zielona... czerwona... Umówiony sygnał. Oczekiwanie. Nic... I
nagle - stamtąd, ze skraju przysiółka, radosny trzask wystrzałów, snopy bijących w
górę świetlnych pocisków. Podmuch wiatru przegania tuman. Wszyscy widzą już
wylewającą się zza opłotków masę wojska, przetykaną białymi pudełkami pomalowa-
nych na kolor ochronny czołgów. Biegną przez pole, strzelając w górę. Zwiadowcy,
bez komendy, rzucają się na ich spotkanie. Fiedia Frołow jest pierwszy, wyprzedza
wszystkich, odsądza się od nich, narty niosą go wprost po pochyłości, wiatr zapiera
oddech, chce mu się krzyczeć z uniesienia, kiedy tak, pierwszy z całej armii, z całego
Leningradu, pędzi na spotkanie wołchowców, biorąc w tym i lekkim szusie odwet za
wszystkie długie miesiące zarycia w ziemię, dreptania w miejscu, pełzania, przepy-
chania się z Niemcami. Już jest tuż, tuż, już widzi twarze zaczerwienione od mrozu i
otwarte w okrzykach, wyciągnięty przez kogoś strzęp szkarłatnej materii, machające
ku sobie ręce... Raptem straszliwa siła unosi go ku górze, odrzuca w bok i ciska o
ziemię, gasząc resztki świadomości poddanej wielkiemu uniesieniu. To niemiecka
bateria z lasku oddała ostatnią salwę, zanim nie wprasowały ją w ziemię, skręciwszy z
rozpędu, rozgniewane czołgi. Pomiędzy wojskami wzbiły się w górę słupy wybu-
chów, a kiedy opadły, granicę spotkania oznaczyły świeże, czarne wyrwy; ale biegną-
cych ku sobie ludzi nic już nie mogło powstrzymać, zaś ci, co biegli dalej, z pagórka-
mi, po prostu nic nie zauważyli. Już dopadano do siebie, całowano się z rozmachem,
po rosyjsku, obejmowano, waląc po plecach; już kogoś podrzucano do góry; już jakiś
dowódca na .wyrwanej z bloku kartce spisywał akt, mający rzecz upamiętnić. Wołano
„huraa!” i strzelano na wiwat, wydobywano manierki ze zdobycznym niemieckim
rumem.
Tylko w jednym miejscu radość była przyćmiona, poważniejsza, mniej hałaśliwa -
tam gdzie w zmieszanym tłumie pod nogami żołnierzy leżał chłopak, bez uszanki, w
zakrwawionym półkożuszku, twarzą do ziemi, z rękami, które obejmowały ją mocno,
rozrzucone i wyciągnięte jak drogowskaz w stronę Wołchowa i Leningradu.
Pętla zostaje zrzucona
Upłynął jeszcze rok.
Pod Leningradem nie było już mowy o groźbie niemieckiego natarcia. Ponoszone
na innych frontach klęski kazały Niemcom ostatecznie porzucić marzenia o strate-
gicznej inicjatywie. Teraz napastnik myślał tylko o uporczywej obronie. Hitler żądał
od Küchlera utrzymania pozycji pod Leningradem za wszelką cenę. Solidność poczy-
nionych umocnień dodawała Niemcom otuchy; rozbudowany system fortyfikacji
został uznany za nie do przebycia. Wygłaszano więc w Armeegruppe „Nord” chełpli-
we oświadczenia, pocieszano się, że przyjdzie jeszcze przychylniejsza pora. A tym-
czasem Leningrad był nadal nękany bombardowaniami i ostrzałem artyleryjskim,
który nasilił się w szczególności w jesieni 1943 roku. Miasto, choć połączone wąskim
paskiem z Wielką Ziemią, miało jeszcze ciągle poważne trudności; transporty z za-
opatrzeniem, jadące z zachowaniem wszelkich środków ostrożności dziesięciokilome-
trowym korytarzem, były ustawicznie ostrzeliwane, zaś w samym mieście nikt nie
mógł być ciągle pewny własnego życia, zagrożonego w każdej chwili eksplozją kolej-
nego pocisku.
Ta sytuacja skłaniała do radykalnych decyzji. I oto prawie dokładnie w rok po
szturmie „Flaschenhals”, 14 stycznia 1944 roku, rozpoczęła się znowu potężna nawała
ogniowa, poprzedzająca generalny szturm na niemieckie pozycje. Atak zaczął się z
najmniej spodziewanej dla przeciwnika strony, tzw. przyczółka oranienbaumskiego,
na który, z zachowaniem najściślejszej tajemnicy, przetransportowano morzem pod
samym nosem Niemców 2 armię uderzeniową generała Fiediunińskiego. Zaskoczenie
już pierwszego dnia przyniosło dobre rezultaty; gdy zaś w dzień później spod Pułko-
wa rozpoczął się szturm 42 armii, cała grupa niemiecka na zachód od Leningradu
została zagrożona uchwyceniem w kleszcze i okrążeniem. Wprawdzie Küchler w
ogłoszonym w następnym dniu rozkazie żądał od swoich wojsk: ...wygrania tej
obronnej bitwy i utrzymania, za wszelką ceną pasa umocnień wokół Leningradu - ale
wstrząsany potężnymi uderzeniami „Wał Północny” rozlatywał się tymczasem na
kawałki. Zaciekłość atakujących przewyższała zaciekłość broniących się. Ogromna
przewaga zgromadzonych środków technicznych robiła swoje. Jeszcze, mszcząc się za
niepowodzenia, oddawały ostatnie salwy niemieckie baterie oblężnicze, a już oddziały
szturmowe wdarły się do Strelny i spalonego Peterhofu, stoczyły się ze Wzgórz Puł-
kowskich, oswobodziły Krasnoje Sieło, Puszkin, Pawłowsk... Pod koniec pierwszego
tygodnia na głównym kierunku natarcia wybito w niemieckim froncie potężną sześć-
dziesięciokilometrową lukę. Cała 18 armia niemiecka, straszona widmem okrążenia,
została zmuszona do odwrotu. Zwycięzcy ruszyli w stronę Gatczyny, Narwy, Ługi.
Wyżłobione w śnieżnych zaspach drogi frontowe zapełniły się potokiem wielkiej
ofensywy: kolumnami żołnierzy, sznurami ciężarówek, ciągnikami, czołgami, działa-
mi, cysternami, sanitarkami, „emkami” i sztabowymi „gazikami”, furgonami i fur-
mankami. Na skrzyżowaniach dróg w spalonych wsiach stawały rumiane dziewczęta
ze służby ruchu, dyrygujące tą wielką masą ludzką. Rąbano niemieckie drogowskazy -
czarnym napisem „Petersburg”, w zaciekłym milczeniu zdejmowano z szubienic
skostniałe ciała wisielców, dzielono się chlebem i konserwami z ocalałymi resztkami
mieszkańców nieistniejących wiosek i w ponurym nastroju słuchano ich strasznych
opowieści. Potok płynął nieprzerwanie, omijając porzucony niemiecki sprzęt, wdeptu-
jąc w ziemię trupy najeźdźców - obok splugawionych i zniszczonych wielkich pamią-
tek historycznych, obok wysadzonego w powietrze pałacu w Pawłowsku, obok zruj-
nowanej rezydencji Katarzyny II w Puszkinie, mieście rosyjskiej poezji, zamienionym
na wielki obóz wojenny, obok zrąbanych i spalonych parków Krasnego Sieła ku Gat-
czynie, płonącej wielkim płomieniem ze wszystkimi swymi zabytkami. Z ruin zabyt-
ków wyrzucano resztki Niemców, przecinano przewody wiodące doładunków dyna-
mitowych, wynoszono z ognia cenne przedmioty, ratowano, co się dało - ale więk-
szość padła ofiarą niemieckiego barbarzyństwa...Gnano więc za uchodzącymi z jesz-
cze większą zaciętością bez wytchnienia, jedząc w marszu, śpiąc na trzydziestostop-
niowym mrozie, zachłystując się i upijając bardziej niż przydziałowym spirytusem i
zdobycznym rumem - zmieszanym zapachem maszyn, wiatru, spalenizny i zmrożone-
go śniegu, pościgiem, zwycięstwem i nienawiścią - wszystkim, co złożyło się na smak
tego wielkiego, jedynego, niezapomnianego stycznia 1944.
*
- Herr Oberst... Schneller! Schneller!
Baumüller najspokojniej jak potrafi obrzuca jeszcze spojrzeniem swój gabinet,
który wygląda tak, jakby przeszła po nim trąba powietrzna, zatrzaskuje teczkę, zamy-
ka drzwi, zbiega po schodach. W sztabie nie ma już prawie nikogo, ostatni adiutanci
biegają nerwowo, na dole podłogę hallu zaściela gruba warstwa papierów, na dzie-
dzińcu jacyś ordynansi chlustają z kanistrów benzynę na płonący stos teczek streng
geheim, w bocznym wejściu ugrzęzła szafa pancerna i żołnierze z wściekłością rąbią
futrynę. Jest tęgi mróz, na ziemię osypują się nieustannie płatki spalenizny. Gatczyna
płonie. Z daleka słychać głośną kanonadę, górą niosą się ze świstem samoloty, które z
pewnością nie są niemieckie. Szkoda czasu; w miarę pewnym i swobodnym krokiem
Baumüller skręca za róg, gdzie warczy już silnik terenowego wozu i trwożnie błysz-
czą okulary jego zastępcy, majora Wirtha. Adiutant otwiera drzwi, natychmiast rusza-
ją. Baumüller nie może sobie odmówić satysfakcji spytania Wirtha, czy nie jest przy-
padkiem chory, na co tamten blednie jeszcze bardziej i bąka coś niezrozumiałego; tak,
to już nie jest zaciszna praca sztabowca, wytyczającego rejony ostrzału dla dalekono-
ś
nej artylerii, teraz ten wymuskany frant liźnie prawdziwej wojny. Choć, prawdę mó-
wiąc, nie ma się z czego cieszyć; nie jest powiedziane, czy uda się spod tego przeklę-
tego miasta wynieść głowę... A tak się to wszystko ładnie zaczynało...
Rzeczywiście, sprawy wyglądały dość kiepsko, starczyło jednego rzutu doświad-
czonego oka, żeby to ocenić. Zaraz za miastem zgubili sztabową kolumnę w strumie-
niu ciągnących bezładnie w stronę Ługi samochodów, ciągników, wozów. Kilkakrot-
nie stawali. Potem z przodu rozległy się dzikie wrzaski: Schwarzer Tod! Schwarzer
Tod, i zza lasu wyskoczyły niespodziewanie dwa szturmowe rosyjskie Iły szpikując
kolumnę ogniem działek i karabinów maszynowych. Z przodu wybuchła jakaś cyster-
na, zrobiło się dzikie zamieszanie, przemarznięty i bez tego Baumüller - dzień był jak
na złość słoneczny i bardzo mroźny - padał w jakieś zaspy, przemókł i poczuł, że
coraz bardziej traci pewność siebie. Adiutant gdzieś się zawieruszył. Wirth, zupełnie
roztrzęsiony, bez okularów, zgubionych w śniegu, stał się kupą przestraszonego mię-
sa. Trzeba było coś przedsięwziąć. Kiedy więc na jakimś skrzyżowaniu ugrzęźli na
amen, a z przodu, podawana a ust do ust, dobiegła wiadomość, że partyzanci wysadzi-
li most - Baumüller wyciągnął sztabówkę i dał rozkaz skręcania w prawo. Z mapy
wynikało, że do Ługi można było dotrzeć bocznymi drogami. Zaraz jednak tego poża-
łował, bo zakopali się w zaspach tak doszczętnie, że dopiero zmroku, już zupełnie
skostniali, wypchnęli wóz ba mniej zasypaną, leśną drogę. Dookoła nie było żywego
ducha, zapadała noc. Baumüller marzył już tylko o dojechaniu do jakiejś wioski, kiedy
Wirth podniósł dziki wrzask:
- Czołgi! Czołgi rosyjskie!
Palec majora wskazywał przeciwległy skraj lasu; pod światło zachodzącego słońca
nic określonego nie było tam widać, ale kierowca na wszelki wypadek dodał gazu,
pomknęli leśną drogą i po kilkuset metrach - o ulgo! - ujrzeli przed sobą najwyraźniej
tylną straż czegoś, co nie mogło nie być jednostką artylerii przeciwpancernej. Już na
pierwszy rzut oka Baumüller rozpoznał charakterystyczne kształty dział, wokół któ-
rych kręciły się sylwetki ubranych na biało ludzi. Mamy szczęście - pomyślał machi-
nalnie pułkownik, zaś Wirth, wydawszy z siebie radosne kwaknięcie, wyskoczył z
hamującego auta i podbiegł ku artylerzystom wołając:
- Co to za bateria? Który pułk? Dowódcą do mnie? Przygotować się do odparcia
ataku Ros...
I tu, przed oczami osłupiałego Baumüllera, rozegrały się błyskawicznie następują-
ce wydarzenia: pierwsza z białych postaci, do których podbiegł Wirth, odwróciła się i
zdzieliła go z rozmachu kolbą pistoletu maszynowego, aż major zarył się głową w
ś
nieg pod kołami najbliższego działa, jednocześnie szyba samochodu rozleciała się z
trzaskiem i trafiony w samo czoło kierowca osunął się bez jęku. W błysku nagłego
olśnienia pułkownik ocenił nagle wszystko. Dostrzegł wyraźnie brodate twarze zwró-
conych ku niemu ludzi w białych kapturach, zwinięte sylwetki koloru feldgrau rozrzu-
cone wokół dział i nieład samych dział, najwidoczniej porzuconych w popłochu po
krótkiej walce przez zaskoczoną obsługę. Spazm strachu chwycił go za gardło, ręka
instynktownie szarpnęła drzwiczki; stoczył się do zaśnieżonego rowu i korzystając z
tego, że pochylony samochód zasłonił go na moment przed ogniem tamtych, z pochy-
loną głową rzucił się wprost przed siebie w gęstniejącą ciemność lasu. Zatrzeszczały
gałęzie, spóźnione serie podniosły na brzegu rowu małe gejzerki śniegu, z postrzelo-
nych świerków posypał się biały pył...
- Towarzyszu dowódco! Towarzyszu Frołow! Iwanie Korniejewiczu - młody par-
tyzant, zdenerwowany swoim pudłem, zachłystywał się z emocji. - Polecę za nim, co?
Nie ucieknie mi, żebym tak zdrowy nie wrócił! To jakaś gruba szycha! Można?
Iwan Frołow - bo on to właśnie, znalazłszy się w czasie walk nad Ługą w okrąże-
niu, od dwu lat-dowodził samodzielnym oddziałem IV Brygady Partyzanckiej - spo-
kojnie zapalał fajeczkę, starannie zasłaniając płomień od wiatru.
- Spokojnie, synu, nie ma czasu na zabawy w Indian, robi się ciemno, mamy przed
sobą kawał drogi, maszerujemy na koncentrację, rozumiesz? A fryc niech sobie pola-
ta, daleko nie ucieknie... Niech zobaczy, jak się żyje w okrążeniu! - dodał po chwili,
przygryzając cybuch i marszcząc brwi; wspomnienie tamtych przeklętych dni wrze-
ś
niowych zabolało jak stara rana.
...A Baumüller dysząc ciężko, zataczając się jak pijany i zapadając po pas w śnie-
gu, brnął coraz głębiej w las - aż ciemności otoczyły go martwymi ścianami podniósł-
szy ku górze schlastaną przez gałęzie twarz nie, dojrzał już nad sobą nieba. Wtedy
nowa, jeszcze potężniejsza fala paniki podpłynęła mu do gardła.
- Ludzie! - zawołał załamującym się głosem. - Jest tam kto?... Luuu-dziee…
Ja nie strzelałem do Leningradu!...
- Towarzyszu kapitanie, czego ten fryc chce? Znacie niemiecki?...
Niespodziewane pytanie wyrwało Łukomskiego z zamyślenia. Stał w samym
ś
rodku tego, co niegdyś było wspaniałym parkiem w Puszkinie między rozrzuconymi
i poprzewracanymi działami baterii kapitana Hausnera, między świeżymi lejami,
wdeptanymi w „śnieg niemieckimi trupami, kłębami kolczastego drutu, pośpiesznie
wtykanymi tabliczkami z napisem „Miny” i poniewierającymi się napisami „Koblen-
zerstrasse” i „Villa Asturias” - ostatni świadczył, że przez jakiś czas stacjonowały tu
oddziały hiszpańskiej Błękitnej Dywizji.
∗
W czasie kiedy pułkownik Baumüller, o
trzydzieści kilometrów dalej na południe, brnął ku swoim przeznaczeniom przez
ciemność rosyjskiego lasu - pod Puszkinem wyciągano z kryjówek i zasypanych
schronów ostatki jego artylerzystów, ze stacjonującego tu potężnego ugrupowania
dział oblężniczych. Dwaj żołnierze, którzy zwrócili się do Łukomskiego, wlekli wła-
ś
nie ku przechodzącej drogą kolumnie jeńców niemieckiego lejtnanta, opierającego
się rozpaczliwie i wołającego coś bez przerwy, najwidoczniej w przekonaniu, że nade-
szła jego ostatnia godzina.
- O co chodzi? - spytał go po niemiecku Łukomski.
Niemiec nie mógł złapać tchu. Oczy wyszły mu na wierzch.?
- Zaświadczenie... Dajcie mi zaświadczenie!..
Łukomski pomyślał, że się przesłyszał.
- Jakie znowu zaświadczenie?
- Zaświadczenie... na piśmie... że nie strzelałem do Leningradu!... Że tylko pozycje
wojskowe... Nie miasto...
Łukomski wzruszył ramionami i przetłumaczył odpowiedź żołnierzom, których
tymczasem zebrała się już spora gromadka. Żołnierze zaszumieli gniewnie i po chwili
∗
Dywizja sformowana z ochotników - faszystów hiszpańskich.
czyjaś ręka podetknęła Niemcowi pod sam nos kawałek dykty:
- A to co, frycu? A to, do czorta! Nie twoje co?
Na dykcie znajdował się fragment starannie wykreślonego tuszem artyleryjskiego
szkicu: panorama miasta z charakterystycznymi punktami orientacyjnymi, ponume-
rowanymi celami i odpowiednimi obliczeniami. Niemiec stracił na ten widok mowę i
w zupełnym otępieniu pozwolił się wepchnąć do kolumny; dopiero tam ocknął się,
zamachał rękami i zdzielony kolbą przez konwojenta zawołał piskliwym, załamują-
cym się głosem:
- To nie ja! To ten bandyta Hausner!... To on kazał strzelać... On waszych party-
zantów... Ja nie...
- Co za Hausner? - spytał machinalnie Łukomski.
- Pewnie ten ichni dowódca - odpowiedział flegmatycznie któryś z żołnierzy. -
Tam leży. Na dole, swołocz taka...
…W ziemiance było lodowate zimno, ciemność, przenikliwy zapach wrogiej ob-
cości, którego składników Łukomski nie potrafił rozróżnić, ale który łączył się w jego
pamięci ze wszystkimi miejscami porzuconymi przez Niemców. Zapalił latarkę. Snop
ś
wiatła omiótł ściany i podłogę, wydobywając z ciemności przewrócone ozdobne
krzesło ze złamaną poręczą, roztrzaskane zwierciadło w masywnych, pozłacanych
ramach, marmurowy zegar z rozbitą tarczą, rozdarty bagnetem obraz, który był kiedyś
pejzażem Poussina, stos zalanych jakąś cieczą dywanów i wreszcie sylwetkę mężczy-
zny, leżącego nieruchomo na empirowej kanapce, twarzą w dół, z Parabellum w kur-
czowo zaciśniętej ręce i kałużą zakrzepłej krwi pod wezgłowiem. Łukomski prześli-
znął się po nim światłem, trącił butem coś twardego; był to gruby zeszyt w sztywnych
okładkach. Pochylił się, podniósł go, przekartkował w zamyśleniu; ku końcowi zapi-
ski stawały się coraz krótsze, a charakter pisma coraz wyraźniej nerwowy. Ostatni
zapis brzmiał:
31 grudnia 1943. Co mi przyniesie Nowy Rok? Podobno naprzeciw nas stoją czte-
ry świeże dywizje Rosjan gotowe do natarcia. Idą teraz do baterii, żeby życzyć moim
ludziom szczęścia chociaż to brzmi jak szyderstwo. Rok temu miałem jeszcze nadzieją.
Teraz nie mam złudzeń; zostało mi już niewiele życia. Jedyne, co mogą zrobić, to
umrzeć, zanim nie wpadną w ich łapy i nie zrobią ze mną tego samego, co ja z tamtą
trójką...
Potem coś przekreślonego i wielkimi literami na ukos, przez całą stronę:
Zaczęli. Idą tu. Pora na mnie. Żegn...
Łukomski wsunął zeszyt do polowej torby, odwrócił się, wszedł na schodki i w
momencie kiedy miał z ulgą zaczerpnąć haust mroźnego powietrza, serce podskoczyło
mu do gardła: wieczorne niebo nad niedalekim Leningradem przeciął potężny błysk, a
w ślad za nim rozległ się głuchy grzmot artyleryjskich wystrzałów.
Nalot? Ostrzał? Teraz? Skąd?... - przeleciało mu bezładnie przez głowę i w tej sa-
mej chwili poczuł, jak ktoś ujął go mocno pod rękę. Kolejny błysk i Łukomski zoba-
czył przy sobie charakterystyczną twarz generała Simoniaka, o wystających kościach
policzkowych. Generał, obecnie już dowódca korpusu, był w kożuszku i karakułowej
papasze, najwidoczniej wyskoczył przed chwilą oz warczącego obok sztabowego
Willysa.
- To nic, Borysie Piotrowiczu, nie meldujcie się, nie trzeba. To tylko salut. Wła-
ś
nie podawali przez radio. Salut artyleryjski- i w Moskwie, i u nas. Wzięliśmy Gat-
czynę. Nie ma już więcej blokady. Święto...
Nowy błysk - i wyrwane z ciemności twarze zapatrzonych w niebo żołnierzy i ofi-
cerów.
Z tyłu tlą się jeszcze zgliszcza gmachu liceum, do którego chodził Puszkin.
„nikto nie za byt i niczewo nie zabyto…”
Chluśnięcie światła - błysk salwy, snopy różnokolorowych rakiet - wydobywa z
ciemności twarze ludzi, pogrążając je natychmiast w jeszcze gęstszym mroku; wtedy
zaś dudniący basowy, grzmot przetacza się po niebie triumfalnym echem letniej bu-
rzy. Potem błysk i huk drugi, trzeci, dziesiąty, z pękającej ściany mroku wyłaniają się
na moment serdecznie znajome kontury miasta, z jego pałacami, świątyniami, pomni-
kami, parkami, kolumnadami, ze srebrzystą powierzchnią Newy, przeciętą pasmami
mostów. Miasto wydaje się płaskie, jak wycięte z czarnego papieru, i kiedy powraca
ciemność, jeszcze przez moment pulsuje pod powiekami w świetlistych kręgach.
Miasto niepokonane. Miasto, którego miało nie być, które skazano, uroczyście i
nieodwołalnie, na całkowitą zagładę.
Miasto z pętlą na gardle, zaciskaną przez dziewięćset dni blokady bezlitosnymi rę-
kami zawodowych morderców.
Dwadzieścia jeden artyleryjskich salw z trzystu dwudziestu czterech dział ogłasza
dzisiaj jego ostateczne, straszliwie opłacone i ciężko wywalczone zwycięstwo.
Cały Leningrad wyległ na ulice i na place, zapełnił Pole Marsowe, depcząc grządki
niedawnych ogródków działkowych, pokryte styczniowym śniegiem. Ludzie instynk-
townie wtulali głowy w ramiona, widząc i słysząc salwy, których po raz pierwszy nie
trzeba się było bać, bo instynkt samozachowawczy nic jeszcze o tym nie wiedział.
Wtulali głowy w ramiona, podnosząc chciwie ku niebu mokre twarze. W ciągu trzech
minionych lat wszyscy stwardnieli wewnętrznie i nauczyli sin przeżywać swoje trage-
die z suchymi oczyma. Dopiero teraz, po zwycięstwie, Leningrad płakał. Płakał w
milczeniu, z zaciśniętymi ustami, nie wstydząc się swoich łez. Płakali siwowłosi gene-
rałowie i pucułowaci, gołowąsi żołnierze, kobiety o pobrużdżonych, przedwcześnie
zniszczonych twarzach; starcy, przygięci ku ziemi, ciężarem niedawnych przeżyć,
dzieci, które zdążyły się zestarzeć. Całą przestrzeń w myślach żywych i między ży-
wymi wypełniły cienie milionowej armii poległych, trafionych kulami i odłamkami,
przysypanych gruzami, rozstrzelanych, powieszonych i zagłodzonych - i żywi czuli tę
obecność.
Dlatego nie było radości w to radosne święto; dlatego nikt nie ośmielił się zawołać
„hura!”, roześmiać, zatańczyć. Jeszcze nie nadeszła pora; jeszcze zbyt bliski był prze-
ż
yty koszmar, zbyt świeża i ciężka zraniona pamięć.
Przejdą miesiące... Latem - jednostki, które zerwały i zrzuciły niemiecką pętlę -
znokautują na północ od miasta oszołomionych Finów, przerywając w błyskawicznym
tempie potężne umocnienia Wału Karelskiego i linii Mannerheima, i zmuszając Fin-
landię do pospiesznej prośby o pokój.
Przejdzie niespełna półtora roku i dopełni się ostatni akt wojennej sprawiedliwo-
ś
ci, resztki tych samych oddziałów 18 i 16 armii, które blokowały Leningrad, noszące
teraz nazwę Grupy „Kurlandia”, otoczone i przyparte do morza na zachód od Rygi,
skapitulują w maju 1945 przed wojskami -Frontu Leningradzkiego, przy czym część z
nich, obawiając się zemsty zwycięzców, w panice rozbiegnie się po okolicznych la-
sach; zaś ostatni następca zdymisjonowanych dowódców, Leeba, Küchlera, Schörnera
i Rendulića, generał Hilpert, wraz ze swym szefem sztabu, zbrodniarzem wojennym i
późniejszym dowódcą Dońskiej Bundeswehry, generałem Förtschem - stanie, pobla-
dły i roztrzęsiony na baczność przed marszałkiem Goworowem.
Przejdzie wiele lat, miasto zaleczy rany, ale nie zapomni o swoich obrońcach; na
przesiąkniętej krwią ziemi „piątaczka” w Moskiewskiej Dubrowce, na wzgórzach
Pułkowa, w Strelnie, „Uricku, Ligowie, wszędzie tam, gdzie przechodziła pierwsza
linia walki i gdzie w święta i rocznice zbierać się będą grupki wspominających dawne
boje weteranów - staną pamiątkowe obeliski. Na wielkim Piskarewskim cmentarzu-
mauzoleum, gdzie spoczywają prochy setek tysięcy zmarłych i poległych, zapłonie
wieczny ogień i pojawią się wyryte w marmurze słowa wiersza-przysięgi, napisanego
przez bohaterkę blokady, poetkę Olgę Bergholc:
Nikto nie zabyt i niczewo nie zabyto...
A na razie jest jeszcze zimowa noc dwudziestego siódmego stycznia. Ludzie pła-
czą w milczeniu. W leningradzkie niebo bije dwadzieścia jeden salw artyleryjskiego
salutu zwycięstwa.