background image

Lew TOŁSTOJ

HADŻI-

MURAT

Tłumaczył G. Jastrzębiec-Kozłowski

background image
background image

      Hadżi-Murat jeden z najdzielniejszych wodzów górali kaukaskich w ich 
walkach z wojskami carskimi wystanymi na podbój Kaukazu; postać 
historyczna. Był krewnym chanów Awarii, górzystego kraju na północno-
wschodnich zboczach Kaukazu, i początkowo, po zajęciu tego kraju przez 
wojska carskie, rządził chanatem awarskim z ramienia Rosji; podejrzany o 
stosunki z Szamilem, przywódcą plemion kaukaskich walczących z wojskami 
carskimi, został aresztowany. Uciekł z niewoli i przeszedł otwarcie na stronę 
Szamila, który mianował go swoim zastępcą. Jako wódz górali odniósł liczne 
zwycięstwa nad wojskami carskimi. Po nieudanej wyprawie na Tabasarań 
postanowił przejść ponownie na stronę Rosjan. Od tego wydarzenia rozpoczyna 
swe opowiadanie Tołstoj.
Wypadki stanowiące tło opowieści rozegrały się w latach 1851—1852 w czasie 
pobytu Tołstoja na Kaukazie. Osoba Hadżi-Murata i jego tragiczny los wywarły 
na Tołstoju silne wrażenie; wzmiankę o tym znajdujemy w jego liście do brata 
Sergiusza z dn. 23 grudnia 1851 r., a w dziesięć lat później opowiada o Hadżi-
Muracie dzieciom w swej szkole w Jasnej Polanie. Pomysł opowiadania powstał 
po czterdziestu pięciu latach. Tołstoj notuje go w swoim dzienniczku pod datą 
19 lipca 1896 r.
Rok z górą poświęcił Tołstoj na studia przygotowawcze, a od 1897 do 1904 r. z 
częstymi przerwami pracuje nad opowiadaniem, nie porzucając studiów nad 
historią Kaukazu i epoką Mikołaja I. W r. 1904 przerywa pracę nad Hadżi-
Muratem, choć nie uważa jej za całkowicie skończoną i nie odkłada rękopisu aż 
do końca życia.
Hadżi-Murat został wydany po raz pierwszy w 1912 r. przez przyjaciela 
Tołstoja, Włodzimierza Czertkowa, w pośmiertnych dziełach pisarza. Cenzura 
carska dokonała w tym wydaniu znacznych skreśleń (więcej niż połowę 
rozdziału XV), gdyż, jak stwierdziła, Mikołaj I został w opowiadaniu 
„napastowany w niedopuszczalny, skrajnie ordynarny i uwłaczający jego 
pamięci sposób".
**
Wracałem do domu polami. Było to w środku lata. Łąki sprzątnięto i zabierano 
się właśnie do koszenia żyta.
Ta pora roku ma śliczny dobór kwiecia: czerwone, białe, różowe, pachnące, 
puszyste koniczyny; zuchwałe rumianki; mlecznobiałe „kocha-nie kocha" — o 
jaskrawożółtym środku i dostałej, korzennej woni; żółty rzepak z miodnym 
zapachem; wysoko sterczące liliowe i białe, do tuliPanow podobne kampanule; 
pnące groszki; żółte, czerwone, lila, różowe, zgrabniutkie skabiozy; babka o 
lekko różowawym puszku i ledwie wyczuwalnej miłej woni; bławatki — 
jaskrawo modre w słońcu i w młodości, a granatowe i czerwieniejące wieczorem 
i na starość, oraz delikatne, pachnące migdałem, szybko więdnące kwiaty 
powoju.

background image

Uzbierałem duży bukiet różnych kwiatów i szedłem do domu, gdym zauważył w 
rowie przepyszny malinowy, w pełni rozkwitły oset tego gatunku, który się u 
nas zwie „tatarzynem" i który kosiarze starannie omijają, a jeśli przypadkiem 
skoszą, to wyrzucają go z siana, ażeby nie pokłuć sobie rąk. Zachciało mi się 
zerwać ten oset i wstawić go w środek bukietu. Zlazłem do rowu, odpędziłem 
włochatego trzmiela, który wpiwszy się w serce kwiatu usnął tam słodko i 
niemrawo, i jąłem zrywać kwiat. Ale było to bardzo trudne: nie dość, że łodyga 
kłuła ze wszystkich stron, nawet przez chustkę, którą owinąłem sobie rękę, w 
dodatku była tak strasznie mocna, że się z nią biedziłem dobre pięć minut, 
rozdzierając po jednym włóknie. Kiedym wreszcie oderwał kwiat, łodyga była 
w strzępach, a i sam kwiat już nie wyglądał tak świeżo i ładnie. Przy tym, 
ordynarny i niezdarny, nie pasował do delikatnych kwiatów mego bukietu. 
Pożałowałem, żem niepotrzebnie zniszczył kwiat, który na swoim miejscu był 
piękny, i rzuciłem go. ,,Swoją drogą, co za energia i siła żywotna" — 
pomyślałem przypominając sobie, ile trudu włożyłem w jego zerwanie. — Jak 
uparcie bronił swego życia i jak drogo je sprzedał".
Droga do domu wiodła przez świeżo zorany czarnoziemny ugór. Szedłem pod 
górę czarnoziemną drogą pełną kurzu. Zorane pole było dworskie, bardzo 
rozległe, tak że z obu stron drogi i pod górę przede mną nie było nic widać 
prócz czarnego, równo zbrużdżonego, jeszcze nie skrudlonego ugoru. Orka była 
porządna i nigdzie na polu nie dostrzegłbyś ani jednej roślinki, ani jednej trawki: 
wszystko było czarne. „Jakąż okrutną, niszczycielską istotą jest człowiek, ile 
różnorodnych żywych istot, ile roślin zgładził dla podtrzymania swego życia" — 
myślałem, odruchowo szukając czegokolwiek żywego wśród tej martwej, 
czarnej pustki. Przede mną, na prawo od drogi, widniał jakiś krzaczek. Gdym się 
zbliżył, poznałem w tym krzaczku takiego samego „tatarzyna" jak ten, którego 
kwiat na darmo zerwałem i wyrzuciłem.
Krzak „tatarzyna" składa się z trzech łodyg. Jedna była urwana, a reszta jej 
sterczała jak ucięta ręka. Na każdej z dwóch pozostałych tkwił jeden kwiatek. 
Kwiaty te, kiedyś ładne, teraz były czarne. Jedna łodyga była złamana i połowa 
jej, z brudnym kwiatem na końcu, zwisała w dół; druga, choć umorusana 
czarnoziemnym błotem, wciąż jeszcze sterczała do góry. Widać było, że cały 
krzaczek został przejechany kołem, dopiero później podniósł się i dlatego stał 
krzywo, ale jednak stał. Jak gdyby wyszarpnięto mu kawał ciała, wydarto 
wnętrzności, urwano rękę, wyłupiono oko. A on mimo wszystko stoi i nie 
poddaje się człowiekowi, który zniszczył wszystkich jego braci dookoła.
„Co za energia! — pomyślałem. — Człowiek wszystko pokonał, zniweczył 
miliony roślin, a ten wciąż jeszcze nie chce się poddać".
I przypomniała mi się pewna stara kaukaska historia, której część sam 
widziałem, część słyszałem od naocznych świadków, a część wyobraziłem 
sobie. Oto cała historia, jak się ona ułożyła w moim wspomnieniu i wyobraźni.
I
Było to w końcu roku 1851.

background image

W zimny wieczór listopadowy Hadżi-Murat wjeżdżał do czeczeńskiego1/ 
nieprzyjaznego aułu/2 Machketu, kurzącego się wonnym dymem kiziaku/3.
Dopiero co umilkł wytężony śpiew muezzina4/ i w czystym powietrzu górskim, 
przesiąkniętym wonią kiziakowego dymu, wyraźnie słychać było spoza ryku 
krów i beku owiec, które się rozchodziły po saklach5/ aułu, przylepionych do 
siebie jak plastry w ulu, gardłowe dźwięki spierających się poniżej źródła 
męskich głosów oraz głosy kobiece i dziecinne.
Hadżi-Murat był to słynny z waleczności naib4/ Szamila5/; nigdy nie wyjeżdżał 
inaczej niż ze swym buńczukiem, w asyście dziesiątków miurydów6/ 
harcujących wokół niego. Teraz, opatulony w baszłyk7/ i burkę, spod której 
wystawał karabin, jechał z jednym tylko miurydem, starając się, by go jak 
najmniej można było dostrzec, ostrożnie wpatrując się swymi bystrymi 
czarnymi oczami w twarz spotykanych po drodze mieszkańców.
Wjechawszy do środka aułu Hadżi-Murat nie ruszył ulicą wiodącą do placu, lecz 
skręcił w lewo, w wąziutki zaułek. Podjechawszy do drugiej z rzędu sakli, 
uczepionej w połowie wysokości góry, zatrzymał się i rozejrzał. Pod okapem 
przed saklą nie było nikogo, na dachu zaś, za glinianym, świeżo pobielonym 
kominem, leżał człowiek nakryty tołubem. Hadżi-Murat trzonkiem harapa lekko 
trącił leżącego na dachu człowieka i mlasnął językiem. Spod tołuba podniósł się 
starzec w nocnej czapce i wyświechtanym, podartym beszmecie10/. Oczy starca, 
pozbawione rzęs, były czerwone i wilgotne, mrugał, żeby je rozkleić. Hadżi-
Murat pozdrowił go zwykłym: — Salam alejkum11/ — i odsłonił twarz.
— Alejkum salam — uśmiechając się bezzębnymi ustami rzekł stary, gdy 
poznał Hadżi-Murata, i stanąwszy na swych chudych nogach począł je wsuwać 
do stojących u komina pantofli o drewnianych obcasach. Obuwszy je, powoli 
włożył zgnieciony kożuch i jął tyłem schodzić po drabinie przystawionej do 
dachu. I ubierając się, i złażąc stary chwiał głową na cienkiej pomarszczonej, 
opalonej szyi i wciąż mlaskał bezzębnymi ustami. Stanąwszy na ziemi, 
gościnnie ujął konia Hadżi-Murata za wodze i prawe strzemię. Lecz zgrabny, 
silny miuryd Hadżi-Murata zeskoczył ze swego wierzchowca, odsunął starego i 
zajął jego miejsce.
Hadżi-Murat zsiadł z konia i lekko utykając wszedł pod okap. Na jego powitanie 
szybko wybiegł piętnastoletni może chłopak i ze zdziwieniem wlepił w nowo 
przybyłych czarne jak dojrzałe porzeczki, lśniące oczy.
— Leć do meczetu, zawołaj ojca — rozkazał mu stary i wyprzedziwszy Hadżi-
Murata otworzył przed gościem lekkie, skrzypiące drzwi. Gdy Hadżi-Murat 
wchodził, przez drzwi wewnętrzne weszła niemłoda, szczupła, chuda kobieta, w 
czerwonym beszmecie na żółtej koszuli i niebieskich szarawarach; niosła 
poduszki.
— Przyjście twoje wróży szczęście — rzekła i zgiąwszy się wpół zaczęła 
rozkładać pod frontową ścianą poduszki, ażeby gość usiadł.
— Synowie twoi oby długo żyli — odparł Hadżi-Murat, po czym zdjął burkę, 
karabin, szablę i wręczył je staremu.

background image

Stary pieczołowicie zawiesił karabin i szablę na gwoździu, koło wiszącej broni 
gospodarza, między dwiema dużymi miednicami, lśniącymi na gładko 
wysmarowanej gliną i schludnie pobielonej ścianie.
Hadżi-Murat poprawił pistolet za plecami, podszedł do rozłożonych przez 
kobietę poduszek i usiadł na nich otulając się w czerkieskę/12. Stary kucnął na 
wprost niego na bosych piętach, zamknął oczy, podniósł ręce do góry. Hadżi-
Murat zrobił to samo. Następnie obydwaj, zmówiwszy modlitwę, przeciągnęli 
rękoma po twarzach i zwarli dłonie u końca brody.
— Ne chabar? — zapytał staruszka Hadżi-Murat, czyli: co nowego?
— Chabar jok! nic nowego — odpowiedział stary patrząc czerwonymi, 
martwymi oczami nie w twarz, lecz na pierś Hadżi-Murata. — Mieszkam na 
pasiece, przyszedłem tylko odwiedzić syna. On wie.
Hadżi-Murat zrozumiał, że stary nie chce powiedzieć tego, co wie i co on sam 
chciał wiedzieć; kiwnął więc z lekka głową i już nie nastawał.
— Żadnej dobrej nowiny nie ma — odezwał się staruszek. — Tyle tylko nowin, 
że się zające wciąż naradzają, jak by tu przepędzić orły. A orły raz po raz 
porywają to jednego, to drugiego. W ubiegłym tygodniu rosyjskie psy spaliły 
miczyckim siano, bodajby im gęba pękła — wycharczał ze złością.
Wszedł miuryd Hadżi-Murata i miękko stąpając po klepisku wielkimi krokami 
swych silnych nóg, podobnie jak Hadżi-Murat — zostawiwszy na sobie tylko 
kindżał i pistolet — zdjął burkę, karabin, szablę i sam je zawiesił na tychże 
gwoździach, na których wisiała broń Hadżi-Murata.
— Kto to? — wskazując nań spytał stary Hadżi-Murata.
— Mój miuryd. Na imię mu Ełdar — rzeki Hadżi-Murat.
— Dobrze — powiedział stary i wskazał Eldarowi miejsce na wojłoku, obok 
Hadżi-Murata.
Ełdar siadł krzyżując nogi i w milczeniu utkwił swe ładne, baranie oczy w 
twarzy rozmowniejszego już teraz staruszka. Staruszek opowiadał, jak to w 
zeszłym tygodniu ich junacy złapali dwóch żołnierzy: jednego zabili, drugiego 
posłali Szamilowi do Wedena/13. Hadżi-Murat słuchał z roztargnieniem, 
popatrując na drzwi i nasłuchując dźwięków dochodzących z zewnątrz. Pod 
okapem przed saklą rozległy się kroki, drzwi skrzypnęły i wszedł gospodarz.
Gospodarz sakli, Sado, był to człowiek lat około czterdziestu, miał małą bródkę, 
długi nos, a oczy równie czarne, choć nie tak błyszczące, jak ów piętnastoletni 
chłopak, jego syn, który pobiegł po niego, a teraz wszedł razem z ojcem i usiadł 
przy drzwiach. Zzuwszy koło drzwi drewniane pantofle gospodarz zsunął starą, 
wyszarzałą papachę na tył dawno nie golonej, porastającej czarnym włosem 
głowy i natychmiast kucnął naprzeciwko Hadżi-Murata.
Tak samo jak staruszek zamknął oczy, podniósł ręce do góry, zmówił modlitwę, 
otarł rękoma twarz i dopiero wtedy zaczął mówić. Oświadczył, że Szamil kazał 
pojmać Hadżi-Murata żywego czy martwego, że wysłańcy Szamila odjechali 
dopiero wczoraj, że się ludzie boją nie usłuchać Szamila i że przeto należy być 
ostrożnym.

background image

— W moim domu — powiedział Sado — dopóki żyję, nikt nie wyrządzi 
krzywdy memu kunakowi/14. Ale jak w polu? Trzeba pomyśleć.
Hadżi-Murat słuchał uważnie i kiwał głową. Gdy Sado skończył, powiedział:
— Dobrze. Teraz musimy posłać do Rosjan człowieka z listem. Wyruszy mój 
miuryd, ale potrzeba mu przewodnika.
— Poślę brata Batę — rzekł Sado. — Zawołaj Batę — zwrócił się do syna.
Chłopak, jak sprężyna, zerwał się na równe nogi i wymachując rękami wyszedł 
szparko z sakli. Po upływie jakich dziesięciu minut wrócił z żylastym, 
krótkonogim, aż czarnym od opalenizny Czeczeńcem, w rozłażącej się żółtej 
czerkiesce o postrzępionych rękawach i w opuszczonych czarnych 
nagolennicach. Hadżi-Murat pozdrowił nowo przybyłego i od razu, również nie 
tracąc słów na próżno, zapytał krótko:
— Możesz zaprowadzić mojego miuryda do Rosjan?
— Można — raźno, wesoło zagadał Bata. — Wszystko można. Żaden 
Czeczeniec nie zdoła tak się prześliznąć jak ja. Kto inny pójdzie, wszystko 
obieca, ale nic nie zrobi, a ja mogę.
— Dobrze — rzekł Hadżi-Murat. — Za swoje trudy dostaniesz trzy — 
powiedział pokazując trzy palce.
Bata skinął głową na znak zrozumienia, dodał jednak że nie chodzi mu o 
pieniądze, gotów jest bowiem służyć Hadżi-Muratowi dla honoru. W górach 
wszyscy znają Hadżi-Murata, wiedzą, jak on bił rosyjskie świnie...
— Dobrze — rzekł Hadżi-Murat. — Sznur dobry, gdy długi, a mowa, gdy 
krótka.
— Ha, będę milczał — powiedział Bata.
— Gdzie Argun/15 zawraca, na wprostu urwiska, polana w lesie, stoją dwa 
stogi. Wiesz?
— Wiem.
— Tam czekają na mnie trzej moi jeźdźcy — mówił Hadżi-Murat.
— Aja/16 — rzekł Bata kiwając głową.
— Zapytasz o Chan-Mahomę. Chan-Mahoma wie, co robić i co mówić. Trzeba 
go zaprowadzić do rosyjskiego zwierzchnika, do Woroncowa/17, księcia. 
Potrafisz?
— Zaprowadzę.
— Zaprowadzić i przyprowadzić z powrotem. Możesz?
— Można.
— Zaprowadzisz, potem wrócisz do lasu. I ja tam będę.
— Wszystko zrobię — rzekł Bata, wstał, przyłożył ręce do piersi i wyszedł.
— Trzeba też posłać człowieka do Giech18/ — powiedział Hadżi-Murat 
gospodarzowi, gdy Bata wyszedł. — W Giechach trzeba będzie... _ rozpoczął 
dotykając jednej z tulejek swej czerkieski, lecz w tejże chwili spuścił rękę i 
umilkł ujrzawszy dwie kobiety wchodzące do sakli.
Jedną z nich była żona Sada, owa niemłoda, chuda kobieta, co układała 
poduszki. Drugą była całkiem młoda dziewczynka w czerwonych szarawarach i 

background image

zielonym beszmecie. Zasłona ze srebrnych monet okrywała jej pierś. Na końcu 
niedługiego, lecz grubego, sztywnego czarnego warkocza, który zwisał między 
jej chudymi łopatkami, przewieszony był srebrny rubel; oczy, tak samo czarne, 
podobne do porzeczek, jak oczy jej ojca i brata, wesoło błyszczały w młodej 
twarzy silącej się na powagę. Dziewczynka nie patrzyła na gości, ale znać było, 
że czuje ich obecność.
Żona Sada niosła niski, okrągły stolik, na którym była herbata, pilgisze19/, bliny 
w oleju, ser, czurek — rodzaj cienkiego placka — i miód. Dziewczynka niosła 
miednicę, kumgan/20 i ręcznik.
Sado i Hadżi-Murat milczeli przez cały czas, gdy kobiety cicho poruszając się w 
swych czerwonych czuwakach/21 bez podeszew stawiały przed gośćmi to, co 
przyniosły. Ełdar zaś wbił swe baranie oczy w skrzyżowane nogi i trwał 
nieruchomo jak posąg, dopóki kobiety były w sakli. Dopiero gdy wyszły i kiedy 
miękkie ich kroki ścichły za drzwiami, Ełdar westchnął z ulgą, a Hadżi-Murat 
dotknął jednej z tulejek swej czerkieski, wyjął z niej kulę, którą była zatkana, i 
wydobył spod kuli zwinięty w rurkę karteluszek.
— Doręczyć synowi — rzekł pokazując karteluszek.
— Komu mają dostarczyć odpowiedź? — spytał Sado.
— Tobie, ty zaś przekażesz ją mnie.
— Dobrze — powiedział Sado i włożył karteluszek do tulejki swojej czerkieski. 
Następnie, ująwszy kumgan, podsunął Hadżi-Muratowi miednicę. Hadżi-Murat 
zakasał rękawy beszmetu na muskularnych rękach, białych powyżej napięstków, 
i podstawił dłonie pod przezroczysty strumień zimnej wody, którą Sado lał z 
kumgana. Wytarłszy ręce czystym ręcznikiem z surowego płótna Hadżi-Murat 
zabrał się do jedzenia. To samo uczynił Ełdar. Podczas gdy się goście posilali, 
Sado siedział naprzeciwko nich i kilkakrotnie dziękował im za odwiedziny. 
Siedzący przy drzwiach chłopak nie spuszczał z Hadżi-Murata połyskliwych 
czarnych oczu i uśmiechał się, jak gdyby potwierdzając tym uśmiechem słowa 
ojca. Mimo że Hadżi-Murat przeszło dobę nie miał nic w ustach, zjadł tylko 
trochę chleba, sera, potem dobył spod kindżału nożyk, nabrał miodu i 
posmarował nim chleb.
— Miód mamy dobry, a w tym roku lepszy niż kiedykolwiek: bo i dużo go, i 
smaczny — rzekł stary ucieszony widocznie, iż Hadżi-Murat zajada jego miód.
— Dzięki — powiedział Hadżi-Murat i odsunął się od jadła.
Ełdar był jeszcze głodny, lecz za przykładem swego miurszyda odsunął się od 
stołu i podał Hadżi-Muratowi miednicę oraz kumgan.
Sado wiedział, że podejmując Hadżi-Murata naraża własne życie, gdyż po kłótni 
Szamila z Hadżi-Muratem ogłoszono wszystkim mieszkańcom Czecznii, że pod 
grozą śmierci nie wolno im Hadżi-Murata przyjmować. Nie było mu tajne, że 
mieszkańcy aułu mogą lada chwila dowiedzieć się o pobycie Hadżi-Murata w 
tym domu i zażądać wydania go. Jednakże nie tylko go to nie frasowało, ale 
owszem — cieszyło. Sado miał sobie za obowiązek bronić gościa-kunaka, 

background image

chociażby kosztem własnego życia, radował się więc i dumny był z siebie, że 
postępuje tak, jak się godzi.
— Dopóki jesteś w moim domu i dopóki dźwigam głowę na karku, nikt ci nic 
złego nie zrobi — powtórzył Hadżi-Muratowi.
Hadżi-Murat spojrzał uważnie w jego błyszczące oczy i zrozumiawszy, że to 
szczera prawda, rzekł nieco uroczyście:
— Obyś dostąpił radości i życia!
Sado milcząc przycisnął rękę do piersi na znak wdzięczności za dobre słowa.
Zamknąwszy w sakli okiennice i zapaliwszy chrust na kominku, Sado w 
szczególnie wesołym i podnieconym nastroju wyszedł z izby kunackiej i wstąpił 
do tej części sakli, gdzie mieszkała cała jego rodzina. Kobiety jeszcze nie spały i 
gwarzyły o niebezpiecznych gościach, którzy nocują w ich izbie kunackiej.
II
Tejże nocy z twierdzy Wozdwiżeńskiej/22, położonej na linii obronnej w 
odległości piętnastu wiorst od aułu, gdzie nocował Hadżi-Murat, z umocnień 
wyszli za wrota Czachgiryńskie trzej żołnierze z podoficerem. Żołnierze mieli 
na sobie kożuszki, papachy, stroczone szynele zawieszone przez ramię i długie 
buty za kolana, jak się wtedy nosili kaukascy żołnierze. Z karabinami na 
ramionach szli najpierw drogą, potem, uszedłszy jakieś pięćset kroków, skręcili 
z niej i szeleszcząc butami po suchych liściach, zrobili ze dwadzieścia kroków w 
prawo; tu się zatrzymali przy złamanym jaworze, którego czarny pień widniał w 
mroku. Pod ten jawor wysyłano zwykle na zwiady.
Jasne gwiazdy, które zdawały się biec po czubach drzew, gdy żołnierze szli 
lasem, zatrzymały się teraz i świeciły jaskrawo między ogołoconymi gałęźmi.
— Na szczęście jest sucho — rzekł podoficer Panow. Zdjął z ramienia długi 
karabin z bagnetem, stuknął nim o ziemię i oparł go o pień drzewa. Trzej 
żołnierze zrobili to samo.
— A co, zgubiłem! — gniewnie mruknął Panow. — Albo zapomniałem w 
domu, albo wypadła mi w drodze.
— Czego szukasz? — zagadnął jeden z żołnierzy raźnym, wesołym głosem.
— Fajki; diabli wiedzą, gdzie się zawieruszyła!
— Ale cybuch masz? — spytał raźny głos.
— Cybuch — i owszem.
— A gdyby tak prosto w ziemię?
— E, gdzież tam.
Na zwiadach nie wolno było palić, lecz ten zwiad prawie nie był zwiadem, tylko 
raczej strażą przednią, którą wysyłano w tym celu, ażeby górale nie mogli — jak 
to już nieraz robili — niepostrzeżenie podtoczyć działa i strzelać do umocnień, 
toteż Panow nie uważał za potrzebne odmawiać sobie palenia i dlatego przystał 
na propozycję wesołego żołnierza. Wesoły żołnierz dobył z kieszeni kozik i 
zaczął kopać ziemię. Wygrzebawszy dołeczek przyklepał go, umocował w nim 
cybuszek, następnie napełnił dołek tytoniem, przycisnął — i fajka była gotowa. 
Siarniczek zapalił się i na chwilkę oświetlił wydatne kości policzkowe leżącego 

background image

na brzuchu żołnierza. W cybuchu zaświstało i Panow poczuł miłą woń tlejącej 
machorki.
— Urychtowałeś? — zapytał wstając.
— Pewnie...
— Zuch chłopak, Awdiejew, spryciarz z ciebie. No?
Awdiejew usunął się na bok dając miejsce Panowowi i wypuszczając z ust dym.
Panow legł na brzuchu, wytarł cybuszek rękawem i jął się zaciągać dymem.
Gdy się napalił do syta, żołnierze zaczęli rozmawiać.
— Powiadają, że dowódca kompanii zgrał się i znowu sięgnął do skrzyni — 
leniwym głosem powiedział jeden z żołnierzy.
— Odda — rzekł Panow.
— Wiadomo, dobry oficer — przyświadczył Awdiejew.
— Dobry, dobry — posępnie podjął ten, co zagaił rozmowę. — A ja bym radził, 
żeby kompania z nim pogadała: skoroś wziął, to powiedz, ile, powiedz, kiedy 
zwrócisz.
— Jak kompania uradzi — rzekł Panow odrywając się od fajki.
— Wiadomo, gromada to wielki człowiek — potwierdził Awdiejew.
— Trza kupić owsa, wyszykować buty na wiosnę, pieniążki potrzebne, a on je 
zabrał... — nastawał malkontent.
— Toż mówię, jak kompania uzna — powtórzył Panow. — Nie pierwszy to raz: 
weźmie i zwróci.
W owych czasach na Kaukazie każda kompania sama zawiadywała całym 
gospodarstwem przez swych wybrańców. Dostawała ze skarbu pieniądze — po 
sześć rubli pięćdziesiąt kopiejek na człowieka — i sama się aprowizowała: 
sadziła kapustę, kosiła siano, miała własne pojazdy, chełpiła się wypasionymi 
końmi. Jej zaś pieniądze leżały w skrzyni, od której klucz miał dowódca 
kompanii, i zdarzało się często, że dowódca zaciągał w tej skrzyni pożyczki. 
Tak było i teraz, i właśnie o tym mówili żołnierze. Posępny żołnierz Nikitin 
chciał zażądać od dowódcy rachunku. Panow zaś i Awdiejew byli zdania, że to 
niepotrzebne.
Po Panowie kurzył Nikitin; następnie podesłał sobie szynel i usiadł oparty o 
drzewo. Żołnierze umilkli. Słychać tylko było, jak wysoko nad głową wiatr 
porusza wierzchołkami drzew. Wtem spoza tego nieustannego cichego szelestu 
dało się słyszeć wycie, skowyt, płacz, rechot szakali.
— Patrzcie no, jak to się szelmy zanoszą — powiedział Awdiejew.
— One z ciebie się śmieją, że masz krzywą gębę — rzekł cienki ukraiński głos 
czwartego żołnierza.
Wszystko znów ucichło, tylko wiatr poruszał gałęzie, to odsłaniając, to 
zasłaniając gwiazdy.
— Słuchaj, Antonycz — zapytał nagle Panowa wesoły Awdiejew — bywa ci 
czasem tęskno?
— Skąd znowu! — odparł niechętnie Panow.

background image

— A mnie się nieraz robi tak markotno, tak markotno, że już nie wiem czasem, 
co począć ze sobą.
— Widzicie go! — rzekł Panow.
— Jakem wtedy przepił pieniądze, to wszystko przez tę markotność. Naszło 
mnie to, naszło. Myślę sobie: wezmę i urżnę się.
— Po wódce bywa czasem jeszcze gorzej.
— Bywa, ale cóż robić?
— I do czegóż ty właściwie tęsknisz?
— Ja? Ano do domu.
— Bogaciście byli?
— Bogaci, nie bogaci, ale dostatnio się żyło. Dobrześmy się mieli.
I Awdiejew zaczął opowiadać to, co już wiele razy opowiadał temuż Panowowi.
— Przecie ja na ochotnika poszedłem za brata/23 — mówił Awdiejew. — Ma 
pięcioro dzieci, a mnie dopiero co ożenili. Matka zaczęła prosić. Myślę sobie: co 
mi tam! Może nie zapomną usługi. Idę do dziedzica. Dziedzica mamy dobrego; 
powiada: „Zuch jesteś, ruszaj". Tom i poszedł za brata.
— No cóż, to dobrze — pochwalił Panow.
— Ale czy dasz wiarę, Antonycz? Teraz się markocę. I najwięcej markocę się z 
tej racji, że niby po com poszedł za brata. On sobie teraz króluje, a ty się męcz, 
człowieku. Im więcej myślę, tym gorzej. Skaranie boskie.
Awdiejew umilkł.
— Może by znów zapalić? — spytał po chwili.
— Ha, przyszykuj.
Lecz palić nie było im sądzone. Awdiejew wstał właśnie i chciał ponownie 
narządzić fajkę, gdy spoza szumu wiatru dały się słyszeć kroki na drodze. 
Panow ujął karabin i szturchnął butem Nikitina. Nikitin wstał i podniósł swój 
szynel. Dźwignął się również trzeci żołnierz, Bondarenko.
— Wiecie, bracia, co mi się śniło... 
Awdiejew syknął na Bondarenkę i żołnierze zamarli nasłuchując.
Ciche kroki ludzi w miękkim obuwiu zbliżały się. W mroku coraz wyraźniej 
było słychać chrzęst suchych gałązek i liści. Następnie doszły słowa w tym 
osobliwym gardłowym języku, którym mówią Czeczeńcy. Obecnie żołnierze nie 
tylko słyszeli, ale też zobaczyli dwa cienie sunące między drzewami. Jeden cień 
był trochę niższy, drugi trochę wyższy. Gdy się zrównały z żołnierzami. Panow, 
z karabinem w ręku, wraz ze swymi towarzyszami wystąpił na drogę.
— Kto idzie?
— Przyjazna Czeczeń — przemówił ów niski. Był to Bata. — Karabin jok/24, 
szabla jok — prawił wskazując na siebie. — Kiniaź trzeba.
Ów wyższy stał w milczeniu obok swego towarzysza. On także nie miał broni.
— Zwiadowca. A zatem — do dowódcy pułku — objaśnił Panow swym 
kolegom.
— Kiniaź Woroncow bardzo trzeba, duża sprawa trzeba — mówił Bata.

background image

— Dobrze, dobrze, zaprowadzimy was — rzekł Panow. — Chyba ty z 
Bondarenką zaprowadzisz ich — zwrócił się do Awdiejewa — przekażesz ich 
dyżurnemu i wrócisz tutaj. Uważaj — dorzucił — miej się na baczności. Każ im 
iść przed sobą. Bo te golone łby to filuty.
— A to od czego? — powiedział Awdiejew wykonując karabinem taki ruch, jak 
gdyby kłuł bagnetem. — Pchnę raz i już po nim.
— A na cóż przyda się, jak ty jego zakłujesz — wtrącił Bondarenko. — No, 
jazda.
Gdy ucichły kroki dwóch żołnierzy i zwiadowców. Panow i Nikitin wrócili na 
swe miejsce.
— Że też diabli noszą ich po nocy! — mruknął Nikitin.
— Widocznie pilna sprawa — zaznaczył Panow. — Chłodno się robi — dodał, 
rozwinął szynel, włożył go i usiadł pod drzewem. Po jakich dwu godzinach 
wrócili Awdiejew i Bondarenko.
— Cóż, zdaliście ich? — zapytał Panow.
— Zdaliśmy. U dowódcy pułku jeszcze nie śpią. Zaprowadziliśmy ich wprost do 
niego. A żebyś wiedział, bracie, jakie te chłopy o golonych łbach poczciwe! — 
ciągnął dalej Awdiejew. — Jak Boga kocham! Rozgadałem się z nimi.
— Wiadomo, ty z każdym musisz gadać — sarknął Nikitin.
— Naprawdę, całkiem jak ruscy. Jeden jest żonaty. ,,Maruszka bar?/25 — 
powiadam. — ,,Bar" — powiada. — „Baranczuk bar?26/ — powiadam. — 
„Bar." — „Dużo?" — „Dwoje" — powiada.
Takeśmy sobie przyjemnie gadali. Dobre chłopy.
— Jużci dobre — powiedział Nikitin — spotkaj się z takim sam na sam, to ci 
bebechy wypruje.
— Ma się ku świtaniu — rzekł Panow.
— Tak, gwiazdeczki zaczynają już gasnąć — potwierdził Awdiejew siadając.
I żołnierze znów ucichli.
III
W oknach koszar i żołnierskich domków dawno już było ciemno, ale w jednym 
z najpotężniejszych domów twierdzy wszystkie okna były jeszcze oświetlone. 
Dom ten zajmował dowódca pułku kuryńskiego, syn głównodowodzącego, 
fligel-adiutant/27 książę Siemion Michajłowicz Woroncow. Woroncow 
mieszkał z żoną, Marią Wasiliewną, słynną pięknością petersburską, i żył w 
małej kaukaskiej twierdzy z takim przepychem, jak nikt jeszcze nigdy tu nie żył. 
Woroncowowi, a zwłaszcza jego żonie, wydawało się, że wiodą tu żywot nie 
tylko skromny, lecz pełen prywacji; natomiast w tutejszych mieszkańcach życie 
to budziło podziw swym niesłychanym zbytkiem.
Teraz, o dwunastej w nocy, w dużej bawialni z dywanem zaścielającym całą 
podłogę, ze spuszczonymi ciężkimi portierami, przy stoliku oświetlonym 
czterema świecami siedzieli gospodarze oraz goście i grali w karty. Jednym z 
graczy był sam pan domu, jasny blondyn, długolicy pułkownik z fligel-
adiutanckimi cyframi i akselbantami,/28 Woroncow; partnerem jego był 

background image

kandydat/29 uniwersytetu petersburskiego, niedawno sprowadzony przez 
księżnę Woroncow nauczyciel jej synka z pierwszego małżeństwa, kudłaty, 
ponuro wyglądający młodzieniec. Przeciw nim grali dwaj oficerowie: jeden — o 
szerokiej twarzy, rumiany dowódca kompanii Połtoracki, były gwardzista, i 
bardzo prosto siedzący adiutant pułkowy o zimnym wyrazie przystojnej twarzy. 
Sama księżna Maria Wasiliewna, okazała czarnobrewa piękność z wielkimi 
oczami, siedziała przy Połtorackim, dotykając krynoliną jego nóg i zaglądając 
mu w karty. W jej słowach, spojrzeniach, uśmiechu, we wszystkich 
poruszeniach jej ciała, w jej perfumach było coś takiego, co sprawiało, że 
Połtoracki zapominał o całym świecie, był świadom tylko jej bliskości i strzelał 
gafę za gafą, czym doprowadzał swego partnera do coraz większej irytacji.
— Nie, to niemożliwe! Znowu przegapiłeś tuza! — żachnął się adiutant 
czerwieniejąc z gniewu, gdy Połtoracki zrzucił asa.
Połtoracki, jakby się ocknął ze snu, nic nie rozumiejąc patrzał na 
rozdrażnionego adiutanta swymi poczciwymi, szeroko rozstawionymi czarnymi 
oczami.
— Niechże mu pan przebaczy! — z uśmiechem rzekła Maria Wasiliewna. — A 
co, czy nie mówiłam panu? — zwróciła się do Połtorackiego.
— Owszem, ale coś zupełnie innego — powiedział Połtoracki uśmiechając się.
— Naprawdę? — rzekła i uśmiechnęła się również. Ten odwzajemniony 
uśmiech tak ogromnie przejął i ucieszył Połtorackiego, że oficer spłonął 
szkarłatnym rumieńcem i chwyciwszy karty zaczął je tasować.
— Nie ty tasujesz teraz — skarcił go adiutant i białą ręką z pierścieniem na 
palcu jął rozdawać karty tak, jakby tylko pragnął co rychlej się ich pozbyć.
Do bawialni wszedł kamerdyner i zameldował, że dyżurny chce się widzieć z 
księciem.
— Państwo darują — rzekł Woroncow po rosyjsku, lecz z angielskim akcentem. 
— Marie, zastąpisz mnie przy kartach.
— Zgoda? — zapytała księżna wstając szybko i lekko prostując swą wysoką 
postać, szeleszcząc jedwabiem i uśmiechając się swoim promiennym 
uśmiechem szczęśliwej kobiety.
— Ja się zawsze zgadzam na wszystko — powiedział adiutant, bardzo rad, że 
teraz gra przeciw niemu wcale się na kartach nie znająca księżna. A Połtoracki 
tylko rozłożył z uśmiechem ręce.
Kończono robra, gdy książę wrócił do bawialni. Przyszedł szczególnie wesoły i 
podniecony:
— Wiecie państwo, co wam zaproponuję?
— No?
— Napijmy się szampana.
— Jestem człowiek zgodny — rzekł Połtoracki.
— Hm, bardzo nam miło — zawtórował adiutant.
— Wasilij! Proszę podać — rozkazał książę.
— W jakiej sprawie cię wzywano? — spytała Maria Wasiliewna.

background image

— Przychodził dyżurny i jeszcze jeden człowiek.
— Kto? Co? — dopytywała się skwapliwie.
— Nie mogę powiedzieć — rzekł Woroncow wzruszając ramionami. — Nie 
możesz powiedzieć — powtórzyła Maria Wasiliewna. — Zobaczymy!
Przyniesiono szampana. Goście wypili po szklance, następnie dokończywszy 
gry i załatwiwszy obliczenie jęli się żegnać.
— Czy to pańska kompania wyznaczona jest jutro do lasu? — zapytał 
Połtorackiego książę.
— Moja. Albo co?
— No to się jutro zobaczymy — powiedział książę z lekkim uśmiechem.
— Ogromnie się cieszę — rzekł Połtoracki nie bardzo rozumiejąc, co do niego 
mówi Woroncow, i pochłonięty jedynie tym, że zaraz uściśnie dużą, białą rękę 
Marii Wasiliewny.
Maria Wasiliewna, jak zawsze, nie tylko mocno uścisnęła mu dłoń, ale i silnie 
potrząsnęła nią. I raz jeszcze wytknąwszy mu jego błąd — a mianowicie, że 
wyszedł w kara — uśmiechnęła się do niego w sposób, który mu się wydał 
przyśliczny, serdeczny i znaczący.
**
Połtoracki szedł do domu w rozegzaltowanym nastroju, zrozumiałym tylko dla 
ludzi, którzy — jak on — wyrośli i wychowali się w wielkim świecie i którzy po 
miesiącach odosobnienia wojskowego życia spotykają znów kobietę jak księżna 
Woroncow.
Podszedłszy do domku, w którym mieszkał z kolegą, pchnął drzwi wejściowe, 
ale drzwi były zamknięte. Zapukał. Drzwi się nie otwarły. Zniecierpliwił się i 
począł bębnić w zamknięte drzwi nogą i szablą. Za drzwiami rozległy się kroki i 
Wawiła, pańszczyźniany sługa Połtorackiego, podniósł haczyk.
— Co ci strzeliło do łba zamykać?! Jołop!
— Jakże można, Aleksy Władimi...
— Znowuś pijany. Już ja ci pokażę, jak można... Chciał uderzyć Wawiłę, lecz 
dał spokój.
— No, bierz cię diabli. Zapal świecę.
— W tej chwileczce.
Wawiła istotnie miał w czubie, a podpił sobie dlatego, że był na imieninach u 
prowiantmistrza. Po powrocie do domu dumał o swym życiu i porównywał je z 
życiem Iwana Makieicza, prowiantmistrza. Iwan Makieicz ma dochody, jest 
żonaty i za rok spodziewa się dymisji. Wawiłę zaś małym chłopcem wzięto do 
dworu, czyli do posługiwania państwu, i teraz oto ma już przeszło czterdzieści 
lat, a nie ożenił się i pędzi wędrowne życie przy boku swego niestatecznego 
pana. Pan jest dobry; bija rzadko — ale cóż to za życie! „Obiecał, że da mi 
wolność, kiedy wróci z Kaukazu — tylko gdzież ja się podzieję z tą wolnością... 
Psie życie!" — myślał Wawiła. I poczuł taką senność, że w obawie, by kto nie 
wlazł i nie skradł czego, zamknął drzwi na haczyk i usnął.
Połtoracki wszedł do pokoju, gdzie sypiał ze swym kolegą Tichonowem.

background image

— I cóż, zgrałeś się? — zapytał zbudzony Tichonow.
— A właśnie że nie: wygrałem siedemnaście rubli i wysączyliśmy butelczynę 
Cliquot/30.
— I patrzałeś na Marię Wasiliewnę?
— I patrzałem na Marię Wasiliewnę — powtórzył Połtoracki.
— Wkrótce trzeba wstawać — rzekł Tichonow — mamy wyruszyć o szóstej.
Wawiła! — huknął Połtoracki. — Pamiętaj, żebyś mnie jutro zbudził o piątej.
— Jakże mam pana budzić, kiedy pan bije?
— Powiedziałem, że masz mnie zbudzić. Słyszysz?
— Słucham.
Wawiła wyszedł zabierając buty i ubranie, a Połtoracki położył się do łóżka, z 
uśmiechem zapalił papierosa i zgasił świecę. W ciemności widział przed sobą 
uśmiechniętą twarz Marii Wasiliewny.
**
U Woroncowów także nie od razu udano się na spoczynek. Po wyjściu gości 
Maria Wasiliewna podeszła do męża i stanąwszy przed nim rzekła surowo:
— Eh hien, vous alles me dire ce que r'esf?
— Mai s, ma chere...
— Pas de „ma chere"! Cest un emissaire, n'est ce pas?
— Quand meme je ne puis pas vous le dire.
— Vous ne pouves pas? Alors c'est moi qui vais vous le dire.
— Vous?/31
— Hadżi-Murat, co? — rzekła księżna, która już od kilku dni słyszała o 
rokowaniach z Hadżi-Muratem i sądziła, że męża jej odwiedził sam Hadżi-
Murat.
Woroncow nie mógł zaprzeczyć, jednakże sprawił żonie zawód mówiąc, że był 
to nie sam Hadżi-Murat, tylko zwiadowca, który oświadczył, iż Hadżi-Murat 
jutro przybędzie do niego na miejsce, gdzie mają rąbać las.
Wśród monotonii życia w twierdzy młodzi Woroncowowie — i mąż, i żona — 
byli radzi z tego wydarzenia. Porozmawiali o tym, jak ta wiadomość ucieszy 
jego ojca, i o trzeciej nad ranem położyli się spać.
IV
Po trzech bezsennych nocach, spędzonych na ucieczce od wysłanych przeciw 
niemu miurydów Szamila, Hadżi-Murat usnął natychmiast, gdy tylko Sado 
wyszedł z sakli życząc mu dobrej nocy. Spał w ubraniu, wsparty na łokciu 
tonącym w czerwonych puchowych poduszkach, które podłożył mu gospodarz. 
Nie opodal, pod ścianą, spał Ełdar. Ełdar leżał na wznak, szeroko rozrzuciwszy 
swe silne, młode ręce tak, że wysoka jego pierś, z czarnymi tulejkami na białej 
czerkiesce, wznosiła się wyżej niż świeżo ogolona, sinawa głowa, która się 
zsunęła z poduszki. Wysunięta jak u dziecka górna warga z ledwie sypiącym się 
wąsikiem wydawała, kurcząc się i rozkurczając, jakiś siorbający dźwięk. Spał 
tak samo jak Hadżi-Murat: w ubraniu, z pistoletem za pasem i z kindżałem. Na 
kominku dopalał się chrust, a we wnęce pieca mdło świecił kaganek.

background image

W środku nocy skrzypnęły drzwi do izby kunackiej, i Hadżi-Murat 
błyskawicznie się dźwignął i ujął za pistolet. Do pokoju wszedł Sado, miękko 
stąpając po klepisku.
— Co tam? — zapytał Hadżi-Murat tak rześko, jakby w ogóle nie spał.
— Trzeba pomyśleć — rzekł Sado siadając w kucki przed Hadżi-Muratem. — 
Kobieta widziała z lasu, jak jechałeś, i powiedziała mężowi, a teraz wie już cały 
auł. Tylko co przybiegła do żony sąsiadka, mówi, że się starzy zebrali pod 
meczetem i chcą zatrzymać ciebie.
— Trzeba jechać — powiedział Hadżi-Murat.
— Konie gotowe — powiedział Sado i chyżo wyszedł z sakli.
— Ełdar! — szepnął Hadżi-Murat, i Ełdar słysząc swe imię, a co ważniejsze 
głos swego miurszyda, zerwał się na silne nogi i poprawił papachę. Hadżi-Murat 
wdział burkę i oręż. Ełdar uczynił to samo i obaj w milczeniu wyszli z sakli pod 
okap. Czarnooki wyrostek podał konie. Na odgłos kopyt na ubitej ziemi ulicy 
czyjaś głowa wysunęła się z drzwi sąsiedniej sakli i jakiś człowiek pobiegł pod 
górę, w stronę meczetu, stukając drewnianymi chodakami.
Księżyca nie było, lecz gwiazdy świeciły jasno na czarnym niebie i w mroku 
widniały zarysy dachów sakli oraz w górnej części aułu większy od innych 
budynków meczet ze swym minaretem. Od meczetu dochodził gwar głosów.
Hadżi-Murat szybko wziął karabin, włożył nogę w wąskie strzemię i bez 
szmeru, niepostrzeżenie przerzuciwszy ciało, wsiadł na wysoką poduszkę 
kulbaki.
— Niechaj Bóg wam to wynagrodzi! —powiedział zwracając się do gospodarza, 
wprawnym ruchem prawej nogi znalazł drugie strzemię i leciutko dotknął 
harapem trzymającego uzdę chłopaka, na znak, żeby się usunął. Chłopak usunął 
się i koń, jakby sam wiedział, co powinien robić, raźno ruszył z zaułka na 
główną drogę. Ełdar jechał z tyłu; Sado w szubie, szybko wymachując rękoma, 
nieledwie pędził za nimi przebiegając to na jedną, to na drugą stronę wąskiej 
ulicy. Gdy już wyjeżdżali z aułu, ukazał się ruchomy cień, a w chwilę potem 
drugi.
— Stać! Kto jedzie? Zatrzymajcie się! — odezwał się czyjś głos i kilku ludzi 
zagrodziło drogę.
Zamiast się zatrzymać Hadżi-Murat wyrwał zza pasa pistolet i przynaglając 
konia skierował go wprost na ludzi zagradzających drogę. Ludzie się rozstąpili i 
Hadżi-Murat nie oglądając się pomknął szybkim inochodem/32 drogą w dół. 
Ełdar wyciągniętym kłusem podążał w jego ślady. Z tyłu za nimi padły dwa 
strzały, bzyknęły dwie kule nie raniąc ani jego, ani Ełdara. Hadżi-Murat nie 
zwalniał biegu. Ujechawszy ze trzysta kroków zatrzymał zdyszanego z lekka 
wierzchowca i jął nasłuchiwać. Przed nimi, w dole, szumiała bystra woda. Z tylu 
słychać było nawołujące się w aule koguty. Spoza tych dźwięków doszedł 
Hadżi-Murata coraz bliższy tętent koni i gwar głosów. Hadżi-Murat puścił konia 
w poprzedni równy bieg.

background image

Ścigający go jeźdźcy gnali w cwał i niebawem go dopędzili. Było ich ze 
dwudziestu. Byli to mieszkańcy aułu, którzy postanowili zatrzymać Hadżi-
Murata albo przynajmniej udać, że chcą go zatrzymać, ażeby się oczyścić w 
oczach Szamila. Gdy się zbliżyli o tyle, że można ich było dojrzeć w ciemności, 
Hadżi-Murat przystanął, rzucił cugle, wprawnym ruchem lewej ręki odpiął 
futerał, a prawą wyjął zeń karabin. Ełdar zrobił to samo.
— Czego chcecie? — krzyknął Hadżi-Murat. — Chcecie mnie pojmać? 
Spróbujcie! — I podniósł karabin. Mieszkańcy aułu zatrzymali się.
Hadżi-Murat z karabinem w ręku zaczął zjeżdżać do wąwozu. Konni nie 
zbliżając się jechali za nim. Kiedy Hadżi-Murat znalazł się po drugiej stronie 
wąwozu, ścigający go ludzie zawołali, by wysłuchał, co mają mu do 
powiedzenia. W odpowiedzi na to Hadżi-Murat dał ognia z karabinu i puścił 
konia w galop. Gdy się zatrzymał, pościgu nie było już słychać, nie było też 
słychać kogutów, wyraźniej natomiast dochodził szmer wody w lesie i z rzadka 
płacz puszczyka. Czarny mur lasu widniał zupełnie blisko. Był to ten las, gdzie 
czekali nań jego miurydzi. Podjechawszy do lasu Hadżi-Murat zatrzymał się, 
nabrał pełne płuca powietrza i gwizdnął, po czym ucichł i nasłuchiwał. Po 
chwili z lasu dobiegł takiż gwizd. Hadżi-Murat skręcił z drogi i wjechał w las. 
Zrobiwszy jakie sto kroków zobaczył między pniami drzew ognisko, cienie 
siedzących przy nim ludzi i do połowy oświetlonego płomieniem, spętanego 
osiodłanego konia.
Jeden z tych, co siedzieli przy ognisku, wstał i podszedłszy do Hadżi-Murata 
ujął uzdę i strzemię. Był to przybrany brat Hadżi-Murata, Awar Hanefi, 
zawiadujący jego gospodarstwem.
— Zgasić ogień! — rzekł Hadżi-Murat zsiadając z konia. Ludzie zaczęli 
rozrzucać ognisko i przydeptywać zarzewie.
— Był tu Bata? — spytał Hadżi-Murat podchodząc do rozesłanej burki.
— Był; dawno poszli we dwóch z Chan-Mahomą.
— Którą drogą poszli?
— Tą — odparł Hanefi wskazując w kierunku przeciwnym temu, skąd 
przyjechał Hadżi-Murat.
— Dobrze — powiedział Hadżi-Murat, zdjął karabin i począł go nabijać. — 
Trzeba się strzec: ścigali mnie — zwrócił się do człowieka, który gasił ogień.
Był to Czeczeniec Gamzało. Gamzało podszedł do burki, wziął leżący na niej 
karabin w futerale i milcząc udał się na skraj polany, na miejsce, z którego 
nadjechał był Hadżi-Murat. Ełdar zsiadł z konia, wziął konia Hadżi-Murata i 
wysoko podciągnąwszy łby jednemu i drugiemu, uwiązał je do drzew; 
następnie, podobnie jak Gamzało, z karabinem na plecach stanął na drugim 
skraju polany. Teraz, gdy ognisko zgaszono, las nie wydawał się już taki czarny 
jak przedtem, a na niebie, słabo wprawdzie, świeciły gwiazdy.
Spojrzawszy na gwiazdy, na Plejady/33, co się już podniosły do połowy nieba, 
Hadżi-Murat zmiarkował, że jest już dobrze po północy i że dawno czas na 

background image

nocną modlitwę. Zażądał od Hanefiego kumgana, który zawsze wożono ze sobą 
w biesagach/34, i wdziawszy burkę poszedł nad wodę. 
Po zdjęciu obuwia i po ablucjach/35 Hadżi-Murat stanął bosymi nogami na 
burce, potem usiadł na łydkach, zatkał sobie uszy palcami, zamknął oczy i 
zwrócony twarzą ku wschodowi odmówił zwykłe modlitwy.
Po skończonej modlitwie wrócił na swoje miejsce, gdzie leżały biesagi, siadł na 
burce, wsparł łokcie na kolanach i zwiesiwszy głowę zadumał się.
Hadżi-Murat zawsze wierzył w swe szczęście. Ilekroć coś przedsiębrał, z góry 
miał niezachwianą pewność, że mu się uda — i udawało mu się wszystko. Z 
rzadkimi wyjątkami było tak przez cały ciąg jego burzliwego żołnierskiego 
życia. Miał nadzieję, że i teraz tak będzie. Wyobrażał sobie, jak ruszy na 
Szamila z wojskiem, które mu da Woroncow, jak weźmie Szamila w niewolę i 
zemści się na nim i jak rosyjski car go wynagrodzi, i na nowo będzie on rządził 
nie tylko Awarią, lecz i całą Czeczenią, która mu się podda. Wśród tych myśli 
ani się spostrzegł, jak usnął.
Śniło mu się, że ze swymi junakami, z pieśnią i okrzykiem: „Hadżi-Murat 
idzie!", pędzi na Szamila, zagarnia jego oraz jego żony i słyszy, jak te żony 
płaczą i szlochają. Obudził się. Pieśń La Illaha i okrzyki: „Hadżi-Murat idzie!", i 
płacz żon Szamila — były to skowyty, płacz i śmiech szakali, które go zbudziły. 
Hadżi-Murat podniósł głowę, spojrzał na niebo jaśniejące już między pniami 
drzew i zagadnął siedzącego opodal miuryda o Chan-Mahomę. Dowiedziawszy 
się, że Chan-Mahoma jeszcze nie powrócił, Hadżi-Murat spuścił głowę i od razu 
znów usnął.
Obudził go wesoły głos Chan-Mahomy, który wraz z Batą wrócił ze swego 
poselstwa. Chan-Mahoma natychmiast się przysiadł do Hadżi-Murata i jął 
opowiadać, jak to żołnierze powitali ich i zaprowadzili do samego księcia, jak to 
rozmawiał z samym księciem, jak się książę ucieszył i przyrzekł, że z rana 
spotka się z nim tam, gdzie Rosjanie będą rąbali las — za Miczykiem/36, na 
polanie Szalińskiej. Bata przerywał swemu towarzyszowi wtrącając różne 
szczegóły.
Hadżi-Murat wypytał dokładnie, w jakich mianowicie słowach odpowiedział 
Woroncow na jego — Hadżi-Murata — propozycje pojednania z Rosjanami. I 
Chan-Mahoma, i Bata twierdzili zgodnie, że książę obiecał przyjąć Hadżi-
Murata jak gościa i zrobić tak, żeby mu było dobrze. Hadżi-Murat zapytał 
jeszcze o drogę, a gdy go Chan-Mahoma upewnił, że zna drogę należycie i 
potrafi zaprowadzić bez błądzenia, Hadżi-Murat dobył pieniądze i wręczył 
Bacie obiecane trzy ruble; swoim zaś miurydom rozkazał, by wyjęli z biesagi 
jego broń ze złotą intarsją/37 i papachę z zawojem/38 — a sami niech się 
przyogarną, ażeby się dobrze Rosjanom przedstawić. Podczas gdy czyścili oręż, 
siodła, końskie rzędy — gwiazdy zbladły, zrobiło się zupełnie jasno i powiał 
poranny wietrzyk.
V

background image

Wczesnym rankiem, jeszcze po ciemku, dwie kompanie z siekierami, pod 
komendą Połtorackiego, wyszły dziesięć wiorst za wrota Czachgiryńskie i 
zaciągnąwszy kordon strzelców, skoro tylko zaczęło świtać, przystąpiły do 
wyrębu. Około godziny ósmej mgła, co się stapiała z wonnym dymem, 
wilgotnych sęków syczących i trzeszczących w ogniu, jęła podnosić się do góry 
i zajęci rąbaniem żołnierze, którzy pierwej na pięć kroków nie widzieli, tylko 
słyszeli się nawzajem, obecnie mogli już widzieć i ogniska, i zawaloną 
drzewami drogę wiodącą przez las; słońce to się pokazywało jasną plamą we 
mgle, to znów nikło. Na polanie, opodal drogi, siedzieli na bębnach: Połtoracki 
ze swoim subaltern-oficerem/39 Tichonowem, dwaj oficerowie trzeciej 
kompanii i były konny gwardzista, zdegradowany za pojedynek, kolega 
Połtorackiego z Korpusu Paziów/40, baron Frese. Wokół bębnów poniewierały 
się zatłuszczone papierki, niedopałki papierosów i próżne butelki. Oficerowie 
łyknęli wódki, przegryźli i pili porter. Dobosz odkorkował ósmą butelkę. 
Połtoracki, mimo że niewyspany, był w tym osobliwym nastroju podniesienia na 
duchu i dobrotliwej, beztroskiej wesołości, w jakim bywał zawsze pośród swych 
żołnierzy i kolegów tam, gdzie mogło zagrażać niebezpieczeństwo.
Oficerowie mówili z ożywieniem o najświeższej nowinie: o śmierci generała 
Slepcowa41/. W śmierci tej nikt się nie dopatrywał chwili najważniejszej w tym 
życiu — chwili, gdy życie się kończy i powraca do źródła, z którego wyszło; 
dostrzegano tylko junactwo dzielnego oficera, który się z szablą rzucił na górali 
i siekł ich z szaleńczą determinacją.
Jakkolwiek wszyscy oficerowie, zwłaszcza ci, co już wąchali proch, powinni 
byli wiedzieć i wiedzieli, że ani w ówczesnej wojnie na Kaukazie, ani w ogóle 
nigdy i nigdzie nie ma owej rąbaniny wręcz na szable, jaką ludzie nieodmiennie 
wyobrażają sobie i opisują (a jeśli się nawet zdarza taka walka wręcz na szable i 
bagnety, to się rąbie i kłuje zawsze tylko uciekających) — owa fikcja walki 
wręcz była przez oficerów utrzymywana i dawała im tę spokojną dumę i 
wesołość, z którą teraz siedzieli na bębnach, jedni w buńczucznych, drudzy, 
przeciwnie, w nader skromnych pozach, kurząc, pijąc, żartując i nie troszcząc 
się o śmierć, która, podobnie jak Slepcowa, mogła lada chwila dosięgnąć 
każdego z nich. I rzeczywiście, jak gdyby na potwierdzenie ich oczekiwań, w 
środku rozmowy dał się słyszeć na lewo od drogi rześki, ładny, ostry dźwięk 
strzału karabinowego i kulka wesoło pogwizdując przeleciała gdzieś w 
mglistym powietrzu i uderzyła w drzewo. Kilka ciężkich, donośnych strzałów 
żołnierskich odpowiedziało na wystrzał nieprzyjacielski.
— Oho! — zawołał ochoczo Połtoracki — to przecie w kordonie. No, mój 
Kostku — zwrócił się do Fresego — masz szczęście. Idź do kompanii. Zaraz 
urządzimy sobie taką batalię, że palce lizać! I zrobimy przedstawienie.
Zdegradowany baron zerwał się na równe nogi i szybkim krokiem poszedł w 
stronę, gdzie przesłonięta dymem stała jego kompania. Połtorackiemu podano 
jego małego, karogniadego Kabardyjczyka/42; dosiadł go i uszykowawszy 
kompanię poprowadził ją do kordonu, w kierunku wystrzałów. Kordon stał na 

background image

skraju lasu przed opadającym w dół nagim wąwozem. Wiatr ciągnął na las, i nie 
tylko stok wąwozu, ale i druga jego strona były widoczne.
Gdy Połtoracki podjechał do kordonu, słońce wyjrzało zza mgły i na 
przeciwległej stronie wąwozu, pod drugim rozpoczynającym się tam laskiem, w 
odległości jakich stu sążni, widniało kilku jeźdźców. Byli to ci Czeczeńcy, 
którzy ścigali Hadżi-Murata i chcieli widzieć jego przyjazd do Rosjan. Jeden z 
nich dał ognia do kordonu. Kilku żołnierzy z kordonu odpowiedziało. 
Czeczeńcy zawrócili i strzelanina ustała; lecz Połtoracki, podszedłszy z 
kompanią, kazał strzelać i skoro tylko powtórzono tę komendę, wzdłuż całej 
linii kordonu dał się słyszeć bezustanny, wesoły, rześki trzask karabinów, czemu 
towarzyszyły rozpływające się ładnie dymki. Żołnierze, radzi z rozrywki, 
pośpiesznie nabijali broń i strzelali raz po raz. Czeczeńcy nabrali snadź fantazji, 
wyskoczyli naprzód i kilkakrotnie, jeden po drugim, dali ognia do żołnierzy, 
jeden z ich strzałów zranił żołnierza. Żołnierzem tym był ów Awdiejew, który 
brał udział w czatach. Gdy koledzy podeszli do niego, leżał do góry grzbietem, 
przytrzymując oburącz ranę w brzuchu i kołysząc się miarowo.
— Tylko co miałem nabić karabin, wtem słyszę: bzyk! — mówił żołnierz, który 
był obok niego w szeregu. — Patrzę, a on wypuścił karabin.
Awdiejew należał do kompanii Połtorackiego. Widząc gromadkę żołnierzy 
Połtoracki podjechał do nich.
— Co, bracie, łupnęło cię? — zapytał. — Gdzie? Awdiejew nie odpowiedział.
— Tylko co miałem nabić karabin, wasza wielmożność — odezwał się żołnierz, 
który stał w parze z Awdiejewem — wtem słyszę: bzyknęło, patrzę: wypuścił 
karabin.
— Te-te — mlasnął językiem Połtoracki. — Cóż, Awdiejew, boli?
— Nie boli, jeno nie daje iść. Żeby tak gorzałeczki, wasza wielmożność.
Znalazła się wódka, a raczej spirytus, który żołnierze pijali na Kaukazie, i 
Panow, z marsem na czole, podał Awdiejewowi przykrywkę pełną spirytusu. 
Awdiejew zaczął pić, lecz w tejże chwili odsunął przykrywkę ręką.
— Nie da rady — powiedział — pij sam. Panow dopił spirytus. Awdiejew znów 
spróbował się dźwignąć i znów usiadł. Rozesłano szynel i położono go na nim.
— Wasza wielmożność, pułkownik jedzie — zameldował Potorackiemu 
feldfebel.
— No, dobrze, ty się tutaj rozporządź — rzekł Połtoracki i machnąwszy 
harapem pojechał wyciągniętym kłusem na spotkanie Woroncowa.
Woroncow jechał na swym rudym angielskim ogierze czystej krwi; towarzyszyli 
mu adiutant pułku, Kozak i Czeczeniec-tłumacz.
— Co się stało? — zapytał Połtorackiego.
— Nadjechała wataha, napadła na kordon — odrzekł mu Połtoracki.
— Ejże, ejże, to pan nawarzył tego piwa.
— Ależ nie, nie ja, mości książę — z uśmiechem zaprzeczył Połtoracki — sami 
leźli.
— Podobno zranili żołnierza?

background image

— Tak. Wielka szkoda. Dobry żołnierz.
— Ciężko?
— Zdaje się, że ciężko: w brzuch.
— A ja jadę, wie pan dokąd? — zapytał Woroncow.
— Nie wiem.
— Naprawdę nie domyśla się pan?
— Nie.
— Hadżi-Murat przeszedł na naszą stronę i zaraz tu będzie.
— Niepodobna!
— Wczoraj był jego zwiadowca — powiedział Woroncow, z trudem hamując 
uśmiech radości. — Teraz będzie mnie czekać na polanie Szalińskiej, toteż 
proszę ustawić strzelców aż do polany, a potem przyjechać do mnie.
— Rozkaz — rzekł Połtoracki przykładając rękę do papachy i pojechał do swej 
kompanii. Sam zaciągnął kordon po prawej stronie, po lewej zaś kazał to zrobić 
feldfeblowi. Tymczasem czterech żołnierzy niosło rannego kolegę do twierdzy.
Połtoracki wracał już do Woroncowa, kiedy ujrzał poza sobą jakichś 
dopędzających go jeźdźców. Zatrzymał się i poczekał na nich.
Na czele jechał na białogrzywym koniu, w białej czerkiesce, w zawoju na 
papasze i w rynsztunku ze złotymi ozdobami człowiek o imponującym 
wyglądzie. Był nim Hadżi-Murat. Podjechał do Połtorackiego i powiedział coś 
po tatarsku. Połtoracki uniósłszy brwi rozłożył ręce na znak, że nie rozumie, i 
uśmiechnął się. Hadżi-Murat odpowiedział uśmiechem na uśmiech i uśmiech ten 
zdumiał Połtorackiego swą dziecięcą dobrodusznością. Połtoracki zgoła nie 
oczekiwał, że ten groźny góral będzie taki. Myślał, że zobaczy człowieka 
chmurnego, oschłego, obcego, a stał oto przed nim człowiek pełen prostoty, 
uśmiechający się tak poczciwie, że się wydawał nie obcym, lecz znajomym od 
lat druhem. Jedno tylko było w nim osobliwe: szeroko rozstawione oczy, które 
pilnie, wnikliwie i spokojnie patrzyły w oczy innych ludzi.
Świta Hadżi-Murata składała się z czterech osób. W ich liczbie znajdował się 
ów Chan-Mahoma, co ubiegłej nocy chodził do Woronocowa. Był to człowiek 
rumiany, o czarnych, jarzących oczach bez powiek i okrągłej twarzy, która 
promieniała radością życia. Następnie — przysadzisty, kudłaty człowiek ze 
zrośniętymi brwiami. Był to Tawlińczyk/43 Hanefi, zawiadujący całym 
mieniem Hadżi-Murata. Prowadził z sobą zapasowego konia z wypełnionymi 
szczelnie biesagami. Najbardziej w całej świcie wyróżniali się dwaj ludzie: 
jeden młody, cienki w pasie jak kobieta, a szeroki w barach, z ledwie sypiącą się 
płową bródką, piękny, o baranich oczach: był to Ełdar, i drugi — ślepy na jedno 
oko, bez brwi i rzęs, z ryżą przystrzyżoną bródką i kresą przez nos i twarz: 
Czeczeniec Gamzało.
Połtoracki zwrócił uwagę Hadżi-Murata na Woroncowa, który się ukazał na 
drodze. Hadżi-Murat skierował się ku niemu i podjechawszy zupełnie blisko, 
przyłożył prawą rękę do piersi, powiedział coś po tatarsku i zatrzymał się. 
Czeczeniec-tłumacz przełożył.

background image

— Zdaję się na łaskę rosyjskiego cara, powiada, chcę mu służyć, powiada. 
Dawno chciałem to zrobić, powiada, ale Szamil nie puszczał.
Wysłuchawszy tłumacza Woroncow wyciągnął do Hadżi-Murata dłoń w 
zamszowej rękawiczce. Hadżi-Murat spojrzał na tę dłoń, chwilę zwlekał, lecz 
potem uścisnął ją mocno i dodał coś, patrząc to na tłumacza, to na Woroncowa.
— Mówi, że do nikogo nie chciał pójść, tylko do ciebie, boś syn sardara /44. 
Ciebie szanuje bardzo.
Woroncow skinął głową na znak podzięki. Hadżi-Murat powiedział coś jeszcze, 
wskazując na swój orszak.
— Mówi, że ci ludzie, jego miurydzi, będą tak samo jak on służyli Rosjanom.
Woroncow obejrzał się na nich i kiwnął im głową także. Wesoły Chan-Mahoma 
o czarnych oczach bez powiek, również kiwając głową, powiedział do 
Woroncowa coś zabawnego widocznie, bo kudłaty Awar wyszczerzył w 
uśmiechu olśniewająco białe zęby. Rudy zaś Gamzało tylko przelotnie błysnął 
na Woroncowa swym jedynym czerwonym okiem i znów się wpatrzył w uszy 
swego konia.
Kiedy Woroncow i Hadżi-Murat, pod eskortą świty, jechali z powrotem do 
twierdzy, gromadka żołnierzy zluzowanych z kordonu czyniła różne 
spostrzeżenia:
— Ile dusz zaprzepaścił, przeklęty! A teraz będą mu nadskakiwali jak komu 
dobremu — powiedział jeden.
— Pewnie! Toż to był najgłówniejszy dowódca u Trzmiela/45. Teraz, nie bój 
się...
— Ale że chwat, to chwat, ani słowa, dżygit/46.
— A ten ryży, a ten ryży! Wilkiem patrzy.
— Uch, to dopiero musi być pies.
Najbardziej zwrócił na siebie uwagę wszystkich ów rudy.
Tam gdzie rąbano las, żołnierze pracujący bliżej drogi wybiegali, żeby 
popatrzeć. Oficer huknął na nich, lecz Woroncow go powstrzymał.
— Niechaj się przyjrzą staremu znajomemu. Wiesz, kto to? — zagadnął 
Woroncow stojącego bliżej żołnierza, powoli wymawiając słowa swym 
angielskim akcentem.
— Nie, wasza książęca mość.
— Hadżi-Murat; słyszałeś?
— Jakże nie słyszeć, wasza książęca mość, bijaliśmy go wiele razy.
— Hm, ale i on nie pozostawał nam dłużny.
— Tak jest, wasza książęca mość — odparł żołnierz, rad, że mu się okroiła 
pogawędka z dowódcą.
Hadżi-Murat rozumiał, że mowa o nim, i wesoły uśmiech świecił w jego oczach. 
Woroncow wrócił do twierdzy w jak najlepszym humorze.
VI
Woroncow był bardzo zadowolony, że jemu, właśnie jemu, udało się wywabić i 
przyjąć głównego, najpotężniejszego, drugiego po Szamilu wroga Rosji. Jedno 

background image

tylko było przykre: dowodzącym wojskami w Wozdwiżeńskiej był generał 
Meller-Zakomielski i właściwie należało przez niego prowadzić całą sprawę. 
Woroncow zaś zrobił wszystko sam, nie meldując mu. Toteż mogły wyniknąć 
kwasy. I ta myśl trochę zmąciła zadowolenie Woroncowa.
Zajechawszy przed swój dom Woroncow oddał miurydów Hadżi-Murata pod 
opiekę adiutanta pułkowego, a sam wyprowadził Hadżi-Murata do swych 
apartamentów.
Księżna Maria Wasiliewna, strojna, uśmiechnięta, wraz z synem, ślicznym, 
kędzierzawym sześcioletnim chłopczykiem, powitała Hadżi-Murata w bawialni i 
Hadżi-Murat, przykładając ręce do piersi, oświadczył przez tłumacza, który 
wszedł z nim razem, że się poczytuje za kunaka księcia, ponieważ ten go przyjął 
u siebie, a cała rodzina kunaka jest kunakowi równie święta jak on sam. I 
powierzchowność, i maniery Hadżi-Murata podobały się Marii Wasiliewnie.
Jeszcze bardziej ujęło ją to, że się zapłonił, poczerwieniał, gdy mu podała swą 
dużą, białą rękę. Poprosiła go, by siadł i kazała podać kawę zapytawszy wprzód, 
czy używa tego napoju. Jednakże Hadżi-Murat nie zechciał pić kawy, kiedy ją 
postawiono przed nim. Trochę rozumiał po rosyjsku, lecz mówić nie potrafił, a 
gdy czego nie rozumiał, uśmiechał się — i jego uśmiech spodobał się Marii 
Wasiliewnie tak samo jak Połtorackiemu. Kędzierzawy zaś, bystrooki synek 
Marii Wasiliewny, zwany przez nią Bulką, stał przy matce i nie spuszczał oczu z 
Hadżi-Murata, o którym słyszał jako o niepospolitym wojowniku.
Zostawiwszy Hadżi-Murata u żony Woroncow poszedł do kancelarii, chciał 
bowiem zawiadomić swe władze przełożone, iż Hadżi-Murat przeszedł na stronę 
Rosjan. Napisał doniesienie do rezydującego w Groznym/47 dowódcy lewego 
flanku, generała Kozłowskiego, i list do ojca, po czym udał się pośpiesznie do 
domu, gdyż bał się niezadowolenia żony, że narzucił jej obcego, strasznego 
człowieka, z którym należy się tak obchodzić, żeby i nie obrazić go, i nie 
zanadto przyhołubić. Lecz obawy te były płonne. Hadżi-Murat siedział w fotelu 
trzymając na kolanie Bulkę, pasierba Woroncowa, i przechyliwszy głowę 
słuchał uważnie Czeczeńca, który mu tłumaczył słowa roześmianej Marii 
Wasiliewny. Maria Wasiliewna mówiła mu, że jeśli będzie każdemu kunakowi 
oddawał każdą rzecz, którą ten kunak pochwali, to niebawem przyjdzie mu 
paradować w stroju Adama...
Gdy książę wszedł, Hadżi-Murat zdjął z kolan zdziwionego tym i urażonego 
Bulkę, wstał i natychmiast zmienił rozbawiony wyraz twarzy na surowy i 
poważny. Usiadł dopiero wtedy, gdy usiadł Woroncow. Nawiązując do 
poprzedniej rozmowy odpowiedział Marii Wasiliewnie, że takie u nich prawo, iż 
trzeba dać kunakowi wszystko, co się kunakowi podoba.
— Twoja syn kunak — rzekł po rosyjsku, gładząc po kędzierzawej czuprynie 
Bulkę, który mu się znowu wgramolił na kolana.
— Przemiły jest ten twój rozbójnik — powiedziała Maria Wasiliewna do męża 
po francusku. — Bulka zaczął się zachwycać kindżałem Hadżi-Murata; Hadżi-
Murat podarował mu go.

background image

Bulka pokazał kindżał ojczymowi.
— Cest un objet de prix/48 — rzekła Maria Wasiliewna.
— II faudra trower l'occasion de lui faire cadeau/49 — powiedział Woroncow.
Hadżi-Murat, ze spuszczonym wzrokiem, gładził chłopczyka po kędzierzawej 
głowie i powtarzał:
— Dżygit, dżygit.
— Wspaniały kindżał, wspaniały — rzekł Woroncow wysuwający do połowy 
naostrzony bułatny kindżał z rowkiem pośrodku. — Dziękujemy.
— Zapytaj go, czym mogę mu służyć — zwrócił się Woroncow do tłumacza.
Tłumacz przełożył i Hadżi-Murat odparł natychmiast, że nic mu nie trzeba, ale 
prosi, by go teraz zaprowadzono na takie miejsce, gdzie by się mógł pomodlić. 
Woroncow zawołał kamerdynera i kazał mu spełnić życzenie Hadżi-Murata.
Skoro Hadżi-Murat został sam w przeznaczonym dla siebie pokoju, twarz mu 
się zmieniła: znikło z niej zadowolenie — wyraz na przemian to łagodny, to 
uroczysty, a wystąpił wyraz troski.
Woroncow przyjął go nierównie lepiej, niźli Hadżi-Murat oczekiwał. Lecz im 
lepsze było to przyjęcie, tym mniej dowierzał Hadżi-Murat Woroncowowi i jego 
oficerom. Lękał się wszystkiego: że go porwą, zakują w kajdany i ześlą na Sybir 
albo po prostu zabiją, i dlatego miał się na ostrożności.
Zapytał wchodzącego Ełdara, gdzie umieszczono miurydów i czy nie odebrano 
im oręża.
Ełdar zameldował, że konie są w książęcej stajni, ludzi umieszczono w szopie, 
broń pozostawiono przy nich, a tłumacz podejmuje ich posiłkiem i herbatą.
Hadżi-Murat pokręcił głową zdumiony, rozebrał się i zaczął się modlić. Po 
modlitwie kazał sobie przynieść srebrny kindżał, ubrał się, przepasał, siadł z 
nogami na sofie i czekał, co będzie dalej. 
Po czwartej poproszono go do księcia na obiad. 
Przy obiedzie Hadżi-Murat nie jadł nic z wyjątkiem pilawu/50, którego wziął 
sobie na talerz z tego samego miejsca, skąd wzięła Maria Wasiliewna.
— Boi się, żebyśmy go nie otruli — powiedziała Maria Wasiliewna do męża. — 
Wziął stamtąd, skąd ja wzięłam. — I od razu zwróciła się przez tłumacza do 
Hadżi-Murata pytając, o której godzinie będzie się znowu modlił. Hadżi-Murat 
podniósł pięć palców i wskazał na słońce.
— A zatem — wkrótce.
Woroncow dobył repetier/51 i nacisnął sprężynkę — zegarek wydzwonił cztery 
godziny i kwadrans. Hadżi-Murata widocznie zdziwiło to dzwonienie; poprosił, 
żeby raz jeszcze zadzwonić i żeby mu zegarek pokazać.
— Voila 1'occasionl Donnez-lui la montre/52 — powiedziała Maria Wasiliewna 
do męża.
Woroncow natychmiast ofiarował zegarek Hadżi-Muratowi. Hadżi-Murat 
przyłożył rękę do piersi i wziął zegarek. Parę razy naciskał sprężynkę, słuchał i 
z aprobatą kiwał głową.
Po obiedzie zameldowano księciu, że przybył adiutant Mellera-Zakomielskiego.

background image

Adiutant oświadczył księciu, iż dowiedziawszy się o poddaniu się Hadżi-Murata 
generał był mocno niezadowolony, że mu nie zameldowano o tym, i żąda, by 
niezwłocznie przysłano do niego Hadżi-Murata. Woroncow powiedział, że się 
zastosuje do rozkazu, przez tłumacza zawiadomił Hadżi-Murata o żądaniu 
generała i poprosił go, by się wraz z nim udał do Mellera.
Kiedy Maria Wasiliewna dowiedziała się, po co przychodził adiutant, 
zmiarkowała w lot, że między jej mężem a generałem może dojść do ostrej 
wymiany zdań, toteż mimo wszelkich sprzeciwów męża postanowiła iść do 
generała razem z nim i Hadżi-Muratem.
— Vous feriez beaucoup mieux de rester; c'est mon affaire mais pas la votre.
— Vous ne pouvez pas m'empecher d'aller voir madame la generale./54
— Możesz to zrobić kiedy indziej.
— A ja chcę teraz.
Trudna rada. Woroncow się zgodził i wyruszyli wszyscy troje.
Gdy weszli, Meller z posępnym ugrzecznieniem zaprowadził Marię Wasiliewnę 
do żony, adiutantowi zaś polecił odprowadzić Hadżi-Murata do poczekalni i nie 
wypuszczać go stamtąd bez specjalnego rozkazu.
— Proszę — rzekł do Woroncowa otwierając drzwi do gabinetu i czekając, by 
książę wszedł pierwszy.
W gabinecie stanął przed księciem i nie prosząc go, by usiadł, powiedział:
— Jestem tutaj komendantem wojskowym i dlatego wszystkie pertraktacje z 
nieprzyjacielem powinny być prowadzone za moim pośrednictwem. Czemu mi 
pan nie doniósł o przejściu Hadżi-Murata na naszą stronę?
— Przyszedł do mnie jego wysłaniec i oznajmił, że Hadżi-Murat chce poddać 
się mnie — odparł Woroncow blednąc na myśl, że generał może grubiańsko 
wybuchnąć, a jednocześnie zarażając się jego gniewem.
— Pytam, dlaczego mi pan nie doniósł?
— Nosiłem się z tym zamiarem, panie baronie, lecz...
— Nie jestem dla pana baronem, tylko generałem. I tu tłumiona długo irytacja 
barona zerwała nagle tamy. Wypowiedział wszystko, co go od dawna jątrzyło.
— Nie po to dwadzieścia siedem lat służę swemu monarsze, ażeby ludzie, co 
rozpoczęli służbę wczoraj, wyzyskując swe koligacje rządzili mi się pod nosem 
jak szare gęsi.
— Panie generale! Proszę nie mówić rzeczy niesprawiedliwych — przerwał mu 
Woroncow.
— Mówię prawdę i nie pozwolę... — podjął generał z jeszcze większym 
rozdrażnieniem.
W tej chwili, szeleszcząc spódnicami, weszła Maria Wasiliewna, a za nią 
niewysoka, skromna pani, żona Mellera-Zakomielskiego.
— E, niechże pan da spokój, baronie, Simon nie chciał zrobić panu przykrości 
— rzekła Maria Wasiliewna.
— Nie o tym mówię, proszę księżnej...

background image

— Naprawdę, zaniechajmy tego. Przecież pan wie: lepsza dobra kłótnia niż 
kiepska zwada. Co ja plotę... — roześmiała się.
I zagniewany generał uległ czarującemu uśmiechowi pięknej pani. Pod wąsem 
przewinął mu się uśmiech.
— Przyznaję, żem postąpił niewłaściwie — powiedział Woroncow — ale...
— A ja się uniosłem — rzekł Meller i podał księciu rękę. Zawarto pokój i 
zdecydowano zostawić Hadżi-Murata na razie u Mellera, a potem odesłać go do 
naczelnika lewego flanku.
Hadżi-Murat siedział w przyległym pokoju i choć nie rozumiał słów, zrozumiał 
to, co mu było potrzebne: że się spierali o niego, że jego odejście od Szamila 
jest dla Rosjan sprawą niezmiernej wagi i że przeto, jeśli go tylko nie ześlą i nie 
zabiją, będzie mógł wiele od nich żądać. Zrozumiał ponadto, że Meller-
Zakomielski, chociaż jest zwierzchnikiem, nie posiada tego znaczenia co 
Woroncow, jego podwładny, i że ważny jest Woroncow, a nie Meller-
Zakomielski. Toteż gdy Meller-Zakomielski wezwał Hadżi-Murata i jął go 
wypytywać, Hadżi-Murat zachowywał się dumnie i uroczyście, oświadczając, 
że zeszedł z gór, ażeby służyć białemu carowi, i że zda ze wszystkiego sprawę 
jedynie jego sardarowi, to znaczy głównodowodzącemu, księciu Woroncowowi, 
w Tyflisie.
VII
Rannego Awdiejewa zaniesiono do lazaretu mieszczącego się na krańcu 
twierdzy w niewielkim domku krytym łatami i położono na jednym z wolnych 
łóżek w sali ogólnej. W sali było czterech chorych: jeden — chory na tyfus, 
miotający się w gorączce, drugi — blady, z sińcami pod oczyma, oczekujący 
paroksyzmu febry i ziewający co chwila, oraz dwaj ranni w potyczce przed 
trzema tygodniami: jeden z raną dłoni (ten chodził), a drugi z raną w ramieniu 
(ten siedział na łóżku). Z wyjątkiem chorego na tyfus wszyscy otoczyli 
przyniesionego żołnierza i zaczęli wypytywać tych, co go przynieśli.
— Czasem się kule sypią jak z rzeszota — i nic, a tutaj strzelili z pięć razy 
najwyżej — opowiadał jeden z tych, którzy przynieśli Awdiejewa.
— Co komu sądzono.
— Och! — opanowując ból, głośno stęknął Awdiejew, kiedy go położyli na 
łóżku. Gdy go zaś położyli, spochmurniał i już nie jęczał, tylko bezustannie 
poruszał stopami. Zaciskał ranę dłońmi i nieruchomo patrzał przed siebie.
Przyszedł doktor i kazał rannego obrócić, by zobaczyć, czy kula nie wyszła z 
tyłu.
— A to co? — zapytał doktor wskazując na duże krzyżujące się białe blizny na 
grzbiecie i pośladkach.
— To dawne dzieje, wasza wielmożność — odparł Awdiejew postękując.
Były to ślady po chłoście za przepite pieniądze. Awdiejewa znów obrócono, 
doktor długo grzebał sondą w brzuchu i wymacał kulę, ale nie mógł jej 
wydobyć. Opatrzył ranę, zalepił ją plastrem i wyszedł. Podczas grzebania w 
ranie i zakładania opatrunku Awdiejew leżał z zaciśniętymi zębami i 

background image

zamkniętymi oczyma. Gdy zaś doktor wyszedł, otworzył oczy i ze zdziwieniem 
rozejrzał się dookoła. Wzrok jego był skierowany na chorych i felczera, lecz 
zdawał się nie widzieć ich, natomiast widział coś innego, co go bardzo dziwiło.
Przyszli koledzy Awdiejewa, Panow i Sieriogin. Awdiejew w dalszym ciągu 
leżał patrząc przed siebie ze zdziwieniem. Długo nie mógł kolegów poznać, 
mimo że jego oczy były w nich utkwione.
— Słuchaj, Piotrze, może byś coś chciał donieść rodzinie? — rzekł Panow.
Awdiejew nie odpowiedział, choć patrzył w twarz Panowa.
— Mówię: może rodzinie chcesz co donieść? — powtórzył Panow dotykając 
jego zimnej, grubokościstej ręki. Awdiejew jakby się ocknął.
— A, Antonycz przyszedł!
— Ano, przyszedłem. Może chcesz zawiadomić rodzinę? Sieriogin napisze.
— Sieriogin — powiedział Awdiejew, z trudem przenosząc wzrok na Sieriogina 
— napiszesz?... Tedy napisz tak: waszemu synowi, Pietrusze, zmarło się... 
Zazdrościłem bratu. Mówiłem ci o tym. A teraz samem rad. Niech sobie żyje. 
Daj mu Boże, ja jestem rad. Tak też napisz.
Co rzekłszy, długo milczał z oczami utkwionymi w Panowa.
— No, a fajkę znalazłeś? — spytał znienacka. Panow pokręcił głową i nie 
odpowiedział.
— Fajkę, powiadam, fajkę znalazłeś? — nastawał Awdiejew.
— Była w plecaku.
— Otóż to. No, a teraz dajcie mi gromnicę, zaraz będę umierał — rzekł 
Awdiejew.
W tej chwili Połtoracki przyszedł odwiedzić swego żołnierza.
— Co, bracie, kiepsko? — rzekł.
Awdiejew zamknął oczy i zaprzeczył ruchem głowy. Jego twarz o wydatnych 
kościach policzkowych była surowa i blada. Nic nie odpowiedział, tylko raz 
jeszcze powtórzył zwracając się do Panowa:
— Daj gromnicę, będę umierał.
Dali mu świecę do ręki, ale palce się nie zginały, wstawili mu ją więc między 
palce i przytrzymali. Połtoracki wyszedł, a w jakie pięć minut potem felczer 
przyłożył ucho do serca Awdiejewa i oznajmił, że nie żyje.
W meldunku wysłanym do Tyflisu śmierć Awdiejewa została opisana w 
następujący sposób: ,,23 listopada dwie kompanie pułku kuryńskiego udały się z 
twierdzy na wyrąb lasu.
W połowie dnia spora wataha górali znienacka zaatakowała rąbiących. Kordon 
zaczął się cofać, a tymczasem druga kompania poszła na bagnety i odparła 
górali. W tej potyczce dwóch szeregowców odniosło lekkie rany, a jeden poległ. 
Górale zaś stracili około stu ludzi w zabitych i rannych."
VIII
Tegoż dnia, gdy Pietrucha Awdiejew umierał w wozdwiżeńskim lazarecie, jego 
stary ojciec, żona brata, w którego zastępstwie poszedł do wojska, i córka 
starszego brata, dziewucha na wydaniu, młócili owies na zamarzniętym 

background image

klepisku. W przeddzień spadł głęboki śnieg a nad ranem wziął silny mróz. Stary 
zbudził się już o trzecich kurach i widząc przez zamarznięte okno jasne światło 
księżyca zlazł z pieca, obuł się, włożył szubę, czapkę i poszedł na gumno. 
Popracował tam ze dwie godziny, następnie wrócił do chałupy i zbudził syna 
oraz kobiety. Kiedy baby i dziewuchy przyszły na gumno, klepisko było 
omiecione, drewniana łopata tkwiła w białym sypkim śniegu, tuż obok sterczała 
miotła wiechciem do góry, a dwa rzędy owsianych snopków, kłosami ku sobie, 
były ułożone w długi sznur na czystym klepisku. Ujęli cepy i zaczęli młócić, 
miarkując równomiernie trzy kolejne uderzenia. Stary mocno walił ciężkimi 
cepami rozbijając słomę, dziewucha równym uderzeniem biła w kłosy, synowa 
obracała.
Księżyc zaszedł, dniało; i już kończyli młóckę, gdy starszy syn, Akim, w 
kożuszku i czapce, podszedł do pracujących.
— Co się tak guzdrzesz? — huknął na niego ojciec przerwawszy pracę i 
podpierając się cepem.
— Trzebaż konie obrządzić.
— Konie obrządzić — przedrzeźniał go ojciec. — Stara obrządzi. Bierz cepy. 
Zanadtoś porósł sadłem. Pijanica.
— Czy to ojciec mi stawiał? — burknął syn.
— Hę? — groźnie zapytał stary marszcząc brwi i przepuszczając kolejne 
uderzenia.
Syn milcząc wziął cepy i teraz pracowali we czworo: trap, ta-pa-tap, trap, ta-pa-
tap... Trap — uderzał po trzech razach ciężki bijak starego.
— Karczysko jak u opasłego pana. A na mnie ledwie portki się trzymają — 
powiedział stary opuszczając swą kolej i potrząsając w powietrzu bijakiem tylko 
po to, żeby nie wypaść z taktu.
Skończyli młóckę i kobiety jęły ściągać słomę grabiami.
— Głupi Pietrucha, że poszedł za ciebie. W wojsku nauczyliby cię moresu, a on 
by w domu obstał za pięciu takich jak ty.
— Dalibyście pokój, ojcze — rzekła synowa odrzucając stargane powrósła.
— Uhum, do miski mam was sześcioro, a robić nie chce żadne. Pietrucha, 
bywało, sam jeden robił za dwóch, nie tak jak...
Udeptaną ścieżyną wyszła z zagrody starucha skrzypiąc po śniegu nowymi 
łapciami na obcisłych wełnianych onucach. Chłopi zgarniali nie wiane ziarno w 
kupy, baby i dziewki zamiatały.
— Przychodził starosta/55. Wszyscy mają zwozić cegły na pańskie — 
powiedziała starucha. — Ugotowałam śniadanie. Chodźcie.
— Dobra. Załóż Łysego i ruszaj — rzekł stary do Akima. — Tylko uważaj, 
żeby nie było tak jak ostatnią razą, com to musiał za ciebie odpowiadać. 
Popamiętasz Pietruchę.
— Jak Pietrucha był w domu, toście go łajali — warknął Akim na ojca — a jak 
go nie ma, to na mnie bij-zabij.

background image

— Widać zasługujesz na to — z mniejszym gniewem wtrąciła matka. — Gdzie 
ci do Pietruchy!
— Dobrze już, dobrze — powiedział syn.
— Aha, dobrze. Mąkę przepiłeś, a teraz mówisz: dobrze.
— Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr — rzekła synowa, po czym 
wszyscy odłożyli cepy i poszli do domu.
Niesnaski między ojcem a synem rozpoczęły się już dawno, nieledwie z chwilą 
oddania Piotra w rekruty. Stary już wtedy zdał sobie sprawę, że zamienił 
siekierkę na kijek. Co prawda, wedle słuszności, jak ją stary pojmował, 
bezdzietny powinien był iść za familijnego. Akim miał czworo dzieci. Piotr — 
ani jednego; za to robotnik był z Piotra taki sam jak jego ojciec: zręczny, 
sprytny, silny, wytrzymały, a co najważniejsze, pracowity. Pracował zawsze. 
Ilekroć przechodził obok pracującego, nigdy nie omieszkał, podobnie jak i jego 
ojciec, pośpieszyć im z pomocą: albo przejdzie ze dwa razy z kosą, albo 
naładuje wóz, albo zrąbie drzewo, albo porąbie drwa. Stary żałował go, lecz — 
trudna rada. Żołnierka to jak śmierć. Żołnierz jest odciętym członkiem i nie 
warto ranić sobie duszy wspominkami o nim. Z rzadka tylko, jak to dzisiaj, 
wspominał go stary, żeby dopiec starszemu synowi. Matka natomiast często 
wspominała młodszego syna i dawno już — drugi rok — prosiła męża, by posłał 
Pietrusze pieniążków. Ale stary zbywał to milczeniem.
Gospodarstwo Awdiejewów było dostatnie i stary miał odłożone grosiwo, 
jednakże za nic w świecie nie ruszyłby tego, co uciułał. Słysząc teraz, że 
wspomniał o młodszym synu, stara postanowiła prosić go jeszcze raz, żeby po 
sprzedaniu owsa posłał synowi bodaj jednego rubelka. Tak też uczyniła. Skoro 
młodzi poszli na pańskie, a starzy zostali we dwoje, namówiła męża, by z 
,,owsianych" pieniędzy posłać rubla Pietrusze. Gdy więc z przewianych kup 
zsypano na troje sań dwanaście ćwierci/56 owsa i skrzętnie pospinano płachty 
drewnianymi szpilami, dała mężowi list, który Dziaczek/57 napisał pod jej 
dyktando; stary przyrzekł, że w mieście dołoży do listu rubla i nada na poczcie.
Ubrawszy się w nową szubę, kaftan i czyste białe wełniane onuce, stary wziął 
list, włożył go do kabzy, pomodlił się, wsiadł na pierwsze sanie i pojechał do 
miasta. Za nim jechał wnuk. W mieście stary poprosił właściciela zajazdu, by 
mu przeczytał list, którego treści wysłuchał z uwagą i aprobatą.
W liście tym matka zasyłała Piotrowi, po pierwsze, swe błogosławieństwo, po 
wtóre, ukłony od wszystkich, następnie donosiła mu o śmierci chrzestnego ojca, 
a wreszcie o tym, iż Askinia (żona Piotra) nie zechciała mieszkać z nimi i poszła 
do obcych ludzi. Dochodzą wieści „że ma się dobrze i żyje uczciwie". List 
zawierał wzmiankę o „gościńcu" — rublu — tudzież to, co zasmucona staruszka 
ze łzami w oczach podyktowała diaczkowi już i wprost od siebie:
„A jeszcze, miłe moje dzieciątko, ptaszyno moja, Pietruszeńko, wypłakałam 
sobie oczy o ciebie się martwiąc. Słoneczko moje najmilejsze, co mi po życiu 
bez ciebie..." Tu stara zapłakała, zaszlochała i rzekła:
— To już będzie wszystko.

background image

Tak też stanęło w liście, lecz Pietruszce nie było sądzone otrzymać ani 
wiadomości o tym, że żona jego opuściła dom teściów, ani rubla, ani ostatnich 
słów matki. List i pieniądze odesłano wraz z zawiadomieniem, że Pietrucha 
poległ wraz z zawiadomieniem, że Pietrucha poległ na wojnie „broniąc cara, 
ojczyzny i wiary prawosławnej". Tak to wystylizował wojskowy pisarz.
Po otrzymaniu tej wiadomości stara pozawodziła sobie, dopóki miała czas, 
potem zabrała się do pracy. Pierwszej zaraz niedzieli poszła do cerkwi, dała na 
panichidę/58, zapisała na wypominki i rozdała kawałeczki proskurek/59 dobrym 
ludziom, iżby westchnęli za spokój duszy sługi bożego Piotra.
Żołnierka Aksinia również zawodziła dowiedziawszy się o śmierci ukochanego 
męża, z którym przeżyła jeden tylko roczek. Opłakiwała i męża, i własne 
złamane życie, a zawodząc wspominała i jasne kędziory Piotra Michajłowicza, i 
jego miłość, i swoją gorzką dolę z sierotą Wańką i czyniła Pietrusze gorzkie 
wyrzuty, że pożałował brata, a nie żałował jej, nieszczęsnej, cudze kąty 
wycierającej.
Ale w głębi duszy Aksinia była rada ze śmierci Piotra. Właśnie zaszła ponownie 
w ciążę z ekonomem, u którego służyła, i teraz nikt już nie może wycierać nią 
sobie gęby, a ekonom zaś będzie się mógł z nią ożenić, jak przyrzekł, kiedy 
namawiał ją do miłości.
IX
Michał Siemionowicz Woroncow/60, wychowany w Anglii, syn rosyjskiego 
ambasadora, wyróżniał się spośród wyższych urzędników rosyjskich rzadkim 
podówczas europejskim wykształceniem; był to człowiek ambitny, gładki, 
uprzejmy w obejściu z niższymi od siebie, a w stosunku do wyższych — 
subtelny dworak. Nie rozumiał życia bez władzy i bez posłuszeństwa. Posiadał 
wszystkie wysokie rangi i ordery, uchodził za wytrawnego dowódcę, ba, za 
zwycięzcę Napoleona pod Krasnem. W roku 1851 miał przeszło siedemdziesiąt 
lat, lecz był jeszcze zupełnie czerstwy, raźno się ruszał, a co najważniejsze, 
zachował w pełni świeżość swego giętkiego, subtelnego i przyjemnego umysłu, 
skierowanego ku wzmocnieniu swojej władzy oraz ku rozszerzeniu i 
utwierdzeniu popularności. Był posiadaczem wielkiej fortuny — tak własnej, 
jak i swej żony, hrabianki Branickiej, pobierał olbrzymie uposażenie jako 
namiestnik, przy czym znaczną część środków wydawał na urządzenie pałacu i 
ogrodu na południowym wybrzeżu Krymu.
Wieczorem 4 grudnia 1851 roku przed jego pałac w Tyfusie zajechała kurierska 
trójka. Zmęczony, czarny od kurzu oficer, który przywiózł od generała 
Kozłowskiego wiadomość o przejściu Hadżi-Murata na stronę Rosjan, 
rozprostowując nogi wyminął szyldwachów i wstąpił na obszerny ganek pałacu 
namiestnika. Była godzina szósta wieczorem i Woroncow szedł na obiad, gdy 
mu zameldowano przybycie kuriera. Woroncow przyjął go niezwłocznie i 
dlatego spóźnił się o kilka minut na obiad. Kiedy wszedł do salonu, zaproszeni 
goście — ze trzydzieści osób — siedzący wokół księżnej Elżbiety Ksawerowny 
lub zbici w gromadki pod oknami wstali i obrócili się twarzą do wchodzącego. 

background image

Woroncow miał na sobie swój zwykły czarny surdut wojskowy z 
naramiennikami bez epoletów i biały krzyż na szyi. Jego lisia wygolona twarz 
uśmiechała się mile, a zmrużone oczy oglądały wszystkich zebranych.
Wszedłszy do salonu miękkim, pośpiesznym krokiem, przeprosił panie za 
spóźnienie, przywitał się z panami i podszedłszy do gruzińskiej księżnej 
Manany Orbeliani, czterdziestokilkoletniej, okazałej, słusznego wzrostu 
piękności we wschodnim typie, podał jej ramię, by poprowadzić ją do stołu. 
Księżna Elżbieta sama podała rękę przejezdnemu rudawemu generałowi o 
szczeciniastych wąsach. Gruziński książę podał ramię hrabinie Choiseul, 
przyjaciółce księżnej. Doktor Andrejewski, adiutant i inni, jedni z damami, 
drudzy bez, ruszyli za trzema parami. Lokaje w kaftanach, pończochach i 
trzewikach odsuwali i przysuwali krzesła siadającym, majordomus uroczyście 
nalewał ze srebrnej wazy dymiącą zupę.
Woroncow usiadł pośrodku długiego stołu. Vis-a-vis siadła księżna, jego żona, z 
generałem. Po prawej ręce miał swoją damę, piękną Orbeliani, po lewej — 
zgrabną, czarnowłosą, rumianą, lśniącą ozdobami gruzińską księżniczkę, która 
nie przestawała się uśmiechać.
— Excellentes, chere amie/61 — odparł Woroncow na pytanie księżnej, jakie 
wiadomości przywiózł mu kurier. — Simon a eu de la chance. /62
I jął opowiadać, tak by wszyscy przy stole mogli słyszeć, zdumiewającą nowinę 
— dla niego jednego nie było to zupełną nowiną — że znakomity, 
najmężniejszy pomocnik Szamila, Hadżi-Murat, poddał się Rosjanom i nie dziś, 
to jutro zostanie przywieziony do Tyflisu.
Wszyscy obecni na obiedzie, nawet młodzież, adiutanci i urzędnicy, którzy 
siedzieli na szarym końcu i przedtem rozmawiali o czymś ze śmiechem — 
wszyscy ucichli i słuchali.
— A czy pan generał spotykał tego Hadżi-Murata? — zagadnęła księżna swego 
sąsiada, rudego generała o szczeciniastych wąsach, gdy książę skończył mówić.
— O, niejeden raz, mościa księżno. I generał opowiedział, jak to Hadżi-Murat w 
roku 1843, po zdobyciu Gergebilu/63 przez górali, natknął się na oddział 
generała Passeka/64 i jak, w ich oczach prawie, zabił pułkownika Zołotuchina.
Woroncow słuchał z miłym uśmiechem, widocznie zadowolony, że się generał 
rozgadał. Lecz raptem twarz Woroncowa przybrała wyraz roztargniony i 
posępny.
Generał, który nabrał ochoty do mówienia, zaczął opowiadać o tym, gdzie się 
drugi raz zetknął z Hadżi-Muratem.
— Przecież to on — prawił generał — ekscelencja pamięta zapewne, urządził 
podczas ekspedycji „sucharowej"/65 zasadzkę podczas odsieczy.
— Gdzie? — rzucił Woroncow mrużąc oczy.
Chodziło o to, że mężny generał nazywał „odsieczą" starcie podczas 
niefortunnej dargińskiej wyprawy, w którym istotnie byłby zginął cały oddział 
ze swym dowódcą, księciem Woroncowem, gdyby go nie ocaliły świeże posiłki. 
Wszyscy wiedzieli, że cała wyprawa dargińska, którą kierował Woroncow i w 

background image

której Rosjanie stracili wielu zabitych i rannych oraz kilka armat, była rzeczą 
sromotną. Toteż jeśli kto mówił przy Woroncowie o tej wyprawie, to mówił 
tylko w takim sensie, w jakim Woroncow napisał o tym carowi, a mianowicie, 
że był to świetny wyczyn wojsk rosyjskich. Słowo zaś „odsiecz" wskazywało 
wyraźnie, że nie był to świetny wyczyn, tylko żałosna pomyłka, która 
pociągnęła za sobą śmierć wielu ludzi. Wszyscy zrozumieli to, i jedni udawali, 
że nie dostrzegają znaczenia słów generała, drudzy z lękiem oczekiwali, co z 
tego wyniknie; niektórzy spojrzeli po sobie z uśmiechem. Jedynie rudy generał o 
szczeciniastych wąsach nic nie zauważył i w ferworze opowiadania odparł ze 
spokojem:
— Podczas odsieczy, ekscelencjo.
I raz dosiadłszy ulubionego konika generał opowiedział szczegółowo, jak „ten 
Hadżi-Murat tak zręcznie rozciął nasz oddział przez pół, że gdyby nie odsiecz 
— generał zdawał się ze szczególną lubością powtarzać słowo «odsiecz» — 
wyrżnąłby nas w pień, bo..."
Nie zdążył dokończyć, gdyż Manana Orbeliani, pojąwszy, o co chodzi, 
przerwała generałowi pytając go, czy są wygodne kwatery w Tyflisie. Generał 
zdziwił się, spojrzał na wszystkich i na swego adiutanta, który siedząc w końcu 
stołu wpatrywał się w niego uporczywie i wymownie — i nagle zrozumiał. Nie 
odpowiadając księżnej spochmurniał, umilkł i zaczął pośpiesznie jeść, nie żując, 
leżące na jego talerzu wyszukane danie, którego wygląd, a nawet i smak były 
mu całkiem obce.
Wszyscy poczuli się skrępowani, jednakże kłopotliwą sytuację uratował 
gruziński książę, głupi bardzo, lecz niezmiernie subtelny i zręczny pochlebca i 
dworak, siedzący po lewej ręce księżnej Woroncowej. Jak gdyby nic nie 
zauważył, począł głośno opowiadać o tym, jak Hadżi-Murat porwał wdowę po 
Achmet-Chanie mechtulińskim.
— Wpadł nocą do osiedla, schwytał co mu było potrzebne, i umknął w cwał z 
całą swoją czeredą.
— Po cóż mu była potrzebna akurat ta kobieta? — spytała księżna.
— Bo był wrogiem jej męża, ścigał go, ale aż do śmierci chana nie mógł go 
nigdzie dopaść, więc się zemścił na wdowie.
Księżna powtórzyła to po francusku swej starej przyjaciółce, hrabinie Choiseul, 
która siedziała przy gruzińskim księciu.
— Quelle horreur!/66 — rzekła hrabina zamykając oczy i chwiejąc głową.
— O, nie — uśmiechnął się Woroncow — mówiono mi, że z rycerskim 
szacunkiem traktował brankę i potem ją puścił.
— Tak, za okupem.
— Ma się rozumieć, ale mimo wszystko postąpił szlachetnie. Te słowa księcia 
nadały ton dalszym opowiadaniom o Hadżi-Muracie. Dworacy zrozumieli, że 
im większe znaczenie przypiszą Hadżi-Muratowi, tym księciu będzie 
przyjemniej.
— Zdumiewająca jest odwaga tego człowieka! Niepospolity człowiek!

background image

— A jakże, w 49 roku wtargnął w biały dzień do Temir-Chan-Szury/67 i złupił 
sklepy.
Siedzący w końcu stołu Ormianin, który bawił podówczas w Temir-Chan-
Szurze, podał szczegóły tego wyczynu Hadżi-Murata. W ogóle cały obiad 
zeszedł na opowieściach o Hadżi-Muracie. Wszyscy na wyścigi chwalili jego 
męstwo, rozum, wielkoduszność. Ktoś opowiedział, jak kazał zabić dwudziestu 
sześciu jeńców; lecz i na to znalazła się gotowa odpowiedź:
— Trudno! A la guerre comme a la guerre./68
— To wielki człowiek.
— Gdyby się urodził w Europie, zostałby może nowym Napoleonem — 
oświadczył głupi gruziński książę posiadający dar pochlebstwa.
Wiedział, że każda wzmianka o Napoleonie miła jest księciu Woroncowowi, 
który nosi na szyi biały krzyż za zwycięstwo nad Korsykaninem.
— Napoleonem może nie, ale na pewno — dzielnym generałem kawalerii — 
rzekł Woroncow.
— Jeśli nie Napoleonem, to Muratem./69
— I na imię mu Hadżi-Murat.
— Teraz, gdy go Hadżi-Murat opuścił, na Szamila przyszła kreska — nadmienił 
ktoś.
— Czują, że teraz (owo teraz znaczyło: za rządów Woroncowa) nie wytrzymają 
— dodał ktoś inny.
— Tout cela est grace a sous/70 — powiedziała Manana Orbeliani.
Książę Woroncow starał się umiarkować fale pochlebstwa, które poczynały go 
już zatapiać. Ale było mu przyjemnie, i w doskonałym humorze poprowadził 
swą damę z jadalni do salonu.
Po obiedzie, gdy w salonie roznoszono kawę, książę był wyjątkowo miły dla 
wszystkich i podszedłszy do generała o rudych, szczeciniastych wąsach usiłował 
okazać mu, że nie zwrócił uwagi na jego niefortunne odezwanie się.
Obszedłszy wszystkich gości książę zasiadł do kart. Grywał wyłącznie w 
staroświeckiego lombra. Jego partnerami byli: gruziński książę, ormiański 
generał, którego kamerdyner księcia nauczył grać w lombra, a wreszcie — 
słynny ze swych rozległych wpływów doktor Andrejewski.
Woroncow położył obok siebie złotą tabakierkę z portretem Aleksandra I, 
rozdarł otoczkę ,,atłasowych" /71 kart i miał je rozdawać, gdy wszedł 
kamerdyner, Włoch Giovanni, z listem na srebrnej tacy.
— Znowu kurier, wasza ekscelencjo. 
Woroncow odłożył karty, przeprosił, rozdarł kopertę i zaczął czytać.
List był od syna. Opisywał poddanie się Hadżi-Murata i starcie z Mellerem-
Zakomielskim.
Księżna podeszła i zapytała, co syn pisze.
— Wciąż o tym samym. Il a eu quelques desagrements avec le commandant de 
la place, Simon a eu tort. But all is well what ends well/72 — rzekł oddając list 

background image

żonie, po czym zwrócił się do partnerów, którzy czekali z uszanowaniem, i 
poprosił, żeby wzięli karty.
Po pierwszym rozdaniu Woroncow otworzył tabakierkę z miniaturą Aleksandra 
I i uczynił to, co zwykle robił, gdy bywał w szczególnie dobrym nastroju: białą 
ręką, pokrytą starczymi zmarszczkami, wziął szczyptę francuskiej tabaki, 
podniósł do nosa i zażył.
X
Gdy Hadżi-Murat stawił się nazajutrz u Woroncowa, w poczekalni księcia roiło 
się od ludzi. Był tu i wczorajszy generał o szczeciniastych wąsach, w pełnym 
uniformie i przy orderach — przyjechał z wizytą pożegnalną; był tu i dowódca 
pułku zagrożony sprawą karną za nadużycia aprowizacyjne; był tu protegowany 
przez Andrejewskiego bogacz Ormianin, który dzierżawił wyszynk wódki i 
zabiegał teraz o odnowienie kontraktu; była tu — cała w czerni — wdowa po 
zabitym oficerze, która przyjechała prosić bądź o emeryturę, bądź o 
umieszczenie jej dzieci na koszt rządu; był tu zubożały gruziński książę w 
przepysznym stroju gruzińskim, czyniący starania o pocerkiewny majątek 
ziemski/73; był tu przystaw/74 z wielkim rulonem, w którym podawał swój 
projekt nowego sposobu ujarzmienia Kaukazu; był tu pewien chan, który się 
zjawił po to jedynie, by móc opowiadać w domu, że był u księcia.
Wszyscy oczekiwali swej kolei, a piękny, młody blondyn adiutant wprowadzał 
jednego po drugim do księcia.
Kiedy do poczekalni raźnym krokiem, utykając, wszedł Hadżi-Murat, wszystkie 
oczy zwróciły się na niego i usłyszał swe imię powtarzane szeptem w różnych 
końcach sali.
Hadżi-Murat odziany był w długą białą czerkieskę na brązowym beszmecie z 
wąskim srebrnym galonem na kołnierzu. Na nogach miał czarne nagolennice i 
takież czuwiaki, obejmujące stopę jak rękawiczki; na głowie — papachę z 
zawojem, tym samym zawojem, za który wskutek donosu Achmeta-Chana 
aresztował go generał Kliigenau/75 i który spowodował był jego przejście na 
stronę Szamila. Hadżi-Murat szedł stąpając szybko po posadzce i kołysząc się 
całym gibkim stanem z powodu lekkiej chromości, miał bowiem jedną nogę 
nieco krótszą. Jego szeroko rozstawione oczy spokojnie patrzyły przed siebie i 
zdawały się nikogo nie widzieć.
Piękny adiutant przywitał się z Hadżi-Muratem i poprosił go, by usiadł, zanim 
on zamelduje księciu. Lecz Hadżi-Murat nie zechciał siąść, założył rękę za 
kindżał, rozstawił nogi i stał spoglądając wzgardliwie na wszystkich obecnych.
Tłumacz, książę Tarchanow, podszedł do Hadżi-Murata i nawiązał z nim 
rozmowę. Hadżi-Murat odpowiadał niechętnie i lakonicznie. Z gabinetu wyszedł 
kumycki/76 książę, który się skarżył na prystawa, po czym adiutant wywołał 
Hadżi-Murata, odprowadził go do drzwi gabinetu i otworzył je przed nim.
Woroncow przyjął Hadżi-Murata stojąc przy biurku. Stara, biała twarz 
głównodowodzącego nie była już taka uśmiechnięta jak wczoraj, ale raczej 
surowa i uroczysta.

background image

Wszedłszy do obszernej komnaty z olbrzymim biurkiem i wielkimi oknami o 
zielonych żaluzjach Hadżi-Murat przyłożył swe nieduże, śniade ręce do tego 
miejsca na piersi, gdzie się krzyżowała biała czerkieska, spuścił oczy i bez 
pośpiechu, dobitnie i z uszanowaniem powiedział w narzeczu kumyckim, 
którym dobrze władał:
— Oddaję się pod wysoki protektorat wielkiego cara i twój. Przyrzekam służyć 
wiernie, do ostatniej kropli krwi, białemu carowi i mam nadzieję być 
pożytecznym w wojnie z Szamilem, wrogiem moim i waszym.
Wysłuchawszy tłumacza Woroncow spojrzał na Hadżi-Murata, a Hadżi-Murat 
spojrzał w twarz Woroncowa.
Oczy tych dwóch ludzi spotkawszy się mówiły sobie nawzajem wiele rzeczy nie 
wyrażalnych słowami, a bardzo różnych od tego, co mówił tłumacz. 
Bezpośrednio, bez słów, wypowiadały gołą prawdę: oczy Woroncowa mówiły, 
że nie wierzy ani jednemu słóweczku Hadżi-Murata, wie bowiem, że jest on i 
zawsze będzie wrogiem wszystkiego, co rosyjskie, a jeśli się teraz poddaje, to 
tylko z musu. Hadżi-Murat rozumiał to, a jednak zapewnia o swym szczerym 
oddaniu. Oczy zaś Hadżi-Murata mówiły, że ten starzec powinien myśleć o 
śmierci raczej niż o wojnie, lecz że choć stary, jest on przebiegły i trzeba z nim 
być ostrożnym. Woroncow rozumiał to, a jednak mówił Hadżi-Muratowi to, co 
uważał za potrzebne dla zwycięstwa w tej wojnie.
— Powiedz mu — rzekł Woroncow tłumaczowi (do młodych oficerów mawiał: 
ty) — że nasz monarcha jest równie wspaniałomyślny jak potężny, że 
prawdopodobnie przebaczy mu na moją prośbę i przyjmie go do służby. 
Powiedziałeś? — zapytał patrząc na Hadżi-Murata. — Zanim otrzymam 
miłościwą decyzję mego pana, powiedz mu, że się podejmuję przyjąć go i 
uczynić mu pobyt u nas przyjemnym.
Hadżi-Murat raz jeszcze przyłożył dłonie do piersi i z ożywieniem zaczął coś 
prawić.
Oświadczył przez tłumacza, że i dawniej, gdy rządził Awarią, w 1839 roku, 
wiernie służył Rosjanom i nigdy by ich nie zdradził, gdyby nie jego wróg, 
Achmet-Chan, który chciał go zgubić i oczernił go przed generałem Kliigenau.
— Wiem, wiem — rzekł Woroncow (choć jeśli nawet i wiedział, to dawno 
zapomniał o tym wszystkim). — Wiem — powtórzył siadając i wskazując 
Hadżi-Muratowi na sofę pod ścianą. Lecz Hadżi-Murat nie siadł, tylko wzruszył 
barczystymi ramionami, na znak, że nie waży się usiąść w obecności takiego 
dostojnika.
— I Achmet-Chan, i Szamil to moi wrogowie — podjął zwracając się do 
tłumacza. — Powiedz księciu: Achmet-Chan umarł, nie mogłem wziąć na nim 
pomsty, ale Szamil jeszcze żyje i nie spocznę, dopóki mu nie odpłacę — rzekł 
marszcząc brwi i mocno zaciskając szczęki.
— Tak, tak — spokojnie powiedział Woroncow. — Jakże on chce odpłacić 
Szamilowi? — zapytał tłumacza. — I powiedz mu, że może siąść.

background image

Hadżi-Murat odmówił powtórnie, a na zadane sobie pytanie odparł, że po to 
właśnie przyszedł do Rosjan, ażeby dopomóc im zniszczyć Szamila.
— Dobrze, dobrze — powiedział Woroncow. — Cóż mianowicie chce zrobić? 
Siadaj, siadaj.
Hadżi-Murat usiadł i oświadczył, że jeśli go tylko poślą na linię lezgińską/77 i 
dadzą mu wojsko, to ręczy, że podburzy cały Dagestan, i Szamil nie będzie się 
mógł utrzymać.
— To dobrze. To jest możliwe — rzekł Woroncow. — Pomyślę o tym.
Tłumacz powtórzył Hadżi-Muratowi słowa Woroncowa. Hadżi-Murat zadumał 
się.
— Powiedz sardarowi — dodał — że moja rodzina jest w ręku mego wroga i że 
dopóki się rodzina moja znajduje w górach, jestem skrępowany i nie mogę 
służyć. Zabije mi żonę, zabije mi matkę, zabije dzieci, jeżeli pójdę na niego 
wprost. Niech tylko książę wyzwoli moją rodzinę, niech ją wymieni na jeńców, 
a wówczas albo umrę, albo zniszczę Szamila.
— Dobrze, dobrze — powiedział Woroncow. — Rozważymy tę sprawę. A teraz 
niechaj idzie do naczelnika sztabu i dokładnie wyłoży mu swe położenie, swe 
zamiary i życzenia.
Na tym się skończyło pierwsze spotkanie Hadżi-Murata z Woroncowem.
Tegoż dnia wieczorem w nowym teatrze, urządzonym we wschodnim guście, 
dawano włoską operę. Woroncow był w swojej loży, a na parterze ukazała się 
charakterystyczna postać chromego Hadżi-Murata w zawoju. Wszedł z 
dodanym sobie adiutantem Woroncowa Loris-Mielikowem/78 i usiadł w 
pierwszym rzędzie.
Przez pierwszy akt przesiedział ze wschodnią muzułmańską godnością, nie tylko 
nie wyrażając podziwu, lecz z miną doskonale obojętną; potem wstał i wyszedł, 
spokojnie oglądając widzów i ściągając na siebie powszechną uwagę.
Nazajutrz, jak zwykle w poniedziałki, u Woroncowów odbył się wieczór. W 
wielkiej, rzęsiście oświetlonej sali przygrywała orkiestra, ukryta w zimowym 
ogrodzie. Młode i mniej młode kobiety, w toaletach obnażających i szyje, i 
ramiona, i nieledwie piersi, wirowały w objęciach mężczyzn w jaskrawych 
mundurach. Przy bufecie lokaje w czerwonych frakach, w pończochach i 
trzewikach nalewali szampana i roznosili cukry dla dam. Żona „sardara", mimo 
niemłode swe lata również półobnażona, chodziła wśród gości uśmiechając się 
przyjaźnie i przez tłumacza powiedziała parę miłych słów Hadżi-Muratowi, 
który się z takąż obojętnością jak wczoraj w teatrze przyglądał zgromadzonym. 
Za panią domu podchodziły też do Hadżi-Murata inne kobiety i wszystkie, nie 
wstydząc się, stały przed nim i z uśmiechem pytały go wciąż o to samo: jak mu 
się podoba to, co widzi. Sam Woroncow, w złotych epoletach i akselbantach, z 
białym krzyżem na szyi i ze wstęgą/79, podszedł doń i zadał mu to samo 
pytanie, przekonany widocznie, jak i wszyscy inni, że się Hadżi-Muratowi nie 
może nie podobać to, co tu widzi. A Hadżi-Murat odpowiedział Woroncowowi 

background image

to samo, co odpowiadał wszystkim; że u nich tego nie ma — jednakże nie 
zaznaczył, czy to, że u nich tego nie ma, jest dobre, czy złe.
Również i tutaj, na balu, Hadżi-Murat spróbował zagadnąć Woroncowa o 
wykup swej rodziny, lecz Woroncow udał, że nie słyszy jego słów, i odszedł. 
Loris-Mielikow zaś powiedział później Hadżi-Muratowi, że tu nie miejsce do 
rozmów o interesach.
Gdy zegar wydzwonił jedenastą, a Hadżi-Murat sprawdził godzinę na swym 
repetierze, który mu ofiarowała Maria Wasiliewna, zapytał Loris-Mielikowa, 
czy wolno odjechać. Loris-Mielikow oświadczył, że wolno, ale że byłoby lepiej 
pozostać. Mimo to Hadżi-Murat nie został i odjechał do przydzielonego sobie 
mieszkania faetonem, który mu dano do rozporządzenia.
XI
Piątego dnia pobytu Hadżi-Murata w Tyflisie Loris-Mielikow, adiutant 
namiestnika, przyjechał doń z polecenia głównodowodzącego.
— I głowa moja, i ręce rade służyć sardarowi — schylając głowę i kładąc dłonie 
na piersi rzekł Hadżi-Murat ze zwykłą sobie miną dyplomaty. — Rozkazuj — 
dodał patrząc łagodnie w oczy Loris-Mielikowa.
Loris-Mielikow usiadł w fotelu przy stole. Hadżi-Murat siadł naprzeciwko niego 
na niskiej sofie, wsparł łokcie na kolanach, schylił głowę i słuchał uważnie tego, 
co mówił Loris-Mielikow. Loris-Mielikow, biegle mówiący po tatarsku, 
oświadczył, że książę zna wprawdzie przeszłość Hadżi-Murata, jednak życzy 
sobie dowiedzieć się od niego samego całej jego historii.
— Opowiedz mnie — rzekł Loris-Mielikow — ja zaś zapiszę, potem 
przetłumaczę na rosyjski, a książę pośle to carowi.
Hadżi-Murat chwilę milczał (nie tylko nie przerywał nigdy, lecz owszem, 
zawsze czekał, czy rozmówca nie doda czegoś jeszcze), następnie podniósł 
głowę, zsunął papachę w tył i uśmiechnął się tym osobliwym, dziecinnym 
uśmiechem, którym już urzekł Marię Wasiliewnę.
— Mogę to zrobić — rzekł, widocznie mile połechtany myślą o tym, że 
monarcha będzie czytał jego dzieje.
— Opowiadaj mi (po tatarsku do każdego mówi się t y) wszystko od początku, 
bez pośpiechu — rzekł Loris-Mielikow dobywając z kieszeni notes.
— Mogę to zrobić, tylko że jest dużo, bardzo dużo do opowiadania. Było dużo 
różnych spraw — rzekł Hadżi-Murat.
— Jeżeli nie zdążysz dzisiaj, to dokończysz kiedy indziej — powiedział Loris-
Mielikow.
— Od czego zacząć?
— Od samego początku: gdzieś się urodził, gdzieś żył. Hadżi-Murat zwiesił 
głowę i długo trwał w tej pozie; następnie wziął patyczek leżący koło sofy, spod 
rękojeści kindżału ze słoniowej kości oprawnej w złoto wyjął bułatny nożyk 
ostry jak brzytwa i zaczął strugać nim patyczek, a jednocześnie opowiadać.
— Pisz: urodziłem się w Celmesie, niedużym aule, nie większym od oślej 
głowy, jak się mówi u nas w górach — rozpoczął. — Niedaleko od nas, o jakie 

background image

dwa strzały, jest Chunzach, gdzie mieszkali chanowie. I nasza rodzina 
utrzymywała z nimi bliskie stosunki. Matka moja karmiła starszego chana, 
Abununcał-Chana, dzięki czemu i ja stałem się chanom bliski. Chanów było 
trzech: Abununcał-Chan — mleczny brat mego brata Osmana, Umma-Chan — 
mój brat przybrany, i Bułacz-Chan — najmłodszy, ten, którego Szamil strącił z 
urwiska. Ale o tym potem. Miałem z piętnaście lat, kiedy po aułach jęli chodzić 
miurydzi. Bili w głazy drewnianymi pałaszami i wołali:
„Muzułmanie, chazawat!" /80 Wszyscy Czeczeńcy przeszli do miurydów, 
Awarzy zaczęli także do nich przechodzić. Ja wówczas mieszkałem w pałacu. 
Byłem jak gdyby bratem chanów. Robiłem, com chciał, i stałem się bogaty. 
Miałem konie, miałem pieniądze. Żyłem wspaniale i nie myślałem o niczym. I 
żyłem tak aż do czasu, kiedy zabito Kazi-Mułłę/81 i kiedy nastał po nim 
Gamrat/82. Gamzat przysłał do chanów posłów z zapowiedzią, że rozgromi 
Chunzach, jeżeli nie przyjmą chazawatu. Wypadło się zastanowić. Chanowie 
bali się Rosjan, bali się przyjąć chazawat i chanowa posłała mnie do Tyflisu ze 
swym drugim synem, Umma-Chanem, by prosić głównego naczelnika 
rosyjskiego o pomoc przeciw Gamzatowi. Głównym naczelnikiem był Rosen, 
baron. Nie przyjął ani mnie, ani Umma-Chana. Kazał powiedzieć, że pomoże, i 
nic nie zrobił. Tylko jego oficerowie zaczęli do nas przyjeżdżać i grać w karty z 
Umma-Chanem.
Poili go trunkiem, wozili w brzydkie miejsca i przegrał do nich w karty 
wszystko, co posiadał. Ciałem był silny jak byk i odważny jak lew, ale duchem 
słaby jak woda. Przegrałby ostatnie konie i oręż, gdybym go nie wywiózł. Po 
Tyflisie myśli moje zmieniły się i jąłem skłaniać chanową i młodych chanów do 
przyjęcia chazawatu.
— Dlaczegóż zmieniły się twe myśli? — zapytał Loris-Mielikow. — Nie 
spodobali ci się Rosjanie? Hadżi-Murat pomilczał.
— Nie, nie spodobali mi się — powiedział zdecydowanie i zamknął oczy. — I 
jeszcze była jedna taka sprawa, żem zechciał przyjąć chazawat.
— Cóż to za sprawa?
— Pod Celmesem ja i chan starliśmy się z trzema miurydami; dwóch uszło, a 
trzeciego zabiłem z pistoletu. Kiedym do niego podszedł, żeby zdjąć oręż, żył 
jeszcze. Spojrzał na mnie. ,,Zabiłeś mnie — powiada. — Mnie jest dobrze. A tyś 
muzułmanin, i młody, i silny: przyjm chazawat. Bóg tak każe."
— I cóż, przyjąłeś?
— Nie przyjąłem, alem zaczął rozmyślać — rzekł Hadżi-Murat, po czym dalej 
opowiadał:
— Kiedy Gamzat ściągnął pod Chunzach, wysłaliśmy do niego starców z 
oświadczeniem, że się zgadzamy przyjąć chazawat, tylko niech nam przyślą 
uczonego męża, który by nas pouczył, jak należy chazawatu przestrzegać. 
Gamzat kazał zgolić starcom wąsy, przedziurawić nozdrza, uwiesić im do 
nosów placki i odesłać ich z powrotem. Starcy powiedzieli, że Gamzat gotów 
przysłać szeika/83, który nauczy nas chazawatu, ale jedynie pod warunkiem, że 

background image

chanowa przyśle mu za amanata/84 młodszego swego syna. Chanowa uwierzyła 
i posłała Gamzatowi Bułacz-Chana. Gamzat przyjął Bułacz-Chana dobrze i 
przysłał do nas zapraszając do siebie również i starszych braci. Kazał 
powiedzieć, że chce służyć chanowi, podobnie jak jego ojciec służył ich ojcu. 
Chanowa była niewiastą słabą, głupią i zuchwałą, jak wszystkie niewiasty, kiedy 
żyją wedle własnej woli. Bała się posłać obu synów i posłała tylko Umma-
Chana. Pojechałem z nim. O wiorstę przed obozem powitali nas miurydzi i 
śpiewali, i strzelali, i harcowali wokół nas. A kiedyśmy podjechali bliżej, 
Gamzat wyszedł z namiotu, podszedł do strzemienia Umma-Chana i przyjął go 
jak chana. Rzekł: ,,Waszemu domowi nie wyrządziłem nic złego i wyrządzać 
nie chcę. Tylko nie zabijcie mnie i nie przeszkadzajcie mi nawracać ludzi na 
chazawat. Ja zaś będę wam służył z całym moim wojskiem, jak ojciec mój 
służył waszemu ojcu. Pozwólcie mi zamieszkać w waszym domu. Wspierać was 
będę radami, a wy postępujcie, jak zechcecie." Umma-Chan nie był wymowny. 
Nie wiedział, co odrzec, i milczał. Wtedy rzekłem, że skoro tak, to niechaj 
Gamzat jedzie do Chunzachu: chanowa i chan przyjmą go pocześnie. Ale nie 
dano mi dokończyć i tu się po raz pierwszy starłem z Szamilem. Był on obecny, 
stał tuż koło imama. ,,Pytają nie ciebie, lecz chana" — powiedział do mnie. 
Umilkłem, a Gamzat zaprowadził Umma-Chana do namiotu. Potem Gamzat 
zawołał mnie i kazał mi jechać do Chunzachu z jego posłami. Posłowie jęli 
namawiać chanową, żeby puściła do Gamzata także i starszego chana. 
Widziałem w tym zdradę i rzekłem chanowej, by nie posyłała syna. Ale w 
głowie niewiasty jest tyleż rozumu, ile włosów na jajku. Chanowa uwierzyła i 
kazała synowi jechać. Abununcał nie chciał. Rzekła tedy: ,,Boisz się 
widocznie." Wzorem pszczoły wiedziała, gdzie uciąć najboleśniej. Abununcał 
zawrzał, więcej z nią nie gadał i kazał kulbaczyć konie. Pojechałem z nim. 
Gamzat przyjął nas jeszcze piękniej niźli Umma-Chana. Na dwa strzały sam 
zjechał z góry na nasze powitanie. Za nim jechali konni z buńczukami, śpiewali: 
La ilaha illa-Llah/85, strzelali, harcowali. Gdyśmy podjechali do obozu, Gamzat 
poprowadził chana do namiotu, a jam został z końmi. Byłem pod górą, kiedy w 
namiocie Gamzata poczęto strzelać. Podbiegłem do namiotu. Umma-Chan leżał 
plackiem w kałuży krwi, Abununcał zaś szamotał się z miurydami. Połowa jego 
twarzy była odrąbana i zwisała. Przytrzymywał ją jedną ręką, a drugą siekł 
kindżałem wszystkich, co się doń zbliżali. Przy mnie zarąbał Gamzatowego 
brata i już się zamierzał na drugiego, ale w tej chwili miurydzi poczęli do niego 
strzelać i runął.
Hadżi-Murat urwał, ogorzała jego twarz pokryła się brązowym rumieńcem, oczy 
nabiegły krwią.
— Padł na mnie lęk i uciekłem.
— Czy tak? — rzekł Loris-Mielikow. — Sądziłem, żeś się nigdy niczego nie 
bał.
— Potem nigdy. Od tej pory zawsze wspominałem ów wstyd, a kiedym 
wspominał, to się już nie bałem niczego.

background image

XII
— A teraz dosyć. Trzeba się modlić — powiedział Hadżi-Murat, dobył z 
czerkieski, z wewnętrznej kieszeni na piersi, repetier Woroncowa, ostrożnie 
nacisnął sprężynkę, przechylił głowę na bok i powstrzymując dziecinny uśmiech 
— słuchał. Zegarek wydzwaniał dwunastą i kwadrans.
— Kunak Woroncow peszkesz/86 — rzekł uśmiechając się.
— Tak, dobry to, dobry człowiek — powiedział Loris-Mielikow. — I zegarek 
jest dobry. Módl się tedy, a ja zaczekam.
— Jakszy, dobrze — powiedział Hadżi-Murat i wyszedł do sypialni.
Zostawszy sam, Loris-Mielikow zapisał w notesie główną treść tego, co usłyszał 
od Hadżi-Murata, następnie zapalił papierosa i jął się przechadzać tam i z 
powrotem po pokoju. Podszedłszy do drzwi na wprost sypialni Loris-Mielikow 
posłyszał ożywione głosy ludzi, . którzy szybko mówili o czymś po tatarsku. 
Domyślił się, że to miurydzi Hadżi-Murata, otworzył drzwi i wszedł do nich.
W izbie unosiła się ta szczególna, kwaśna woń skór, jak to bywa u górali. Na 
burce rozesłanej na podłodze pod oknem siedział jednooki, rudy Gamzało w 
podartym, zasmolonym beszmecie i splatał uzdę. Coś gorąco przekładał swym 
ochrypłym głosem, ale gdy wszedł Loris-Mielikow, natychmiast umilkł i nie 
zwracając na niego uwagi wykonywał dalej swą pracę. Naprzeciwko niego stał 
wesoły Chan-Mahoma; szczerząc białe zęby i łyskając czarnymi oczami bez 
rzęs powtarzał coś w kółko. Piękny Ełdar zawinął rękawy na krzepkich 
ramionach i czyścił popręgi wiszącego na gwoździu siodła. Hanefiego, 
głównego pracownika, prowadzącego gospodarstwo, nie było w izbie. Gotował 
w kuchni obiad.
— O czymżeście tu rozprawiali? — zapytał Loris-Mielikow Chan-Mahomę 
przywitawszy się z nim.
— On ciągle wychwala Szamila — rzekł Chan-Mahoma podając Lorisowi rękę. 
— Powiada: Szamil to wielki człowiek. I uczony, i święty, i dżygit.
— Jakże to? Odszedł od niego, a wciąż go chwali?
— Odszedł, a chwali — powiedział Chan-Mahoma szczerząc zęby i łyskając 
oczyma.
— I masz go za świętego? — spytał Loris-Mielikow.
— Gdyby nie był świętym, to by go lud nie słuchał — skwapliwie odparł 
Gamzało.
— Świętym był nie Szamil, tylko Mansur — rzekł Chan-Mahoma. — To był 
prawdziwy święty. Kiedy on był imamem, cały lud był inny. Jeździł po aułach i 
ludzie wychodzili do niego, całowali poły jego czerkieski, kajali się, przysięgali, 
że już nie będą grzeszyć. Starzy mówią, że wówczas wszyscy ludzie żyli jak 
święci: nie palili, nie pili, nie zaniedbywali modłów, wzajemnie odpuszczali 
sobie krzywdy, nawet krew odpuszczali. Znalezione pieniądze i rzeczy 
uwiązywali wtedy do żerdzi i stawiali przy drogach. Toteż i Bóg zsyłał wtedy 
ludziom powodzenie we wszystkim, zgoła nie tak jak teraz — prawił Chan-
Mahoma.

background image

— W górach i teraz nie piją i nie palą — powiedział Gamzało.
— Twój Szamil to łamaroj — rzekł Chan-Mahoma mrugając na Loris-
Mielikowa.
— Łamaroj — to góral. W górach właśnie mieszkają orły — odparł Gamzało.
— Aleś zuch! Dobrześ mi przyciął — szczerząc zęby zawołał Chan-Mahoma, 
ucieszony dowcipną odpowiedzią swego oponenta.
Widząc srebrną papierośnicę w ręku Loris-Mielikowa poprosił o papierosa. A 
kiedy Loris-Mielikow zauważył, że im przecież nie wolno palić, łypnął jednym 
okiem, skinął głową w kierunku sypialni Hadżi-Murata i powiedział, że wolno, 
gdy nikt nie widzi. I od razu jął palić, nie zaciągając się i niezgrabnie 
wydymając czerwone wargi przy wypuszczaniu dymu.
— To niedobrze — skarcił Gamzało i wyszedł z izby. Chan-Mahoma łypnął na 
niego także i paląc papierosa zaczął wypytywać Loris-Mielikowa, gdzie 
najlepiej kupić jedwabny beszmet i białą papachę.
— Alboż masz tyle pieniędzy?
— Mam, wystarczy — odrzekł Chan-Mahoma mrugając.
— Zapytaj go, skąd ma pieniądze — powiedział Ełdar zwracając do Lorisa 
ładną, uśmiechniętą twarz.
— Wygrałem — rzekł prędko Chan-Mahoma.
I opowiedział, jak to wczoraj spacerując po Tyflisie natknął się na gromadkę 
ludzi rosyjskich, ordynansów i Ormian, grających w orła i reszkę. Pula była 
duża: trzy złote monety i góra srebra. Chan-Mahoma pojął w lot, na czym gra 
polega, i dzwoniąc miedziakami, które miał w kieszeni, wszedł do koła i 
oświadczył, że stawia na wszystko.
— Jak to na wszystko? Czyż miałeś tyle — spytał Loris-Mielikow.
— Miałem wszystkiego dwanaście kopiejek — powiedział Chan-Mahoma 
szczerząc zęby.
— No a gdybyś przegrał?
— Patrzaj.
I Chan-Mahoma wskazał na pistolet.
— Oddałbyś broń?
— Po co? Czmychnąłbym, a gdyby mnie kto zatrzymał, to bym zabił. I już.
— No i wygrałeś?
— Aja. Zabrałem wszystko i wyniosłem się. 
Loris-Mielikow rozumiał całkowicie Chan-Mahomę i Ełdara. Chan-Mahoma to 
wesołek, hulaka nie wiedzący, co zrobić z nadmiarem sił, zawsze pełen fantazji, 
lekkomyślny; igra życiem swoim i cudzym, dla tej właśnie gry przeszedł teraz 
do Rosjan, a jutro dla tej samej gry gotów wrócić do Szamila. Ełdar jest także 
zupełnie zrozumiały: to człowiek bezwzględnie oddany swemu miurszydowi, 
spokojny, silny i stanowczy. Niepojęty był dla Loris-Mielikowa tylko rudy 
Gamzało. Loris-Mielikow widział, że ten człowiek nie tylko jest oddany 
Szamilowi, ale ponadto żywi nieprzeparty wstręt, odrazę, pogardę dla 
wszystkich Rosjan; toteż Loris-Mielikow nie mógł zrozumieć, dlaczego 

background image

przeszedł do Rosjan. Podobnie jak i niektórym zwierzchnikom, przychodziło 
Loris-Mielikowowi na myśl, że kapitulacja Hadżi-Murata i jego rzekoma 
wrogość do Szamila jest podstępem, że zrobił to jedynie w celu wypatrzenia 
słabych miejsc Rosjan, po czym znów ucieknie w góry i uderzy wszystkimi 
siłami tam, gdzie Rosjanie najsłabsi. I Gamzało całą swą istotą potwierdzał ten 
domysł. ,,Tamci oraz sam Hadżi-Murat umieją kryć swe zamiary — myślał 
Loris-Mielikow — natomiast ten zdradza się nietajoną nienawiścią."
Loris-Mielikow spróbował się z nim rozmówić. Zapytał, czy mu tutaj nudno. 
Ale Gamzało, nie przerywając sobie pracy, zezując jednym okiem na Loris-
Mielikowa, warknął ochryple i krótko:
— Nie, nie nudno.
I podobnie odpowiadał na wszystkie inne pytania. 
Loris-Mielikow był jeszcze w izbie numerów/87, gdy wszedł czwarty miuryd 
Hadżi-Murata, Awar Hanefi, o włochatej twarzy i szyi, o kosmatej, jakby 
mchem porosłej, wypukłej piersi. Ten był to nie rozumujący, zdrowy, robotny 
chłop, zawsze pochłonięty swą pracą, a panu swemu, jak i Ełdar, posłuszny bez 
zastrzeżeń.
Kiedy wszedł do izby nukerów po ryż, Loris-Mielikow zatrzymał go i wypytał, 
skąd pochodzi i czy dawno służy u Hadżi-Murata.
— Pięć lat — odparł Hanefi na pytanie Loris-Mielikowa. — Jestem z tegoż 
aułu, co on. Mój ojciec zabił jego stryja, chcieli więc zabić mnie — powiedział, 
spokojnie patrząc spod zrośniętych brwi w twarz Loris-Mielikowa. — 
Poprosiłem tedy, żeby przyjęli mnie za brata.
— Co to znaczy: przyjąć za brata?
— Dwa miesiące nie goliłem głowy, nie obcinałem paznokci i przyszedłem do 
nich. Wpuścili mnie do Patimat, do jego matki. Patimat dała mi piersi i zostałem 
jego bratem.
W przyległym pokoju dał się słyszeć głos Hadżi-Murata. Ełdar natychmiast 
poznał wołanie swego pana, otarł ręce i stawiając szerokie kroki pośpieszył do 
bawialni.
— Prosi cię do siebie — rzekł wróciwszy. 
Loris-Mielikow dał wesołemu Chan-Mahomie jeszcze jednego papierosa i udał 
się do bawialni.
XIII
Gdy Loris-Mielikow wszedł do bawialni, Hadżi-Murat przyjął go z wesołą 
twarzą.
— Czy mam opowiadać dalej? — zapytał siadając na sofie.
— Tak, koniecznie — rzekł Loris-Mielikow. — Wstępowałem do twoich 
nukerów, pogawędziłem z nimi. Jeden jest wesołym chłopcem — dorzucił 
Loris-Mielikow.
— Tak, Chan-Mahoma do lekkoduch — powiedział Hadżi-Murat.
— A spodobał mi się ten młody, ładny.
— Aha, Ełdar. Ten jest młody, ale twardy, żelazny. 

background image

Obaj milczeli chwilę.
— Mam więc mówić dalej?
— Tak, tak.
— Powiedziałem ci, jak zabito chanów. No, zabito ich i Gamrat wjechał do 
Chunzachu, i osiadł w chańskim pałacu — rozpoczął Hadżi-Murat. — Pozostała 
chanowa-matka. Gamzat przywołał ją do siebie. Zaczęła robić mu wyrzuty. 
Mrugnął na swego miuryda Aseldera, który stał za nią; ten uderzył ją, zabił.
— Po co zabił i ją także? — spytał Loris-Mielikow.
— A cóż miał zrobić? Kto przełazi przednimi nogami, musiał też przeleźć 
tylnymi. Trzeba było wytępić cały ten ród. Tak też uczynili. Szamil zabił 
młodszego, strącił go z urwiska. Cała Awaria uległa Gamzatowi, tylko my z 
bratem nie chcieliśmy ulec. Nam potrzeba było jego krwi za chanów. 
Udawaliśmy, że ulegamy, a myśleliśmy tylko o tym, jak wziąć jego krew. 
Naradziwszy się z dziadkiem postanowiliśmy czekać na chwilę, gdy wyjedzie z 
pałacu, i wtedy uśmiercić go z zasadzki. Ktoś nas podsłuchał, powiedział 
Gamzatowi, Gamzat zawołał dziadka do siebie i rzekł: ,,Uważaj! Jeśli to 
prawda, że wnuki twoje knują przeciwko mnie, zawiśniesz razem z nimi. Ja 
czynię sprawę bożą i przeszkodzić mi niepodobna. Idź i pamiętaj, com ci rzekł." 
Dziadek przyszedł do domu i powiedział nam. Wówczas postanowiliśmy już nie 
czekać, jeno uśmiercić Gamzata w pierwszy dzień świąt w meczecie. 
Towarzysze odmówili swego udziału, zostaliśmy tylko ja i brat. Wzięliśmy po 
dwa pistolety, włożyli burki i poszli do meczetu. Gamzat wszedł z trzydziestu 
miurydami. Wszyscy trzymali dobyte szable. Obok Gamzata kroczył Aselder, 
ulubiony jego miuryd — ten, co uciął głowę chanowej. Zobaczywszy nas 
zawołał, byśmy zdjęli burki, i podszedł do mnie. Miałem kindżał w ręku, 
zabiłem go i rzuciłem się na Gamzata. Ale mój brat Osman już do niego strzelił. 
Gamzat żył jeszcze i skoczył z kindżałem na brata, alem go dobił ciosem w 
głowę. Miurydów było trzydziestu, a nas dwóch. Zabili mego brata Osmana, ja 
zaś obroniłem się, wyskoczyłem oknem i uciekłem. Kiedy się dowiedziano, że 
Gamzat zabity, cały lud powstał i miurydzi pierzchli, którzy zaś nie pierzchli, 
tych wyrżnięto.
Hadżi-Murat urwał i ciężko odetchnął.
— To wszystko było dobrze — nawiązał — później wszystko się popsuło. 
Gamzata zastąpił Szamil. Przysłał do mnie posły, żebym szedł z nim przeciwko 
Rosjanom; jeżeli zaś odmówię, to groził, że zburzy Chunzach i zabije mnie. 
Odparłem, że nie pójdę do niego i nie wpuszczę go do siebie.
— Czemużeś do niego nie poszedł? — zapytał Loris-Mielikow. 
Hadżi-Murat zasępił się i odrzekł dopiero po chwili.
— Nie mogłem. Na Szamilu była krew i brata mego Osmana, i Abununcał-
Chana. Nie poszedłem do niego. Rosen, generał, przysłał mi rangę oficera i 
kazał mi być naczelnikiem Awarii. Wszystko było dobrze, ale Rosen mianował 
pierwej naczelnikiem Awarii chana kazikumychskego/88, Mahomet-Mirzę, a 
potem Achmet-Chana. Ten mnie znienawidził. Ubiegał się dla swego syna o 

background image

córkę chanowej, Sałtanet; nie dano mu jej i sądził, że moja to wina. 
Znienawidził mnie i nasyłał swych nukerów, żeby mnie zabili, ale wymknąłem 
się im. Wówczas nagadał na mnie generałowi Kliigenau: powiedział, że nie 
pozwalam dawać żołnierzom drzewa. Powiedział mu nadto, żem przywdział 
zawój, ten oto — rzekł Hadżi-Murat wskazując zawój na swej papasze — i że 
znaczy to, iż służę Szamilowi. Generał nie uwierzył i nie dał mnie ruszyć. Ale 
kiedy generał wyjechał do Tyfusu, Achmet-Chan zrobił po swojemu: z 
kompanią żołnierzy pojmał mnie, zakuł w kajdany i uwiązał do działa. Trzymali 
mnie tak sześć dni i sześć nocy. Na siódmą dobę odwiązali mnie i poprowadzili 
do Temir-Chan-Szury. Prowadziło mnie czterdziestu żołnierzy z nabitą bronią. 
Ręce miałem związane, a żołnierzom kazano mnie zabić, gdybym próbował 
ucieczki. Wiedziałem o tym. Kiedyśmy szli koło Miksochu, ścieżka była wąska, 
na prawo było urwisko głębokości jakich pięćdziesięciu sążni. Przeszedłem na 
prawo od żołnierza, na brzeg urwiska. Chciał mnie zatrzymać, alem skoczył z 
urwiska ciągnąc go za sobą. Żołnierz się zabił na śmierć, a jam ocalał. Żebra, 
głowę, ręce, nogi — wszystko sobie połamałem. Zacząłem się czołgać — i nie 
dałem rady. Zakręciło mi się w głowie i usnąłem. Obudziłem się mokry, we 
krwi. Pastuch zobaczył, zawołał ludzi, zanieśli mnie do aułu. Głowa, żebra 
wygoiły się, wygoiła też noga, tylko stała się krótsza.
I Hadżi-Murat wyciągnął kulawą nogę.
— Służy mi, dobre i to — rzekł. — Ludzie się dowiedzieli, zaczęli jeździć do 
mnie. Wyzdrowiałem, przeniosłem się do Celmesu. Awarowie prosili, żebym 
znów rządził nimi — powiedział Hadżi-Murat ze spokojną, pewną siebie dumą. 
— A ja się zgodziłem.
Hadżi-Murat wstał szybko, wyjął z biesagi portfel, dobył stamtąd dwa pożółkłe 
listy i podał Loris-Mielikowowi. Listy były od Klugenaua. Loris-Mielikow je 
przeczytał. Pierwszy list brzmiał:
„Podchorąży Hadżi-Murat. Służyłeś u mnie, byłem z ciebie zadowolony i 
uważałem cię za dobrego człowieka. Niedawno generał-major Achmet-Chan 
zawiadomił mnie, żeś ty zdrajca, żeś włożył zawój, że jesteś w komitywie z 
Szamilem, żeś judził ludzi, by nie słuchali władz rosyjskich. Kazałem 
aresztować cię i przywieźć do mnie — tyś uciekł; nie wiem, czy to lepiej, czy 
gorzej, bo nie wiem, czyś winien, czy nie. A teraz słuchaj. Jeżeli masz sumienie 
czyste wobec wielkiego cara, jeżeli żadnej winy nie ponosisz, staw się u mnie. 
Niczego się nie lękaj, jam twój obrońca. Chan nic nie zrobi — bo i on jest moim 
podwładnym. Przeto nie masz się czego obawiać."
Dalej Klugenau pisał o tym, że zawsze dotrzymuje słowa i jest sprawiedliwy, po 
czym znów perswadował Hadżi-Muratowi, że powinien się stawić u niego.
Gdy Loris-Mielikow skończył pierwszy list, Hadżi-Murat wydobył drugi, ale nie 
dając go jeszcze Loris-Mielikowowi do rąk, opowiedział, jak odpisał na ów 
pierwszy list:
— Napisałem mu, żem zawój nosił, ale nie dla Szamila, jeno dla zbawienia 
duszy; że do Szamila przejść nie mogę i nie chcę, bo z jego przyczyny zabito mi 

background image

ojca, brata i krewnych, ale że i do Rosjan przejść nie mogę, ponieważ mnie 
zhańbiono. W Chunzachu, gdy byłem związany, pewien łotr na... na mnie. Więc 
nie mogę przejść do was, póki człowiek ten nie zostanie zabity. Przede 
wszystkim zaś obawiam się wiarołomnego Achmeta-Chana. Wówczas generał 
przysłał mi ten list — rzekł Hadżi-Murat podając Loris-Mielikowowi drugi 
pożółkły arkusik.
„Odpowiedziałeś mi na mój list; dziękuję — przeczytał Loris-Mielikow. — 
Piszesz, że się nie lękasz powrotu, ale na przeszkodzie stoi pohańbienie, jakiego 
doznałeś od pewnego giaura; a ja cię upewniam, że prawa rosyjskie są 
sprawiedliwsze i że na własne oczy będziesz oglądał ukaranie tego, kto śmiał cię 
znieważyć. Zarządziłem już dochodzenie. Słuchaj, Hadżi-Muracie. Słusznie 
mogę być z ciebie nierad, gdyż nie ufasz mnie i memu honorowi, ale 
przebaczam ci znając niedowierzający charakter górali w ogóle. Jeśli masz 
czyste sumienie, jeśliś wkładał zawój li tylko dla zbawienia duszy, to masz rację 
i śmiało możesz patrzeć w oczy władzom rosyjskim i mnie, a ten, kto cię zelżył 
— upewniam — poniesie karę, twoje mienie będzie ci zwrócone, zobaczysz i 
przekonasz się, co znaczy rosyjskie prawo. Zwłaszcza, że Rosjanie patrzą na to 
wszystko inaczej: w ich oczach nie poniosłeś szwanku na honorze przez to, że 
cię jakiś szubrawiec zbezcześcił. Sam pozwoliłem gimryńcom/89 nosić zawój i 
obserwuję, jak postępują; a zatem, powtarzam, nie masz się czego bać. Przybądź 
do mnie z człowiekiem, którego ci teraz posyłam; jest mi on wierny; to nie 
niewolnik twych wrogów, tylko przyjaciel człowieka, który cieszy się 
szczególnymi względami rządu."
Dalej Klugenau znowu skłaniał Hadżi-Murata do przybycia. — Nie uwierzyłem 
mu — powiedział Hadżi-Murat, gdy Loris-Mielikow skończył list — i nie 
pojechałem do Klugenaua. Przede wszystkim musiałem się zemścić na Achmet-
Chanie, a tego nie mogłem zrobić przez Rosjan. W tymże czasie Achmet-Chan 
otoczył Celmes i chciał mnie schwytać albo zabić. Miałem za mało ludzi; nie 
mogłem się przed nim obronić. A właśnie wtedy przyjechał do mnie wysłaniec 
Szamila z listem. Szamil przyrzekł, że mi pomoże odeprzeć Achmeta-Chana i 
zabić go, i ofiarowywał mi rządy nad całą Awarią. Po długim namyśle 
przeszedłem do Szamila. I od tego to czasu walczyłem z Rosjanami bez 
przerwy.
Tu Hadżi-Murat opowiedział o wszystkich swoich czynach wojennych. Było ich 
bardzo wiele i Loris-Mielikow znał je po części. Wszystkie jego wyprawy i 
najazdy zdumiewały niezwykłą szybkością przemarszów i śmiałością natarć, 
zawsze uwieńczonych powodzeniem.
— Przyjaźni między mną a Szamilem nigdy nie było — zakończył swe 
opowiadanie Hadżi-Murat — ale on się mnie bał i byłem mu potrzebny. Tak się 
jednak złożyło, że zapytano mnie, kto ma być imamem po Szamilu. 
Oświadczyłem, że imamem będzie ten, kto ma ostrą szablę. Powtórzono to 
Szamilowi, i zapragnął pozbyć się mnie. Posłał mnie do Tabasarani/90. 
Pojechałem, zagarnąłem tysiąc owiec, trzysta koni. Lecz on powiedział, że 

background image

zrobiłem nie to, co trzeba, pozbawił mnie naibstwa i zażądał przysłania 
wszystkich pieniędzy. Posłałem tysiąc sztuk złota. Przysłał swoich miurydów i 
zabrał mi całe moje mienie. Wzywał mnie do siebie; wiedziałem, że chce mnie 
zabić, i nie pojechałem. Przysłał ludzi mających wziąć mnie siłą. Odparłem ich i 
przeszedłem do Woroncowa. Tylko rodziny swej nie wziąłem ze sobą. I matka 
moja, i żona, i syn są u niego. Powiedz sardarowi: dopóki rodzina jest tam, nie 
mogę działać.
— Powiem — rzekł Loris-Mielikow.
— Zabiegaj, czyń starania. Co moje, to twoje, tylko dopomóż mi u księcia. 
Jestem związany, a koniec sznura trzyma Szamil. 
Tymi słowami zakończył Hadżi-Murat opowiadanie.
XIV
Dwudziestego grudnia Woroncow pisał do ministra wojny Czernyszewa/91, co 
następuje. List był po francusku.
„Nie pisałem do Księcia ostatnią pocztą, drogi Książę, ponieważ chciałem 
najpierw postanowić, co zrobimy z Hadżi-Muratem, i ponieważ przez parę dni 
czułem się niezupełnie zdrów. W ostatnim swym liście donosiłem Księciu o 
przybyciu tutaj Hadżi-Murata: przyjechał do Tyflisu ósmego grudnia; nazajutrz 
przedstawiono mi go, i w ciągu ośmiu czy dziewięciu dni rozmawiałem z nim i 
obmyślałem, co będzie mógł uczynić dla nas w przyszłości, osobliwie zaś, co 
mamy począć z nim teraz, ogromnie się bowiem troszczy o los swej rodziny i 
mówi, ze wszelkimi oznakami całkowitej szczerości, że dopóki się jego rodzina 
znajduje w ręku Szamila, jest on sparaliżowany, nie może nam usłużyć ani 
dowieść swej wdzięczności za życzliwe przyjęcie i darowanie winy. 
Niepewność losu drogich mu osób przyprawia go o gorączkę, i ludzie, którym 
poleciłem mieszkać tu z nim, upewniają mnie, że nie sypia po nocach, prawie 
nic nie je, ustawicznie się modli i prosi tylko o to, by mu było wolno pojeździć 
konno z kilkoma Kozakami: jedyna to dostępna mu rozrywka i ruch, 
nieodzowny wskutek długoletniego nawyku. Co dzień przychodzi do mnie 
pytać, czy nie mam jakich wiadomości o jego rodzinie, i prosi mnie, bym kazał 
zebrać na różnych naszych liniach wszystkich jeńców, jakich posiadamy, żeby 
zaproponować ich Szamilowi na wymianę, on zaś ze swojej strony doda trochę 
pieniędzy. Są ludzie, którzy mu je dadzą w tym celu. Wciąż mi powtarzał: «Ocal 
moją rodzinę, potem daj mi możność usłużenia wam (najlepiej na linii 
lezgińskiej, jego zdaniem), a jeżeli po upływie miesiąca nie wyświadczę wam 
wielkiej przysługi, ukarz mnie, jak uznasz za stosowne.»
Odpowiedziałem, że mi się to wszystko wydaje nader słuszne, a nawet, że 
znajdzie się u nas sporo ludzi, którzy by mu nie ufali, gdyby jego rodzina 
pozostała w górach, a nie u nas w charakterze zakładników; że dołożę wszelkich 
starań, by na naszych granicach zebrać jeńców, a nie mając prawa, według 
naszych ustaw, dać mu pieniędzy na wykup w dodatku do tych, które sam 
zdobędzie, znajdę może jaki inny sposób dopomożenia mu. Następnie 
powiedziałem mu szczerze, że moim zdaniem, Szamil w żadnym razie nie wyda 

background image

mu rodziny, że, być może, oświadczy mu to wręcz, obiecując całkowite 
darowanie win i przywrócenie go do poprzednich godności, w razie zaś odmowy 
powrotu grożąc zgładzeniem jego matki, żony i sześciorga dzieci. Spytałem go, 
czy może powiedzieć otwarcie, co by zrobił, gdyby otrzymał od Szamila takie 
oświadczenie. Hadżi-Murat podniósł oczy i ręce do nieba i powiedział mi, że 
wszystko w ręku Boga, ale że on się nigdy nie odda swemu wrogowi, jest 
bowiem przekonany, że Szamil mu nie przebaczy i że dni jego wówczas byłyby 
policzone. Co się tyczy zgładzenia jego rodziny, to nie sądzi, by Szamil postąpił 
tak lekkomyślnie: po pierwsze, ażeby nie uczynić zeń wroga jeszcze 
zacieklejszego i groźniejszego; po wtóre, w Dagestanie jest mnóstwo ludzi 
bardzo wpływowych, którzy go od tego odwiodą. Wreszcie powtórzył mi 
kilkakrotnie, że bez względu na to, jaka będzie wola Boga na przyszłość, 
obecnie zaprząta go jedynie myśl o wykupieniu rodziny; że błaga mnie w imię 
Boga, bym dopomógł mu i pozwolił wrócić w pobliże Czeczenii, gdzie by mógł 
za zgodą i pośrednictwem naszych dowódców nawiązać łączność ze swą 
rodziną, mieć stałe wiadomości o jej obecnym położeniu i o sposobach 
wyzwolenia jej; że w tej połaci nieprzyjacielskiego kraju wiele osób, nawet i 
naibów, sprzyja mu mniej lub więcej; że wśród tej ludności, już podbitej przez 
Rosjan albo neutralnej, łatwo mu będzie nawiązać z naszą pomocą stosunki 
nader pożyteczne dla dopięcia celu, który go zaprząta dniem i nocą, a którego 
ziszczenie uspokoi go i pozwoli mu działać na naszą korzyść oraz zasłużyć na 
nasze zaufanie. Prosi, żebyśmy go ponownie wysłali do Groźnej z konwojem 
złożonym z dwudziestu lub trzydziestu odważnych Kozaków, którzy by dla 
niego stanowili osłonę od wrogów, a dla nas — rękojmię szczerości jego 
zamierzeń.
Łaskawy Książę zrozumie, że to wszystko wtrąciło mnie w nie lada rozterkę, bo 
tak czy owak, spoczywa na mnie wielka odpowiedzialność. Karygodną 
nieoględnością byłoby zaufać mu w pełni; lecz gdybyśmy chcieli uniemożliwić 
mu ucieczkę, to powinni byśmy go zamknąć — co, jak sądzę, byłoby i 
niesprawiedliwe, i niedyplomatyczne. Wieść o tym obiegłaby bardzo rychło cały 
Dagestan i mocno by nam zaszkodziła zniechęcając tych wszystkich (a jest ich 
dużo), którzy gotowi są iść mniej lub więcej otwarcie przeciw Szamilowi i 
którzy wielce się interesują losami najwaleczniejszego i najbardziej 
przedsiębiorczego pomocnika imama, wiedząc, że był zmuszony oddać się w 
nasze ręce. Skoro potraktujemy Hadżi-Murata jako jeńca, cały efekt 
psychologiczny jego zdrady wobec Szamila, będzie dla nas stracony.
Myślę tedy, że nie mogłem postąpić inaczej, niż postąpiłem, ale czuję zarazem, 
że można mi będzie zarzucić ciężki błąd, jeżeli Hadżi-Muratowi przyjdzie do 
głowy zbiec powtórnie. W służbie i w takich zawikłanych sprawach trudno jest 
— że nie powiem: niepodobna — iść jedną prostą drogą, bez ryzyka pomyłki i 
bez wzięcia na siebie odpowiedzialności; lecz skoro się ta droga wydaje prosta, 
trzeba nią kroczyć — cokolwiek się zdarzy.

background image

Zechciej, Łaskawy Książę, przedstawić to Jego Cesarskiej Mości, a będę 
szczęśliwy, jeśli nasz Najjaśniejszy Pan raczy zaaprobować moje postępowanie. 
Wszystko, com napisał powyżej do Księcia, napisałem także do generałów 
Zawadowskiego i Kozłowskiego, ażeby ten ostatni mógł nawiązać bezpośrednie 
stosunki z Hadżi-Muratem, którego uprzedziłem, że nie będzie mu wolno nic 
uczynić ani wyjechać nigdzie bez zgody Kozłowskiego. Oświadczyłem mu, że 
nawet wolimy, by wyjeżdżał z naszym konwojem, w przeciwnym bowiem razie 
Szamil pocznie rozgłaszać, że trzymamy Hadżi-Murata pod kluczem; alem 
wziął przy tym od niego obietnicę, że nigdy nie pojedzie do Wozdwiżeńskiej, 
ponieważ mój syn, któremu się najpierw poddał i którego uważa za swego 
kunaka (przyjaciela), nie jest tamtejszym naczelnikiem, wobec czego mogłyby 
wyniknąć przykrości. Zresztą Wozdwiżeńska leży nazbyt blisko ludnej a 
wrogiej nam osady, gdy tymczasem Groźna jest pod każdym względem 
odpowiednia dla zachowania łączności, jaką pragnie on utrzymywać ze swoimi 
powiernikami.
Oprócz dwudziestu doborowych Kozaków, którzy na własną jego prośbę nie 
odstąpią go na krok, posłałem rotmistrza Loris-Mielikowa/92, godnego, 
świetnego i bardzo mądrego oficera, mówiącego po tatarsku, znającego dobrze 
Hadżi-Murata, który, zdaje się, również ufa mu całkowicie. Skądinąd, w ciągu 
swego dziesięciodniowego pobytu tutaj Hadżi-Murat mieszkał pod jednym 
dachem z podpułkownikiem księciem Tarchanowem, naczelnikiem powiatu 
suszyńskiego, bawiącym tu w interesach; jest to nader prawy człowiek i ufam 
mu bezwzględnie. On także zdobył sobie zaufanie Hadżi-Murata; wyłącznie za 
jego pośrednictwem — jako że znakomicie mówi po tatarsku — roztrząsaliśmy 
sprawy najdrażliwsze i najsekretniejsze.
Zasięgałem rady Tarchanowa co do Hadżi-Murata; otóż w całej pełni podziela 
on moje zdanie, że należało albo postąpić tak, jak postąpiłem, albo wtrącić 
Hadżi-Murata do więzienia i otoczyć jak najczujniejszą strażą (bo gdybyśmy go 
potraktowali nieprzyjaźnie, ustrzec go nie byłoby łatwo), albo wreszcie zupełnie 
go wydalić z kraju. Lecz te dwa ostatnie środki nie tylko by zniweczyły całą 
korzyść płynącą dla nas z kłótni między Hadżi-Muratem a Szamilem, ale 
powstrzymałyby wszelki dalszy rozwój niezadowolenia wśród górali i 
możliwość buntu przeciw władzy Szamila. Książę Tarchanow powiedział mi, że 
osobiście jest przekonany o szczerości Hadżi-Murata tudzież, że Hadżi-Murat 
nie wątpi, że Szamil nigdy mu nie daruje i każe go stracić, mimo obietnicy 
przebaczenia. Jedyne, co budzi w Tarchanowie pewną troskę, to przywiązanie 
Hadżi-Murata do swej religii, i Tarchanow nie tai, że Szamil będzie mógł 
wywierać na niego wpływ w tej dziedzinie. Lecz jak już nadmieniłem powyżej, 
nigdy się Szamilowi nie uda wmówić w Hadżi-Murata, że nie pozbawi go życia 
bądź natychmiast, bądź w jakiś czas po jego powrocie.
Oto wszystko, drogi Książę, co pragnąłem Mu donieść na temat tego epizodu 
spraw tutejszych."
XV

background image

Meldunek ten został wysłany z Tyflisu 24 grudnia. W wigilię zaś nowego, 1852, 
roku feldjeger/93, zapędziwszy na śmierć dziesięć koni i pobiwszy aż do krwi 
dziesięciu woźniców, wręczył to pismo księciu Czernyszewowi, ówczesnemu 
ministrowi wojny, a l stycznia 1852 roku Czernyszew zawiózł do cesarza 
Mikołaja, wśród innych dokumentów, również i ten meldunek Woroncowa.
Czernyszew nie lubił Woroncowa i za powszechny szacunek, jakim go 
otaczano, i za olbrzymie jego bogactwo, i za to, że był prawdziwym wielkim 
panem, a Czernyszew mimo wszystko parweniuszem, głównie zaś — za 
szczególniejszą sympatię cesarza do Woroncowa; toteż Czernyszew korzystał z 
każdej nadarzonej sposobności, by mu szkodzić. W swym poprzednim raporcie 
o sprawach kaukaskich Czernyszew zdołał wywołać niezadowolenie Mikołaja z 
Woroncowa za to, że wskutek niedbalstwa naszych dowódców górale wycięli 
prawie do nogi niewielki kaukaski oddział. Obecnie zamierzał przedstawić w 
niekorzystnym świetle zarządzenie Woroncowa co do Hadżi-Murata. Chciał 
podsunąć cesarzowi myśl, że Woroncow, który zawsze z uszczerbkiem dla 
Rosjan patronuje, a nawet folguje tuziemcom, postąpił nierozważnie, 
zostawiając Hadżi-Murata na Kaukazie; że najprawdopodobniej Hadżi-Murat 
przeszedł do nas po to jedynie, żeby wypatrzyć nasze środki obrony, i że przeto 
należy wysłać Hadżi-Murata w głąb Rosji, a użyć go dopiero wtedy, gdy jego 
rodzina zostanie wyzwolona z gór i gdy się można będzie upewnić o jego 
szczerości.
Jednakże ten plan Czernyszewa nie udał się dlatego tylko, że l stycznia z rana 
Mikołaj był mocno nie w humorze i z samej już przekory nie byłby od nikogo 
przyjął żadnej propozycji; tym bardziej nie byłby skłonny dać ucha 
Czernyszewowi, którego wprawdzie tolerował jako człowieka na razie 
niezastąpionego, lecz miał go za wielkiego szuję, wiedział bowiem, że podczas 
procesu dekabrystów/94 starał się on zgubić Zachara Czernyszewa/95 i 
próbował zagarnąć jego majątek. Tak tedy dzięki złemu humorowi Mikołaja 
Hadżi-Murat pozostał na Kaukazie i losy jego nie uległy takiej zmianie, jakiej 
mogłyby ulec, gdyby Czernyszew składał swój raport w innym czasie.
Była godzina wpół do dziesiątej, kiedy we mgle dwudziestostopniowego mrozu 
gruby, brodaty woźnica Czernyszewa, w niebieskiej aksamitnej czapie z ostrymi 
końcami, siedząc na koźle małych sanek podobnych tym, których używał 
Mikołaj Pawłowicz/96, zajechał przed mniejszy podjazd Pałacu Zimowego i 
przyjaźnie kiwnął głową swemu druhowi, furmanowi księcia Dołgorukiego, 
który po przywiezieniu pana dawno już stał przed pałacowym podjazdem, 
wsunąwszy lejce pod gruby, watowany zad i zacierając zziębnięte ręce.
Czernyszew miał na sobie szynel z puszystym siwym kołnierzem bobrowym 
oraz stosowny kapelusz z kogucimi piórami, włożony przepisowo. Odrzucił 
fartuch z niedźwiedziej skóry, ostrożnie wydobył z sań zmarznięte nogi bez 
kaloszy — szczycił się tym, że nie uznaje kaloszy — i nadrabiając miną, 
pobrzękując ostrogami, wszedł po dywanie w drzwi, które z uszanowaniem 
otworzył przed nim szwajcar. W przedpokoju podbiegł do niego stary kamer-

background image

lokaj/97, Czernyszew rzucił mu na ręce swój płaszcz, podszedł do zwierciadła i 
ostrożnie zdjął z ufryzowanej peruki czapkę. Przejrzawszy się w lustrze, 
wprawnym ruchem starczych rąk podkręcił loki w skroniach i czub, poprawił 
krzyż, akselbanty, duże epolety z cyframi i stawiając wątłe kroki niezbyt 
posłusznymi starymi nogami, jął wstępować na zasłane kobiercem połogie 
schody.
Minął kamer-lokai w paradnej liberii, którzy stojąc przy drzwiach kłaniali mu 
się służalczo, i wszedł do poczekalni. Tu go z szacunkiem powitał dyżurny, 
nowo mianowany fligel-adiutant, promieniujący nowym mundurem, epoletami, 
akselbantami i rumianą, jeszcze nie zużytą twarzą z czarnym wąsikiem i 
baczkami zaczesanymi ku oczom tak, jak je zaczesywał Mikołaj Pawłowicz. 
Książę Wasili Dołgoruki, wiceminister wojny, o znudzonym wyrazie tępego 
oblicza, ozdobionego takimiż bokobrodami, wąsami i baczkami, jakie nosił 
Mikołaj, wstał na widok Czernyszewa i przywitał się z nim.
— L'empereur?/98 — zwrócił się Czernyszew do fligel-adiutanta, pytająco 
wskazując wzrokiem na drzwi gabinetu.
— Sa Majeste vient de renter/99 — z widoczną lubością słuchając brzmienia 
swego głosu rzekł fligel-adiutant, po czym, stąpając krokiem tak posuwistym, że 
pełna szklanka postawiona na jego głowie nie uroniłaby ani kropli wody, 
podszedł do bezdźwięcznie otwierających się drzwi i całą swą istotą wyrażając 
cześć dla miejsca, w które wstępował, znikł za drzwiami.
Tymczasem Dołgoruki otworzył tekę, ażeby sprawdzić zawarte w niej papiery.
Czernyszew zaś przechadzał się ze zmarszczoną brwią, rozprostowując obolałe 
nogi i przypominając sobie wszystko, co miał zameldować cesarzowi. 
Czernyszew stał koło drzwi gabinetu, kiedy te się znów otwarły; wyszedł z nich 
fligel-adiutant, jeszcze bardziej promieniujący i pełen szacunku niż przedtem, i 
gestem zaprosił ministra i jego kolegę do cesarza.
Pałac Zimowy dawno już był odrestaurowany po pożarze, ale Mikołaj w 
dalszym ciągu mieszkał na górnym piętrze. Gabinet, gdzie odbierał raporty 
ministrów i wyższych urzędników, był bardzo wysokim pokojem o czterech 
dużych oknach. Wielki portret cesarza Aleksandra I wisiał na głównej ścianie. 
Między oknami stały dwa kantorki. Pod ścianami — kilka krzeseł. Pośrodku 
pokoju — olbrzymie biurko, przed biurkiem — fotel Mikołaja i krzesła dla 
osób, które przyjmował.
Mikołaj, w czarnym surducie bez epoletów, z naramiennikami, siedział przy 
biurku, odchyliwszy w tył swój ogromny stan ciasno ściśnięty na grubym 
brzuchu, i nieruchomo patrzył martwym wzrokiem na wchodzących. Długa, 
biała twarz o olbrzymim, spadzistym czole występującym spod przygładzonych 
na skroniach włosów, misternie połączonych z zakrywającą łysinę peruką, była 
dzisiaj szczególnie zimna i sztywna. Oczy jego, zawsze matowe, miały jeszcze 
mniej blasku niż zwykle; zaciśnięte wargi pod wąsem podkręconym do góry, 
podparte wysokim kołnierzem tłuste, świeżo ogolone policzki, na których 
pozostawiono regularne kiełbaski faworytów, oraz przyciskany do kołnierzyka 

background image

podbródek — nadawały jego twarzy wyraz niezadowolenia, a nawet gniewu. 
Powodem tego nastroju było zmęczenie. Powodem zaś zmęczenia — 
okoliczność, że był w przeddzień na balu maskowym, gdzie, przechadzając się 
jak zwykle, w swym kasku kawalergarda/100 z ptakiem na głowie, wśród 
publiczności, co się do niego cisnęła lub nieśmiało cofała przed jego ogromną i 
pewną siebie postacią, spotkał ponownie maseczkę, która mu się wymknęła na 
poprzedniej maskaradzie przyrzekając, że się z nim zobaczy na następnej. Jakoż 
wczoraj podeszła do niego, a on już jej nie puścił. Zaprowadził ją do loży 
specjalnie w tym celu zarezerwowanej, gdzie mógł sam na sam zostać ze swoją 
damą. Dotarłszy w milczeniu do drzwi loży Mikołaj się obejrzał szukając 
wzrokiem lożmajstra/101, którego wszakże nie było. Mikołaj się zasępił i sam 
pchnął drzwi loży wpuszczając przed sobą swą damę.
— Il y quelqu'un/102 — rzekła maska i przystanęła. 
Istotnie, loża była zajęta. Na aksamitnej kanapce, przytuleni do siebie, siedzieli: 
oficer ułanów i młodziutka, ładniutka kobietka o jasnoblond puklach, w 
dominie/103, ze zdjętą maską. Na widok gniewnie wyprostowanej postaci 
Mikołaja jasnowłosa kobieta pośpiesznie zakryła twarz maską. Ułan zaś, 
osłupiały z przerażenia, nie wstając z kanapy utkwił w Mikołaju znieruchomiałe 
oczy.
Chociaż Mikołaj był przyzwyczajony do grozy, jaką budził, groza ta zawsze mu 
była przyjemna i czasem lubił zdumieć struchlałych ludzi kontrastem łagodnych 
słów. Tak też postąpił i teraz.
— No, bracie, tyś ode mnie młodszy — powiedział do zdrętwiałego z 
przerażenia oficera — mógłbyś ustąpić mi miejsca.
Oficer zerwał się i na przemian blednąc i czerwieniejąc, zgięty wpół, bez słowa 
wyszedł za maską z loży, a Mikołaj został sam ze swoją damą.
Okazało się, że maseczka jest ładną, dwudziestoletnią dziewczyną, córką 
Szwedki guwernantki. Dziewczyna opowiedziała Mikołajowi, jak to dzieckiem 
jeszcze, widząc go na portretach, zakochała się w nim, ubóstwiała go i 
postanowiła za wszelką cenę zwrócić na siebie jego uwagę. Obecnie, gdy się to 
stało, nic więcej nie chce. Pannę tę zawieziono w zwykłe miejsce schadzek 
Mikołaja z kobietami i Mikołaj spędził z nią przeszło godzinę.
Gdy wrócił tej nocy do swego pokoju i legł na wąskim, twardym łóżku, z 
którego był dumny, gdy się nakrył płaszczem, który uważał — jak sam mówił 
— za nie mniej sławny niż kapelusz Napoleona, dosyć długo nie mógł usnąć. 
Przypominał sobie to wystraszony i pełen zachwytu wyraz białej twarzy tej 
dziewczyny, to potężne pełne ramiona swej stałej kochanki — Nielidowej, i 
porównywał jedną z drugą. To, że rozpusta żonatego człowieka jest czymś 
zdrożnym, nie przychodziło mu wcale na myśl i zdziwiłby się bardzo, gdyby go 
ktoś potępił za to. Lecz mimo pewności, że postąpił, jak należy, pozostał mu 
jakiś przykry niesmak i żeby zagłuszyć to uczucie, jął myśleć o tym, co go 
zawsze uspokajało: o tym, jaki wielki z niego człowiek.

background image

Mimo że zasnął późno, wstał jak zawsze o ósmej rano, zrobił codzienną toaletę, 
natarł lodem swoje wielkie, syte ciało, pomodlił się, zmówił zwykłe, od 
dzieciństwa powtarzane modlitwy: „Zdrowaś Maria", ,,Wierzę", ,,Ojcze nasz", 
nie przywiązując do wymawianych słów żadnego znaczenia, i — w szynelu i 
czapce — wyszedł przez mniejszy podjazd na nabrzeże.
Pośrodku nabrzeża spotkał równie jak on olbrzymiego ucznia Szkoły 
Prawa/104, w mundurze i kapeluszu. Na widok uniformu szkoły, której nie lubił 
za wolnomyślność, Mikołaj Pawłowicz nastawił marsa, lecz wysoki wzrost 
chłopca, staranna postawa wojskowa i salutowanie z przesadnie wystawionym 
łokciem — złagodziły jego niezadowolenie.
— Nazwisko? — spytał.
— Połosatow, najjaśniejszy panie.
— Zuch!
Uczeń stał wciąż z ręką przy kapeluszu. Mikołaj się zatrzymał.
— Chcesz iść do wojska?
— Melduję pokornie: nie, najjaśniejszy panie!
— Bałwan!
Mikołaj odwrócił się, ruszył dalej i jął głośno wymawiać pierwsze słowa, jakie 
mu się nawinęły. „Koperwein, Koperwein" — powtórzył parokrotnie nazwisko 
wczorajszej panny: ,,Kiepsko, kiepsko". Nie myślał o tym, co mówi, lecz 
zagłuszał niemiłe uczucie skupiając uwagę na tym, co mówił. „Tak, czymże by 
Rosja była beze mnie — powiedział sobie, czując, że znów się zbliża wrażenie 
niesmaku. — Tak, czym byłaby beze mnie nie tylko Rosja, ale Europa". I 
przypomniał sobie swego szwagra, króla pruskiego/105, jego słabość i głupotę, i 
pokiwał głową.
Podchodząc z powrotem do podjazdu zobaczył karetę Heleny Pawłowy/106, 
która z czerwonym lokajem zajeżdżała przed podjazd Sałtykowski/107. Helena 
Pawłowna była dla niego uosobieniem tych pustych ludzi, co gadają nie tylko o 
naukach, poezji, lecz także o rządzeniu ludźmi, wyobrażając sobie, że 
potrafiliby rządzić sobą lepiej nieźli on, Mikołaj, rządzi nimi. Wiedział, że 
mimo wszelkiego ucisku z jego strony, ci ludzie wciąż na nowo wynurzają się 
na powierzchnię. I przypomniał sobie zmarłego niedawno brata, Michała 
Pawłowicza. Ogarnęło go rozdrażnienie i smutek. Spochmurniał i znów jął 
szeptać pierwsze lepsze słowa. Przestał szeptać dopiero wtedy, gdy wszedł do 
pałacu. Znalazłszy się u siebie, przygładził przed lustrem faworyty, baczki i 
peruczkę na ciemieniu, podkręcił wąsy i udał się wprost do gabinetu, gdzie 
odbierał raporty.
Najsampierw przyjął Czernyszewa. Z twarzy, a zwłaszcza z oczu Mikołaja 
Czernyszew zrozumiał w lot, że cesarz jest dzisiaj w szczególnie złym humorze, 
a wiedząc o jego wczorajszej przygodzie zrozumiał też, czemu należy to 
przypisać. Mikołaj ozięble go przywitał, kazał mu usiąść i utkwił w nim swe 
martwe oczy.

background image

Pierwszym punktem w raporcie Czernyszewa było wykrycie złodziejstwa 
urzędników intendentury; dalej — sprawa przesunięcia wojsk na pruskiej 
granicy; dalej — wyznaczenie nagród noworocznych dla niektórych osób 
pominiętych w pierwszym wykazie; dalej — meldunek Woroncowa o Hadżi-
Muracie, a w końcu — niemiła sprawa studenta Akademii Medycznej, który 
dokonał zamachu na życie profesora.
Mikołaj, zacisnąwszy w milczeniu usta, gładził dużymi, białymi rękami, z 
jednym złotym pierścionkiem na palcu serdecznym, arkusze raportu, słuchał 
meldunku o złodziejstwie nie spuszczając oczu z czoła i czuba Czernyszewa.
Mikołaj był przekonany, że kradną wszyscy. Wiedział, iż teraz trzeba będzie 
ukarać urzędników intendentury, i postanowił oddać ich wszystkich „w rekruty", 
lecz wiedział także, że to nie przeszkodzi ich następcom postępować tak samo. 
Właściwość urzędników polega na tym, żeby kraść, jego zaś obowiązek polega 
na tym, żeby ich karać, więc choć mu to setnie zbrzydło, sumiennie spełniał tę 
swoją powinność.
— Widocznie w naszej Rosji jest tylko jeden uczciwy człowiek — powiedział.
Czernyszew pojął od razu, że tym jedynym w Rosji uczciwym człowiekiem jest 
sam Mikołaj, i uśmiechnął się z aprobatą.
— Chyba że tak, najjaśniejszy panie — odparł.
— Zostaw to, napiszę rezolucję — powiedział Mikołaj biorąc papier i 
przekładając go na lewą stronę biurka.
Następnie Czernyszew zaczął składać raport o nagrodach i o przesunięciu 
wojsk. Mikołaj przejrzał listę, wymazał kilka nazwisk, po czym krótko i 
stanowczo wydał rozkaz przesunięcia dwóch dywizji bliżej pruskiej granicy.
Mikołaj w żaden sposób nie mógł darować królowi pruskiemu konstytucji, którą 
tenże nadał po roku 1848, toteż, wyrażając szwagrowi w listach i słowach 
najserdeczniejsze uczucia, uważał za potrzebne mieć na wszelki wypadek 
wojsko na pruskiej granicy. Wojsko to mogło się przydać i na to, by w razie 
powstania ludowego w Prusach (Mikołaj wszędzie się dopatrywał 
buntowniczych nastrojów) pchnąć je na obronę tronu szwagra, podobnie jak już 
przedtem pchnął był wojsko na obronę Austrii od Węgrów. To wojsko na 
granicy było potrzebne i na to, żeby rady Mikołaja udzielane królowi pruskiemu 
miały większą wagę i znaczenie.
„Tak, co by się teraz stało z Rosją, gdyby nie ja" — pomyślał znowu. — No, co 
jeszcze? — rzekł głośno.
— Feldjeger z Kaukazu — powiedział Czernyszew i jął meldować to, co 
Woroncow pisał o poddaniu się Hadżi-Murata.
— Phi, phi — rzekł Mikołaj. — Dobry początek.
— Widocznie plan ułożony przez waszą cesarską mość zaczyna dawać owoce 
— nadmienił Czernyszew.
Ta pochwała jego zdolności strategicznych była Mikołajowi szczególnie 
przyjemna, bo mimo że się nimi szczycił, w głębi duszy zdawał sobie sprawę, że 
ich nie posiada. I teraz pragnął usłyszeć bardziej szczegółową pochwałę.

background image

— Jak to rozumiesz? — zagadnął.
— Rozumiem to tak, że gdyby od początku stosowano plan waszej cesarskiej 
mości, a mianowicie: stopniowo, choć powoli, posuwać się naprzód, wyrąbując 
lasy, niszcząc żywność, to Kaukaz już dawno byłby ujarzmiony. Jedynie w ten 
sposób tłumaczę sobie krok Hadżi-Murata. Zmiarkował, że dłużej utrzymać się 
nie mogą.
— Słusznie — rzekł Mikołaj.
I jakkolwiek plan powolnego posuwania się w głąb nieprzyjacielskiej krainy za 
pomocą wyrębu lasów i niszczenia żywności był planem Jermołowa i 
Wieloaminowa/108, wręcz przeciwnym planowi Mikołaja, podług którego 
trzeba było z miejsca zawładnąć rezydencją Szamila i zburzyć to gniazdo 
rozbójników i podług którego podjęto w roku 1845 wyprawę dargińską, co 
kosztowało tyle istnień ludzkich, mimo to Mikołaj przypisywał plan powolnego 
posuwania się, stopniowego wyrębu lasów i niszczenia żywności — także sobie.
Zdawałoby się, że pragnąc wierzyć, iż plan powolnego posuwania się, wyrębu 
lasów i niszczenia żywności jest jego planem, Mikołaj powinien był ukrywać, że 
to właśnie on przeparł wręcz przeciwną imprezę wojenną 1845 roku. Lecz on 
tego nie ukrywał, owszem, dumny był i z tego planu swej wyprawy 1845 roku, i 
z planu powolnego posuwania się naprzód, jakkolwiek te dwa plany 
pozostawały w jaskrawej ze sobą sprzeczności. Ustawiczne, jawne, niezgodne z 
oczywistymi faktami pochlebstwo otaczających go ludzi doprowadziło go do 
tego, że nie dostrzegał już, iż sam sobie przeczy, nie dostosowywał już swoich 
słów i postępków do rzeczywistości, do logiki lub choćby do prostego zdrowego 
rozsądku, ale był święcie przekonany, że wszystkie jego rozkazy, nawet 
najbardziej bezsensowne, niesłuszne i sprzeczne, stają się i sensowne, i słuszne, 
i zgodne ze sobą dlatego tylko, że to on je wydał.
Taka też była jego decyzja co do studenta Akademii Medyczno-Chirurgicznej, o 
którym Czernyszew zameldował mu skończywszy raport kaukaski.
Chodziło o to, że pewien młody człowiek, który dwukrotnie nie zdał egzaminu, 
spróbował szczęścia po raz trzeci, a gdy egzaminator znów dał mu stopień 
niedostateczny, chorobliwie nerwowy student, upatrując w tym 
niesprawiedliwość, schwycił ze stołu scyzoryk, w jakimś napadzie szału rzucił 
się na profesora i zadał mu kilka powierzchownych draśnięć.
— Nazwisko? — spytał Mikołaj.
— Brzozowski.
— Polak?
— Polskiego pochodzenia i katolik — odparł Czernyszew.
Mikołaj spochmurniał.
Wyrządził Polakom wiele krzywd. Ażeby umotywować te krzywdy, potrzeba 
mu było pewności, że wszyscy Polacy to łotry. I Mikołaj uważał ich za takich i 
nienawidził — a nienawidził ich na miarę krzywd, jakie im wyrządził.
— Zaczekaj chwilkę — rzekł i zamknąwszy oczy spuścił głowę. 

background image

Czernyszew wiedział, bo nieraz słyszał to od Mikołaja, że gdy cesarz ma do 
rozstrzygnięcia jaką ważną kwestię, dość mu się tylko skupić na moment, a 
wtedy spływa na niego natchnienie — i najtrafniejsza decyzja przychodzi sama 
przez się, jak gdyby jakiś głos wewnętrzny mówił mu, co powinien zrobić. 
Myślał teraz o tym, w jaki sposób najpełniej uczynić zadość tej zaciekłej złości 
na Polaków, którą w nim rozpętała historia tego studenta, i głos wewnętrzny 
podyktował mu następującą decyzję.
Wziął raport i na marginesie skreślił swoim dużym pismem:
„Zasługuje na karę śmierci. Ale, Bogu dzięki, kara śmierci u nas nie istnieje. I 
nie ja ją wprowadzę. Przepędzić go 12 razy pomiędzy tysiącem ludzi./109 
Mikołaj."
Pod tą rezolucją położył swój nienaturalny, olbrzymi podpis. Mikołaj wiedział, 
że dwanaście tysięcy rózeg to nie tylko pewna, męczeńska śmierć, ale także 
niepotrzebne okrucieństwo, bo i pięć tysięcy razów wystarcza do zabicia 
najsilniejszego człowieka, lecz było mu przyjemnie być nieubłaganie okrutnym, 
przyjemnie również było myśleć, że u nas kara śmierci nie istnieje.
Napisawszy rezolucję co do studenta, podsunął ją Czemyszewowi.
— Masz — powiedział — przeczytaj. 
Czernyszew przeczytał i schylił głowę na znak szacunku i podziwu dla mądrości 
tego rozstrzygnięcia.
— I przyprowadzić wszystkich studentów na plac: niech asystują przy wymiarze 
kary — dodał Mikołaj.
„Będzie to dla nich z korzyścią. Wyplenię tego rewolucyjnego ducha, z 
korzeniem go wyrwę" — pomyślał.
— Słucham — powiedział Czernyszew; chwilę milczał, poprawił czub i 
nawiązał do kaukaskiego raportu.
— Cóż mi więc wasza cesarska mość rozkaże odpisać Michałowi 
Siemionowiczowi?
— Konsekwentnie realizować mój system burzenia mieszkań, niszczenia 
żywności w Czeczenii i nękania ich najazdami — rzekł Mikołaj.
— A co do Hadżi-Murata jakie są rozkazy? — zapytał Czernyszew.
— Przecie Woroncow pisze, że chce go użyć na Kaukazie.
— Czy to nie ryzykowne? — rzekł Czernyszew unikając wzroku Mikołaja. — 
Obawiam się, że Michał Siemionowicz nazbyt jest ufny.
— A ty jakbyś sądził? — ostro zagadnął Mikołaj, którego uwagi nie uszło, że 
Czernyszew pragnie w złym świetle wystawić zarządzenie Woroncowa.
— Ja bym sądził, że bezpieczniej będzie wysłać go w głąb Rosji.
— Ty byś sądził — powtórzył Mikołaj z przekąsem. — A ja nie sądzę i 
zgadzam się z Woroncowem. Tak mu też napisz.
— Słucham — powiedział Czernyszew, wstał i złożył ukłon pożegnalny.
Pożegnał się także Dołgoruki, który podczas całego raportu wygłosił zaledwie 
parę słów o przesunięciu wojsk w odpowiedzi na pytanie Mikołaja.

background image

Po Czernyszewie został przyjęty generał-gubernator Kraju Zachodniego, 
Bibikow/110, przybyły z wizytą pożegnalną.
Zaaprobowawszy przedsięwzięte przez Bibikowa środki przeciw buntującym się 
chłopom, którzy nie chcieli przechodzić na prawosławie/111, Mikołaj polecił 
mu stawiać wszystkich opornych przed sąd wojenny. Znaczyło to skazywać ich 
na przepędzenie przez pałki. Ponadto kazał oddać „w rekruty" redaktora gazety, 
który wydrukował wiadomość o tym, że kilka tysięcy włościan 
państwowych112/ zaliczono w poczet chłopów apanażowych /113.
— Robię to, ponieważ uważam to za potrzebne — oświadczył Mikołaj. — 
Dyskutować zaś o tym nie pozwalam.
Bibikow rozumiał całe okrucieństwo rozporządzenia o unitach i całą 
niesprawiedliwość zaliczenia włościan państwowych, czyli jedynych wolnych 
podówczas, w poczet chłopów apanażowych, czyli będących własnością 
cesarskiej rodziny. Ale sprzeciw był niemożliwy. Nie zgodzić się z 
zarządzeniem Mikołaja znaczyło postradać tę świetną pozycję, którą Bibikow 
zdobywał przez lat czterdzieści i którą się teraz cieszył. Toteż kornie schylił 
czarną, siwiejącą głowę na znak posłuszeństwa i gotowości wykonania okrutnej, 
szalonej i bezecnej najdostojniejszej woli.
Odprawiwszy Bibikowa Mikołaj, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, 
przeciągnął się, spojrzał na zegarek i poszedł przebrać się na uroczyste 
przyjęcie.
Przywdział mundur z epoletami, orderami i wstęgą i udał się do sal 
recepcyjnych, gdzie z górą sto osób — mężczyzn w mundurach i pań w 
strojnych, wydekoltowanych sukniach — stojąc na ustalonych zawczasu 
miejscach, z drżeniem serca oczekiwało na niego.
Z martwym wzrokiem, z wypiętą piersią, z brzuchem, co się od góry i od dołu 
wytaczał spod ściskającej go przepaski, Mikołaj czując, że wszystkie spojrzenia 
z przypochlebnym lękiem skierowane są na niego, przybrał minę jeszcze 
uroczystszą. Gdy jego oczy napotykały znajome osoby, przypominał sobie, kto 
to jest, zatrzymywał się, wypowiadał kilka słów czasem po rosyjsku, czasem po 
francusku i przeszywając je zimnym, martwym spojrzeniem słuchał, co do niego 
mówiły.
Po przyjęciu życzeń Mikołaj poszedł do cerkwi. 
Przez swoje sługi Bóg, podobnie jak i ludzie świeccy, pozdrawiał i sławił 
Mikołaja, który też przyjmował te pozdrowienia, tę chwalbę, jako rzecz należną, 
choć upokorzoną. Tak być musiało, ponieważ od niego zależy pomyślność i 
szczęście całego świata, więc mimo że go to nuży, on jednak nie odmawia 
światu swego współdziałania. Gdy w końcu nabożeństwa okazały, pięknie 
uczesany diakon/114 zaintonował modlitwę za cesarza, a chór zgodnie 
podchwycił jej słowa przepysznymi głosami, Mikołaj obejrzał się, dostrzegł 
stojącą przy oknie Nielidową, jej wspaniałe ramiona, i uznał, że porównanie z 
wczorajszą panną wypada na korzyść Nielidowej.

background image

Po nabożeństwie poszedł do cesarzowej i zabawił kilka minut w kółku 
rodzinnym, żartując z dziećmi i żoną. Potem wstąpił przez Ermitaż/115 do 
ministra dworu, Wołkońskiego, i — między innymi — polecił mu wypłacać co 
roku ze swej prywatnej szkatuły pensję matce wczorajszej panny. Stamtąd udał 
się na swoją zwykłą przejażdżkę.
Obiad tego dnia odbył się w sali Pompejańskiej; prócz młodszych synów, 
Mikołaja i Michała, zostali zaproszeni: baron Lieven, hrabia Rzewuski, 
Dołgoruki, pruski ambasador i fligel-adiutant króla pruskiego.
W oczekiwaniu na przybycie cesarskiej pary pruski ambasador i baron Lieven 
wszczęli ciekawą rozmowę na temat niepokojących wiadomości, jakie nadeszły 
ostatnio z Polski.
— La Pologne et le Caucase, ce sont les deux cauteres de la Roussie — 
powiedział Lieven. — Il nous faut cent mille bommes a peu pres dans chacun de 
ces deux pays./116
Ambasador udał, że go ten stan rzeczy dziwi.
— Vous dites, la Pologne? — spytał.
— Ob, oui, c'etait un coup de maitre de Metternich de nous en avoir laisse 
1'embarras.../117
W tym miejscu konwersacji weszła cesarzowa, ze swą trzęsącą się głową i 
zastygłym uśmiechem, a w ślad za nią Mikołaj.
Przy stole Mikołaj opowiedział o poddaniu się Hadżi-Murata i mówił, że teraz 
wojna kaukaska winna się wkrótce skończyć wskutek jego zarządzeń co do 
nękania górali wyrębem lasów i systemem umocnień.
Ambasador wymienił przelotne spojrzenie z pruskim fligel-adiutantem, z 
którym nie dalej niż dziś rano rozmawiał o nieszczęsnej słabostce Mikołaja 
uważania siebie za wielkiego stratega, po czym jął gorąco chwalić ten plan, raz 
jeszcze dowodzący wielkich zdolności strategicznych Mikołaja.
Po obiedzie Mikołaj pojechał na balet, gdzie setki kobiet maszerowały w 
trykotach. Jedna szczególnie wpadła mu w oko, przywołał więc baletmistrza, 
dziękował i kazał dać mu pierścień z brylantami.
Nazajutrz, przy raporcie Czernyszewa, Mikołaj jeszcze raz potwierdził swój 
rozkaz, by teraz, kiedy Hadżi-Murat przeszedł na naszą stronę, Woroncow 
usilnie nękał Czeczenię i ściskał ją linią kordonów.
Czernyszew napisał w tym sensie do Woroncowa — i drugi feldjeger, 
zapędzając konie na śmierć i bijąc po twarzy woźniców, pocwałował do Tyflisu.

XVI
Wykonując ten rozkaz Mikołaja Pawłowicza, natychmiast, w styczniu 1852 
roku, podjęto najazd na Czeczenię.
Oddział mający dokonać najazdu składał się z czterech batalionów piechoty, 
dwu setek Kozaków i ośmiu dział. Kolumna szła drogą. Po obu zaś stronach 
kolumny nieprzerwanym kordonem, w dół i w górę po wąwozach, szli 
jegrzy/118 w wysokich butach, kożuszkach i papachach, z karabinami na 

background image

ramieniu i nabojami w ładownicach. Jak zwykle w krainie nieprzyjacielskiej, 
oddział posuwał się naprzód możliwie najciszej. Z rzadka tylko działa 
pobrzękiwały na wybojach albo koń artyleryjski, nie rozumiejąc konieczności 
zachowania ciszy, prychał lub rżał, albo rozgniewany dowódca ochrypłym, 
stłumionym głosem krzyczał na swych podwładnych za to, że się kordon nadto 
rozciągnął lub też idzie zbyt blisko czy zbyt daleko od kolumny. Jeden tylko raz 
ciszę zmąciło to, że z niewielkiej kępy tarniny znajdującej się między kordonem 
a kolumną wyskoczyła koza o białym brzuszku, białym zadzie i szarym 
grzbiecie oraz takiż kozioł z niedużymi, zagiętymi w tył różkami. Ładne, 
płochliwe zwierzątka w wielkich susach, kuląc przednie nogi, tak się zbliżyły do 
kolumny, że niektórzy żołnierze z krzykiem i śmiechem pobiegli za nimi chcąc 
je zakłuć bagnetami, lecz kózki zawróciły, przesadziły kordon i ścigane przez 
kilku jeźdźców i przez psy należące do kompanii, umknęły w góry jak ptaki.
Była jeszcze zima, ale tor słońca przebiegał już dość wysoko, i w południe — 
kiedy oddział, który wyruszył wczesnym rankiem, uszedł już z dziesięć wiorst 
— zrobiło się gorąco, a promienie były tak jaskrawe, że oczy bolały, gdy się 
patrzało na stal bagnetów i na błyski, co się nagle zapalały na spiżu armat, niby 
małe słonka.
Poza sobą oddział miał dopiero co przebytą bystrą, czystą rzeczkę; przed sobą 
— uprawne pola i łąki z niegłębokimi parowami; jeszcze bardziej na przedzie — 
tajemnicze czarne góry pokryte lasami; za czarnymi górami — jeszcze skały, a 
wysoko na horyzoncie — wiecznie urocze, wiecznie zmienne, grające światłem 
jak diamenty, śnieżne góry.
Na czele piątej kompanii szedł w czarnym surducie, papasze i z szablą przez 
ramię wysoki, piękny oficer Butler, który niedawno przeniósł się tu z gwardii; 
napełniało go podniecające uczucie radości życia, a zarazem niebezpieczeństwa 
śmierci, żądza czynu, świadomość, że należy do olbrzymiej całości kierowanej 
jedną wolą. Dzisiaj Butler po raz drugi uczestniczył w wyprawie i myślał z 
uciechą, że oto wnet zaczną do nich strzelać, on zaś nie tylko nie ugnie głowy 
pod przelatującym pociskiem armatnim, nie tylko nie będzie zważał na świst 
kul, ale, jak to już nieraz czynił, podniesie głowę wysoko, z uśmiechem w 
oczach będzie spoglądał na kolegów i żołnierzy i obojętnym głosem zagada o 
czym innym.
Oddział skręcił z dobrej drogi, wkroczył na mało wyjeżdżoną, biegnącą przez 
pola kukurydzy, i jął się zbliżać do lasu, gdy nagle — nie było widać skąd — ze 
złowieszczym świstem wyleciał pocisk i spadł w środku taboru koło drogi, na 
polu kukurydzy, ryjąc lej w ziemi.
— Zaczyna się — z wesołym uśmiechem rzekł Butler do idącego obok kolegi.
Jakoż w ślad za pociskiem ukazała się zza lasu gęsta chmara konnych 
Czeczeńców z proporczykami. W środku oddziału wznosił się duży zielony 
proporzec, i stary feldfebel kompanii, dalekowidz, oświadczył krótkowidzowi 
Butlerowi, że to zapewne sam Szamil. Wataha zjeżdżała z góry, pokazała się na 
skraju najbliższego wąwozu na prawo i jęła spuszczać się w dół. Mały generał w 

background image

ciepłym, czarnym surducie i wielkiej papasze z dużym białym futrem podjechał 
na swym inochodźcu/119 do kompanii Butlera i kazał mu iść w prawo, 
naprzeciw zjeżdżającej w dół konnicy. Butler szybko poprowadził swoją 
kompanię we wskazanym kierunku, lecz nie zdążył zejść w wąwóz, gdy usłyszał 
poza sobą jeden po drugim dwa strzały armatnie. Obejrzał się: dwa obłoki 
siwego dymu uniosły się nad dwoma działami i popłynęły wzdłuż wąwozu. 
Wataha, która snadź nie oczekiwała artylerii, cofnęła się. Kompania Butlera 
zaczęła strzelać za góralami i całą kotlinę zasnuł prochowy dym. Tylko powyżej 
kotliny widać było, jak górale rejterują pośpiesznie, ostrzeliwując się 
ścigającym ich Kozakom. Oddział ruszył dalej w ślad za góralami i na zboczu 
drugiego wąwozu natknął się na auł.
Butler biegiem, w ślad za Kozakami, wszedł ze swą kompanią do aułu. Ani 
żywego ducha. Żołnierzom kazano palić zboże, siano oraz sakle. Po całym aule 
słał się żrący dym, a w dymie tym myszkowali żołnierze wyciągając z sakli, 
cokolwiek znaleźli, przede wszystkim zaś łapali i strzelali kury, których górale 
nie mogli wywieźć. Oficerowie usiedli jak najdalej od dymu, spożyli śniadanie i 
napili się wódki. Feldfebel przyniósł im na desce kilka plastrów miodu. 
Czeczeńców nie było słychać. Nieco po południu dano rozkaz odmarszu. 
Kompania uszykowała się za aułem w kolumnę i Butler znalazł się w 
ariergardzie/120. Gdy tylko wyruszono, zjawili się Czeczeńcy i sunąc za 
oddziałem odprowadzali go strzałami.
Kiedy oddział wyszedł na odsłonięte miejsce, górale pozostali w tyle. Butler nie 
miał ani jednego rannego, toteż wracał w nader wesołym i raźnym nastroju.
Gdy oddział, z powrotem przebywszy w bród tę samą rzeczkę, co z rana, wszedł 
na pola kukurydzy i na łąki, pieśniarze z każdej kompanii wystąpili naprzód i 
rozległy się pieśni.
Wiatru nie było, powietrze było czyste, świeże i tak przezroczyste, że śnieżne 
góry, sto wiorst odległe, zdawały się całkiem bliskie; i kiedy pieśniarze milkli, 
słychać było miarowy tupot nóg i brzęczenie dział jako tło, na którym się pieśń 
zaczynała i urywała. Pieśń, którą śpiewano w piątej kompanii Butlera, 
skomponował pewien junkier/121 na cześć pułku i śpiewało się ją na skoczną 
nutę z refrenem:
To mi życie, to mi życie, strzelcem być, strzelcem być!
Butler jechał konno obok swego bezpośredniego zwierzchnika, majora Pietrowa, 
z którym mieszkał razem, i nie mógł się dosyć nacieszyć ze swej decyzji 
opuszczenia gwardii i wyjazdu na Kaukaz. Głównym powodem jego 
wystąpienia z gwardii było to, że się w Petersburgu zgrał w karty, tak iż został 
bez grosza. Obawiał się, że w razie dalszego pozostawania w gwardii nie będzie 
miał sił powstrzymać się od gry, a pieniędzy do przegrywania już nie miał. 
Teraz to wszystko się skończyło. Pędził inne życie, życie piękne, junackie. 
Zapomniał teraz i o swej ruinie, i o niespłaconych długach. Kaukaz, wojna, 
żołnierze, oficerowie, dobroduszny pijak i śmiałek major Pietroń — wszystko to 
tak mu przypadło do serca, iż czasem nie wierzył sam sobie, że nie siedzi w 

background image

Petersburgu, w zadymionych pokojach, zaginając parole/122, poniterując/123, 
nienawidząc bankiera i czując gwałtowny ból głowy, lecz jest tutaj, w tym 
cudnym kraju, wśród kaukaskich zuchów.
To mi życie, to mi życie, strzelcem być, strzelcem być!
śpiewali pieśniarze. Koń Butlera kroczył wesoło w takt tej melodii. Kudłaty, 
bury Trezorek podniósł ogon i z zafrasowaną miną biegł przed kompanią niby 
dowódca. Butlerowi było lekko, raźno i wesoło na duszy. Wojnę wyobrażał 
sobie jedynie w taki sposób: oto naraża się na niebezpieczeństwo, na utratę 
życia i przez to zasługuje na nagrody oraz na szacunek tak tutejszych kolegów, 
jak i przyjaciół w Rosji. Drugie oblicze wojny: śmierć, rany żołnierzy, oficerów, 
górali — rzecz dziwna — wcale się nie ukazywało jego wyobraźni. Owszem, 
podświadomie, ażeby zachować swe poetyczne wyobrażenie o wojnie, nigdy nie 
patrzał na zabitych i rannych. Podobnie i dzisiaj. Mieliśmy trzech zabitych i 
dwunastu rannych. Butler przeszedł obok trupa leżącego na wznak, zobaczył 
jakieś dziwne położenie woskowej ręki i ciemnoczerwoną plamę na głowie i nie 
chciał się przyglądać. Górale byli dla niego tylko konnymi dżygitami, od 
których trzeba się było bronić.
— Tak, tak, panie dobrodzieju — mówił major w przerwie pomiędzy pieśniami. 
— To nie to, co u was w Petersburgu: równanie w prawo, równanie w lewo. 
Tutaj popracowaliśmy — i jazda do domu. Teraz Maszurka da nam pieroga, 
pysznego kapuśniaku. Żyć nie umierać. Co? No, chłopaki: Świtał dzień — 
zakomenderował ulubioną piosenkę.
Major żył po małżeńsku z córką felczera, dawniej Maszką, obecnie Marią 
Dmitriewną. Była to ładna, jasnowłosa, usiana piegami, bezdzietna 
trzydziestoletnia kobieta. Bez względu na to, jaką miała przeszłość, teraz była 
wierną towarzyszką życia majora, pielęgnowała go jak piastunka, a to było na 
rękę majorowi, który się często upijał do nieprzytomności.
Kiedy przybyli do twierdzy, przewidywania majora ziściły się dokładnie. Maria 
Dmitriewna poczęstowała jego, Butlera i jeszcze dwóch zaproszonych z 
oddziału oficerów posilnym, smacznym obiadem; major najadł się i napił tak, że 
nie mógł już mówić, i poszedł spać. Butler, zmęczony również, ale zadowolony 
i cokolwiek podchmielony, udał się do swego pokoju, zdjął ubranie, podłożył 
sobie dłoń pod ładną, kędzierzawą głowę — i w tejże chwili usnął snem 
kamiennym, bez przebudzeń i bez widziadeł.

XVII
Zburzony najazdem auł był to ten sam, gdzie Hadżi-Murat spędził kiedyś noc 
przed swoim przejściem na stronę Rosjan.
Sado, który podówczas gościł Hadżi-Murata, uszedł z rodziną w góry, gdy się 
do aułu zbliżali Rosjanie. Po powrocie do aułu Sado stwierdził, że sakla jego 
jest zniszczona, dach przebity, drzwi i słupy galeryjki spalone, a wnętrze 
splugawione. Syn zaś jego, ów ładny chłopczyk o błyszczących oczach, co z 
takim zachwytem patrzył na Hadżi-Murata, został przywieziony martwy pod 

background image

meczet, na koniu przykrytym burką. Miał na plecach kłutą ranę. Stateczna 
kobieta, która usługiwała Hadżi-Muratowi podczas jego odwiedzin, obecnie, w 
rozdartej z przodu koszuli odsłaniającej jej stare obwisłe piersi, stała z 
rozpuszczonymi włosami nad synem, rozdrapywała sobie twarz do krwi i nie 
przestawała zawodzić. Sado wziął motykę, łopatę i wraz z krewnymi poszedł 
kopać grób dla syna. Sędziwy dziad siedział pod ścianą rozwalonej sakli i 
strugając patyczek, tępo spoglądał przed siebie. Dopiero co wrócił ze swej 
pasieki. Spalono mu tam dwa stożki siana, połamano i osmalono morelowe i 
wiśniowe drzewa, które sam zasadził i wyhodował, co zaś najważniejsze, 
spalono mu wszystkie ule z pszczołami. Kobiece zawodzenie rozlegało się we 
wszystkich domach i na placu, gdzie przywieziono jeszcze dwa ciała. Drobne 
dzieci beczały razem z matkami. Ryczało też głodne bydło, którego nie było 
czym nakarmić. Starsze dzieci nie bawiły się, tylko patrzały wystraszonymi 
oczami na dorosłych.
Studnia była rozmyślnie zapaskudzona, tak że się woda nie nadawała do użytku. 
Podobnie zapaskudzony był też meczet, i mułła/124 z mutalimami/125 
oczyszczał go.
Starzy gospodarze zgromadzili się na placu i siedząc w kucki, rozważali swą 
sytuację. O nienawiści do Rosjan nie mówił nikt. Uczucie, jakiego doznawali 
wszyscy Czeczeńcy od małego do starego, było silniejsze, niż nienawiść. Nie 
była to nienawiść, tylko nieuznawanie tych rosyjskich psów za ludzi i taki 
wstręt, obrzydzenie i zdumienie wobec bezsensownego okrucieństwa tych istot, 
iż chęć wytępienia ich, podobnie jak chęć wytępienia szczurów, jadowitych 
pająków i wilków, była uczuciem równie naturalnym jak instynkt 
samozachowawczy.
Mieszkańcy mieli do wyboru: albo pozostać na miejscu i z niezmiernym 
wysiłkiem odbudowywać to wszystko, co zbudowali tak mozolnie, a co im 
zniszczono tak lekko i bezmyślnie, przy czym lada chwila mogło się to 
powtórzyć, albo też, wbrew nakazom swej religii, wbrew uczuciu odrazy, 
wbrew pogardzie dla Rosjan — poddać im się.
Starcy pomodlili się, jednogłośnie uchwalili pchnąć do Szamila posłów z prośbą 
o pomoc i natychmiast przystąpili do odbudowy.

XVIII
Trzeciego dnia po najeździe Butler wyszedł dosyć późno kuchennym wyjściem 
na ulicę, zamierzając przejść się i zaczerpnąć świeżego powietrza przed poranną 
herbatą, którą zazwyczaj pijał razem z Pietrowem. Słońce już się wynurzyło zza 
gór i oczy bolały od blasku białych lepianek po prawej stronie ulicy, lecz za to, 
jak zawsze, wesoły i kojący roztaczał się widok, gdyby popatrzeć w lewo, na 
oddalające się i wznoszące, porosłe lasem czarne góry oraz na widniejący za 
wąwozem matowy łańcuch śnieżnych gór, co, jak zawsze, starały się udawać 
obłoki.

background image

Butler patrzał na te góry, oddychał pełną piersią i cieszył się z tego, że żyje, że 
to żyje właśnie on i właśnie na tym przecudnym świecie. Po trosze cieszył się i z 
tego, że się wczoraj tak dobrze zachowywał przy natarciu, a zwłaszcza przy 
odwrocie, gdy utarczka była wcale gorąca; cieszyło go też wspomnienie o tym, 
jak to wczoraj po ich powrocie z wyprawy Masza, czy też Maria Dmitriewna, 
przyjaciółka Pietrowa, podejmowała ich i była szczególnie prosta i miła ze 
wszystkimi, ale bodajże najmilsza z nim. Maria Dmitriewna, ze swym grubym 
warkoczem, szerokimi ramionami, wysoką piersią i promiennym uśmiechem na 
poczciwej, piegowatej twarzy, dziwnie jakoś pociągała Butlera, silnego, 
młodego, nieżonatego człowieka; wydawało mu się nawet, że pragnie go. 
Uważał jednak, że nie wolno mu skrzywdzić zacnego, prostodusznego kolegi, 
toteż traktował Marię Dmitriewnę z jak największą prostotą i uszanowaniem — 
i był z siebie rad z tego powodu. W tej chwili myślał o tym.
Oderwał go nagle od tych myśli rzęsisty tętent wielu końskich kopyt na pełnej 
kurzu drodze, jak gdyby cwałowało kilku ludzi. Podniósł głowę i zobaczył u 
wylotu ulicy zbliżającą się stępa gromadę jeźdźców. Na czele dwudziestu może 
Kozaków jechało dwóch ludzi: jeden — w białej czerkiesce i wysokiej papasze 
z zawojem, drugi — oficer wojsk rosyjskich, czarny, garbonosy, w granatowej 
czerkiesce, z obfitością srebra na ubraniu i broni. Jeździec w zawoju miał pod 
sobą pięknego, rudego konia z jaśniejszą grzywą i ogonem, o małej głowie i 
prześlicznych oczach; oficer jechał na wysokim, wytwornym karabachskim 
rumaku/126. Butler, miłośnik koni, w lot ocenił rączość i siłę pierwszego 
wierzchowca i przystanął, ażeby się dowiedzieć, kim są ci ludzie. Oficer zwrócił 
się do Butlera.
— To wojskowy naczelnik dom? — zapytał, zdradzając brakiem przypadków i 
akcentem swe nierosyjskie pochodzenie i wskazując harapem na dom Iwana 
Matwiejewicza.
— Tak jest — odparł Butler. — A to kto? — dodał podchodząc bliżej do oficera 
i wskazując wzrokiem na człowieka w zawoju.
— Hadżi-Murat to. Tu jechał, tu gościć będzie u wojskowy naczelnik — rzekł 
oficer.
Butler wiedział o Hadżi-Muracie i o jego przejściu do Rosjan, lecz zgoła nie 
oczekiwał, że go ujrzy tutaj, w tej małej forteczce.
Hadżi-Murat patrzył na niego przyjaźnie.
— Koszkildy, witajcie — wygłosił Butler zapamiętane tatarskie pozdrowienie.
— Saubuł/127 — odrzekł Hadżi-Murat kiwając głową. Podjechał do Butlera i 
podał mu rękę, u której miał zawieszony na dwóch palcach harap.
— Naczelnik? — zapytał.
— Nie, naczelnik jest tam, zaraz go poproszę — rzekł Butler zwracając się do 
oficera, po czym wszedł na ganek i pchnął drzwi.
Ale drzwi „paradnego ganku", jak go nazywała Maria Dmitriewna, były 
zamknięte. Butler zapukał, lecz nie otrzymał odpowiedzi, poszedł więc naokoło, 
przez kuchenne wejście. Zawołał na swego ordynansa, znów nie doczekał się 

background image

odpowiedzi, nie znalazł żadnego z dwóch ordynansów i wstąpił do kuchni. 
Maria Dmitriewna, zarumieniona, w chusteczce na głowie, z rękawami 
zakasanymi na białych, pełnych ramionach, krajała rozwałkowane ciasto, białe 
jak jej ręce, na małe kawałeczki, z których miały być pierożki.
— Gdzie się zawieruszyli ordynansi? — poinformował się Butler.
— Poszli się upić — rzekła Maria Dmitriewna. — Albo co?
— Trzeba otworzyć drzwi; przed waszym domem stoi cała wataha górali. 
Hadżi-Murat przyjechał.
— Niech pan jeszcze co wymyśli — uśmiechając się powiedziała Maria 
Dmitriewna.
— Nie żartuję. To prawda. Stoją przed gankiem.
— Czyżby rzeczywiście?...
— Po cóż miałbym zmyślać. Proszę pójść zobaczyć, stoi koło ganku.
— To dopiero! — rzekła Maria Dmitriewna, spuściła rękawy i poprawiła sobie 
szpilki w bujnym warkoczu. — No to pójdę zbudzić Iwana Matwiejewicza — 
dodała.
— Nie, pójdę sam. A ty, Bondarenko, idź otworzyć drzwi — polecił Butler.
— Niech i tak będzie — zgodziła się Maria Dmitriewna i wróciła do pracy.
Wiadomość o przyjeździe Hadżi-Murata nie zdziwiła bynajmniej Iwana 
Matwiejewicza, słyszał już bowiem o tym, że Hadżi-Murat jest w Groźnej. 
Dźwignął się na łóżku, skręcił sobie papierosa, zapalił i począł się ubierać 
kaszląc głośno i pomstując na zwierzchność, która mu przysłała tego czarta. 
Ubrawszy się kazał ordynansowi podać sobie „lekarstwo". Ordynans wiedział, 
że lekarstwem nazywa się wódkę, i przyniósł mu ją.
Iwan Matwiejewicz wypił kieliszek i zagryzł razowym chlebem. — Nie ma nic 
gorszego niż mieszanina — mruknął. — Wczoraj na przykład napiliśmy się 
czychiru/128 i boli mnie głowa. No, teraz jestem gotów — zakończył i poszedł 
do bawialni, gdzie Butler wprowadził już Hadżi-Murata i towarzyszącego mu 
oficera.
Oficer wręczył Iwanowi Matwiejewiczowi rozkaz dowódcy lewego skrzydła: 
przyjąć Hadżi-Murata, pozwalać mu się komunikować z góralami przez 
zwiadowców, ale w żadnym razie nie wypuszczać go z twierdzy inaczej niż z 
konwojem Kozaków.
Po przeczytaniu listu Iwan Matwiejewicz spojrzał badawczo na Hadżi-Murata i 
znów zaczął wnikać w treść listu. W ten sposób przeniósł kilkakrotnie wzrok z 
listu na gościa, wreszcie zatrzymał oczy na Hadżi-Muracie i rzekł:
— ]akszy, bek-jakszy./129 Niech sobie tu pomieszka. Powiedz mu, że mam 
rozkaz nie wypuszczać go. A rozkaz to rzecz święta. Umieścimy go zaś — jak 
sądzisz, Butler? — umieścimy go w kancelarii?
Butler nie zdążył odpowiedzieć, gdy Maria Dmitriewna, która przyszła z kuchni 
i stała w progu, zwróciła się do Iwana Matwiejewicza:

background image

— Dlaczego w kancelarii? Umieśćcie go tutaj. Damy mu izbę kunacką i 
graciarnię. Przynajmniej będziemy go mieli na oku — powiedziała, po czym 
spojrzała na Hadżi-Murata i spotkawszy jego oczy odwróciła się pośpiesznie.
— Hm, myślę, że Maria Dmitriewna ma rację — rzekł Butler.
— Hola, hola, idź sobie, baby nie mają tu nic do gadania — rzekł Iwan 
Matwiejewicz chmurnie.
W trakcie całej tej rozmowy Hadżi-Murat siedział z ręką założoną za rękojeść 
kindżału i uśmiechał się z ledwo dostrzegalną pogardą. Oświadczył, że mu 
wszystko jedno, gdzie będzie mieszkał. Jedyne, na czym mu zależy i na co mu 
sardar zezwolił, to utrzymywanie stosunków z góralami i dlatego życzy sobie, 
żeby dopuszczano ich do niego. Iwan Matwiejewicz wyraził zgodę i poprosił 
Butlera o zajęcie się gośćmi, zanim przyniosą im coś do zjedzenia i przygotują 
dla nich pokoje, on zaś tymczasem pójdzie do kancelarii napisać nieodzowne 
papiery i wydać nieodzowne rozporządzenie.
Stosunek Hadżi-Murata do nowych jego znajomych od razu się ustalił bardzo 
jasno. Do Iwana Matwiejewicza Hadżi-Murat powziął od chwili poznania wstręt 
i pogardę i zawsze traktował go wyniośle. Maria Dmitriewna, która mu 
przyrządzała i przynosiła jedzenie, podobała mu się bardzo. Podobała mu się i 
jej prostota, i osobliwa uroda obcej mu narodowości, i bezwiednie udzielający 
mu się jej pociąg do niego. Starał się nie patrzeć na nią, nie rozmawiać z nią, 
lecz oczy jego mimo woli zwracały się ku niej i śledziły jej ruchy.
Z Butlerem zaś zaprzyjaźnił się natychmiast, od pierwszej chwili, dużo i chętnie 
z nim rozmawiał, wypytując o jego życie, opowiadając nawzajem o własnym, 
udzielając mu wiadomości, które mu jego zwiadowcy przynosili o położeniu 
jego rodziny, a nawet radząc się go, co ma robić.
Wiadomości przynoszone przez zwiadowców były niepomyślne. W ciągu 
czterech dni, które Hadżi-Murat spędził w twierdzy, zwiadowcy przychodzili do 
niego dwukrotnie i za każdym razem wieści były niedobre.

XIX
Wkrótce po przejściu Hadżi-Murata na stronę Rosjan rodzinę jego przewieziono 
do aułu Wedeno i trzymano tam pod strażą, czekając na decyzję Szamila. 
Kobiety — stara Patimat oraz dwie żony Hadżi-Murata — i pięcioro ich małych 
dzieci mieszkały w obstawionej wartą sakli setnika Ibrahima Raszyda; syn zaś 
Hadżi-Murata, osiemnastoletni młodzieniec Jusuf, siedział w ciemnicy, to 
znaczy w przeszło na sążeń głębokim dole, razem z czterema zbrodniarzami, 
którzy podobnie jak i on, oczekiwali na rozstrzygnięcie swego losu.
Decyzja nie nadchodziła, gdyż Szamil wyjechał. Podjął wyprawę przeciw 
Rosjanom.
6 stycznia 1852 roku Szamil wracał do domu, do Wedena, po bitwie z 
Rosjanami, w której, zdaniem Rosjan, został rozgromiony i uciekł do Wedena, 
zdaniem zaś jego i wszystkich miurydów, odniósł zwycięstwo i przepędził 
Rosjan. W bitwie tej — rzecz bardzo rzadka — osobiście wystrzelił z karabinu i 

background image

dobywszy szabli chciał puścić konia swego wprost na Rosjan, lecz towarzyszący 
mu miurydzi powstrzymali go. W chwilę potem dwaj spomiędzy nich polegli 
tuż koło Szamila.
Było południe, kiedy Szamil, otoczony oddziałem miurydów harcujących wokół 
niego, strzelających z karabinów i pistoletów i bez przerwy śpiewających La 
ilaha illa-Llah, podjechał do miejsca swego zamieszkania.
Cała ludność dużego aułu Wedeno wyległa na ulicę i na dachy, witając swego 
władcę i na znak tryumfu, strzelając również z pistoletów i karabinów. Szamil 
jechał na białym arabskim koniu, który wesoło gryzł wędzidło czując bliskość 
domu. Rząd tego konia był jak najprostszy, bez złotych i srebrnych ozdób: 
misterna, czerwona rzemienna uzdeczka ze szlaczkiem pośrodku, metalowe 
strzemiona w kształcie czarek i czerwony czaprak pod siodłem. Imam miał na 
sobie pokrytą brązowym suknem szubę z czarną futrzaną opuszką na kołnierzu i 
rękawach; szubę tę zaciskał na jego smukłym i długim stanie czarny rzemień z 
kindżałem. Na głowie miał Szamil wysoką papachę z płaskim denkiem i 
czarnym chwastem, owiniętą białym zawojem, którego koniec zwisał mu na 
plecy, na stopach — miękkie, zielone czuwiaki, obcisłe czarne nagolennice 
obszyte zwyczajną taśmą obciągały łydki.
W ogóle imam nie miał na sobie nic błyszczącego, złotego czy srebrnego, i ta 
wysoka, wyprostowana, potężna postać, w stroju bez ozdób, w otoczeniu 
miurydów ze złotymi i srebrnymi ozdobami na odzieży i orężu, wywierała takie 
właśnie wrażenie majestatu, jakie pragnął on i umiał wywierać na ludzi. 
Obramiona przystrzyżonym rudym zarostem blada jego twarz o stale 
zmrużonych małych oczkach była kamienna, zupełnie nieruchoma. Jadąc przez 
auł czuł na sobie tysiące oczu, lecz on sam nie patrzył na nikogo. Żony Hadżi-
Murata z dziećmi, podobnie jak wszyscy mieszkańcy sakli, wyszły na ganek, by 
widzieć wjazd imama. Jedynie stara Patimat, matka Hadżi-Murata, nie wyszła: 
siedziała nadal z rozczochranymi siwiejącymi włosami na podłodze sakli 
objąwszy długimi rękoma chude kolana i mrugając swymi palącymi, czarnymi 
oczami spoglądała na polana, co się dopalały na kominku. Tak samo jak jej syn 
zawsze nienawidziła Szamila, obecnie zaś więcej niż kiedykolwiek, i nie chciała 
go widzieć.
Uroczystego wjazdu Szamila nie widział również i syn Hadżi-Murata. Słyszał 
tylko ze swego ciemnego, smrodliwego lochu wystrzały i śpiew i męczył się, jak 
męczą się jedynie młodzi, pełni życia ludzie pozbawieni wolności. Siedząc w 
smrodliwym dole i widząc wciąż tych samych nieszczęśników, brudnych, 
wynędzniałych, zamkniętych razem z nim, złych, przeważnie nienawidzących 
się wzajemnie — namiętnie zazdrościł tamtym ludziom, co korzystając z 
powietrza, światła, swobody, harcują teraz na rączych koniach wokół wodza, 
strzelają i zgodnie śpiewają La ilaha illa-Llah.
Przebywszy cały auł Szamil wjechał na duży dziedziniec przytykający do 
drugiego, wewnętrznego, gdzie się znajdował jego seraj/130. W otwartej bramie 
pierwszego dziedzińca powitali Szamila dwaj zbrojni Lezgini/131. Na 

background image

dziedzińcu tym panował ścisk. Byli tutaj ludzie, co z daleka przywędrowali we 
własnych interesach, byli też petenci, byli i tacy, których sam Szamil zawezwał 
na sąd i rozprawę. Przy wjeździe Szamila wszyscy obecni na dziedzińcu 
powstali i ze czcią pozdrowili imama przykładając ręce do piersi. Niektórzy 
uklękli i klęczeli tak przez cały czas, gdy Szamil jechał od jednej, zewnętrznej, 
bramy do drugiej, wewnętrznej. Pośród oczekujących Szamil poznał wprawdzie 
wiele niemiłych mu osób, wielu nudnych petentów, którymi trzeba się 
zaopiekować, minął ich wszakże z niezmiennie kamienną twarzą, wjechał na 
dziedziniec wewnętrzny i zsiadł z konia przed gankiem swego domostwa, przy 
wjeździe do bramy na lewo. Zmęczyła go wyprawa, zmęczyła duchowo raczej 
niż fizycznie, ponieważ, wbrew głoszonemu zwycięstwu, Szamil wiedział, że 
się jego wyprawa nie udała, że liczne auły czeczeńskie uległy spaleniu i 
zburzeniu, że Czeczeńcy, lud zmienny, wspaniałomyślny, już się wahają, a 
niektórzy z nich, sąsiadujący z Rosjanami, gotowi są przejść na ich stronę. 
Wszystko to było dręczące, należało przeciw temu poczynić jakieś kroki, ale w 
tej chwili Szamil nie miał ochoty o niczym myśleć. Pragnął teraz jednej tylko 
rzeczy: wytchnienia i tkliwych pieszczot najukochańszej ze swych żon, 
osiemnastoletniej, czarnookiej, bystronogiej Kistynki/132 Aminet.
Jednakże nie tylko nie mógł myśleć o tym, by zobaczyć teraz Aminet, która była 
tuż-tuż, za parkanem oddzielającym na wewnętrznym dziedzińcu mieszkanie 
żon od pomieszczenia mężczyzn (Szamil był pewien, że i w tej oto chwili, gdy 
on zsiadał z konia, Aminet wraz z innymi żonami zaglądała przez szpary w 
parkanie), nie tylko nie mógł pójść do niej, ale nie mógł nawet po prostu 
położyć się na piernatach i odpocząć. Przede wszystkim należało odprawić 
południowy namaz/133, do którego nie był obecnie w najmniejszym nawet 
stopniu usposobiony, lecz którego pominięcie było dlań wręcz niemożliwe z 
uwagi na charakter religijnego przywódcy ludu, nadto zaś dla niego samego ten 
obrzęd był równie konieczny jak codzienny posiłek. Dokonał więc ablucji i 
zmówił modlitwy. Po modłach przywołał tych, co na niego czekali.
Pierwszy wszedł jego teść i nauczyciel, wysoki, siwy, dostojny starzec z brodą 
białą jak śnieg i czerwonorumianą twarzą, Dżemal-Edin; pomodliwszy się teść 
jął wypytywać Szamila o wyprawę tudzież opowiadać mu o tym, co zaszło w 
górach pod jego nieobecność.
Wśród wszelkiego rodzaju wiadomości — o zabójstwach na tle krwawej 
zemsty, kradzieżach bydła, oskarżeniach o nieprzestrzeganie przepisów 
tarikatu/134: o palenie tytoniu, picie wina — Dżemal-Edin zakomunikował mu, 
że Hadżi-Murat wysłał ludzi celem ściągnięcia swej rodziny do Rosjan, ale że 
zostało to wykryte i rodzinę przywieziono do Wedena, gdzie przebywa pod 
strażą, oczekując na decyzję imama. W przyległej izbie kunackiej zgromadzeni 
są starcy mający rozważać wszystkie te sprawy i Dżemal-Edin radzi Szamilowi 
załatwić ich od razu, jako że czekają na niego już trzy dni.

background image

Spożywszy u siebie obiad, który mu przyniosła ostronosa, czarna, niemile 
wyglądająca i nie kochana, lecz najstarsza z jego żon, Zajdet, Szamil udał się do 
izby kunackiej.
Sześciu ludzi stanowiących jego radę, starcy o siwych, szpakowatych i rudych 
brodach, w zawojach i bez zawojów, w wysokich papachach, nowych 
beszmetach i czerkieskach, przepasam! rzemieniami, z kindżałami u pasa, wstali 
na jego powitanie. Szamil przerastał wszystkich o głowę. Wszyscy, i oni także, 
podnieśli ręce dłońmi do góry i zamknąwszy oczy zmówili modlitwę, następnie 
otarli sobie twarze rękami, opuścili je wzdłuż bród i złożyli. Ukończywszy to 
wszyscy siedli, Szamil — pośrodku, na najwyższej poduszce, i rozpoczęło się 
omawianie spraw bieżących.
Sprawy ludzi oskarżonych o zbrodnie rozstrzygano wedle szabatu/135: dwóch 
skazano na ucięcie ręki za kradzież, jednego na ucięcie głowy za morderstwo, 
trzech ułaskawiono. Potem przystąpiono do sprawy najważniejszej: do 
obmyślenia środków zaradczych przeciwko przechodzeniu Czeczeńców do 
Rosjan. Ażeby zapobiec temu przechodzeniu, Dżemal-Edin ułożył następujące 
obwieszczenie:
„Życzę wam wiecznego pokoju z Bogiem Wszechmogącym. Słyszę, że Rosjanie 
zabiegają o was i nawołują do uległości. Nie wierzcie im i nie ulegajcie, jeno 
uzbrójcie się w cierpliwość. Jeżeli nie spotka was za to nagroda w tym życiu, 
otrzymacie ją w przyszłym. Przypomnijcie sobie, co było przedtem, kiedy 
zabierano wam oręż. Gdyby was wtedy, w roku 1840, nie opamiętał Bóg, już 
byście byli żołnierzami, zamiast kindżałów mielibyście bagnety, a żony wasze 
chodziłyby bez szarawarów i zostałyby zbezczeszczone. Wedle przeszłości 
sądźcie o przyszłości. Lepiej umrzeć w walce z Rosjanami aniżeli żyć z 
niewiernymi. Bądźcie cierpliwi, a ja z Koranem i szablą przyjdę do was i 
poprowadzę was przeciwko Rosjanom. Obecnie zaś surowo zakazuję nie tylko 
zamiarów, ale nawet myśli poddania się Rosjanom."
Szamil pochwalił to obwieszczenie, podpisał je i kazał rozesłać. Potem radzono 
nad sprawą Hadżi-Murata. Sprawa ta była bardzo dla Szamila doniosła. 
Jakkolwiek nie chciał się do tego przyznać, wiedział, że gdyby miał po swojej 
stronie Hadżi-Murata z jego zręcznością, odwagą i męstwem, to by nie doszło 
do tego, co się teraz zdarzyło w Czeczenii. Byłoby dobrze pogodzić się z Hadżi-
Muratem i znów korzystać z jego usług; jeżeli to zaś niemożliwe, to 
przynajmniej należy nie dopuścić, by pomagał Rosjanom. W każdym więc razie 
trzeba go wezwać, a wezwawszy zabić. W tym celu można bądź posłać do 
Tyflisu człowieka, który go tam zabije, bądź też wezwać go tutaj i tu z nim 
skończyć. Jeden jest tylko środek po temu: jego rodzina, głównie zaś syn, 
którego, jak Szamilowi wiadomo, Hadżi-Murat kocha nad życie. Toteż trzeba 
działać poprzez syna.
Skoro członkowie rady pogadali o tym, Szamil zamknął oczy i umilkł.

background image

Doradcy wiedzieli, iż to znaczy, że słucha teraz głosu Proroka, który mu 
wskaże, co należy zrobić. Po pięciu minutach uroczystej ciszy Szamil otworzył 
oczy, jeszcze bardziej je zmrużył i rzekł:
— Przyprowadźcie mi syna Hadżi-Murata.
— Jest tutaj — powiedział Dżemal-Edin.
Jakoż istotnie Jusuf, syn Hadżi-Murata, chudy, blady, obdarty i cuchnący, ale 
wciąż jeszcze piękny postacią i twarzą, o takich samych palących i czarnych 
oczach jak oczy babki Patimat, stał już u bramy zewnętrznego dziedzińca 
czekając na wezwanie.
Jusuf nie podzielał uczuć ojca do Szamila. Nie znał dobrze przeszłości albo 
może i znał, lecz że nie przeżywał jej, więc nie rozumiał, czemu ojciec z takim 
uporem nienawidzi Szamila. Jemu, który pragnął jednej tylko rzeczy: prowadzić 
w dalszym ciągu to lekkie, hulaszcze życie, jakie, będąc synem naiba, prowadził 
w Chunzachu, wrogi stosunek do Szamila wydawał się całkiem niepotrzebny. W 
przekornej opozycji do ojca tym bardziej zachwycał się Szamilem i żywił do 
niego rozpowszechnioną w górach bałwochwalczą cześć. Ze szczególnym 
uczuciem zbożnego lęku wobec imama wszedł teraz do izby kunackiej i 
stanąwszy we drzwiach spotkał uporczywe spojrzenie zmrużonych oczu 
Szamila. Postał jakiś czas, następnie podszedł do Szamila i ucałował jego dużą, 
białą rękę o długich palcach.
— Tyś syn Hadżi-Murata?
— Tak jest, imamie.
— Wiesz, co zrobił?
— Wiem, imamie, i żałuję tego.
— Pisać umiesz?
— Miałem zostać mułłą.
— Napisz tedy do ojca, że jeżeli wróci do mnie teraz przed Bajramem/136, 
przebaczę mu i wszystko będzie po dawnemu. Jeżeli zaś tego nie zrobi i 
pozostanie u Rosjan, to... — Szamil groźnie zmarszczył brwi — dam twoją 
babkę, twoją matkę ludziom w aułach, a tobie utnę głowę.
Ani jeden muskuł nie drgnął w twarzy Jusufa. Schylił głowę na znak, że 
zrozumiał słowa Szamila.
— Tak mu napisz i daj memu posłańcowi. 
Szamil umilkł i długo patrzał na Jusufa.
— Napisz, żem cię pożałował i nie zabiję ciebie, tylko wyłupię ci oczy, jak 
robię wszystkim zdrajcom. Idź.
W obecności Szamila Jusuf wydawał się spokojny, lecz gdy go wyprowadzono z 
izby kunackiej, rzucił się na tego, co go prowadził, i wyrwawszy mu z pochwy 
kindżał chciał się nim zabić, złapano go jednak za ręce, związano i znów 
wtrącono do lochu.
Tego wieczora, kiedy się skończyła wieczorna modlitwa i zapadł zmierzch, 
Szamil przywdział białą szubę, poszedł za parkan do tej części domostwa, gdzie 
mieszkały jego żony, i udał się do pokoju Aminet. Lecz Aminet tam nie zastał. 

background image

Była u starszych żon. Wówczas Szamil stanął w ukryciu za drzwiami i czekał. 
Ale Aminet gniewała się na Szamila za to, że podarował sztukę jedwabiu nie jej, 
tylko Zajdet. Widziała, jak poszedł jej szukać w jej pokoju, i umyślnie tam nie 
szła. Długo stała w drzwiach komnaty Zajdet i z cichym śmiechem patrzyła na 
białą postać to wchodzącą, to wychodzącą z pokoju. Po daremnym oczekiwaniu 
Szamil wrócił do siebie dopiero w porze modlitwy północnej.

XX
Hadżi-Murat spędził tydzień w warowni, w domu Iwana Matwiejewicza. Mimo 
że się Maria Dmitriewna kłóciła z kudłatym Hanefim (Hadżi-Murat wziął ze 
sobą tylko dwóch: Hanefiego i Ełdara) i raz wypchnęła go z kuchni, za co ten 
omal jej nie zabił — najwidoczniej żywiła do Hadżi-Murata szczególniejsze 
uczucia szacunku i sympatii. Już mu teraz nie podawała obiadu: powierzyła tę 
pracę Ełdarowi, korzystała jednak z każdej sposobności, by go zobaczyć i 
usłużyć mu. Brała też nader żywy udział w pertraktacjach dotyczących jego 
rodziny, wiedziała, ile ma żon, ile dzieci, w jakim wieku, i po każdych 
odwiedzinach zwiadowcy wypytywała, kogo tylko mogła, o wynikach rokowań.
Butler zaś przez ten tydzień na dobre się zaprzyjaźnił z Hadżi-Muratem. Czasem 
Hadżi-Murat przychodził do jego pokoju, czasem Butler przychodził do niego. 
Niekiedy gawędzili przez tłumacza, niekiedy na migi, za pomocą znaków, a 
przede wszystkim uśmiechów. Hadżi-Murat polubił snadź Butlera. Widać to 
było ze stosunku Ełdara do niego. Kiedy Butler wchodził do pokoju Hadżi-
Murata, Ełdar witał go radosnym wyszczerzaniem połyskliwych zębów, 
skwapliwie układał dlań poduszki do siedzenia i zdejmował mu szablę, o ile ów 
miał ją przy sobie.
Butler zapoznał się także i zbliżył z kudłatym Hanefim, przybranym bratem 
Hadżi-Murata. Hanefi umiał dużo pieśni góralskich i dobrze je śpiewał. Chcąc 
dogodzić Butlerowi Hadżi-Murat wołał Hanefiego i kazał mu śpiewać 
wymieniając te pieśni, które uważał za ładne. Hanefi miał wysoki tenor, śpiewał 
nadzwyczaj dobitnie i wyraziście. Jedna pieśń szczególnie się podobała Hadżi-
Muratowi, a Butlera zadziwiła swą uroczyście-smutną nutą. Butler poprosił 
tłumacza o przekład jej treści i zapisał ją sobie.
Pieśń mówiła o krwawej zemście — takiej, jaka dawniej istniała między 
Hanefim i Hadżi-Muratem.
Oto ta pieśń:
„Ziemia wyschnie na mej mogile i zapomnisz mnie, matko moja rodzona. 
Cmentarz porośnie trawą grobową, trawa zagłuszy twój smutek, stary mój ojcze. 
Łzy wyschną w oczach siostry mej i ból uleci z jej serca.
Lecz nie zapomnisz mnie ty, mój starszy bracie, dopóki nie pomścisz mojej 
śmierci. Nie zapomnisz mnie i ty także, drugi mój bracie, dopóki nie legniesz ze 
mną.
Tyś gorąca, kulo, i niesiesz śmierć, ale czyż nie ty byłaś wierną moją 
niewolnicą? Ziemio czarna, nakryjesz mnie, ale nie ja-żem deptał cię koniem? 

background image

Zimnaś ty, śmierci, alem był twoim panem. Ciało moje weźmie ziemia, duszę 
moją przyjmie niebo."
Hadżi-Murat zawsze słuchał tej pieśni z zamkniętymi oczami, a kiedy się 
kończyła przeciągłą, zamierającą nutą, zawsze mawiał po rosyjsku:
— Ładny pieśnia, mądry pieśnia.
Przyjazd Hadżi-Murata, zbliżenie się z nim i jego miurydami sprawiły, że się 
Butler jeszcze bardziej przejął poezją osobliwego życia w górach. Sprawił 
czerkieskę, beszmet, nagolennice. Zdawało mu się, że sam jest góralem, że żyje 
życiem tych ludzi.
W dniu odjazdu Hadżi-Murata Iwan Matwiejewicz zaprosił kilku oficerów, 
ażeby go wspólnie z nimi pożegnać. Jedni oficerowie siedzieli przy stole, przy 
którym Maria Dmitriewna nalewała herbatę, drudzy przy stole z wódką, 
czychirem i przekąską, gdy Hadżi-Murat, w stroju podróżnym, szybkimi, 
miękkimi krokami wszedł utykając do pokoju.
Wszyscy wstali i kolejno uścisnęli mu rękę. Iwan Matwiejewicz prosił go, żeby 
usiadł na otomanie, lecz on podziękował i siadł na krześle pod oknem. 
Milczenie, które zapadło po jego wejściu, zdawało się bynajmniej go nie 
krępować. Uważnie obejrzał wszystkie twarze i zatrzymał obojętne spojrzenie 
na stole z samowarem i przekąskami. Dziarski oficer Pietrokowski, po raz 
pierwszy widzący Hadżi-Murata, zapytał go przez tłumacza, czy spodobał mu 
się Tyflis.
— Aja — rzekł Hadżi-Murat.
— Powiada, że tak — odparł tłumacz.
— Cóż mu się spodobało? 
Hadżi-Murat coś odpowiedział.
— Najwięcej podobał mu się teatr.
— No, a bal u głównodowodzącego? 
Hadżi-Murat zmarszczył brwi.
— Każdy naród ma swoje obyczaje. U nas kobiety tak się nie ubierają — rzekł 
spojrzawszy na Marię Dmitriewnę.
— Co mu się nie podoba?
— Mamy przysłowie — powiedział do tłumacza — pies poczęstował muła 
mięsem, a muł psa sianem: i jeden, i drugi pozostał głodny. — Uśmiechnął się. 
— Każdemu narodowi dogadzają własne obyczaje.
Na tym rozmowa utknęła. Jedni oficerowie zabrali się do herbaty, drudzy do 
przekąsek. Hadżi-Murat wziął podaną szklankę herbaty i postawił ją przed sobą.
— Może śmietanki? Może bułeczkę? — proponowała Maria Dmitriewna.
Hadżi-Murat schylił głowę.
— A zatem żegnaj — powiedział Butler dotykając jego kolana.
— Kiedy się zobaczymy?
— Żegnaj, żegnaj — z uśmiechem rzekł po rosyjsku Hadżi-Murat. — Kunak 
bułur. Mocno kunak twoja. Czas, ajda/137, poszedł — dodał potrząsając głową, 
jak gdyby wskazywał kierunek, w którym musi jechać.

background image

W drzwiach pokoju ukazał się Ełdar z czymś dużym, białym na ramieniu i z 
szablą w ręku. Hadżi-Murat kiwnął na niego palcem. Ełdar podszedł swymi 
wielkimi krokami do Hadżi-Murata, podał mu białą burkę i szablę. Hadżi-Murat 
wstał, wziął burkę, przerzucił ją przez rękę i podał Marii Dmitriewnie mówiąc 
coś do tłumacza. Tłumacz powiedział:
— Powiada: pochwaliłaś burkę, weź.
— Po cóż to? — rzekła Maria Dmitriewna rumieniąc się.
— Tak trzeba. Adat/138 tak — powiedział Hadżi-Murat.
— Ha, dziękuję — rzekła Maria Dmitriewna biorąc burkę. — Daj Boże, żebyś 
wyzwolił syna. — Ułan jakszy/139 — dorzuciła — przetłumacz mu, że mu 
życzę wyzwolenia rodziny.
Hadżi-Murat spojrzał na Marię Dmitriewnę i z aprobatą kiwnął głową. 
Następnie wziął z rąk Ełdara szablę i podał Iwanowi Matwiejewiczowi. Iwan 
Matwiejewicz wziął szablę i rzekł do tłumacza:
— Powiedz mu, żeby sobie wziął mego gniadego wałacha, więcej nie mam 
czym mu się odwzajemnić.
Hadżi-Murat pomachał ręką przed twarzą na znak, że mu niczego nie trzeba i że 
konia nie weźmie, po czym, wskazawszy na góry i na swoje serce, ruszył ku 
wyjściu. Wszyscy poszli za nim. Oficerowie, którzy pozostali w domu, wyjęli z 
pochwy szablę, oglądali jej klingę i orzekli, że to prawdziwa gurda/140.
Butler wyszedł razem z Hadżi-Muratem na ganek. Ale tu zaszło coś, czego nikt 
się nie spodziewał, a co mogło się skończyć śmiercią Hadżi-Murata, gdyby nie 
jego bystrość, stanowczość i zręczność.
Mieszkańcy kumyckiego aułu Tasz-Kiczu, którzy mieli głęboki szacunek dla 
Hadżi-Murata i wielokrotnie przyjeżdżali do fortecy, ażeby tylko spojrzeć na 
znamienitego naiba, trzy dni przed odjazdem Hadżi-Murata przysłali doń 
posłów z prośbą, by w piątek odwiedził ich meczet. Kumyccy zaś książęta, 
mieszkający w Tasz-Kiczu, nienawidzący Hadżi-Murata i zobowiązani do 
krwawej zemsty, na wiadomość o tym obwieścili wszem i wobec, że nie 
wpuszczą Hadżi-Murata do meczetu. Lud się wzburzył i doszło do zwady 
między ludem i poplecznikami książąt. Władze rosyjskie poskromiły górali, a 
Hadżi-Murata zawiadomiły, żeby nie przyjeżdżał do meczetu. Hadżi-Murat nie 
pojechał i wszyscy sądzili, że na tym się sprawa skończyła.
Aliści właśnie w chwili odjazdu Hadżi-Murata, gdy wyszedł on na ganek, a 
konie stały już osiodłane, przed dom Iwana Matwiejewicza zajechał znany 
Butlerowi i Iwanowi Matwiejewiczowi kumycki książę, Arsłan-Chan.
Ujrzawszy Hadżi-Murata wychwycił zza pasa pistolet i wymierzył w niego. Ale 
nie zdążył Arsłan-Chan dać ognia, gdy Hadżi-Murat, mimo że kulawy, szybkim, 
kocim ruchem rzucił się z ganku do Arsłan-Chana. Arsłan-Chan wystrzelił i 
chybił. Hadżi-Murat zaś przyskoczywszy doń, jedną ręką złapał jego konia za 
uzdę, drugą dobył kindżału i krzyknął coś po tatarsku.
Butler i Ełdar jednocześnie podbiegli do wrogów i chwycili ich za ręce. Na 
odgłos strzału wyszedł też Iwan Matwiejewicz.

background image

— Jak to, Arsłanie? W moim domu pozwoliłeś sobie na taką podłość? — 
powiedział usłyszawszy, o co chodzi. — To nieładnie, bracie. W polu róbcie 
sobie, co chcecie, ale urządzać taką rzeź u mnie?
Arsłan-Chan, kusy człowieczek o czarnych wąsach, cały blady i drżący, zsiadł z 
konia, ze złością łypnął okiem na Hadżi-Murata i poszedł do domu z Iwanem 
Matwiejewiczem. Hadżi-Murat zaś wrócił do koni dysząc ciężko i uśmiechając 
się.
— Za co chciał go zabić? — spytał Butler tłumacza.
— Powiada, że takie u nich prawo — przełożył tłumacz słowa Hadżi-Murata. — 
Arsłan musi się na nim zemścić za krew. Dlatego chciał go zabić.
— A jeżeli dopędzi go w drodze? — zagadnął Butler. 
Hadżi-Murat się uśmiechnął.
— Ha, jeżeli mnie zabije, to widać tak chce Allach. No, żegnaj — powiedział 
znów po rosyjsku, po czym ujął konia za grzywę, powiódł oczami po wszystkich 
odprowadzających i wymienił przyjazne spojrzenia z Marią Dmitriewna.
— Żegnaj, matko — zwrócił się do niej — dzięka.
— Daj Boże, byś uwolnił rodzinę — powtórzyła Maria Dmitriewna.
Słów nie zrozumiał, ale zrozumiał życzliwą intencję i skinął jej głową.
— A nie zapominaj kunaka — rzekł Butler.
— Powiedz, żem wierny jego przyjaciel. Nigdy nie zapomnę — odparł Hadżi-
Murat przez tłumacza i mimo swej kulawej nogi, ledwie dotknąwszy 
strzemienia, chyżo i lekko dźwignął swe ciało na wysokie siodło. Wprawnym 
ruchem namacał pistolet, poprawił szablę i z tą osobliwą, dumną, nieporównaną 
miną, z jaką góral siedzi na koniu, odjechał od domu Iwana Matwiejewicza. 
Hanefi i Ełdar również dosiedli wierzchowców, przyjaźnie pożegnali 
gospodarzy i oficerów i pokłusowali za swym miurszydem. Jak zwykle, zaczęto 
mówić o tym, który wyjechał.
— Chwat!
— Skoczył na Arsłan-Chana jak wilk, zupełnie twarz mu się zmieniła.
— Wystrychnie on nas na dudków, bo to pewnie filut nie lada — zaznaczył 
Pietrokowski.
— Dałby Bóg, żeby wśród Rosjan było więcej takich filutów — cierpko wdała 
się nagle Maria Dmitriewna. — Przemieszkał u nas tydzień, a oprócz pochwał 
nic o nim powiedzieć nie można. Uprzejmy, rozumny, sprawiedliwy.
— Skąd pani o tym wszystkim wie?
— Widocznie wiem.
— Zadurzyłaś się w nim, hę? — rzekł Iwan Matwiejewicz wchodząc. — Co to, 
to jak amen w pacierzu.
— Niech będzie, że się zadurzyłam. Co wam do tego? Tylko po co zaraz 
szkalować dobrego człowieka? Tatar, ale dobry.
— Racja, Mario Dmitriewno — powiedział Butler. — Zuch z pani, że się pani 
za nim ujęła.
XXI

background image

Życie mieszkańców czołowych fortów na linii czeczeńskiej upływało po 
dawnemu. Od tej pory były dwa alarmy, kompanie wychodziły, cwałowali 
Kozacy i milicjanci/141, lecz obydwa razy nie udało się górali zatrzymać: 
uchodzili, a podczas napadu na Wozdwiżeńską zabrali z wodopoju osiem 
kozackich koni i zabili Kozaka. Nowych najazdów — od czasu kiedy to 
zburzono auł — Rosjanie nie podejmowali. Oczekiwano tylko dużej wyprawy 
do Wielkiej Czeczenii, ponieważ nowym naczelnikiem lewego skrzydła został 
mianowany książę Baratyński/142.
Książę Baratyński, przyjaciel następcy tronu, były dowódca pułku 
kabardyńskiego, teraz, jako naczelnik całego lewego skrzydła, natychmiast po 
przyjeździe do Groźnej zebrał oddział, by mu powierzyć wykonanie tych zleceń 
cesarza, o których Czernyszew pisał do Woroncowa. Zebrany w 
Wozdwiżeńskiej oddział wyruszył z niej na pozycje w kierunku Kuryńskiego. 
Wojsko stało tam i rąbało las.
Młody Woroncow mieszkał we wspaniałym sukiennym namiocie, że żona jego, 
Maria Wasiliewna, przyjeżdżała do obozu i często zostawała na noc. Nikomu 
nie były tajne stosunki łączące Baratyńskiego z Marią Wasiliewną, toteż 
oficerowie nie przyjmowani w domu księcia i żołnierze przeklinali ją na czym 
świat stoi za to, że wskutek jego obecności w obozie posyłają ich na nocne 
czaty. Zazwyczaj górale podwozili armaty i strzelali do obozu. Pociski 
najczęściej chybiały i dlatego w zwykłym czasie nie zarządzano przeciw tym 
wystrzałom żadnych środków ostrożności; natomiast obecnie, ażeby górale nie 
mogli podtaczać dział i straszyć Marii Wasiliewny, wysyłano czaty. A noc w 
noc chodzić na czaty po to, żeby się jaśnie pani nie bała — to rzecz uwłaczająca 
i wstrętna; stąd szpetnie mówili o Marii Wasiliewnie żołnierze i nie 
przyjmowani w wyższym towarzystwie oficerowie.
Również i Butler, korzystając z urlopu, przyjechał ze swej forteczki do tego 
oddziału, ażeby się zobaczyć z dawnymi kolegami z Korpusu Paziów i z 
kolegami pułkowymi, którzy w pułku kryńskim służyli jako adiutanci i 
oficerowie ordynansowi zwierzchników. Z początku było mu bardzo wesoło. 
Zatrzymał się w namiocie Połtorackiego, gdzie go radośnie powitało wielu 
znajomych. Poszedł do Woroncowa, którego trochę znał, gdyż przez pewien 
czas służyli w jednym pułku. Woroncow przyjął go nader serdecznie, 
przedstawił księciu Baratyńskiemu i zaprosił na obiad pożegnalny, który 
wydawał na cześć ustępującego dowódcy lewego skrzydła, generała 
Kozłowskiego.
Obiad był arcywystawny. Przywieziono i ustawiono obok siebie sześć 
namiotów. Na całą ich długość nakryto stół zastawiony nakryciami i butelkami. 
Wszystko przypominało petersburskie życie gwardyjskie. O drugiej goście siedli 
do stołu. Pośrodku siedzieli: z jednej strony Kozłowski, z drugiej Baratyński. Po 
prawej ręce Kozłowskiego siedział Woroncow, po lewej księżna Woroncowa. 
Wzdłuż całego stołu, po obu stronach, zajęli miejsca oficerowie pułków 
kabardyńskiego i kuryńskiego. Butler siedział przy Połtorackim, obaj gawędzili 

background image

wesoło i pili z sąsiadami oficerami. Gdy podano pieczyste, a ordynansi zaczęli 
napełniać puchary szampanem, Połtoracki rzekł do Butlera ze szczerym 
niepokojem i współczuciem:
— Zblamuje się nasz „jak".
— Albo co?
— No, przecie musi palnąć mówkę. A cóż on potrafi?
— Tak, bracie, to nie to, co kulami zdobywać zawaliny/143. A na dobitkę tuż 
koło niego siedzi dama, no i ci wszyscy dworacy. Doprawdy, aż żal na niego 
patrzeć — mówili między sobą oficerowie.
Lecz oto nadeszła uroczysta chwila. Baratyński wstał i wznosząc puchar zwrócił 
się do Kozłowskiego z krótkim przemówieniem. Gdy Baratyński skończył, 
wstał Kozłowski i rozpoczął dosyć pewnym głosem:
— Zgodnie z najdostojniejszą wolą Jego Cesarskiej Mości odjeżdżam od was, 
rozstaję się z wami, panowie oficerowie — rzekł. — Uważajcie, że zawsze, jak 
jestem wśród was... Znacie, panowie, jak, prawdę, że w pojedynkę człowiek jest 
bezsilny. Ponieważ wszystko, czym zostałem w swej służbie, jak, 
wynagrodzony, wszystkie łaski, jak, którymi raczył mnie obsypać najjaśniejszy 
pan, wszystko, wszystko literalnie, jak... — tu głos mu drgnął — zawdzięczam, 
jak, jedynie wam i wam jedynie, drodzy moi przyjaciele! — I zmarszczona jego 
twarz zmarszczyła się jeszcze bardziej. Chlipnął i łzy stanęły mu w oczach. — Z 
całego serca wyrażam wam jak najserdeczniejszą, najszczerszą wdzięczność...
Kozłowski nie mógł dalej mówić i wstawszy jął ściskać oficerów, którzy do 
niego podchodzili. Księżna zakryła twarz chusteczką. Książę Siemion 
Michajłowicz skrzywił się i mrugał oczami. Niejeden oficer także uronił łzę. 
Butler, który bardzo mało znał Kozłowskiego, również nie mógł opanować 
wzruszenia. Wszystko to podobało mu się ogromnie. Następnie poczęto wznosić 
toasty na cześć Baratyńskiego, Woroncowa, oficerów, żołnierzy i goście wstali 
od obiadu oszołomieni i wypitym winem, i bojowym entuzjazmem, do którego i 
tak byli aż nadto skłonni.
Pogoda była wspaniała, słoneczna, cicha, powietrze świeże i rzeźkie. Co krok 
potrzaskiwały ogniska, rozlegały się pieśni. Rzekłbyś, że wszyscy obchodzą 
jakieś święto. Butler poszedł do Połtorackiego w jak najbardziej rzewnym i 
błogim nastroju. Zgromadzeni u Połtorackiego oficerowie zasiedli do zielonego 
stolika i adiutant założył sturublowy bank. Butler ze dwa razy wychodził z 
namiotu zaciskając w kieszeni spodni sakiewkę, ale w końcu nie wytrzymał i 
wbrew słowu danemu sobie i braciom jął poniterować.
W niespełna godzinę później Butler, czerwony, spotniały, uwalany kredą, 
siedział trzymając obydwa łokcie na stole i pisał pod pogiętymi od zaginania na 
rogi i transporty/144 kartami cyfry swych stawek. Przegrał tak dużo, że już się 
bał podsumować rachunek. Wiedział nie licząc, że gdyby nawet oddał całą 
pensję, jaką mógł wziąć z góry, gdyby nawet sprzedał konia, to jednak nie zdoła 
uiścić wszystkiego, co na jego rachunku zapisał nieznajomy adiutant. Byłby grał 
jeszcze, lecz adiutant z surowym wyrazem twarzy odłożył karty swymi białymi, 

background image

czystymi dłońmi i zaczął dodawać kredową kolumnę zapisów Butlera. Butler 
skonfundowany przeprosił, że nie może od razu zapłacić wszystkiego, co 
przegrał, powiedział, że przyśle te pieniądze z domu, a mówiąc to zauważył, iż 
wszystkim zrobiło się go żal i że wszyscy, nawet Połtoracki, unikają jego 
wzroku. Był to jego ostatni wieczór. Gdyby nie grał, gdyby poszedł do 
Woroncowa, gdzie go zaproszono, wszystko byłoby dobrze, myślał. A teraz jest 
nie tylko niedobrze, ale wręcz okropnie.
Pożegnawszy kolegów i znajomych pojechał do domu, zaraz po przyjeździe 
położył się spać i spał osiemnaście godzin z rzędu, jak się zwykle sypia po 
przegranej. Z tego, że poprosił Marię Dmitriewnę o pół rubla na napiwek dla 
Kozaka, który go odprowadził, z markotnej miny i lakonicznych odpowiedzi — 
Maria Dmitriewna odgadła, że się zgrał, i dała Iwanowi Matwiejewiczowi burę 
za to, że go puścił.
Nazajutrz Butler zbudził się o dwunastej i uprzytomniwszy sobie sytuację chciał 
na nowo powrócić do tej niepamięci, z której się przed chwilą wynurzył, lecz to 
mu się nie powiodło. Trzeba było zdobyć czterysta siedemdziesiąt rubli, które 
pozostał dłużny nieznajomemu człowiekowi. Starania swe zaczął od tego, że 
napisał do brata przyznając się do grzechu i zaklinając, żeby mu po raz ostatni 
przysłał pięćset rubli na rachunek tego młyna, który jeszcze posiadali wspólnie. 
Następnie napisał do swej skąpej kuzynki z prośbą o pożyczenie mu na dowolny 
procent tychże pięciuset rubli. Potem poszedł do Iwana Matwiejewicza — 
wiedział bowiem, że on lub raczej Maria Dmitriewna ma pieniądze — i poprosił 
o pięćset rubli pożyczki.
— Ja bym dał... — powiedział Iwan Matwiejewicz — dałbym z miłą chęcią, 
tylko że Maszka nie da. Te baby, psiakość, strasznie są nieużyte. Ale musisz, 
musisz się jakoś wykręcić, do diabła. Może ten huncwot markietan/145 ma?
Ale markietana nie warto nawet było prosić o pożyczkę. Toteż ratunek Butlera 
mógł przyjść tylko bądź od brata, bądź od skąpej kuzynki.

XXII
Nie osiągnąwszy celu w Czeczenii Hadżi-Murat wrócił do Tyflisu, codziennie 
chodził do Woroncowa i błagał, ilekroć został przyjęty, żeby zebrano góralskich 
jeńców i wymieniono ich na jego rodzinę; znowu mówił, że w przeciwnym razie 
jest związany, nie może służyć Rosjanom tak, jakby pragnął, i zniszczyć 
Szamila. Woroncow dawał mgliste obietnice uczynienia wszystkiego, co w jego 
mocy, ale zwlekał mówiąc, że załatwi tę sprawę po przyjeździe do Tyflisu 
generała Argutyńskiego/146 i naradzeniu się z nim. Wówczas Hadżi-Murat 
zaczął prosić Woroncowa, by mu pozwolił pojechać do Nuchy i spędzić jakiś 
czas w tym niewielkim miasteczku w Kraju Zakaukaskim, gdzie, jak sądzi, 
łatwiej mu będzie rokować na temat swej rodziny z Szamilem i z oddanymi 
sobie ludźmi. Ponadto w Nusze, mieście mahometańskim, jest meczet, gdzie mu 
będzie dogodniej odprawiać nakazane przez islam modły. Woroncow napisał o 

background image

tym do Petersburga, a tymczasem pozwolił jednak Hadżi-Muratowi przenieść 
się do Nuchy.
W oczach Woroncowa, w oczach władz petersburskich, jak i w oczach 
większości Rosjan znających dzieje Hadżi-Murata, historia ta była już to 
pomyślnym zwrotem w wojnie kaukaskiej, już to po prostu ciekawym 
epizodem; natomiast dla Hadżi-Murata, zwłaszcza ostatnio, stanowiło to 
straszliwy punkt zwrotny w jego życiu. Uciekł z gór, po części, by się ratować, 
po części z nienawiści do Szamila; mimo całą trudność tej ucieczki dopiął celu, 
zrazu więc był ucieszony powodzeniem i rzeczywiście obmyślał plan napadu na 
Szamila. Okazało się jednak, że uwolnienie rodziny, na pozór łatwe, trudniejsze 
jest, niż przypuszczał. Szamil zagarnął jego rodzinę i trzymając ją w niewoli, 
zapowiedział, że kobiety rozda aułom, a syna zabije lub oślepi. Teraz Hadżi-
Murat przeniósł się do Nuchy w nadziei, że mu się uda z pomocą swych 
zwolenników w Dagestanie wydrzeć Szamilowi rodzinę bądź siłą, bądź 
podstępem. Ostatni zwiadowca, który go odwiedził w Nusze, oświadczył, iż 
oddani mu Awarowie zamierzają porwać jego rodzinę i wraz z nią przejść do 
Rosjan, ale że chętnych jest zbyt mało, nie decydują się więc podjąć tej próby w 
miejscu uwięzienia rodziny, czyli w Wedenie, zrobią to zaś tylko w razie, jeżeli 
rodzina zostanie przewieziona z Wedena do innej miejscowości: wtedy obiecują 
odbić ją w drodze. Hadżi-Murat kazał powiedzieć swym przyjaciołom, że 
przyrzeka trzy tysiące rubli za uwolnienie rodziny.
W Nusze przydzielono Hadżi-Muratowi niewielki pięciopokojowy dom w 
pobliżu meczetu i chańskiego pałacu. W tym samym domu mieszkali oddani mu 
oficerowie, tłumacz i jego nukerzy. Życie schodziło Hadżi-Muratowi na 
oczekiwaniu i przyjmowaniu zwiadowców z gór tudzież na dozwolonych mu 
konnych przejażdżkach w okolice Nuchy.
8 kwietnia, po powrocie z przejażdżki, Hadżi-Murat dowiedział się, że pod jego 
nieobecność przyjechał z Tyflisu urzędnik. Mimo niecierpliwą chęć usłyszenia, 
co mu ten urzędnik przywiózł, Hadżi-Murat przed pójściem do pokoju, gdzie 
czekali na niego prystaw i urzędnicy, poszedł do siebie i zmówił modlitwę 
południową. Po skończonej modlitwie udał się do drugiego pokoju, służącego za 
bawialnię i salę przyjęć. Przybyły z Tyflisu urzędnik, pulchniutki radca stanu 
Kiriłłow, oznajmił Hadżi-Muratowi, że Woroncow życzy sobie, by na dzień 12 
kwietnia przyjechał on do Tyflisu celem zobaczenia się z Argutyńskim.
— Jakszy — rzekł Hadżi-Murat opryskliwie. 
Urzędnik Kiriłłow nie spodobał mu się.
— A pieniądze przywiozłeś?
— Przywiozłem — powiedział Kiriłłow.
— Za dwa tygodnie teraz — rzekł Hadżi-Murat pokazując dziesięć palców i 
jeszcze cztery. — Dawaj.
— Zaraz damy — powiedział urzędnik wyjmując sakiewkę ze swej torby 
podróżnej. — Właściwie na co mu pieniądze? — rzekł po rosyjsku do prystawa 
sądząc, że Hadżi-Murat nie zrozumie, ale Hadżi-Murat zrozumiał i gniewnie 

background image

zerknął na Kiriłłowa. Wyjmując pieniądze Kiriłłow, który chciał porozmawiać z 
Hadżi-Muratem, ażeby mieć co do opowiedzenia księciu Woroncowowi po 
powrocie, zapytał przez tłumacza, czy Hadżi-Murat nudzi się tutaj. Hadżi-Murat 
wzgardliwie spojrzał z ukosa na małego tłuścioszka w cywilnym stroju i bez 
broni i nic nie odpowiedział. Tłumacz powtórzył pytanie.
— Powiedz mu, że nie chcę z nim rozmawiać. Niech da pieniądze. 
Po tych słowach Hadżi-Murat usiadł znów przy stole zamierzając liczyć 
pieniądze.
Kiriłłow dobył złote monety/147, ustawił je w siedem słupków po dziesięć sztuk 
(Hadżi-Murat pobierał pięć monet dziennie) i podsunął je Hadżi-Muratowi. 
Hadżi-Murat zgarnął pieniądze do rękawa czerkieski, wstał, 
najniespodziewaniej klepnął radcę stanu po łysinie, i ruszył ku drzwiom. Radca 
stanu zerwał się i kazał tłumaczowi powiedzieć, że takich rzeczy robić nie 
wolno, ma on bowiem rangę pułkownika. Prystaw potwierdził to. Ale Hadżi-
Murat kiwnął głową na znak, że wie o tym, i wyszedł z pokoju.
— Co robić z takim! — rzekł prystaw. — Żgnie człowieka kindżałem, i basta. Z 
tymi diabłami nie można dojść do ładu. Widzę, że zaczyna szaleć.
Skoro zapadł zmierzch, z gór przyszli dwaj zwiadowcy, po oczy opatuleni 
paszłykami. Prystaw zaprowadził ich do pokoju Hadżi-Murata. Jeden ze 
zwiadowców był to zażywny, czarny Tawlińczyk, drugi — chudy starzec. 
Przynieśli Hadżi-Muratowi niewesołe wiadomości. Przyjaciele, którzy podjęli 
się byli uwolnić jego rodzinę, obecnie odmawiają wręcz, jako że Szamil zagroził 
najokrutniejszymi karami każdemu, kto by pomagał Hadżi-Muratowi. 
Wysłuchawszy opowieści zwiadowców Hadżi-Murat wsparł łokcie na 
skrzyżowanych nogach, zwiesił głowę w papaszce i długo milczał. Hadżi-Murat 
myślał i myślał z determinacją. Wiedział, że myśli teraz ostatni raz i że 
koniecznie trzeba coś postanowić. Podniósł głowę, wyjął złote monety, dał 
zwiadowcom po jednej i rzekł:
— Idźcie.
— Jaka będzie odpowiedź?
— Odpowiedź będzie taka, jaką Bóg da. Idźcie.
Zwiadowcy wstali i wyszli, a Hadżi-Murat w dalszym ciągu siedział na 
kobiercu, wsparty łokciami na kolanach. Długo siedział tak i rozmyślał.
„Co zrobić? Uwierzyć Szamilowi i wrócić do niego? — myślał Hadżi-Murat. — 
Lis z niego, oszuka, ale choćby nawet nie oszukał, nie można się poddać temu 
ryżemu szachrajowi. Nie można, bo teraz, po moim pobycie u Rosjan, on mi już 
nie będzie ufał" — myślał Hadżi-Murat.
I przypomniał sobie tawlińską bajkę o sokole, którego złapano; żył wśród ludzi, 
a potem wrócił w góry, do swoich. Wrócił, ale w pętach, a na tych pętach 
pozostały dzwoneczki. I sokoły nie przyjęły go. „Leć tam — rzekły — gdzie ci 
włożono srebrne dzwoneczki. U nas dzwoneczków nie ma, nie ma też i pęt". 
Sokół nie chciał opuścić ojczyzny i został. Lecz inne sokoły nie przyjęły go i 
zadziobały.

background image

„Tak i mnie zadziobią" — myślał Hadżi-Murat.
„Pozostać tutaj? Podbić dla cara rosyjskiego Kaukaz, zasłużyć na chwałę, 
odznaczenia, bogactwo?"
„To jest możliwe" — myślał wspominając swe rozmowy z Woroncowem i 
pochlebne słowa starego księcia.
„Ale trzeba zdecydować się zaraz, bo inaczej rodzina zginie".
Całą noc Hadżi-Murat nie spał i rozmyślał.

XXIII
W połowie nocy powziął decyzję. Postanowił, że musi zbiec w góry, z 
oddanymi sobie Awarami wtargnąć do Wedena i albo umrzeć, albo uwolnić 
rodzinę. Czy wróci z rodziną do Rosjan, czy ucieknie z nią do Chunzachu i 
będzie walczył z Szamilem — tego Hadżi-Murat nie zdecydował. Wiedział 
tylko, że teraz trzeba zbiec od Rosjan w góry. I niezwłocznie przystąpił do 
wykonania tego zamiaru. Wyjął spod poduszki czarny watowany beszmet i udał 
się do izby swoich nukerów. Mieszkali przez sień. Skoro tylko wszedł do sieni o 
otwartych drzwiach, objęła go rosista świeżość miesięcznej nocy, a uszu jego 
doszło z ogrodu przytykającego do domu kląskanie i gwizd kilku słowików 
naraz.
Minąwszy sień Hadżi-Murat otworzył drzwi do izby nukerów. W izbie nie było 
światła, tylko młody księżyc w pierwszej kwadrze zaglądał przez okna. Stół i 
dwa krzesła były odsunięte, a wszyscy czterej nukerzy leżeli na podłodze na 
dywanach i burkach. Hanefi spał na dworze przy koniach. Usłyszawszy 
skrzypnięcie drzwi Gamzało spojrzał na Hadżi-Murata, poznał go i znów się 
położył. Ełdar zaś, leżący obok, zerwał się i począł wdziewać beszmet w 
oczekiwaniu na rozkazy. Kurban i Chan-Mahoma spali. Hadżi-Murat położył 
beszmet na stole i beszmet stuknął o deski stołu czymś twardym. Były to zaszyte 
w nim złote monety.
— Zaszyj i te także — powiedział Hadżi-Murat wręczając Ełdarowi otrzymane 
w dzień pieniądze.
Ełdar wziął złote monety, natychmiast stanął w widnym miejscu, dobył spod 
kindżału nożyk i zaczął pruć podszewkę beszmetu. Gamzało dźwignął się i 
usiadł ze skrzyżowanymi nogami.
— A ty, Gamzało, każ chłopcom obejrzeć karabiny, pistolety, przygotować 
naboje. Jutro pojedziemy daleko — rzekł Hadżi-Murat.
— Proch jest, kule są. Wszystko będzie gotowe — odparł Gamzało i mruknął 
coś niewyraźnie. Gamzało zrozumiał, po co Hadżi-Murat kazał nabić broń. Od 
samego początku, i z każdym dniem coraz silniej, pragnął jednej tylko rzeczy: 
wytłuc, wyrżnąć możliwie najwięcej psów rosyjskich i pierzchnąć w góry. A 
teraz widział, że tego samego pragnie Hadżi-Murat, i był zadowolony.
Gdy Hadżi-Murat wyszedł, Gamzało zbudził towarzyszy i wszyscy czterej całą 
noc sprawdzali karabiny, pistolety, zapały, skałki, zmieniali niezdatne, 
dosypywali świeżego prochu na panewki, kulami owiniętymi w tłuste szmatki 

background image

zatykali tulejki z odmierzonymi nabojami prochu, ostrzyli szable i kindżały, 
smarowali tłuszczem klingi.
Przed świtem Hadżi-Murat znowu poszedł do sieni, by wziąć wody na ablucje. 
W sieni jeszcze głośniej i dobitniej niż z wieczora słychać było rozśpiewane 
przed dniem słowiki. W izbie zaś nukerów rozlegał się miarowy świst i zgrzyt 
ostrzonego o kamień stalowego kindżału. Hadżi-Murat zaczerpnął wody z 
beczki i podszedł już do swoich drzwi, gdy nagle w izbie miurydów, oprócz 
dźwięku ostrzenia, usłyszał cienki głos Hanefiego, który śpiewał znaną Hadżi-
Muratowi pieśń. Hadżi-Murat zatrzymał się i słuchał.
W pieśni mowa była o tym, jak to dżygit Gamzat ze swymi junakami zagarnął 
Rosjanom tabun białych koni, jak go potem dopędził za Terekiem rosyjski 
książę i jak go otoczył swoim wojskiem, wielkim niby las. Następnie Hanefi 
śpiewał o tym, jak Gamzat pozarzynał konie, ukrył się ze swymi zuchami za 
krwawym szańcem z ciał końskich i walczył z Rosjanami póty, póki w lufach 
były kule, na pasach kindżały, a w żyłach krew. Lecz przed wyzionięciem ducha 
ujrzał Gamzat ptaki na niebie i zawołał do nich:
,,Ptaki przelotne! Lećcie do naszych domostw, powiedzcie naszym siostrom, 
matkom i białym dziewczętom, żeśmy wszyscy polegli za chazawat. Powiedzcie 
im, że zwłoki nasze nie będą leżały w mogiłach, że nasze kości rozwłóczą i 
ogryzą głodne wilki, a oczy wydziobią nam czarne kruki."
W te słowa kończyła się pieśń i do tych ostatnich słów, odśpiewanych na 
żałobną nutę, dołączył się raźny głos wesołego Chan-Mahomy, który w samym 
końcu pieśni gromko krzyknął: La ilaha illa-Llah, i wrzasnął ogłuszająco. Potem 
wszystko ścichło i znów słychać było tylko słowicze kląskanie i trele z ogrodu, i 
miarowy syk za drzwiami, i z rzadka świst przesuwanego szybko po kamieniu 
żelaza.
Hadżi-Murat tak się zadumał, że niebacznie przechylił dzban i z dzbana polała 
się woda. Pokiwał głową sam nad sobą i poszedł do swego pokoju. Po 
odprawieniu porannego namazu Hadżi-Murat obejrzał broń i usiadł na łóżku. 
Nie miał nic więcej do roboty. Ażeby móc wyjechać, trzeba uzyskać zgodę 
prystawa. A na dworze było jeszcze ciemno i prystaw spał.
Pieśń Hanefiego przywiodła mu na pamięć inną, ułożoną przez jego matkę. 
Pieśń ta mówiła o sprawach, które zaszły istotnie — zaszły wtedy, gdy się 
Hadżi-Murat dopiero co urodził, ale o których opowiedziała mu matka.
Oto owa pieśń:
„Bułatny twój kindżał rozdarł mi białą pierś, a jam przyłożyła do niej moje 
słonko, mego chłopaczka, umyłam go swoją gorącą krwią i rana się wygoiła bez 
ziół i bez korzeni. Ja się śmierci nie bałam, nie będzie się jej też bał mój 
chłopaczek-dżygit."
Słowa tej pieśni zwrócone były do ojca Hadżi-Murata, a sens polegał na tym, że 
w czasie kiedy Hadżi-Murat przyszedł na świat, chanowa powiła również 
drugiego syna, Umma-Chana, i zażądała, by jego mamką była matka Hadżi-
Murata, która wykarmiła starszego jej syna, Abununcała. Lecz Patimat tym 

background image

razem nie chciała porzucić swego syna i oświadczyła, że nie pójdzie. Ojciec 
Hadżi-Murata rozgniewał się i kazał jej iść. Kiedy zaś odmówiła powtórnie, 
ugodził ją kindżałem i byłby zabił, gdyby nie pośpieszono jej na ratunek. 
Ostatecznie nie oddała synka, wykarmiła go, a na pamiątkę tego zdarzenia 
ułożyła pieśń.
Hadżi-Murat przypomniał sobie matkę, przypomniał sobie, jak mu śpiewała tę 
pieśń kładąc go spać koło siebie, pod szubą, na dachu sakli, a on prosił, by mu 
pokazała to miejsce na boku, gdzie został ślad blizny. Jak żywą miał przed 
oczyma swoją matkę — nie taką pomarszczoną, siwą i szczerbatą, jak teraz 
kiedy ją opuszczał, lecz młodą, piękną i taką silną, że gdy miał już pięć lat i był 
ciężki, w koszyku na plecach nosiła go przez góry do dziadka.
Przypomniał mu się też pomarszczony dziadek z siwą bródką, złotnik, który 
swymi żylastymi dłońmi kuł srebro i kazał wnukowi odmawiać modlitwy. 
Przypomniał mu się zdrój pod górą, dokąd chodził po wodę z matką, uczepiony 
jej szarawarów. Przypomniał mu się chudy pies liżący go po twarzy, a 
zwłaszcza zapach i smak dymu i kwaśnego mleka, kiedy szedł z matką do 
szopy, gdzie doiła krowę i kwasiła mleko. Przypomniało mu się, jak matka po 
raz pierwszy ogoliła mu głowę i jak ze zdziwieniem zobaczył w połyskliwej 
mosiężnej miednicy wiszącej na ścianie swój okrągły, siniejący łebek.
A wspominając własne dzieciństwo przypomniał sobie również ukochanego 
syna, Jusufa, któremu sam pierwszy raz zgolił głowę. Teraz ten Jusuf jest już 
młodym, pięknym dżygitem. We wspomnieniu syn ukazał mu się taki, jakim go 
widział ostatni raz. Było to w dniu jego wyjazdu z Celmesu. Syn podał mu konia 
i prosił, by mu było wolno odprowadzić ojca. Był ubrany, uzbrojony i trzymał 
własnego konia za uzdę. Rumiana, młoda, ładna twarz Jusufa i cała jego 
wysoka, strzelista postać (wyższy był od ojca) tchnęły odwagą, młodością i 
radością życia. Barczysty mimo młodego wieku, miał bardzo szerokie 
młodzieńcze biodra, smukły, długi stan, długie, silne ręce, krzepkość, gibkość, 
zręczność w każdym ruchu — co radowało ojca, który zawsze patrzał na syna z 
lubością.
— Lepiej pozostań. Jesteś teraz jedynym w domu mężczyzną. Strzeż matki i 
babki — powiedział Hadżi-Murat.
I Hadżi-Murat pamiętał ten wyraz zawadiacki i dumny, z którym Jusuf 
kraśniejąc z zadowolenia oświadczył, że dopóki on żyje, nikt nie skrzywdzi jego 
matki i babki. Pomimo to Jusuf dosiadł konia i odprowadził ojca aż do rzeczki. 
Od rzeczki zawrócił i od tej pory Hadżi-Murat nie widział już ani żony, ani 
matki, ani syna.
I oto tego syna chce Szamil oślepić! O tym, co się stanie z żoną, Hadżi-Murat 
nie chciał nawet myśleć.
Myśli te tak go wzburzyły, że nie mógł już usiedzieć. Zerwał się i utykając 
podszedł skwapliwie do drzwi, otworzył je i zawołał Ełdara. Słońce jeszcze nie 
wzeszło, lecz było całkiem widno. Słowiki nie milkły.

background image

— Idź, powiedz pry0stawowi, że chcę się przejechać, i siodłajcie konia — rzekł 
Hadżi-Murat.
XXIV
Jedyną pociechą Butlera była w tym czasie poezja wojny, której się oddawał nie 
tylko w służbie, lecz i w życiu prywatnym. Harcował konno w czerkieskim 
stroju i dwukrotnie jeździł z Bogdanowiczem na czaty, gdzie zresztą nikogo nie 
wytropili i nikogo nie zabili. To męstwo, ta przyjaźń ze znanym śmiałkiem 
Bogdanowiczem wydawały się Butlerowi czymś przyjemnym i doniosłym. Dług 
swój uiścił zaciągnąwszy u Żyda pożyczkę na olbrzymi procent, czyli po prostu 
odroczył, przesunął na dalszy termin nie załatwioną sprawę. Starał się nie 
myśleć o swej sytuacji i w tym celu oszałamiał się nie tylko poezją wojny, ale i 
trunkiem. Pił coraz więcej i z każdym dniem coraz bardziej słabł moralnie. W 
stosunku do Marii Dmitriewny już nie był biblijnym Józefem, przeciwnie, 
zaczął obcesowo zalecać się do niej — i ku swemu zdziwieniu i wstydowi 
natrafił na silną, stanowczą odprawę z jej strony.
W końcu kwietnia ściągnął do fortu oddział, który Baratyński przeznaczał do 
nowego marszu przez całą, jak uważano powszechnie, nieprzebytą Czeczenię. 
Były tu dwie kompanie pułku kabardyńskiego i kompanie te, utartym na 
Kaukazie zwyczajem, zostały przyjęte jako goście przez kompanie 
stacjonowane w Kuryńskim. Żołnierze porozłazili się po koszarach, gdzie 
częstowano ich nie tylko wieczerzą, kaszą, wołowiną, ale i wódką, oficerowie 
zaś rozlokowali się u kolegów. I jak zwykle, oficerowie miejscowi podejmowali 
nowo przybyłych.
Poczęstunek skończył się wypitką z pieśniarzami i Iwan Matwiejewicz, pijany 
bardzo, już nie czerwony, lecz bladoszary, siedział okrakiem na krześle, siekł 
dobytą szablą urojonych wrogów i już to klął, już to rechotał, już to ściskał 
obecnych, już to pląsał przy dźwiękach swej ulubionej pieśni: „Szamil zaczął się 
buntować niedawnymi laty, traj-raj-rata-taj, niedawnymi laty." Butler również 
był tutaj. Usiłował i w tym także dopatrzyć się poezji wojny, w głębi duszy 
jednak było mu żal Iwana Matwiejewicza, ale zmitygować go nie było sposobu. 
Czując zamęt w głowie Butler wymknął się cichaczem i poszedł do domu.
Księżyc w pełni świecił na białe domki i kamienny gościniec. Było tak jasno, że 
widziałeś na drodze każdy kamyczek, słomkę, końskie łajno. Podchodząc do 
domu Butler spotkał Marię Dmitriewnę, w chustce na głowie i ramionach. Po 
odprawie, jaką mu dała, Butler wstydził się trochę i unikał spotkań z nią. Lecz 
teraz, rozmarzony księżycową poświatą i wypitym winem, ucieszył się i 
spróbował znów się jej przypodobać.
— Dokąd pani idzie? — spytał.
— Ano, chcę się dowiedzieć o mego staruszka — odrzekła przyjaźnie. 
Najzupełniej szczerze i stanowczo odpierała zaloty Butlera, jednakże było jej 
przykro, że ostatnio wciąż jej unika.
— Po cóż się dowiadywać, sam przyjdzie.
— Ale czy przyjdzie?

background image

— Jak nie przyjdzie, to go przyniosą.
— Właśnie, a to przecież niedobrze — powiedziała Maria Dmitriewna. — Więc 
lepiej nie iść?
— Nie, lepiej nie iść. Chodźmy raczej do domu. 
Maria Dmitriewna zawróciła i poszła do domu obok Butlera. Księżyc świecił tak 
jasno, że sunący wzdłuż drogi cień miał wokół głowy świetlistą aureolę. Butler 
patrzył na tę aureolę nad swoją głową i chciał powiedzieć Marii Dmitriewnie, że 
w dalszym ciągu jest pod jej urokiem, lecz nie wiedział, jak zacząć. Ona zaś 
czekała, co on powie. Tak w milczeniu podeszli już zupełnie blisko do domu, 
gdy nagle zza węgła ukazali się konni. Jechał oficer z konwojem.
— Kogóż to Bóg prowadzi? — rzekła Maria Dmitriewna i zeszła z drogi.
Twarz jadącego pozostawała w cieniu, toteż Maria Dmitriewna poznała go 
dopiero wtedy, gdy się prawie zrównał z nimi. Był to oficer Kamieniew, który 
dawniej służył pospołu z Iwanem Matwiejewiczem, i dlatego Maria Dmitriewna 
znała go.
— Piotrze Nikołajewiczu, to pan? — zwróciła się do niego.
— Ja we własnej osobie — rzekł Kamieniew. — A, Butler! Witaj! Nie śpisz 
jeszcze? Spacerujesz sobie z Marią Dmitriewna? Czekaj, Iwan Matwiejewicz 
zada ci bobu. Gdzież on jest?
— Ot, słyszy pan — powiedziała Maria Dmitriewna wskazując w stronę, skąd 
dochodziły dźwięki basetli i pieśni. — Hulają.
— Kto? Wasi?
— Nie, przyszli goście z Chasaw-Jurta, więc się razem bawią.
— A, w to mi graj. I ja tam pójdę. Wstąpię do niego na chwilkę tylko.
— Masz jakiś interes? — zapytał Butler.
— Owszem, taki sobie mały interesik.
— Dobry czy zły?
— Jak dla kogo! Dla nas dobry, dla niektórych nie bardzo — i Kamieniew się 
roześmiał.
Tymczasem i spacerowicze, i Kamieniew stanęli już pod domem Iwana 
Matwiejewicza.
— Czichiriew! — zawołał Kamieniew Kozaka. — Podjedź no tutaj. 
Kozak doński wysunął się spomiędzy innych i podjechał. Kozak był w zwykłym 
dońskim uniformie, w butach, szynelu, z biesagą za siodłem.
— No, wyjmij tę rzecz — powiedział Kamieniew zsiadając z konia.
Kozak również zsiadł z konia i wyjął z biesagi worek, w którym było coś. 
Kamieniew wziął worek od Kozaka i wsunął do niego rękę.
— Chce pani zobaczyć? Nie nastraszy się pani? — zwrócił się do Marii 
Dmitriewny.
— Czego mam się bać — odparła.
— Oto, proszę — rzekł Kamieniew wyjmując ludzką głowę i wystawiając ją na 
światło księżyca. — Poznaje pani?

background image

Była to głowa ogolona, o bardzo wypukłym nad oczami czole, o czarnej 
strzyżonej bródce i przystrzyżonych wąsach, o jednym oku otwartym, drugim 
półotwartym, o prawie rozpłatanej wygolonej czaszce, o nosie spuszczonym 
czarną, zapiekłą krwią. Szyja była owinięta zakrwawionym ręcznikiem. Mimo 
wszystkie te rany, w wyrazie zsiniałych ust było coś dziecięcego, poczciwego.
Maria Dmitriewna spojrzała, zawróciła bez słowa i szybkim krokiem poszła do 
domu.
Butler nie mógł oderwać oczu od strasznej głowy. Była to głowa tego samego 
Hadżi-Murata, z którym tak niedawno spędzał wieczory na przyjacielskich 
pogawędkach.
— Jakże to się stało? Kto go zabił? Gdzie? — spytał.
— Chciał czmychnąć, złapali go — powiedział Kamieniew i oddał głowę 
Kozakowi, sam zaś wszedł razem z Butlerem do domu.
— I dzielnie umierał — dodał.
— A jakże do tego doszło?
— Zaczekaj; jak przyjdzie Iwan Matwiejewicz, opowiem wszystko ze 
szczegółami. Po to mnie właśnie wysłali. Wstępuję do wszystkich fortów i 
aułów i pokazuję.
Posłano po Iwana Matwiejewicza, który, sam pijany i w towarzystwie dwóch 
także mocno podpitych oficerów, wrócił do domu i zaczął ściskać Kamieniewa.
— Przyjechałem do was — rzekł Kamieniew — przywiozłem głowę Hadżi-
Murata.
— Łżesz! Zabili go?
— Tak. Chciał drapnąć.
— Mówiłem, że nas ocygani. Gdzież ta głowa? Pokaż no. 
Zawołali Kozaka, Kozak przyniósł worek z głową. Wyjęli głowę i Iwan 
Matwiejewicz długo się w nią wpatrywał pijanymi oczami.
— Swoją drogą, to był zuch — powiedział. — Daj, ucałuję go.
— Tak, to prawda, chwat był z niego co się zowie — wtrącił jeden z oficerów.
Gdy wszyscy obejrzeli głowę, wręczono ją znów Kozakowi. Kozak włożył ją do 
worka i możliwie najostrożniej postawił worek na podłodze.
— Słuchaj, Kamieniew, czy mówisz co, kiedy pokazujesz to ludziom? — spytał 
jeden z oficerów.
— Nie, dajcie, muszę go ucałować, podarował mi szablę — krzyczał Iwan 
Matwiejewicz.
Butler wyszedł na ganek. Maria Dmitriewna siedziała na drugim stopniu. 
Zerknęła na Butlera i natychmiast odwróciła się z gniewem.
— O co chodzi, Mario Dmitriewno? — zagadnął Butler.
— Wszyscyście oprawcy, nie cierpię was, istni oprawcy — powtórzyła wstając.
— To samo spotkać może każdego z nas — rzekł Butler nie wiedząc, co 
powiedzieć. — Na to jest wojna.
— Wojna! — zawołała Maria Dmitriewna. — To ma być wojna?! Oprawcy z 
nas, i już. Martwe ciało trzeba oddać ziemi, a ci stroją sobie żarty. Oprawcy, jak 

background image

mi Bóg miły — powtórzyła, zeszła z ganku i poszła do domu przez drzwi 
kuchenne.
Butler wrócił do bawialni i poprosił Kamieniewa, by szczegółowiej im 
opowiedział, jak się rzecz miała.
I Kamieniew opowiedział.
Rzecz miała się tak.

XXV
Hadżi-Muratowi zezwolono jeździć konno, ale tylko w pobliżu miasta i 
koniecznie z konwojem Kozaków. Kozaków było w Nusze pół setki; z tego 
jakich dziesięciu wybrali dla siebie oficerowie, tak że pozostałych — gdyby 
zgodnie z rozkazem wysyłać ich po dziesięciu — należałoby wyznaczać do 
konwoju co drugi dzień. Toteż pierwszego dnia wysłano dziesięciu Kozaków, 
następnie zaś postanowiono wysyłać tylko po pięciu, prosząc zarazem Hadżi-
Murata, żeby nie brał ze sobą wszystkich swych nukerów; jednak 25 kwietnia 
Hadżi-Murat wyruszył na przejażdżkę, z wszystkimi pięcioma. W chwili gdy 
Hadżi-Murat dosiadał konia, komendant zobaczył, że aż pięciu nukerów 
wybiera się jechać z Hadżi-Muratem, oświadczył mu więc, że nie ma prawa brać 
ze sobą wszystkich, lecz Hadżi-Murat, jakby nie słyszał, zaciął konia — i 
komendant nie nalegał. Wśród Kozaków był uriadnik/148, kawaler krzyża św. 
Jerzego/149, ostrzyżony w kółko po chłopsku, młody, zdrowy, krew z mlekiem, 
jasnowłosy zuch, niejaki Nazarow. Był to najstarszy syn ubogiej rodziny 
staroobrzędowców/150, wyrósł bez ojca, żywił teraz starą matkę, trzy siostry i 
dwóch braci.
— Uważaj, Nazarow, nie puszczaj ich daleko! — zawołał komendant.
— Rozkaz, wasza wielmożność — odparł Nazarow, skoczył w strzemiona i 
przytrzymując karabin na ramieniu puścił kłusem swego rączego kasztana, 
dużego wałacha-garbonosa. Czterech kozaków jechało za nim: Fierapłontow, 
długi, chudy, zawołany filut i złodziej, ten, co sprzedał proch Gamzałowi; 
Ignatow, który już odbył termin służby, człowiek niemłody, chłop na schwał, 
chełpiący się swą siłą; Miszkin, młokos i słabeusz, z którego wszyscy się śmiali, 
wreszcie Pietrakow, młody, jasnowłosy, jedynak, zawsze pogodny i wesoły.
Poranek był mglisty, ale w porze śniadaniowej rozpogodziło się, słońce lśniło i 
na młodziutkich liściach, i na dziewiczej trawie, i na zbożowej runi, i na drobnej 
fali bystrej rzeki, widniejącej na lewo od drogi. Hadżi-Murat jechał stępa; 
Kozacy i nukerzy sunęli za nim krok w krok. Stępa wjechali na drogę za 
twierdzą. Spotykali kobiety z koszykami na głowach, żołnierzy na wózkach, 
skrzypiące arby/151 zaprzężone w bawoły. Zrobiwszy ze dwie wiorsty Hadżi-
Murat spiął ostrogą swego białego kabardyńczyka; ruszył żwawiej, więc i jego 
nukerzy wyciągnęli tęgiego kłusa. Kozacy zrobili to samo.
— Hej, dobrego ma konia — rzekł Fierapontow. — Gdyby to było w czasie, 
kiedy się jeszcze nie pojednał z nami, zdobyłbym na nim tego konia.
— Tak, bracie, za tego konika dawali w Tyflisie trzysta rubli.

background image

— A ja go prześcignę na swoim — powiedział Nazarow.
— Akurat! — powątpiewał Fierapontow. 
Hadżi-Murat wciąż ponaglał konia.
— Aj, kunaku, tak nie można. Wolniej! — krzyknął Nazarow dopędzając 
Hadżi-Murata.
Hadżi-Murat obejrzał się, nic nie powiedział i jechał dalej nie zwalniając.
— Uwaga, te diabły coś uknuły — powiedział Ignatow. — Patrz, jak lecą.
Tak przebyli może wiorstę w kierunku gór.
— Przecież mówię, że nie wolno! — znów zawołał Nazarow. 
Hadżi-Murat nie odpowiadał, nie oglądał się, tylko jeszcze przyśpieszył biegu i 
z kłusa przeszedł w galop.
— Wolne żarty, nie umkniesz! — krzyknął Nazarow, dotknięty do żywego.
Zaciął swego dużego, rudego wałacha, stanął w strzemionach, podał się naprzód 
i puścił się cwałem za Hadżi-Muratem.
Niebo było pogodne, powietrze takie świeże, siły życia tak radośnie grały w 
duszy Nazarowa, gdy stopiwszy się w jedną istotę ze swym dzielnym, silnym 
koniem, pędził po równej drodze za Hadżi-Muratem, że ani mu w głowie nie 
postała możliwość czego złego, smutnego czy strasznego. Cieszył się, że z 
każdym skokiem zbliża się do Hadżi-Murata, Hadżi-Murat zmiarkował z coraz 
bliższego tętentu kozackiego konia, że tamten dopędzi go wkrótce, położył więc 
prawe rękę na pistolecie, lewą zaś jął lekko powstrzymywać swego 
zgorączkowanego kabardyńczyka, który słyszał za sobą tętent kopyt.
— Nie wolno, powiadam! — krzyknął Nazarow zrównawszy się prawie z 
Hadżi-Muratem i wyciągając rękę, żeby złapać jego konia za uzdę. Lecz zanim 
zdążył to uczynić, rozległ się wystrzał.
— Co ty robisz? — wrzasnął Nazarow chwytając się za pierś. — Chłopcy, bijcie 
ich — krzyknął i osunął się na łęk siodła.
Lecz górale pierwsi chwycili za broń i już strzelali do Kozaków z pistoletów, 
rąbali ich szablami. Nazarow wisiał na szyi przestraszonego konia, który go 
nosił wokół jego kolegów. Pod Ignatowem padł wierzchowiec przygniatając mu 
nogę. Dwaj górale, dobywszy szabli i nie zeskakując z siodeł, płatali go po 
głowie i rękach. Pietrakow chciał się rzucić na towarzysza, lecz w tej chwili dwa 
strzały, jeden w plecy, drugi w bok, powaliły go i spadł z konia jak worek.
Miszkin zawrócił konia i pocwałował do twierdzy. Hanefi i Chan-Mahoma 
pomknęli za nim, ale był już daleko na przedzie i górale nie mogli go dopaść.
Widząc, że nie dopędzą Kozaka, Hanefi i Chan-Mahoma powrócili do swoich. 
Gamzało dobił kindżałem najpierw Ignatowa, następnie Nazarowa, którego 
zwalił z konia. Chan-Mahoma zdejmował z zabitych ładownice. Kanefi chciał 
wziąć konia Nazarowa, ale Hadżi-Murat krzyknął mu, żeby dał spokój, i puścił 
się naprzód drogą. Jego miurydzi podążyli za nim, odpędzając biegnącego za 
nimi konia Pietrakowa. Byli już w odległości trzech wiorst od Nuchy, wśród 
ryżowych pól, kiedy z wieży rozległ się wystrzał na alarm.

background image

Pietrakow leżał na wznak, z rozprutym brzuchem; młoda jego twarz zwrócona 
była do nieba; umierał łapiąc ustami powietrze jak ryba.
— O, Jezu, bracia kocham, coście zrobili najlepszego! — łapiąc się za głowę 
biadał komendant twierdzy, gdy się dowiedział o ucieczce Hadżi-Murata. — 
Zabiliście mnie! Łotry, nie dopilnowaliście go! — wołał słuchając meldunku 
Miszkina.
Alarm ogłoszono wszędzie, za zbiegami wysłano nie tylko wszystkich będących 
w pogotowiu Kozaków, ale i całą milicję, jaką dało się zgromadzić w 
przyjaznych aułach. Wyznaczono tysiąc rubli nagrody dla tego, kto przywiezie 
żywego czy martwego Hadżi-Murata. I w dwie godziny po ucieczce Hadżi-
Murata i jego towarzyszy przeszło dwustu konnych cwałowało z prystawem na 
czele, by wytropić i schwytać zbiegów.
Ujechawszy kilka wiorst gościńcem Hadżi-Murat ściągnął cugle swego 
zziajanego, szarego od potu białego wierzchowca i zatrzymał się. Na prawo od 
drogi widniały sakle i minaret aułu Bełardżyk, na lewo były pola, a za polami 
rzeka. Choć droga w góry wiodła w prawo, Hadżi-Murat zawrócił w stronę 
przeciwną, w lewo, licząc na to, że pościg rzuci się za nim właśnie na prawo. On 
zaś, nawet bez drogi, przeprawiwszy się przez Ałazań/152 wyjedzie na 
gościniec, gdzie go nikt nie będzie oczekiwał, gościńcem dotrze aż do lasu, a 
stamtąd, znowu przebywszy rzekę w lesie, dostanie się w góry. Powziąwszy tę 
decyzję skręcił w lewo. Okazało się jednak, że dotrzeć do rzeki niepodobna. 
Ryżowe pole, przez które musieli jechać, było dopiero co zalane wodą, jak 
zawsze na wiosnę, i zmieniło się w trzęsawisko, gdzie konie grzęzły aż po 
pęciny. Hadżi-Murat i jego nukerzy brali się w prawo, w lewo, sądząc, że znajdą 
suchsze miejsca, lecz pole to było równomiernie zatopione i teraz przesiąknięte 
wodą. Konie wyciągały nogi tonące w grząskim mule z odgłosem korków 
strzelających z butelek i po kilku krokach zatrzymywały się, ciężko dysząc.
Męczyli się w ten sposób tak długo, że zmrok już zapadał, a oni wciąż jeszcze 
nie dobrnęli do rzeki. Po lewej ręce była wysepka z zieleniejącymi już 
Usteczkami krzaków; Hadżi-Murat postanowił wjechać w te zarośla i popasać 
tam do nocy, ażeby dać odpocząć zmordowanym koniom.
Wjechawszy między krzaki Hadżi-Murat i jego nukerzy zsiedli z konia, spętali 
je i puścili na pastwisko, sami zaś posilili się wziętym ze sobą chlebem i serem. 
Młody księżyc najpierw świecił, potem zaszedł za góry i noc była ciemna. 
Nucha/153 szczególnie obfitowała w słowiki. Dwa siedziały w tych krzakach. 
Gdy Hadżi-Murat i jego ludzie wjeżdżali hałaśliwie w zarośla, słowiki pomilkły. 
Ale kiedy ludzie ucichli, znowu zaczęły kląskać, nawołując się. Hadżi-Murat 
wsłuchany w szmery nocy, słuchał ich mimo woli.
I trele ich przypomniały mu tę pieśń o Gamzacie, którą słyszał ubiegłej nocy, 
gdy poszedł do sieni po wodę. Obecnie lada chwila mógł się znaleźć w tym 
samym położeniu co Gamzat. Przyszło mu na myśl, że właśnie tak się stanie, i 
nagle w duszy jego zapanowała powaga. Rozesłał burkę i odprawił namaz. 
Ledwie skończył, gdy rozległy się jakieś odgłosy zbliżające się do krzaków. 

background image

Były to odgłosy wielu kopyt końskich, szłapiących po trzęsawisku. Bystrooki 
Chan-Mahoma, pobiegłszy na skraj zarośli, dostrzegł w mroku czarne cienie 
jeźdźców i piechurów, co się zbliżali do krzaków. Hanefi dojrzał taką samą 
gromadę po drugiej stronie. Był to Karganow, komendant wojskowy powiatu, ze 
swoją milicją. „Ha, będziemy się bić jak Gamzat" — pomyślał Hadżi-Murat.
Po ogłoszeniu alarmu Karganow z setką milicjantów i Kozaków rzucił się w 
pogoń za Hadżi-Muratem, ale nigdzie nie znalazł ani jego samego, ani jego 
śladów. Zawiedziony Karganow wracał już do domu, gdy nad wieczorem 
spotkał starego Tatara. Karganow zapytał staruszka, czy nie widział sześciu 
konnych. Staruszek odparł, że widział. Widział, jak sześciu jeźdźców krążyło po 
ryżowym polu i wjechało między krzaki, gdzie zbierał chrust. Karganow 
wziąwszy ze sobą staruszka pojechał z powrotem, na widok spętanych koni 
przekonał się, iż Hadżi-Murat istotnie jest tutaj, w nocy już otoczył zarośla i 
oczekiwał poranku, by schwytać Hadżi-Murata żywego czy martwego.
Widząc się otoczonym Hadżi-Murat wypatrzył wśród krzaków stary rów; 
postanowił zasadzić się w nim i walczyć, póki starczy sił i nabojów. Powiedział 
to swoim towarzyszom i kazał wznieść na rowie zawalinę. Nukerzy natychmiast 
zaczęli ścinać gałęzie, kindżałami kopać ziemię, sypać szańczyk. Hadżi-Murat 
pracował pospołu z nimi. Skoro świt, tuż do zarośli podjechał setnik milicji i 
zawołał:
— Hej! Hadżi-Muracie! Poddaj się! Nas jest wielu, a was mało. 
W odpowiedzi na to z rowu ukazał się dymek, szczęknął karabin i kula ugodziła 
konia, który rzucił się w bok pod milicjantem i zachwiał na nogach. Wtedy 
zagrzechotały karabiny milicjantów stojących na skraju zarośli, kule ich 
gwiżdżąc i bzykając strącały liście i sęki, trafiały w szańczyk, lecz nie dosięgały 
ukrytych za nimi ludzi. Tylko błąkający się koń Gamzała został ugodzony. Kula 
zraniła go w głowę. Koń nie upadł, lecz stargawszy pęta, tratując krzaki, 
pomknął do innych koni i tuląc się do nich zalewał krwią młodą trawę. Hadżi-
Murat i jego ludzie strzelali wyłącznie wtedy, gdy się który z milicjantów 
wysuwał naprzód, i rzadko chybiali. Trzej milicjanci odnieśli rany, toteż inni nie 
tylko nie śmieli rzucić się na Hadżi-Murata i jego ludzi, lecz oddalali się od nich 
coraz bardziej i strzelali tylko z daleka, na chybił-trafił.
Trwało to godzinę z górą. Słońce wzeszło na pół wysokości drzewa i Hadżi-
Murat myślał już dosiąść koni i spróbować przedrzeć się do rzeki, gdy naraz 
dała się słyszeć wrzawa nowo przybyłej dużej gromady. Był do Hadżi-Aga 
mechtuliński ze swymi ludźmi. Ze dwustu ich było. Hadżi-Aga, ongiś kunak 
Hadżi-Murata, wspólnie z nim żyjący w górach, później przeszedł do Rosjan. 
Teraz towarzyszył mu Achmet-Chan, syn wroga Hadżi-Murata. Hadżi-Aga, 
podobnie jak Karganow, zaczął od tego, że krzyknął Hadżi-Muratowi, by się 
poddał, lecz Hadżi-Murat, jak i za pierwszym razem, odpowiedział wystrzałem.
— Chłopcy, na szable! — zawołał Hadżi-Aga dobywając własnej, i setki ludzi z 
wrzaskiem rzuciły się w krzaki.

background image

Milicjanci wbiegli w zarośla, ale zza szańczyka jeden po drugim bzyknęło kilka 
strzałów. Ze trzech ludzi upadło, nacierający zatrzymali się na skraju zarośli i 
też zaczęli strzelać. Strzelali, a zarazem zbliżali się stopniowo do szańczyka 
przebiegając od krzaka do krzaka. Niektórym udało się przebiec, niektóry zaś 
trafiali pod ostrzał Hadżi-Murata i jego ludzi. Hadżi-Murat kropił bez pudła; 
rzadko marnował naboje również i Gamzało, który piszczał radośnie, ilekroć 
widział, że kula jego dosięgła celu. Kurban siedział na brzegu fosy, śpiewał La 
ilaha illa-Llah, strzelał bez pośpiechu, lecz trafiał rzadko. Ełdar drżał na całym 
ciele z niecierpliwej chęci rzucenia się z kindżałem na wrogów, strzelał często i 
jak się da, nieustannie oglądając się na Hadżi-Murata i wysuwając głowę zza 
szańczyka. Kudłaty Hanefi z zakasanymi rękawami także i tutaj pełnił 
obowiązki sługi. Nabijał broń, którą mu podawali Hadżi-Murat i Kurban, 
starannie wpychał żelaznym stemplem kulki owinięte w naoliwione przybitki i 
dosypywał na panewki suchego prochu. Chan-Mahoma zaś nie siedział — jak 
inni — w rowie, lecz biegał z rowu do koni, zapędzał je w bezpieczniejsze 
miejsce, nieustannie wył i strzelał z ręki, bez podpórek. On pierwszy został 
raniony. Kula ugodziła go w szyję; sztywno usiadł, plując krwią i klnąc. Potem 
został raniony Hadżi-Murat. Kula przebiła mu ramię. Hadżi-Murat wyszarpnął z 
beszmetu kłaczek waty, zatkał sobie ranę i strzelał dalej. — Chodźmy na szable 
— po raz trzeci mówił Ełdar. Wysunął się zza zawaliny, gotów uderzyć na 
nieprzyjaciół, lecz w tejże chwili, trafiony kulą, zachwiał się i padł na wznak na 
nogę Hadżi-Murata. Hadżi-Murat spojrzał na niego. Piękne baranie oczy 
patrzyły na Hadżi-Murata bacznie i poważnie. Usta, z górną wargą wysuniętą 
naprzód jak u dzieci, drgały nie otwierając się. Hadżi-Murat uwolnił spod niego 
swą nogę i w dalszym ciągu celował. Hanefi pochylił się nad zabitym Ełdarem i 
jął szybko wyjmować z jego czerkieski nie wystrzelone naboje. Tymczasem 
Kurban wciąż strzelał, powoli nabijał broń i mierzył.
Wrogowie, przebiegając od krzaka do krzaka z wyciem i hukaniem zbliżali się 
coraz bardziej. Nowa kula ugodziła Hadżi-Murata w lewy bok. Położył się w 
rowie i znów zatkał sobie ranę kłaczkiem waty z beszmetu. Rana w boku była 
śmiertelna i Hadżi-Murat czuł, że umiera. Wspomnienia i obrazy z 
nadzwyczajną chyżością przesuwały mu się kolejno w myśli. To widział przed 
sobą siłacza Abununcał-Chana, który przytrzymując swą odrąbaną, zwisającą 
szczękę, rzuca się z kindżałem na wroga; to widział wątłego, anemicznego 
starca Woroncowa o przebiegłej białej twarzy i słyszał jego miękki głos; to 
znów widział syna Jusufa, to żonę Sofiat, to blade oblicze, ryżą brodę i 
zmrużone oczy swego wroga Szamila.
A wszystkie te wspomnienia mknęły w jego wyobraźni, nie budząc w nim 
żadnych uczuć: ani żalu, ani złości, ani jakichkolwiek pragnień. Wszystko to 
wyglądało tak mizernie w porównaniu z tym, co się zaczynało i co się już 
zaczęło dla niego. Tymczasem jego mocne ciało w dalszym ciągu robiło swoje. 
Skupił resztkę sił, dźwignął się zza szańca, dał z pistoletu ognia do 
nadbiegającego człowieka i trafił. Człowiek runął. Następnie Hadżi-Murat 

background image

zupełnie wylazł z rowu i z kindżałem w ręku ruszył wprost na nieprzyjaciela, 
ciężko utykając. Rozległo się parę wystrzałów, zachwiał się i upadł. Kilku 
milicjantów z tryumfalnym wrzaskiem rzuciło się ku leżącemu ciału. Lecz to, co 
uważali za trupa, poruszyło się znienacka. Najpierw podniosła się ogolona 
zakrwawiona głowa bez papachy, potem tułów — i oto Hadżi-Murat, 
uczepiwszy się drzewa, stanął na nogach. Wyglądał tak strasznie, że 
nadbiegający ludzie zatrzymali się. Ale raptem drgnął, upuścił drzewo, niby 
kosą podcięty oset, padł jak długi na twarz i już się nie ruszał.
Nie ruszał się, ale czuł jeszcze. Gdy Hadżi-Aga, który pierwszy podbiegł do 
niego, uderzył go dużym kindżałem w głowę, jemu się zdawało, że go biją po 
głowie młotkiem, i nie mógł pojąć, kto to robi ani po co. Było to jego ostatnie 
wrażenie łączności z ciałem. Więcej nic już nie czuł i wrogowie deptali i cięli to, 
co już nie miało z nim nic wspólnego. Hadżi-Aga postawił stopę na plecach 
trupa, dwoma ciosami odciął głowę i ostrożnie, by nie zbroczyć czuwiaków 
posoką, odsunął ją nogą. Czerwona krew trysnęła z tętnic szyi, czarna z głowy, i 
krew ta zalała murawę.
I Karganow, i Hadżi-Aga, i Achmet-Chan, i wszyscy milicjanci, niby myśliwi 
nad zabitym zwierzem, zgromadzili się nad ciałami Hadżi-Murata i jego ludzi 
(Hanefiego, Kurbana i Gamzała związano) i stojąc w prochowym dymie wśród 
krzaków, wesoło rozmawiając, święcili swoje zwycięstwo.
Słowiki, które umilkły podczas strzelaniny, teraz zaczęły znowu kląskać — 
najpierw jeden gdzieś blisko, potem inne w oddali.
Tę oto śmierć przypomniał mi stratowany oset pośród zaoranego pola.

Przypisy
1/ Czeczeńcy — naród osiadły na północnych stokach gór kaukaskich i w 
dorzeczu Tereku. Wśród plemion północnego Kaukazu stanowili oni jedną z 
najliczniejszych grup narodowościowych; wyróżniali się niesłychaną 
zaciekłością i męstwem w czasie wojen z wojskiem carskim. Kraj zamieszkały 
przez Czeczeńców, zwany Czeczenią, dzielił się według ówczesnej 
nomenklatury na: Wielką Czeczenię, położoną na zboczach gór, i Małą, w 
dorzeczu Tereku.
2 Auł nieprzyjazny — auł: wieś, osada górskich plemion kaukaskich i Tatarów 
krymskich. Przyjaznymi (mirnyje) nazywano tych górali, którzy na terytoriach 
zdobytych podporządkowali się władzy carskiej, innych nazywano 
nieprzyjaznymi (niemirnyje).
3 K i z i a k — cegiełki suszonego nawozu służące jako opał. 
4 M u e z z i n — sługa przy świątyni mahometańskiej (meczecie), który ze 
specjalnej wieżyczki (minaretu) pięć razy dziennie wzywa wiernych do 
modlitwy.
5 S a k l a — chata górali kaukaskich.
6 Naib — pełnomocnik władcy, namiestnik.

background image

7 Szamil (1798—1871) — przywódca duchowy (imam) miurydyzmu, ruchu 
ascetyczno-mistycznego, który w XIX w. przekształcił się u kaukaskich ludów 
mahometańskich w ruch religijno-polityczny, głoszący wojnę świętą (chazawat) 
przeciw niewiernym. Szamil przewodził górskim plemionom Kaukazu w ich 
walce z wojskami carskimi.
8 Miuryd — u mahometan nowicjusz zakonny lub uczeń ślubujący 
posłuszeństwo swemu kierownikowi duchownemu — miurszydowi. Wyraz 
miuryd posiada wiele znaczeń, lecz w sensie, w jakim jest tu użyty, oznacza coś 
pośredniego pomiędzy adiutantem i strażą przyboczną, jak wyjaśnia sam Tołstoj 
w przypisie do swojego opowiadania Wypad.
9 Baszłyk — rodzaj kaptura używanego przez górali kaukaskich i Tatarów.
10/ B e s z m e t — wierzchnia pikowana odzież, rodzaj kaftana, 
rozpowszechniona wśród ludów kaukaskich.
11/ Salam a l e j k u m (arab.) — pokój z tobą.
12/ Czerkieska — długi po kolana kaftan, wcięty w pasie, bez kołnierza; 
czerkieski mają przody ozdobione tulejkami, długimi, wypukłymi, wąziutkimi 
kieszonkami, w których nosi się naboje.
13/W e d e n o — warowny auł czeczeński, jedna z siedzib Szamila. 
14/K u n a k — gość, przyjaciel.
15/ Argun — prawy dopływ Sunży, wpadającej do Tercku. W górnym swym 
biegu tworzy gęstym lasem porosłą kotlinę, zamkniętą niedostępnym wąwozem, 
zwanym „Wrotami Arguńskimi", który odegrał ważną rolę w czasie wojen o 
podbój Kaukazu.
16/ A j a — tak.
17/ Woroncow Siemion (1823—1882) — pułkownik, później generał-adiutant, 
syn namiestnika Kaukazu.
18/ G i e c h i — warowny auł czeczeński, jedna z siedzib Szamila. 
19/ Pilgisze — pierożki.
20/ Kumgan — gliniany dzban na wodę o wąskiej szyjce. 
21/ C z u w i a k i — miękkie pantofle z jednego kawałka skóry, z zadartymi 
czubkami.
22/ Wozdwiżeńska — warownia na lewym brzegu Argunu, baza wojsk carskich 
w okresie wojen kaukaskich.
23/...na ochotnika poszedłem za brata — w Rosji carskiej, przy poborze do 
wojska, rekruta mógł zastąpić nie podlegający poborowi ochotnik.
24/ Jok – nie ma
25/ Maruszka bar? — Żona jest?
26/ Baranczuk bar? — Dzieci są?
27/ Fligel-adiutant — oficer zaliczony do świty carskiej.
28/ Cyfry i akselbanty — inicjały cesarza na epoletach i sznury na prawym 
ramieniu noszone przez fligel-adiutantów
29/ Kandydat — najniższy stopień naukowy.
30/ Cliquot — marka szampana.

background image

31/ Eh bien vous allez me dir e... — (fr) — A więc, powiesz mi, o co chodzi? — 
Ależ, moja droga... — Żadnych „moja droga"! To emisariusz, prawda? — 
Jednak nie mogę ci tego powiedzieć. — Nie? W takim razie ja ci powiem. — 
Ty?
32/Inochód — tu: chód koński szybszy od kłusa.
33/ Plejady — skupienie gwiazd w gwiazdozbiorze Byka. 
34/ Biesagi — torby skórzane przywieszone po obu stronach siodła. 
35/ Po zdjęciu obuwia i po ablucjach... — Koran zobowiązuje mahometan do 
pięciokrotnych modlitw w ciągu dnia, poprzedzonych tyluż ablucjami, które 
polegają na obmyciu twarzy, części głowy, rąk do łokci i nóg do kostek. W 
czasie modlitwy wierny stoi bez obuwia, twarzą zwrócony jest w stronę Mekki.
36/ M i c z y k — rzeka przepływająca pomiędzy dwiema warowniami: 
Wozdwiżeńską i Kuryńską.
37/ Intarsja — ozdobny wzór na przedmiocie drewnianym, wykonany przez 
wprowadzenie w drzewo ornamentu z metalu lub z drzewa innego gatunku.
38/ ...papachę z zawojem — zawój mieli prawo nosić tylko ci mahometanie, 
którzy odbyli pielgrzymkę do Mekki, przysługiwał im też tytuł hadży 
(pielgrzym).
39/ Subaltern-oficer — młodszy oficer.
40/ Korpus Paziów — szkoła wojskowa założona w 1802 r., do której 
przyjmowano synów znaczniejszej szlachty lub synów i wnuków urzędników i 
wojskowych najwyższych rang.
41/ Slepcow Mikołaj (1815—1851) — generał, brał udział w walkach z 
Szamilem, poległ w potyczce z góralami.
42/ Kabardyńczyk — tu: rasa górskich koni.
43/ Tawlińczycy — jedno z plemion zamieszkujących góry Dagestanu — 
północno-wschodniej części Kaukazu.
44/ S a r da r — namiestnik, naczelnik.
45/ Trzmiel — zniekształcone: Szamil.
46/ Dżygit — zręczny harcownik, junak.
47/ G r o z n y j — twierdza nad Sunżą, zbudowana w 1818 r.; silny punkt 
oparcia wojsk carskich w walkach o podbój Kaukazu.
48/ C'est un objet de prix (fr.) — To rzecz kosztowna 
49/ II f a u d r a... (fr.) — Trzeba mu się będzie odwzajemnić przy sposobności.
50/ Pilaw — potrawa z baraniny z ryżem.
51/ Repetier — kieszonkowy zegarek wydzwaniający godziny po naciśnięciu 
sprężynki.
53/ Voila 1'occasion!... — (fr.) — Oto sposobność! Ofiaruj mu zegarek.
54/ Vous feriez beaucoup mieux... (fr.) — Byłoby daleko lepiej, gdybyś została; 
moja to sprawa, nie twoja. — Nie zabronisz mi chyba odwiedzić pani
generałowej.

background image

55/ Starosta — mowa tu o staroście w gminie wiejskiej, który dla ułatwienia 
czynności administracyjnych wyznaczany był przez dziedzica spośród 
poddanych chłopów.
56/ Ćwierć — miara ciał sypkich w dawnej Rosji, równa około 6 polskim 
korcom, tj. blisko trzem czwartym metra sześciennego.
57/ Diaczek, zdrobniale od: diak — kleryk w kościele prawosławnym, śpiewak 
cerkiewny.
58/ P a n i c h i d a — nabożeństwo za zmarłych w kościele prawosławnym. 
59/ Proskurki, zdrobniałe od: proskury — poświęcone chlebki pszenne.
60/ Woroncow Michał (1782—1856) — generał, feldmarszałek, od 1844 r. 
namiestnik Mikołaja I na Kaukazie i wódz naczelny armii kaukaskiej.
61/ Excellentes, chere amie (fr.) — Wyborne, moja droga. 
62/ Simon a eu de la chance (fr.) — Siemionowi powiodło się.
63/ Gergebil — auł w górach Dagestanu o dużym znaczeniu strategicznym.
64/ P a s s e k Diomid (1808—1845) — generał, brał udział w walkach na 
Kaukazie, dowodził garnizonem w Chunzachu, zginął w bitwie pod Dargo.
65/ Ekspedycja ,,sucharowa" — (Sucharnaja ekspiedicija) — tak nazywano 
słynną wyprawę dargińską. Celem jej było zdobycie ówczesnej siedziby 
Szamila, warownego aułu Dargo; auł ten leżał w głębi lasów Czeczeni Wielkiej. 
Cel wyprawy został osiągnięty kosztem olbrzymich wysiłków i strat w ludziach. 
Woroncow otrzymał od Mikołaja I za tę wyprawę tytuł książęcy.
66/ Quelle horreur! (fr.) — Jakie to straszne! 
67/ Temir-Chan-Szura — duży auł we wschodnim Dagestanie; w 1832 r. w 
sąsiedztwie aułu została wzniesiona przez wojska carskie twierdza.
68/ A la guerre comme a la guerre (fr.) — Na wojnie, jak na wojnie.
69/ Murat Joachim (1767—1815) — generał napoleoński, marszałek Francji, 
król Neapolu, osadzony na tronie przez Napoleona, którego był szwagrem.
70/ T o u t cela grace a vous (fr.) — Wszystko to zawdzięczamy panu.
71/ Atłasowe karty — wytworny gatunek kart do gry.
72/ Il a quelques desagrements... (fr.) — Doszło do lekkiego nieporozumienia 
między nim a komendantem twierdzy. Siemion nie miał racji. But all is well 
what ends well (ang.) — Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy.
73/ Pocerkiewny majątek ziemski — majątki ziemskie zostały odebrane 
cerkwiom i monasterom ukazem Katarzyny II w r. 1764.
74/ Prystaw — naczelnik policji powiatu lub mniejszej jednostki 
administracyjnej w Rosji carskiej.
75/ Kliigenau Franciszek (1791—1851) — generał armii kaukaskiej, brał udział 
w wyprawie dargińskiej.
76/ K u m y c y — plemię zamieszkałe we wschodnim Dagestanie nad Morzem 
Kaspijskim i w dorzeczu Tereku. Ostatecznie podbite przez Rosję carską w 1722 
r.
77/ Linia lezgińska — jedna z tzw. linii kordonowych, utworzonych przez 
rozciągające się w określonym kierunku warownie i posterunki wojskowe. Linie 

background image

takie budowano dla ochrony zdobytych już przez wojsko rosyjskie terytoriów. 
Linia lezgińską broniła Gruzji.
78/ Loris-Mielikow Michał (1825—1888) — późniejszy generał i minister 
spraw wewnętrznych.
79/ Wstęga — zakładana przez ramię wstęga orderowa, na której noszono 
ordery pierwszego (najwyższego) stopnia.
80/ Chazawat — (inaczej dżihad) wojna święta przeciw niewiernym. Wiąże się 
z ideą religijną, która nakazuje szerzenie islamu mieczem i która jest źródłem 
specjalnych zasad obowiązujących w wojnie świętej. Pojęcie chazawat obejmuje 
zarówno stan ogłoszonej wojny świętej, jak i omawianą ideę religijną. Stąd też 
określenie: „przyjąć chazawat", „nauczyć się chazawatu" itp.
81/ Kazi-Mułła — pierwszy imam, który ogłosił wojnę świętą przeciwko Rosji. 
Uczniem jego, a później przyjacielem, był Szamil. Kazi-Mułła zginął w 1832 r. 
podczas szturmu Rosjan na Gimry.
82/ Gamzat-Bek — następca Kazi-Mułły, zmarł w 1834 r.
83/ S z e i k — starszy, naczelny szczepu, tytuł duchownych lub uczonych. 
84/  A m a n a t — zakładnik.
85/ La i l a h a... (arab.). — Nie ma boga prócz Allaha.
86/ Peszkesz — podarunek.
87/ N u k e r z y — straż przyboczna.
88/ Kazikumychski chanat — kraj w Dagestanie na północnym stoku gór 
kaukaskich. Do 1820 r. stanowił samodzielny chanat.
89/ Gimryńcy — mieszkańcy aułu Gimry w Awarii, z którego pochodził Szamil.
90/ Tabasarań — kraina w południowym Dagestanie.
91/ Czernyszew Aleksander (1786—1857) — generał-adiutant. Brał udział w 
wojnach z Napoleonem. Od 1827—1853 r. minister wojny; od 1848 r. 
przewodniczący Rady Państwa.
92/ Hrabia Michał Tariełowicz. (Przyp. aut.).
93/ Feldjeger — kurier wojskowy wysyłany dla przewożenia ważniejszych 
dokumentów.
94/ Dekabryści — szlacheccy rewolucjoniści dążący do obalenia ustroju 
absolutystyczno-pańszczyźnianego i wprowadzenia rządów konstytucyjnych. 
Kulminacyjnym punktem ruchu dekabrystów był dzień 14 grudnia 1825 r., 
kiedy to na plac Senacki wyprowadzone zostały przez swych oficerów oddziały 
wojskowe, które odmówiły złożenia przysięgi Mikołajowi I. Pułki powstańcze 
miały dokonać rewolucyjnego zamachu stanu; nie skierowane do ataku mimo 
bojowej postawy, po wielogodzinnym wyczekiwaniu zostały otoczone i rozbite 
przez wojska sprzyjające Mikołajowi. Powstanie upadło.
Śledztwo trwało od 17 grudnia 1825 r. do l czerwca 1826 r., po czym sąd 
złożony z Rady Państwa, Senatu i Synodu oraz kilku wyższych wojskowych i 
urzędników, skazał przywódców powstania: Pestela, Rylejewa, Murawiewa 
Apostoła, Bestużewa-Riumina i Kachowskiego, na śmierć przez powieszenie; 
wyrok został wykonany w dn. 13 lipca 1826 r. Pozostali członkowie ruchu 

background image

zostali skazani, zależnie od stopnia winy, na bezterminową katorgę, zesłanie na 
Sybir lub degradację i wcielenie do pułków kaukaskich jako szeregowcy.
95/ Czernyszew Zachar (1796—1862) — oficer gwardii konnej. Był dekabrystą, 
lecz nie brał bezpośredniego udziału w powstaniu. Został skazany na katorgę za 
to, że nie doniósł władzom o planowanym zamachu.
96/ Mikołaj Pawłowicz — Mikołaj I.
97/ Kamer-lokaj — starszy lokaj dworski.
98/ L'empereur? — Cesarz?
99/ Sa Majeste vient de renter (fr.) — Jego cesarska mość dopiero co wrócił.
100/ Kawalergard — oficer jednego z pułków ciężkiej kawalerii, wchodzących 
w skład gwardii, czyli oddziałów pełniących straż przy cesarzu.
101/ Lożmajster — woźny przy lożach. 
102/ II y quelqu'un (fr.) — Tu jest ktoś. 
103/ Domino — szeroki płaszcz z kapturem noszony na maskaradach.
104/ Szkoła Prawa — zakład naukowy założony w r. 1835, w którym młodzież 
szlachecka kształciła się w naukach prawniczych.
105/ Mowa tu o królu pruskim Fryderyku Wilhelmie II.
106/ Helena Pawłowna (1806—1873) — żona wielkiego księcia Michała, brata 
Mikołaja I.
107/ Sałtykowski podjazd — jeden z podjazdów Pałacu Zimowego.
108/ Jermołow Aleksy (1772—1861) — generał. Brał udział w wojnach z 
Napoleonem, odznaczył się w bitwie pod Borodino. W 1817 r. został dowódcą 
kaukaskiego korpusu i wielkorządcą Gruzji. Dowodził podbojem Kaukazu.
Wieliaminow Aleksy (1785—1838) — generał armii kaukaskiej.
109/ Przepędzić go 12 razy... — mowa tu o karze pałek, polegającej na tym, że 
skazanego pędzono pomiędzy dwoma szeregami żołnierzy, który bili go 
pałkami.
110/ Bibikow Dymitr (1792—1870) — generał. W 1837 r. został generał-
gubernatorem kijowskim, podolskim i wołyńskim. Minister spraw 
wewnętrznych w latach 1852—1855. Jako administrator był zwolennikiem 
przymusowej rusyfikacji ludności zamieszkującej podległe mu gubernie.
111/ ...ś r o d k i  p r ze c i w buntującym się chłopom... — mowa tu o chłopach 
unitach, których rządy carskie zmuszały przemocą do przechodzenia na 
prawosławie. Unici byli to wyznawcy obrządku greckokatolickiego, powstałego 
na skutek unii Kościoła rzymskokatolickiego z częścią Kościoła 
prawosławnego, zawartej w Brześciu w r. 1596. Unia została rozwiązana przez 
część duchowieństwa unickiego w r. 1839 na soborze w Połocku.
112/ Włościanie państwowi — włościanie osiedleni na ziemiach należących do 
państwa. Położenie tych włościan było o wiele lepsze niż chłopów należących 
do prywatnych właścicieli. Prawo uznawało ich za wolnych mieszkańców 
osiadłych na roli, wolno im było przechodzić do innego stanu (np. 
mieszczańskiego), zmieniać miejsce zamieszkania. Czynsze płacone przez nich 

background image

były mniejsze od czynszów płaconych przez włościan należących do osób 
prywatnych; przysługiwało im prawo wykupu ziemi, na której byli osiedleni.
113/ Chłopi apanażowi — chłopi osiedleni w dobrach apanażowych. Dobra 
apanażowe zostały ustanowione przez Pawła I w r. 1797 dla uposażenia 
członków rodziny carskiej.
114/ Diakon — duchowny w cerkwi prawosławnej mający niższe święcenia. 
115/ Ermitaż — budynek przylegający do Pałacu Zimowego i połączony z nim, 
mieszczący od czasów Katarzyny II sale rozrywkowe i zbiory dzieł sztuki.
116/ La Pologne et le Caucase... (fr.) — Polska i Kaukaz — to dwie plagi Rosji. 
Potrzeba nam jakich stu tysięcy ludzi w każdym z tych dwóch krajów.
117/ Vous dites, la Pologne...? (fr.) — Polska, powiada pan? O tak, ze strony 
Metternicha było mistrzowskim pociągnięciem, że zrzucił na nas ten kłopot.
118/ Jegrzy — strzelcy doborowi, sformowani w oddziały przeznaczone m.in. 
dla ubezpieczenia kolumn wojskowych w marszu.
119/ Inochodziec — koń stawiający w kłusie równocześnie przednią i zadnią 
prawą oraz przednią i zadnią lewą nogę.
120/ Ariergarda — straż tylna. 
121/ Junkier — podoficer ze szlachty.
122/ Zaginać parole — załamywać róg karty, która wygrała, na znak, że się 
podwaja stawkę na tę kartę.
123/ Poniterować — stawiać pieniądze na kartę przeciw trzymającemu bank.
124/ Mułła — duchowny mahometański niższego stopnia. 
125/ M u t a l i m — uczeń szkoły duchownej.
126/ Karabachski rumak — rumak bardzo cenionej rasy koni górskich. 
127/ S a u b u ł — Bądź zdrów.
128/ C z y c h i r — gatunek wina kaukaskiego.
129/ Jakszy, bek-jakszy. — Dobrze, bardzo dobrze.
130/ Seraj — pałac, dwór.
131/ Lezgini — naród kaukaski, zamieszkujący południowe rejony Dagestanu i 
północne Azerbejdżanu.
132/ Kistyńcy — jedno z plemion Kaukazu, zamieszkujące wąwozy nad rzeką 
Argun.
133/ Namaz — codzienne modlitwy mahometan. 
134/ Tarikat — prawo religijne, które uznawali miurydzi.
135/ S z a r i a t — zbiór praw obowiązujących mahometan.
136/ B a j r a m — nazwa dwóch największych świąt u mahometan: Wielkiego 
Bajramu (obchodzonego po ukończeniu postu Ramadan) i Małego Bajramu 
obchodzonego 60 dni później.
137/ A j d a — chodźmy. 
138/ Adat — prawo obyczajowe u mahometan.
139/ Ułan jakszy — zuch chłopak. 
140/ Gurda — bardzo cenne stare szable i kindżały z najprzedniejszej stali.
141/ Milicjanci — tu: górale, który walczyli po stronie Rosjan.

background image

142/ Baratyński Aleksander (1814—1879) — generał, brał udział w wojnach 
kaukaskich. W 1851 r. został dowódcą lewej flanki linii kaukaskiej, od 1856 r. 
namiestnik Kaukazu. W trzy lata później cały Kaukaz wschodni został 
zawojowany, a Szamil wzięty do niewoli.
143/ Z a w a l i n y — barykady z drzew leśnych.
144/ Transport — tu: znak przeniesienia stawki na inną kartę.
145/ Markietan — handlarz żywnością towarzyszący armii.
146/ Argutyński-Dołgorukow Moisiej (1797—1855) — generał armii 
kaukaskiej; dowódca specjalnego oddziału przeznaczonego do walki z 
Szamilem.
147/...złote monety — chodzi o imperiały, złote monety wartości 10 rubli, lub 
półimperiały, wartości 5 rubli.
148/ Uriadnik — tu: podoficer pułków kozackich w carskiej armii.
149/ Kawaler krzyża św. Jerzego — odznaczony orderem św. Jerzego, 
ustanowionym w 1769 r. Krzyż ten dawano w nagrodę za zasługi wojenne.
150/ Staroobrzędowcy — inaczej starowiercy, wyznawcy starego obrządku, 
sprzed reform wprowadzonych przez Kościół prawosławny przez patriarchę 
Nikona w XVII w. Reformy te spowodowały rozłam religijny i oddzielenie się 
od oficjalnego Kościoła sekty staroobrzędowców nie uznających 
wprowadzonych zmian. Staroobrzędowcy byli prześladowani przez władze 
carskie.
151/ A r b a — dwukołowy wóz o wielkich kołach bez żelaznej obręczy, 
zaprzężony zwykle w woły lub bawoły.
152/ Ałazań — dopływ Kury.
153/ Nucha — tu: ziemia chanatu nuchińskiego.