Hadżi-Murat Mugujew
Pan ze Stambułu
Biały dwupokładowy motorowiec „Adżaria" zbliżał się -do głównej przystani Stambułu, Hajdarpasza.
Był to nowy komfortowy statek, odbywający dwa razy
w roku turystyczny rejs dookoła Europy — z Odessy
- do Leningradu i z powrotem przez Dardanele i Bosfor.
Bosfor jak zwykle zapełniony był różnego rodzaju statkami, barkami i łodziami. Kontrtorpedowiec tureckiej marynarki stał nieruchomo przy osobnej przystani, jak gdyby nadzorując ten cały nde (kończący się nigdy ruch na wodzie. Kutry komory celnej i policji już podchodziły do burty „Adżarii" ostrożnie przy cumo wującej do brzegu. Na jej wysokich pokładach zaroiło się od turystów.
Zgrzyt lin, okrzyki marynarzy, nawoływania tych, którzy wyszli witać przybywających, głosy policjantów, syreny statków żeglugi przybrzeżnej — wszystko to zlewało się w jeden ogłuszający huk.
Trzej przyjaciele — moskwianie, inżynier Masłow, lekarz Konow i pisarz Sawin, doczekawszy się swojej kolejki, zeszli po trapie okazując dowody sprawdzającym je policjantom. Mijali gapiących się na nich Turków, Greków i hałaśliwych przekupniów różnych narodowości, którzy z jakąś rozpaczliwą determinacją głośno zachwalali swoje towary. Oferowane artykuły były różnorodne, po-
czynając od lodów i pączków aż do bielizny, skarpetek, francuskiego pudru i pornograficznych pocztówek. Niedaleko od brzegu, wpatrując się w tłum opuszczających pokład turystów, stał dobrze ubrany, elegancki starszy pan. Uważnie obserwował przyjezdnych, nie ruszając się z miejsca.
— Oto masz możliwość sprawdzenia twojej teorii, doktorze. Spójrz na tego dostojnego dżentelmena i zgodnie z twoją teorią określ, kim on jest — powiedział Sawin.
Wszyscy trzej chwilę przyglądali się starszemu panu, nie zwracającemu na nich uwagi.
— Nic łatwiejszego — rzekł Konow. — Z pewnością jest to włoski czy też francuski kupiec, rentier lub finansista, który wycofał się już z interesów i spoczął na laurach.
— A według mnie jest to aktor lub właściciel jakiegoś baru, który przypadkowo zawędrował na przystań w momencie przybicia do niej naszej „Adżarii".
— Ani jedno, ani drugie, po prostu stary człowiek, przypuszczalnie Grek lub Turek odbywający przechadzkę przed obiadem. Sądząc z wyglądu, raczej zamożny... — zaczął doktor.
— Ani jedno, ani drugie, ani trzecie — przemówił nagle nieznajomy uchylając słomkowego kapelusza. — Jestem Rosjaninem i wyszedłem na przystań tylko po to, aby zobaczyć rosyjskich ludzi, usłyszeć mowę rosyjską i zapytać o drogą memu sercu Moskwę. Jak widzicie, panowie, wszystko to jest nader proste. Co się tyczy reszty waszych domysłów, to jestem rzeczywiście starym mieszkańcem tego miasta. Niedługo minie .czterdzieści pięć lat od czasu, gdy się tu osiedliłem, chociaż dosyć często odwiedzam różne miasta Europy.
— Czy pan jest emigrantem? — zainteresował się Konow.
— Nie, nie jestem ani emigrantem, ani białogwardzistą, bo nie zajmowałem się nigdy polityką i nie służyłem w żadnej armii. Po prostu mogę powiedzieć słowami poety — pamiętają panowie Lermontowa? — „Z ojczystej gałęzi oderwał się listek dębowy..." Ale skoro już rozmawiamy, to pozwólcie, panowie, że się przedstawię: Ba-zylewski, Jewgienij Aleksandrowicz, inżynier, który skończył w swoim czasie Instytut Politechniczny w starym Sankt-Petersburgu.
— Sawin, pisarz.
— Konow, lekarz.
— Masłow, inżynier — przedstawili się po kolei trzej przyjaciele.
— Jakie macie, panowie, plany? — zapytał starszy pan.
— Połazić po mieście, obejrzeć jego osobliwości, zjeść gdzieś prawdziwie turecki obiad, a potem wrócić na statek.
— Jeżeli nie macie nic przeciwko nieoczekiwanie zawartej znajomości z człowiekiem, który pragnie pobyć z rodakami i porozmawiać w swoim ojczystym języku, to pozwólcie, abym na ten czas był waszym przewodnikiem.
Przyjaciele zamienili porozumiewawcze spojrzenia.
— Chętnie — powiedział lekarz. — Będzie nam bardzo miło.
Opuściwszy przystań weszli w aleję Ataturka. Dla naszych moskwian wszystko tu było nowe, interesujące i niezwykłe.
— Plac sułtana Selima, a to — ulica Karagissar, nazwana tak na pamiątkę wielkiego zwycięstwa Turków nad
I
Grekami w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim roku — wyjaśniał starzec.
Wędrowali po przedmieściach Peru i Galata, zaglądali do różnych magazynów, potem taksówką podjechali do ponurego pałacu Abdul-Hamida, zamienionego na muzeum narodowe.
— Słyszałem różne mroczne i krwawe historie o tym pałacu. Krąży o nim wśród ludu masę legend — rzekł Ba-zylewski. Opowiedział też młodym turystom o przyjęciach urządzanych przez sułtana, o piątkowym selamliku i o haremach dawno zapomnianych osmańskich sułtanów. Coraz to jednak przerywał, dopytując się o Moskwę, o jej ludzi i jej nowe życie.
Z początku moskwianie mieli się na baczności, oczekując, że starzec w rozmowie, niby tak sobie, między innymi, zada jakieś podstępne, zjadliwe czy też prowokacyjne pytanie o sprawy Związku Radzieckiego, ale żadne takie pytanie nie padło. Bazylewski chętnie opowiadał o. osobliwościach Stambułu, nie poruszając wcale politycznych -tematów. W pewnej chwili, jak gdyby niechcący, zapytał:
— Czy przypadkiem któryś z panów nie zna w Moskwie Anny Aleksandrowny Kantemir?
Przyjaciele wzruszyli tylko ramionami. Mało to ludzi w Moskwie!
— A kto to jest? — zainteresował się Sawin.
— Moja dawna serdeczna przyjaciółka, o której pamięci zachowałem na całe życie — odrzekł Bazylewski. — Ale teraz, moi panowie, już czas na obiad. W tym błogosławionym mieście wszyscy o tej porze zasiadają do stołu. Czy nie powinniśmy i my tego zrobić? Tu, niedaleko przystani, w cieniu granatów i starych jaworów, jest zna-
r
komita restauracja ze staroturecką kuchnią. Proszę, aby panowie zechcieli być moimi gośćmi i spróbowali tureckich potraw, jakich nie znajdziecie w Ankarze.
Po chwili zajęli stolik pod cienistą osłoną bluszczu i dzikiego wina. Podszedł kelner Turek i starzec zamienił z nim parę słów naradzając się widocznie nad wyborem dań. Gdy kelner odszedł, wszyscy czterej w oczekiwaniu na obiad zaczęli popijać lodowato zimne piwo.
— Jewgieniju Aleksandrowiczu, czy nie zechciałby pan opowiedzieć nam teraz o sobie, o swojej przeszłości... O tym, dlaczego „Ź ojczystej gałęzi oderwał się listek dębowy..." zaczął półżartem Sawin.
— Z przyjemnością to zrobię, tym bardziej że sam miałem ten zamiar i tylko czekałem na zachętę z waszej strony. A historia mego życia jest naprawdę niezwyczajna — rzekł Bazylewski wypijając łyk piwa.
Kelner przyniósł zamówione dania, ostre, z korzenną, aromatyczną przyprawą, z mnóstwem ziół i lekkim zapachem czosnku.
— Polecam panom najpierw coś w rodzaju zupy, to co na Kaukazie nazywają „szurpa" i „piti". — Chwilę milczał. — To było dawno, a jednocześnie jak gdyby dopiero wczoraj. Była jesień tysiąc dziewięćset dwudziestego roku, na pięknym Krymie, okupowanym wówczas przez Wran-gla. Jak już panom wspomniałem, w jedenastym roku ukończyłem petersburski Instytut Politechniczny... i to nawet z odznaczeniem, ale pracować lub, jak to wtedy się mówiło, „służyć", nie miałem ochoty. Wpływały na to dwie niemałej wagi okoliczności. Pierwszą z nich był fakt, że jeszcze w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku w ciągu jednego miesiąca zmarli moi rodzice, ludzie dobrze sytuowani, nie widzący świata poza mną. Zostałem sam. Drugą
okolicznością było to, że mając zapewniony byt, machnąłem ręką na karierę, nawiązałem bliższe stosunki z kilkoma wesołymi młodymi ludźmi, którzy później okazali się międzynarodowymi aferzystami i szulerami. Pojechałem z nimi do Paryża i do Brukseli i w ten sposób wciągnąłem się w ich różne machinacje, niewiele mające wspólnego ź uczciwością. Dzięki doskonałej pamięci, eleganckiej, ujmującej powierzchowności i pewności siebie, a może głównie — dzięki uzdolnieniom w dziedzinie mechaniki i matematyki, bardzo szybko stałem się jednym z wybitnych specjalistów od rozpruwania wszelakich kas pancernych i skarbców, a także — stary człowiek uśmiechnął się — od obierania z pieniędzy niefortunnych graczy. Oczywiście wkrótce zostałem zauważony i właściwie oceniony tak przez międzynarodowy świat przestępczy, jak i przez policję całej Europy. Dwa razy zatrzymano mnie we Francji, potem wysiedlono z Anglii, a w Brukseli musiałem odsiedzieć parę miesięcy. Wybuch wojny światowej sprawił, że wróciłem do kraju. Ale już w tysiąc dziewięćset siedemnastym roku, w czasach Kiereńskiego, znalazłem się znowu za granicą; blisko rok byłem w Rumunii i wreszcie umykając przed jej policją, przeniosłem się z rumuńskim paszportem na Krym. Paszport był wystawiony na imię rumuńskiego barona Dumitreseu, przy czym nie był fałszywy, lecz najprawdziwszy, wydany przez policję Bukaresztu. Znałem języki, pieniędzy miałem dość, więc zapragnąłem pozostać na Krymie ze trzy-cztery miesiące, nim wyruszę w nowe tournee przez Konstantynopol po dalszej „zagranicy". -
Muszę panom powiedzieć, że miatenr-wtedy na swoje usługi świetnego woźnicę i zawadiakę, Hakan się nazy-
wał. Był na każde moje zawołanie, a ja mu za to płaciłem miesięcznie masę pieniędzy. Takiego powozu i takich koni, jak miał Hasanek, nie miał chyba nikt na całym Krymie. A szelma był, mówię wam, istna dzika bestia! Niezwykle urodziwy, konie miał niczym lwy, powóz — najlepszy w mieście, na gumach, resory — marzenie! Kołysał się człowiek niczym w kolebce! Hasanek mój czasem gwizdnął, huknął na swoje koniki, lejce ściągnął, a konie leciały jak wiatr, tylko słup kurzu za nimi pozostawał, a ludzie ze strachem uciekali na strony. Samochód by go Wtedy nie dogonił.
Od tego więc Hasanka i jego powozu zaczyna się moja opowieść. Było to chyba we wrześniu tysiąc dziewięćset dwudziestego roku. Właśnie wtedy rozprułem kasę w domu pewnego potentata tytoniowego — może słyszeliście
0 nim — Agronaka... Do niego należała chyba połowa su-chumskich plantancji tytoniowych. Krymskie tytonie statkami do Egiptu na przeróbkę posyłał. Był szalenie bogaty! Od jednego zaufanego człowieka dowiedziałem się, jakie ogromne kapitały zgromadził mój Agrokanałia (to ja go tak nazwałem) i że ma zamiar wywieźć je do Stambułu. Takiego chamstwa nie mogłem ścierpieć, więc za pomocą wytrychów i gęsiej łapki otworzyłem w nocy jego kasę. Czterdzieści minut nad tym się męczyłem, nigdy tak dokładnie i czysto nie pracowałem i w rezultacie w tej parszywej kasie znalazłem wszystkiego czterysta dolarów
1 zaledwie półtorej setki lirów włoskich. Mój bogacz zdążył wywieźć cały swój kapitał! Pierwszy raz spotkało mnie aż takie niepowodzenie! Bardzo mnie ten afront zdenerwował... Drobne włożyłem do kieszeni, plunąłem do kasy i poszedłem do domu wyspać isię.
ii
Rano wykąpałem się, zjadłem śniadanie i posłałem po HasfUia, gdyż postanowiłem pojechać gdzieś za miasto tro-i In; tię rozerwać.
Ledwo wsiadłem do powozu, a już mój Hasanek huknął I u. swojemu na konie i pomknęliśmy ulicą, że tylko słychać było jego zbójecki okrzyk: „Z drogi!" i gwizdki policjantów. W parę sekund znaleźliśmy się na ulicy Głównej i właśnie mieliśmy skręcać, gdy zza rogu wyjechał mały odkryty samochód, w którym siedziała jakaś dama i oficer.
Hasan przytrzymał konie. Spojrzałem z roztargnieniem i... zamarłem, a ręka jakby bez mojej woli uniosła cylinder.
Nigdy mi się nic podobnego nie zdarzyło. W samochodzie ujrzałem młodą kobietę o przedziwnie pięknej twarzyczce i surowym wyrazie dużych, szarych oczu. Jej towarzysz, stary pułkownik, zerknął na mnie z ukosa i z pewnym ociąganiem się odpowiedział na mój ukłon. Pojazdy wyminęły się. Hasan podniósł się na koźle, ściągną] lejce i konie ruszyły galopem.
— Kto to jest? — zapytałem wskazując laską na oddalający się samochód.
— Nie wiem, książę! — odpowiedział Hasan, patrząc na mnie wyczekująco.
— Zawracaj! — rzuciłem krótko.
Tatarzyn nawet się nie zdziwił. Całą godzinę jeździliśmy tam i z powrotem po Sewastopolu. Cała. jgodzinę łudziłem się, że spotkam nieznajomą damę. ^\
Pierwszy raz w życiu uczułem pustkę. Konie sziy stępa, I ja milczałem pogrążony w myślach. Spostrzegłem, że 11.-1 ¦;.-111 ogląda się i patrzy na mnie pytającym wzrokiem. koło samego domu powiedział do mnie cicho:
— Książę, nie martw się! Jutro ci powiem, kto jest ten baba!
Ale „kto jest ten baba" dowiedziałem się sam i to już tej nocy. Pod wieczór wybrałem się do Klubu Szlacheckiego — był taki na ulicy Milionowej.
Siwy, okazały szwajcar z halabardą, grube dębowe drzwi, miękki, puszysty dywan, wypchane niedźwiedzie na podeście schodów — słowem, taki klub, jakich w swoim czasie było w Rosji wiele. I oczywiście dostojny gospodarz klubu ze wstęgą orderową, opasującą brzuszek, i z dobrotliwym, uprzejmym uśmiechem na różowej, pulchnej twarzy.
Zapisałem się w księdze gości: „baron Dumitrescu", niedbałym ruchem oddałem szwajcarowi cylinder, laskę i rękawiczki i wszedłem do sali. Ale nic mnie właściwie nie interesowało. Czułem się przygnębiony. Rozumiałem dobrze, że przyczyną tego było dzisiejsze spotkanie...
Kelner Turek zabrał puste talerze i przyniósł drugie danie — na ogromnym półmisku parujący pilaw okraszony żółtkiem, a w oddzielnych dziwacznego kształtu naczyniach drobno posiekane kawałki dziczyzny i baraniny, pływające w kwaśno-słodkim aromatycznym sosie.
— Bardzo polecam, to jest znakomite otomańskie danie, bez którego nie obywa się żadna uroczystość.
Kelner napełnił kielichy włoskim chianti i wyszedł.
— Przeszedłem' się po wszystkich pokojach — podjął swą opowieść Bazylewski — ludzi niewiele. Spotkałem paru znajomych. Fabrykanta z Odessy z jakąś kabaretową śpiewaczką, Turka-jubilera ze Stambułu i kapitana z greckiego żaglowca, z którym rok przedtem jeździłem do Pi-reusu z kradzionym szewiotem. „No, pomyślałem sobie, to mi doborowa szlachta! Na medal!" Przywitałem się z ni-
13
mi, porozmawiałem parę minut z tą śpiewaczką... Ale tak mi było nudno, że z trudem powstrzymywałem ziewanie.
— Muszę panom powiedzieć, że w swojej przestępczej karierze opanowałem parę specjalności wymagających dużej precyzji. Pracowałem jako kasiarz, radząc sobie z najbardziej nowoczesnymi, skomplikowanymi urządzeniami, misternie podrabiałem czeki, a jako szuler byłem klasą dla siebie. Bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że słynąłem w tych sferach jako król szulerów. Pracowałem z wielką finezją, a jednocześnie odważnie, co jest właśnie najważniejsze. Poza tym miałem wszystko, co jest konieczne dla salonowego szulera. Reprezentacyjny wygląd, dumną postawę, dobre maniery... Tego, jak jeszcze chyba dziś widać, przedwojenny Pan Bóg mi nie poskąpił. Głos też ma duże znaczenie. Powinien być spokojny, aksamitny, ładnie modulowany... A jeśli chodzi o cechy wewnętrzne, to szuler powinien być dobrym psychologiem, człowiekiem opanowanym, o silnej woli. Miałem tego tyle, że innych mógłbym obdzielić.
Jeszcze w moich latach młodzieńczych, gdy chodziłem do gimnazjum, uczył mnie tej „sztuki" pewien bywalec klubowy, wielki znawca swego fachu, ale niestety pechowiec. Nie miał odpowiednich warunków zewnętrznych. Ten mój nauczyciel mawiał czasem do mnie z zazdrością, ale i z pewnym respektem: „Daleko możesz^zajść, Żenią, jeżeli się nie zmanierujesz. Nie pchaj się w^szecegi uczciwych ludzi. To nie dla ciebie. Masz doskonałe A^arunki, natura obdarzyła cię wszystkim szczodrze. Uwajżaj, nie ii ni j talentu. Nabieraj dobrych manier, unikaj kobiet, c\\'iiv. wolę, a najważniejsze — bądź zawsze wesoły, od-iv i elegancki!"
H
Zapamiętałem na całe życie wskazówki mego mentora. Już w Instytucie Politechnicznym zadziwiałem wszystkich swoją precyzyjną i zawsze nienaganną grą. Obserwowano mnie z podziwem, gdy grałem w klubie. Nikomu by przez myśl nie przeszło, że mają przed sobą nie studenta-mate-matyka, lecz genialnego szulera. W tych czasach obracałem tysiącami rubli, ale potem zamiłowanie do precyzyjnej mechaniki tak potrzebnej dla kasiarza, a także moje zdolności matematyczne odciągnęły mnie od zielonego stolika. Prawie że zaniechałem tego procederu i do gry zasiadałem rzadko, chyba tylko po to, aby ograć jakichś idiotów, jeżeli mieli kieszenie nazbyt wypchane pieniędzmi.
Zamieniłem kilka słów z fabrykantem i jego śpiewaczką i zamierzałem już wracać do domu, kiedy naszej damie zachciało się spróbować szczęścia i rzucić na kartę parę setek. A gra w tym klubie, muszę wam powiedzieć, szła ostra. Grano najprzeróżniejszymi pieniędzmi, od dieniki-nowskich „dzwoneczków" do hiszpańskich peset włącznie. Dolary, funty, franki, liry krążyły na stołach tej spelunki. A po kątach sali, przy stolikach z kruszonem, siedzieli wytworni dżentelmeni, którzy gotowi byli wymieniać każdą walutę. Kupy srebra, paczki banknotów, pliki asy gnat, stożki złota, wojenne obligacje różnych krajów migotały na stolikach i w rękach tych ludzi, którzy z poważnego Klubu Szlacheckiego uczynili kantor wymiany Sewastopola. Często też świadczyli i inne usługi. Na przykład jeżeli ktoś zgrał się "do ostatniego grosza, a miał ochotę się odgrywać, zdejmował z ręki bransoletę albo zegarek, a wytworni dżentelmeni zaczynali szacować wartość sprzedawanego przedmiotu...
Papierośnice, pierścionki, złote łańcuszki, ordery, wszyst-
15
ko sprzedawano na tym niezwykłym rynku, wszystko miało swoją wartość. Proceder ten uprawiano zupełnie jawnie, bez niepotrzebnych słów i afektacji. Ograbią do cna takiego nieszczęsnego gracza, dadzą mu jedną dziesiątą war-tości oferowanej przez niego rzeczy i znowu czyhają na dalsze ofiary, siedząc po kątach niczym pająki. Całą policję miasta przekupili. Kontrwywiad poili szampanem, a mimo to uzyskiwali osiemset procent na każdym rublu. Śpiewaczka postawiła tysiąc rubli i przegrała. Potem postawił za nią fabrykant i znowu znikł jego tysiączek. Z nudów zachciało mi się również-zagrać, ale słyszę, że w sąsiednim pokoju dzieje się coś niezwykłego. Dolatują stamtąd jakieś odgłosy, coś jak „och" i „ach", pełne zachwytu czy respektu. „Co za misterium tam się odgrywa?" — pomyślałem. Zajrzałem i widzę na stole kupy złota, zagraniczne banknoty szeleszczą, a przy tym panuje nastrój takiego hazardu, że drgnąłem, jak wojskowy koń przy dźwiękach pobudki. Zapomniałem o swoim towarzystwie i o porannym spotkaniu z nieznajomą damą.
Stałem się znowu sobą. Król szulerów Jewgienij Bazy-lewski wyrugował ze mnie rumuńskiego barona Dumi-trescu. Wszedłem do sali, energicznie rozpychając zaczarowanych dźwiękiem złota nieruchomo stojących ludzi.
Podszedłem do głównego stołu ztó^aiiego „Złotym" albo inaczej „Stołem Ententy", co znaczyło, ze operowano tu tylko pieniędzmi zwycięskich krajów, których waluty wysoko notowano na giełdach. Było to królestwo dolara, lira, lun ta i franka. Nie dopuszcJSkno do gry austriackich koron lub nie mających wartości banknotów zwyciężonych Niemiec. Stół otaczał tłum ludzi. Zebrali się tu kupcy, oficerowie, Intendenci, angielscy marynarze, włoscy strzelcy, kosztowne prostytutki, kontrwywiadowcy. Wszyscy u:
starali się być jak najbliżej krupiera, z lubością, chciwie i namiętnie przyglądając się plikom banknotów dolarowych i całej masie złotych monet przesuwanych co chwila po stole. Grali tu sami wybrańcy, potentaci świata spekulantów, dyktujący kursy walut. Było ich nie więcej niż ośmiu czy dziesięciu. Pozostali patrzyli na nich w oszołomieniu i wyschniętymi wargami cicho powtarzali okrzyki krupiera. Stosy pieniędzy podniecały ich. Niektórzy spośród kibiców urządzili coś w rodzaju totalizatora stawiając na karty graczy. Na zielonym suknie połyskiwały krążki złotych monet.
Kilka minut przyglądałem się w milczeniu graczom, oceniając ich, zapamiętując ich ruchy, starając się przy tym przeniknąć charakter krupiera. Ważyłem w myśli możliwości, jakie mógłbym mieć w tej grze. Po stole z szelestem przesuwano kolorowe banknoty. — W banku półtora tysiąca dolarów! — zawołał krupier. Takiej właśnie sumy brakowało mii, abym mógł nie czuć niesmaku po wczorajszym niepowodzeniu. Ale uważałem za niewskazane włączać się od razu do gry. Trzeba I >yło odczekać i działać z zimnym wyrachowaniem. Dopiero po zastosowaniu „psychologicznych numerków": rozpaleniu graczy szansą bliskiej wygranej, a tłumu hazar-lom gry, oszołomieniu partnerów moją obojętnością za-<>wno w przypadku wygrania, jak i przegrania większej n my, mogłem rozwinąć cały swój kunszt i ograć wszystkich do ostatniego grosza. ,
Wiedziałem, że zdobędę te pieniądze, bo czułem na-
<linienie gracza, ten nie dający się opisać twórczy entu-
.tjii/.m. Po sposobie trzymania kart, po bladych twarzach,
po nerwowo zaciśniętych ustach lub sztucznie spokojnej
twarzy odgadywałem karty moich partnerów. Byłem
i1 1'jiii ze Stambułu . 17
artystą w swoim fachu. W zgorączkowanych spojrzeniach graczy, w beznamiętnym głosie krupiera, w metalicznym dźwięku monet i szeleście banknotów, w stężałych z rozpaczy twarzach tych, którzy nie mieli już co przegrać, widziałem początek i koniec moich zamysłów. Nie wziąwszy jeszcze do rąk kart, już dyrygowałem tymi ludźmi, narzucając im taktykę gry, korzystną dla moich planów.
Niedbałym ruchem, prawie nie patrząc, rzuciłem plik dolarów krupierowi, który zagarnął je srebrną łopatką, a potem szybko przeliczywszy, powiedział:
— W banku dwa tysiące pięćset dolarów!
Poczułem na sobie spojrzenia tych wszystkich oczu — wąskich, przymrużonych, płonących, a zarazem wystraszonych i wtedy uznałem, że nadszedł już odpowiedni moment, aby król szulerów ujarzmił ten głupi, posłuszny tłum.
Ręce grubasa, który dokupił kartę, drżały. Przebierał nerwowo krótkimi, tłustymi palcami, choć wyraz twarzy zachował pozornie obojętny. Podniecenie siedzącego niedaleko ode mnie marynarza zdradzał pot występujący mu na czoło. Ocierał je co chwila chustką i szybko przeliczywszy leżące przed nim pieniądze, rzekł ochrypłym głosem: „Osiemset dolarów!" To było wszystko, co posiadał.
Krupier uprzejmie skinął ^łową i rozejrzał się wokół. Ktoś westchnął i powiedział cicho: „Sto!" Krupier wyciągnął swoją łopatkę i zagarnął ij kilka drobnych banknotów.
— W banku dwa tysiące pięćset dolarów. Bank pokryty jest na razie do wysokości dziewięciuset dolarów. Kto z państwa życzy sobie coś dodać?
— Stawiam tysiąc — rzekł inżynier, rzucając na stół paczkę zielonych banknotów.
18
Tłum poruszył się i zafalował, jak drzewa na wietrze. Teraz wszyscy wpatrywali się w bladą, szczupłą twarz inżyniera.
— Bank pokryty do tysiąca dziewięciuset dolarów. Zo-itało do pokrycia jeszcze sześćset. Kto z państwa życzy obie dodać brakującą sumę? — znowu zapytał krupier.
—¦ Ja, oto pieniądze! — rzekł człowiek stojący obok mnie. Odwrócił przy tym głowę, więc nie mogłem dojrzeć jego twarzy, ale głos wydał mi się znajomy. Cofnąłem się trochę, aby choć przelotnie na niego spojrzeć, ale on unikał wyraźnie moich oczu. Gdzie słyszałem już ten głos?
— Bank jest całkowicie pokryty — poważnie oznajmił krupier i zaczął rozdawać karty.
Wziąłem swoje i spojrzałem. Ósemka. Mój sąsiad podnosił karty powoli, jakby to były ciężkie odważniki. Malarz zrobił się zupełnie purpurowy. Na szyi nabrzmiały mu żyły; przygryzł wargi, a potem, opuszczając w dół karty, zawołał:
— Dość!
Bez słowa odkryłem swoje karty. Wszyscy zamarli, zupełnie zelektryzowani. Inżynier, tracąc panowanie nad .sobą, krzyknął histerycznie do marynarza, który wciąż leszcze trzymał karty zakryte:
— No, niechże pan pokaże! Ile pan ma? I prawie wy-i wał mu karty, upuszczając je na stół. Siódemka.
Krupier podsunął mi paczkę dolarów i złotych monet i uprzejmym, obojętnym tonem powiedział:
— Proszę, oto pańskie pieniądze.
Wszyscy wpatrywali się we mnie z zawiścią, a zarazem
szacunkiem. Powoli schowałem do kieszeni wygrane
pieniądze i nie odchodząc jeszcze od stołu, rozejrzałem
19
r
się po otaczającym tłumie. W moim fachu kasiarza i szulera każdy szczegół, każde podejrzane spotkanie było niebezpieczne.
Krupier myśląc, że zamierzam grać dalej, zawołał:
— Messieurs et mesdames! Bank rozbity, ale bank żyje! Gra toczy się dalej. Messieurs et mesdames, faites vos jeux!
I wtedy zobaczyłem dwoje utkwionych we mnie wnikliwych oczu. Poznałem tego człowieka od razu i przypomniałem sobie jego głos.
Był to tajniak Litowcew, jeden z dziewięciu szpiclów, którzy już dwa lata bezskutecznie na mnie polowali.
Spojrzałem mu w oczy i roześmiałem się. Chłopak był zbyt głupi, abym mógł go się obawiać. W wygranej sumie było i jego sześćset dolarów, co mnie jeszcze bardziej rozweseliło.
Podszedłem do niego, poklepując się po bocznej kieszeni.
— No, cóż, panie Pinkertony. przegrał pan swoje dolary? ^\
Tajniak uśmiechnął się i przyjacielsko obejmując mnie ramieniem, powiedział: 1
— Nie szkodzi! Jeszcze dziś je odegram! Brzmiało to bezczelnie i dwuznacznie.
Rzuciwszy rubla szwajcarowi wyszedłem na ulicę, naciągając rękawiczki. Lśniący cylinder, jasnożółte rękawiczki i lakierki czyniły mnie podobnym do operowego śpiewaka wracającego z koncertu. Przed klub zajechał powóz i w świetle latarni poznałem siedzącego na koźle Hasana.
„To szelma, zawsze wywącha, kiedy może ode mnie coś więcej zarobić!" Byłem zresztą zadowolony z usłużności chytrego Tatara.
20
— Do domu! — poleciłem mu sadowiąc się wygodnie na miękkim siedzeniu powozu.
Ale Hasan jakoś się ociągał. Już miałem go zwymyślać, gdy zza powozu wyskoczyło dwóch ludzi.
„Bandyci!" — pomyślałem, zdumiony pojawieniem się ich na oświetlonej ulicy, w centrum miasta, koło wejścia do klubu, gdzie zawsze stał na posterunku policjant. Zobaczyłem go i teraz, ale patrzył z zaciekawieniem nie ma-jąc zamiaru interweniować.
— Tylko spokojnie! — rzekł jeden z napastników — bez grymasów, bo nałożymy kajdanki.
Z drzwi klubu wyszedł Litowcew, a za nim widać było i1,Iowę starego szwajcara.
— No i odegrałem się! — rzekł wesoło tajniak, a po-tem zmieniając ton, dodał sucho: — Do oddziału śledczego! A ty nie ruszaj się, bo dostaniesz po pysku.
Zdrajca Hasan, jakby nic się nie stało, ściągnął lejce, huknął, gwizdnął i konie ruszyły, uwożąc mnie wraz : trzema pinkertonami w kierunku oddziału śledczego, znajdującego się przy placówce kontrwywiadu.
Tam przy każdych drzwiach stał wartownik, a po kory-luzach przechadzali się oficerowie z trupimi czaszkami na naramiennikach. Słabo oświetlone wejście, tonące prawic w mroku schody z grubymi chodnikami tłumiącymi Odgłos kroków — wszystko to było obliczone na zastra-
:enie tych, którzy mieli nieszczęście się tu dostać.
Cisza, uzbrojeni wartownicy, karabiny maszynowe sto-¦ w oknach, milczący oficerowie, zalęknieni ludzie prze-Itlj kający się od czasu do czasu przez salę — taka sceneria mogła przerazić niejednego. Ale ja, międzynarodowy król ¦..ulerów, nie traciłem tak łatwo odwagi. Cóż zresztą mogło mi grozić? Polityką się nie zajmowałem, propagandy
21
i owałemsię ani bolsze-ebne mi były pieniądze umiałem. W dodatku w ciągu miałem sumienie czyste jak po-¦ ' i ręka, jeśli, oczywiście, nie liczyć 0 przedsięwzięcia, jak nocne odwiedziny ¦ iniowego potentata. Uznałem, że nie mo-idnych poszlak. W najgorszym wypadku groziła < pieniędzy, które miałem w kieszeni. Tym się nie 1 i i jMiowałem, gdyż przyszły mi one łatwo, a poza tym nic miałem zamiaru bez wyraźnej konieczności oddawać ich tajniakom.
Należało czekać dalszych wydarzeń. W milczeniu przysiadłem na drewnianej ławie koło nieruchomego wartownika i zdrzemnąłem się. Zbudził mnie jakiś przeraźliwy krzyk dolatujący, jak mi się zdawało, z dziedzińca tego posępnego budynku. W głosie tym brzmiały i strach, i rozpacz, i ból nie do zniesienia. Trwało to parę sekund i urwało się nagle. Ramiona wartownika drgnęły, jakby wstrząsnął nimi dreszcz; przełożył karabin z jednej ręki do drugiej i zerknął z ukosa na mnie.
— Mocno u was biją, co? — zapytałem przeciągając się i ziewając.
Wartownik odwrócił się ode mnie i nic nie odpowiedział.
Odechciało mi się już spać. „Idiotyczne! — pomyślałem. — Przywieźli mnie tu niby jakiegoś pospolitego rzezimieszka i zostawili pod dozorem tępego bałwana!"
W otwartych drzwiach zjawił się Litowcew i rzekł krótko:
— Proszę wejść!
Wszedłem do dość obszernego pokoju, z którego ścian miejscami zlazła farba. Przez uchylone, ale zabezpieczone
22
' lizną kratą okna, dochodziły odgłosy miejskiego ruchu. Pod nami jaśniał Sewastopol. Migotały jego niezliczone, kolorowe światła, a z daleka słychać było przygłuszone i.wizdki parowozów.
Przy dużym poplamionym atramentem stole siedział Wąsaty oficer policji z kapitańskimi epoletami na ramio-nach. Obok niego stał młody porucznik z akselbantami na lleganckim mundurze. Kapitan popatrzył na mnie zaspanym wzrokiem i dłubiąc zapałką w zębach, zapytał:
— To ten?
— Ten sam! — potwierdził radośnie Litowcew. — < Iszust nad oszustami, król szulerów, genialny kasiarz! I tak głupio dał się złapać!
Wszyscy trzej roześmieli się patrząc na mnie bezczelnie.
— O co chodzi? Z pewnością biorą mnie panowie za
kogoś innego...
— ...i wszystko polega na kolosalnym nieporozumieniu... chciał pan powiedzieć — przerwał mi porucznik.
— Niech się pan nie wysila, mamy dokładne informacje i działamy według ustalonego planu.
— W takim razie dlaczego mnie panowie zatrzymali? — zapytałem wyjmując swój rumuński paszport.
Znowu zaczęli się śmiać, a kapitan powiedział:
— Proszę się nie fatygować, szanowny panie. Wiemy, e jest pan baronem Dumitrescu...
— ...i greckim poddanym Michalidisem, i Rumunem Ionescu Fatulescu — powiedział Litowcew.
— ...i stambulskim bankierem Aliknerem Nagi-Ogły — dodał porucznik.
— ...i odeskim kupcem Rosensonem, aresztowanym w Pradze za handel fałszywymi lejami — znowu wtrącił kapitan.
23
I
— ...i wreszcie kupcem z Baku, Samuelem Poliako-wem, który na wiosnę zeszłego roku włamał się do skarbca banku w Lyonie — słodkim głosem zakończył tę litanię Litowcew, patrząc mi w oczy.
— Cóż z tego, panowie? Możecie bawić się tym wyliczaniem do samego rana, nie myląc się ani trochę, mimo to nie możecie mi dowieść popełnienia jakiegoś przestępstwa na terytorium zajętym przez wojska generała Wran-gla.
— Możemy, kochany, możemy, lipny baronie! Wszystko możemy! — chichotał zacierając ręce kapitan. — Czyż kasa, którą pan, kochaneczku, rozpruł wczoraj w nocy w czasie dość bezceremonialnej wizyty u kupca Agrona-ki, nie znajduje się na naszym terytorium?
Jakkolwiek nie spodziewałem się, że moja nocna wizyta j będzie wykryta przez policję, to jednak nie dałem się j zbić z tropu. j
— Coś się tu panom pomyliło — odrzekłem oschłym ] tonem. — Opowiadacie jakieś brednie. Nie mam z tym nic wspólnego. Muszę panom powiedzieć, że tu, na Krymie, odpoczywam po niezwykłych i wielkich operacjach, i które przeprowadzam za granicą. Na terenie okupowanym | przez wasze ochotnicze wojska nie działałem, a to, co robię w innych krajach, nie powinno Was. obchodzić.
— Oj, czy naprawdę? — smutnie westchnął kapitan. — Myli się pan, drogi baronie, nas obchodzi wszystko, choć rzeczywiście, zagraniczne skarbce mniej niż tutejsze. A więc jest pan czysty jak łza?
Licho go wie, co wiedział i co się kryło za tym pytaniem ! /
—• Absolutnie czysty! Żądam, aby panowie natychmiast mnie stąd wypuścili jako obcego poddanego i jako
24
luwieka niewinnie aresztowanego. Serce mi się krwią ilrwa, gdy słucham waszych niesłusznych, oburzających
. i rzutów!
Zaraz ci się i morda krwią zaleje! — wrzasnął nagle ipilan, zrywając się z miejsca. — Dość już tych kome-11! Przyznaj się natychmiast, draniu, bo cię tak urządzi-ny, że sam siebie nie poznasz!
- A fe! Panie kapitanie, to brzydko tak mówić — za-
'.ulał tajniak. — Jakże można? Cudzoziemiec, kupiec, w
¦Indatku baron, a tu nagle „draniu"! Pan baron przywykł
lo innego, europejskiego stylu! Czy nie mam racji, panie
11; ironie?
— Idź do diabła, bydlaku! A wy panowie, będziecie odpowiadać za takie potraktowanie niewinnego człowieka.
— O, widzicie, jak to nieładnie używać ordynarnych zwrotów — rzekł znowu Litowcew. — Zaczęliście wymyślać i pan baron też się zdenerwował i skalał swoje usteczka słowem „bydlak". To źle, bardzo źle, a powinniśmy załatwiać wszystko grzecznie, rzeczowo, po naszemu, po prawosławnemu... — Przy tych słowach wysypał na stół pieniądze zabrane mi przy aresztowaniu.
— Czy to są pana pieniążki?
— Moje.
— Wszystkie?
— Wszystkie.
— Ta-ak! Które są wygrane, a które własne?
Musiałem się mieć na baczności, widoczne było bowiem, że chytry szpicel coś knuje właśnie w związku z tymi pieniędzmi.
— Niech się pan nie obawia, panie baronie, i nie posądza nas o jakiś podstęp. Nie o te pieniądze nam głównie chodzi.
25
Chodziło jednak o te pieniądze — wyczułem to z całą ostrością, słuchając jego uspokajających słów.
— Nie pamiętam! Pieniądze pomieszały się, teraz trudno mi to stwierdzić.
— A mnie nietrudno, ja pamiętam — przyjacielskim tonem oświadczył Litowcew i wyjmując z paczki jeden po drugim banknoty, odkładał je na bok.
— O, te dwadzieścia funtów to pańskie, dobrze pamiętam, rzucił je pan na stół krupierowi. I te liry, dwieście pięćdziesiąt, też pańskie. Niech pan nie zaprzecza, to na pewno pana pieniążki!
— Nie, to są wygrane! Ja nie miałem ani funtów, ani lirów.
— Jak to nie miał pan? Miał pan! Sam widziałem, jak je pan z kieszeni wyjmował, bo cały czas stałem za panem, cały czas śledziłem pana.
— A ja twierdzę, że to nie są moje pieniądze, bo miałem wyłącznie dolary.
— Czyżby dolary? Wybaczy wasza wielmożność, ale to nieprawda! Takie małe, maluśkie, ale kłamstwo. Dolarów nie miał pan więcej niż sto.
— Coś tu panowie pomylili, a teraz chcecie mi wmówić, że to moje pieniądze. Istotnie, teraz są one moje, gdyż wygrałem je uczciwie, na oczach wszystkich, ale przyszedłem do klubu z dolarami i dałem je krupierowi. Możecie go o to zapytać.
— Milcz! Nas chcesz uczyć, co mamy robić, łajdaku? — wrzasnął znowu kapitan.
Ale tajniak podniósł rękę uspokajającym gestem.
— Spokojnie, spokojnie, Siergieju Iwanowiczu, po co krzyczeć, po co się denerwować? Przecież niewinnie przez
nas posądzony pan baron za pięć minut i tak się przyzna. Woli pan powołać się na krupiera, który jakoby lepiej widział, jakimi pieniędzmi pan był łaskaw grać? Proszę bardzo! Wszystko przewidziałem — za drzwiami czeka krupier! Wiedziałem, że pan jest człowiekiem dokładnym i bez konfrontacji nie dojdę z panem do ładu. Sierdiukow, proszę wprowadzić świadka! — skinął na stojącego koło ilr/.wi żołnierza.
Mózg mój pracował gorączkowo. Zrozumiałem, że chcą umie pogrążyć właśnie w związku z tymi pieniędzmi. /, początku chciałem się wyprzeć dolarów wykradzionych /. kasy Agronaki, oświadczając, że nie mogę odróżnić moich pieniędzy od wygranych. Teraz zaś, kiedy i Litowcew, i kapitan usiłowali powiązać sprawę z pieniędzmi rzeczywiście przeze mnie wygranymi, doszedłem do wniosku, że należy się obawiać właśnie tych wygranych pieniędzy. Cóż mi jednak groziło? Pieniądze te, rzecz jasna, przepadną. Nie byłem tak naiwny, aby myśleć, że ten zwariowany kapitan i Litowcew zwrócą mi je. Zabiorą mi wszystko, a mnie zamkną w zapluskwionym areszcie, w którym spędzę parę nudnych i głodnych dni, może nawet tydzień. Potem wyślą do któregoś kraju, który sam sobie wybiorę. Wiedziałem, że nic więcej nie może mi zagrażać, gdyż wieszali i rozstrzeliwali wówczas tylko za politykę. Jednakże pozwolić zrobić z siebie durnia, w dodatku może jeszcze mocno poturbowanego, nie było w moim stylu.
Do pokoju wszedł wystraszony krupier. Wcisnąwszy głowę w ramiona, patrzył niespokojnym wzrokiem na siedzących koło stołu szpiclów. Przelotnie zerknął w moją stronę, ale natychmiast się odwrócił.
20
27
— Krupier? — zapytał kapitan.
— Tak jest, panie kapitanie, krupier! — po żołniersku odpowiedział zapytany, garbiąc się jeszcze bardziej.
— A tego znasz? — wskazując na mnie palcem, spytał oficer.
— Tak jest, panie kapitanie, znam. Ten pan bywał u nas. Dziś cały bank rozbił...
— Czekaj — przerwał mu kapitan — ile dziś stawiał?
— Dwa tysiące pięćset...
— Jaką walutą?
— Amerykańską, dolarami... Paczuszka zawierała sto banknotów po dwadzieścia pięć dolarów, panie kapitanie...
— Nieprawda — rzekł tajniak — nie było dolarów. Krupier zupełnie się stracił i przestępując z nogi na
nogę, mruczał:
— Może się pomyliłem, ludzi tyle było, że mogłem nie zauważyć dobrze...
— A ja twierdzę, że krupier mówi prawdę, tylko że teraz przestraszył się pana i dlatego zaczyna się wypierać. O, to jest ta paczka — rzekłem stanowczo, wyciągając swoją paczkę przewiązaną nitką. — To są moje pieniądze, a inne pochodzą z wygranej.
— Co pan przez to chce powiedzieć? Krupier się przestraszył? To my go umyślnie straszymy? Tak? — krzyknął kapitan. — A ty — zwrócił się do krupiera — mów krótko i jasno, jak było. Czy ta paczka to jego pieniądze, a reszta pochodzi z wygranej? Tylko nie kręć, bo cało stąd nie wyjdziesz!
— Przysięgam, że mówię prawdę, to dolary tego pana, a inne pieniądze pochodzą od różnych graczy.
Spojrzałem twardym wzrokiem na Litowcewa. Tajniak
był wyraźnie zmieszany i zwracając się do kapitana, bębniącego ze złością palcami po istole, rzekł niepewnym łonem:
— Siergieju Iwanowiczu, ja jednak widziałem co innego!
Kapitan machnął ręką i zawołał z furią:
— Widziałem, widziałem! A ludzie widzieli co innego! Wstał z krzesła.
— No, to już kończmy... A panu... — powiedział kpią-ro — baronie, radzę umykać z Krymu i to nie później niż jutro. Innym razem może się skończyć gorzej. Niech pan podpisze protokół i wynosi się stąd na cztery wiatry!
W milczeniu wyciągnąłem rękę po swoje pieniądze. —¦ Ale pokwitowanie wziąć? —¦ złamanym głosem zapytał Litowcew.
— Pokwitowanie? Jakie? A na dolary? Oczywiście! Niech pan napisze, że otrzymał je z powrotem i że żadnych pretensji pan do nas nie ma, panie cudzoziemcze — zakończył kapitan ze złością i odwrócił się do milczącego porucznika.
Nakreśliłem parę słów kwitując odbiór swoich dwóch i pół tysiąca dolarów.
— To już wszystko! Odegraliśmy małą komedyjkę ładnie i przyjemnie. Obeszło się bez uszkodzenia pańskiego szlachetnego liczka, a interes załatwiony — rzekł Litowcew i schował pokwitowanie do szuflady. Potem spojrzał w oczy kapitanowi i obaj wybuchnęli szalonym śmiechem.
Milczący przez cały ten czas porucznik również zaczął się śmiać. Nawet stojący koło drzwi żołnierz usłużnie zachichotał, odwracając się do ściany.
Dopiero w tym momencie zrozumiałem, że dałem się
20
29
tym dwóm łajdakom sromotnie okpić. A oni aż się dusili od śmiechu. Kapitan podsunął mi pod nos swoją ordynarną łapę i zawołał:
— Pieniędzy mu się zachciało! A figę widziałeś? Ech, ty, nieuchwytny królu oszustów! Nie król,- lecz patałach! — I zachłystując się od śmiechu opadł z powrotem na krzesło.
— Wpadłeś, gołąbeczku, wpadłeś, rajski ptaku! A tak głupio, jak nie wpadłby szanujący się złodziejaszek kieszonkowy !
— Tu mamy pokwitowanie, a tu mamy pana pieniążki... — rzekł tajniak, wymachując papierem ¦—¦ a tu mamy numery serii banknotów. Widzi pan, jakie to proste? Niech teraz rumuński konsul próbuje bronie swego obywatela, barona Dumitrescu, to my mu zaraz pokażemy pokwitowanie. Mało tego — pokażemy mu jeszcze protokół z własnoręcznym podpisem pana Dumitrescu, stwierdzającym, że paczka amerykańskich dolarów jest jego własnością. A jeżeliby i to uznał pan konsul za dowód niedostateczny, to pokażemy mu oświadczenie kupca tytoniowego Agronaki, w którym czarno na białym jest powiedziane, że paczka dwudziestopięciodolarowych banknotów na sumę dwa tysiące pięćset z takimi a takimi numerami serii należy do niego, a została wykradziona z jego kasy w nocy z 19 na 20 sierpnia. Zrozumiano?
Znowu zaniósł się cichym, radosnym śmiechem, potem wstał mówiąc:
— Ale to inie wszystko, baronie, dopiero teraz dowie się pan bardzo ciekawych rzeczy.
Milczałem obojętnie, choć serce tłukło mi się piersiach coraz mocniej.
„Rzeczywiście, jakże głupio dałem się złapać na wędkę
30
lym dwóm łotrom! Pozwoliłem się nabrać takim pospolitym policyjnym szpiclom! Idiota! Kretyn! Smarkacz! — wymyślałem sobie w duchu, patrząc jednocześnie sennym, pokojnym wzrokiem w twarz Litowcewa.
— Opanowania panu nie brak, to trzeba przyznać, ale ¦ ¦o pan powie na to, drogi baronie, że te pieniądze są fał-./.ywe, rozumie pan? Fałszywe! — powtórzył tajniak.
— Nieprawda, moje pieniądze nie mogą być fałszywe!
— Ale są, gołąbku, jak najbardziej fałszywe, tylko dość 1,-idnie wykonane. Cóż, takim bałwanom jak pan, panie baronie, mogą się wydać autentyczne. He-he-he! O, niech pan popatrzy, pod słowem „Waszyngton" jest taka brązowa kreska, a i papier nieco grubawy. Lipa, kochany panie, lipa! Niech pan słucha dalej. Według praw, które obowiązywały w dawnym rosyjskim imperium, a które i na-ilal są w mocy na całym terytorium zajętym przez armię ochotniczą, będzie pan oddany pod sąd na podstawie dwóch paragrafów kodeksu karnego. Jeden z nich za rabunek /. włamaniem przewiduje karę nie mniejszą niż 18 lat ciężkich robót, drugi zaś za świadome przechowywanie i rozpowszechnianie fałszywych pieniędzy, a zwłaszcza w czasie wojny, ustanawia karę 10 lat więzienia, co panu i la je razem nie mniej niż 28 lat.
— Kłamstwo! — zawołałem. — Te pieniądze nie są fałszywe! Przecież pan sam twierdzi, że dwa dni temu byty one własnością kupca Agronaki, a chyba nie przypuszcza pan, że szanowany ogólnie kupiec jest fałszerzem?
Tajniak zaśmiał się.
— Wszystko w swoim czasie, kochaneczku. Zaraz się pan dowie.
Odwróciwszy się do stojącego na boku krupiera, kapitan powiedział:
31
i ,1
— Nie jesteś mi już potrzebny, możesz odejść, ale...; I grożąc mu palcem, dodał: — Rozumiesz?
Krupier ukłonił się nisko i szepnął:
¦— Pewnie, że rozumiem... Ani słóweczka!
— Właśnie! ¦— kapitan zachmurzył się i skinął na wartownika. — Wyprowadź go i nie wchodź, dopóki cię nie '¦. zawołam.
— Tak jest, panie kapitanie! — stuknąwszy obcasami rzekł żołnierz i wyszedł, zabierając ze sobą krupiera.
Minuta upłynęła w zupełnej ciszy. Czułem na sobie szydercze spojrzenia moich prześladowców.
— A więc idźmy dalej — rzekł tajniak, gdy na korytarzu ucichły już kroki oddalającego się krupiera. — Interesuje pana ta przeklęta paczka dolarów, a także to, w jaki sposób w kasie kupca Agronaki mogły się znaleźć fałszywe pieniądze? — Zatarł ręce, klepnął się nimi po kolanach i znowu się roześmiał. — To bardzo proste: tam wcale nie było fałszywych pieniędzy, tylko jak najprawdziwsze, wypuszczane przez skarb amerykański, a i w pańskiej kieszeni też były dolary autentyczne, ale się one teraz wieczorem zmieniły, rozumie pan?
— Rozumiem, łajdaku!
— E, po co używać tak nieparlamentarnych słów, milordzie! Bez pomocy chemii i magicznych sztuczek my obaj z szanownym Siergiejem Iwanowiczem — tu ruchem pełnym atencji wskazał na śmiejącego się kapitana — jednym dotknięciem rąk zamieniamy plik prawdziwych, agro-nakowskich...przepraszam, pańskich dolarów, na fałszywe. A po co my to robimy? Może myśli pan, że kierują nami jakieś niskie pobudki? Otóż nie. Powodują nami wyłącznie czyste i wzniosłe idee. Po pierwsze, chodzi nam o aresztowanie i unieszkodliwienie niebezpiecznego mię-
rynarodowego przestępcy, to znaczy pana, i o oddanie ¦m społeczeństwu ogromnej przysługi. Po drugie, mu-iny przecież wynagrodzić jakoś sobie trudy, jakie po-leśliśmy ścigając pana. Po trzecie, musimy pokazać jutro (•zwanemu tu przez policję kupcowi Agronaki dolary oświadczyć mu, że pieniądze wykradzione z jego kasy ¦ rzeź pana Dumitrescu, okazały się fałszywe. Aby napę-ńć strachu temu burżujowi, pokażemy mu również po-witowanie pana, protokół i tak dalej. Znając zaś tchórzliwy charakter tego Agronaki, pan kapitan i ja mamy na-1 zieję na otrzymanie od niego co najmniej tysiąca złotych iibelków. Czy nie tak, Siergieju Iwanowiczu?
— Zgadza się! — potwierdził kapitan.
— Złodzieje, bandyci! Zręcznie zabieracie się do dzie-i! Jestem pełen uznania dla waszej roboty!
— Niech pan poczeka, to jeszcze nie wszystko! Są takie vva punkciki, po których uznanie pana dla nas jeszcze ¦zrośnie.
I wyjmując z kieszeni moją papierośnicę, Litowcew ¦ tworzył ją i powiedział uprzejmie:
- Niech pan zapali, drogi baronie, dobry papieros . pływa dodatnio na samopoczucie.
Zapaliłem mego własnego papierosa i przygotowałem się ,i wysłuchania, na czym polegają owe ostatnie dwa punkciki" zapowiedziane przez tego szubrawca.
- A oto pierwszy punkcik. Otóż te pieniądze, które l>.m wygrał w klubie, również zasilą nasze kieszenie. Pa-inie.ta pan przecież, że obiecałem panu odegrać się? Dżen-idmen zawsze dotrzymuje słowa. Odzyskałem moje sześć-;.(?! dolarów z pewną nawet nadwyżką.
— Na mleczko dla dzieciaków! — zachichotał kapitan. ._ Właśnie, na mleczko! No, a teraz ostatni i naj-
32
Pan ze Stambułu
33
weselszy dla pana punkcik. Mam nadzieję, że jako rozsądny i doświadczony człowiek zrozumie pan, że po tak bezpośredniej i szczerej rozmowie, jaką tu przeprowadziliśmy, nie możemy absolutnie pozostawić pana na wolności. To byłoby dla nas bardzo niewygodne. Słowem, drogi przyjacielu, może pan uważać siebie za wykreślonego z szeregów ludzi żyjących. My zaś z kapitanem poczy-nimy w tym kierunku odpowiednie kroki.
— Bez wątpienia! — zgodził się kapitan i nie dając mi dojść do słowa, zawołał: — Zacharenko!
W drzwiach ukazał się żandarm.
— Zabrać go do oddzielnej celi.
— Do tej w piwnicy?
— Tak, a uważaj, by nikt więcej nie widział tego bandyty! Adieu, baronie! — zakończył kapitan i odwrócił się do mnie plecami.
Dwóch policjantów i ponury z wytrzeszczonymi oczyma Zacharenko poprowadzili mnie korytarzem w kierunku wyjścia.
„Wyobrażam sobie, co za rozkosze mnie czekają!" -pomyślałem, patrząc na moich dozorców.
Po opuszczeniu oddziału śledczego, wąskimi, brudnymi schodami wyszliśmy na dziedziniec, gdzie moi konwojenci popchnęli mnie w stronę" oddzielnego budynku tonącego W ciemnościach.
„To grób, z którego już nie wyjdę!" — pomyślałem z rozpaczą.
Aby jednak dojść do owego budynku, trzeba było minąć znajdujący się z prawej strony osobny dom, w którym mieściła się placówka kontrwywiadu. Okazały podjazd był
34
rzęsiście oświetlony. Przy wejściu zobaczyłem dwóch wartowników, a koło chodnika stał elegancki odkryty samochód. Młodziutki szofer przechadzał się obok niego, bawiąc się pejczem i uderzając nim po sztylpach swoich wysokich lakierowanych butów. Popatrzył na mnie z zaciekawieniem i uśmiechając się zapytał moich konwojentów:
— Dokąd prowadzicie tego franta?
Zacharenko spojrzał na niego ze złością i nic nie odpowiedział.
Tymczasem od strony domu posłyszałem jakieś głosy, potem śmiech i w drzwiach ukazało się trzech oficerów. Rozmawiając podeszli do samochodu. Zacharenko stanął na baczność i zasalutował.
Zatrzymaliśmy się, aby przepuścić dostojne towarzystwo. Idący na przedzie tęgi, wysoki pułkownik gwardii niedbałym ruchem przyłożył palce do daszka czapki i ciężko usadowił się na siedzenia samochodu. Szofer zaczął-zapuszczać motor. Poznałem tego pułkownika. Był to szef kontrwywiadu na cały sewastopolski rejon, hrabia Tati-szczew.
Pułkownik ziewając zakrywał usta białą rękawiczką i coś mówił do towarzyszących mu oficerów. W pewnej chwili spojrzenie jego padło na mnie i nagle przerwał rozmowę, przypatrując mi się ze zdumieniem i ciekawością. Rzeczywiście, widok był tak niezwykły, że mógł wzbudzić zainteresowanie: młody człowiek w wytwornym angielskim smokingu, ze śnieżnobiałym gorsem koszuli, w błyszczącym cylindrze idący pod strażą trzech brudnych, nie ogolonych policjantów.
— Kto to jest? — zapytał pułkownik mrużąc oczy, aby mi się lepiej przyjrzeć.
35
— Ofiara samowoli, wasza ekscelencjo! —¦ zawołałem, zanim ktoś z jego otoczenia zdążył się odezwać — rumuński poddany, baron Dumitrescu, który miał nieszczęście być bogatym człowiekiem, czym ściągnął na siebie gniew naczelnika oddziału śledczego.
— Polityczny?
— O, nie! Uchowaj Boże! Rumuńscy kupcy nie zajmują się polityką. Nasza polityka to robienie dobrych interesów i zarabianie dolarów.
Podczas gdy to mówiłem, pułkownik nie spuszczał ze mnie oczu, ale nie wyczytałem w nich ani trochę wrogości. Zdawało mi się, że coś obmyślał, czy też coś sobie usiłował przypomnieć.
— Więc na pewno nie polityczny? — zapytał znowu.
— Absolutnie nic wspólnego z polityką nie mam, ekscelencjo, nie interesuje mnie ona ani trochę — odpowiedziałem stanowczym tonem.
— Od jak dawna jest pan rumuńskim poddanym?
—¦ Od dwóch lat. Przedtem byłem poddanym greckim i włoskim, ale w sercu zawsze pozostałem Rosjaninem, ekscelencjo!
Zrozumiałem, że wytwarza się nowa sytuacja, która może mnie uratować.
— Czy pan jest złodziejem?
— Nie, ekscelencjo, szulerem, i to dość wysokiej klasy.
— Języki pan zna?
— Cztery europejskie, piąty turecki.
— Do you speak English?
— Yes. I do and even perfectly as a real diplomat Pułkownik dał mi znak ręką, abym podszedł bliżej. Szofer otworzył ze zdziwienia usta i przypatrywał się
36
nam stojąc koło wozu. Jeden z oficerów pochylił się z respektem i coś szepnął do ucha ekscelencji.
— Otóż to właśnie! O tym samym pomyślałem — rzekł pułkownik. I nagle zwrócił się rozkazującym tonem do .łojącego wciąż na baczność Zacharenki:
— Jesteś dowódcą?
— Tak jest, wasza ekscelencjo! — odpowiedział prężąc .io Zacharenko i wytrzeszczając oczy na pułkownika.
— Przekażesz aresztowanego kontrwywiadowi... Albo /.róbmy inaczej... W lewo zwrot i biegnij po kapitana Gole >skuchina! Ale już!
Zacharenko poderwał się i popędził przez dziedziniec.
— A wy, chłopcy — powiedział pułkownik do konwojentów — możecie już wracać.
Konwojenci zasalutowali i odeszli.
— Co panu odebrano w oddziale śledczym? Tylko pro-,/,ę mówić prawdę! — polecił mi pułkownik.
— Pięć tysięcy dolarów, nie licząc złotej papierośnicy i zegarka.
Obaj oficerowie roześmiali się wesoło. Pułkownik zaś zapytał:
— Kto zabrał?
— Kapitan Gołoskuchin i tajniak Litowcew. Oficerowie znowu zaśmiali się, a szofer, widocznie swój
człowiek w tej kompanii, wtrącił z zazdrością:
— Nie w ciemię bici!
Z drzwi oddziału śledczego wybiegł pędem kapitan. Rozejrzał się wokoło, a widząc samochód, rzucił się w tę stronę. Był bez czapki, w samym tylko mundurze. Zadyszany z pośpiechu i emocji, zatrzymał się przed patrzącym nań w milczeniu Tatiszczewem. Twarz kapitana była bla-
37
da, z widocznym wysiłkiem powstrzymywał nerwowe drżenie ust.
— Melduję się na rozkaz, wasza ekscelencjo! Tatiszczew jeszcze chwilę milczał przyglądając się kpiącym wzrokiem kapitanowi, a potem zapytał:
— Za co został aresztowany ten pan?
Kapitan spojrzał na mnie ze złością, nachylił się ku siedzącemu w samochodzie pułkownikowi i powiedział półgłosem:
— To niebezpieczny przestępca, międzynarodowy złodziej i aferzysta. Został przyłapany na gorącym uczynku... Wojenny stan wyjątkowy nakazuje szybko likwidować ta-' kie typy!
— Nie tak energicznie! -— żachnął się Tatiszczew, odsuwając pochylonego ku niemu kapitana. — A więc jest to J złodziej i aferzysta?
— Tak jest, wasza ekscelencjo!
— A może w dodatku bolszewik? — wtrącił z ironicznym uśmiechem pułkownik.
— Wszystko może być... Są co do tego pewne podejrzenia — odrzekł Gołoskuchin.
— O, co pan mówi? Jeżeli są co do tego pewne podejrzenia, to sprawy polityczne należą do kompetencji kontrwywiadu. Mam nadzieję, że pan się z tym zgadza, kapitanie? Wobec tego pan będzie łaskaw niezwłocznie przekazać sprawę tego bol-sze-wi-ka do mego wydziału. A także, oczywiście, odebrane mu pięć tysięcy dolarów, które z pewnością pochodzą z kominternu! — zupełnie już drwiąco zakończył Tatiszczew.
Szofer odwrócił się, parskając śmiechem. Oficerowie rozbawieni tą sceną obserwowali minę kapitana.
— I proszę dołączyć do tego moją złotą papierośnicę,
38
ii także zegarek! — przypomniałem patrząc z przyjemności;! na ponurą twarz Gołoskuchina.
— Słyszy pan? — poparł mnie pułkownik.
— Ale, wasza ekscelencjo, pozwalam sobie zameldować, ze to jest bandyta, szuler i kasiarz... A jako taki podlega naszej kompetencji...
— Jak to, kapitanie, przed chwilą oświadczył pan, że ten człowiek podejrzany jest również o bolszewizm i że ma pan poważne powody, by to twierdzić? Chyba się nie przesłyszałem, panowie? — zwrócił się do swoich oficerów.
— Tak jest, panie pułkowniku, słyszeliśmy! —- dławiąc :.ię od śmiechu odpowiedzieli oficerowie.
— Ja też słyszałem! — wtrącił swoje trzy grosze szo-
I(T.
— Ja... ja... się z tym nie zgadzam... Poskarżę się generałowi Wranglowi!
— Nie zgadzasz się? Będziesz się skarżył? Milcz, psia Iwoja rnać, łapowniku, hyclu! Sam się zaraz znajdziesz w więzieniu! — cicho, ale wyraźnie syknął pułkownik. Potem nagle wrzasnął: — Za pięć minut wszystko ma być w moim gabinecie! A gdy się rozmawia z przełożonymi, to należy stać na baczność!
Gołoskuchin wyprostował się przed pułkownikiem niczym rekrut przed groźnym kapralem.
— A jego — Tatiszczew kiwnął głową w moją stronę — zatrzymać aż do moich dalszych zarządzeń w kontrwywiadzie! Potem dał znak szoferowi, aby ruszał. Samochód odjechał i za chwilę znikł na zakręcie ulicy.
— Pan będzie łaskaw udać się z nami do biura — /wrócił się do mnie uprzejmie jeden z oficerów.
— Do widzenia, papo Gołoskuchin! A pieniążki fiu-fiu!
39
Ulotniły się! Co teraz zostanie na mleczko dla dzieciaków? — zakpiłem patrząc na kapitana. Ten z pewnością nawet nie słyszał moich słów, gdyż z furią rzucił się na Zacharenkę i zdzielił go w twarz, mszcząc się za tak niefortunne odprowadzenie mnie do aresztu.
„Moja sytuacja, niech to licho weźmie, jeżeli nie stała się bardziej skomplikowana, to w każdym razie jest dość niezwykła!" — myślałem kierując się w stronę domu wraz z towarzyszącymi mi oficerami.
Dlaczego, z jakiego powodu ten wytworny pułkownik gwardii odebrał mnie kapitanowi oddziału śledczego? Czy chodziło mu o .pieniądze? Przypuśćmy, że go one nęciły, ale co znaczyło jego wyraźne poza tym zainteresowanie moją osobą? Nie zajmowałem się polityką, więc nie mogłem się przydać kontrwywiadowi. Sądząc z jego dość przyjaznego tonu, wrogich zamiarów w stosunku do mnie nie miał. Wyglądało raczej ńa to, że mu jestem potrzebny. Ale do czego? Co mogłem mieć wspólnego z krymskim kontrwywiadem i jego arystokratycznym dowódcą?
Oficer wprowadził mnie do niedużego pokoju i położył na stole parę krymskich i konstantynopolskich gazet. Na pytanie, po co mnie tu przyprowadzono, wzruszył ramionami i wyszedł. Odsunąwszy gazety, które mnie wcale nie interesowały, zacząłem sobie przypominać szczegóły dzisiejszego dnia. Dzień obfitował w przygody, które jak widać jeszcze się nie skończyły i należało spodziewać się dalszych. Poranna przejażdżka, spotkanie z nieznajomą, niezwykle silne wrażenie, jakie ona na mnie wywarła, klub, gra, pieniądze, potem zręczny manewr tajniaka, któremu tak głupio dałem się podejść — wszystko to przesuwało mi się w myślach jak w kalejdoskopie.
Wreszcie przypomniała mi się ogłupiała z przerażenia
40
twarz Gołoskuchina, gdy został zbesztany przez pułkownika Tatiszczewa, a następnie jego bezsilna złość, którą wyładował waląc po pysku nieszczęsnego Zacharenkę. To ostatnie wspomnienie tak mnie rozweseliło, że roześmiałem się na głos.
—¦ To bardzo dobrze! Szczery śmiech świadczy o czy-.'.tym sumieniu. Czy nie mam racji? — usłyszałem czyjś i;los.
Przy biurku stał pułkownik Tatiszczew. Pogrążony w myślach zupełnie nie zauważyłem, biedy wszedł.
— Proszę nie wstawać -—¦ rzekł siadając na fotelu i zapalając papierosa. —• Przystąpmy od razu do rzeczy. Zaraz się pan dowie, o co chodzi. Wiem doskonale, kim pan jost, ale pańskie międzynarodowe przestępcze poczynania i sukcesy nie mają dla nas żadnego znaczenia. Nas interesuje co innego. Cieszy się pan tutaj opinią poważnego, solidnego człowieka, kupca i inteligenta, posiadającego pieniądze i zaufanie społeczeństwa. Za takiego właśnie mam zamiar teraz pana uważać. Podkreślam: w tym charakterze jest mi pan potrzebny. Uda się pan wraz z jednym /. moich oficerów na bankiet do Klubu Szlacheckiego. Będą tam oficerowie sojuszniczych armii, będą admirałowie, będą przedstawiciele zagranicznych mocarstw, będą damy, wielebny Wieniamin i będą wreszcie delegaci europejskich parlamentów i liberalnych organizacji, ale nie będzie, niech to diabli wezmą, tak zwanej miejskiej inteligencji, tej całej cywilnej demokratycznej publiki, którą musimy pokazać republikańskim Francuzom i dobrotliwym postępowym Anglikom! Kogoś tam może wynajdziemy, ale będą to nędzni, wystraszeni działacze jakichś zrujnowanych instytucji, w połatanych portkach i kusych marynarkach. A pan chyba rozumie, że taka głodna i obdarta hałastra
41
nie może reprezentować demokracji wolnej Rosji. Kiedy indziej wystarczyliby moi oficerowie i damy z towarzystwa. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że wraz z tą sojuszniczą komisją przybyli tu przedstawiciele angielskiej partii robotniczej, żeby ją diabli wzięli, i członkowie parlamentu, a także różni „niezależni" liberałowie. Teraz już pan rozumie, o co chodzi?
— Chyba rozumiem.
— To świetnie! Jeżeli nie zawiedzie pan naszych nadziei, to po bankiecie będzie pan najzupełniej wolny i żaden Gołoskuchin nie ośmieli się pana zaczepiać.
— Dziękuję panu, panie pułkowniku!
—• Jestem, kochany panie, wojskowym i żadne figle--migle mnie nie obchodzą! Gardzę tymi różnymi przyjeżdżającymi tutaj parlamentarnymi hubkami. Kiedy indziej plunąłbym na te wszystkie demokracje i całą hu-manitarność, od nich do bolszewizmu tylko jeden krok. Ale obecnie mamy rozkaz zjednywania ich, niańczenia, dogadzania. Różne robotnicze gazety piszą, że jesteśmy katami, oprawcami, więc niech zobaczą, proszę bardzo, oto samorząd miejski, wolność słowa, prasy i tak dalej. Rozumie pan? Pan ma być czymś w rodzaju miejscowego Kie-reńskiego, społecznika, przedstawiciela demokratycznej inteligencji Sewastopola.
— Ale czy to nie będzie zbyt ryzykowne, panie hrabio?
— A to już od pana zależy. Nie mam powodu do oszczędzania pana. Niech pan sobie radzi. Wszystko skończy się dla pana pomyślnie, jeżeli potrafi pan przez jedną noc i być takim rosyjskim mienszewikiem, demokratą... Jeżeli zaś nas pan zawiedzie, to jutro z pańskiej osoby zostanie tylko pięknie uszyty frak, bo ciało będzie pływało w mo- ; rzu.
42
Po raz drugi skłoniłem się bardzo grzecznie zacnemu panu pułkownikowi. Ktoś cicho zapukał do drzwi. Wszedł jeden z oficerów.
— Przynieśli — zameldował, wręczając pułkownikowi sporą kopertę.
Tatiszczew otworzył ją kościanym nożem i wysypał na stół jej zawartość. Były tam moje dolary i pozostałe inne waluty wygrane w klubie.
— Oto są pańskie pieniądze! — powiedział z czarującym uśmiechem pułkownik, wyjął z paczki parę drobnych Umknotów, około stu dolarów i wręczył mi je ze słowami: — Proszę, niech pan bierze! — A chowając resztę pieniędzy do kieszeni, dodał: — Dżentelmen powinien.
iwsze mieć pieniądze...
- ...i zegarek — powiedział wchodząc do pokoju oficer.
'¦Idał mi przy tym mój zegarek i spokojnie zapalił pa-
¦¦<Tosa wziąwszy go z leżącej na stole mojej własnej pa-
|uiTośnicy, a następnie przyjrzawszy się jej pod światło
określił: — Druga próba. Waży chyba nie mniej niż funt?
Czterysta czterdzieści gramów — sprostowałem
i y.v jmie.
Doskonała waga! — pochwalił i schował papierośni-1 lo kieszeni.
Powtarzam, że los pana spoczywa w pana własnych • ich —¦ stwierdził na zakończenie pułkownik. — Serge, h pan siada do samochodu z panem... panem...
Bazylewskim... — podpowiedziałem.
...z panem Bazylewskim i jedzie przedstawić go ca-u towarzystwu.
•unochód już na nas czekał. Wsiedliśmy i po chwili ''źliśmy się na szerokiej, hałaśliwej ulicy. Ciężkie, że-¦ ¦ wrota kontrwywiadu zostały ża nami. Rozejrzałem
43
się wokoło. Niewielką już miałem nadzieję na oglądanie tego miasta, żyjącego w tej chwili niespokojnym, nocnym życiem. Cała ta gorączkowa krzątanina ludzi na ulicach była tak samo śmieszna i bezsensowna, jak bezsensowny był cały dzisiejszy dzień.
— Zupełnie jak na filmie! — roześmiałem się, zapalając doskonałego papierosa, zaofiarowanego mi przez mego towarzysza z papierośnicy, którą mi tego dnia dwukrotnie ukradziono.
Nasi młodzi turyści, Konow, Sawin i Masłow zapomnieli o swojej początkowej nieufności i z ogromnym zainteresowaniem słuchali niezwykłej opowieści starszego pana.
Od wód Bosforu ciągnął lekki chłód, powietrze zrobiło się nieco świeższe, a łagodny wietrzyk poruszał zielone liście dzikiego wina. Kelner Turek zabrał resztki otomań-skiego pilawu. Starzec znów zwrócił się po turecku do drugiego kelnera i ten podał na stół paterę pełną winogron i kawałków dyni.
— A teraz, moi przyjaciele, sorbet po konstantynopol-sku i czarna kawa po turecku.
Bazylewski spojrzał na zegarek.
— Jeżeli nie znudziłem panów i nie pilno panom do powrotu na statek, to mamy jeszcze dużo czasu.
—¦ Bardzo prosimy, niech pan opowiada dalej — w imieniu wszystkich poprosił Sawin.
— Dziękuję. Powróćmy więc do momentu, w którym przerwałem moje opowiadanie. Towarzyszący mi oficer zwrócił się do mnie mówiąc z uśmiechem:
—• Teraz pojedziemy do Klubu Handlowców. Tam ze-
44
iirała się już nasza inteligencja, kwiat tutejszej demokra-¦ ji. Pan, jako przywódca tego towarzystwa, powinien i hociaż z widzenia znać swoich stronników, wyznawców tych samych wzniosłych idei. Oczywiście, chodzi o to, aby i pan się im zaprezentował. To jest pierwsze pana zadanie. Drugie polega na tym, aby porozmawiał pan /. niektórymi z tych ludzi. Może pan mówić, co panu przyjdzie do głowy, o różnych konstytucjach i swobodach obywatelskich, na najróżniejsze tematy, z wyjątkiem, rzecz jasna, bolszewickiej propagandy. Za to nie pochwalilibyśmy ani pana, ani jego rozmówców.
—¦ Bolszewicka propaganda obchodzi mnie tyle co zeszłoroczny śnieg.
— Musi pan reprezentować luminarzy rosyjskiej liberalnej demokracji, być wyrazicielem pragnień postępowej inteligencji, która schroniła się w Sewastopolu przed bolszewickim terrorem. Może pan być na przykład profesorem literatury. — Mój 'towarzysz ożywił się. — Chce pan być literatem, przedstawicielem lewego skrzydła literatury? Czy pan się w tym cokolwiek orientuje?
Współczesną i klasyczną literaturę rosyjską znałem dosyć dobrze, przecież skończyłem gimnazjum, politechnikę, czytywałem takie pisma, jak „Wiedza", „Przedwiośnie", „Niwa", bywałem na odczytach, wernisażach i tym podobnych imprezach. Moja studencka młodość dała mi w tej dziedzinie sporo wiadomości i wyrobienia.
— Dobrze —• powiedziałem — mogę być, powiedzmy, prawnikiem rozmiłowanym w literaturze i sztuce...
— Niech i tak będzie ¦— zgodził się oficer. — Nie wiem, co prawda, czy jest pan mocny w literaturze, ale jest pan niewątpliwie doskonałym znawcą kodeksu karnego!
Roześmialiśmy się obaj tak wesoło, że ktoś patrząc na
45
nas z boku, mógłby pomyśleć: „Oto, jak przyjemnie spędzają czas dwaj młodzi przyjaciele!"
— Ale jak mam pana przedstawić, baronie, temu czcigodnemu towarzystwu?
— Jako szlachcica, Jewgienija Aleksandrowicza Bazy-lewskiego, który cudem prawie uratował się uciekając od bolszewickich prześladowań. O baronostwie rumuńskim czy jakimś innym poddaństwie ani słowa. Przyda mi się to później...
— Kiedy, proszę pana? — zainteresował się mój towarzysz.
—¦ Wtedy, kiedy wypełnię powierzoną mi przez pana pułkownika misję, a zagraniczni goście wrócą do swoich krajów.
Samochód skręcił w ulicę Aleksandrowską i zobaczyliśmy jasno oświetlony gmach Klubu Handlowców.
Gdy weszliśmy do hallu klubu, zaproponowałem, abyśmy nieco poprawili nasze stroje przed lustrem.
— Musimy się trochę przyczesać i uperfumować — dodałem.
— To dobrze. Widać, że jest pan prawdziwym dżentelmenem! — na pół poważnie, na pół ironicznie powiedział oficer.
Dyżurny szwajcar zaczął skwapliwie czyścić miotełką mój smoking, a potem podał mi pulweryzator z wodą kolońską.
— Chyba pana tu wszyscy znają?
— Owszem, z widzenia zna mnie tu cały prawie personel. Ich zresztą nie interesuje nazwisko, ale pieniądze i hojność gościa. I wsunąwszy do ręki szwajcarowi dolara, poszedłem dalej.
— Zaczyna mi się pan podobać, Jewgieniju Aleksandro-
wiczu! Jest w panu coś z prawdziwego wielkiego pana i utracjusza! —¦ Chyba raczej coś z Rasplujewa!
— A kto to był? Nie słyszałem o takim.
—¦ Postać ze sztuki Suchowo-Kobylina „Wesele Kre-rzynskiego".
— Nie byłem na tym. W stolicy chodziłem przeważnie na balet i zabawne farsy. Nie cierpię tych rosyjskich problemowych, budujących sztuk.
Weszliśmy do dużej odświętnie przystrojonej sali 7. sześcioma wysokimi oknami wychodzącymi na ulicę. Ogromny żyrandol zalewał salę jaskrawym światłem. Na podłodze leżał gruby, dosyć już zniszczony dywan, pod ścianami ustawione były staromodne krzesła z rzeźbionymi oparciami, a na środku —¦ długi owalny stół, nakryty kolorową serwetą zakończoną frędzlami.
Pod ścianami, a także przy stole siedziało po kilku mężczyzn ubranych rozmaicie — od fraka do zwyczajnej marynarki, w dodatku przedpotopowego kroju. Gdy tylko weszliśmy, wszyscy wstali.
Na spotkanie nam pośpieszył uprzejmie uśmiechnięty pan w ciemnym garniturze, z przypiętą do klapy marynarki niebieską kokardą z miniaturową rosyjską flagą. Hył to prezes klubu, niemłody już, łysiejący mężczyzna, z małą bródką i równo podstrzyżonymi wąsami.
— Dzień dobry, państwu! — oficer ukłonił się wszystkim i niedbałym ruchem wyciągnął rękę do prezesa. — Państwo mnie chyba nie znają, jestem rotmistrz Tokarski, Siergiej Siergiejewicz. Mamy razem witać naszych sławnych zamorskich gości. Mówię o Anglikach, Francuzach, Belgach i całej reszcie tej s...
Czułem, że w tym miejscu ugryzł się w język i w porę
40
47
powstrzymał nasuwające mu się niezbyt pochlebne określenie i swobodnie już ciągnął dalej:
— ...s..socjalistycznych, parlamentarnych i robotniczych delegacji, które raczyły nas odwiedzić. A teraz przedstawiam państwu mego przyjaciela, nieustraszonego bojownika idei praworządności w Rosji, strzegącego szlachetnych pierwiastków tkwiących w duszach ludzkich, a co najważniejsze — rotmistrz podniósł wskazujący palec do góry — człowieka o nieskazitelnej przeszłości, wyznawcę ideałów prawdziwie humanitarnego cywilizowanego społeczeństwa!
Wszyscy skłonili się w moją stronę.
— A do tego jeszcze — ciągnął swoją orację rotmistrz — jest on oczywiście wrogiem bolszewików, komunistów i innych temu podobnych...
Zaniepokoiłem się, czy rotmistrz w swoim konnogwar-dyjskim zapale nie pomyli się w tym wyliczaniu, ale on znowu zatrzymał się w porę i zakończył:
— ... rebeliantów i buntowników. Umilkł na chwilę i wypił łyk wina, które mu ktoś usłużnie podał, po czym mówił dalej: — Osoba pana...
— ... Bazylewskiego — podpowiedziałem mu szeptem.
— Jewgienija Aleksandrowicza Bazylewskiego, jak sądzę, jest w naszym mieście dość znana. Dlatego też prosiliśmy go, aby stanął na czele waszej grupy reprezentującej społeczeństwo Krymu pod rządami jego ekscelencji generała Wrangla. Czy wszyscy państwo zrozumieli? — zapytał znaczącym tonem, tocząc wzrokiem po obecnych.
— O, tak! Absolutnie wszyscy! — rozległy się niezbyt pewnie brzmiące głosy.
— W takim razie, proszę państwa, wyłączam się, milknę i pozwolę sobie tylko być obecnym na waszym prawdzi-
48
I
wie demokratycznym zebraniu. -— I Tokarski skromnie usiadł w kącie sali, przysuwając bliżej butelkę tokaju, przyniesioną przez usłużnego prezesa.
—¦ Przede wszystkim poznajmy się, drodzy państwo, ;i następnie omówimy oczekujące nas spotkanie z przedstawicielami kulturalnego świata Ententy i wspólnie opracujemy plan rozmów, jakie z nimi przeprowadzimy. — Zacząłem podchodzić do wszystkich, ściskając po kolei wyciągnięte do mnie ręce.
— Sniegurow, adwokat.
— Akopianc, kupiec i fabrykant.
— Kokoszkin, lekarz-ginekolog.
— Krawcew, dyrektor siódmego moskiewskiego gimnazjum, a obecnie wykładowca literatury.
— Popandopulo, przemysłowiec.
Uścisnąłem chyba szesnaście rąk. Patrzyłem z ciekawością na ludzi, którzy już za godzinę mieli pod moim przewodnictwem reprezentować liberalne krymskie społeczeństwo i swobodną polityczną myśl Krymu.
Wszyscy oni byli zdetonowani i wystraszeni. Patrzyli n.i mnie niepewnie, od czasu do czasu spoglądając też •¦ ukosa z widocznym lękiem na siedzącego w kącie rotmistrza. Ten popijał w milczeniu tokaj. Jasne było, że boją ¦¦ii.1 i jego, i mnie, podejrzewając, że jestem współpracownikiem kontrwywiadu.
— Zacznijmy więc naszą naradę, proszę panów. Na początek mam jedno pytanie: dlaczego nie ma tu kobiet? Według mmie, panie isą po prostu niezbędne i jako przyjemne tło dla delegacji, i jako reprezentantki emancypo-wanych kobiet Krymu.
- Będą kobiety! — rzucił krótko ze swego kąta rotmistrz.
Pan ze Stambułu
49
— W takim razie przechodzimy do dalszych spraw. Kt z państwa zna języki i jakie?
Nastąpiło pewne poruszenie, po czym niektórzy z int ligentów odpowiedzieli: francuski.
— Proszę, aby ci z panów, którzy władają tym języ kiem, podnieśli ręce.
Podniosło się pięć rąk, podniosła się także i szósta, ale zaraz opadła.
— Dlaczego pan opuścił rękę? — zapytałem. — Czy pan mówi po francusku, czy też tylko rozumie?
Lekarz-ginekolog, do którego się zwróciłem, odpowie dział zmieszany:
— Rozumiem* ale nie mam odwagi mówić.
— Bardzo słusznie. Niech rozmawiają tylko ci, którz mówią swobodnie po francusku — orzekł rotmistrz.
— A kto zna angielski? Takich znalazło się tylko trzech.
— A grecki lub ormiański nie przydałby się? — zapytał przemysłowiec Popandopulo, czarnowłosy grubas, z wilgotnymi migdałowego kształtu oczami.
— Czemu nie, to też dobre. Wśród gości będą może i Grecy. Ale niech pan nie zaczyna z nimi rozmów, dopók: nie otrzyma pan znaku od pana Bazylewskiego. Bóg wie co by pan zaczął gadać — bezceremonialnie ostrzegł rofc mistrz. 1
— Jakich pan jest przekonań politycznych? — zwróć łem się do adwokata Sniegurowa.
Obejrzał się ze stropioną miną, zwlekając z odpowi dzią.
— Niech się pan nie krępuje, muszę przecież wiedzieć z kim mam do czynienia i jak mam pana przedstawi
labourzystowskim gościom z Anglii i demokratycznym rentierom z Paryża.
— Jestem... niezależny, bezpartyjny — bąkał adwokat, rzucając trwożne spojrzenia na oficera.
— To znaczy, że będzie pan u mnie eserem, rozumie pan? Socjalrewolucjonistą.
— Uchowaj Boże! Skąd... Nigdy nie byłem...
— Będzie pan na ten wieczór — spokojnie zadecydował /(! swego kąta as kontrwywiadu.
— Pan zaś, panie Popandopulo, będzie ideowym anarchistą — przydzieliłem rolę przemysłowcowi.
Mimo bardzo sztucznej i napiętej atmosfery, jaka cechowała pierwsze minuty naszej znajomości, słowa te wywołały ogólny wybuch śmiechu wszystkich obecnych, nawet rotmistrz roześmiał się patrząc na osłupiałego ze zdumienia Greka.
— To nic trudnego — uspokoiłem go — zapamięta pan dwa lub trzy nazwiska znanych propagatorów tej idei... Na przykład — zawahałem się nie mogąc od razu sobie przypomnieć nazwisk apostołów anarchizmu.
— Książę Kropotkin, Michał Bakunin i Nestor Machno. Na jeden wieczór to wystarczy. Niech pan sobie zapisze, panie szanowny, te nazwiska na mankiecie i wymieni je xc dwa razy w rozmowie z gośćmi — doradził rotmistrz protekcjonalnym tonem, najwyraźniej dumny ze swoich wiadomości.
W ciągu pięciu minut rozdzieliłem role pośród zgadzających się na wszystko inteligentów. Mieliśmy więc i mienszewików, i postępowych bezpartyjnych, i eserów, i monarchistów.
Dopiero po upływie trzydziestu minut udało mi się roz-
50
51
ruszać trochę tych zastraszonych ludzi i pouczyć ich, jak mają się zachowywać wobec cudzoziemców.
— Rozmawiajcie z nimi i pojedynczo, i wszyscy razem, zachowujcie się z niewymuszoną swobodą, tak żeby widzieli, że u nas kwitnie wolność słowa, że nikogo się nie prześladuje za jego przekonania, że nie ma chamstwa i policyjnego terroru — nakazał im nasz mentor, który zdążył już wykończyć swój tokaj. — Nastrój ma być wesoły, ale jednocześnie podniosły i szlachetny. Zrozumiano?
—¦ Tak... To jasne... Zrozumiałe... — Odezwało się parę głosów.
— A skoro wszystko jest zrozumiałe, to chyba nie zawiedziecie nadziei, jakie w was pokłada generał Wrangel?
Dla mnie też wszystko było zrozumiałe. Szczególnie to, że odpowiedzialność za całą tę imprezę ponosiłem wyłącznie ja, ponieważ wszyscy ci ludzie mieli być tylko tłem, dekoracją, a ja głównym aktorem. Cóż, los zostawiał mi pewną szansę! Moja przeszłość dawała niejaką nadzieję na wygranie wolności, pieniędzy i żyda w walce z oddziałem śledczym i z kontrwywiadem.
Naprędce wyjaśniłem tej bandzie, jaki jest mój punkt widzenia na politykę, przyszłość Rosji i na konstytucję (w tym miejscu rotmistrz odwrócił się w moją stronę, jak gdyby trochę zaskoczony). Słowem, po upływie jeszcze czterdziestu minut nasza delegacja była gotowa do spotkania z przedstawicielami wolnej Europy.
Kiedy zdawało mi się, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik, nic odjąć, nic dodać, rotmistrza olśniła nowa myśl:
— A może nieźle byłoby dołączyć do waszego oddziału, przepraszam, towarzystwa, jednego lub dwóch Żydów? Wśród tej europejskiej zbieraniny znajdą się z pewnością
i Żydzi, więc powinniśmy i my znaleźć odpowiedniego... umilkł na chwilę, a potem dokończył: Izraelitę... Co pan
0 tym sądzi, panie Bazylewski?
— Genialny pomysł! Ale skąd go weźmiemy?
— Znajdzie się! — odpowiedział z przekonaniem i poszedł do telefonu.
Po jego wyjściu wszyscy jakby nabrali animuszu i zaczęli się sobie nawzajem przyglądać.
— Czy długo będzie pan nas potrzebował, panie Bazylewski?
— Najwyżej dwa dni.
— Doskonale... Dwa, to chwała Bogu, niewiele, a my obawialiśmy się, że na długo — rozległy się głosy i westchnienia ulgi.
Do sali energicznym krokiem wszedł rotmistrz.
— Będą Żydzi, będą i dwaj Karaimi. A więc, proszę państwa, sprawy stoją doskonale. A teraz — spojrzał na zegarek — proszę, aby panowie pojedynczo, a najwyżej w grupach po trzy osoby, zechcieli za godzinę przybyć do Klubu Szlacheckiego — róg Jekatierińskiej i Nachimow-skiego Prospektu. A tu, proszę, zaproszenia.
Po tych słowach rozdał zaproszenia wydrukowane na pięknym brystolu ze złoconymi brzegami, z dwugłowym orłem w prawym rogu. Tekst był w języku rosyjskim
1 francuskim. Zaproszenia wyglądały wytwornie i wzbudzały szacunek. Widziałem, z jakim drżeniem i źle ukrywaną radością przyjmowali moi inteligenci z rąk kontr-wywiadowcy te kawałki kartonu.
— Wobec tego wyruszamy — wydał komendę, obrzucając sceptycznym spojrzeniem przedstawicieli kultury i „kwiat inteligencji" Krymu.
Istotnie wyglądali oni niezbyt wytwornie w swoich na-
52
der skromnych strojach, zaczynając od Greka Popando-pulo, a kończąc na masywnym, krępym ginekologu.
— Prawdziwa operetka! — szepnąłem rotmistrzowi, przepuszczając naprzód całą tę kompanię.
—¦ Ujdą! — rzekł pocieszającym tonem. — Tamci też przecież wybrani zostali spośród sklepikarzy i robotników, labourzyści zatraceni!
— A więc, panowie — zwrócił się na odchodnym do naszych podopiecznych — idźcie teraz, odświeżcie swój wygląd, a za godzinę wszyscy mają się stawić w Klubie Szlacheckim.
Potem spojrzawszy w ślad za nimi, machnął ręką: — Dziadostwo, bosa kompania! Tylko pan reprezentuje isię jak człowiek światowy, salonowy lew! Oto, co daje dobra petersburska szkoła ii europejskie salony!
Pewnie zapomniał, że byłem szulerem.
Kiedy podjeżdżaliśmy do Klubu Szlacheckiego, zapadła noc. Już z daleka widać było jego rzęsiście oświetlony podjazd. Smugi światła, padające na błyszczący asfalt, reflektory podjeżdżających i odjeżdżających pojazdów oraz konni policjanci regulujący ruch — wszystko to stwarzało niezwykle barwny obraz i nadawało ulicy uroczysty charakter.
Rotmistrz uprzejmie otworzył drzwiczki samochodu i obaj wysiedliśmy.
— Z drogi! — posłyszałem znajomy głos.
To Hasan podjechał swoim iszykownym powozem, w którym siedziały dwie panie i tęgi, niski oficer.
— A-a! — zawołał zobaczywszy mnie. — Książę! Dzień dobry! — uśmiechał się przy tym szeroko i radośnie.
Pokazałem mu pięść za plecami mego towarzysza, ale. Hasan bynajmniej się tym nie speszył,
— Oj, oj! Czok jakszi, książę! — zaszwargotał po swojemu. — Kiedy każesz, książę, jutro podać powóz?
— O dziesiątej — powiedziałem i Hasan odjechał ustępując miejsca następnemu powozowi.
Kłaniając się na prawo i na lewo, wszedłem wraz z rotmistrzem po szerokich schodach na drugie piętro. Rotmistrz stracił pewność siebie i przygasł widząc, jak wielu eleganckich i świetnie ubranych ludzi po przyjacielsku się ze mną wita.
— E, to pan jest tu nie tylko znanym, ale i szanowanym człowiekiem — rzekł ze zdziwieniem. W jego głosie brzmiało uznanie.
„Poczekaj, bracie, to jeszcze nie wszystko" — powiedziałem w duchu, wchodząc po miękkim dywanie do sali na drugim piętrze.
Stali bywalcy nazywali tę salę „Bankietową", jakkolwiek oficjalnie nosiła ona nazwę „Andriejewska". Ściany jej udekorowane były flagami pięciu państw, zawieszonymi w następującej kolejności: stara rosyjska, angielska, włoska, belgijska i francuska. Nad wejściem zaś widniała riaga carskiej marynarki — biała z niebieskim krzyżem.
Wśród ludzi zebranych na sali dużo było wojskowych oraz pań różnego wieku i wyglądu, a poza tym paru duchownych wyższej hierarchii kościelnej. Widać to było /. ich dumnej miny i majestatycznej postawy.
Jeden z nich — w wysokim, podobnym do tiary kołpaku —¦ był widocznie najważniejszy, bo coraz to podchodzili do niego po błogosławieństwo wojskowi i cywilni.
— Kto to jest? — zapytałem rotmistrza.
— Wielebny Wieniamin, głowa naszej krymskiej prawosławnej cerkwi — odpowiedział z szacunkiem.
Nagle powstało jakieś zamieszanie, wszyscy się po-
54
ruszyli. Po sali przebiegł dyżurny oficer, ten sam, który witał nas przy wejściu. Na dole zagrała orkiestra, zadźwięczały ostrogi.
Przybyli przedstawiciele najwyższych władz, a z nimi zagraniczni goście.
Spojrzałem na mego towarzysza. Gdzie się podział jego zawodowy spokój i tupet, jego bezczelny wyraz twarzy? Stał, jak wszyscy obecni, wyprężony na baczność, wpatrując się tępym wzrokiem w otwarte na roścież drzwi, za którymi słychać było zbliżające się kroki i brzęk ostróg. Wśród tych, którzy w oczekiwaniu na pojawienie się władzy zamarli w nabożnym prawie skupieniu, zauważyłem też jednego z naszej grupy inteligentów. Był to starszy człowiek z okazałą brodą, podobną do tych, jakie przed rewolucją nosili senatorowie. Przedstawił mi się jako dawny właściciel stadniny, a obecnie po prostu rosyjski szlachcic pragnący przywrócenia w Rosji porządku.
Dwaj Anglicy przechadzający się po isali też się zatrzymali i wyczekująco patrzyli w kierunku drzwi. Zastygł w bezruchu przewodniczący oficerskiego zebrania, kapitan Gołubiński.
I nagle wszystko się ożywiło. Statecznie, powoli stąpając po dywanie, do sali wszedł generał, za którym posuwała się stłoczona grupa wojskowych i paru cywilów ze wstęgami opasującymi ramię.
Nie był to jednak generał Wrangel. Władcę Krymu widziałem ze trzy razy i dobrze zapamiętałem jego długą postać w czerkiesce. Trudno było zgadnąć, dlaczego ten petersburski elegant ubierał się w góralską czerkieskę, tak nieodpowiednią dla jego chudej, niezgrabnej figury. Ale faktem jest, że miał ją na sobie zawsze, gdy zdarzyło mi się go widzieć. Zmieniał się tylko jej kolor: raz była szara,
innym razem brązowa lub prawie czarna. Do tego nosił na głowie niezmiernie wysoką białą papachę.
—¦ Jego ekscelencja generał Szatiłow — szepnął mi rotmistrz, przejęty wiernopoddańczym zachwytem.
Generał, kłaniając się na lewo i na prawo, równym żołnierskim krokiem podszedł do biskupa Wieniamina po błogosławieństwo. Przewielebny podniósł ręce nad jego głową i zaczął głośno odmawiać modlitwę. Ale mnie to nie interesowało, bo w tym momencie zapomniałem o wszystkim — o generale, biskupie, rotmistrzu i o cudzoziemskich gościach, których miałem zabawiać. Cała moja uwaga skoncentrowała się na osobie, która stała w pobliżu Szatiłowa. Była to nieznajoma z samochodu, którą spotkałem rano na przejażdżce. Otaczali ją wyżsi oficerowie i eleganckie panie.
Generał ucałował rękę arcybiskupa Wieniamina, a diakoni odśpiewali „Mnogaja lieta" * i ceremonia zakończyła się.
W grupie ludzi otaczających Szatiłowa zauważyłem i mojego „szefa", pułkownika Tatiszczewa. Jakże miły i uprzejmy dla dam i angielskich gości był ten wystrojony i wypielęgnowany szpicel!
„Z pewnością nikt z nich nie podejrzewa, że ma przed sobą szefa kontrwywiadu!" — pomyślałem posuwając się nieznacznie w ich kierunku.
Na twarzy Tatiszczewa odbiło się zdumienie.
— O! — zawołał z jak najszczerszym zdziwieniem — kogo ja widzę! I pan tutaj? Jakże się cieszę z tego spotkania! — potrząsnął przy tym moją ręką na wzór angielski, a zwracając się do swego otoczenia powiedział: — Po-
* „Mnogaja lieta" — stara pieśń rosyjska śpiewana w carskiej Rosji na podobnych uroczystościach.
57
zwólcie państwo, że im przedstawię mojego starego i bardzo miłego znajomego... Jeszcze z Petersburga.
— Jewgienij Aleksandrowicz Bazylewski — pospieszyłem przedstawić się w obawie, że może Tatiszczew zapomniał mego nazwiska.
— Do you speak English, Sir? — zapytał Anglik podając mi rękę.
— Oh, yes, I speak English — odpowiedziałem. Tatiszczew uśmiechnął się życzliwie, ale w jego oczach |
dojrzałem błysk ironii.
Z kolei przedstawiono mnie jeszcze paru bliżej stojącym osobom.
— Musiałem już gdzieś pana spotkać, ale w żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć, gdzie — z uprzejmym uśmiechem zwrócił się do mnie wysoki, tęgi mężczyzna.
— Przypuszczalnie w Moskwie, Petersburgu, a może w Paryżu — odpowiedziałem lekkim, niewymuszonym tonem.
Ja pamiętałem go doskonale. Był to Tarasów, dyrektor Azowsko-Dońskiego banku w Rostowie nad Donem. Pięć lat temu przeprowadziłem tam bardzo zręczną operację w skarbcu jego banku. Zabrałem wówczas stamtąd niebagatelną sumę trzystu tysięcy rubli..
Podeszło do nas trzech oficerów i kilka młodych panienek, które uciekając z Moskwy i Petersburga schroniły się na Krymie. Towarzyszyli im trzej kadeci w paradnych, choć już dość zniszczonych mundurach. Nie przedstawiając się sobie, zaczęliśmy od razu swobodną i wesołą pogawędkę.
¦ Stojący nie opodal Francuzi byli podobno socjalistami z lewego skrzydła swojej partii. Rozmawiali hałaśliwie, zachwycając się gościnnością generała Wrangla i „rosyj-
¦.kiego narodu". Wyrazili tylko zdziwienie, że dotychczas nie widzieli jeszcze rosyjskich socjalistów i przedstawicieli klasy robotniczej.
— Trochę nas to dziwi — mówił jeden z socjalistów, kręcąc guzik swego dobrze skrojonego garnituru. — Jestem współpracownikiem dziennika ,,Le Peuple" i otrzymałem polecenie spotkania się i porozmawiania z rosyjską liberalną i niezależną inteligencją.
— Jak również z klasą robotniczą — dodał głębokim basem drugi Francuz. Patrząc na jego spracowane ręce pomyślałem, że-jest to naprawdę robotnik.
Tatiszczew uśmiechnął się i klepnąwszy go przyjacielsko po ramieniu, rzekł:
— Macie przed sobą rosyjskiego inteligenta, bardzo bliskiego idei socjalizmu, ale uważającego siebie za niezależnego i bezpartyjnego. Czyż nie tak? — zapytał mnie dobrodusznym tonem.
Francuzi popatrzyli na mnie z ciekawością, a obecny przy tej rozmowie Anglik, rozumiejący widocznie język francuski, powiedział z przekąsem:
— O, to ogromnie interesujące!
— Nieoczekiwane spotkania, proszę państwa, bywają często niezwykle cenne i pełne wzajemnej szczerości — zacząłem. — Idąc tu nie przypuszczałem nawet, że spotkam prawdziwych przedstawicieli robotniczej Anglii i zawsze rewolucyjnej, postępowej Francji — skłoniłem się grzecznie moim rozmówcom.
Cudzoziemcy zgodnie pokiwali głowami. Na twarzach ich malowała się ciekawość i zadowolenie.
— Kiedy tu jechałem, sądziłem, że będzie to zwykły raut, oficjalne przyjęcie i spotkanie z wybitnymi Europejczykami ze sfer przemysłowych i finansowych, Tym-
§8
czasem, proszę państwa... — zrobiłem efektowną pauzę, pi której z zapałem ciągnąłem dalej — okazało się, i{ wolna, demokratyczna i parlamentarna Europa wysłała di nas swoich prawdziwie demokratycznych i światłych lu> dzi pracy. To nie jest pochlebstwo, proszę państwa, gd; nazwę was najbardziej postępowymi i oświeconymi przedstawicielami Zachodu! Któż bowiem w tym dwudziestoleciu naszego wieku, targanego wojnami i rewolucjami] jest czołowym, nieprzekupnym krzewicielem idei wszechświatowego zjednoczenia i braterstwa? Wy, panowie cjaliści i delegaci klasy robotniczej, której sądzone jesi stać się w przyszłości gospodarzem ziemi! —¦ zawołałem] ukradkiem spoglądając na Tatiszczewa.
Ten nieznacznie kiwnął mi głową i uśmiechnął sii z aprobatą. Wokół nas zebrała się spora grupa gości. Sza| tiłow stał blisko mnie i uderzając cichutko dłonią o dłoń/ dawał mi w ten sposób do zrozumienia, że moja przemowa zasługuje na oklaski.
— Brawo, brawo! Pan, panie...
— Bazylewski — podpowiedział mu usłużnie Tatisz-czew.
— ...Bazylewski, bardzo trafnie i dokładnie wyraził poglądy jego ekscelencji generała Wrangla, jak również i nasze — dokończył po małej pauzie.
— Pozwoli pan, panie generale, że przetłumaczę jego słowa naszym gościom? — zaproponowałem z ujmującym uśmiechem.
—¦ Bardzo proszę, bo ja sam niezbyt dobrze władam angielskim.
Z początku przełożyłem jego słowa na angielski, a potem na francuski.
— Proszę państwa — mówiłem — pan generał Szati-
60
Iow, który na Krymie jest drugą osobą po generale Wran-glu, prosi, aby was zapewnić, że to, co powiedziałem, zgodne jest z programem i poglądami najwyższych władz rosyjskiej ochotniczej armii na Krymie. Jest on przekonany, że wkrótce ibolszewizm zostanie rozgromiony i wolna Rosja stanie się krajem postępu i demokracji. Dlatego wasz przyjazd napawa radością wszystkich, którzy dążą do zachowania praworządności i do wolności klasy robotniczej w oświeconym, postępowym kapitalizmie.
— Pięknie pan to ujął! — rzekł po francusku Szati-łow i uścisnął mi rękę. To samo uczynili przedstawiciele zachodniej demokracji i labourzyści angielscy, zachwyceni moim krasomówstwem.
Prawdę mówiąc, sam sobie dosyć się podobałem i tylko zawodowa ostrożność i instynkt szulera mówiły mi: „Nie zapędzaj się, już dość!"
Po mnie zabrał głos Anglik — wysoki, chudy, z wystającą grdyką. Nie wiem już, co mówił; z całej przemowy zapamiętałem tylko jej początek, a to dlatego, że koło nas stała moja nieznajoma i patrzyła na mnie z wyraźnym zainteresowaniem. Skłoniłem się jej nieznacznie, na co odpowiedziała mi lekkim pochyleniem głowy.
Potem przemawiali Francuzi, a ipo nich ktoś z otoczenia Szatiłowa. Ale do mnie to nie docierało. Czułem się jak w półśnie, widziałem tylko twarz nieznajomej i jej duże, szare oczy.
— Prosimy państwa do sali bankietowej! — rozległ się czyjś donośny głos. Wysoki, ciemnowłosy pan we fraku zrobił zapraszający gest. Na balkonie zagrzmiała orkiestra. Wszyscy ruszyli w stronę drzwi.
Raz jeszcze poczułem na sobie uważne, badawcze spojrzenie nieznajomej.
61
I
W sali bankietowej stały długie, nakryte śnieżnobiałymi obrusami stoły, a na nich kryształowe karafki, wysokie kielichy do wina i mniejsze do wódki, lśniące sztućce oraz bukiety kwiatów. Kelnerzy we frakach i nicianycH rękawiczkach stali nieruchomo w oczekiwaniu na gości.
Koło mnie zjawił się nie wiadomo skąd mój duch opiekuńczy, rotmistrz. Za nim stało trzech mężczyzn — przemysłowiec Popandopulo, lekarz-ginekolog Kokoszkin o tępym, obojętnym wyrazie twarzy i... zupełnie zdębiałem! Aktor symferopolskiego teatru, wykonawca żydowskich scenek rodzajowych, Sasza Kołyczew-Szujski, a w rzeczy^ wistości po prostu Aronowicz.
Ten znał mnie doskonale, gdyż wszystkie swoje wolni wieczory spędzał w kasynie i domach gry, przypatruj ąć| się chciwie stożkowi złotych monet i tym, którzy mogli sobie pozwolić na wysoką grę. Teraz nie poznawał mnie.j Najwidoczniej rotmistrz odpowiednio go pouczył, zanim; wystąpił tutaj w charakterze inteligentnego Żyda, reprezentującego ten odłam mniejszości krymskiego społeczeństwa. Był to więc ten „postępowy Żyd" zadowolony z rządów generała Wrangla na Krymie.
Rotmistrz przezornie wyznaczył miejsca dla paru moich inteligentów w najdalszym kącie, przy stole dla orkiestry. Jeden z mistrzów ceremonii wskazywał, gdzie kto ma usiąść.
— Panie Bazylewski, proszę do nas! — rozległ się potężny baryton Szatiłowa. — Tutaj, tutaj... Koło naszych miłych pań i gości.
Znalazłem się obok mojej szarookiej damy, niedaleko Szatiłowa i znakomitych cudzoziemców.
,,O-ho-ho! — pomyślałem widząc, że Tatiszczew oraz kilku generałów i ważniejszych cywilów zajmuje miejsca
mniej poczesne niż moje. — Trzeba uważać, aby za to nie oberwać!"
— Szanowni państwo! — zaczął wysoki, solidnej tuszy generał wstając i wyciągając ręce do obecnych. — My, ludzie rosyjscy, przebywający w najdalej na południu położonej części naszego państwa, błogosławionym Krymie, mamy honor przyjmować drogich i bliskich nam gości, przedstawicieli tych sławnych armii sojuszniczych, z którymi nasza waleczna armia wspólnie gromiła niemieckie hordy Wilhelma. Wznieśmy kielichy i wypijmy za zdrowie obecnych tutaj przedstawicieli Ententy!
Orkiestra na balkonie zagrała najpierw „Boże, zbaw króla" potem „Marsyliankę" i hymn belgijski, a zakończyła utworem Glinki „Sław się, sław!" Gdy tylko umilkły dźwięki tej uroczej melodii, z różnych końców sali, a szczególnie z przyległych pokojów, w których zgromadziła się publiczność nie zaproszona do stołu, rozległ się z początku nieśmiało, a potem coraz głośniej, hymn „Boże caria chrarii"! *
Korzystając z tego, że Szatiłow odwrócił się do zagranicznych gości, pochyliłem się ku mojej sąsiadce.
— Proszę mi wybaczyć, że choć nie przedstawiony, pozwoliłem sobie ukłonić się pani...
Przerwała mi, odpowiadając łagodnym tonem:
— Teraz takie ceremonie już nikogo nie obowiązują. Ogólny chaos, rewolucja, wojna domowa — wszystko to nie sprzyja przestrzeganiu form salonowych, często zresztą przesadnych. Poza tym, trochę się znamy.
— Naprawdę, zna mnie pani? — zapytałem z pewnym niepokojem.
* Hymn carskiej Rosji.
62
63
— A jakże! Przecież niedawno spotkaliśmy się. Wracałam z przejażdżki samochodowej, a pan jechał wspaniałym powozem ulicą Aleksandr owską. Mijając nas złożył pan mnie i imojemu towarzyszowi dżentelmeński ukłon.
¦— Tak było! Pamiętam to doskonale. Ale że pani sobie to przypomniała!
Zaśmiała się.
—¦ W Sewastopolu nie widuje się zbyt wielu eleganckich cywilów z dobrymi manierami.
— Dziękuję pani, serdecznie dziękuję za pani łaskawe słowa! Pani zdrowie! — Dotknąłem ustami brzegu kieliszka. Skinęła mi z uśmiechem głową.
Tymczasem wokoło rozlegały się przemówienia. Mówiono o wszystkim, a głównie o demokratycznym Krymie, o dobrym, pełnym humanitarnych cnót baronie Wranglu,
0 tym, że tu właśnie, na tym skrawku rosyjskiej ziemi, rozpocznie się zjednoczenie Rosji i przyszły jej rozkwit początkowo pod opieką francuskich, angielskich i belgijskich demokratów.
— Jak niegdyś Iwan Kalita jednoczył Rosję, tak teraz nasz światły i dzielny wódz — tu orator omal nie zapłakał ze wzruszenia i wskazując palcem ogromny portret Wrangla, drżącym głosem zakończył: — zjednoczy Rosję, matkę naszą... i uczyni ją konstytucyjną, parlamentarną
1 cesarską...
Ktoś trącił go pod stołem nogą, więc dokończył pospiesznie :
— ...republiką.
— Hip-hip-hurra! — krzyczeli nieco już podchmieleni goście, którym naprędce ktoś tłumaczył przemówienie.
Ze zdziwieniem stwierdziłem, że mówcą był jeden z mo-
64
ich inteligentów, który nie dalej niż trzy godziny temu prosił o zwolnienie go od obowiązku przemawiania.
Po nim zaczął jakiś student, występujący w imieniu młodzieży, ale głos jego utonął w ogólnej wrzawie, tak że wkrótce zniechęcony zrezygnował i zająwszy z powrotem swoje miejsce, nalał sobie kieliszek wódki.
— Panie i panowie! — odezwał się z kolei rudobrody Anglik stuknąwszy parę razy widelcem o talerz, proszę
0 chwilę uwagi!
— Ciszej, proszę państwa! Przemawiać będzie pan Tom Jones, przewodniczący robotniczej delegacji Wielkiej Brytanii! — zawołał ktoś z końca stołu.
Wszyscy posłusznie umilkli.
— Czuję się zaszczycony tym, że my, angielscy przedstawiciele organizacji robotniczych, delegacji związków zawodowych, a także przedstawiciele liberałów — wskazał przy tym na dwóch mężczyzn i tęgą kobietę w wielkich rogowych okularach — spotykamy tu, na wspaniałym Krymie, tak niezwykłych i gościnnych ludzi. U nas, w Anglii, kursowało wiele różnych pogłosek i wiele fałszywych informacji o waszym życiu. Ludzie złej woli rozpisywali się w komunistycznych i skrajnie lewicowych dziennikach, że u was panuje terror, samowola i głód... Że wojskowi z baronem Wranglem na czele poczynają sobie na wzór dyktatorskich prezydentów Ameryki Południowej. Wymieniali nawet nazwiska krwiożerczych oprawców — generałów Kutiepowa i Słaszczewa rozstrżeliwujących
1 wieszających ludzi za byle co. Trudno było uwierzyć w to wszystko... Toteż my, labourzyści i liberałowie, niezależni od kapitału i władzy, my, synowie klasy robotniczej, uważaliśmy za swój obowiązek sprawdzić na miejscu to, co o was mówiono.
- Pan ze Stambułu
65
— Nie znam angielskiego. Niech mi pan potem przetłumaczy to, co mówi ten rudy — szepnęła moja sąsiadka.
— Bardzo chętnie.
— I oto jesteśmy tu już trzeci dzień — ciągnął mówca. — Gdzież jest ten terror? Gdzie te rozstrzeliwania i wieszania? My tego nie widzieliśmy...
— I nie zobaczycjej milordzie, bo to jest wroga propaganda i agitacja bolszewików — wtrąciłem głośno.
— Dziękuję panu. Teraz jest to dla mnie jasne. Wobec tego nie będę nadużywał już dłużej łaskawej uwagi państwa i zaproponuję WZnieść kielichy i wypić za waszą pomyślność, za harmonijne współżycie naszych krajów, za przyszłość demokratycznej Rosji! Po tych słowach wstał i podniósł w górę swój kieliszek.
Wszyscy hałaśliwie oklaskiwali przemówienie, chociaż wątpiłem, czy choć jedna czwarta z obecnych coś z niego zrozumiała.
„No, Żenią (tak nazywałem sam siebie w szczególnie skomplikowanych i trudnych sytuacjach życiowych), teraz albo... będzie za późno!"
— Proszę państwa — powiedziałem wstając z krzesła — słowa, które tylko co wypowiedział szanowny działacz robotniczej Anglii, pan Tom Jones, są słowami mądrego i życzliwego przyjaciela Cieszymy się, że społeczeństwo !| Anglii, jej ludzie pracy i wolna prasa delegowały do nas ¦; właśnie pana Jonesa. Jest on uważnym i wnikliwym ob- i serwatorem, człowiekiem o wysokich walorach moralnych." Jego czysta dusza od razu by się wzdrygnęła, od razu by ' spostrzegła zło, o jakie oszczercy oskarżają generała Wrangla i rosyjską armię ochotniczą... Ale „Ex nihilo nihil" — jak mawiali starożytni Rzymianie. I pan Jones potwierdza ten starożytny aforyzm — z niczego nie ma
1
nic! Krym, na którym według oszczerstw wrogów, szaleje terror, jest błogosławionym krajem dla tych, którzy kochają pracę, swój kraj i swój naród, dla wszystkich uczciwych Rosjan. I ja, który, jak mi się zdaje, mam zaszczyt do nich się zaliczać, wznoszę toast za naszą trwałą i szczerą przyjaźń!
Wśród burzliwych oklasków podniosłem do góry kieliszek, a wszyscy uczynili to samo.
Teraz pilnie obserwowałem z ukosa Tatiszczewa. Był wzorem opanowania i spokoju, ale w jego oczach i kącikach ust czaił się z trudem powstrzymywany śmiech.
— To pańskie przemówienie było trochę, powiedziała-bym, dwuznaczne — rzekła moja sąsiadka unosząc lekko brwi.
Anglicy, którym przetłumaczono moje słowa, wstali z miejsc wyciągając do mnie ręce z kieliszkami.
— Rad jestem — zwróciłem się do nich po angielsku, że podobało się panom moje szczere, płynące z serca przemówienie.
— Bylibyśmy zachwyceni, gdyby nie odmówił nam pan swego towarzystwa przez tych parę dni, które jeszcze mamy tu spędzić. Potrzebny nam jest wykształcony, znający języki dżentelmen, a co najważniejsze — podzielający nasze zapatrywania!
— Służę panom z największą chęcią, tylko proszę powiedzieć o tym jego ekscelencji generałowi Szatiłowo-wi. — Znowu spojrzałem na Tatiszczewa. Twarz mu się wydłużyła, w oczach nie było już rozbawienia, a raczej czujność.
Usłyszawszy swoje nazwisko, Szatiłow zapytał:
— Czym mogę panom służyć? — a gdy powtórzyłem mu prośbę Anglików, powiedział z naciskiem: — Ja rów-
67
nież bardzo pana o to proszę, panie Bazylewski... Proszę mi powiedzieć, czy marszałek szlachty smoleńskiej guberni, radca stanu, Bazylewski, nie jest czasem pańskim
krewnym?
— To mój stryj — odpowiedziałem z ukłonem. Pierwszy raz w życiu słyszałem o jakimś marszałku Bazylewskim, moim rzekomym krewnym.
— Bardzo mi miło. Ceniłem go, bo to niezwykle wartościowy człowiek. Co z nim się dzieje? Czy żyje?
— Dobrze nie wiem, wasza ekscelencjo... Wojna, bolsze- | wicy, rewolucja — bezradnie rozłożyłem ręce. — Doszły 1 mnie słuchy, że umarł z głodu w Petersburgu.
— Wielka szkoda. Pański stryj był naprawdę zacnym, godnym szacunku człowiekiem — stwierdził generał ze smutkiem, a potem innym już tonem powiedział: — Więc umawiamy się, że będzie pan towarzyszył naszym zagranicznym gościom. Proszę przyjść do mnie jutro do sztabu około godziny dwunastej.
— Rad jestem, wasza ekscelencjo. Stawię się punktualnie. Potem przetłumaczyłem Anglikom naszą rozmowę.
— To świetnie! Teraz jest pan naszym językiem i uszami, tylko oczy mamy własne! — zażartował pan Jones.
Kelnerzy uwijali się zmieniając talerze i coraz to dolewając gościom wina, ale zauważyłem, że nie wszystkim i nie na wszystkich stołach. Tu widocznie nie zapominano o hierarchii towarzyskiej. Mnie nie pominięto ani razu, wprost przeciwnie, a szczególne względy kelnerów przeszkadzały mi w prowadzeniu półgłosem rozmowy z moją damą z prawej strony. Ona tymczasem rozmawiała z Sza-tiłowem i z niesympatycznym włoskim majorem, kiepsko mówiącym po francusku, a też z siedzącą naprzeciwko niej ładną, o nieco ospałym spojrzeniu, panią.
Pomyślałem, że niebezpieczne przygody, które miałem tego dnia, dały mi przynajmniej możność poznania szaro-okiej piękności. Nie wiedziałem jeszcze, jak się te przygody skończą, ale gotów byłem stawić czoło najgorszym, byle tylko być w pobliżu tej, która jak żadna dotychczas kobieta owładnęła moimi myślami. Pociągała mnie nie tylko jej niebanalna uroda, ale ów poważny, nieco surowy wyraz oczu. Była przy tym pełna kobiecości i wdzięku. Należała do tych kobiet, o których Francuzi powiadają, że umieją „saisir la balie au bond" — to jest zręcznie podchwycić temat rozmowy i zrozumieć każde półsłówko czy też dowcip.
— Chyba wolno mi już teraz — powiedziałem nachylając się ku niej — zapytać, kim pani ^jest i jak się pani nazywa?
— Anna Aleksandrowna Kantemir. To panu niewiele mówi. Jestem zaprzyjaźniona z rodziną generała Szatiło-wa. — I uśmiechnąwszy się dodała: — A to już na pewno mówi panu więcej!
—¦ Jewgienij Aleksandrowicz Bazylewski, posiadający właściwie już tylko przeszłość — przedstawiłem się równie żartobliwym tonem — gdyż prócz szlacheckiego honoru, starego rodowego nazwiska i pewnych resztek fortuny, ocalałych po rewolucji, nie zostało mi nic.
— No cóż, w tym burzliwym, pełnym sprzeczności czasie, to i tak niemało — odpowiedziała tym razem poważnie. ¦—¦ A niech mi pan powie, kim jest ten oficer, który nie spuszcza z nas oczu? Zdaje mi się, że szczególnie interesuje się panem. Proszę za chwilę nieznacznie spojrzeć w tamtą stronę, on siedzi w pobliżu drzwi.
Był to rotmistrz Tokarski otoczony paroma mężczyznami, którzy jedli i pili z prawdziwym zapałem; obserwował
69
I
68
mnie rzeczywiście nader uważnie. Pewnie nie podobało mu się nieoczekiwane i nie przewidziane w ich planach wyróżnienie, jakie mnie spotkało. Jednak Tatiszczew, człowiek inteligentny, światowy i przewidujący, zachowywał się mimo to rozsądnie, nie zdradzając swego zaniepokojenia, rotmistrz natomiast był głupi i źle wychowany, toteż miał maniery więziennego dozorcy. Należałoby go jak najprędzej usunąć z drogi.
— Drodzy goście, panie i panowie! — odezwał się znowu pułkownik. — Ponieważ pan Bazylewski stał się jakby ogniwem, które łączy nasze społeczeństwo z szanownymi gośćmi, proszę go uprzejmie, aby zechciał przetłumaczyć na angielski i francuski to, co powie delegat żydowskich gmin na Krymie, rabin Aronowicz.
Przyznam się, że chociaż sam odgrywałem tu rolę najzupełniej nieodpowiednią do mojej profesji, a i cała moja „grupa czołowych robotników i inteligentów" także była tym, co w żargonie ulicy nazywa się „lipą", kreowanie kabaretowego aktora na rabina zaszokowało mnie. Ale zastanawiać się nad tym nie miałem czasu. Przede mną siedział Tatiszczew, a za mną przy samym wyjściu rotmistrz.
—¦ Bardzo chętnie — odrzekłem i zacząłem uważnie słuchać przemówienia „rabina".
—• Szma Izrael, adonai elegejnu chot! — zakrywając twarz rękami na pół zaśpiewał, na pół zajęczał Szujski. Potem opuściwszy ręce zaczął mówić: —¦ Odwiedziliście nas, działacze sojuszniczych krajów, w te ciężkie dni naszej walki z ciemnymi siłami bezbożnictwa i gwałtu, w dni walki z czerwonym terrorem! Dziękujemy wam za to i serdecznie witamy. Żydzi kochają Europę, Żydzi kochają Rosję, ale jaką? — Znowu podniósł ręce do góry, rozcapierzając palce, i powtórzył: —
Jaką? — I zaraz odpowiedział: — Nie tę, która chce zniszczyć wiarę naszych ojców, nie tę, która pogardza każdą religią, nie tę, która zabiera majątki zdobyte w trudzie! Kim są ci, którzy to czynią? Kim są te wyrodki spo-teczeństwa? — wrzasnął tak głośno, że Anna Aleksandr owna, słuchająca go z początku z wyrazem wesołego zaciekawienia, drgnęła i przysunęła się bliżej do mnie.
Aronowicz-Szujski, improwizując zapamiętale, tokował niczym głuszec i w końcu sam nie spostrzegł, jak z narzuconej mu roli duchownego przechodzi do roli kabaretowego aktora.
Machał przy tym rękami, zmieniał intonację głosu, a nawet w pewnych momentach podskakiwał.
Me rozumiejący jego słów cudzoziemcy z początku słuchali go z szacunkiem należnym duchownej osobie, ale areszcie zaczęli popatrywać ze zdumieniem i na niego, i na siedzących w pobliżu Rosjan. Ci zaś, dławiąc się od powstrzymywanego śmiechu, usiłowali zachować poważny wyraz twarzy.
—¦ Niech pan powstrzyma tego idiotę! — syczącym -zeptem powiedział Tatiszczew dając mi znak ręką.
— Szanowny rabinie — zwróciłem się do Aronowicza, patrząc gdzieś ponad jego głowę w obawie, że nerwowo nie wytrzymam — proszę już przerwać, a ja przetłumaczę l.o, co pan powiedział.
Szujski-Aronowicz opamiętał się i zamilkł machnąwszy jeszcze parę razy rękami. Wszyscy zaśmiali się, widząc, ¦'. jakim trudem przyszło mu opanowanie swojej gestykulacji.
—¦ Dlaczego oni się śmieją? — zapytał mnie Włoch, podczas gdy Anglicy w kamiennym osłupieniu patrzyli na
rabina".
71
— Proszę państwa! Szanowny rabin, przedstawiciel krymskich Żydów, serdecznie was pozdrawia. Wznosi on modły do nieba za rządy Krymu, Anglii, Włoch i Francji, to jest tych krajów, w których nie ma i nie może być antysemityzmu.
— Ale dlaczego oni się tak śmieli? — znowu z niedowierzaniem zapytał włoski oficer.
— Rabin w pewnym momencie po prostu się przejęzyczył. A teraz z kolei chce was powitać w imieniu tutejszych anarchistów znany działacz wszechrosyjskiego zjednoczenia „Anarchia — matką porządku", pan Popandopu-lo — przedstawiłem z powagą mego Greka.
— O-la-la! — zawołał z zachwytem Francuz. — Rad jestem widzieć wśród nas tak różnorodne ugrupowania po-, lityczne!
— Jaki gruby! Wygląda raczej na ormiańskiego kupca,' niż na ideowego anarchistę — rzekła Anna Aleksandrów-na.
— Yes! Yes! — kiwali aprobująco głowami Anglicy, gdy im wyjaśniłem, że ich przybycie chce również uczcić stowarzyszenie anarchistów, które przysłało tu swego delegata.
— To znaczy, że organizacja ta istnieje tu zupełnie legalnie? — zapytał Jones.
—- Oczywiście! U nas reprezentowane są wszystkie partie, z wyjątkiem bolszewickiej — powiedziałem wskazując szerokim gestem całą salę.
— Panie, panowie... — nieśmiało, załamującym się i przechodzącym z barytonu w alt głosem zaczął „anarchista" — jak uczyli nas nasi znakomici przywódcy — Po-pandopulo skłonił się w stronę rotmistrza i szybko mówił dalej: — „Anarchia jest matką porządku". — Zatrzymał
72
się na chwilę, aby spojrzeć na swój mankiet. — A kto mógłby temu zaprzeczyć, jeżeli Bakuński (z miejsca przekręcił nazwisko), książę Kropotkin — znowu zbliżył do oczu mankiet i radośnie wykrzyknął: Blank i sam Machną piszą i mówią to samo!
Ci, którzy siedzieli blisko niego spoglądali na mówcę ze zdumieniem, reszta zaś cierpliwie czekała końca, nie pojmując nic z zagmatwanej wypowiedzi Greka, w dodatku z trudem radzącego sobie z językiem rosyjskim.
Wino, obfity obiad, muzyka, a szczególnie mnogość ora-torskich popisów „przyjaciół Zachodu" i obrońców krymskich swobód — wszystkich już zmęczyły.
Popandopulo otworzył usta, aby mówić dalej, ale w tym momencie głośno mu się odbiło. Wywołało to ogólną wesołość. Zupełnie złamany nieszczęsny Grek wymamrotał ponuro:
— Anarchiści pozdrawiają... — zaciął się, po czym dokończył już prawie szeptem: — przedstawicieli związków zawodowych Europy, a także parlamenty i generała Wran-gla.
Tu i ówdzie rozległ się śmiech. Nawet Tatiszczew, słuchający dotychczas wszystkiego z niewzruszoną powagą, zasłonił dłonią usta.
„Anarchista" Popandopulo westchnął z ulgą i usiadł na miejscu.
Jeden z organizatorów bankietu nachylił się do ucha Szatiłowa i coś mu powiedział. Generał skinął głową na znak zgody, po czym zwrócił się do mojej sąsiadki:
— Anno, poproś gości do owalnego gabinetu.
— Szanowni państwo, prosimy na kawę — rzekła Anna Aleksandrowna i wstając wzięła mnie pod ramię.
Powtórzyłem jej zaproszenie Anglikom. Wszyscy pod-
73
nieśli się ze swoich miejsc, odsuwając z rumorem krzesła; niektórzy spiesznie dopijali wino.
Cudzoziemcy ruszyli za Szatiłowem, wymieniając po drodze uwagi na temat bankietu i przemówień.
Przy wejściu do owalnego pokoju stało dwóch dyżurnych członków zebrania i wyprostowany, strojny oficer marynarki.
Z ukłonem otworzyli przed idącymi na przedzie ciężkie dębowe drzwi. Wtedy nie wiadomo skąd zjawił się przede mną rotmistrz i zagradzając mi drogę rzekł z uprzejmym uśmiechem:
— Proszę pana o chwilę rozmowy, panie Bazylewski, tym bardziej że chyba nie jest pan zaproszony na kawę.
Bezczelność i tupet tego bałwana były wprost zaskakujące. Zrozumiałem, że rotmistrz uważając moją misję ogłupiania cudzoziemców za skończoną, teraz będzie chciał się mnie pozbyć.
— Oj, chyba się pan myli, kochaneczku — odpowiedziałem protekcjonalnym tonem — bo właśnie mam zamiar pić kawę w owalnym gabinecie!
— Anno, daj mi papierosa! — rzekł Szatiłow stając na progu pokoju.
Zaledwie zdążył wypowiedzieć te słowa, gdy rotmistrz szybko wyjął z kieszeni moją papierośnicę i zgiąwszy się w ukłonie, zaproponował:
—¦ Proszę bardzo, ekscelencjo, to są najlepsze krymskie!
Skorzystałem z tego, że był blisko mnie i spokojnym, ale pewnym ruchem zabrałem mu papierośnicę z ręki i wyciągnąłem ją do Szatiłowa.
•— Uprzejmie proszę! To rzeczywiście są najlepsze papierosy na Krymie, z wytwórni Enfidusiansa. Dlatego zawsze je palę.
74
Szatiłow zapalił, a ja schowałem moją papierośnicę do kieszeni. Widząc zdumione spojrzenie generała, dodałem:
— Papierośnica też jest moja, ale w dziwny sposób mi zginęła, a teraz w sposób jeszcze dziwniejszy wróciła do mnie. Dziękuję panu, panie rotmistrzu, za odnalezienie mojej własności.
Anna Aleksandrowna roześmiała się, a Szatiłow omal nie zakrztusiwszy się dymem, krótko zapytał:
— Z jakiej pan pochodzi jednostki, rotmistrzu?
— Z mego oddziału, delegowany do spraw specjalnych — zameldował cicho Tatiszczew, wynurzając się niespodziewanie zza pleców generała.
— Ach tak... — niechętnym tonem zaczął Szatiłow i nie spuszczając oczu z rotmistrza, nakazał: — Proszę natychmiast wracać do domu i pozostać tam do jutra... Idziemy, panie Bazylewski — i generał przyjacielskim gestem wziął mnie pod rękę.
— Proszę mnie zapoznać z moim towarzyszem — wchodząc do pokoju powiedziała Anna Aleksandrowna.
— Jak to, nie znacie się? — Szatiłow spojrzał na nas zdumiony. •— A ja byłem przekonany, że jesteście dobrymi i starymi przyjaciółmi.
Wówczas zaryzykowałem:
— Anna Aleksandrowna żartuje. Jesteśmy rzeczywiście dobrymi znajomymi jeszcze z Moskwy, a przyjaciółmi, mam nadzieję, zostaniemy w Sewastopolu, czy nie tak?
— O, tak, nie wątpię... — odrzekła nieokreślonym tonem.
W owalnym gabinecie gości było niedużo, najwyżej szesnaście, siedemnaście osób. Oczywiście nie dopuszczono tu ani „rabina" Szujskiego, ani strasznego „anarchisty" Po-pandopulo, ani nawet wielu innych znakomitszych gości.
75
Był natomiast Tatiszczew. Z właściwą mu uprzejmością arystokraty-gwardzisty zamieniał od czasu do czasu z kimś parę słów, ale przeważnie trzymał się na uboczu.
Francuzi zapominając o tym, że reprezentują tu klasę robotniczą, raczyli się obficie koniakami i śpiewali fry-wolne piosenki.
Anglicy pili w milczeniu, czerwieniejąc pod wpływem alkoholu, ale zachowywali prawdziwie angielski spokój i flegmę.
Włosi rozpoczęli dość gorący spór, zupełnie nie na miejscu, zarzucając sojusznikom, że skrzywdzili Włochy przy zawieraniu traktatu pokojowego.
Moja towarzyszka wzbudzała wielkie zainteresowanie wśród cudzoziemców, a zwłaszcza wśród Włochów, którzy wodzili za nią zachwyconymi oczyma. Gawędząc swobodnie, widziałem jednocześnie, że Tatiszczew z pozornie obojętną miną cały czas mnie obserwuje. Ale co myśli, jakie ma w stosunku do mnie plany, nie mogłem odgadnąć.
Jeden z Włochów, porzuciwszy swoich rodaków, przysiadł się do nas. Spotkałem ironiczne spojrzenie Tatiszcze-wa. Uśmiechnąłem się do niego, podnosząc w górę kieliszek. Odwzajemnił mi się uśmiechem i zrobił w moim kierunku mały zapraszający gest.
— Państwo wybaczą, że opuszczę ich na chwilę — powiedziałem.
Usiadłem obok Tatiszczewa na kanapie koło okna, w pewnym oddaleniu od reszty towarzystwa.
— Świetnie... Nawet najsurowiej oceniając, nie mogę panu dać innego stopnia niż piątka — rzekł do mnie pułkownik. _
— Dziękuję panu, to mi pochlebia, bo sądziłem, że otrzymam najwyżej trójkę.
76
— Czemu pan tak sądził?
—¦ Już choćby z powodu rotmistrza i historii z moją papierośnicą.
—• Wprost przeciwnie — stwierdził obojętnym głosem pułkownik, wypijając łyk likieru — za to dodam panu jeszcze i plus.
¦—¦ O, piątka z plusem?
— Właśnie. Rotmistrz jest głupi i jak wszyscy głupi ludzie zarozumiały. Pan ¦mi pomógł, panie Bazylewski. Pańskie zdrowie!
— I pańskie nawzajem!
Nie byłem zbyt uradowany jego słowami. Życzliwość kontrwywiadu zawsze pachnie krwią.
— Nie zatrzymuję pana. Czeka na pana dama, a także obowiązki tłumacza — z najmilszym uśmiechem rzekł na zakończenie pułkownik.
— Markiz Octaviani, major królewskiej piechoty — przedstawił mi się Włoch, gdy wróciłem na swoje miejsce.
— Bazylewski, szlachcic rosyjski i literat.
Uścisnęliśmy sobie ręce, a Włoch powrócił zaraz do rozmowy, którą w kiepskim francuskim języku prowadził z Anną Aleksandrowną.
Parę razy musiałem odchodzić i tłumaczyć Anglikom słowa generała.
— Niech pan im powie, Jewgieniju Aleksandrowiczu, że nasze położenie wojenne jest doskonałe i że nie powtórzymy błędów generała Dienikina. W przeciwieństwie do niego mamy armię narodową, a przyszłość Rosji widzimy nie w terrorze, lecz w swobodnym wypowiadaniu się wszystkich narodowości, jakie istnieją w naszym kraju.
Tłumaczyłem dokładnie i sumiennie, a Anglicy zgodnie kiwali głowami, zapisując sobie coś w notesach.
77
— Niech pan zechce zapytać pana generała, czy ule nacjonalizacji fabryki, banki i koleje, jeżeli baron Wran-gel wejdzie do Moskwy? — zapytała dziennikarka z „Ti*? mesa".
— A to co za nowinki? — wzruszył ramionami Szati-łow, ale się zaraz poprawił.
— Oczywiście, nastąpi to po zwycięstwie nad bolszewikami. Przypomniał mi się Grek Czechowa, Dymba, który na wszystkie pytania odpowiadał: „W Grecji wszystko jest... W Grecji wszystko będzie..."
Wreszcie wypito kawę, koniaki jak również likiery, wszelkie mowy zostały wygłoszone i goście zaczęli się rozchodzić.
— Więc oczekujemy pana jutro — powiedział Anglik Jones patrząc na mnie osowiałymi oczami.
Pożegnałem się z całym zagranicznym towarzystwem i gdy tylko delegaci demokratycznego Zachodu znaleźli się za drzwiami, podszedłem do Anny Aleksandrowny.
— Och, jak mnie znudził i zmęczył ten czarujący markiz! Odprowadzi pan nas, czy też woli wrócić od razu do domu?
— Jeżeli pani pozwoli, będę szczęśliwy... Przerwała mi śmiejąc się.
— Co za wzniosły, prawdziwie przedrewolucyjny styl! Z taką galanterią przemawiali nasi dziadkowie w dziewiętnastym wieku. A dlaczego powiedział pan generałowi, że jesteśmy starymi znajomymi jeszcze z Moskwy? — zapytała.
— To było potrzebne, wypadło lepiej... Pani zresztą nie protestowała.
— Lepiej? Dla kogo?
— Dla mnie.
— Jewgieniju Aleksandrowiczu, czy pan był w Petersburgu aktorem?
— Nie... A czemu pani to przyszło do głowy?
— Dlatego, że obserwowałam uważnie, jak po mistrzowsku i subtelnie odegrał pan rolę człowieka światowego, takiego prawdziwego bon vivant na tym zabawnym bankiecie. Stał pan o całe niebo wyżej od tych wszystkich zwerbowanych przez kontrwywiad nieudolnych greckich Po-pandopulo, operetkowych żydowskich rabinów i żałosnych petersburskich senatorów.
— Musiałem stanąć na wysokości zadania, Anno Alek- » sandrowno, bowiem za niepowodzenie tej inscenizacji ja jeden zapłaciłbym głową, na którą poluje kontrwywiad
i oddział śledczy, i cały szereg podobnych organizacji.
— O, aż tak? A czym ściągnął pan na siebie gniew tych potężnych instytucji?
— Tym, że nie jestem do nich podobny, że nie uznaję moralnych i społecznych pęt, którymi starają się oni skrępować i obezwładnić społeczeństwo.
— No, no! To już prawie anarchizm! — z zainteresowaniem rzekła Anna Aleksandrowna, a potem szybko dodała: — Generał idzie w naszą stronę... Powrócimy jeszcze do tego ciekawego tematu, ale innym razem.
Zbliżył się do nas Szatiłow w towarzystwie dwóch marynarzy.
— Anno, samochód już czeka.
— Jestem gotowa.
Pożegnawszy się ze mną, skierowali się ku wyjściu odprowadzani przez oficerów.
Przeczekałem parę chwil, a potem również zszedłem do halki, gdzie rozmawiała głośno, rozchodząc się, ostatnia grupa gości.
78
79
Powoli ruszyłem na piechotę w kierunku swego domu;' w każdej chwili spodziewałem się jakiejś podstępnej napaści zza rogu. Po niezwykłym wyróżnieniu, jakie mnie spotkało tego wieczoru, całkiem głupio byłoby stać się obiektem zemsty skompromitowanego rotmistrza lub chytrego i zręcznego Tatiszczewa. Toteż na wszelki wypadek długo kluczyłem po ulicach Sewastopola, dopóki nie przekonałem się, że nikt mnie nie tropi. Dopiero koło czwartej nad ranem wróciłem do domu.
Rano, gdy po kąpieli ubierałem się przed lustrem, weszła do pokoju moja gospodyni, wdowa po kapitanie.
— Dzień dobry, Jewgieniju Aleksandrowiczu. Wdowa po kapitanie była kiedyś wychowanką jekatieri-
nowskiego instytutu dla szlachetnie urodzonych panien, dlatego zachowała na zawsze sztuczne maniery, skłonność | do afektacji, krygowania się i wtrącania francuskich słówek.
— Przychodził do pana już trzy razy jakiś człowiek...; Nie wyglądał comme U faut... ale nie był to jednak prosty \ człowiek...
Stanowczo wolałbym, aby to był właśnie prosty ezło-i wiek, monter czy jakiś inny rzemieślnik.
— Powiedziałam, że pan jeszcze śpi. Czeka na scho-; dach.
— Niech wejdzie.
Teraz mogłem właściwie niczego się nie obawiać. Do południa byłem osobistością,, na którą czekał generał Sza-tiłow, uczyniwszy mnie oficjalnym towarzyszem cudzoziemców, a co będzie dalej — to już zależało od mojej własnej pomysłowości i talentu.
— Dzień dobry, szanowny Jewgieniju Aleksandrowiczu — usłyszałem zza półotwartych drzwi głos Litowcewa.
Gospodyni, która majestatycznym skinieniem głowy odpowiedziała na pełen szacunku ukłon tajniaka, rzekła sznurując z dystynkcją usta:
— Kawa będzie podana w salonie — i równie majestatycznie opuściła pokój.
—¦ ...Pamiętam chwilę zachwycenia, kiedy zjawiłeś się przede mną, jak cudnych marzeń przywidzenie, geniusz wywiadu... — zadeklamowałem trawestując wiersz Ler-montowa.
Litowcew zaczął machać rękami, a potem rzekł skruszonym głosem:
—¦ Geniusz! Dobrze się panu śmiać. Taki dureń jak ja powinien w archiwum papierki przewracać, a nie brać się do poważnych spraw!
—¦ Z jakiego powodu zaszczyca mnie wizytą nasz rodzimy Sherlock Holmes? Prawdę mówiąc, to ty i na Putiłowa byś się nie nadał!
— Z prośbą przychodzę, Jewgieniju Aleksandrowiczu, dobroczyńco mój łaskawy, z gorącą prośbą — uśmiechając się przymilnie mówił Litowcew.
„Znowu jakiś podstęp!" — pomyślałem, przypominając sobie, jak poprzedniego wieczoru ten sam człowiek na-igrawał się i szydził ze mnie w biurze oddziału śledczego.
— Jewgieniju Aleksandrowiczu, niech pan nie gubi starego człowieka —¦ mówił płaczliwym głosem tajniak, starając się jak najbardziej zmarszczyć twarz. — Osłem, tę-pakiem byłem, gdy porywałem się na walkę z panem.
„Co on znowu knuje? Wymyślił pewnie jakiś nowy fortel" — stwierdziłem w duchu, obserwując w lustrze minę Litowcewa.
80
(i — Pan ze Stambułu
81
— Streszczaj się, bo nie mam czasu... Zaproszony jestem do sztabu generała — przerwałem mu, wybierając sobie z szuflady spinki do koszuli.
— Wiem, wiem, mój złoty, drogocenny Jewgieniju Alek-sandrowiczu...
— Powiedz jeszcze „mój brylantowy" i już będziesz zupełnie jak Cyganka na bulwarze.
— I powiem... wszystko powiem, tylko niech pan wysłucha mojej prośby. Kim ja jestem? Małym człowieczkiem, pionkiem, dmuchnąć i nie ma Litowcewa... Zgubić mnie jest tak samo łatwo, jak zabić komara czy muchę. Jewgieniju Aleksandrowiczu, błagam pana, na kolana przed panem padnę...
— Mów już wreszcie nicponiu, o co ci chodzi! — powiedziałem odwracając się do niego.
— Niech mi pan zwróci, drogi Jewgieniju Aleksandrowiczu, te pieniądze, te nieszczęsne sześćset dolarów... To wszystko, co posiadałem.
— Dla dzieciaków na mleczko? — zapytałem drwiąco.H
— Gołoskuchin tak powiedział, a nie ja! Ten przeklęty? łobuz! Żeby go Pan Bóg pokarał! To on mnie nasłał na pana... Czyż ja bym sam...
Widok gęby tajniaka wykrzywionej chciwością i fałszywą pokorą, był odrażający.
— O, jak można, braciszku, tak się wyrażać o przełożonym? A gdzie przysięga? Gdzie zawodowa solidarność?
— Śmieje się pan ze mnie i słusznie. Ostatnim draniem jestem, że z takim typem jak kapitan występowałem przeciwko panu. Nie liczyłem się z siłami, nie rozumiałem różnicy. Kapitan to zero, tfu, do diabła, po prostu nikt! A pan z generałami za pan brat, na przyjęcia do nich
jeździ. Jewgieniju Aleksandrowiczu, niech mnie pan nie gubi! Niech mi pan zwróci te dolary! Na co one panu? Pan może mieć pieniędzy, ile zechce!
-— Dobrze... dam... — powiedziałem patrząc na niego ł. obrzydzeniem.
— Dobroczyńco mój, w rękę pana pocałuję, modlić się będę za pana... — rozpływał się Litowcew z radości.
— ...Dam, ale czterdzieści kopiejek!
— Czego czterdzieści? — nie dosłyszawszy widocznie zapytał Litowcew.
— Dam ci czterdzieści kopiejek, ale nawet nie carskimi, lecz ukraińskimi groszami, psia twoja mać! — śmiałem się patrząc na jego przerażoną, z wytrzeszczonymi oczami twarz,
Parę sekund poruszał bezdźwięcznie ustami, a potem cicho, ale już poważnie, powiedział:
— A to już niepotrzebnie pan mówi, panie Bazylewski. Litowcew oczywiście jest draniem. Litowcew jest typem, z którym można tak rozmawiać, jednakże Jegor Litowcew jeszcze może się komuś przydać, zwłaszcza tym, których wzięli sobie na muszkę rotmistrz Tokarski i kapitan Gołoskuchin.
Zrozumiałem, że ma rację. Popełniłem niedopuszczalną w mojej sytuacji nieostrożność. Ten sprzedajny tajniak mógł być dla mnie równie pożyteczny, jak i szkodliwy.
— No, pożartowałem tylko, chciałem się na tobie trochę odegrać, Jegorze... jak się po ojcu nazywasz?
:— Jakowlewicz...
— Jegorze Jakowlewiczu, za to, na co wczoraj wraz z kapitanem pozwoliliście sobie w stosunku do mnie — przypomniałem mu.
— To zupełnie naturalne... Ja sam bym w gniewie tak
82
83
powiedział — z nutką nadziei w głosie wymamrotał Litow-cew.
— Ale chyba sobie zdajesz sprawę, Jegorze Jakowlewi-czu, że nie należę do ludzi, którzy wierzą łzom i biadoleniom, zwłaszcza takich pinkertonów, jak ty...
— Zdaję sobie z tego sprawę doskonale, Jewgieniju Aleksandrowiczu. Będę panu służył duszą i ciałem.
— Głupcem nie jesteś, Jegorze Jakowlewiczu, i rozumiesz, o co mi chodzi. Służ mi duszą, ciało mi niepotrzebne — zażartowałem — a wtedy sześćset dolarów do ciebie wróci.
— Ale one mi są potrzebne jak najprędzej, Jewgieniju Aleksandrowiczu...
— Prędko tylko się pchły łapie, a na pieniądze, w dodatku takie, trzeba zasłużyć.
— Sprawiedliwie pan mówi, tylko że ja na nie na pewno zasłużę — obiecywał solennie.
— Wtedy je dostaniesz, _szanowny Jegorze Jakowlewiczu, i to nie tylko sześćset, ale i coś ponadto...
— Dla dzieciaków na mleczko — zażartował przypochlebnie, już nieco ośmielony moimi słowami.
— Na razie masz zaliczkę na poczet przyszłych rozrachunków, czterdzieści... nie — poprawiłem się — pięćdziesiąt dolarów. W nocy po godzinie dwunastej przyjdź z meldunkiem... A teraz muszę już iść do jego ekscelencji generała Szatiłowa — zakończyłem butnie rozmowę.
— Słyszałem, słyszałem, Jewgieniju Aleksandrowiczu! To jest potężna osobistość, niech pan wykorzysta jej wpływy przeciw rotmistrzowi — dodał prawie szeptem. —¦ Ten Tokarski też ostrzy na pana zęby, ale mając za sobą Szatiłowa i jego rodzinę nie ma pan się czego obawiać.
Schował pięćdziesiąt dolarów do bocznej kieszeni ma-
84
rynarki, uśmiechnął się przymilnie i powiedziawszy: — Przyjdę punktualnie o godzinie dwunastej — wyszedł.
Ten łobuz najwidoczniej wiedział już wszystko o cudzoziemcach i o życzliwym stosunku Szatiłowa do mnie.
— Podejrzany typ i od razu widać, że cham! — uchylając drzwi określiła mego gościa gospodyni. — A już naprawdę niepotrzebnie, choć to nie moja sprawa, daje pan takiemu człowiekowi dolary... — Pokiwała głową z dezaprobatą.
— Droga Kleopatro Gieorgijewno, człowiek, którego pani nazwała „typem" i „chamem" należy do cesarskiej rodziny...
Wdowa po kapitanie otworzyła ze zdumienia usta, a na jej niskim czółku wystąpił pot.
— Jak to? Należy do domu Romanowów? — zapytała z przejęciem.
— Właśnie. To jest nieślubny syn cara Aleksandra Trzeciego.
— A matka? — zacna gospodyni pochyliła się ku mnie aż sapiąc z ciekawości.
— Cyganka — chórzystka, sławna piękność, Stiosza... Kobieta ta była podobno niezwykle piękna... Car szalał za nią... w rezultacie — dziecko...
— Ach, cóż to za romantyczna historia. A ja nie mogłam zrozumieć, o co chodzi... Co prawda mogłam dosłyszeć tylko urywki rozmowy. Drogi Jewgieniju Aleksandrowiczu, zapozna mnie pan z nim?
— Może, może, tylko — przyłożyłem palec do ust —• tajemnica. Przecież pani pojmuje, co to znaczy. On jest jedynym pretendentem do wszechrosyjskiego tronu, innych zamordowali bolszewicy, więc on musi się wystrzegać wszystkich i wszystkiego. Znowu podniosłem znacząco pa-
85
lec do góry — na razie musi się uważać, a kiedy się wszystko skończy i on wstąpi na tron... — zrobiłem uroczysty gest ręką — ale o tym ani słowa nikomu, ani słowa...
Wdowa zamrugała oczami i przeżegnała się.
— Przysięgam.
— I bolszewicy, i monarchiści, stronnicy Kiriłła i Niko-łaja Nikołajewicza tylko czyhają na niego... Musimy ochraniać następcę tronu — dokończyłem z patosem.
— Niech Bóg mu dopomoże! — wdowa przeżegnała się po raz drugi. — Ach, jakież to ciekawe, po prostu jak z powieści Dumasa! Chodźmy napić się kawy, drogi Jew-gieniju Aleksandrowiczu.
— Salem, książę! Proszę bardzo! — witał mnie ze swego kozła Hasan. Twarz jego jaśniała świeżością, a w oczach błyskały iskierki humoru. — Jak zdrowie, książę?
— Niczego sobie, gałganie, rozbójniku! — odpowiedziałem sadowiąc się na miękkich poduszkach powozu.
— Ach-pach-pach! Po co te kwaśne słowa? Nieładnie... Hasan lubi księcia... Dokąd pojedziemy?
— Hasan jest nicponiem, który lubi tylko pieniądze. Ha-sanowi trzeba nie kwaśne słowa mówić, lecz dać kijem po łbie! Dlaczego mnie sprzedałeś, draniu?
— Naczelnik powiedział: „Jedź, milcz, bo ci głowę utniemy, jeśli powiesz coś księciu..." I co Hasan miał zrobić? Hasan jest tylko woźnicą. Hasana tylko koń się boi.
Tatarzyn gwizdnął, cmoknął i konie ruszyły z kopyta.
— A ja wiem już, kto jest ten ruski baba... — powiedział odwracając się do mnie.
— Jaka „baba"?
f!G
— Twój baba, co samochodem wczoraj jechał... Ładny baba, wart z tysiąc rubli.
¦— I cóż się dowiedziałeś?
— Że ten baba męża nie ma, pieniędzy też nie ma. Twoja sprawa łatwa, książę.
— Dlaczego łatwa?
— A tak. Pieniądze masz, bierz powóz, jedź do Grand Hotelu. Dobra kolacja, tysiąc rubli i pójdzie z tobą...
— Głupi jesteś! — powiedziałem ze złością.
— Hasan mądry, Hasan mówi prawdziwe słowa — z zadowoloną miną powiedział Tatar i ściągnąwszy lejce, huknął po swojemu na konie.
Minęliśmy plac i popędziliśmy ulicą Jekatierinowską ku
Bulwarowi Nachimowskiemu.
— O, tam mieszka twój dama — Hasan wskazał batem na dwupiętrowy dom — twój ładny baba — roześmiał się głupawo.
Spojrzałem na zegarek. Za pięć dwunasta. Czas już do
generała.
— Skąd to wiesz?
— Hasan wie wszystko. Ja ten twój baba — wyjaśnił mi — wczoraj za miasto woziłem. Razem był włoski wojskowy. Tam i z powrotem woziłem!
Tatar mówił prawdę. Zrozumiałem, dlaczego ten markiz tak się rozpływał w obecności Anny Aleksandrowny.
— Jedź do sztabu — poleciłem.
Wartownicy stojący przy wejściu nie drgnęli nawet, gdy koło nich przechodziłem. Dalej było już inaczej. Dwóch bardzo uprzejmych oficerów w jednakowych mundurach popatrzyło na mnie pytającym wzrokiem.
— Pan do kogo? — zagadnął stojący obok nich młody
87
junkier ze złotymi galonami na rękawach, pochylając grzecznie głowę ostrzyżoną na jeża.
— Mam wyznaczoną audiencję na godzinę dwunastą u jego ekscelencji generała Szatiłowa.
— A z kim mamy zaszczyt mówić? — dwóch dragonów, jakby wyrosłych nagle spod ziemi, wyprężyło się przede mną na baczność, brzęknąwszy zgodnie ostrogami.
„Iluż ich tu jest?" — zdziwiłem się w duchu, widząc mnóstwo oficerów na korytarzach, w poczekalni i w licz-< nych półotwartych drzwiach. Jedni mieli błyszczące galony na rękawach, inni jakieś kolorowe opaski, to znów trupie czaszki ze skrzyżowanymi piszczelami na wyłogach: mundurów; kilku ubranych było w czerkieski. „Któż jest na froncie, jeżeli tu tyle wojska" —- pomyślałem i odrzek-: łem z dostojną miną:
— Bazylewski Jewgienij Aleksandrowicz zgłasza się na osobiste zaproszenie generała.
Parę głów pochyliło się nad arkuszem papieru, na którym wypisane były nazwiska osób wyznaczonych na audiencję. Kilka par oczu wpatrywało się we mnie z uwagą. Trwało to parę sekund. __ — Proszę udać się na drugie piętro, tam dyżurny oficer zaprowadzi pana do poczekalni — wręczając mi przepustkę powiedział jeden z wojskowych.
Wszedłem po schodach na drugie piętro. Cała ta ceremonia miała nieco teatralny posmak. Z tych wystrojonych próżniaków i generalskich sługusów można byłoby utworzyć całą kompanię.
Idący za mną kozak doprowadził mnie do wąsatego wachmistrza. Ten stuknąwszy obcasami poprowadził dalej. I tu, i na schodach, wszędzie przechadzali się lub siedzieli na parapetach okien oficerowie, kozacy, junkrzy.
88
Zdziwiła mnie też dość duża liczba kobiet, które spotkałem, przeważnie młodych i przystojnych. Niektóre były w strojach przypominających stroje pielęgniarek, ale jakieś pretensjonalne: eleganckie bluzeczki, do tego bardzo kuse spódniczki, a na głowie kokieteryjny czepeczek. Niektóre z tych młodych osób miały na sobie coś w rodzaju mundurów nadających się co prawda raczej do operetki.
Brzęczały ostrogi, tu i ówdzie słychać było stłumiony śmiech, a wokoło unosił się zapach perfum.
— Proszę pana za mną — rzekł, wprowadzając mnie do poczekalni generała, tęgi, o dobrotliwym wyglądzie pułkownik, pozujący chyba na jowialnego i prostodusznego wojaka. — Nie poznaje mnie pan? — zapytał po chwili. — Pan mnie nie pamięta, to zrozumiałe, ale ja pana długo nie zapomnę.
Trochę mnie to zaniepokoiło.
— A to czemu?
— Bo przegrałem do pana niezłą sumkę, siedemset dolarów! Całą noc potem nie mogłem zasnąć, wciąż przeżywałem przegraną i wymyślałem sobie od idiotów.
— To nic, panie pułkowniku, odegra się pan kiedyś.
— Daj Boże! — westchnął.
Bardzo nie w porę spotkałem tego gadatliwego jegomościa. Usiadłem obok niego i zacząłem oglądać swoje paznokcie.
Było jeszcze paru wyższych oficerów, również oczekujących na audiencję. Poza tym trzy panie w nieokreślonym wieku, młoda przystojna blondynka z dużym kokiem i jakiś ponury cywil ze wstążeczką św. Jerzego w klapie marynarki.
A ten gadatliwy pułkownik wciąż rozprawiał o moich sukcesach w kasynie.
89
¦— Czy pan należy do sztabu, panie pułkowniku? — zapytałem, aby odciągnąć go od niepożądanego dla mnie tematu.
— Nie, wie pan, to jest zupełnie co innego — powiedział cichszym już głosem i pociągnął mnie za sobą w stronę okna. — Pracuję w intendenturze. W swoim czasie ukończyłem wydział intendentury akademii wojskowej. — Odciągnął mnie jeszcze dalej od reszty towarzystwa i prawie szeptem powiedział: — Rozkradziono mi składy... Angielskie umundurowanie, zapasy bielizny, butów, francuskie sukno na żołnierskie mundury też zginęło... Prócz tego ze czterysta, a może nawet sześćset pudów konserw mięsnych i około dwóch ton skondensowanego mleka.
— A któż to tak ładnie oczyścił wam składy? — zapytałem z udanym współczuciem.
— Ba! Żebym ja to wiedział! Właśnie w tym rzecz, że nie można znaleźć winnego, a generał — kiwnął głową w stronę gabinetu Szatiłowa — strasznie się gniewa! Ryczy jak tygrys... „Jeżeli, powiada, za pięć dni ukradziony towar się nie odnajdzie albo nie wykryjecie sprawcy rabunku, to wszyscy pójdą pod sąd..." I grozi rozstrzelaniem... A co ja jestem winien? W tym czasie mnie tu nawet nie było, wyjeżdżałem do Bakczysaraju...
— Panie Bazylewski — rzekł wchodząc do poczekalni adiutant — jego ekscelencja prosi pana.
Urwawszy w pół słowa swoją opowieść, mój „niewinny" intendent kiwnął mi głową, a ja wszedłem do gabinetu Szatiłowa.
— Rad jestem, że pana widzę, panie Bazylewski — wstając i idąc mi na spotkanie powiedział generał. Był to bardzo dobrze wychowany i uprzejmy człowiek, którego bezpośredniość i niewymuszony sposób bycia budziły ku
90
niemu sympatię. Uścisnął mi rękę i zwracając się do dość młodego jeszcze generała, przedstawił nas sobie: — Generał Artif ieksow — Jewgienij Aleksandrowicz Bazylewski. Obaj ukłoniliśmy się sobie ceremonialnie.
— Teraz zechce pan usiąść i przystąpimy od razu do rzeczy. Chętnie bym poświęcił panu godzinę i więcej, ale mam masę spraw — wskazał na biurko zawalone papierami. — A najważniejsze — ludzie. Widział pan, ile osób jest w poczekalni?
— Wasza ekscelencjo, proszę poświęcić mi tylko tyle minut, ile to jest możliwe, widzę i rozumiem, że jest pan przeciążony pracą.
— Tak, tak — pokiwał głową. A więc generał Artifiek-sow i pan będziecie opiekować się zagranicznymi gośćmi. Generał po linii wojskowej, pan zaś po linii cywilnej, społecznej i duchowej.
Ukłoniłem się generałowi, który uśmiechnął się uprzejmie.
— Cenimy, panie Bazylewski, pańskie światowe obycie, niezależność wśród tutejszego społeczeństwa, a szczególnie doskonałą znajomość wielu europejskich języków. Generał zaś jest jednym z naszych najlepszych wojskowych dyplomatów, człowiekiem o wszechstronnym wykształceniu. Cieszę się, że panowie się poznali. Może teraz, Aleksis, powie pan mnie i panu Bazylewskiemu, jak wygląda plan najbliższych spotkań z przedstawicielami naszych sojuszników.
— Plan ten jest bardzo prosty. Dziś i jutro panowie socjaliści i liberalizujący bourgeois zechcą na pewno spotkać się z ludem, to znaczy z robotnikami i chłopami.
— No, no, Aleksis, niech pan trochę powściągnie swój język — generał z uśmiechem pogroził mu palcem. —
91
^fcj
Przecież to są przyjaciele, reprezentujący tu swoje kraje. Od nich zależy, jaką opinię będą mieć o nas za granicą...
— Proszę mi wybaczyć, ekscelencjo, ale moim zdaniem ci ograniczeni ludzie bawiący się w socjalizm i potakujący bolszewikom to głupcy i nieuki, przecież oni podcinają gałąź, na której sami wygodnie i spokojnie siedzą. Gdyby nie my, to już jutro bolszewickie hordy rzuciłyby się na Zachód i czerwona zaraza zniszczyłaby i tych sytych so- i cjalistów, i tych liberalnych rentierów.
— To prawda, ale w tej chwili są nam potrzebni i na-1 leży odnosić się do nich jak najuprzejmiej.
— Właśnie to robimy, w przeciwnym razie nie pokaza-i liby się na Krymie. Niech pan będzie zupełnie spokojny,; ekscelencjo, my z panem Bazylewskim damy sobie doskc nale radę ze wszystkim.
— Zgadzam się z panem, generale — zwróciłem się dc Artifieksowa. — Jeżeli mówić bez ogródek, to ci ograni-1 czeni i tępi przedstawiciele robotniczych organizacji Euro-f py to po prostu syci mieszczanie, coś w rodzaju tucznycr. gęsi, które jutro mogą być powiezione do rzeźni...
— A zauważył pan, że wśród nich są i Żydzi? — za-f czął Artifieksow.
— Tym niemniej — wtrącił Szatiłow — należy ich przyjąć gościnnie, pokazać miasto i okolice Sewastopola, a tym samym wykonać zalecenie rządu. Wczoraj udało się nam dobrze zorganizować spotkanie z delegacjami Zachodu.
„O i jeszcze jak! — pomyślałem, przypominając sobie bezsensowne przemówienia »przedstawicieli« Krymu".
— Cudzoziemcy odnieśli jak najlepsze wrażenie ze spotkania z naszą liberalną inteligencją, ale to nie było takie i trudne do zrobienia. Wszyscy ci nasi kupcy, adwokaci,
rabini i podobna do nich publika to isą ludzie dość prymitywni i, powiedziałbym, dosyć... — generał zatrzymał się, chcąc znaleźć odpowiednie określenie.
—¦ ...podli — podpowiedział Artifieksow.
Nie mogłem zrozumieć, dlaczego cieszył się on sławą dyplomaty i człowieka wszechstronnie wykształconego.
— Może nawet i tak — zgodził się Szatiłow — ale wyrażając się oględniej, są to ludzie bez żadnych zasad. Cudzoziemcy są teraz przekonani, że inteligencja Krymu popiera generała Wrangla. Z kolei interesuje ich nastrój, jaki panuje wśród robotników, chłopów i mieszczan na zajętych przez nas terenach. Na front ich nie puścimy. Generał Kutiepow i ja nastraszyliśmy ich Budionnym, czerwoną konnicą i łotewskimi strzelcami, więc chociaż mieli ochotę tam się udać, powzięli rozsądne postanowienie ograniczyć się do okolic Sewastopola. Pan, Jewgieniju Aleksandrowiczu, zawiezie ich jutro na kurhan Małacho-wa, a nawet do Belbeku. Niech pan im nie odmawia tych wycieczek, bowiem trasa i ludność ¦— rzekł ironicznie Szatiłow — są przez nas dobrze przygotowane. Wszystkich szczegółów jutrzejszego spotkania gości z proletariatem Sewastopola dowie się pan od generała.
— Dziękuję panu za zaufanie i gotów jestem do współpracy z panem generałem — powiedziałem skłoniwszy się w stronę Artifieksowa.
— Wobec tego — rzekł on — zabiorę pana Bazylew-skiego do siebie.
—¦ Jewgienij Aleksandrowicz za chwilę do pana przyjdzie, gdyż chciałbym go jeszcze o coś zapytać — powiedział Szatiłow.
Artifieksow wyszedł i zostaliśmy sami.
— Podobał się pan bardzo naszym cudzoziemcom —
92
93
"'¦^m
zaczął generał — a szczególnie temu angielskiemu mopso- j wi, jakże mu tam?
— Tom Jones.
— Tak, właśnie jemu, ale i inni byli panem zupełnie oczarowani. Ale a propos wczorajszego bankietu — niech mi pan powie, co to był za dziwny incydent z rotmistrzem z kontrwywiadu?
— Ten oficer popełnił zwyczajną kradzież; przywłaszczył sobie moją papierośnicę. W tym celu aresztował mnie i usiłował nastraszyć. Jak pan widzi, nie należę do bojaźliwych i szantaż się nie udał.
— Tak właśnie myślałem — podnosząc brwi rzekł Sza-tiłow. — Jak się ten rotmistrz nazywa?
— Tokarski.
— Proszę chwilę poczekać. Szatiłow podszedł do telefonu. — Połączcie mnie z pułkownikiem Tatiszczewem,. Tak, z szefem kontrwywiadu...
Potem nastąpiła rozmowa, którą dobrze zapamiętałem.
— Pułkownik Tatiszczew? Dzień dobry, hrabio. Mówi Szatiłow. Niech mi pan poda krótką, ale dokładną opinię
0 pańskim podwładnym, rotmistrzu Tokarskim... Nie, to pilne. Opinię ustną, tylko ustną.
W słuchawce coś zachrobotało.
— Tak, tego się spodziewałem. Wczoraj byłem świadkiem nieprzyjemnej sceny, kiedy pan Bazylewski... Tak, pan go zna? Jest w tej chwili u mnie — był zmuszony odebrać, proszę sobie wyobrazić, publicznie, temu oficerowi swoją papierośnicę! A pan to również widział? Prawda!
1 co pan na to powie?
W słuchawce znowu coś zachrobotało, tym razem dłużej.
— Rad jestem, że nasze opinie się zgadzają... Tak, do tego batalionu, z natychmiastowym wysłaniem na front.
Rozkaz na piśmie przyślę później. Potrzebujemy ludzi uczciwych, a nie rabusiów i szantażystów. — Odkładając słuchawkę generał powiedział: — Dziękuję panu za szczerość. Pułkownik hrabia Tatiszczew prosił, by panu również od niego podziękować za okazaną pomoc. Jego uczciwą żołnierską duszę dawno mierził ten łapownik i wydrwigrosz, a pańska interwencja pomogła mu do pozbycia się takiego współpracownika. A teraz powracając do naszych spraw, po rozmowie z generałem Artifieksowem ustalimy wspólnie krótki plan jutrzejszej wycieczki, i z Bogiem! — zakończył Szatiłow.
Gabinet Artifieksowa znajdował się na końcu korytarza. I tu, tak samo jak na schodach i w hallach, przefru-wały niby motylki przystojne kobietki; pojedynczo lub grupkami przechadzali się młodzi oficerowie, szybko przebiegali adiutanci. Zauważyłem też wielu snujących się tu i tam starszych i zupełnie starych pułkowników i generałów. Byli to bezrobotni wojskowi, którzy szukali poparcia i jakiegoś stanowiska dla zabezpieczenia bytu. Wyglądali żałośnie w swoich mocno sfatygowanych mundurach, zwłaszcza gdy usiłoWali zachować energiczną żołnierską postawę.
Gdy znalazłem się sam na sam z Artifieksowem, odniosłem zupełnie inne wrażenie. Był to człowiek rzeczywiście znający się na polityce, a przy tym dość wykształcony i kulturalny. Zrozumiałem, że tą maską rębajły i prymitywnego w swych sądach wojaka posługiwał się w kontaktach ze zwierzchnikami. Taka obcesowość i żołnierska prostolinijność podobała się Wranglowi i Szatiłowowi. Artifieksow z powodzeniem grał rolę wroga salonowych elegantów i gadatliwych generałów. Ku mojemu zdumieniu powiedział do mnie na wstępie z całą szczerością:
94
95
— Chyba nie utrzymamy się długo na Krymie. Armia Czerwona rośnie, za Perekopem zgromadzono duże siły, najlepszy z ich dowódców, Frunze, i cała kawaleria Bu-dionnego szykują natarcie... A u nas... — rozłożył ręce. — Na miejsce tych, którzy idąc w pierwszej linii zginęli na Donie i Kubaniu, przyszła wyłącznie junkierska, kadecka i gimnazjalna młodzież i nieudolni generałowie oraz niedobitki z kozackich pułków Dienikina. Na pomoc Europy liczyć nie możemy.
Widział pan wczoraj tych liberalnych próżniaków i ga-dułów? Powinni by przysłać tu nam z dziesięć dywizji angielskich i francuskich, ze sto tanków „Renault", lotnictwo i marynarkę. Ale Europa tego nie zrobi, bo nie1 chce zrobić. Wobec tego oddanie Krymu jest kwestią paru tygodni.
— Co też pan mówi, generale... Nasza rosyjska armia... Nie dalej niż wczoraj w gazecie „Głos Taurydy" czytaliśmy...
Spojrzał na mnie kpiącym wzrokiem.
— Niech pan da spokój, Jewgieniju Aleksandrowiczu, pan wie to równie dobrze jak ja. — Zapalił papierosa. — Jeżeli władza jest w rękach samozwańczych generałów i skretyniałych senatorów cesarskiego imperium, jeżeli ta władza spekuluje i zawiera wątpliwej wartości transakcje handlowe z nieuczciwymi francusko-turecko-włosko-grec-kimi firmami i aferzystami — zaciągnął się mocniej papierosem — jeżeli zwraca się o pomoc do szulerów, carskich żandarmów, arystokratycznych idiotów i przestępców, to dni jej są policzone.
— To ciekawe!
— Cóż w tym ciekawego? Ale przejdźmy do naszych spraw. Pan, oczywiście, domyśla się, że my wiemy, kim
96
pan jest, jakie jest pańskie pochodzenie społeczne i pańska przeszłość? Nie ukrywam, że kiedy indziej ja osobiście raczej bym unikał znajomości z panem, ale teraz... Otaczają nas setki takich typów, w porównaniu z którymi pan jest niewinnym dzieckiem, można powiedzieć, barankiem... Nie mamy potrzeby zastanawiać się nad tym, natomiast musimy trzeźwo ocenić sytuację. Teraz jest pan nam potrzebny i dlatego pana chronimy. Pan zaś powinien robić to, co ma pan zlecone.
— A potem? — zapytałem ostrożnie.
— Co będzie potem, nie wiem. Potem niech pan raczej liczy na siebie i swoje zdolności. Sądzę — Artifiek-.sow zaśmiał się — że wkrótce my wszyscy będziemy mo-krłi liczyć tylko na siebie, na swoje szybkie nogi i własną zaradność.
Chwilę obaj milczeliśmy.
— A co wie o mnie generał Szatiłow?
— Niewiele. On nie interesuje się panem więcej niż mu to jest potrzebne dla kontaktów z cudzoziemcami. Bardziej zainteresowała się panem pani Kantemir, koleżanka córki generała.
— Anna Aleksandrowna?
— Właśnie... Kiedy powiedziałem jej, kim pan jest naprawdę, nie ukrywając tego, co mi powiedział Tatiszczew, nie chciała wierzyć, była szalenie zdziwiona. Nawet przez myśl by jej nie przeszło, że jest pan mistrzem wśród ka-siarzy i genialnym szulerem.
Milczałem, opanowany ogromnym zniechęceniem i przygnębieniem.
— Nie warto się martwić. Cóż, pan jest dla niej egzotyczną figurą, ciekawym, niezwykłym eksponatem wśród dziesiątków szarych, stereotypowych, podobnych do siebie
7 — Pan ze Stambułu
97
I
jak dwie krople wody, krymskich uchodźców. Zagadaliśmy się, a czas już pomówić o tym, co w tej chwili jest najważniejsze.
Szybko uzgodniliśmy marszrutę naszej wycieczki.
— W Belbeku odbędzie się śniadanie u „najzupełniej przypadkowo" tam spotkanego tatarskiego księcia, Tu-chanbeka. Z nim będzie i mułła. No, oczywiście, rozmowy, pytania, różne takie ideowe deklaracje... Następnie krótki odpoczynek w rejonie góry Sapun. Tam spotkamy się z ,,ludem", ale rosyjskim. Ceremonia podobna, z tym że odezwą się dwa, trzy głosy niezadowolenia.
— A skąd weźmiecie tych niezadowolonych? Kto się odważy?
— Będzie tam paru drabów z miejscowego garnizonu, przebranych za chłopów.
— Jest pan nadzwyczaj szczery!
— A cóż mam robić? Jeszcze i z panem bawić się w ciuciubabkę? Stawiamy wszystko na jedną kartę. Pan to powinien zrozumieć. Na pomoc Europy trudno liczyć, a jest ona dla nas niezbędna. Dla ewentualnego uzyskania tej pomocy zmobilizowaliśmy wszystkich, począwszy od carskich dostojników, a skończywszy na' arystokratycznych prostytutkach i znanych europejskich aferzystach.
Po dziesięciu minutach pożegnałem się z Artifiekso-wem. Odprowadził mnie grzecznie do drzwi i życzył powodzenia. Podobał mi się ten człowiek, niewątpliwie byliśmy do siebie trochę podobni.
Wyszedłem na ulicę i spojrzałem na zegarek. Dochodziła druga — czas iść na obiad, a potem podumać nad jutrzejszym dniem. Zdecydowałem się na „Savoy", najelegantszą i najdroższą restaurację w mieście. Za obiad z trzech dań z obowiązkową butelką szampana i likierem
93
do kawy liczono tam pięć i pół dolara lub dużą paczkę tracących na wartości krymskich banknotów.
Po obiedzie uznałem za wskazane trochę się przejść. Czułem się pokrzepiony, pełen energii i gotów do zajęcia się moimi zagranicznymi gośćmi.
Nie zdążyłem oddalić się nawet dwadzieścia kroków od restauracji, gdy z bramy jednego z domów wynurzył się rotmistrz. Dał mi znak ręką, abym się zatrzymał, i podszedł do mnie. Z drugiej strony zbliżył się do nas jakiś człowiek ubrany po cywilnemu.
— Halo, szanowny milordzie — zaczął rotmistrz. — Zjadł pan obiadek, wypił winka, więc z pewnością chętnie panv ze mną porozmawia. Ja również pragnąłem tego spotkania... Kulików! — zwrócił się do stojącego w milczeniu cywila — gdzie jest powóz?
— W tej chwili! — cywil machnął ręką, a na ten sygnał zza rogu wyjechał Hasan. Tatar był wspaniały. Trzymając się wyprostowany na koźle, uśmiechał się szeroko, ukazując olśniewające uzębienie.
—¦ Salem alej kum, książę! — zawołał wesoło. Wsiedliśmy do powozu. Koło Hasana usadowił się na koźle Kulików. Tatar machnął batem i konie ruszyły galopem.
— Jakże pana drogocenne zdrowie, oszuście? — zapytał z miłym uśmiechem rotmistrz.
— Nieźle, draniu — odpowiedziałem równie uprzejmie.
— Pan chyba dawno nie dostawał po gębie? Ale dostanie pan, daję na to oficerskie słowo — z pasją powiedział Tokarski. Odwróciłem się od niego w milczeniu. Na ulicach panował ożywiony ruch.
— Tym razem nie uda się panu wykpić byle czym, lipny baronie! Zbijemy pana na kwaśne jabłko, rozprawimy się z panem, afe już w kontrwywiadzie, a potem
oddamy pana z powrotem kapitanowi Gołoskuchinowi, który ma z panem swoje porachunki... Zdaje pan sobie sprawę z tego, co pana czeka w...
— Obaj jesteście szubrawcami, za którymi tęskni szubienica, obaj jesteście rabusiami i obaj przeliczyliście się z siłami.
— To ciekawe... Czyżby pan naprawdę przypuszczał, że ta wczorajsza farsa na coś się przyda? Niech pan wie, że pańscy statyści, ci Popandopulo i kabaretowi rabini, są już wyrzuceni z miasta. Pan jest sam, i to w naszych rękach.
¦— Przyjechaliśmy! — zameldował z kozła Kulików. Znowu znalazłem się w domu, w którym mieścił się kontrwywiad, oddział śledczy i więzienne lochy.
— Widzi pan, baronie, jak drogo może kosztować złota papierośnica, kiedy chciwość zaćmiewa rozsądek? Mam nadzieję, że ma pan ją przy sobie i że zaraz odzyskam ją z powrotem. A teraz ja... — zaczął i urwał wpół słowa.
Drzwi jednego z pokojów otworzyły się szeroko i ukazał się w nich pułkownik Tatiszczew.
— A, rotmistrz! — zawołał. — Szukam pana po całym mieście, a okazuje się, że pan jest tutaj! A co się stało, że pana widzę u nas, panie Bazylewski?
Rotmistrz mienił się na twarzy. Zrozumiałem, że w swoich planach nie przewidział spotkania z przełożonym.
— Widzi pan, pułkowniku, jest taka sprawa... Przerwałem mu bez namysłu:
— Rotmistrz aresztował mnie i o ile mogłem się zorientować z jego ordynarnych wyzwisk właśnie za to, że wczoraj odebrałem mu moją papierośnicę.
— Niemożliwe! — zdziwił się Tatiszczew. — Czy to prawda? Wejdźcie obaj do mego gabinetu.
100
Zamknął za sobą drzwi i spojrzał na rotmistrza pytającym wzrokiem.
—• Wszystko było inaczej, panie pułkowniku, papierośnica nie odgrywa tu żadnej roli... Chodzi o to, że...
— Że co? — podchwycił Tatiszczew.
— ...że to jest niebezpieczny przestępca, a jak się zdążyłem dowiedzieć, mający również kontakty z podziemny-mi organizacjami krymskich bolszewików. Wszystkie te liczne paszporty — rumuński, grecki, włoski i inne — kryją jego prawdziwą działalność. W rzeczywistości to agitator i komisarz bolszewicki, dlatego go aresztowałem.
— Fakty! Proszę mi podać fakty, a wtedy będziemy dziękować Bogu i panu za uratowanie Krymu od poczynań tak niebezpiecznej osoby. — Pułkownik mówił to drwiącym tonem patrząc na zdetonowaną minę rotmistrza.
— Jutro wieczorem dostarczę panu wszelkich danych.
— Może się pan już nie trudzić, rotmistrzu. Jutro wieczorem będzie pan daleko stąd, na froncie. Nie będzie pan miał okazji do prowadzenia śledztwa. Już nie jest pan oficerem kontrwywiadu. Oto rozkaz — powiedział Tatiszczew, biorąc ze stołu papier.
— Jak to? — rotmistrz zbladł, nie wierząc widocznie własnym oczom.
— A tak, zupełnie zwyczajnie. Przeczytam panu rozkaz, a potem mi go pan pokwituje. I pułkownik głośno odczytał:
„Rotmistrza Tokarskiego S. S. przydzielonego do oddziału kontrwywiadu drugiego zarządu sztabu krymskiej armii ochotniczej z powodu postępków nie licujących z godnością oficera wyklucza się z szeregów wojskowych służących przy sztabie. Wyżej wymienionego rotmistrza wysyła się na front wraz z pierwszym odchodzącym tam
101
oddziałem w charakterze szeregowca, nie odbierając mu na razie rangi oficerskiej. Jego dzielność i waleczność, które powinien wykazać na froncie, pomogą mu do odzyskania dobrej opinii, którą utracił w czasie służby w drugim zarządzie. Podpisano: generał Szatiłow" — powoli i z naciskiem zakończył czytanie Tatiszczew. — Z tego jasno wynika, że nie jest pan już oficerem kontrwywiadu i do żadnych wykonywanych dotychczas czynności nie ma pan prawa. Proszę się podpisać, a potem przygotować do odjazdu jeszcze w dniu dzisiejszym na front.
— Jak to? Ja na front?
— Tak jak i inni. Wsiądzie pan do pociągu lub — nie wiem jak was powiozą — do ciężarówki i adieu! Front nie jest tak daleko, wieczorem będzie pan już w swojej nowej jednostce — z nie ukrywaną kpiną wyjaśnił Tatiszczew.
— To są intrygi uknute przez pana, to podstęp! — wybuchnął rotmistrz. — Złożę na pana skargę do głównodowodzącego !
— Choćby do samego Boga! Jednak skargę tę złoży pan już z frontu. A teraz proszę się podpisać i wychodzić, bo osobom obcym do naszych biur wstęp wzbroniony.
— To tak? Doskonale! Zapamiętam sobie pana! Pan tego pożałuje, fałszywy hrabio Korotkow-Tatiszczew — z desperacką odwagą krzyczał rotmistrz. — Taki sam zipana arystokrata, jak z tego oszusta baron Dumitrescu!
— Tylko ciszej, bałwanie, bo cię wsadzę do więzienia, zanim zdążysz pojechać na front, za odmowę wykonania rozkazu i za obrazę władzy. Słyszał pan, panie Bazylew-ski, jakich on używał obelżywych zwrotów mówiąc o generale Wranglu i Szatiłowie?
— No, chyba! Dotychczas nie mogę się otrząsnąć z uczu-
102
cia przerażenia. Jak mógł wyrażać się w podobny sposób " naszych najwyższych zwierzchnikach! — powiedziałem
• niesmakiem.
Otóż to! Jak mógł sobie na to pozwolić! — potwier-
iził Tatiszczew.
— Łajdaki, prostytutki, złodzieje! — omal nie płacząc z bezsilnej złości, ryczał rotmistrz. Potem z furią schwycił papier i podpisał się.
— Należało to zrobić od razu. A teraz — chowając do szuflady rozkaz spokojnie mówił Tatiszczew — precz
ląd! I jeżeli do wieczora nie znikniesz z miasta, pokażę i, kim jest hrabia Tatiszczew.
I tak wiem, kapitanie Korotkow, że jest pan pułkownikiem i hrabią własnego wyrobu!
— Wynoś się! — krzyknął pułkownik i zapalił papierosa.
Rotmistrz wyszedł. Patrzyliśmy przez chwilę na siebie w milczeniu, a potem roześmieliśmy się jednocześnie.
Dureń, który nie umie opanować chciwości, nie może pracować w kontrwywiadzie. Nam są potrzebni ludzie » czystych rękach, dżentelmeni o kryształowej uczciwości.
— Niewątpliwie! — przytaknąłem z przekonaniem.
— Rad jestem, że mogę dać temu świadectwo nie tylko słowami, ale i czynem. Widział pan, jak się u nas karze /¦a występek. Za co został wypędzony ten idiota? Za to, ze głupi, że nie ceni ani stanowiska, ani ludzi, z którymi pracuje.
— Kretyn! — zreasumowałem krótko.
Co się tyczy jego bredni o moim rzekomo samozwań-czym...
Panie hrabio... — złożyłem błagalnym ruchem rę-¦¦(! — proszę tego nawet nie wspominać... Pan jest arysto-
103
I
kratą w każdym calu, jak to powiedział jeden z francuskich Ludwików.
Tatiszczew uśmiechnął się wyraźnie zadowolony.
— Nie słyszałem takiego określenia, ale to jest dobrze powiedziane. Pan i ja, szanowny Jewgieniju Aleksandro-wiczu, jesteśmy dżentelmenami, ludźmi honoru...
— Absolument! — potwierdziłem poważnie.
— Pięć tysięcy dolarów, które zostały przeze mnie czasowo zatrzymane do wyjaśnienia sprawy...
Zrobiłem minę, jakbym wolał o tym nie słyszeć, choć słowa Tatiszczewa wydały mi się niebiańską muzyką.
— Więc te pięć tysięcy dolarów należą do nas obydwóch, czyli każdy z nas ma po dwa i pół tysiąca. Sto otrzymał pan wczoraj, a oto reszta, dwa tysiące czterysta. Proszę, są w tej paczce, pan będzie łaskaw przeliczyć.
Znowu zrobiłem gest, jakbym przeciw temu protestował.
— O nie! Wśród dżentelmenów wszystko musi być załatwione jasno i dokładnie. Proszę sprawdzić pieniądze. Mam nadzieję, że brak połowy nie sprawia panu zbyt dotkliwej przykrości?
— Jestem zdumiony i zachwycony pańską wspaniałomyślnością, hrabio! Szczerze mówiąc uważałem te pieniądze za stracone.
— Co też pan mówi! Jakże bym mógł tak postąpić! Pochodzę ze starorosyjskiego rodu Tatiszczewów, nie to co ten drobny oszust i cham, Tokarski.
— Pozwoli pan, że uścisnę pańską szlachetną prawicę, drogi hrabio! — powiedziałem z teatralnym patosem.
— Z prawdziwą radością!
Uścisnęliśmy sobie ręce, a potem jednocześnie schowaliśmy do kieszeni swoje dolary.
104
— Drogi Jewgieniju Aleksandrowiczu, jeżeli za pośrednictwem generała Szatiłowa zostanie pan przyjęty w kwaterze samego barona...
— Wszystko jest możliwe — odpowiedziałem skromnie.
— Trochę w to co prawda wątpię, ale zdarzają się rzeczy jeszcze bardziej fantastyczne... to niech pan pamięta — Tatiszczew poklepał mnie po ramieniu — że współdziałanie człowieka interesu z pilnującym ładu i praworządności kontrwywiadem może przynieść korzyści obydwu stronom. Czy nie mam racji?
— Bezwzględnie, ma pan rację. To jest najszczęśliwsza chwila mego życia, hrabio! — stwierdziłem nieomal szczerze, czując w kieszeni paczkę banknotów.
— Będą jeszcze szczęśliwsze — znowu poklepał mnie po ramieniu i powiedział poufnym tonem: —¦ Jarząbków jest teraz na Krymie niemało, baranów też. Niech pan poluje. Z moim błogosławieństwem! — dodał. Obaj roześmieliśmy się.
— Z każdego upolowanego jarząbka, hrabio, pióro dla pana!
— Jest pan człowiekiem serca i rozumu. Rad jestem bardzo, że pana poznałem. — Tatiszczew odprowadził mnie do drzwi.
„Tysiąc i jedna noc" ciągnęła się dalej. Przez ostatnie dwa dni przeżyłem tyle niezwykłych przygód, tyle spotkało mnie niespodzianek, tak nieoczekiwanie zmieniały się na moją korzyść sytuacje pozornie bez wyjścia, że wiedziałem na pewno tylko jedno: fortuna uśmiechnęła się do mnie. Ale czy na długo pozostanę jej ulubieńcem?
— Książę... powóz podany, dokąd jedziemy? — zawołał Hasan ze swego kozła. Miał jakieś nieomylne wyczucie, kiedy może mi być potrzebny.
105
Spojrzałem w chytre, a jednocześnie naiwno-prostodusz-ne oczy Tatara.
— A gdzie jest rotmistrz?
— Fiu-u! — gwizdnął lekceważąco. — Naczelnik go wypędził. Rotmistrz teraz marna osoba... Rotmistrz tfu, nic nie znaczy... Na front wysłali...
— Skąd o tym wiesz?
— Żołnierz powiedział... Wygonili go stąd, a tam mu bolszewik głowę usiecze! — I Hasan dodał po tatarsku jakieś przekleństwo.
Wieczorem wpadłem na parę minut do pana Jonesa. Było to coś pośredniego między wizytą a naradą przed wyjazdem do Belbeku.
Cudzoziemcy byli w doskonałych nastrojach. Wszędzie bowiem witano ich nader serdecznie.
— Nie zauważyliśmy nigdzie ani przemocy, ani samowoli, a więc tych okropności, o których tak rozpisywała się nasza skrajnie lewicowa prasa — powiedziała redaktorka z dziennika „Figaro".
— Nie widać też biedy. Ludzie są przyzwoicie ubrani, wyglądają na sytych i wesołych — dodał Jones.
„No, pewnie!" — pomyślałem, bo wiedziałem, że jeszcze wczoraj utworzone zostały grupy „zadowolonych z życia mieszkańców miasta", które miały polecone znajdować się zawsze na drodze naszych gości. „Poczekajcie do jutra, drodzy goście, główne przedstawienie odbędzie się w Belbeku" — stwierdziłem w duchu z ironią, a głośno powiedziałem:
— W zachowanej na szczęście na tym niewielkim terenie prawdziwej Rosji panuje spokój i porządek... A front niedaleko, zaledwie czterysta kilometrów od Sewastopola... Westchnąłem smutnie i dodałem, przypominając sobie wy-
106
pędzonego rotmistrza: — Najlepsi synowie Rosji każdego dnia tam pospieszają, aby powiększyć szeregi armii ochotniczej. Właśnie dziś mój serdeczny przyjaciel, wielki patriota, udał się na front, aby walczyć o demokratyczne swobody!
Europejscy demokraci wysłuchali tej tyrady dosyć obojętnie, ożywiła się tylko dziennikarka z „Figaro":
— Jeszcze dziś podam do mojej gazety wiadomość o czynie tego dzielnego człowieka!
Wypiłem z europejskimi ludźmi pracy po kieliszku koniaku i udałem się do klubu, z którego tak niespodziewanie zostałem porwany przez ordynarnego tajniaka Litow-cewa. Grać nie zamierzałem, ale trzeba było „dla dobra sprawy" pokazać się tam, gdzie już z pewnością wiedzieli
0 moim aresztowaniu.
W klubie, wśród brzęku złotych monet, szelestu banknotów i donośnego głosu krupiera, byłem w swoim żywiole.
Jednakże żaden z napotkanych przeze mnie stałych bywalców klubu nie zapytał mnie o przyczynę zniknięcia. Nie mieli do tego głowy. Interesowało ich złoto, franki
1 dolary.
Pogadałem chwilę z tym i z owym, potem przeszedłem do bocznego pokoju, gdzie usiadłem na kanapie i zapaliłem papierosa.
— Panie Bazylewski, czy nie miałby pan ochoty popatrzyć, jak przegrywa swoje liry pewien Włoch? — zaproponował mi dyżurny klubowy. — No, mówię panu, coś zabawnego!
Nie chciało mi się ruszyć, więc odpowiedziałem obojętnie:
—¦ Cóż w tym zabawnego? Wiadomo, że w domu gry zawsze jedni wygrywają, a drudzy przegrywają...
107
7
— Ale to nie jest gra, lecz wprost przedstawienie, operetka! W dodatku ten Włoch, podobno jakiś markiz, jest w towarzystwie niezwykle pięknej kobiety.
Ożywiłem się momentalnie.
— Markiz? W towarzystwie kobiety?
— I to pięknej, mówię panu! Ten gość stara się być chłodny jak lód i niewzruszony jak skała... Widać jednak, że to tylko maska, która spadnie lada chwila, gdy zawiodą nerwy.
— A ona?
— Denerwuje się za niego, nawet tego nie kryję... Ale ślicznotka, wie pan, klasa!
Zerwałem się na równe nogi.
— Pan to niczym koń bojowy, kiedy usłyszy dźwięk wojennej pobudki — zaśmiał się dyżurny, ale ja już byłem na progu sali, nazywanej „Złotą".
Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, gdyż spojrzenia grających i kibiców skierowane były na stół, gdzie połyskiwało złoto i leżały pliki banknotów.
Tak, to był markiz Octaviani. Wysoki, smukły i elegancki, a jednocześnie — wyczułem to od razu — bezradny i zrozpaczony. Pozornie panował nad sobą i wątpię, czy ktoś poza mną, krupierem i paroma starymi bywalcami klubu domyślał się, ile go to kosztowało. Nas jednak, którzy widzieliśmy niejednego takiego gracza i spotykali najróżniejsze typy, ten sztuczny spokój nie mógł zmylić. Markiz najwidoczniej postawił na jedną kartę swoje ostatnie pieniądze. Anna Aleksandrowna stojąc za nim obserwowała grę.
— W banku tysiąc siedemset dolarów! Messieurs et mesdames, faites vos jeux!
108
Gracze i obserwatorzy milczeli. Nikt nie odważył się kontynuować gry.
— Która to z kolei karta była bita? — zapytałem po cichu znajomego szulera, gorączkowo śledzącego grę.
Spojrzał na mnie przelotnie, poznał i odpowiedział szeptem:
— Szósta...
— Panie, panowie, w banku tysiąc siedemset dolarów, grajcie, gdyż inaczej bank będzie zdjęty — jeszcze uprzejmiej zachęcał krupier.
Włoch westchnął i w tym momencie zawiodło go opanowanie. Mimo śniadej cery widać było, że zbladł, przesunął ręką po czole, potem spojrzał na swoją towarzyszkę i rzekł zmieszanym głosem:
— Niestety, nie mam przy sobie takiej sumy...
— W takim razie, proszę państwa, bank... zaczął krupier.
— Stawiam — zawołałem.
Wszyscy odwrócili się w moją stronę. Włoch, który mnie nie poznał, zapytał po francusku:
— Va banąue?
— Tak, markizie, za pozwoleniem pana, gram va banąue. I udając, że dopiero w tej chwili zobaczyłem Annę Aleksandrownę, ukłoniłem się jej.
— Bank utrzymuje się — metalicznym głosem obwieścił krupier. — I otworzywszy nową talię, spojrzał pytająco na Persa, trzymającego bank. Ten skinął mu głową. Krupier przeliczył moje pieniądze, dołączył je do innych i zawodowo zręcznym ruchem rozdał karty.
Pers podniósł bardzo powoli swoje karty, zajrzał do nich i rzekł krótko:
— Ósemka.
109
'ff
Sala zamarła. Krupier popatrzył na mnie pytająco. Pers po raz drugi zawołał z triumfem w głosie:
— Ósemka! Odkryłem swoje karty.
— Dziewiątka — powiedziałem spokojnie kładąc je na stół.
Pers aż podskoczył z miejsca.
Włoch cofnął się o krok od stołu uśmiechając się z zakłopotaniem. Znajomi winszowali mi hałaśliwie. Krupier przesunął łopatką w moją stronę całą górę pieniędzy. Były tu i rosyjskie ruble, i amerykańskie „eagles" *, i tureckie liry, i angielskie gwineje. Poutykałem pieniądze po kieszeniach, niedbale gniotąc papierowe funty, zielone dolary i brązowe pesety. Bank został rozbity. Gracze debatowali nad zakończoną przed chwilą batalią. Pers, który zupełnie stracił panowanie nad sobą, mówił coś do dyżurnego, gorączkowo gestykulując i wskazując ręką w moją stronę, ale nikt go nie słuchał.
Dolary kontrwywiadu przyniosły mi szczęście. Patrzyłem z pobłażliwym uśmiechem na wzburzonego przegraną Persa. Dziś jednak nie był on ani „jarząbkiem", ani „baranem", jak to określił Tatiszczew. Nie, dziś posłużył mi zwykły przypadek. Po prostu pomogło długoletnie doświadczenie. Doszedłem mianowicie do wniosku, że po pięciu czy sześciu szczęśliwych kartach przypadnie trzymającemu bank wreszcie zła karta. Tak też się stało.
Pospieszyłem do foyer, aby zobaczyć się z Anną Ale sandrowną i markizem. Od szwajcara dowiedziałem się, wyszli już dziesięć minut temu.
Dochodziła godzina jedenasta. Znając obyczaje nocne; Sewastopola, nie ryzykowałem wyjścia głównymi drzwi;
* „Eagle" — złota 20-dolarowa moneta z orłem.
110
mi. Wróciłem na górę i potem zszedłem na dół do bocznych drzwi prowadzących na przeciwległą stronę gmachu. Na dość kiepsko oświetlonej ulicy udało mi się jednak wkrótce złapać jakąś dorożkę. Parę minut po jedenastej znalazłem się już w domu.
Miałem swój klucz, ale w przedpokoju spotkała mnie odświętnie wystrojona gospodyni.
— A gdzie jest następca tronu? — zapytała wyciągając szyję.
— Jego wysokość przyjdzie około północy —¦ odrzekłem z powagą.
— Och, jakie to ciekawe! Jeszcze gdy byłam w instytucie, szalenie lubiłam czytać książki o tajemniczych przygodach! Z pewnością uzna pan za słuszne, że porobiłam pewne przygotowania. Kupiłam wina, pasztet, skumbrię, ser i słodkie ciasto. Musimy przecież przyjąć jak należy taką osobę. Comprenez vous?
— Bardzo słusznie pani postąpiła, tym bardziej że ja też jeszcze nie jadłem kolacji, ą następca tronu z powodów nam wiadomych często bywa głodny. Przydałaby się jeszcze i herbata! A to, szanowna Kleopatro Gieorgijewno, proszę przyjąć jako zwrot za poczynione zakupy i za pani cenną inicjatywę.
— Ach, jakże pan jest hojny! — wsuwając pieniądze za dekolt zawołała z zachwytem wdowa po kapitanie. — Herbata też będzie, i to z konfiturami.
Tajniak przyszedł punktualnie o godzinie dwunastej. Był opanowany, uprzedzająco grzeczny i tylko z pewnym zdumieniem spoglądał z ukosa na moją gospodynię, która rzucała w jego stronę czułe, wiernopoddańcze spojrzenia.
— Co z nią jest, chora? — zainteresował się, gdy wdowa po nalaniu nam herbaty dyskretnie się ulotniła.
111
Postukałem znacząco palcem w czoło.
— Tak mi się właśnie wydawało.
Pretendent do wszechrosyjskiego tronu nie przyniósł mi zbyt wielu nowin.
— Nasz rotmistrz — meldował popijając herbatę — wysłany został na front, ale donos na pana i na Tatiszczewa napisał.
— Do kogo ten donos wysłał?
— Wprost do generała Wrangla, na radę wojenną. O, mam ten papier przy sobie! — I Litowcew wyjął z kieszeni zapieczętowany list.
— W jaki sposób trafił do pana rąk? — zapytałem biorąc kopertę.
— Pan rotmistrz uważa mnie za największego pańskiego wroga i dlatego powierzył mi przekazanie tego listu osobiście do sztabu barona.
— I czego się pan jeszcze dowiedział?
— Kapitan Gołoskuchin drży o swoją skórę. Historia z rotmistrzem bardzo go przestraszyła... Kazał mi śledzić pana w dzień i w nocy.
— I jak się pan z tego wywiązuje?
— Ano, nie odstępowałem pana, Jewgieniju Aleksan-drowiczu, gdy był pan u cudzoziemców, i w kasynie, kiedy pan tak ślicznie ograł tego Persa, i w foyer, kiedy wszedł pan tam widocznie kogoś szukając.
— Bardzo zręcznie pan to robił! — pochwaliłem go szczerze. — No, a potem?
— Potem niestety straciłem pana z oczu. Czuję się winny, ale absolutnie nie mogę zrozumieć, jakim cudem znalazł się pan w domu wcześniej ode mnie. Zdenerwowałem się tym mocno.
— A to dlaczego?
— A jakże mogłoby być inaczej? Jest pan człowiekiem znanym, w dodatku ma pan dużą sumę pieniędzy w kieszeni i znalazł się pan sam w nocy na ulicy... W naszym miasteczku aż się roi od wszelkiego rodzaju złodziei i bandytów. Obawiałem się o pana jeszcze i dlatego, że kapitan Gołoskuchin kazał mi pana śledzić, a może komuś innemu — wykończyć pana. Dla mnie to byłoby naprawdę przykre. Przecież mam u pana jeszcze pięćset pięćdziesiąt dolarów!
— Teraz zostanie już tylko czterysta! — zaśmiałem się odliczając nieślubnemu synowi Aleksandra Trzeciego trzy pięćdziesięciodolarowe banknoty.
Za drzwiami dał się słyszeć jakiś podejrzany Szelest.
— Kleopatro Gieorgijewno! — zawołałem. W korytarzu szelest ucichł. — Kleopatro Gieorgijewno! — powtórzyłem rozkazującym tonem. — Proszę wejść. Czekamy na panią.
Zajrzała przez uchylone drzwi.
— Wołał mnie pan? — spytała słodkim głosem.
— Tak, bo chciałem, aby pani jako szlachcianka i wychowanka.instytutu dla szlachetnie urodzonych panien była obecna w chwili, gdy ja, wierny sługa cesarskiego domu, wnoszę te dolary jako swój wkład na fundusz pomocy dla prawowitego pretendenta na wszechrosyjski tron!
— Niech Bóg pomaga waszej wysokości! — kłaniając się szepnęła wzruszona do łez wdowa po kapitanie.
Tajniak stał osłupiały ze zdumienia, trzymając w ręku banknoty.
— Niech już pani idzie spać, ale od tej chwili jest pani — przyłożyłem palec do ust — członkiem tajnego stowarzyszenia obrońców cesarskiego tronu... I nikomu ani łlówka! Może pani odejść.
112
I
Pan ze Stambułu
113
Wdowa złożyła dworski ukłon i'cofając się do tyłu opuściła pokój. '-.": '¦¦.<¦:< ;¦ ' -
My zaś przystąpiliśmy do interesujących nas spraw. Wdowa po kapitanie już nie podsłuchiwała pod drzwiami, zapewne leżąc w łóżku marzyła- o dworskich przyjęciach i o koronacji tajemniczego gościa.¦¦:;
— Jewgieniju Aleksandrowiczu, a może by pan dał mi | od razu tę całą sumę? Ja i...tak; będę. panu służył wiernie ,| i gorliwie.
— Niech pan o tym nawet, nie marzy, panie Litowcew. Za wierność, którą pan wykaże, zapłacę panu' za każdym razem dwadzieścia dolarów, -a za gorliwość,: powiedzmy, trzydzieści. Czym pan więcej.zdziała, tym lepiej dla pana, bo prędzej otrzyma pan swoje pieniądze. >
— Tak, to niby słuszne, Jewgieniju Aleksandrowiczu, ale czas nagli... — Pochyliwszy się ku mnie, zaczął szeptać: — Za Perekopem gromadzą się coraz większe siły... I armaty, i kawaleria, i sam Budionny... Wobec takiej sytuacji trzeba mieć pieniądze przy sobie... Nie wiadomo, co i kiedy może się zdarzyć.
— Skąd ma pan te wiadomości?
— Z zupełnie pewnych źródeł... Jako wywiadowca, mający wszędzie oczy i uszy, mam możność dowiedzieć się różnych rzeczy wcześniej od innych. Na froncie źle się dzieje, dlatego jestem tak zaniepokojony.
— Te wiadomości warte są jeszcze stu dolarów. Oto pieniądze. I niech pan informuje mnie nadal o wszystkim,, czego się pan tylko dowie. Nie mam najmniejszej ochoty do zawierania znajomości z bolszewikami'. :
— No chyba! ¦ Litowcew wyszedł, a ja długo zastanawiałem się nad
jego słowami. To, co powiedział, było zupełnie prawdopodobne.
Miałem rumuński paszport i pieniądze, a to ważne. O Annie w tej chwili nie pamiętałem.
Następnego dnia, już około godziny dziesiątej rano, poszedłem do Anglików. Zjedliśmy razem śniadanie i poczekaliśmy na Francuzów. Włochów z markizem Octaviani jeszcze nie było. Przyłączyli się do nas później, gdy zajmowaliśmy miejsca w powozach. Na życzenie gości jechaliśmy nie samochodami, lecz tymi „zabawnymi, przedhistorycznymi faetonami", jak je nazwał jeden z Francuzów. Nie przypuszczał, że te „faetony" są najlepszymi pojazdami w całym Sewastopolu.
W każdym umieściliśmy po trzy-cztery osoby. Nie brakowało oczywiście i powozu Hasana. Ten przystojny łobuz 7, czarnymi wąsikami i olśniewająco białymi zębami bardzo się wszystkim podobał.
Jones, Anna Aleksandrowna i ja jechaliśmy na czele w eleganckim powozie Tatara, reszta pojazdów ciągnęła za nami; jako „ochronę" mieliśmy czterech konnych policjantów.
Wyjechaliśmy z Sewastopola o godzinie jedenastej. Nie będę powtarzał tych głośno wyrażanych przez gości zachwytów przy zwiedzaniu osobliwości miasta. Tych „och" i „ach" na widok kurhanu Małachowa i góry Sapun.
Na każdym postoju trzaskały aparaty fotograficzne, a zatrzymywaliśmy się wszędzie, gdzie sobie tylko goście życzyli. Znając metody policji i kontrwywiadu, byłem pewny, że nie tylko towarzyszący nam jeźdźcy, ale i niektórzy dorożkarze byli szpiegami Tatiszczewa. Ci ostatni musieli jednak ograniczyć się do obserwacji, gdyż nie rozumieli
114
115
r
przecież rozmów prowadzonych w językach angielskim i francuskim. Do słuchania powołany był niewątpliwie któryś z jadących koło nas w milczeniu policjantów.
— Co to za dziwni ludzie? — nie patrząc na nich, zapytała Anna Aleksandrowna.
— Niech się pani ich wystrzega! To są oczy i uszy kontrwywiadu, przydzielone do pilnowania nas.
Wzruszyła ramionami.
— Zachowują się ze zbytnią pewnością siebie i wygląda to dość głupio — powiedziała, gdy wyszliśmy na chwilę z powozów, aby się przejść wzdłuż szosy. — A dlaczego uważa pan, że to ja powinnam się ich wystrzegać? Wczoraj mówił pan, że są oni niebezpieczni dla pana.
— I ani na chwilę o tym nie zapominam. Mogę się ich i nie obawiać, dopóki przebywam w pani towarzystwie i do-j póki jestem potrzebny panom cudzoziemcom, ale jak toi długo potrwa?
Anna Aleksandrowna nie odpowiedziała nic i oddaliła się od szosy, aby zerwać jakiś polny kwiatek. Poszedłem za nią.
— Nie ma sytuacji bez wyjścia. Przekonał się pan o tym nie dalej niż wczoraj.
Popatrzyłem uważnie na moją rozmówczynię, a ona dodała :
— Wiem doskonale o pańskich metamorfozach w ciągu jednego wieczoru, jak z salonowego eleganta stał się pan więźniem oddziału śledczego, a potem znów z więźnia przeistoczył się w zręcznego dyplomatę, kierującego przyjęciem wydanym dla zagranicznych gości. Niechże pan i teraz znajdzie jakieś wyjście...
Wiedziała o moich niebezpiecznych przygodach w oddziale śledczym i o farsie, jaką odegrano na polecenie Ta-
116
tiszczewa na bankiecie w Klubie Szlacheckim. Mimo to nie wyczuwałem w jej stosunku do mnie żadnej wrogości.
Na razie nasza wycieczka miała charakter typowej „partie de plaisir". Ale dowiedziałem się, że — zgodnie z planem — w Belbeku, a może i koło wytwórni krymskich win spotkamy się „niespodziewanie" z ludźmi pragnącymi porozmawiać z zagranicznymi socjalistami.
A moi podopieczni wciąż się zachwycali widokami: „Ach, jakie to jest podobne do drogi we włoskich Alpach! Albo do szosy w Wogezach!" „Po prostu brak mi słów na opisanie tych wszystkich cudów..." „Proszę stanąć bliżej, będzie piękne zdjęcie..."
O krymskim proletariacie i sewastopolskich robotnikach zupełnie zapomnieli. Anna Aleksandrowna kilkakrotnie zwracała się do mnie z różnymi pytaniami. O tym, że spotkaliśmy się w kasynie, nie wspominaliśmy. Natomiast markiz jeszcze przed wyjazdem z miasta powiedział do mnie z uśmiechem:
— Interesująca była wczoraj gra, prawda? Ma pan zupełnie niezwykłe szczęście, jest pan pupilkiem fortuny!
—¦ Życzę, aby pan również nim został — odpowiedziałem sucho dając mu tym do zrozumienia, że jego ton mi się nie podoba.
Upłynęły już dwie godziny od naszego wyjazdu z Sewastopola, a przygotowana przez kontrwywiad farsa z „proletariuszami" nie zaczynała się. Ale oto jeden z naszych jeźdźców, który na chwilę zsiadł z konia, rzekł szeptem przechodząc koło mnie:
— Czas już jechać do Belbeku... Niech pan im to zaproponuje.
Skinąłem głową, skończyłem palić papierosa i zbliżyłem się do gości wciąż zajętych robieniem zdjęć.
117
— Proszę państwa, dotychczas zdążyliście zobaczyć tylko część tego, co jest warte widzenia, a za pół godziny pokażemy wam rzeczy jeszcze ciekawsze i piękniejsze.
Zacząłem im opowiadać o tatarskim aule Belbek, znajdującym się już niedaleko. Mówiłem o winnicach, które otaczają auł, o wspaniałych winogronach, o zimnym napoju zwanym ajran, podobnym do serwatki, a także
0 chłopach, Rosjanach i Tatarach, pracujących tam w zgodzie i przyjaźni.
— Dla was, moi państwo, jako dla przedstawicieli robotniczej demokracji Zachodu, będzie niewątpliwie rzeczą interesującą zapoznać się z warunkami bytu i pracy tutejszego chłopstwa.
Mówiłem po francusku, ale spostrzegłem, że ten sam policjant, który przed chwilą przypomniał mi o tym, że należy już jechać do Belbeku, bacznie przysłuchiwał się moim słowom.
Propozycja udania się do Belbeku została przyjęta entuzjastycznie przez wszystkich. Jakże by mogło być inaczej! Wino, ajran, odpoczynek w aule, gawęda z rosyjskimi chłopami — to było takie ciekawe!
— Jewgieniju Aleksandrowiczu, gdzie pan się kształcił? — zapytała mnie po rosyjsku Anna Aleksandrowna, gdy pomagałem jej wsiąść do powozu. Wyczułem, że w tym nieoczekiwanym pytaniu kryła się jakaś myśl i że miało ono związek z wczorajszym spotkaniem w kasynie.
— Jestem inżynierem. Skończyłem petersburską politechnikę.
— To dobrze — spojrzała na mnie z uśmiechem, ale potem już do samego Belbeku rozmawiała tylko z Włochem
1 Jonesem.
Dlaczego chciała wiedzieć, gdzie się kształciłem? Co ją może obchodzić mój zawód?
Zbliżaliśmy się do Belbeku. Jeźdźcy skręcili w lewo, powozy w ślad za nimi i po dziesięciu minutach wjechaliśmy do aułu. Ze wszystkich stron otoczyli nas jego mieszkańcy.
Trudno mi było jednak zorientować się, którzy z nich byli prawdziwymi chłopami, a którzy przebranymi aktorami komedii zainscenizowanej przez kontrwywiad. Wiele ludzi stało pod ścianami domów, nie mając widocznie odwagi stamtąd się ruszyć. Wkrótce ciekawość przemogła i podeszli bliżej. Pokazały się kobiety i dzieci... Zaczęli gadać wszyscy naraz i po tatarsku, i po rosyjsku. Zjawił się też ktoś ze „starszyzny" wsi, ale na znak dany przez jednego z naszych opiekunów zaraz się ulotnił.
Spektakl rozpoczął się na dobre, gdy ukazali się ci, którzy mieli odegrać najważniejsze role — „wieśniacy" z długimi brodami, w zgrzebnych 'koszulach i łapciach sprawiających im przy chodzeniu widoczną trudność. Z jakiego lamusa i jaki idiota wyciągnął ten ich przyodziewek? Tak bowiem ubierali się chłopi za czasów pańszczyźnianych! Kłaniali się nisko naszym- cudzoziemcom, coraz to żegnając się trzykrotnie; zawodzili przy tym dość fałszywie i ponuro coś w rodzaju nabożnych pieśni. Tak niezwykłej, a jednocześnie głupiej i bezsensownej sceny chyba nikt jeszcze nie widział, a już chyba na pewno nie widzieli niczego podobnego nasi europejscy demokraci.
— Co oni śpiewają? — zainteresowała się dziennikarka z „Le Peuple". ' -¦ , , ,
„A diabli wiedzą, co to jest!" —.należało jej odpowiedzieć. Byłoby to i słuszne, i uczciwe, musiałem jednak wymyślić co innego.
118
119
W tym momencie spostrzegłem kpiące spojrzenie Anny Aleksandrowny. Odpowiedź, jaką miałem zamiar dać dziennikarce, nie przeszła mi przez usta.
Wstydziłem się za tych, którzy urządzili tę całą szopkę. Już dawno, bardzo dawno zapomniałem o uczuciu zakłopotania i wstydu, a teraz nagle... I to w najmniej odpowiednim czasie, kiedy życie moje zależało od nieprzewidzianych okoliczności i od mego tupetu, zawstydziłem się i poczerwieniałem. Tak, poczerwieniałem! Anna Aleksan-drowna popatrzyła na mnie jakimś dziwnym wzrokiem, a potem odwróciła się i zaczęła rozmawiać z którymś z cudzoziemców.
Tymczasem przedstawienie szło dalej, rozwijało się. Jo-nes uniósł lewą rękę w górę i mówił do zebranych o tym, że angielscy robotnicy są braćmi klasy robotniczej i chłopów krymskich, że demokracja zapewnia najdoskonalszą harmonię między miastem a wsią...
Tłumaczyłem to wszystko z trudem, gdyż kpiące spojrzenie Anny Aleksandrowny wyprowadzało mnie z równowagi.
Pochyliła się na chwilę i powiedziała do mnie półgłosem:
— W tym wodewilu brak jeszcze dwóch głównych bohaterów... Kutiepowa i Słaszczewa...
Z kolei musiałem tłumaczyć banialuki, które z teatralną gestykulacją, bijąc się co chwila w piersi, opowiadali rzekomi reprezentanci mieszkańców Belbeku. Zachwycali się rządami generała Wrangla i jego troską o chłopów. Ale, zgodnie z tym, co słyszałem od generała Artifieksowa, było i parę wystąpień krytycznych, można powiedzieć wrogich. Chwilami nie mogłem się połapać, którzy tu są prawdziwymi chłopami, a którzy przebranymi za tych „nielicznych przeciwników" władzy.
f
Tymczasem zdarzył się incydent, który nas naprawdę zaskoczył. Oto z grupy stojącej najbliżej gości wyrwała się naprzód jakaś starsza mizerna kobieta. Podnosząc do góry ręce ruchem pełnym rozpaczy i gniewu zaczęła mówić:
— Powiem wam całą prawdę, panowie cudzoziemcy! Życie nasze to męka. Ilu szlachetnych, dobrych ludzi zadręczyli, stracili ci łajdacy! — Z nienawiścią wskazała palcem na policjantów. — Oni, ci zdrajcy, krwiopijcy! Zabili mego męża! Słaszczew, ten bandyta, skazał go na rozstrzelanie. Słaszczew to gad w generalskim mundurze. W okolicy Sewastopola rozstrzelał siedemdziesiąt osób. — Widząc, że cudzoziemcy jej nie rozumieją, kobieta zaczęła uderzać się palcem w piersi, wołając: Paf! Paf! Paf!
— Co ona mówi? Słyszeliśmy o tym Słaszczewie... O nim i o Kutiepowie pisały niektóre nasze gazety jako o katach i sadystach — zaczęli mówić jeden przez drugiego nasi goście.
Któryś z „chłopów" usiłował odciągnąć kobietę na bok, ale dziennikarka z „Le Peuple" i jeden z Francuzów zaprotestowali przeciw temu.
— Proszę nie dotykać tej kobiety! Nie macie prawa zabronić jej wypowiedzieć się! To samowola!
— No, cóż, panie Bazylewski, niech pan przetłumaczy to, co mówiła ta wieśniaczka — powiedziała Anna Alek-sandrowna.
Jakże mogłem to przetłumaczyć? Prawdy nie mogłem wyjawić, a za jakimi słowami mógłbym ukryć tę prawdę, jeżeli z płaczu i gestów tej kobiety każdy zrozumiał, o co chodzi.
A obok, patrząc na mnie wyczekująco, stała Anna Alek-sandrowna. I znowu ogarnęło mnie uczucie wstydu. Wiedziałem już, że nie potrafię kłamać.
120
121
— Ta kobieta — zacząłem — oskarża generała Kiitiepo-wa i Słaszczewa o zamordowanie jej męża. Mówi, że w samym tylko rejonie Sewastopola rozstrzelano na ich rozkaz siedemdziesiąt osób, robotników i marynarzy.
Zapadła kompletna cisza. Wszyscy patrzyli na mnie, jedni ze zdumieniem, inni ze strachem i złością.
— Co pan bredzi? Niech pan natychmiast wymyśli coś innego! — posłyszałem za sobą czyjiś szept.
Obejrzałem się. Koło mnie stał z beztroskim wyrazem twarzy dowódca naszych opiekunów, patrząc gdzieś ponad moją głową. Łajdak, okazuje się, znał język angielski. Ogarnął mnie szalony gniew.
— Idź pan do diabła razem ze swoimi rozkazami! — równie cicho i wyraźnie odpowiedziałem mu po rosyjsku i powróciłem do tłumaczenia Jonesowi i jego towarzyszom gorzkich i gniewnych słów kobiety.
Koło Jonesa stała Anna Aleksandrowna nie spuszczając ze mnie oczu. Musiała słyszeć wszystko — i szept tajniaka, i odpowiedź, jaką mu dałem.
W tej chwili nie zastanawiałem się nad tym, czym może mi grozić niewypełnienie rozkazu zausznika Tatiszczewa. Spojrzałem na Annę Aleksandrownę. Twarz jej rozjaśniła się, a surowy zazwyczaj wyraz oczu złagodniał.
— Obawiając się prześladowań za swoje wystąpienie ciągnąłem dalej — ta nieszczęśliwa kobieta prosi, aby pa-j nowie zechcieli być jej obrońcami. Tego wcale nie mówiła,! ale trzeba to było powiedzieć, w przeciwnym bowiem razie zostałaby aresztowana zaraz po naszym odjeździe.
Dziennikarka objęła płaczącą kobietę, a Jones wyjął notes i zapisał sobie jej nazwisko i adres. Potem wręczył jej swój bilet wizytowy mówiąc:
— Oto moje nazwisko. Proszę, by pani jutro przyszła
1
do hotelu, w którym 'mieszkamy. Następnie odwrócił się do towarzyszących nam policjantów: — Jeszcze dziś powiem o tym generałowi Wranglowi i spodziewam się, że ten, kto nie chce mieć dużych nieprzyjemności, nie ośmieli się dokuczyć tej pani.
Przetłumaczyłem dokładnie i wyraźnie każde jego słowo. Tłum słuchał w milczeniu, a nasi „opiekunowie" woleli nawet nie patrzyć w moją stronę.
Ale niespodzianki jeszcze się nie skończyły. Nie sądzone było, aby spotkanie zagranicznych delegatów z ludnością Belbeku odbyło się spokojnie. Oto zza drzew wynurzyła się masywna postać pana Popandopulo. Grek miał na sobie długą białą kurtkę, kraciaste spodnie i czerwone tureckie pantofle z zadartymi w górę nosami. Głowę jego zdobił mały słomkowy kapelusz.
Szybkim krokiem zbliżył się do naszej grupy, ale zawadziwszy o coś nogą potknął się i upadł na kolana tuż przed Anglikiem Jonesem. Ten cofnął się przestraszony, ale spojrzawszy uważnie na podnoszącego się z trudem grubasa, zawołał zdumiony:
— Toż to wczorajszy anarchista!
„Wieśniacy" odwracając się chichotali za plecami mieszkańców aułu. Policjanci milczeli, spoglądając spode łba na komiczną postać Greka, na jego potężny brzuch i potrójny podbródek. Członkowie delegacji zaśmiewali się, tylko niezbyt inteligentny, ale uczciwy pan Jones poczerwieniał i oburzonym głosem zapytał:
— Co to za farsa? Skąd się znalazł w tej wsi człowiek, który wczoraj na bankiecie występował jako anarchista?
Trzeba tu przyznać, że Popandopulo okazał się nie tylko kupcem i byłym anarchistą, ale również zręcznym dyplomatą. Sapiąc ze zmęczenia zrobił krok naprzód i znowu,
122
123
f
tym razem już umyślnie, padł na kolana przed Jonesem. Anglik przestraszył się nie na żarty. Odskoczywszy w bok starał się ukryć się za moimi plecami.
— Co to za człowiek? Wariat? A może... — Z lękiem patrzył na „anarchistę" podejrzewając zapewne, że ten zaraz rzuci w nas bombę lub zacznie strzelać.
— O, nie! — pospiesznie rzekł Popandopuło uśmiechając się przymilnie. — Jestem najzupełniej normalny... Ale proszę, bardzo proszę wszystkich państwa o pomoc, o ochronę. — I jak nakręcony zaczął się kłaniać na wszystkie strony.
— Nic nie rozumiem — mruczał nieco uspokojony pan Jones. — Przed kim mamy bronić tego człowieka? Co mu grozi? Kto go prześladuje?
— On! — zawył Grek. — On, Słaszczew, generał, o którym mówiła ta kobieta.
Znowu zapadła cisza. Od razu umilkły żarciki i śmiech, wywołane widokiem „anarchisty".
— On chce mnie rozstrzelać za moje anarchistyczne przekonania... Kazał już mnie aresztować i powiesić... — wrzeszczał Grek. — Jestem ideowym anarchistą, znałem dobrze... — zapomniał nazwisk i szybko spojrzał na wystający spod dziwacznej kurtki mankiet koszuli — ...samego Kropotkina. A jeżeli chcecie wiedzieć, to korespon- | duję również z... — znowu spojrzał na mankiet — Baku-ninem...
Cudzoziemcy nie rozumieli tego, co mówił, i jego powó ływanie się na dawno nieżyjących teoretyków anarchizmij nie zrobiło na nich wrażenia.
— Generał za to każe mnie rozstrzelać, że wczoraj tak szczerze wypowiadałem się na przyjęciu — ciągnął Po-j pandopulo. ..
124
Obawiając się, aby Grek zanadto się nie rozgadał, ścisnąłem go znacząco za ramię.
— Niech się pan nie boi, obronimy pana — rzekł Jones. — Niech pan również weźmie kartkę z naszym adresem i zgłosi się do nas.
W duchu zachwycałem się pomysłowością Popandopuło, który tak świetnie wykorzystał nazwisko Słaszczewa. Generał ten został odsunięty od władzy. Wrangel go nienawidził, widząc w nim niebezpiecznego konkurenta. Wiedziałem o tym, że Słaszczew nie jest już dowódcą drugiej armii i że obecnie pozostaje w areszcie domowym. Byłem wówczas przekonany, że niczym nie ryzykuję piętnując Słaszczewa, ale dlaczego ryzykował to Popandopuło?
Już po powrocie, w mieście, zapytałem go o to. Z początku udał, że nie rozumie, ale potem uśmiechając się chytrze powiedział:
— Panie Bazylewski, pan jest mądrym człowiekiem, ale Popandopuło też nie jest durniem. Dowiedziałem się, że Słaszczew już nie jest „carem", dlatego nie bałem się tak mówić.
Nieco błazeńskie, ale psychologicznie zrozumiałe wystąpienie Popandopuło przyczyniło się do pewnego rozładowania atmosfery i wprowadziło weselszy nastrój. A kiedy wszyscy zasiedli do przygotowanych zawczasu stołów z zimnymi zakąskami, winami, owocami i krymskimi ,czeburekami", Europejczycy i „wieśniacy" zapomnieli i o Słaszczewie, i o froncie, i o tragicznej opowieści starej kobiety.
Do Sewastopola wracaliśmy w doskonałych humorach, rozleniwieni miłą przejażdżką, syci i trochę podchmieleni.
Korespondentka z ,,Le Peuple" nuciła jakąś frywolną piosenkę, włoski markiz nie odrywał zachwyconych oczu
125
od Anny Aleksandrowny i nawet nie zauważył, że dziennikarz z „Timesa" fotografuje go.
Wycieczka bardzo się udała. Kilka dziesiątków zdjęć miało ilustrować przyszłe sprawozdania europejskich socjalistów i liberałów, którzy napiszą, że ludność Krymu witała z zachwytem przedstawicieli zachodniej demokracji, że kocha generała Wrangla i że gotowa jest bronić go przed bolszewikami własną piersią.
O wdowie po rozstrzelanym robotniku zapomniano.
0 niej i o Słaszczewie nie wspomniano ani słowem. Nadchodził cichy, ciepły wieczór, tak przyjemny, że byłoby czymś zupełnie niestosownym rozprawiać o drobnych nie-domaganiach krymskiego życia.
Towarzyszący nam jeźdźcy, którzy nie pogardzili przyjęciem w Belbeku, nieźle sobie podpili i ledwo trzymali się na siodłach. Słowem, wszystko odbyło się doskonale.
Cały czas jednak wolałem unikać Anny Aleksandrowny
1 nie patrzeć jej w oczy.
Po odwiezieniu cudzoziemców do hotelu, kiedy się z nią żegnałem, powiedziała mi poważnie:
— Pan rokuje jeszcze pewne nadzieje, Jewgieniju Alek-sandrowiczu, cieszę się z tego. Słyszałam pańską rozmowę z dowódcą naszych „opiekunów". Złoży on na pewno jeszcze dziś meldunek swoim władzom.
— Wcale w to nie wątpię, Anno Aleksandrowno.
— Mogą pana spotkać duże nieprzyjemności... Czy pan mi ufa?
— Najzupełniej.
— Wobec tego niech pan nie wychodzi z domu i czeka wiadomości ode mnie... Niech się pan do tego zastosuje... Koniecznie... — podkreśliła z naciskiem.
Pocałowałem ją z szacunkiem w rękę i rozstaliśmy się.
126
I
Sądziłem, że tego wieczoru będę miał zupełny spokój. Nie dawał o sobie znać ani generał Tatiszczew, ani Arti-lieksow, ani Litowcew, pragnący otrzymać kolejną porcję swoich przegranych dolarów. Wziąłem gazetę do ręki. Pełno tam było optymistycznych relacji i radosnych przewidywań co do bliskiego już zwycięstwa nad „czerwonymi". Szybko zbrzydła mi ta lektura, więc zająłem się obliczaniem moich aktywów. Co się na nie składało? Około siedmiu tysięcy dolarów, parę cennych drobiazgów, cztery paszporty z, wizami i prawem wyjazdu za granicę, z których dwa —¦ rumuński na nazwisko barona Dumitrescu i hiszpański na nazwisko handlowca z Toledo, dona Fer-nando Mendosy, były „rodzinne", to znaczy zezwalały na wyjazd również żony posiadacza paszportu. Mogłem wpisać na załączonym formularzu każdą kobietę, która w ten sposób miałaby prawo opuszczenia wraz ze mną Krymu i wjazdu do krajów, które mi te paszporty wydały.
„Czy nie lepiej uciec stąd, póki jestem cały?" — pomyślałem. Na razie wszystko było w porządku, ale tylko na razie. Dobrze znałem tych ludzi. Dziś byłem im jeszcze potrzebny, ale jutro?...
Moje pieniądze, moja profesja, przeszłość, a wreszcie polityczne kombinacje, w które mnie wciągnięto, nie rokowały długiego i spokojnego życia. A jeżeli gazety piszą prawdę? Jeżeli Wrangel z Krymu ruszy na Moskwę? Wtedy nie tylko stanę się niepotrzebny, ale nawet szkodliwy dla tych generałów. A może Słaszczew powróci do łaski i będzie znowu ważną osobistością w tym całym bałaganie? „Nie, Żenią — pomyślałem — musisz pakować manatki i wiać do Stambułu... A co z Anną Aleksandrowną?" Poczułem się znowu nieswojo. Dotychczas nigdy nie przejmowałem się czyimś losem. „Niech każdy sobie radzi, jak
127
umie, co mnie to obchodzi" — było zawsze dewizą mego życia, i nagle... Cóż, „rokowałem jeszcze pewne nadzieje..." Zły byłem na siebie za to mazgaj stwo, rzuciłem ołówek, podarłem i spaliłem kartkę z podliczeniem moich bogactw.
W przedpokoju rozległ się dzwonek i usłyszałem, że Kleopatra Gieorgijewna otwiera komuś drzwi.
— Ktoś do pana przyszedł — powiedziała zaglądając do mego pokoju. Za nią dojrzałem potężną postać Popando-pulo. Ukłonił się uprzejmie patrząc na mnie niepewnym wzrokiem. Otworzyłem szerzej drzwi i grubas wcisnął się do środka.
Po co przyszedł ten mało mi znany człowiek? Poprosiłem go, aby usiadł, a wiedząc doskonale, że wdowa po kapitanie podsłuchuje naszą rozmowę, postanowiłem ją odizolować.
— Kleopatro Gieorgijewno! —• zawołałem, a gdy weszła, powiedziałem ceremonialnie: — Pozwoli pani, że jej przedstawię admirała Popandopulo, dowódcę greckiej marynarki wojennej.
Wdowa zamarła z zachwytu, mrugając oczami, a „grecki admirał", niedawny „anarchista" i przyjaciel Kropotkina patrzył na nas z niezmąconym spokojem. Nic go już pewnie nie mogło zadziwić. Nie wstając z krzesła kiwnął, głową odpowiadając w ten sposób na pełen szacunku ukłon Kleopatry Gieorgijewny.
— A czy jego ekscelencja pan admirał wie już o naszym pretendencie do rosyjskiego tronu? — zapytała nieśmiało.
— Wie wszystko! — potwierdziłem. — Grecja uważa naszą sprawę za słuszną i sprawiedliwą. Z nami Bóg! — zakończyłem uroczyście.
Ęi— Kyrie elejson! — przeżegnawszy się powiedział' na wszelki wypadek Popandopulo.
— A teraz, droga Kleopatro Gieorgijewno, pani sama rozumie, że takiego gościa należy przyjąć jak należy. Oto pieniądze. Proszę kupić jak najlepszego wina i poza tym wszystko, co pani uzna za potrzebne.
— Ach, cóż za urocza historia! — chowając pieniądze do torebki jęknęła z zachwytem wdowa po kapitanie. — To znaczy, że jego ekscelencja też należy do naszego spisku?
Zamknąłem za nią wejściowe drzwi. Popandopulo siedział nieruchomo na krześle.
— Jaki to spisek, o którym mówiła ta pani? — zapytał szeptem. — Nie wiem o żadnych spiskach, jestem uczciwym Grekiem!
— Niech się pan uspokoi! — powiedziałem. — Ta baba — puknąłem palcem w czoło — jest pomylona na punkcie wysoko postawionych osób. Taką już ma manię. Straciła męża i troje dzieci i dostała pomieszania zmysłów. Proszę mi powiedzieć, co pana do mnie sprowadza?
Grek poruszył się na trzeszczącym pod jego ciężarem krześle i'pokazując oczami drzwi, zapytał:
— Czy tu jeszcze ktoś mieszka?
— Nikt prócz mnie i tej zwariowanej gospodyni. Może pan mówić zupełnie swobodnie. O co chodzi?
Popandopulo westchnął, wstał z krzesła, otworzył drzwi, zajrzał do drugiego pokoju, potem do kuchni i do ubikacji. Te oględziny dodały mu odwagi. Wtedy dopiero wsadził rękę do kieszeni i wyjął małą zieloną kopertę.
„Billet doux" — przypomniałem sobie petersburskie salony, w których młodzi studenci, tańcząc z wychowankami i nstytutów dla szlachetnie urodzonych panien, używali
128
— Pan ze Stambuju
129
różnych forteli, aby nieznacznie doręczyć im karteczki z wyznaniami miłosnymi.
— Kto to panu dał?
— Pewna interesująca dama, piękna dama! — rzekł cmokając i wznosząc w górę oczy.
— Niech pan ze mnie nie robi wariata, panie Popan-dopulo, i powie, od kogo to jest?
—¦ O co się pan gniewa? Przecież pan nie jest Parysem, aby wojować o kobiety — uśmiechnął się szeroko. — Ten liścik dała mi pani, z którą pan jechał powozem.
•— To ciekawe! A gdzież ją pan spotkał?
— Niech pan wpierw przeczyta list, a potem panu wszystko wyjaśnię. — Grek nalał sobie do szklanki wody z karafki i wypił.
„Jestem mimo wszystko oddaną panu przyjaciółką. Niech pan dziś nie nocuje w domu. Proszę, błagam, niech mnie pan posłucha i nie zostaje na noc w domu!"
Bardzo zaintrygowany i niespokojny spojrzałem na Greka. Chyba nie znał treści listu.
— W jaki sposób wręczono panu ten list? Mój poważny ton zadziwił go.
— Aco? Czy dowiedział się pan czegoś niedobrego? — uśmiech znikł z jego twarzy. — O, ja mam doświadczenie! Czasem można wpaść nie wiadomo za co. Ile ja miałem już różnych kłopotów! Parę razy byłem aresztowany bez powodu: to mi zarzucali handel walutami, to jakąś spekulację, chociaż z tym nic wspólnego nie miałem...
— Gdzie się pan widział z tą panią? — przerwałem mu bez ceremonii.
— Zaraz panu powiem, bo to się stało głównie dlatego, że ja się wszystkiego boję. Do Belbeku też pojechałem ze strachu... Temu Anglikowi opowiadałem o Słaszczewie,
130
bo się bałem... Jak wy odjechaliście, to się przeraziłem. Tę kobietę, co o rozstrzelanym mężu mówiła, policjanci sprali po mordzie... To ja wtedy w krzaki, a potem do miasta. Dokąd miałem iść? Nie miałem dokąd... Wszystkich się bałem... I pana, i kontrwywiadu, i żołnierzy... No i poszedłem do niej, ona mieszka...
— Wiem, wiem, niech pan mówi dalej!
— ...na ulicy Morskiej 4 mieszkania 19. Zadzwoniłem, a ona...
Słuchając go raz jeszcze przeczytałem list. Na samym brzeżku zauważyłem dopisane drobnym maczkiem zdanie: ,,Po otrzymaniu tego listu niech pan nie pozostaje w domu nawet jednej godziny, a tę kartkę proszę spalić".
— ...a ona stanęła w drzwiach i jak mnie zobaczyła, mówi: „Co za szczęście, że pan przyszedł... Czy pan wie, gdzie mieszka pan Bazylewski?" — Wiem, powiadam, tylko ja do ipani szanownej z prośbą przychodzę. Przerwała mi i mówi: „Niech pan siada". I napisała ten list. „Musi pan znaleźć pana Bazylewski ego, proszę go koniecznie poszukać". — „On jest teraz w domu" — mówię jej. — „To niech pan zaraz tam idzie i oddda mu ten list..." — „Ale ja mam do pani prośbę". „Jutro! — zawołała. — Proszę przyjść jutro z rana, a w tej chwili niech pan idzie do niego i odda to do rąk własnych, rozumie pan?" Co tu nie rozumieć? Zrozumiałem. Pan jest człowiekiem młodym, przystojnym i do tego bogatym, skarb prawdziwy w dzisiejszych czasach...
— Panie Popandopulo, niech pan stąd natychmiast znika... Niech się pan nie pokazuje na ulicy. Nocować w domu też nie radzę.
Grek podniósł się z krzesła, ale zaraz ciężko na nie opadł z powrotem i cienkim żałosnym głosem zawołał:
13.1
— Ojej! Znowu się kryć! Znowu mnie aresztują! Pan chyba żartuje, panie Bazylewski?
— Nie, nie żartuję. Ja sam zaraz stąd znikam. Za pół godziny zjawią się tu tajniacy z kontrwywiadu... Pan rozumie, że i mnie, i pana za to, co mówiliśmy o Kutiepo-wie i Słaszczewie... — przesunąłem ręką po gardle.
Z lekkością niespodziewaną u takiego grubasa Popan-dopulo zerwał się i rzucił się ku drzwiom. Schwyciłem go za rękę.
—¦ Niech pan najlepiej ucieka z miasta. Proszę pamiętać: nic panu nie mówiłem, żadnych listów do mnie pan nie nosił. Na jego oczach spaliłem kartkę.
Zmartwiały z przerażenia Popandopulo pokornie przytaknął i szepnął:
— Dobrze... Do żadnego spisku nie należałem... I znikł za drzwiami.
Włożyłem ubranie i bieliznę do dwóch walizek, wyniosłem je do komórki przy kuchni i przykryłem jakimiś szmatami i brudną bielizną. Wiedziałem, że moja gospodyni tego dnia niczego tam szukać nie będzie, a ci, przed którymi ostrzegła mnie Anna Aleksandrowna, nie zastawszy mnie i moich rzeczy, zaczną poszukiwania na mieście. Przede wszystkim na dworcu i w porcie.
Szybko zebrałem wszystkie pieniądze, cenne drobiazgi, paszporty, listy i wyszedłem z domu.
Po drugiej stronie ulicy znajdował się skwer z kępami rozrośniętych akacji i kasztanów. Nie było tu oświetlenia, więc siedząc w gąszczu krzaków widziałem doskonale mój dom i wejście do niego. Już przedtem zwróciłem uwagę na tę część skweru, która mogła w razie potrzeby służyć jako świetny punkt obserwacyjny. Moje bogate w nieocze-
kiwane przygody życie nauczyło mnie o wszystkim myśleć zawczasu.
Upłynęło piętnaście minut, ale nic się jeszcze nie działo. Ruch na ulicy malał i w wielu oknach pogasły już światła.
Obładowana paczkami weszła do domu moja gospodyni. Widać było, że się śpieszy. Pewnie miała wielką ochotę wypić kieliszek wina w towarzystwie greckiego admirała i krygując się poinformować go, że jest wdową po kapitanie marynarki...
Przeszło jeszcze parę minut. Nikt się nie ukazywał, ale nie dowierzałem temu spokojowi. Byłem pewny, że Anna Aleksandrowna pisała prawdę. Dlaczego byłem tego tak pewny? Sam nie wiem, ale wierzyłem jej i ani na sekundę nie zwątpiłem w szczerość jej intencji.
Wtem wzdłuż cichej, opustoszałej ulicy przegalopowali dwaj policjanci i zeskoczyli z koni koło- mego domu. Po chwili nadjechał samochód, za nim drugi, zamknięty, z zakratowanym okienkiem. Z wozów wysiadła grupka ludzi Mimo dość marnego światła padającego z ulicznych latarni bez trudu poznałem niektórych z nich: tajniaka Li-towcewa, kapitana Gołoskuchina i... pułkownika Tatisz-czewa, któremu z szacunkiem podał przy wysiadaniu rękę rotmistrz Tokarski.
Scena ta była wspaniała! Rotmistrz wypędzony z kontrwywiadu, opluty i wyszydzony przez Tatiszczewa, teraz pochylając się ku niemu coś konfidencjonalnie szeptał, wskazując na okno na drugim piętrze, okno mojego pokoju. Obaj uśmiechając się weszli do domu.
Przedzierając się przez zarośla, znalazłem się w końcu po drugiej stronie skweru. Klucząc bocznymi uliczkami
132
133
doszedłem do ulicy Morskiej i zbliżywszy się do domu numer 4 zadzwoniłem. Drzwi się otworzyły.
— Wiedziałam, że pan przyjdzie — powiedziała Anna Aleksandrowna.
— Dlaczego?
— A gdzieżby się pan podział w nocy? Czy pan jest sam?
— Tak... Anno Aleksandrowno, proszę mi wybaczyć, ale skąd pani dowiedziała się...
— To później... Zgasiła górne światło zostawiając tylko małą lampkę na stoliku i podeszła do okna. — Nie zauważył pan, czy nikt nie szedł za panem?
— Nie... — Opowiedziałem jej wszystko zaczynając od momentu zjawienia się u mnie Greka, aż do chwili kiedy opuściwszy moją kryjówkę na skwerze przyszedłem do niej.
— Ale Popandopulo nie wie, że pan jest u mnie?
— Nie. Okropnie się przeraził, gdy się dowiedział, że jego i mnie szuka kontrwywiad. :
Uśmiechnęła się lekko pytając:
— Z jakiego powodu i jego?
— Powiedziałem tak, aby prędzej opuścił miasto. Ale co się stało, Anno Aleksandrowno, i skąd pani dowiedziała się o tym, że mi coś grozi.
Zatrzymała mnie ruchem ręki.
— Na razie niech mnie pan o nic nie pyta. To niepotrzebne. Później wszystko panu powiem. — Odeszła od okna, z którego obserwowała ulicę. — Rzecz w tym, Jew-gieniju Aleksandrowiczu, że Armia Czerwona wtargnęła na Krym... Perekop padł... Konna armia Budionnego zajęła Wał Tatarski i Ormiański Bazar.
Wstałem z krzesła i podszedłem do wiej.
— W mieście o tym jeszcze nie wiedzą... Jutro zacznie się ewakuacja wyższych oficerów, sztabu, administracji, cenniejszych rzeczy, akt...
Mówiła to wszystko tak spokojnie i obojętnie, jak gdyby te wypadki nie obchodziły jej lub też nie były dla niej niespodzianką. Spojrzałem na nią zdziwiony.
— Dni Wrangla są policzone... Za pięć, sześć dni cały Krym zajmie Armia Czerwona.
— A co pani ma zamiar robić?
Nie zwróciła uwagi na moje pytanie i ciągnęła dalej:
— Kontrwywiad i całe to plugastwo, które go otacza, doskonale już o tym wszystkim wie... I — spojrzała mi w oczy — wobec tego zacznie rabować i likwidować niewygodnych w tej sytuacji ludzi, aby zatrzeć ślady swoich nadużyć i przestępstw. W dodatku będą oni chcieli zdobyć jak najwięcej dolarów i innych walut, aby potem móc prowadzić beztroski żywot za granicą. Nadszedł ostatni dzień ich rządów i na pewno wykorzystają wszystkie swoje możliwości nie licząc się z nikim i z niczym.
Zrozumiałem teraz, dlaczego ta zgraja rzuciła się na moje mieszkanie.
— Czy odchodząc zostawił pan wszystko w domu?
— Nie. Oto są pieniądze, około ośmiu tysięcy dolarów, paszporty z wizami, jak również parę cenniejszych drobiazgów. Walizki z garderobą i bielizną ukryłem w komórce przy kuchni. Proszę, niech pani weźmie te pieniądze.
Spojrzała na mnie ze zdumieniem.
— Dlaczego mam je wziąć?
— Dlatego, że pani uratowała i mnie, i moje pieniądze. Zaczęła w zamyśleniu bębnić palcami po stole, potem
powiedziała:
134
135
— Pieniądze będą panu potrzebne, jeżeli i pan znajdzie się za granicą. A co to za paszporty?
— Rumuński, włoski, hiszpański, a te dwa — turecki i perski.
— Jest pan ogromnie zapobiegliwy i przewidujący. A czemu dwa z nich opiewają i na żonę? Czy pan jest żonaty?
— Nie... Ale czasem taki paszport mógłby się przydać... :— No rzeczywiście, jest pan nader przewidujący. Zbliżyła się do mnie i zapytała:
— Jak pan sądzi, Jewgieniju Aleksandrowiczu, dlaczego uratowałam... uprzedziłam pana?
Nie spodziewałem się takiego pytania. Anna Aleksan-drowna stała przede mną patrząc mi prosto w oczy.
I tym razem oczarowała mnie jej niepospolita uroda i zawsze nieco surowy wyraz szarych oczu.
— Nie wiem... Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć, Anno Aleksandrowno...
— Tylko niech pan nie wyciąga z tego niemądrych i fałszywych wniosków. Uratowałam pana i oczekiwałam pana nie dlatego, że jest pan młody i przystojny. Zrobiłam to dlatego, że mi pan jest potrzebny.
— Potrzebny? — powtórzyłem nic nie rozumiejąc.
— A tak! Potrzebny w pewnej sprawie... To jest może będzie mi pan potrzebny. To się okaże jutro. Na razie niech się pan napije herbaty — nalała mi szklankę herbaty z termosu — a potem niech pan idzie spać, tu na tej kanapie. Jutro wszystko będzie wiadome.
— A pani? — zapytałem dość głupio.
—¦ Ja będę spać na tej kozetce koło drzwi. Dobranoc! Zgasiła lampę i już z ciemności dorzuciła.
136
— Proszę nigdzie nie wychodzić bez porozumienia się ze mną.
Więcej niż godzinę leżałem nie mogąc zasnąć w cudzym mieszkaniu i na cudzej kanapie. Rozmyślałem o tym, jakie figle płata mi wciąż los. Wreszcie zapadłem w sen.
Gdy się obudziłem, dochodziła ósma. Byłem sam. Na stole leżała kartka tej treści: „Proszę nie otwierać nikomu i nie odpowiadać w razie dzwonka. W kuchni jest śniadanie. Wrócę o godzinie dziesiątej. A."
Poszedłem do kuchni, umyłem się i doprowadziłem do porządku garderobę, a potem zjadłem śniadanie, na które złożyła się kawa i jajecznica. Na wszelki wypadek sprawdziłem moje „bogactwa". Pieniądze i kosztowności leżały tam, gdzie je zostawiłem z wieczora.
Za oknami jaśniał krymski jesienny dzień, a przez nieszczelną zasłonę wpadały do pokoju promienie słońca. Uchyliłem ostrożnie jedno z okien. Odgłosy dochodzące z ulicy wydały mi się inne niż zwykle, jak gdyby miasto ogarnął gorączkowy niepokój. „Armia Czerwona już na Krymie... Budionny atakuje i gromi białych..." — przypomniały mi się słowa Anny Aleksandrowny. Jak dziwnym tonem to mówiła! Nie czuła chyba ani trochę lęku przed nadchodzącymi wydarzeniami. A byłby on naturalny i uzasadniony u damy z najwytworniejszego towarzystwa Sewastopola, zaprzyjaźnionej z domem generała armii ochotniczej, Szatiłowa... Co prawda, pomyślałem sobie zaraz, nic chyba jej nie mogło grozić, gdyż z pewnością generał postara się o to, aby ją ulokować na pierwszym statku odchodzącym stąd do Konstantynopola.
Uspokojony takimi wywodami, wsłuchiwałem się nadal w narastający szum miasta. Ruch na ulicy był coraz większy. Mknęły szybko różnego typu samochody, ciągnę-
137
ły naładowane fury i dorożki, galopowali na koniach kozacy, maszerowały grupy żołnierzy piechoty, a wśród tego wszystkiego snuli się bezradni i wystraszeni cywile.
Cała ta paniczna krzątanina była potwierdzeniem* słów Anny Aleksandrowny, że koniec rządów barona Wrangla jest bliski. Wzruszyłem ramionami. Krymska biała epopeja była mi nie tylko obojętna, ale wręcz wzbudzała uczucie wrogości. Przecież tylko dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności uniknąłem więzienia, utraty wszystkiego, co posiadałem, a może i życia. Nie, ja, rumuński baron Dumitrescu, nie obawiałem się teraz o siebie. „Może mi pan będzie potrzebny" — przypomniałem sobie słowa Anny Aleksandrowny. Potrzebny — kiedy i do czego? Pieniędzy moich nie chciała, a w jej sposobie odnoszenia się do mnie, bezpośrednim, a jednocześnie surowym, nie było nawet cienia kokieterii. Imponowała mi właśnie ta jej postawa kobiety niezależnej i mimo młodego wieku, poważnej.
O godzinie dziesiątej wróciła. Weszła do pokoju i rzekła do mnie z życzliwym uśmiechem:
— Jadł pan śniadanie? Teraz proszę posłuchać uważnie tego, co powiem. Front przerwany i masy kawalerii i piechoty bolszewików są już na Krymie. Wszędzie toczą się walki. Obecnie nic panu nie grozi. Tatiszczewa i całą tę zgraję... — chwilę się zawahała, a potem dodała ostrym głosem: — łajdaków, tak właśnie łajdaków, ogarnęła panika. Nie mają czasu zajmować się panem ani w ogóle nikim. Usiłują ratować własną skórę. Jak szczury szukają ratunku w porcie, żebrząc o przepustki na statki. Może pan teraz pójść do domu, a wieczorem — stanęła tuż przede mną patrząc na mnie uważnym wzrokiem — wróci pan po mnie i razem udamy się statkiem do Stambułu...
\
Potem dodała: — Tam pewnie będzie mi pan potrzebny. Rozumie pan?
— Nie, nie rozumiem — odrzekłem szczerze.
— Naiwny z pana człowiek, mimo że międzynarodowy kasiarz i król szulerów.
Cofnąłem się o krok.
— Pani to wszystko wie, a jednak...
— Wiem, ale teraz nie będziemy o tym mówić. Więc cóż, jedziemy?
— Jedziemy, Anno Aleksandrowno.
— Wobec tego niech pan już idzie. Punktualnie o godzinie szóstej wieczorem proszę przyjść tutaj. O ósmej musimy być na statku, który o dziesiątej odpływa. Przepustki załatwię. Oczekuję pana o szóstej.
W mieście panował kompletny chaos. Wszędzie słychać było głośne nawoływania, z domów wybiegali wystraszeni ludzie z tobołkami, lamentowały kobiety, zawodziły płaczliwie dzieci...
Wojskowi, których spotykałem, spieszyli w kierunku przystani, niespokojnie rozglądając się na wszystkie strony. Gdzie się podziała chełpliwa buta, zarozumiałość, zimna obojętność, które jeszcze wczoraj widniały na twarzach wszystkich młodych i starych oficerów, nadętych cywilnych dostojników i bezczelnych policjantów? Nikt już ich się nie bał, nikt nie zwracał na nich uwagi. Na chodnikach poniewierały się zerwane w panice odznaki wojskowe, różne szlify, gwiazdki, epolety...
W stronę przystani ciągnęli nie tylko wojskowi, ale i całe tłumy ludzi cywilnych wiozących bagaż na taczkach, popychających przed sobą wózki dziecinne, jedne z dziećmi, inne z naładowanymi naprędce i byle jak rzeczami. Ulicą Morską przemknął konny oddział kozaków,
138
139
gdzieś w porcie zawyła syrena i jeszcze większy strach padł na miotających się po ulicach ludzi.
Ze wszystkich stron słychać było trwożne,1 przekazywane z ust do ust, wieści: „Konnica... Budionny... Mach-nowcy... Symferopol zdobyty..."
Ale to całe oszalałe ze strachu miasto wraz z jego bezsensowną bieganiną było mi najzupełniej obojętne. Co mnie obchodzili biali, krach armii Wrangla, katastrofa, która na nich spadła?
Myślałem tylko o niej, o Annie Aleksandrownie, o tym, dlaczego łączy ze mną swoje sprawy, dlaczego uratowała mnie, po co jestem jej potrzebny. Byłem tak pogrążony w myślach, że nawet nie zauważyłem, kiedy zbliżyłem się do swego domu. Otworzyłem drzwi. Z kuchni wyjrzała gospodyni. Przez chwilę z lękiem wytrzeszczała na mnie oczy, a potem zapytała zduszonym głosem:
— To pan?
— Ja... A co się stało?
— Żyje pan? Sam pan jest? — upewniała się jeszcze nie opuszczając kuchni.
— Ależ tak!
— Boże... Gdzież się pan podziewał wczoraj? Gdy tylko wróciłam z zakupami — zaczęła mówić szeptem — wtargnęła tu cała banda...
— Tu? Po co?
— Szukali pana, a kiedy zobaczyli, że ani pana, ani walizek nie ma, zaczęli okropnie sobie wymyślać, omal się nie pobili. Zajrzeli do kuchni, a potem ze złością zaczęli mnie wypytywać o pana.
— Co chcieli wiedzieć?
— Przede wszystkim, gdzie się pan podział. Kiedy im powiedziałam, że był u pana z wizytą grecki admirał
F
¦/. tajną misją od króla Jerzego, popatrzyli na mnie i zaczęli się strasznie śmiać. Ten, który najbardziej się rzucał, taki cham prawdziwy, gbur... powiedział: „Idiotka, skończona idiotka!" A wie pan, Jewgieniju Aleksandro-wiczu, kto jeszcze z nimi był? — zapytała z tajemniczym wyrazem twarzy.
— Pojęcia nie mam!
— Ten następca tronu, który tu u pana bywał — szepnęła nachylając się ku mnie. — I niech pan sobie wyobrazi, że on właśnie zachowywał się naj ordynarniej ze wszystkich... Ot, ma pan cesarską krew — pokiwała głową ze zgorszeniem. — A kiedy się dowiedział, że ktoś do pana wieczorem przychodził, machnął tylko ręką i powiedział: „Chodźmy już stąd, wypuściliśmy tego ptaszka. Pewnie ukrywa się gdzieś w porcie". A gdzie się pan ukrywał, Jewgieniju Aleksandrowiczu?
— Właśnie w porcie, na admiralskim okręcie dowódcy greckiej marynarki.
Kleopatra Gieorgijewna aż klasnęła w dłonie z zachwytu.
— To naprawdę nadzwyczajne! Jewgieniju Aleksandrowiczu, to co wczoraj kupiłam, czeka na pana. Czyby pan nie zjadł śniadania?
— Bardzo chętnie! — odpowiedziałem i skierowałem się do komórki przy kuchni. Gospodyni zaintrygowana dreptała za mną. Kiedy spod różnych rupieci wyciągnąłem swoje walizki, wdowa aż przysiadła ze zdumienia.
— Mój Boże! — pisnęła. — To pańskie rzeczy były tutaj?
— Oczywiście... Po co miałbym je ciągnąć ze sobą? A pani już wie, szanowna Kleopatro Gieorgijewno, że biali
140
141
są pobici na głowę, front przerwany, a Wrangel zamierzaj uciekać do Turcji?
— Wiem, wiem, drogi panie! Co za straszna historia... Na mieście mówią, że już dziś wieczorem Machno i Bu-dionny będą w Sewastopolu.
— Wszystko możliwe, tylko że nie dziś wieczorem, a za] jakie dwa dni.
— Co pan ma zamiar robić?
— Jadę do Aten, do mojego przyjaciela admirała. A pani ] jakie ma plany?
— A cóż ja? Nie należę do „białych", nie byłam na i wojnie i nie jestem monarchistką...
— Oj, czy na pewno? Niech pani sobie przypomni następcę tronu, jak to pani się nim zachwycała i życzyła mu rychłego wstąpienia na tron...
— Nic podobnego! Zawsze byłam w duszy rewolucjonistką — zaprzeczyła żywo Kleopatra Gieorgijewna. — A jeśli chodzi o tego typa, to po pierwsze przychodził nie do mnie, a do pana i ja go znać nie chcę, a po drugie to J oszust i cham, złodziej! Tu wdowa po kapitanie dodała jeszcze parę soczystych epitetów, których chętnie używali sewastopolscy dorożkarze.
Aż usta otworzyłem ze zdumienia słuchając, z jaką wprawą używa tych wyrazów wychowanka instytutu dla szlachetnie urodzonych panien!
— A co, może nie cham? Wszystko w pokoju splądrował, pościel z łóżka zrzucił, podłogę chciał zrywać, a w kuchni to zajrzał nawet do śmietnika.
— Ale w komórce walizek nie znalazł.
— Bo głupi. Oni myśleli, że pan jest w domu, a jak zobaczyli, że ani pana, ani walizek nie ma, zupełnie zba-ranieli i zaczęli jeden na drugiego winę za to zwalać.
Przeniosłem walizki do pokoju i zasiadłem do śniadania. Popijałem je doskonałym krymskim winem, które wczoraj Kleopatra Gieorgijewna kupiła dla „greckiego admirała". Zaprosiłem ją do stołu. Zaczęła mi zaraz opowiadać o tym, jakie wzburzenie panuje w całym Sewastopolu z powodu porażki armii Wrangla.
— Aż strach wyjść na ulicę: dookoła płacz, przekleństwa, wszyscy zupełnie poszaleli, każdy tylko o sobie myśli, a ten „proletariat", ta śmierdząca gawiedź, te cha-my triumfują. Po ich gębach widać od razu, że nie mogą się doczekać swoich! — mówiła zapalczywie „rewolucjonistka". — Okropne, kiedy się to wszystko skończy?
— Niedługo. Przyjdą bolszewicy i to wszystko skończy się już na zawsze.
— Tak pan sądzi?
— No pewnie! Któż z tych białych został? Nikt. Kołczak rozstrzelany, Judenisz rozgromiony. Dienikin również, a teraz przyszła kolej na Wrangla.
— Może to w końcu i lepiej. Niech już będą nawet czerwoni, aby się skończyła ta przeklęta wojna. Człowiek wszystkiego się boi, wystarczy, że ktoś zastuka do drzwi, a ja już cała drżę...
I właśnie w tym momencie mocne stukanie do drzwi przerwało jej biadolenie.
Spojrzałem na nią. Zbladła patrząc na mnie przerażonym wzrokiem.
—- Niech pani idzie, ale niech pani nie zdejmuje z drzwi łańcucha, tylko je trochę uchyli i zobaczy, kto tam jest. Nikogo nie wpuszczać. W domu nikogo nie ma, rozumie pani? — powiedziałem surowo, grożąc jej palcem.
— Ja się boję... — wymamrotała cicho.
Znowu zastukano, tym razem jeszcze mocniej i dłużej.
142
143
Ktoś szarpnął za klamkę. Kleopatra Gieorgijewna była bliska zemdlenia.
— Niech się pani nie boi! — szepnąłem wyciągając z kieszeni rewolwer. — Tylko nie otwierać, a wszystko będzie dobrze. Popchnąłem ją do przedpokoju.
— Otworzysz wreszcie czy mam drzwi wyłamać? -wołał ktoś ze złością. Był to głos Litowcewa. Stanąłem z boku przy ścianie tuż koło zmartwiałej z przerażenia gospodyni.
— Kto tam? Czego się pan dobija? — zapytała drżącym głosem.
— To ja... Czy nie przychodził pan Bazylewski? Niech pani otworzy, nic pani nie zrobię.
— Nie otworzę... Jestem sama, żadnego Bazylewskiego tu nie ma.
Litowcew przestał stukać.
— Nie ma? Gdzież on się podział? Szukam tego łajdaka po całym mieście...
— Może jest w porcie... — wyraziła przypuszczenie wdowa.
— Do diabła z portem! — gniewnie przerwał jej taj-niak. — Byłem tam, szukałem, nie ma go.
— Dziś niełatwo kogoś znaleźć! Wszyscy powariowali! — już śmielej odezwała się Kleopatra Gieorgijewna.
— Słuchaj, ciotka, pójdę go szukać, a jeżeli on się u ciebie zjawi, to pamiętaj, ani słowa o tym, że ja byłem wczoraj razem z tymi bandytami... Rozumiesz? Jeżeli powiesz, to się z tobą rozprawię! Adieu!
Wdowa po kapitanie westchnęła z ulgą, a potem mruknęła gniewnie: „Ciotka"! Łobuz! Nie mógł znaleźć odpowiedniejszego słowa!
— Świetnie dała pani sobie radę, szanowna Kleopatro
Gieorgijewno! A co się tyczy tego bałwana i chama, to sam zaczynam myśleć, że jest on zwyczajnym samozwańcem — rzekłem z przekonaniem i zasiadłem z powrotem do jedzenia.
Dopiero po śniadaniu przypomniałem sobie, że wszystkie swoje cenne przedmioty, dokumenty i pieniądze zostawiłem u Anny Aleksandrowny. Taka rzecz nigdy mi się jeszcze nie zdarzyła. Pieniądze były zawsze głównym celem mego życia. Dla zdobycia ich byłem gotów popełnić każde oszustwo. Usprawiedliwiałem się sam przed sobą tym, że „bez pieniędzy nie ma po co żyć" i że „wszyscy tak postępują". To prawda, że świat, w którym się obracałem, był właśnie taki. Człowiek nie mający pieniędzy nic nie znaczył. Czy tacy jak Tatiszczew, Litowcew, Szatiłow i Artifieksow byli ode mnie lepsi?
Zaniepokoiła mnie moja idiotyczna nieostrożność. Przecież wszystko, co posiadałem, zostało tam, u prawie nieznajomej kobiety. Jak wyjadę za granicę bez paszportu i bez pieniędzy?
— Jewgieniju Aleksandrowiczu — rozległ się słodki, przymilny głos gospodyni. — Czy nie byłby pan tak dobry i szlachetny zostawić mi trochę pieniędzy? Jestem biedną wdową bez środków do życia... Zostaję tu sama, bezradna...
A ja właśnie z goryczą i niepokojem zastanawiałem się nad tym, co sam będę robił. Mimo to wyjąłem z kieszeni wszystkie posiadane przy sobie banknoty: „kierenki" i die-nikinowskie „dzwoneczki" i nie licząc położyłem na stole. Nie były mi już potrzebne.
— Proszę, tu pewnie jest z półtora tysiąca... Wdowa zagarnęła pieniądze, a potem zapytała głupio:
— A waluty?
144
10 — Pan ze Stambułu
145
— Waluty są mi potrzebne. Bez nich za granicą, moja droga pani, jak bez powietrza... i strzeliłem palcami tuż przed jej nosem.
Nie zwróciła uwagi na mój lekceważący ton i obraźliwy gest.
— Może chociaż jeden funcik lub dwa... nalegała błagalnym głosem.
Na twarzy jej malował się wyraz rozbrajającej wprost głupoty. Naiwna chciwość i pragnienie wycyganienia choć „jednego funcika" u odjeżdżającego na zawsze lokatora nawet mi się podobały. Ostatecznie nie była gorsza od całego tego świata, w którym pędziła życie. Była jednym z najmniejszych ogniw łańcucha składającego się z takich ludzi, jak wszyscy ci władcy południa Rosji, głównodowodzący, ministrowie, senatorzy, szefowie kontrwywiadów i zwyczajni szpicle. Powiedziałem z ubolewaniem:
— Niestety, wszystkie waluty zostały u mojego admirała... Uważałem to za bezpieczniejsze, szanowna Kleopatro
¦ Gieorgijewno, ale jeżeli jeszcze dziś nie opuszczę tego miasta, to jutro dam pani parę dolarów na pamiątkę.
Byłem w tej chwili szczery i żałowałem, że nie mam przy sobie tych pieniędzy, ale wdowa po kapitanie, widocznie niewierząca w żadne szlachetne porywy, powiedziała już zupełnie innym tonem:
— Słyszałam takie obiecanki — „jutro"! A może — zapalając się znowu nadzieją zaszczebiotała słodko — może by mi pan zostawił na pamiątkę jakiś złoty łańcuszek lub coś w tym rodzaju?
Tak chciwej i nietaktownej idiotki jeszcze nie spotkałem.
— Zostawię, a jakże! — powiedziałem poważnie i bardzo łagodnym głosem dodałem: — Powiem ci, ciotko, że
jeżeli jeszcze raz wspomnisz o pieniądzach, to dostaniesz ode mnie po umalowanej mordzie, słyszysz?
Patrzyła na mnie bez słowa, zupełnie oszołomiona.
— I w dodatku odbiorę i „kierenki", i „dzwoneczki", rozumiesz?
Kiwnęła potakująco głową, cofnęła się do drzwi i zakrywając ręką kieszeń z pieniędzmi, uciekła.
Tak skończyła się ostatnia w moim życiu rozmowa ze szlachetną wdową po kapitanie.
Przesiedziałem tam jeszcze godzinę, ale ona już nie dawała znaku życia. Pewnie 'zamknęła się w swoim pokoju pomstując na mnie i śląc pod moim adresem najgorsze przekleństwa. Ale ja sam byłem mocno wzburzony. Obawa, że utracę swoje całe „bogactwo", wzrastała z minuty na minutę. A jeśli Anna Aleksandrowna zabrała swoje rzeczy wraz z moimi pieniędzmi i dokumentami i w towarzystwie białogwardyjskich oficerów lub tego ma-karoniarza markiza drwi sobie ze mnie? Odczuwałem coraz silniejszy niepokój. „Idioto! — wymyślałem sobie w duchu — jak mogłeś zostawić to w pokoju obcej kobiety?" Czym dłużej o tym myślałem, tym większy opanowywał mnie lęk, że będę musiał pozostać tu bez pieniędzy, bez dokumentów, na łasce losu.
Po co czekać do ^szóstej wieczór? Wtedy ona będzie może już na statku! Trzeba tam iść zaraz, natychmiast. Chyba jeszcze zastanę ją w domu- Zerwałem się z krzesła, schwyciłem walizki i wyszedłem.
Gdy schodziłem ze schodów, wdowa po kapitanie uchyliła nieco drzwi.
— Oszust, złodziej, łajdak! — błogosławiła mnie na drogę.
Na ulicy panował nieopisany rozgardiasz. Oczywiście
146
147
o złapaniu jakiejś dorożki nie można było nawet marzyć. Zarówno chodniki, jak i cała jezdnia zatłoczone były ludźmi biegnącymi i miotającymi się bezładnie. Od czasu do czasu ostry dźwięk klaksonu samochodowego lub ordynarne przekleństwa konnych kozaków zmuszały pieszych do rozstąpienia się na boki i przepuszczenia jadących. Wydostałem się z tłumu i poszedłem wczorajszą drogą przez zarośla skweru ku ulicy Morskiej. Napotykałem wielu żołnierzy różnych jednostek, których żałosny wygląd rozbitków mógł wzbudzać litość. Wśród tego chaosu i tłoku dotarłem do domu Anny Aleksandrowny. Dochodziła dopiero godzina czwarta, gdy zastukałem do jej drzwi. Nikt się nie odzywał. Zastukałem znowu, potem dojrzałem dzwonek i nacisnąłem guziczek. Nadal panowała cisza. Potem nagle drzwi się otworzyły i stanęła w nich Anna Aleksandrowna.
— Wcześnie pan przyszedł. Spodziewałam się pana dopiero o szóstej — powiedziała spokojnym głosem.
— Nie mogłem zostać w domu, a pójść nie miałem dokąd, zwłaszcza że... — i opowiedziałem jej o najściu Li-towcewa. Na wszelki wypadek dodałem, że było z nim jeszcze dwóch ludzi.
— Widział pan ich?
— Nie. Gospodyni nie wpuściła nikogo oświadczając, że od wczorajszej nocy nie pokazywałem się w domu.
— Cóż, wobec tego proszę do pokoju. Tylko że ja mam gości...
W pokoju zobaczyłem dwóch mężczyzn. Jeden był w mundurze kapitana kawalerii, a drugi ubrany był po cywilnemu. Obaj odkłonili mi się w milczeniu.
— Czy pan jest sam? Proszę postawić walizki w ką-
cie.
148
— Tak, sam. Jeżeli przeszkadzam, to proszę mi wybaczyć, zaraz sobie pójdę...
— Nie, nie musi pan wychodzić. Przeciwnie, radzi jesteśmy poznać pana — rzekł cywil, a kapitan kiwnął potakująco głową.
Anna Aleksandrowna milczała. Cała ta dziwna scena bardzo mi się nie podobała. Co to za ludzie i dlaczego chcą mnie poznać?
— Chodzi o to, że nasza dobra znajoma Anna Aleksandrowna Kantemir opowiedziała nam o panu dużo dobrego — zaczął znowu cywil. — I o tym, że jest pan zdolnym, energicznym inżynierem, który w swoim czasie ukończył z odznaczeniem petersburską politechnikę...
Słuchałem tego, co mówił, ze zdumieniem. Dziwne, iskąd oni mieli o mnie tak dokładne wiadomości? Przecież tego wszystkiego nie opowiadałem Annie Ałeksandrownie.
— ...i o innych pana specjalnościach też wiemy... Spojrzałem na Annę Aleksandrownę, ale odwrócona
była do mówiącego cywila.
— Pewnie pan podejrzewa, że nasza wspólna znajoma, pani Kantemir, wciągnęła pana, delikatnie mówiąc, w historię podobną do tej, jaka wydarzyła się panu u Tatiszcze-wa? Ale się pan myli.
— Kim jesteście, panowie? Mówicie tak zagadkowo... Mimo to wierzę panom i jeżeli mógłbym w czymkolwiek być użyteczny, proszę mną dysponować. — Wszyscy troje milczeli. — Tym bardziej że Anna Aleksandrowna uratowała mi życie, a ja jeszcze niczym się jej za to nie odwdzięczyłem.
— To nic straconego, nawet już teraz może pan częściowo dług ten spłacić. — Anna Aleksandrowna uśmiechnęła się. — Czy zgodziłby się pan ponieść pewną ofiarę?
149
— Każdą! — powiedziałem z zapałem.
Anna Aleksandrowna wstała, otworzyła szafę i wydostawszy stamtąd paczuszkę z moimi dokumentami i pieniędzmi położyła ją przede mną.
• Przyznam się, że na ten widok aż mi serce podskoczyło z radości.
— Są nam potrzebne pańskie paszporty, przy czym jeden z rodzinnych, to znaczy na męża i żonę, niech pan zostawi sobie... Jeszcze się panu przyda, a te inne proszę nam dać.
Wszyscy troje patrzyli na mnie wyczekująco.
— Rozumie pan, teraz w związku z ewakuacją potrzebujemy paru zagranicznych paszportów. Pan ma ich aż cztery, a przecież wystarczy panu jeden. Niech pan zostawi sobie ten, który pan woli —¦ powiedział cicho, milczący do tej pory kapitan.
Przyjrzałem się im uważnie. Nie wątpiłem, że ci ludzie mieli jakieś trudne do wypełnienia zadanie, o którym nie mogli mi powiedzieć, i że te paszporty są im konieczne. Ale po co aż cztery?
— Z prawdziwą radością to zrobię — odpowiedziałem. — W ten sposób zmniejszę choć trochę dług wobec pani, Anno Aleksandrowno. Mogę sobie wziąć ten pojedynczy paszport, po co mi rodzinny, skoro jestem sam...
— Nie, pan nie jest sam. Na pański paszport pojadę z panem jako pana żona. Panu to nie zrobi różnicy, a ja będę bezpieczniejsza, jeżeli...
— ...zgodzi się pan być tym fikcyjnym mężem... Zresztą nie dłużej niż dwa lub trzy tygodnie — zakończył artyle-rzysta zaczęte przez Annę Aleksandrownę zdanie.
—¦ Rozumiem, proszę państwa, że powstała jakaś sytuacja...
— Niech pan powie, ale naprawdę uczciwie, Jewgieniju Aleksandrowiczu — przerwał mi cywil — czy te paszporty są autentyczne, czy też fałszywe? I w jakim stopniu może być niebezpieczne korzystanie z nich?
— Wszystkie te paszporty są autentyczne, wydane najzupełniej legalnie przez generalne konsulaty. Niezbędna jest wszakże znajomość języka tych krajów dla tego, który z nich będzie korzystał.
Cywil kiwnął głową, widocznie zupełnie uspokojony.
— Wobec tego proszę wziąć te paszporty, a ja zatrzymam sobie rumuński. Anna Aleksandrowna i ja zamienimy się w rumuńską parę małżeńską — barona i baronową Dumitrescu.
Wszyscy troje wstali, otoczyli mnie i uścisnęli po kolei rękę.
— No i co, Andrzeju, nie omyliłam się? — zwróciła się do artylerzysty Anna Aleksandrowna.
— Nie, nie omyliłaś się — odpowiedzieli jednocześnie obaj jej goście.
— Możemy już iść — rzekł oficer chowając paszporty.
— Poczekajcie chwilę, trzeba się przekonać, czy za panem Bazylewskim nie przyszedł tu jaki szpicel. Musimy koniecznie to sprawdzić. — Anna Aleksandrowna wyszła z pokoju.
Milczeliśmy jakiś czas, potem oficer zwrócił się do mnie cichym i bardzo przyjaznym głosem:
— Niech pan powie, Jewgieniju Aleksandrowiczu, co pana skłania do tego, aby iść nam na rękę i pomagać, narażając własne życie na niebezpieczeństwo? Bo przecież nie idea i nie pieniądze?
—• Ani jedno, ani drugie. Pieniędzy mam dość, idei — żadnej. Skąd mogłaby się ona wziąć u Jewgienija Bazy-
150
151
T
lewskiego? Po prostu jesteście pierwszymi w moim życiu ludźmi, którzy obudzili moje zainteresowanie. Nigdy jeszcze takich nie widziałem.
— Jednakże, zdaje mi się, że jest w tym jakaś głębsza, istotna przyczyna... Jaka?
Milczałem, nie znajdując odpowiednich słów. Ogarnęło mnie uczucie zmieszania i smutku.
— Może pan... się zakochał?
— Nie wiem... — odpowiedziałem i odwróciłem się do okna.
Znowu zapanowała cisza, tylko z ulicy dolatywały wciąż odgłosy wzmożonego ruchu.
W korytarzu rozległy się pospieszne kroki Anny Alek-sandrowny.
— Wszystko w porządku, możecie iść.
Gdy obaj mężczyźni wyszli, Anna Aleksandrowna podeszła do okna i długo przysłuchiwała się ulicznemu zgiełkowi. Wreszcie usiadła obok mnie i rzekła spokojnym głosem:
— Jewgieniju Aleksandrowiczu, jest pan człowiekiem inteligentnym i niewątpliwie zrozumiał pan coś niecoś z tego, co tu było?
— Niewiele, słowo daję, niewiele. Wiem tylko jedno, że ani pani, ani jej przyjaciele nie należą do tego typu ludzi, z którymi przedwczoraj oszukiwaliśmy cudzoziemców.
Uśmiechnęła się lekko.
— Niech pan posłucha, Jewgieniju Aleksandrowiczu, powtarzam, że jest pan człowiekiem inteligentnym. To, że w wieku młodzieńczym obrał pan niewłaściwą drogę, można tłumaczyć niedoświadczeniem, wpływami środowiska, w którym pan wzrastał, i pokusami, na jakie był na-
I
rażony. A to, jak wiele innych rzeczy, można w końcu przezwyciężyć, można się z tego otrząsnąć. Trzeba tylko to zrozumieć i znaleźć w życiu swoje miejsce.
— Zdawało mi się, że dotychczasowe najbardziej mi odpowiada, dopóki nie spotkałem pani...
Anna zarumieniła się odrobinę i odsunęła ode mnie.
— ...i teraz wiem, że pojadę tam, dokąd pani pojedzie. Pierwszy raz w życiu lękam się samotności.
Słuchała mnie z uwagą.
— Wokół setki, tysiące ludzi, a ja jestem sam... Sam wśród tylu ludzi!
Ze zrozumieniem pokiwała głową.
— Nie wiem jeszcze, po co jestem pani potrzebny, ale proszę mną dysponować. Do samej śmierci pozostanę z panią i z tymi, którzy są dla niej bliscy. Dla mnie najcenniejsze jest to, że mi pani zaufała.
Ukłoniłem się nisko i pocałowałem ją w rękę.
— Ale mimo wszystko nie mogę zrozumieć, jaką przedstawiam wartość dla pani i dla jej przyjaciół w Stambule.
Nie od razu odpowiedziała zajęta układaniem sukien w walizce.
— Niech pan zabierze ze sobą tylko to, co jest najko-nieczniejsze — poradziła mi. — A co się tyczy tego, o co pan pyta, to może dowie się pan o tym w Stambule.
—• To znaczy, że może się dowiem, a może i nie?
— Niech pan o nic nie pyta. A co to jest? — wskazała na skrzynkę, którą właśnie otworzyłem i w zamyśleniu patrzyłem na jej zawartość. Był tam „rak", ręczny dryl i butelka z nitrogliceryną.
— To jest komplet narzędzi do rozpruwania kas pancernych — odrzekłem śledząc uważnie jej reakcję.
152
153
— Zamierza pan to zostawić tutaj?
— Oczywiście — powiedziałem odkładając na bok złodziejskie narzędzia.
— Nie, w żadnym razie! Niech pan tego nie zostawia. Pomoże to panu stać się wiernym przyjacielem dobrych i szlachetnych ludzi.
— Istne cuda! — zaśmiałem się. — Mówiąc szczerze, przykro by mi było rozstawać się z tymi narzędziami, tak precyzyjnie wykonanymi przez samego Leblanca! Kupiłem je w Brukseli.
— Kim jest ten Leblanc?
— Był! Był mistrzem w swoim fachu, znakomitym majstrem! Ze specjalnej stali według jemu tylko znanych sposobów i rysunków wykonał osiemnaście takich kompletów. Proszę, niech pani spojrzy, jaka to delikatna i piękna robota — wyciągnąłem do niej rękę, podając „raka" zaopatrzonego na ostrzu w dodatkową warstwę uszlachetnionej stali.
— Złodziejski Amati! — uśmiechnęła się Anna Aleksan-drowna.
— O, tak! Wykonał tylko osiemnaście takich egzemplarzy, gdyż potem go zamordowano.
— Kto go zamordował? — zapytała zwracając mi „raka".,
— Konkurencyjna firma „Fregeson". Przedmiot ten jest'; teraz w ogromnej cenie, wart jest co najmniej czterdzieści; funtów — stwierdziłem z dumą.
— Kiedy dokona pan pierwszego w życiu uczciwego, włamania, wrzucimy to cudo do Bosforu. Zgadza się pan? — wyciągnęła do mnie rękę.
— Daję pani na to słowo.
— Czasu mamy już niewiele — powiedziała spoglądając na zegarek. — Czy jest pan gotowy? Drugiej walizki niech
154
pan nie zabiera. Proszę ją zostawić tu, obok mojej, nie zginą.
Szybko zapakowałem to, co najpotrzebniejsze do jednej z walizek, a drugą postawiłem przy ścianie obok rzeczy Anny Aleksandrowny.
Gdy wszystko już było gotowe, Anna Aleksandrowna podeszła do mnie i patrząc mi w oczy, powiedziała cicho i dobitnie:
— Jewgieniju Aleksandrowiczu, jeszcze ma pan możność się cofnąć, jeżeli ma pan jakieś wątpliwości... Proszę się namyślić... Ani ja, ani w ogóle nikt na świecie nie będzie miał o to do pana urazy.
Milczałem. Odczekała parę chwil. ¦—¦ Więc co pan zrobi?
— To samo co pani. Chodźmy i nie mówmy o tym więcej-
Co się działo na ulicach miasta, nie będę opisywał, bo
już dawno opowiedziano to w setkach pamiętników. Ileż ludzi opisywało już tę druzgocącą klęskę i ucieczkę białych? Dodam tylko, że chaos i panika jeszcze się wzmogły. Do tego wszystkiego dołączyły się przeraźliwe sygnały statków, wycie syren, huk motorów i krążących nad portem hyd-roplanów.
— Miłe złego początki, lecz koniec żałosny... — mruknąłem idąc obok Anny Aleksandrowny.
Spojrzała na mnie surowo.
— Nie czas teraz na refleksje, baronie... Musimy się spieszyć, bo się spóźnimy. Dla tutejszej kolonii zagranicznej wyznaczono bardzo dokładnie godzinę stawienia się na statku.
Przeciskając się wśród tłumów mężczyzn, kobiet, płaczących dzieci, ponuro milczących starców, zawadzając coraz
to o stosy waliz, kufrów i byle jak związanych tobołków, dobrnęliśmy wreszcie do przystani. Przejścia do niej strzeżone były przez cztery kordony uzbrojonych ludzi zachowujących jeszcze wygląd wojskowych.
— Dokąd idziecie? Kim jesteście? Przepustki macie? — wrzasnął nacierając na nas groźnie chudy, dawno widać nie ogolony oficer.
— Je vous prie, monsieur le colonel, de nous laisser pas-ser au bateau. Voici nos permis. Je suis le baron Dumi-trescou, et c'est mon epouse, la baronesse. Voila nos docu-ments.*
Oficer przestąpił z nogi na nogę. Z pewnością nie zrozumiał niczego poza „laisser passer" i „baron". Przyjrzał się nam raz jeszcze. Potem popatrzył znowu na przepustkę i machnął ręką.
— Idźcie! Niech tam dalej sprawdzą... I nagle wrzasnął znowu na kogoś jeszcze głośniej niż przedtem na nas: — Dokąd się pchasz? Cofnij się, gamoniu jeden!
Minęliśmy szczęśliwie pierwszy kordon.
„Cudzoziemcy mają pierwszeństwo, uciekają dranie! Popatrzcie tylko na ich syte gęby! I walizy swoje i swoje baby zabierają..." —słyszeliśmy za sobą oburzone głosy wojskowych.
— Panowie, jesteście oficerami, zachowujcie się odpowiednio! — skarcił ich dowódca. — Rozkaz głównodowodzącego brzmi: „W pierwszej kolejności dyplomaci, cudzoziemcy i delegaci zaprzyjaźnionych z nami krajów Europy". A ci państwo są wjaśnie z delegacji. A zwracając się do nas powiedział uprzejmie po francusku: Je vous prie.
* Proszę nam pozwolić przejść na statek, panie pułkowniku. Oto nasze przepustki. Jestem baronem Dumitrescu, a to moja małżonka baronowa. A oto nasze paszporty.
Drugi kordon składał się z marynarzy. Ci w milczeniu przepuścili nas, gdy tylko ich lejtnant po obejrzeniu naszej przepustki i paszportów grzecznie nam zasalutował.
Dalej stali francuscy marynarze, dobrze podchmieleni, zuchowaci chłopcy, gotowi do żartów i swawoli. Ich oficerowie mało się od nich różnili. Chyba tylko tym, że byli bardziej powściągliwi w robieniu uwag, natomiast mrugali do siebie znacząco i starali się zatrzymać nas jak najdłużej, udając, że czytają dokładnie treść przepustek i paszportów. Przystojna baronowa Dumitrescu najwidoczniej bardzo im się podobała i chętnie przepuściliby ją na statek, zostawiając mnie „za burtą". Wreszcie napatrzywszy się na „piękną madame", towarzyszyli nam gremialnie do ostatniego, czwartego kordonu złożonego z Anglików. Na mnie nie zwracali najmniejszej uwagi. Pokornie szedłem za nimi dźwigając walizki, ale w duchu śmiałem się z tych rozochoconych widokiem ładnej kobiety galijskich wilków morskich.
Anglicy przyjrzeli się nam, spokojnie i uważnie sprawdzili dokumenty i bez słowa wpuścili nas na trap.
Statek „Wieszczy Oleg" był już do połowy zapełniony cudzoziemcami, bogatymi przemysłowcami, otoczonymi rodziną, podagrycznymi starcami w generalskich mundurach i panienkami w niebieskich i białych pelerynkach.
— Kabina czwarta. Proszę wybaczyć, baronie, że choć są tam zasadniczo tylko trzy miejsca, będziemy zmuszeni umieścić w niej ze sześć osób — rzekł chudy oficer — państwo będą łaskawi iść ze mną.
Potykając się coraz to o różne kufry, walizy, zwinięte w rulon dywany lub czyjeś nogi, ruszyliśmy w stronę kabin. I tu było pełno pasażerów, ale przynajmniej przejść było łatwiej.
156
157
—; Oto jest kabina dla państwa! — oficer odnotował so- ,.;| bie coś w książce i odszedł. i;,
W kabinie były już cztery osoby: grecki duchowny, dwie1,'! wystraszone Turczynki i wąsaty Francuz z torbą podróżną pod pachą. _
Przywitaliśmy całe towarzystwo, a Turczynki posunęły J się, aby dać miejsce Annie Aleksandrownie. Ustawiłem walizki jedna na drugą i w ten sposób miałem krzesło. ,
Z brzegu dolatywał przeraźliwy zgrzyt dźwigów, nawo- J ływania marynarzy, rozpaczliwe wrzaski ludzi tłoczących się ku przystani, a chwilami zagłuszało to wszystko wycie syren.
:— Czy nie wie pan, kiedy odpływamy? — zapytał mnie Francuz.
— Nie wiem. Dobrze byłoby wyruszyć stąd jak najprędzej — odpowiedziałem, a wówczas pasażerowie zaczęli mówić jeden przez drugiego, gdyż i Grek, i obie Turczynki dobrze władali językiem francuskim.
— Azjaci... Średniowiecze... wokoło same morderstwa i grabieże... I to jest kraj, który mieni się chrześcijańskim
i kulturalnym! — oburzał się Francuz. ,.
— Rosjanie nigdy nie byli chrześcijanami... Cała ich hi- | storia to wojny i gwałty — wtórował im Grek.
Turczynki były tak wystraszone, że nie interesowali ich ani bolszewicy, ani biali, ani historia Rosji, pragnęły tylko jak najprędzej znaleźć się w swoim Stambule.
— Ach, cóż to za miasto! Nie zna pani Stambułu, pani baronowo? — pytała jedna z nich. — Można pani pozazdrościć, że dopiero teraz dozna pani tych wrażeń! Jako cudzoziemka będzie pani mogła zobaczyć wszystko i najlepiej ocenić piękno naszej stolicy.
— Galata! — westchnęła tęsknie druga. — Pera! A II-
dyz-Kiosk! Zwiedzi pani Aja Sofię... Zobaczy pani selam-lik sułtana.
— A co za magazyny! Wszystkiego pod dostatkiem i tanio! Wszędzie spotka się pani z uprzedzającą grzecznością. Jestem już zmęczona, po prostu chora, pani baronowo, tym pobytem wśród ordynarnych Rosjan!
„Po co tu przyjeżdżaliście, kochani państwo, skoro tak nienawidzicie Rosji?" — miałem ochotę zapytać ich, ale nie wypadało mi tego zrobić. Jako „rumuński baron" musiałem im tylko potakiwać.
— A te pożyczki, których im udzieliliśmy! — zaczął znowu Francuz. — Dawaliśmy im miliony we frankach w złocie! Wnosiliśmy do ich kraju kulturę, europeizowaliśmy ich, a ci przeklęci bolszewicy odmówili płacenia carskich długów. Ja sam straciłem na tych obligacjach około sześćdziesięciu tysięcy franków! — mówił machając z oburzeniem rękami. ¦— Uważa pan, ci bolszewicy mówią, że te pieniądze dawaliśmy nie Rosji, lecz carowi, aby dławił ruchy rewolucyjne... Idiotyzm! Kto brał pieniądze? Rosjanie! Cara nie ma, ale Rosja i długi zostały, to znaczy, że trzeba je zapłacić.
Znudziło mi się słuchanie utyskiwań zażywnego ren-
tiera.
— Czy pozwolisz, kochanie, że wyjdę trochę na pokład? — zwróciłem się do mojej „żony". — Może się dowiem, kiedy stąd wreszcie wyruszymy.
Pierwszy raz mówiąc do niej, użyłem tego zwrotu, który, mimo że. był fikcyjny, sprawił mi prawdziwą przyjemność.
— Proszę bardzo, ale wracaj niedługo, bo będę o ciebie niespokojna ¦— odpowiedziała „baronowa".
Wyszedłem na górę. Cały pokład zatłoczony był ludźmi.
158
159
\
„Gdzie zdołają ich pomieścić?" — myślałem z przerażę-i niem widząc, jak setki ludzi napierają na kordony wojskowych broniących dostępu do przystani.
— Czy nie wie pan, panie oficerze, kiedy odpływamy? — zapytałem uprzejmie któregoś marynarza.
Spojrzał na mnie przelotnie przekrwionymi oczyma.
— Może już niedługo — i nie zatrzymując się poszedł dalej.
Spojrzałem w dół. Na statek już nikogo nie wpuszczano. Trap był zdjęty, angielscy marynarze weszli na pokład. Widocznie „Oleg" naprawdę miał już ruszać.
Motory zaczęły pracować, statek odbił od przystani i powoli, prawie niepostrzeżenie odpływał. Między nim a brzegiem błysnęło pasmo wody, które z każdą chwilą stawało się szersze. Wśród wrzasków i przekleństw ludzi pozostałych na przystani „Wieszczy Oleg" wymijając inne statki, wolno skierował się ku redzie. Wróciłem do kabiny.
Zastałem tam dwoje nowych pasażerów: pułkownika z córką, dziewczynką w wieku około dwunastu lat. Oboje byli zgnębieni i przerażeni. Na brzegu została matka, którą tłum oddzielił od nich i uniemożliwił dostanie się na statek.
Dziewczynka płakała, a ojciec usiłował pocieszyć ją, mówiąc niepewnym głosem: „Mama też ma przepustkę, dostanie się na inny statek, przecież nie zostawią jej". Ale z jego miny i załamującego się głosu nietrudno było odgadnąć, że sam nie bardzo w to wierzy.
Anna Aleksandrowna posadziła dziewczynkę obok siebie, ja przysiadłem na walizkach, a tymczasem „Wieszczy Oleg", po wypłynięciu na redę, stanął na kotwicy. Za szybami okienek kabiny ściemniło się. Przygotowaliśmy się, jak kto potrafił, do spędzenia tu nocy.
Koło godziny dziesiątej, wśród przeraźliwych sygnałów okrętowych i wycia syren, statek nasz wyszedł na pełne morze. Zaczęło lekko kołysać. Brzeg to się podnosił połyskując światłami przystani, to znów opadał pogrążając się w mroku.
Jakoś tak się złożyło, że wszyscy jednocześnie pootwierali torby, torebeczki, rozpakowali liczne zawiniątka i zabrali się do jedzenia kolacji. Tylko pułkownik i jego córka siedzieli bez ruchu, odwróciwszy się od posilających się pasażerów. Zapewne ich zapasy zostały u żony pułkownika.
Gdyby nie Anna Aleksandrowna, która zatroszczyła się o prowiant na drogę, to i ja musiałbym tylko pozazdrościć innym kolacji. Tymczasem moja „żona" wydostała serwetkę, ułożyła na niej ser, pokrajane mięso, pieczoną kurę, biały i razowy chleb, kilka jabłek i parę kiści winogron. „Kiedy zdążyła się w to wszystko zaopatrzyć?" — pomyślałem z pełnym uznania zdziwieniem.
— Kochani towarzysze niedoli — zwróciła się Anna Aleksandrowna do pułkownika i jego córki — proszę, zjedźcie z nami tę skromną kolację.
Pułkownik zmieszał się i rzekł niepewnym głosem:
— Dziękuję, niedawno jedliśmy obiad... Chyba że ona, Sonieczka... — wskazał na córkę — coś zje.
— Ja też dziękuję, nie jestem głodna — szybko zapewniła dziewczynka.
— Nie, tak nie można. Zupełnie przypadkowo zabrałam wszystkiego tak dużo, że wystarczy nam aż nadto zapasów do samego Konstantynopola — rzekła Anna Aleksandrowna i objąwszy dziewczynkę przyciągnęła ją do siebie.
Po chwili wszyscy czworo zajadaliśmy przysmaki zabrane przez moją zapobiegliwą „żonę", a rozczulony przyja-
160
Pan ze Stambułu
161
cielska atmosferą Francuz poczęstował mnie i pułkownika winem.
Anna Aleksandrowna zachwycała mnie coraz bardziej. Jej bezpośredniość w obcowaniu z ludźmi, serdeczna, prawie macierzyńska troska o tę dziewczynkę, rozsądek i przezorność budziły we mnie szacunek i uznanie. Po zjedzeniu kolacji, rozmieściwszy się jak się dało, zasnęliśmy.
Kiedy obudziłem się w nocy, ze wzruszeniem i radością stwierdziłem, że Anna Aleksandrowna śpiąc oparła główkę
0 moje ramię.
Morze było spokojne... Czym dalej na południe posuwała się karawana statków, tym cieplejsze stawało się powietrze, tym gładszy przestwór wód i jaskrawsze słońce, a przecież był już koniec jesieni. Patrzyłem z pokładu na tę rozciągającą się na dużej przestrzeni morza flotyllę ratującą się ucieczką do Turcji. Jakże wielka była liczba
1 różnorodność tych statków! Krążowniki, towarowe statki handlowe, szare torpedowce pogrążone w wodzie ponad linię zanurzenia, pasażerskie jachty, żaglowce, płynące powoli przedpotopowe chyba pancerniki, transportowce i kutry... Daleko na horyzoncie zostawały szare smugi dymu... A wszędzie ludzie, dziesiątki tysięcy uciekających z ojczyzny do obcych krajów na niewiadomy los, najczęściej na nędzę i tułaczkę...
Anna Aleksandrowna, stojąc koło mnie, powiedziała cicho:
— Niech pan zapamięta na zawsze ten widok, Żenią... To koniec kontrrewolucji.
Po dwóch dniach zbliżaliśmy się do Stambułu.
Nasz „Wieszczy Oleg", jako statek mający na pokładzie głównie cudzoziemców, wpuszczono do stambulskiego por-
tu bez przeszkód. Dopłynęliśmy do cumowiska północnego brzegu Złotego Rogu i zatrzymaliśmy się między mostem Galaty a przystanią Top-Hane. Była to francuska strefa okupacyjna. Do naszego statku podpłynęły wojskowo-poli-cyjne kutry z francuskimi flagami na rufie.
Żwawi francuscy sierżanci, marynarze z fajkami w ustach oraz ruchliwi celnicy szybko przebiegali koło nas, zarzucając nas pytaniami i nie czekając na odpowiedź mknęli dalej po statku. Po upływie pół godziny wszystkich cudzoziemców bardzo grzecznie i szybko wypuszczono na brzeg. Rosjan zaś zatrzymano na pokładzie. Funkcjonariusze policji i celnicy obchodzili się z nimi nad wyraz bezceremonialnie: rozrzucali im bagaże przy rewizji, krzycząc wciąż: „Allez, allez!" i spędzali ich na jedną stronę pokładu. Słowem odnosili się do nich tak, jakby to byli nie uchodźcy szukający u nich ratunku, lecz jeńcy wojenni lub nawet zatrzymani podczas obławy przestępcy.
Pożegnaliśmy się z pułkownikiem i jego córką. Stali na pokładzie samotni i przygnębieni, rzucając nam z daleka tęskne spojrzenia.
Wąsaty Francuz, Grek i my zeszliśmy po trapie na brzeg. Francuski policjant rzucił tylko okiem na nasze paszporty i ukłoniwszy się grzecznie, życzył nam przyjemnego pobytu w tym mieście. Turek-tragarz chwycił nasze walizki i udaliśmy się do miasta, do hotelu „Mon Repos", który polecono nam jeszcze na statku.
Był to hotel średniej kategorii, mieścił się na ulicy Se-lima. Nasz pokój, duży i jasny, bardzo się Annie Aleksan-drownie podobał. Zaraz przestawiła w nim niektóre rzeczy oraz poprosiła o przyniesienie jeszcze jednego stolika i dywanu i o zabranie zbędnej komódki. Przewiesiła na inne miejsce obrazek na ścianie i zmieniła kwiaty w wazonie.
162
163
Pokój od razu stał się przytulniejszy i jakiś bardziej swojski. I
Po kąpieli przebraliśmy się i wyruszyli na miasto. Por- | tier hotelowy, mówiący doskonale po francusku, uprzejmie pozdrowił rumuńskiego barona i baronową!
Już przedtem byłem parę razy w Stambule, a mimo to jego meczety, minarety, stare świątynie, wspaniałe pałace, cały ten półazjatycfci, półeuropejski charakter robiły na mnie zawsze wrażenie. Anna Aleksandrowna, która po raz pierwszy znalazła się w tym egzotycznym mieście, pełnym kontrastów i jaskrawych barw, była zachwycona. Wszystko ją tu zadziwiało i cieszyło: i piękne bizantyjskie pomniki architektury, i krzywe wąskie uliczki, i artystycznt wyroby rzeźbione w drzewie i kamieniu, i przedziwne ornamenty zdobiące ściany meczetów i sułtańskich pałaców.
Stojąc bez ruchu, długo przyglądała się witrażom i subtelnym rysunkom Niebieskiego Meczetu.
— Nie wszystko naraz! Mamy jeszcze przed sobą zwiedzenie starożytnej Aja Sofii z jej złotą mozaiką, a następnie meczetu Sulejmana — powiedziałem biorąc pod rękę moją towarzyszkę.
— Cudowne to wszystko, ale ma pan rację, Żenią, nie wszystko naraz. Teraz trzeba zjeść obiad. Dalsze zwiedzanie odłożymy na potem, bo musimy najpierw zająć się ważniejszymi sprawami.
Mimo tej zapowiedzi mijał dzień za dniem, a ja wciąż jeszcze nie wiedziałem, co mam właściwie robić.
Spacerowaliśmy po mieście, zajrzeliśmy do portu Hajdar-pasza, spędziliśmy parę godzin w rejonie niewielkich przystani między Besziktaszem i Bebekiem, gdzie zakotwiczona była część statków, które zawinęły tu przywożąc uchodźców.
Na życzenie Anny udaliśmy się na północ od Stambułu w rejon Tarabania i Bejukdere. Tam kwaterowały włoskie, angielskie i greckie władze okupacyjne. A we wspaniałych osobnych willach mieszkali zagraniczni dyplomaci i bogaci bourgeois.
Nie wiedziałem, dlaczego zależało jej na odwiedzeniu tych dzielnic. Nie mówiła o tym, a ja nie śmiałem o nic pytać. Bo choć wszyscy uważali nas za kochające się małżeństwo, ja sam odczuwałem tu jeszcze ostrzej dzielącą nas granicę.
Annę Aleksandrownę widywałem coraz rzadziej, rnimo że mieszkaliśmy w tym samym pokoju i razem jadaliśmy śniadania, a nawet niekiedy i kolacje. Zdarzało się, że moja baronowa znikała na dziesięć czy dwanaście godzin. Nie wiedziałem, co w tym czasie robiła, z kim się spotykała, ale nie miałem prawa wtrącać się do cudzego życia. Cudzego... Bolesna była dla mnie świadomość, że słowo to właśnie najlepiej określało nasz wzajemny stosunek. Nieraz czułem na sobie jej badawczy wzrok, jakby starała się mnie ocenić, w czymś się co do mnie upewnić, jakby coś obmyślała, ale jeszcze nie mogła się zdecydować.
Parę razy byłem w gmachu byłego carskiego poselstwa, oddanego przez władze tureckie i sojusznicze dowództwu Ententy na użytek uchodźców. Mieściły się tam instytucje pomocy społecznej oraz hotel.
W końcu zaszedłem do generała, a właściwie teraz już można było powiedzieć — do byłego generała Artifiekso-wa, który zręcznie lawirował między jachtem „Lukullus", zajmowanym przez rząd Wrangla, statkiem „Wielki Książę Aleksander Michajłowicz", na którym przebywał Szatiłow i sztab armii, a gmachem byłego carskiego poselstwa, w którym sam mieszkał wraz z innymi uchodźcami.
Zrobiłem to na usilną prośbę Anny Aleksandro-v?ny)
164
165
która nalegała, abym nie tylko go odwiedził, ale również wyraził mu swoją sympatię i współczucie. Przyznam się, że z początku bardzo mnie ta prośba zdziwiła, tym bardziej że można ją było nazwać raczej żądaniem. Ale niebawem zrozumiałem, o co jej chodzi.
Tego samego dnia, kiedy się do niego wybierałem, Anna Aleksandrowna zatrzymała mnie na chwilę mówiąc:
— Niech pan posłucha, Żenią. W pierwszym pokoju przed sypialnią generała, na lewo od drzwi, stoi ogniotrwała kasa, czarna z miedzianymi okuciami. Koło drzwi zawsze jest wartownik. Niech pan zwróci uwagę, uwagę specjalisty — powtórzyła — na tę kasę.
Kiwnąłem w milczeniu głową. Co znajdowało się w kasie, że tak interesowało Annę? Z pewnością nie pieniądze. Teraz wiedziałem, dlaczego kazała mi zabrać złodziejskie narzędzia i dlaczego nalegała na moją wizytę u Artifiek-sowa.
— Jeszcze dziś pójdę do generała.
— To bardzo dobrze, Żenią! A teraz, mój drogi mężu, wychodzę, bo mam dużo spraw do załatwienia. Wrócę późno, bardzo późno. A pan niech się dobrze zorientuje w rozkładzie apartamentu Artifieksowa.
Gdy wyszła, paliłem jednego papierosa za drugim, zastanawiając się nad sednem tej sprawy.
Przed byłym rosyjskim poselstwem ujrzałem obraz zupełnie podobny do tego, który oglądałem kilka dni temu w Sewastopolu. Na stopniach szerokich schodów wiodących do głównego wejścia siedzieli uchodźcy. Było ich pełno również na ulicy przed gmachem i na dziedzińcu. Wszyscy ci ludzie liczyli na otrzymanie pomocy. Należeli oni do różnych środowisk społecznych. Najwięcej jednak było wojskowych, którzy jeszcze tak niedawno temu za-
pełniali ulice i bulwary Krymu od Sewastopola i Kaczi do Symferopola i Dżankoje, zachowując się jak władcy, pewni swojej wyższości i siły.
„Dowojowali się! Zbawcy Rosji!" — pomyślałem szyderczo. Zaraz jednak przyszła refleksja: co to jest? Przecież nie dawniej niż tydzień temu taka myśl nie przyszłaby mi na pewno do głowy. Dlaczego teraz z tak złośliwą pogardą patrzyłem na tych nieszczęsnych rozbitków, na tych obcych mi zupełnie ludzi?
Z kolei przyszła mi na myśl Anna Aleksandrowna, jej dziwni przyjaciele, nasze „małżeństwo", wspólna ucieczka z Sewastopola do Stambułu.
Zaczynałem już coś niecoś rozumieć, ale różne rzeczy pozostawały dla mnie nadal niejasne, a nawet po prostu niezrozumiałe.
Wszedłem w amfiladę pokojów ze staromodnymi wysokimi sufitami ozdobionymi gipsową sztukaterią, z wypłowiałymi od starości dywanami i chodnikami. Dziwne i zabawne wrażenie robiły olbrzymie portrety Romanowów, poczynając od Pawła I, a kończąc na Mikołaju II, rozwieszone z geometryczną dokładnością na ścianach wielkiej sali. Carowie we wspaniałych gwardyjskich mundurach spoglądali z wysoka na ponurych bezdomnych ludzi, którzy utracili swoją ojczyznę.
Uchodźcy, których tak jak mnie tu wpuszczono, z wyjątkiem kilku staruszków, nie zwracali żadnej uwagi na tych dostojnych monarchów.
— I pomyśleć tylko, że dwa przeszło lata przelewaliśmy swoją i cudzą krew, aby przywrócić panowanie tej wygasłej dynastii... — powiedział z goryczą jakiś stary człowiek przyglądający się galerii carów.
Przecisnąłem się przez tłum mężczyzn i kobiet i wszed-
166
167
i
łem na korytarz, na którym pełnili straż dyżurni junkro-wie. Jeden z nich, młodzieniec z tępym wyrazem oczu i tłustymi policzkami, zatrzymał mnie pytając surowo:
— Przepustkę pan ma?
Nie miałem żadnej przepustki, a nadzieję moją na dostanie się do Artifieksowa pokładałem w moim rumuńskim paszporcie, tytule barona i doskonale skrojonym garniturze. W chwili gdy miałem zamiar odpowiedzieć po francusku tłustemu junkrowi, otworzyły się jedne z drzwi i zobaczyłem Artifieksowa. Był w tym samym generalskim mundurze, w którym widziałem go po raz pierwszy. Miał wygląd człowieka spokojnego, zrównoważonego i dobrze odżywionego. Zatrzymał się chwilę, zobaczywszy mnie stojącego koło junkra.
— Pan do mnie? Jeżeli w sprawie zapomogi lub mieszkania, to ja w niczym nie mogę...
— Kochany generale — przerwałem mu — pan najwidoczniej nie poznaje mnie. Na szczęście nie potrzebuję ani pomocy, ani współczucia, ani żadnej innej formy dobroczynności. Niech pan sobie przypomni Sewastopol i nasze spotkania podczas przyjęć urządzanych dla zagranicznych gości.
Artifieksow przyjrzał mi się uważnie.
— Proszę mi wybaczyć, że nie poznałem pana, ale to chyba zrozumiałe w tym ciężkim i męczącym okresie ewakuacji. Czym mogę panu służyć, Jewgieniju Aleksandro-wiczu ?
¦—¦ Jestem cudzoziemcem, generale, rumuńskim baronem Dumitrescu, człowiekiem dobrze sytuowanym, a moje zjawienie się u pana jest tylko wyrazem szacunku, jaki dla pana żywię, i współczucia w nieszczęściu, które dotknęło nas wszystkich. Zapewniając pana o moim szacunku,
pragnę złożyć na ręce pana paręset dolarów na fundusz pomocy dla uchodźców. Póki będę w Konstantynopolu, nie omieszkam wnieść od czasu do czasu podobnej sumy na pomoc dla nieszczęśliwych bezdomnych Rosjan.
Przy tych słowach dyżurny junkier wyprężył się patrząc na mnie z cielęcym zachwytem.
— Niech mi pan daruje, drogi Jewgieniju Aleksandro-wiczu — ożywił się nagle Artifieksow. — Zewsząd słyszy się tylko skargi, wołanie o pomoc... A tu nagle taki gest, taki szlachetny czyn... Proszę, niechże pan wejdzie — mówił dając znak junkrowi, by mnie przepuścił.
Wszedłem do pierwszego pokoju, za którym widać było następny z lekko uchylonymi drzwiami.
— Wie pan, szanowny panie... — zaczął nieco zmieszany Artifieksow.
— Baronie Dumitrescu... — podpowiedziałem mu. Uśmiechnął się uprzejmie.
— ...że ja, drogi baronie, przebywam częściowo na jachcie „Lukullus", ale większość czasu spędzam tutaj. Czym więc mógłbym panu służyć?
W czasie tej towarzyskiej pogawędki rozejrzałem się szybko po pokoju. Stół, skórzana kanapa, na oknie kwiaty, na podłodze jasny dywan. Koło drzwi, na lewo od wejścia, ogniotrwała kasa, czarna, nieduża na niskich że^-laznych nóżkach, z miedzianymi okuciami na rogach.
W naszej gwarze międzynarodowych kasiarzy nazywamy te miedziane okucia „galonami".
Artifieksow zauważył, że rozglądam się po pokoju, ale wytłumaczył to sobie po swojemu.
— Tu jest osiem pokojów... Całe to prawe skrzydło zajmował urzędnik rządu carskiego, Jewdokimow. Teraz przeprowadził się wraz z rodziną do przybudówki, a ja i ge-
168
169
nerał Kutiepow chwilowo zamieszkaliśmy tutaj. A komu i kiedy ma pan zamiar wręczyć swój hojny dar, baronie? — zapytał wracając do poprzedniego tematu.
— Dwieście pozwolę sobie zostawić panu zaraz, a jeszcze sto dolarów, jeśli pan pozwoli, jutro lub pojutrze — powiedziałem przygotowując sobie dalszy plan działania.
— Bardzo będziemy wdzięczni ! — odrzekł żywo generał. Tej żywości i uprzejmości nie okazywał mi na Krymie ani trochę,
Podałem mu dwieście dolarów.
— Zaraz wypiszę panu pokwitowanie... — rzekł Arti-fieksow siadając przy biurku.
— Pan mnie obraża, generale.
— Ale tu chodzi o pieniądze i to niemałe!
— Niech pan zniszczy ten papierek, drogi generale. Jutro lub pojutrze przyniosę resztę. Zechce pan tylko dać mi czasową przepustkę, abym nie był zatrzymywany przez pańskich cerberów.
— Ależ oczywiście! — zawołał rozpromieniony Arti-fieksow. — Po co czasową! Wypiszę panu przepustkę na cały miesiąc... I wziąwszy swój bilet wizytowy napisał:
„Pan baron Dumitrescu E. A. ma prawo wstępu bez żadnych ograniczeń tak do głównej kancelarii sztabu, jak i do mego prywatnego mieszkania. Dyżurny generał Arti-fieksow."
Wyszedł do drugiego pokoju i powróciwszy po chwili wręczył mi przepustkę, na której obok jego podpisu widniała duża pieczęć z dwugłowym orłem, tylko że bez berła.
— O jedno tylko pana proszę, panie baronie, aby pan tej przepustki nie zgubił i nikomu jej do rąk nie dawał. Chodzi o to — nachylił się do mego ucha — że działa tu jakaś podła terrorystyczna grupa, szajka — poprawił się —
170
która według informacji naszego wywiadu szykuje zamach na barona Wrangla, a także na Szatiłowa i na mnie.
— Bolszewicy? — zdziwiłem się. — Przecież oni nie uznają takiego indywidualnego terroru?
— Gdyby to byli bolszewicy! Łatwiej byśmy to zrozumieli! Ale nie, to są nasi, nasi biali oficerowie! Oni właśnie zawiązali tę przestępczą organizację.
— Ale dlaczego? — zdziwiłem się jeszcze bardziej.
— To zupełnie proste... Uważają, że za klęskę armii ochotniczej na Krymie odpowiedzialność ponosi Wrangel, a także bliscy mu generałowie.
— Cóż to za niesłuszna i bezsensowna koncepcja! — zawołałem z oburzeniem.
— Otóż to! To są bałwany i tchórze, ale zdolni są do popełnienia skrytobójczego morderstwa. Dlatego proszę pana o staranne przechowywanie tej przepustki.
— Obiecuję solennie! Słowo dżentelmena! — powiedziałem stanowczo. Pożegnawszy się z nim, szybko rzuciłem raz jeszcze okiem na ogniotrwałą kasę i wyszedłem.
Obiad zjadłem w restauracji „Bejuk Adam" na Pera. Była to typowo turecka restauracja z niskimi stolikami, z głębokimi miękkimi fotelikami i kolorowymi szybami okien. Panował tu półmrok, miły chłodek i cisza, z rzadka tylko przerywana okrzykami Greków i Turków grających
w kości.
Oddawałem się rozmyślaniom, starając się przypomnieć sobie dokładnie pokój generała, drzwi, kasę stojącą koło ściany i drugie drzwi prowadzące w głąb mieszkania.
Czy mieszkał tam ktoś stale? A jeśli tak, to w jaki sposób odizolować te osoby na czas dwu- lub trzyminutowej operacji otwierania kasy? Głupi wartownik nie mógł mi przeszkodzić. Osobista znajomość z Artifieksowem, euro-
171
pejski wygląd, tytuł barona i pieniądze — wszystko to było pewniejsze niż jakakolwiek przepustka. Wiedziałem jednak doskonale, że w moim niebezpiecznym fachu największym wrogiem bywa przypadek. Musiałem przewidzieć takie ewentualności, które komu innemu nawet by do głowy nie przyszły. Jakiś drobiazg, sekunda opóźnienia, zadrapanie na drzwiczkach kasy, szczeknięcie psa, nieoczekiwane wejście służącej — wszystko to może przy- * czynić się do katastrofy. I znowu starałem się przypomnieć sobie dokładnie korytarz, wartownika, drzwi, pokój i tak dalej. Tu przecież nie chodziło o nic trudnego. Nie była to żadna poważna robota. Ta „ogniotrwała kasa" była marnym pudłem bardzo starego typu. Dziwiłem się, że biali generałowie przechowywali tajne dokumenty w tej przedpotopowej skrzyni.
Po obiedzie przeszedłem się po Stambule. To barwne miasto, będące mieszaniną Wschodu i Zachodu, było jedyne i niepowtarzalne w swoim rodzaju. Dawniej, kiedy zdarzyło mi się zatrzymać tu na parę dni, wydawało mi się ono nudne, hałaśliwe i niepociągające. Dziś odniosłem całkiem inne wrażenie.
Na redzie stały ogromne, wspaniałe drednoty; lekkie okręty sojuszniczych flotylli przecinały wody cieśniny; setki marynarzy Ententy w najróżniejszych mundurach i czapeczkach tłoczyły się na brzegu. Grecy, Francuzi, Włosi, Anglicy, Amerykanie... Kogo tu nie było! I wszędzie spotykało się nieszczęsnych uchodźców rosyjskich, przeważnie o zaniedbanym wyglądzie, snujących się bezradnie po mieście. Na placach i ulicach Galaty i Pera słyszało się różnojęzyczny gwar, ale język rosyjski rozbrzmiewał zawsze i wszędzie. %
— Panie baronie, wasza wielmożność, Jewgieniju Alek- 1
172
sandrowiczu, żyje pan? Chwała Bogu, wyrwał się pan z tego krymskiego piekła! A ja tak się o pana martwiłem... Nie daj Boże, myślałem sobie, nie dostał się na statek i zginął! — usłyszałem za sobą przymilny głos Litowcewa. Dawny szpicel stał na chodniku tuż koło mnie. Na lewym ramieniu miał przewieszonych kilka par damskich jedwabnych pończoch, dwa czy trzy biustonosze, a w ręku trzymał otwarte pudełeczko, w którym połyskiwały carskie i dienikinowskie ordery. Twarz tajniaka wyrażała błogie zadowolenie.
— Ocalał pan... Dzięki Bogu...
— Ocalałem — przerwałem jego nabożne uniesienia.
— A rotmistrz, ten wróg pana, zginął. Ktoś go w nocr zastrzelił... Znaleźli go rano z kulą w piersi...
— A czy to nie ty czasem zrobiłeś? — zapytałem.
— Co też pan mówi! Boże zachowaj! Ja się takimi rzeczami nie trudnię. To pewnie kontrwywiad — rozejrzał się wokół siebie — to są dranie i mordercy, a ja jestem człowiekiem spokojnym.
— Czymże się teraz zajmujesz, spokojny człowieku? Handlujesz tymi ciuchami, czy zaglądasz do cudzych kieszeni?
-¦- Raczy pan żartować, Jewgieniju Aleksandrowiczu! Czyż porządny człowiek może uprawiać takie obrzydliwe rzemiosło? Ot, handluję drobiazgami, trzeba przecież z czegoś żyć.
—• A dlaczego trzeba?
Szpicel uśmiechnął się.
— Nawet mysz, mucha czy pies też szukają dla siebie pożywienia, a jakże by człowiek...
— Człowiek! Ale ty nie jesteś człowiekiem, tylko łajdakiem, sprzedawczykiem i szpiclem, Litowcew!
173
—- Nie rozumiem! — rzekł Litowcew, robiąc zdziwioną minę. — Jako uczciwy człowiek powiem tylko: nie rozumiem! Jestem przecież pańskim najwierniejszym przyjacielem i sojusznikiem. Pamięta pan naszą umowę?
— Draniem jesteś, Litowcew, i tyle! Wiem wszystko — jak ty, „najwierniejszy przyjaciel", wtargnąłeś w nocy do mego mieszkania wraz z Tatiszczewem, rotmistrzem i innymi bandytami...
— Nie byłem z nimi... Panu ktoś tak umyślnie doniósł, żeby mnie oczernić... Nic o tym nie wiem — zapewniał mnie Litowcew.
— Nie łżyj, kretynie. Siedziałem w krzakach naprzeciwko domu i wszystko stamtąd widziałem.
— To widocznie się panu coś tam przywidziało! — twardo powiedział tajniak.
— A następnego dnia, kiedy dobijałeś się do mieszkania i groziłeś mojej gospodyni, byłem w domu i słyszałem to na własne uszy...
— No, no! Ależ z pana przebiegły i zręczny człowiek, Jewgieniju Aleksandrowiczu! Nic dziwnego, że Tatiszczew kazał znaleźć pana żywym czy umarłym — powiedział z zachwytem Litowcew.
— A pewnie, że nie taki gamoń, jak twoi kontrwywia-dowcy. A gdzie jest teraz Tatiszczew?
— Diabli go wiedzą — odrzekł tajniak bez żadnego szacunku dla dawnego przełożonego. — Może jest obecnie takim samym nędznym uchodźcą, jak i wszyscy inni! Tyle że ma pewnie jeszcze te dolary. Niech pan się na mnie nie gniewa, baronie. Jestem małym człowiekiem, zawsze od kogoś zależnym. A tam, na Krymie, musiałem ich słuchać, bo to były moje władze. Musiałem, to słuchałem, a teraz — tfu! Pluję na nich! — splunął przy tym na zie-
mię i roztarł nogą, następnie słodkim głosem zapytał: — Pan mi jest coś jeszcze winien... Pamięta pan, Jewgieniju Aleksandrowiczu?
— A pewnie! Pamiętam! I spłacę ten dług w całości! — obiecałem uroczyście.
— Na razie może mi pan da choć połowę, a resztę potem.
— Dlaczego potem? Natychmiast, i to co do grosza! — powiedziałem i wymierzyłem mu itak siarczysty policzek, że aż się zachwiał. Aby przywrócić mu równowagę, zdzieliłem go z drugiej strony. Zatoczył się i upadł na chodnik.
W milczeniu wycierałem rękę chustką do nosa, kiedy zbliżył się do nas poważny turecki policjant.
— Co to się dzieje? Bójka? Do komisariatu! — powiedział po turecku.
Litowcew podniósł się i zbierając rozrzucony towar, wrzasnął:
— Morderca! Oszust! Okradł mnie! Niech go pan zabierze do komisariatu!
Turek patrzył zakłopotany to na mnie, to na niego.
— Chodzi o to, panie posterunkowy — powiedziałem do policjanta po turecku, że ten człowiek to Rosjanin. Usiłował oszukać mnie, proponując mi fałszywe rosyjskie ordery. Niech go pan zabierze ze sobą i da mu dobrą nauczkę. Jestem cudzoziemcem i proszę to zaraz zrobić. A to dla pana za jego trudy — i wsunąłem do ręki policjantowi dziesięciolirową monetę.
— Zrobi się, effendi! Ale po co mam go zabierać z sobą? Doskonale mogę to załatwić na miejscu — chowając pieniądze do kieszeni powiedział Turek i z całej siły grzmotnął po karku oczekującego sprawiedliwości Litow-cewa.
174
175
•— Ratunku! Zabijają! — zaczął krzyczeć dawny taj-niak i, nie czekając już na dalszy wymiar sprawiedliwości, rzucił się do ucieczki.
—¦ Polecenie pańskie zostało wykonane, effendi — grzecznie zameldował policjant przykładając dłoń do czoła.
— Dziękuję bardzo! A tu jeszcze pięć lirów dodatkowo za sprawność — rzekłem i rozeszliśmy się nadzwyczaj z siebie nawzajem zadowoleni.
Skierowałem się w stronę wspaniałych pałaców tureckich sułtanów wznoszących się dumnie nad wodami Złotego Rogu. Te barwne, zalane słońcem, bajeczne budowle przenoszą człowieka w świat Szeherezady i starych turec-ko-bizantyjskich legend. Szerokie stopnie z marmuru schodzą prosto do wody. W słonecznym blasku cłona. i mienią się okna i złote kopuły dachów.
I tu, koło pałaców dawnego otomańskiego imperium, przechadzały się grupki włoskich piechurów z kogucimi piórami na kapeluszach, Senegalczycy z czarnymi jak smoła twarzami, marynarze angielscy, szkoccy żołnierze w kraciastych spódniczkach i weseli, hałaśliwi francuscy poi-lus — słowem, wszyscy, którzy okupowali Konstantynopol.
Spojrzałem na zegarek, dochodziła dopiero szósta. Za ¦ wcześnie było wracać do domu. Anna Aleksandrowna uprzedziła, że wróci późno. Wędrując po mieście, myślałem wciąż o czekającej mnie robocie u Artifieksowa. Odkładać tego przedsięwzięcia nie należało. W Stambule zebrali się teraz przedstawiciele kontrwywiadów całej Europy.
Wszedłem do kina „Splendide", obejrzałem amerykański film „Niecierpliwość" i o jedenastej wieczorem udałem się do hotelu. Po drodze wstąpiłem do kwiaciarni.
— Nie przypuszczałem, że pani jest już w domu. Gdybym wiedział, wróciłbym wcześniej.
— Dziękuję za kwiaty! Co za piękne storczyki! — zachwycała się Anna Aleksandrowna wstawiając kwiaty do wazonu.
— Czy pani jest głodna? — zapytałem widząc, że Anna Aleksandrowna zajada kawałek chleba popijając go kawą z termosu.
— Nie jadłam dziś obiadu — odpowiedziała — ale to nieważne. No i co? — spojrzała na mnie pytającym wzrokiem.
— Byłem tam, widziałem tę kasę, otrzymałem też przepustkę do apartamentów Artifieksowa. — Opowiedziałem jej przebieg mojej rozmowy z generałem.
Wysłuchała mnie w milczeniu.
—• Jestem przekonana, Żenią — powiedziała miękko — że mógłby pan stać się innym człowiekiem...
— Anno! — rzekłem podnosząc się z krzesła. Po raz pierwszy tak się do niej odezwałem.
Spojrzała na mnie, wyraźnie zmieszana, i odeszła w głąb pokoju.
—¦ Zrozumiałem już wszystko. Wiem, kim pani jest, dlaczego tu jesteśmy razem i dlaczego, a raczej dla kogo mam włamać się do tej kasy...
Stała przy oknie, patrząc na mnie w skupieniu.
— Żyłem źle, przyznaję, ale jeśli trzeba dobrze umrzeć, gotów jestem zrobić i to dla pani.
— Po cóż umierać? — rzekła cicho. — Trzeba żyć, tylko inaczej.
— Moja przeszłość jest teraz dla mnie czymś obmierzłym, z radością pójdę za panią tam, gdzie pani każe.
— Wierzę panu. A teraz proszę usiąść koło mnie i po-
176
12 — Pan ze Stambułu
177
słuchać uważnie tego, co powiem. Pan już wie, kim jestem?
— Domyśliłem się tego. Pani pracuje dla bolszewików i potrzebne są pani, a raczej pani towarzyszom, jakieś dokumenty z kasy Artifieksowa.
Rozmawialiśmy szeptem, mimo że byliśmy w pokoju sami.
— Tak, jestem komunistką. Polecono mi wydostanie tych tajnych papierów. — Popatrzyła na mnie jasnym, ufnym wzrokiem. — Niczego już przed panem nie ukrywam, Żenią. Proszę mnie wysłuchać. Kształciłam się w Tyflisie, w zakładzie naukowym pod wezwaniem świętej Niny, ze mną razem uczyła się córka generała Szatiłowa, który wówczas był pomocnikiem Woroncowa-Daszkowa, kaukaskiego namiestnika. Generał był bardzo surowy i ostry dla swoich podwładnych, ale nadzwyczaj dobry i łagodny dla swojej córki, Weroniki, z którą się bardzo przyjaźniłam. Znałyśmy się od dzieciństwa i często bywałam u Szatiłowów, spędzając z nimi niedziele i święta. Mój ojciec, pułkownik Kantemir, w młodości przyjaźnił się z Szatiłowem i ta przyjaźń przetrwała aż do jego śmierci. Miałam dziesięć lat, kiedy mój ojciec zmarł. Oddano mnie wtedy na wychowanie do instytutu w Tyflisie. Postarał się o to Szatiłow. Mama mieszkała w Rosji, a ja znalazłam u Szatiłowów jakby drugi rodzinny dom.
Po skończeniu szkoły Weronika została z rodzicami w Tyflisie, a ja wróciłam do matki i siostry. Żyłyśmy bardzo skromnie z niedużej emerytury, jaką mama dostawała po ojcu. Zapisałam się na kursy prowadzone przez Bestużewa. Trzy lata spędzone wśród rewolucyjnej młodzieży, spotkania z robotnikami, studentami, nielegalna literatura — wszystko to wywarło na mnie decydujący
wpływ. Wybuchła wojna światowa, a z nią rozpoczęły się wiece protestacyjne postępowego odłamu młodzieży.
Wojna się przedłużała, a jednocześnie wzrastały siły zwolenników rewolucji. W szesnastym roku życia zostałam członkiem partii bolszewików, ale ponieważ byłam szlachcianką i z powodu mego ojca związaną z kołami wojskowymi, przynależność moja do partii była trzymana w tajemnicy i tylko niektórzy z towarzyszy o niej wiedzieli. Miałam być potrzebna w przyszłości. Kiedy zaczęła się rewolucja, kazano mi wraz z wieloma innymi uchodźcami udać się do Rostowa. Tam spotkałam Weronikę i jej ojca. Ani im przez myśl nie przyszło, że jestem „czerwona". Przecież uciekłam stamtąd! Weronika wprowadziła mnie do towarzystwa wyższych wojskowych. To było właśnie moim pierwszym zadaniem. Przebyłam tam cały okres denikinowski. Weronika skończywszy dziewiętnaście lat wyszła za mąż za włoskiego przemysłowca i wyjechała z nim do Włoch, a ja wraz z całą tą białą arystokracją ewakuowałam się na Krym. Szatiłow stał się tam drugą osobą po Wranglu, a to jeszcze bardziej umocniło moją pozycję.
Każde powierzone mi zadanie wypełniałam szybko i dokładnie. Ostatnim, które muszę tu wykonać, jest zdobycie paczki z kasy Artifieksowa. Dlatego proszę pana o pomoc. Teraz już pan wie wszystko.
Zapadło milczenie. Chociaż Anna była pozornie spokojna, wyczuwałem, że jest silnie podniecona.
— Dlaczego mi pani zaufała? Przecież jestem tylko ¦oszustem, szulerem — powiedziałem tak cicho, że nachyliła się ku mnie, nie mogąc dosłyszeć.
—. Już panu wytłumaczyłam to kiedyś. Chce pan być z nami?
178
179
— Z wami? Całe życie! Czy może pani w to wątpić? Anna Aleksandrowna zrozumiała na pewno z mego tonu,
co przez to chciałem powiedzieć, ale nie dała tego po sobie poznać.
— W takim razie trzeba działać. Zwlekać nie można, gdyż za dzień lub dwa dokumenty te będą przekazane na jacht „Lukullus".
— Generałowi Wranglowi?
Skinęła głową i zamyślona, chwilę znowu milczała.
— Jutro — powiedziała. — Trzeba to zrobić już jutro. Nie boi się pan?
Pokiwałem tylko głową.
— To pudło nie nastręczy mi żadnych trudności, ale co mam stamtąd wziąć?
— Leży tam nieduża paczka w zielonym papierze. Łatwo ją schować do kieszeni. Przewiązana jest zwyczajnym sznurkiem. Chce pan wiedzieć, co zawiera?
— Właściwie po co mi to? — odpowiedziałem obojętnie. Odpowiedź moja podobała się jej.
— Czy coś jeszcze mam stamtąd zabrać?
Anna odwróciła się do mnie szybko i zapytała ostro:
— Myśli pan o pieniądzach?
Przez chwilę nie mogłem mówić, dławiło mnie uczucie doznanej obrazy.
— Anno! — powiedziałem wreszcie z goryczą — jak pani mogła...
—¦ Niech mi pan to daruje. Nie zastanowiłam się nad tym, co mówię!
Dalsza nasza rozmowa zeszła na inne, nic nie znaczące tematy. Odwiedziliśmy kawiarnię „Nocna róża", a potem długo spacerowaliśmy i dopiero około drugiej nad ranem znaleźliśmy się w hotelu.
180
Rano, po śniadaniu, wyszliśmy na miasto. Stambuł już się obudził. Na ulicach pełno było Turczynek z zakrytymi do połowy twarzami, żebraków, derwiszów, wróżbitów, Greków i Turków.
—¦ Za godzinę tam pójdę. Gdzie mamy się potem spotkać?
— Na rogu Grand rue de Pera, koło kawiarni jest nieduże kino. Będę oczekiwać pana w foyer tego kina.
— Jeżeli najdalej za trzy godziny nie stawię się na umówionym miejscu, niech pani natychmiast stąd ucieka. Gdyby mnie schwycili, szukaliby oczywiście i pani. Przecież jesteśmy małżeństwem!
-— Obawia się pan, że to się nie uda?
— Nie, nie obawiam się, ale zawsze trzeba się liczyć z jakąś zupełnie nieprzewidzianą przeszkodą.
Kiwnęła głową ze zrozumieniem.
-— Niech się pan strzeże... Byłoby mi bardzo ciężko, gdyby...
— Dziękuję.
Uścisnęliśmy sobie ręce i rozeszliśmy się w różnych kierunkach.
Wszedłem do gmachu dawnego rosyjskiego poselstwa. Tak jak poprzedniego dnia wszystkie ławeczki koło do-i'in, schody i korytarze zatłoczone były ludźmi. Było ich '¦;zcze więcej niż przedtem.
Przecisnąłem się przez tłum, wszedłem na pierwsze pieni i w milczeniu pokazałem swoją przepustkę oficerowi trójkolorową opaską na rękawie. Zmęczonymi, mętnymi i na przebiegł po papierze, po czym ochrypłym głosem i odział:
181
— Proszę, niech pan idzie. *
Widocznie spędził bezsenną noc, walcząc z naporem interesantów usiłujących dostać się do głównej kancelarii.
Na korytarzu ujrzałem ponuro wyglądającego generała z bródką i czarnymi wąsami. Był to Kutiepow, jeden z najbardziej wpływowych wranglowskich dowódców. Nie zwrócił na mnie żadnej uwagi. Po chwili zobaczyłem wysokiego chudego oficera z nienaturalnym grymasem na ustach.
— Czy nie wie pan przypadkiem — zapytał on jednego z włóczących się bez celu po korytarzu ludzi — czy generał Artifieksow jest w domu?
— Chyba nie — odpowiedział tamten sennym głosem.
— Zdaje mi się, że tylko co schodził razem z generałem Kutiepowem — dodał drugi.
Chudy oficer szybko poszedł we wskazanym kierunku. Zawróciłem również za nim, rozumiejąc, że dyżurny junkier nie wpuści mnie do mieszkania, skoro ani Artifiekso-wa, ani Kutiepowa tam nie ma. Należało wymyślić coś innego. Otworzyłem drzwi do dużego pokoju, podobnego do salonu. W tym samym momencie rozległy się nagle trzy następujące jeden po drugim strzały rewolwerowe. Widziałem, jak oficer rozmawiający z Kutiepowem zachwiał się i runął na podłogę.
Do przeciwnych drzwi pokoju rzucił się wysoki oficer, który tylko co pytał o generała. Już na progu odwrócił się i strzelił jeszcze raz, ale w powietrze, po czym znikł za drzwiami.
„Teraz albo nigdy! Potem będzie za późno!" — przemknęła mi błyskawiczna myśl.
Pędem pobiegłem w stronę mieszkania Artifieksowa.
Ten sam tłusty, głupkowaty junkier stał na warcie, patrząc na mnie wytrzeszczonymi oczyma.
— Prędzej, na pomoc generałowi! — krzyknąłem popychając oszołomionego chłopaka. Na dole rozległ się jeszcze jeden strzał. — Na Boga, na co ipan czeka? Pan jest uzbrojony! Ja tu pana zastąpię.
Junkier, pochwyciwszy swoją broń, pobiegł wzdłuż korytarza. Wpadłem do pokoju, nie było tu nikogo... Zatrzasnąłem za sobą drzwi. Otworzenie kasy nie zajęło mi więcej niż minutę. To nie byłoby trudne nawet dla najmniej wprawnego włamywacza. Z lewej strony na półce leżała paczka w zielonym papierze, związana sznurkiem i opieczętowana po bokach. Z prawej strony — jakieś papiery, złoty zegarek, pierścionki i paczki mikołajowskich banknotów. Zamknąłem kasę, schowałem zieloną paczkę do kieszeni i spokojnie wyszedłem na korytarz. Dyżurny junkier jeszcze nie wrócił. Ze wszystkich stron słychać było krzyki i nawoływania. Ktoś głośno płakał. Zamieszanie robiło się coraz większe. Należało stąd umykać.
— Zabili... Strzelał taki wysoki oficer! Chyba kapitan... pobiegł po schodach na dół! Szukajcie go na dziedzińcu! — rozlegały się wzburzone głosy.
Podszedłem do grupy wojskowych, którzy podnosili z podłogi jakiegoś pułkownika.
— Ten bandyta zamierzał zabić generałów Kutiepowa i Artifieksowa — rzekł jeden z nich. — A trafił w jakiegoś starego oficera.
Nie miałem tu już nic do roboty, wobec czego pospieszyłem na Grand rue de Pera.
Dotknąłem leżącej w mojej kieszeni paczki i zawoławszy dorożkę, udałem się na umówione spotkanie.
W foyer kina od razu zobaczyłem Annę Aleksandrownę.
132
183
— Wszystko w porządku? — zapytała.
—- Tak. Paczkę mam w kieszeni. Dopomógł mi zupełnie nieoczekiwany przypadek. I opowiedziałem jej o tym, co się wydarzyło w gmachu poselstwa.
— Żenią, jedźmy teraz do Galaty, muszę tam coś kupić — zaproponowała mi Anna.
— Proszę bardzo — powiedziałem — rozumiejąc dobrze, że nie chodzi jej teraz na pewno o robienie jakichś sprawunków.
W Galacie podszedł do nas doskonale ubrany młody człowiek w dużych, żółtych okularach.
— Poznajcie się, to jest mój mąż, baron Dumitrescu, a to pan Gianelli — powiedziała po francusku Anna Alek-sandrowna.
Wystarczyło mi jedno spojrzenie, aby w panu Gianelli poznać tego samego artylerzystę, z którym widziałem się w Sewastopolu w mieszkaniu Anny.
Pospacerowaliśmy po nabrzeżu, wstąpiliśmy do kina „Ottoman", obejrzeliśmy wesołą i bardzo głupią komedię. W czasie seansu wręczyłem „panu Gianelli" zieloną paczkę. Uścisnął mi mocno rękę. Kiedy film się skończył, już go koło nas nie było. Anna wzięła mnie pod ramię i wyszliśmy z kina.
-— Pojedziemy do domu, Żenią — powiedziała mi. — Nie brałam swojej walizki... Na wszelki wypadek zniszczyłam tylko parę listów. Przecież gdyby pan nie zjawił się na spotkanie, po prostu nie wróciłabym tam.
Poszliśmy wolno wzdłuż brzegu. Dziesiątki przewoźników rzuciło się ku nam proponując swoje usługi. Ich łodzie — żółte, czerwone, niebieskie, z małymi chorągiewkami na dziobie, kołysały się rytmicznie na wodzie. Prze-
woźnicy obstąpili nas, głośno zachwalając zalety swoich „okrętów".
— Przejedźmy się, Żenią — zaproponowała Anna Alek-sandrowna.
Czarnooki Turek w wypłowiałym fezie na głowie silnie poruszając wiosłami, wyprowadził łódź daleko od brzegu. Stambuł płonął mieniąc się tysiącami świateł, złoceniami meczetów i kolorowymi latarniami na skwerach. Z każdym uderzeniem wioseł szum miasta cichnął. Za burtą pluskały fale zielonej wody. Pachniało wodorostami.
Anna siedziała koło mnie w milczeniu.
Wydostałem z kieszeni „raka" i inne moje narzędzia. Turek siedział odwrócony do nas plecami, pracowicie wiosłując i nucąc coś pod nosem.
Anna spojrzała mi w oczy. Wyciągnąłem rękę za burtę i wpuściłem cicho do wody moje narzędzia. Ostatni poszedł na dno znakomity „rak" wykonany w Brukseli przez genialnego Leblanca. Anna uśmiechnęła się.
— Wracajmy — powiedziała krótko.
Do hotelu szliśmy w milczeniu. Z tego milczenia i zamyślenia Anny i ze spojrzeń, jakie mi rzucała z ukosa, zrozumiałem, że wciąż myśli o mnie. Już koło drzwi zaproponowała :
— Przejdźmy się jeszcze... Albo posiedźmy tu trochę, o, na tej ławce.
Usiedliśmy na ławce w bocznej, pustej już alei.
— Co zamierza pan robić dalej? — zapytała.
— Wszystko, co pani każe, wszystko, co uzna pani za potrzebne.
— Już zrobił pan to, co było koniecznie potrzebne i serdecznie panu dziękuję. Pan nawet nie przypuszcza, jak
184
185
wielkie miało to znaczenie... — chwilę się zawahała — dla ojczyzny, dla narodu... i...
— I dla pani, Anno Aleksandrowno. Gdyby nie pani, to ja...
— O, niech pan tego nie mówi!
Mocno, po przyjacielsku uścisnęła mi rękę.
— Jutro stąd wyjeżdżam — powiedziała. Odsunąłem się od niej.
— A... ja?
— Musi pan sam o tym decydować, Żenią... Wie pan, dokąd ja pojadę?
— Wiem. Do Rosji, do Rosji Sowieckiej.
— Jakże jestem szczęśliwa, że nareszcie jadę do kraju! Przecież już prawie dwa lata nie widziałam ani mego męża, ani córeczki!
— Jakiej córeczki?
— Mojej! — odpowiedziała Anna.
Widocznie na mojej twarzy wyczytała takie zdumienie i zmieszanie, że cicho i z żalem dodała:
— To moja wina, Żenią, że nie powiedziałam panu o tym wcześniej... Nie było to konieczne, ale teraz...
Siedzieliśmy w milczeniu obok siebie.
— Już pięć lat jestem zamężna. Mam trzyletnią córeczkę. Mój mąż jest marynarzem. Powinnam była opowiedzieć panu o tym wcześniej. Zamilkła. — Czy pan wie, co zawierała ta paczka?
— Nie. Nie sprawdzałem tego. Pani poleciła mi ją zabrać, więc zabrałem.
— Pan dokonał wielkiej rzeczy. O tym już poszedł meldunek do Moskwy. Niech pan wie, że pańska pomoc nie zostanie nigdy zapomniana. Jeżeliby pan chciał wrócić do kraju teraz czy też później...
186
Wzruszyłem obojętnie ramionami.
— Zapomnijmy o tym, Anno... Wszystko to zrobiłem tylko dla pani...
— Wiem — przerwała mi, ale ja naprawdę, Żenią, nie jestem tak bardzo winna wobec pana. Niech się pan na mnie nie gniewa.
— Nie gniewam się na panią — odpowiedziałem ponuro. — Nie mówmy już o tym więcej. Odprowadzę panią na statek, a sam wyjadę na parę dni do Adrianopola. Tak będzie dla mnie lepiej. Kiedy wrócę do Stambułu, nikt już o mnie nie będzie tu pamiętał.
— To znaczy... zostanie pan?
—¦ Tak. Rumuński baron Dumitrescu jeszcze pobędzie jakiś czas w Stambule.
— Dam panu mój moskiewski adres — cicho powiedziała Anna. — Jeżeliby pan jednak chciał kiedyś przyjechać, proszę zatelegrafować.
Uregulowaliśmy w hotelu rachunek, ale prosiliśmy o zatrzymanie jeszcze dla nas pokoju. Walizkę z różnymi niepotrzebnymi rzeczami zostawiliśmy, uprzedzając portiera, że wrócimy za parę dni.
— Daleko państwo jadą? —¦ zapytał uprzejmie gospodarz hotelu odprowadzając nas do taksówki.
— Do Adrianopola, mamy tam parę spraw do załatwienia.
Pojechaliśmy w kierunku przystani południowej, ale na skrzyżowaniu placu sułtana Selima i bulwaru Focha kazałem szoferowi jechać na czwartą przystań w rejonie Bazaru Osmana.
Grecki strażnik obojętnie kiwnął głową, nawet nie czytając podanego mu papieru, turecki policjant wskazał nam statek, a gruby francuski sierżant pilnujący wejścia na
187
trap niedbale rzucił okiem na dokument, wpatrując się za to zachwyconym wzrokiem w Annę Alekaandrownę.
— Proszę bardzo! — rzekł uprzejmie. Pachniał dość mocno winem i widać było, że jest nastrojony życzliwie do całego świata. Marynarz wziął walizki.
Zdjąłem kapelusz i pocałowałem Annę w rękę.
— Niech pan do mnie napisze — powiedziała wzruszonym głosem. — Będę czekała listu od pana...
Nie odpowiedziałem nic, skłoniłem się jej raz jeszcze, a potem odwróciłem się szybko i opuściłem statek.
Było mi bardzo ciężko. Tego samego dnia wyjechałem do Adrianopola.
Starzec opuścił głowę w zamyśleniu.
— Tak więc pański znakomity brukselski komplet firmy Leblanca spoczywa na dnie Bosforu? — zapytał Sawin.
Bazylewski w milczeniu kiwnął głową.
— A czy po odjeździe Anny Aleksandrowny nie żałował pan jednak trochę tego unikalnego kompletu narzędzi? ¦— zainteresował się Konow.
— Oczywiście — odpowiedział stary człowiek, uśmiechając się lekko — było mi go żal. Tym bardziej że w rok później musiałem zamówić w tejże Brukseli nowy, wykonany według mojego rysunku, ale już o szesnaście funtów szterlingów droższy. Nowa technika, nowa konstrukcja —¦ uśmiechnął się dobrodusznie. —•¦ Teraz panowie rozumieją, dlaczego ani razu nie byłem w Moskwie w charakterze zagranicznego turysty i nigdy nie napisałem do Anny Aleksandrowny? Nie mogłem zdobyć się na to, aby napisać jej prawdę, a skłamać — nie mogłem.
Bazylewski wypił łyk chianti i ciągnął dalej:
188
— Mijały lata, nadchodziła starość. Swoje rzemiosło porzuciłem jednak już w latach czterdziestych, gdyż mimo wszystko w duszy mojej nastąpił jakiś przełom po spotkaniu Anny. Teraz żyję jako rentier. Ale w pamięci pozostały na zawsze sewastopolskie dni z dwudziestego roku. Za miesiąc jadę włoskim statkiem wycieczkowym do Sewastopola. Spędzę tam jeden dzień. Zejdę na orzeg, przejdę się po ulicach, odetchnę jego powietrzem, wspomnę sobie moje przygody przeżyte w tym mieście. Wstaną pół-zapomniane cienie moich śmiesznych „inteligentów", wynurzy się z niebytu obraz tłustego Popandopulo, zabawnego Aronowicza-Szujskiego, chciwej gospodyni... drapieżne postacie Tatiszczewa, Gołoskuchina, Tokarskiego...
Pojadę też do Belbeku, a potem wrócę i postoję koło domu, w którym mieszkała Anna...
Chciałbym choć przez chwilę przeżyć swoją młodość, która odeszła, a nawet odczuć na nowo gorycz tej nie odwzajemnionej miłości i wszystko to, czego dzięki niej doznałem...
A teraz, moi przyjaciele, czas już wam wracać na statek!
Starzec wstał, zawołał kelnera, aby uregulować rachunek. Na protesty młodych towarzyszy powiedział stanowczo :
— O, nie! W Stambule jesteście moimi gośćmi! Wszyscy czterej doszli w milczeniu do przystani, gdzie
jak i przedtem panował ruch i gwar.
— Szczęśliwej podróży, moi młodzi przyjaciele! — rzekł Bazylewski, unosząc kapelusza, potem pomachał nim parę razy i wkrótce znikł w barwnym, hałaśliwym tłumie.