Tołstoj Lew HADŻI MURAT

Lew Tołstoj

Hadżi Murat


Od wydawcy

Hadżi-Murat jeden z wodzów górali kaukaskich w ich wal­kach z wojskami carskimi wysłanymi na podbój Kaukazu; postać historyczna. Był krewnym chanów Awarii* górzyste­go kraju na północno-wschodnich zboczach Kaukazu i po­czątkowo, po zajęciu tego kraju przez wojska carskie* rządził chanatem awarskim z ramienia Rosji; podejrzany o stosunki z Szamilem* przywódcą plemion kaukaskich walczących z wojskami carskimi* został aresztowany. Uciekł z niewoli,

i przeszedł otwarcie na stronę Szamila* który mianował go swoim zastępcą. Jako wódz górali odniósł liczne zwy­cięstwa nad wojskami carskimi. Po nieudanej wyprawie pa Tabasarań postanowił przejść ponownie na stronę Rosjan. Od tego wydarzenia rozpoczyna swe opowiadanie Tołstoj.

Wypadki stanowiące tło opowieści rozegrały się w la­tach 1851-1852 w czasie pobytu Tołstoja na Kaukazie. Osoba Hadżi-Murata i jego tragiczny los wywarły na Toł­stoju silne, wrażenie* wzmiankę o tym znajdujemy w jego liście do brata Sergiusza z dn. 23 grudnia 1851 r., a w dzie­sięć lat później opowiada o Hadżi-Muracie dzieciom w swej szkole w Jasnej Polanie. Pomysł opowiadania powstał po

m

czterdziestu pięciu latach. Tołstoj notuje go w swym dzien­niczku pod datą 19 lipca 1896 r.

Rok z górą poświęcił Tołstoj na studia przygotowaw­cze, a od 1897 do 1904 r. z częstymi przerwami pracuje nad opowiadaniem, nie porzucając studiów nad historią Kau­kazu i epoką Mikołaja I. W r. 1904 przerywa pracę nad Hadżi-Muratem, choć nie uważa jej za całkowicie skończoną

i nie odkłada rękopisu aż do końca życia.

Hadzi-Murat został wydany po raz pierwszy w 1912 r. przez przyjaciela Tołstoja, Włodzimierza Czert- kowa, w pośmiertnych dziełach pisarza. Cenzura carska dokonała w tym wydaniu znacznych skreśleń (więcej niż połowę rozdziału XV), gdyż, jak stwierdziła, Mikołaj I został w opowiadaniu „napastowany w niedopuszczalny, skrajnie ordynarny i uwłaczający jego pamięci sppsób”.

Wracałem do domu polami. Było to w środku lata. Łąki sprzątnięto i zabierano się właśnie do koszenia żyta.

Ta pora roku ma śliczny dobór kwiecia: czerwone, białe, różowe, pachnące puszyste koniczyny; zuchwałe ru­mianki; mlecznobiałe „kocha-nie kocha” —o jaskrawożół- tym środku i dostałej, korzennej woni; żółty rzepak z miod­nym zapachem; wysoko sterczące liliowe i białe, do tulipa­nów podobne kampanule; pnące groszki; żółte, czerwone, lila, różowe, zgrabniutkie skabiozy; babka o lekko różowa- wym puszku i ledwie wyczuwalnej miłej woni; bławatki — jaskrawo modre w słońcu i w młodości, a granatowe i czer­wieniejące wieczorem i na starość, oraz delikatne, pachnące migdałem, szybko więdnące kwiaty powoju.

Uzbierałem duży bukiet różnych kwiatów i szedłem do domu, gdym zauważył w rowie przepyszny malinowy, w pełni rozkwitły oset tego gatunku, który się u nas zwie „tatarzynem” i który kosiarze starannie omijają, a jeśli przypadkiem skoszą, to wyrzucają go z siana, ażeby nie pokłuć sobie rąk. Zachciało mi się zerwać ten oset i wsta­wić go w środek bukietu. Zlazłem do rowu, odpędziłem włochatego trzmiela, który wpiwszy się w serce kwiatu

usnął tam słodko i niemrawo, i jąłem zrywać kwiat. Ale było to bardzo trudne: nie dość, że łodyga kłuła ze wszystkich stron, nawet przez chustkę, którą owinąłem sobie rękę, w dodatku była tak strasznie mocna, że się z nią biedziłem dobre pięć minut, rozdzierając po jednym włóknie. Kiedym wreszcie oderwał kwiat, łodyga była w strzępach, a i sam kwiat już nie wyglądał tak świeżo i ładnie. Przy tym, ordy­narny i niezdarny, nie pasował do delikatnych kwiatów mego bukietu. Pożałowałem, żem niepotrzebnie zniszczył 'kwiat, który na swoim miejscu był piękny, i rzuciłem go. „Swoją drogą, co za energia i siła żywotna — pomyśla­łem przypominając sobie, ile trudu włożyłem w jegozer-“ wanie. — Jak uparcie bronił swego życia i jak drogo je sprzedał.**

Droga do domu wiodła przez świeżo zorany czarno-, ziemny ugór. Szedłem pod górę czamoziemną drogą pełną kurzu. Zorane pole było dworskie, bardzo rozległe, tak że z obu stron drogi i pod górę przede mną nie było nic widać prócz czarnego, równo zbrużdżonego, jeszcze nie skrudlo- nego ugoru. Orka była porządna i nigdzie na polu nie dostrzegłbyś ani jednej roślinki, ani jednej trawki: wszystko był czarne. ,Jakąż okrutną, niszczycielską istotą jest czło­wiek, ile różnorodnych żywych istot, ile roślin zgładził dla podtrzymania swego życia” — myślałem, odruchowo szu­kając czegokolwiek żywego wśród tej martwej, czarnej pustki. Przede mną na prawo od drogi, widniał jakiś krza­czek. Gdym się zbliżył, poznałem w tym krzaczku takiego samego „tatarzyna” jak ten, którego kwiat na darmo zer­wałem i wyrzuciłem.

Krzak „tatarzyna” składa się z trzech łodyg. Jedna była urwana, a reszta jej sterczała jak ucięta ręka. Na każdej

z dwóch pozostałych tkwił jeden kwiatek. Kwiaty te, kiedyś ładne, teraz były czarne. Jedna łodyga była złamana i po­łowa jej, z brudnym kwiatem na końcu, zwisała w dół; druga, choć usmarowana czamoziemnym błotem, wciąż jeszcze sterczała do góry. Widać było, że cały krzaczek zosr tał przejechany kołem, dopiero później podniósł się i dla­tego stał krzywo, ale jednak stał. Jak gdyby wyszarpnięto mu kawał ciała, wydarto wnętrzności, urwano rękę, wylu- piono oko. A on mimo wszystko stoi i nie poddaje się czło­wiekowi, który zniszczył wszystkich jego braci dookoła.

Co za energia! — pomyślałem. — Człowiek wszy­stko pokonał, zniweczył miliony roślin, a ten wciąż jeszcze nie chce się poddać.”

I p rzy panini a ła mi się pewna stara kaukaska historia, której część sam widziałem, część słyszałem od naocznych świadków, a część wyobraziłem sobie. Oto ta historia, jak się ona ułożyła w moim wspomnieniu i wyobraźni.

1 ' ' - Było to w końcu roku 1851.

W zimny wieczór listopadowy Hadżi-Murat wjeż­dżał do czeczeńskiego* nieprzyjaznego aułu* Machketu, kurzącego się wonnym dymem kiziaku*.

Dopiero co umilkł wytężony śpiew Muezina* i w czy­stym powietrzu górskim, wyraźnie słychać było spoza ryku krów i beku owiec, które się rozchodziły po saklach* aułu, przylepionych do siebie jak plastry w ulu, gardłowe dźwięki spierających się poniżej źródła męskichełosów oraz głosy kobiece i dziecinne.

Hadżi-Murat był to słynny z waleczności Naib* Szamila*; nigdy nie wyjeżdżał inaczej niż ze swym buńczu- kieftr, w asyście dziesiątków miurydów* harcujących wokół niego. Teraz, opatulony w baszłyk* i burkę, spod której wystawał karabin, jechał z jednym tylko miurydem, stara­jąc się, by go jak najmniej można było dostrzec, ostrożnie wpatrując się swymi bystrymi czarnymi oczami w twarze spotykanych po drodze mieszkańców.

Wjechawszy do środka aułu Hadżi-Murat nie ruszył ulicą wiodącą do placu, lecz skręcił w lewo, w wąziutki zaułek, Podjechawszy do drugiej z rzędu sakli, uczepionej

w połowie wysokości góry, zatrzymał się i rozejrzał. Pod okapem przed sakląnie było nikogo, na dachu zaś, za glinia­nym, świeżo pobielonym kominem leżał człowiek nakryty tołubem. Hadżi-Murat trzonkiem harapa lekko trącił leżą­cego na dachu człowieka i mlasnął językiem. Spod tołuba podniósł się starzec w nocnej czapce i wyświechtanym po­dartym beszmecie*. Oczy starca, pozbawione rzęs, były czerwone i wilgotne; mrugał, żeby je rozkleić. Hadżi-Murat pozdrowił go zwykłym; — Selam alejkum* — i odsłonił twarz.

Alejkum selam — uśmiechając się bezzębnymi ustami rzekł stary, gdy poznał Hadżi-Murata, i stanąwszy na swych chudych nogach począł je wsuwać do stojących u komina pantofli o drewnianych obcasach. Obuwszy je, powoli włożył zgnieciony kożuch i jął tyłem schodzić po drabinie przystawionej do dachu. I ubierając się, i złażąc stary chwiał głową na cienkiej pomarszczonej, opalonej szyi i wciąż mlaskał bezzębnymi ustami. Stanąwszy na ziemi, gościnnie ujął konia Hadżi-Murata za wodze i prawe strzemię. Lecz zgrabny, silny miuryd Hadżi-Murata zesko­czył ze swego wierzchowca, odsunął starego i zajął jego miejsce.

Hadżi-Murat zsiadł z konia i lekko utykając wszedł pod okap. Na jego powitanie szybko wybiegł piętnastoletni może chłopak i ze zdziwieniem wlepił w nowo przybyłych czarne jak dojrzałe porzeczki, lśniące oczy.

Leć do meczetu, zawołaj ojca—rozkazał mu stary. i wyprzedziwszy Hadżi-Murata otworzył przed gościem lekkie, skrzypiące drzwi. Gdy Hadżi-Murat wchodził, przez drzwi wewnętrzne weszła niemłoda, szczupła, chuda kobieta, w czerwonym beszmecie na żółtej koszuli i nie­bieskich szarawarach; niosła poduszki.

Przyjście twoje wróży szczęście — rzekła i zgią- wszy się wpół zaczęła rozkładać pod frontową ścianą poduszki, ażeby gość usiadł.

Synowie twoi oby długo żyli — odparł Hadżi- -Murat, po czym zdjął burkę, karabin, szablę i wręczył je staremu.

Stary pieczołowicie zawiesił karabin i szablę na gwoździu, koło wiszącej broni gospodarza, między dwiema dużymi miednicami, lśniącymi na gładko wysmarowanej gliną i schludnie pobielonej ścianie.

Hadżi-Murat poprawił pistolet za plecami, podszedł do rozłożonych przez kobietę poduszek i usiadł na nich otulając się w czerkieskę*. Stary kucnął na wprost niego na bosych piętach, zamknął oczy, podniósł ręce dłońmi do góry. Hadżi-Murat zrobił to samo. Następnie obydwaj, zmówiwszy modlitwę, przeciągnęli rękoma po twarzach i zwarli dłonie u końca brody.

- Ne chabar? — zapytał staruszka Hadżi-Murat, czyli: co nowego?

Chabar jok! nic nowego — odpowiedział stary patrząc czerwonymi, martwymi oczami nie w twarz, lecz na pierś Hadżi-Murata. — Mieszkam na pasiece, przyszedłem tylko odwiedzić syna. On wie.

Hadżi-Murat zrozumiał, żc stary nie chce powiedzieć tego, co wie i co on sam chciał wiedzieć; kiwnął więc z lekka głową i już nie nastawał

Żadnej dobrej nowiny nie ma — odezwał się sta­ruszek. — Tyle tylko nowin, że się zające wciąż naradzają, jak by tu przepędzić orły A orły raz po raz porywają to jednego, to drugiego. W ubiegłym tygodniu rosyjskie psy spaliły miczyckim siano, bodajby im gęba pękła — wychar­czał ze złością.

Wszedł miuryd Hadżi-Murata i miękko stąpając po klepisku wielkimi krokami swych silnych nóg, podobnie jak Hadżi-Murat — zostawiwszy na sobie tylko kindżał i pistolet — zdjął burkę, karabin, szablę i sam je zawiesił na tychże gwoździach, na których wisiała broń Hadżi- -Murata.

Kto to?. — wskazując nań spytał stary Hadżi- -Murata.

Mój miuryd. Na imię mu Ełdar — rzekł Hadżi- -Murat.

¡¡¡i Dobrze -o powiedział stary i wskazał Ełdarowi miejsce na wojłoku, obok Hadżi-Murata.

Ełdar siadł krzyżując nogi i w milczeniu utkwił swe ładne, baranie oczy w twarzy rozmowniejszego już teraz staruszka. Staruszek ępowiadał, jak to w zeszłym tygod­niu ich junacy złapali dwóch żołnierzy: jednego zabili,

drugiego posłali Szamilowi do Wedena*. Hadżi-Murat słuchał z roztargnieniemj popatrując na drzwi i nasłu­chując dźwięków dochodzących z zewnątrz. Pod okapem przed sak Ją rozległy się kroki, drzwi skrzypnęły i wszedł gospodarz.

Gospodarz sakli, Sado, był to człowiek lat około czterdziestu, miał małą bródkę, długi nos, a oczy równie czarne, choć nie tak błyszczące, jak ów piętnastoletni chłopak, jego syn, który pobiegł po niego, a teraz wszedł razem z ojcem i usiadł przy drzwiach. Zzuwszy koło drzwi drewniane pantofle gospodarz zsunął starą, wyszarzałą papachę na tył dawno nie golonej, porastającej czarnym włosem głowy i natychmiast kucnął naprzeciwko Hadżi- -Murata.

Tak samo jak staruszek zamknął oczy, podniósł ręce dłońmi do góry, zmówił modlitwę, otarł rękoma twarz i dopiero wtedy zaczął mówić. Oświadczył, że Szamil kazał pojmać Hadżi-Murata żywego czy martwego, że wysłańcy Szamila odjechali dopiero wczoraj, że się ludzie boją nie usłuchać Szamila i że przeto należy być ostrożnym.

W moim domu — powiedział Sado — dopóki żyję, nikt nie wyrządzi krzywdy memu kunakowi*. Ale jak w polu? Trzeba pomyśleć.

Hadżi-Murat słuchał uważnie i kiwał głową. Gdy Sado skończył, powiedział:

Dobrze. Teraz musimy posłać do Rosjan czło­wieka z listem. Wyruszy mój miiiryd, ale potrzeba mu przewodnika.

Poślę brata Batę—rzekł Sado. —Zawołaj Batę —- zwrócił się do syna.

Chłopak, jak sprężyna, zerwał się na równe nogi i wy­machując rękami wyszedł szparko z sakli. Po upływie jakich dziesięciu minut wrócił z żylastym, krótkonogim, aż czar­nym od opalenizny Czeczeńcem, w rozłażącej się żółtej czerkiesce o postrzępionych rękawach i w opuszczonych czarnych nagolennicach. Hadżi-Murat pozdrowił nowo przybyłego i od razu, również nie tracąc słów na próżno, zapytał krótko:

Możesz zaprowadzić mojego miuryda do Rosjan?

Można — raźno, wesoło zagadał Bata. — Wszy­stko można. Żaden Czeczeniec nie zdoła tak się prześliznąć jak ja. Kto inny pójdzie, wszystko obieca, ale nic nie zrobi, a ja mogę.

Dobrze — rzekł Hadżi-Murat. —Za swoje trudy dostaniesz trzy — powiedział pokazując trzy palce.

Bata skinął głową na znak zrozumienia, dodał jednak, że nie chodzi mu o pieniądze, gotów jest bowiem służyć Hadżi-Muratowi dla honoru. W górach wszyscy znają Hadżi-Murata, wiedzą, jak on bił rosyjskie świnie...

Dobrze — rzekł Hadżi-Murat. — Sznur dobry, gdy długi, a mowa, gdy krótka.

Ha, będę milczał — powiedział Bata.

Gdzie Argun* zawraca, na wprost urwiska, polana w lesie, stoją dwa stogi. Wiesz?

Wiem.

Tam czekają na mnie trzej moi jeźdźcy — mówił Hadżi-Murat.

Aja* — rzekł Bata kiwając głową.

Zapytasz o Chan-Mahomę. Chan-Mahoma wie, co robić i co mówić. Trzeba go zaprowadzić do rosyjskiego zwierzchnika, do Woroncowa*, księcia. Potrafisz?

Zaprowadzę.

Zaprowadzić i przyprowadzić z powrotem. Mo­żesz?

- Można.

Zaprowadzisz, potem wrócisz do lasu. I ja tam

będę.

Wszystko zrobię —7 rzekł Bata, wstał, przyłożył ręce do piersi i wyszedł.

Trzeba też posłać człowieka do Giech* — po­wiedział Hadżi-Murat gospodarzowi, gdy Bata wyszedł. — W Giechach trzeba będzie... — rozpoczął dotykając jednej z tulejek swej czerkieski, lecz w tejże chwili spuścił rękę i umilkł ujrzawszy dwie kobiety wchodzące do sakli.

Jedną z nich była żona Sada, owa niemłoda chuda kobieta, co układała poduszki. Druga była to całkiem młoda dziewczynka w czerwonych szarawarach i zielonym besz- mecie. Zasłona ze srebrnych monet okrywała jej pierś. Na końcu niedługiego, lecz grubego, sztywnego czarnego war­kocza, który zwisał między jej chudymi łopatkami, prze­

wieszony był srebrny rubel; oczy, tak samo czarne, podob­ne do porzeczek, jak oczy jej ojca i brata, wesoło błyszczały w młodej twarzy silącej się na powagę. Dziewczynka nie patrzyła na gości, ale znać było, że czuje ich obecność.

Żona Sada niosła niski, okrągły stolik, na którym była herbata, pilgisze*, bliny w oleju, ser, czurek — rodzaj cienkiego placka — i miód. Dziewczynka niosła miednicę, kumgan* i ręcznik.

Sado i Hadżi-Murat milczeli przez cały czas, gdy kobiety cicho poruszając się w swych czerwonych czuwia- kach* bez podeszew stawiały przed gośćmi to, co przy­niosły. Ełdar zaś wbił swe baranie oczy w skrzyżowane nogi i trwał nieruchomo jak posąg, dopóki kobiety były w sakli. Dopiero kiedy wyszły i kiedy miękkie ich kroki ścichły za drzwiami, Ełdar westchnął z ulgą, a Hadżi-Murat dotknął jednej z tulejek swej czerkieski, wyjął z niej kulę, którą była zatkana, i wydobył spod kuli zwinięty w rurkę karteluszek.

Doręczyć synowi — rzekł pokazując karteluszek.

Komu mają dostarczyć odpowiedź? — spytał

Sado.

Tobie, ty zaś przekażesz ją mnie.

Dobrze — powiedział Sado i włożył karteluszek do tulejki swojej czerkieski. Następnie, ująwszy kumgan, podsunął Hadżi-Muratowi miednicę. Hadżi-Murat zakasał rękawy beszmetu na muskularnych rękach, białych powyżej napięstkóWj i podstawił dłonie pod przezroczysty strumień

zimnej wody, którą Sado lał z kumgana. Wytarłszy ręce czystym ręcznikiem z surowego płótna Hadżi-Murat zabrał się do jedzenia. To samo uczynił Ełdar. Podczas gdy się goście posilali, Sado siedział naprzeciwko nich i kilkakrot­nie dziękował im za odwiedziny. Siedzący przy drzwiach chłopak nie spuszczał z Hadżi-Murata połyskliwych czar­nych oczu i uśmiechał się, jak gdyby potwierdzając tym uśmiechem słowa ojca.

Mimo że Hadżi-Murat przeszło dobę nie miał nic w ustach, zjadł tylko trochę chleba, sera, potem dobył spod kindżału nożyk, nabrał miodu i posmarował nim chleb.

Miód mamy dobry, a w tym roku lepszy niż kie­dykolwiek: bo i dużo go, i smaczny — rzekł stary ucieszony widocznie, że Hadżi-Murat zajada jego miód.

Dzięki — powiedział Hadżi-Murat i odsunął się od jadła. Ełdar był jeszcze głodny, lecz za przykładem swego miurszyda odsunął się od stołu i podał Hadżi -

- Murat owi miednicę oraz kumgan.

Sado wiedział, że podejmując Hadżi-Murata naraża własne życie, gdyż po kłótni Szamila z Hadżi-Muratem ogłoszono wszystkim mieszkańcom Czeczni, że pod grozą śmierci nie wolno im Hadżi-Murata przyjmować. Nie było mu tajne, że mieszkańcy aułu mogą lada chwila/dowiedzieć się o pobycie Hadżi-Murata w tym domu i zażądać wydania go. Jednakże nie tylko go to nie frasowało, ale owszem — cieszyło. Sado miał sobie za obowiązek bronić gościa- -kunaka, chociażby kosztem własnego życia, radował się więc i dumny był z siebie, że postępuje tak, jak się godzi.

Dopóki jesteś w moim domu i dopóki dźwigam^ głowę na karku, nikt ci nic złego nie zrobi — powtórzył Hadżi-Muratowi.

Hadżi-Murat spojrzał uważnie w jego błyszczące oczy i zrozumiawszy, że to szczera prawda, rzekł nieco uroczyście:

Obyś dostąpił radości i życia!

Sado milcząc przycisnął rękę do piersi na znak wdzięczności za dobre słowa.

Zamknąwszy w sąkli okiennice i zapaliwszy chrust na kominku, Sado w szczególnie wesołym i podnieconym nas­troju wyszedł z izby kunackiej i wstąpił do tej części sakli, gdzie mieszkała cała jego rodzina. Kobiety jeszcze nie spały i gwarzyły o niebezpiecznych gościach, którzy nocują w ich izbie kunackiej.

II

Tejże nocy z twierdzy Wozdwiżeńskiej*, położonej na linii obronnej w odległości piętnastu wiorst od aułu, gdzie nocował Hadżi-Murat, z umocnień wyszli za wrota Czach- giryńskie trzej żołnierze z podoficerem. Żołnierze mieli na sobie kożuszki, papachy, stroczone szynele zawieszone przez ramię i długie buty za kolana, jak się wtedy nosili kaukascy żołnierze. Z karabinami na ramionach szli naj­pierw drogą, potem, uszedłszy jakie pięćset kroków, skręcili z niej i szeleszcząc butami po suchych liściach, zrobili ze dwadzieścia kroków w prawo; tu się zatrzymali przy złama-

ten jawor wysyłano zwykle na zwiady.

Jasne gwiazdy, które zdawały się biec po czubach drzew, gdy żołnierze szli lasem, zatrzymały się teraz i świe­ciły jaskrawo między ogołoconymi gałęźmi.

Na szczęście jest sucho — rzekł podoficer Pa­nów. Zdjął z ramienia długi karabin z bagnetem, stuknął nim o ziemię i oparł go o pień drzewa. Trzej żołnierze zrobili to samo.

A co, zgubiłem! — gniewnie mruknął Panów. — Albo zapomniałem w domu, albo wypadła mi w drodze.

Czego szukasz? — zagadnął jeden z żołnierzy raźnym, wesołym głosem.

Fajki; diabli wiedzą, gdzie się zawieruszyła!

Ale cybuch masz? — spytał raźny głos.

Cybuch — i owszem.

Ale gdyby tak prosto w ziemię?

t- E, gdzież tam.

Zmajstrujemy to raz dwa.

Na zwiadach nie wolno było palić, lecz ten zwiad prawie nie był zwiadem, tylko raczej strażą przednią, którą wysyłano w tym celu, ażeby górale nie mogli — jak to już nieraz robili — niepostrzeżenie podtoczyć dzia­ła i strzelać do umocnień, toteż1 Panów nie uważał za potrzebne odmawiać sobie palenia i dlatego przystał na propozycję wesołego żołnierza. Wesoły żołnierz dobył z kieszeni kozik i zaczął kopać ziemię. Wygrzebawszy dołeczek przyklepał go, umocował w nim cybuszek, na­stępnie napełnił dołek. tytoniem, przycisnął — i fajka była gotowa. Siamiczek zapalił się i na chwilkę oświetlił wydatne kości policzkowe leżącego na brzuchu żołnierza.

W cybuchu zaświstało i Panów poczuł miłu woń tlejącej machorki;

Uryęhtowałeś? — zapytał wstając.

Pewnie.

Zuch chłopak. Awdiejew, spryciarz z ciebie. No?

Awdiejew usunął się na bok dając miejsce Panowowi

i wypuszczając z ust dym.

Panów legł na brzuchu, wytarł cybuszek rękawem i jął się zaciągać dymem.

Gdy się napalił do syta, żohiierze zaczęli rozmawiać.

Powiadają, że dowódca kompanii ¿¿rał się i znowu sięgnął do skrzyni — leniwym głosem powiedział jeden z żołnierzy.

Odda — rzekł Panów.

Wiadomo, dobry oficer — przyświadczył Aw­diejew.

Dobry, dobry — posępnie podjął ten, co zagaił rozmowę. — A ja bym radził, żeby kompania z nim pogadała: skoroś wziął, to powiedz, ile, powiedz, kiedy zwrócisz.

Jak kompania uradzi — rzekł Panów odrywając się od fajki.

Wiadomo, gromada to wielki człowiek — po­twierdził Awdiejew.

Trza kupić owsa, wyszykować buty na wiosnę, pieniążki potrzebne, a on je zabrał... — nastawał mal­kontent.

Toż mówię, jak kompania uzna — powtórzył Panów. — Nie pierwszy to raz: weźmie i zwróci.

W owych czasach na Kaukazie każda kompania sama zawiadywała całym gospodarstwem przez swych wybrań­

ców. Dostawała ze skarbu pieniądze — po sześć rubli pięć­dziesiąt kopiejek na człowieka — i sama się aprowizowała: sadziła kapustę, kosiła siano, miała własne pojazdy, chełpiła się wypasionymi końmi. Jej zaś pieniądze leżały w skrzyni, od której klucz miał dowódca kompanii, i zdarzało się czę­sto, że dowódca zaciągał w tej skrzyni pożyczki. Tak było i teraz, i właśnie o tym mówili żołnierze. Posępny żołnierz Nikitin chciał zażądać od dowódcy rachunku. Panów zaś i Awdiejew byli zdania, że to niepotrzebne.

Po Panowie kurzył Nikitin; następnie podesłał sobie szynel i usiadł oparty o drzewo. Żołnierze umilkli. Słychać tylko było, jak wysoko nad głową wiatr porusza wierzchoł­kami drzew. Wtem spoza tego nieustannego cichego szele­stu dało się słyszeć wycie, skowyt, płacz, rechot szakali.

Patrzcie no, jak to się szelmy zanoszą — powie­dział Awdiejew.

One z ciebie się śmieją, że masz krzywą gębę — rzekł piskliwy chochłacki głos czwartego żołnierza.

Wszystko znów ucichło, tylko wiatr poruszał gałęzie, to odsłaniając, to zasłaniając gwiazdy.

Słuchaj, Antonycz — zapytał nagle Panowa we­soły Awdiejew — bywa ci czasem tęskno?

-— Skąd znowu! — odparł niechętnie Panów.

A mnie się nieraz robi tak markotno, tak mar­kotno, że już nie wiem czasem, co począć ze sobą.

Widzicie go! — rzekł Panów.

Jakem wtedy przepił pieniądze, to wszystko przez tę markotność. Naszło mnie to, naszło. Myślę sobie: wezmę . i urżnę się.

Po wódce bywa czasem jeszcze gorzej.

Bywa, ale cóż robić?

HBbp /

' I do czegóż ty właściwie tęsknisz?

Ja? Ano do domu.

Bogaciście byli?

Bogaci, nie bogaci, ale dostatnio się żyło. Do- brześmy się mieli.

I Awdiejew zaczął opowiadać to, co już wiele razy opowiadał temuż Panowowi.

Przecie ja na ochotnika poszedłem za brata* — mówił Awdiejew. — Ma pięcioro dzieci, a mnie dopiero co ożenili. Matka zaczęła prosić. Myślę sobie: co mi tam! Może nie zapomną usługi. Idę do dziedzica. Dziedzica mamy dobrego; powiada: „Zuch jesteś, ruszaj.” Tom i poszedł za brata.

No cóż, to dobrze — pochwalił Panów.

Ale czy dasz wiarę, Antonycz? Teraz się markocę. I najwięcej markocę się z tej racji, że niby po com poszedł za brata. On sobie teraz króluje, a ty się męcz, człowieku. Im więcej myślę, tym gorzej. Skaranie boskie.

Awdiejew umilkł.

Może by znów zapalić? — spytał po chwili.

Ha, przyszykuj.

Lecz palić nie było im sądzone. Awdiejew wstał właśnie i chciał ponownie narządzić fajkę, gdy spoza szumu wiatru dały się słyszeć kroki na drodze. Panów ujął karabin i szturchnął butem Nikitina. Nikitin wstał i podniósł swój szynel. Dźwignął się również trzeci żołnierz, Bondarenko.

Wiecie, bracia, co mi się śniło...

Awdiejew syknął na Bondarenkę i żołnierze zamarli

i do

nasłuchując. Ciche kroki ludzi w miękkim obuwiu zbliżały się. W mroku coraz wyraźniej- było słychać chrzęst suchych gałązek i liści. Następnie doszły słowa w tym osobliwym gardłowym języku, którym mówią Czeczeńcy. Obecnie żołnierze nie tylko słyszeli, ale też zobaczyli dwa cienie sunące między drzewami. Jeden cień był trochę niższy, drugi trochę wyższy. Gdy się zrównały z żołnierzami, Panów, z karabinem w ręku, wraz ze swymi towarzyszami wystąpił na drogę.

Kto idzie? — zawołał.

Przyjazna Czeczeń —przemówił ów niski. Był to Bata. — Karabin jok% szabla jok — prawił wskazując na siebie. — Kiniaź trzeba.

Ów wyższy stał w milczeniu obok swego towarzysza. On także nie miał broni.

Zwiadowca. A zatem ¡¡¡| do dowódcy pułku -— objaśnił Panów swym kolegom.

Kniaź Woroncow bardzo trzeba, duża sprawa trzeba — mówił Bata.

Dobrze, dobrze, zaprowadzimy waś — rzekł Pa­nów. — Chyby ty z Bondarenką zaprowadzisz ich — zwró­cił się do Awdiejewa—przekażesz ich dyżurnemu i wrócisz tutaj. Uważaj — dorzucił —miej się na baczności. Każ im iść przed sobą. Bo te golone łby to filuty.

A to od czego? — powiedział Awdiejew Wykonu-, jąc karabinem taki ruch, jak gdyby kłuł bagnetem.—Pchnę raz i już po nim.

A na cóż przyda się, jak ty go ząkłujesz — wtrącił Bondarenko. —No jazdą.

Gdy ucichły kroki dwóch żołnierzy i zwiadowców, Panów i Nikitin wrócili na swe miejsca.

Że też diabli noszą ich po nocy! — mruknął Nikitin.

Widocznie pilna sprawa — Zaznaczył Panów. — Chłodno się robi — dodał, rozwinął szynel, włożył go i usiadł pod drzewem.

Po jakich dwu godzinach wrócili Awdiejew i Bon­da renko.

Cóż, zdaliście ich? — zapytał Panów.

Zdaliśmy. U dowódcy pułku jeszcze nie śpią. Zaprowadziliśmy ich wprost do niego. A żebyś wiedział, bracie, jakie te chłopy ó golonych łbach poczciwe! — ciągnął dalej Awdiejew. — Jak Boga kocham! Rozgadałem się z nim.

Wiadomo, ty z każdym musisz gadać — sarknął Nikitin.

—■ Naprawdę, całkiem jak ruscy. Jeden jest żonaty. Maruszka bar?* -^powiadam.— Bar — powiada. — Baranczuk bar?* — powiadam. Bar. — „Dużo?” — „Dwoje” — powiada. Takeśmy sobie przyjemnie gadali. Dobre chłopy.

Jużci dobre — powiedział Nikitin — spotkaj się z takim sam na sam, to ci bebechy wypruje.

Ma się ku świtaniu — rzekł Panów.

Tak, gwiazdeczki zaczynają już gasnąć — po­twierdził Awdiejew siadając.

I żołnierze znów ucichli.

W oknach koszar i żołnierskich domków dawno już było ciemno, ale w jednym z najpotężniejszych domów twierdzy wszystkie okna były jeszcze oświetlone. Dom ten zajmo­wał dowódca pułku kuryńskiego, syn głównodowodzącego, fligiel-adiutant* książę Siemion Michajłowicz Woroncow. Woroncow mieszkał z żoną, Marią Wasiliewną, słynną 1 pięknością petersburską, i żył w małej kaukaskiej twierdzy z takim przepychem, jak nikt jeszcze nigdy tu nie żył. Woroncowowi, a zwłaszcza jego żonie, wydawało się, że wiodą tu żywot nie tylko skromny, lecz pełen prywacji; natomiast w tutejszych mieszkańcach życie to budziło podziw swym niesłychanym zbytkiem.

Teraz, o dwunastej w nocy, w dużej bawialni z dy­wanem zaścielającym całą podłogę, ze spuszczonymi cięż­kimi portierami, przy stoliku oświetlonym czterema świe­cami siedzieli gospodarstwo oraz goście i grali w karty. Jednym z graczy był sam pan domu, jasny blondyn, długolicy pułkownik z fligiel-adiutanckimi cyframi i ak- selbantami*, Woroncow; partnerem jego był kandydat* uniwersytetu petersburskiego, niedawno sprowadzony przez księżnę Woroncewą nauczyciel jej synka z pier­wszego małżeństwa, kudłaty, ponuro wyglądający mło­dzieniec. Przeciw nim grali dwaj oficerowie; jeden —-

o szerokiej twarzy, rumiany dowódca kompanii, Połto- racki, były gwardzista, i bardzo prosto siedzący adiutant-

pułkowy o zimnym wyrazie przystojnej twarzy. Sama księżna Maria Wasiliewna, okazała czamobrewa pięk­ność 2 wielkimi oczami, siedziała przy Połtorafckim doty­kając krynoliną jego nóg i zaglądając mu w karty. W jej słowach, spojrzeniach, uśmiechu, we wszystkich poru­szeniach jej ciała, w jej perfumach było coś takiego, co sprawiało, że Połtoracki zapominał o całym świecie, był świadom tylko jej bliskości i strzelał bąka za bąkiem, czym doprowadzał swego partnera do coraz większej irytacji.

Nie, to niemożliwe! Znowu przegapiłeś tuza! — żachnął się adiutant, czerwieniejąc z gniewu, gdy Połto­racki zrzucił asa.

Połtoracki, jakby się ocknął ze snu, nic nie rozumie­jąc patrzył na rozdrażnionego adiutanta swymi poczci­wymi, szeroko rozstawionymi czarnymi oczami.

Niechże mu pan przebaczy! — z uśmiechem l rzekła Maria Wasiliewna. — A co, czy nie mówiłam

panu? — zwróciła się do Połtorackiego.

Owszem, ale coś. zupełnie innego — powiedział Połtoracki uśmiechając się.

Naprawdę? ■— rzekła i uśmiechnęła się również. Ten odwzajemniony uśmiech tak ogromnie przejął i ucie­szył Połtorackiego, że oficer spłonął szkarłatnym rumień­cem i chwyciwszy karty zaczął je tasować.

Nie ty tasujesz teraz — skarcił go adiutant i białą ręką z pierścieniem na palcu jął rozdawać karty tak, jakby tylko pragną! co rychlej się ich pozbyć.

Do bawialni wszedł kamerdyner i zameldował, że dyżurny chce się widzieć z księciem.

Państwo darują — rzekł Woroncow po rosyjsku,

lecz z angielskim akcentem. — Marie, zastąpisz mnie przy kartach.

Zgoda? — zapytała księżna wstając szybko i lekko prostując swą wysoką postać, szeleszcząc jedwa­biem i uśmiechając się swoim promiennym uśmiechem szczęśliwej kobiety.

Ja się zawsze zgadzam na wszystko -— powiedział adiutant, bardzo rad, że teraz gra przeciw niemu wcale się na kartach nie znająca księżna. A Połtoracki tylko rozłożył z uśmiechem ręce.

Kończono robra, gdy książę wrócił do. bawialni. Przyszedł szczególnie wesoły i podniecony.

Wiecie państwo, co wam zaproponuję?

No?

Napijmy się szampana.

Jestem człowiek zgodny — rzekł Połtoracki.

Hm, bardzo nam miło — zawtórował adiutant.

Wasilij! Proszę podać — rozkazał książę.

W jakiej sprawie cię wzywano? — spytała Maria Wasiliewna.

Przychodził dyżurny i jeszcze jeden człowiek.

Kto? Co? — dopytywała się skwapliwie.

Nie mogę powiedzieć — rzekł Woroncow wzru­szając ramionami.

Nie możesz powiedzieć — powtórzyła Maria Wasiliewna. — Zobaczymy!

Przyniesiono szampana. Goście wypili po szklance, następnie dokończywszy gry i załatwiwszy obliczenie jęli się żegnać.

Czy to pańska kompania wyznaczona jest jutro do lasu? — zapytał Połtorackiego książę.

Moja. Albo co.

No to się jutro zobaczymy — powiedział książę z lekkim uśmiechem.

Ogromnie się cieszę — rzekł Połtoracki nie bar­dzo rozumiejąc, co do niego mówi Woroncow, i pochłonięty jedynie tym, że zaraz uściśnie dużą, białą rękę Marii Wasiliewny.

Maria Wasiliewna, jak zawsze, nie tylko mocno uścisnęła mu dłoń, ale i silnie potrząsnęła nią. I raz jeszcze wytknąwszy mu jego błąd — a mianowicie, że wyszedł w dzwonki — uśmiechnęła się do niego w sposób, który mu się wydał prześliczny, serdeczny i znaczący.

Połtoracki szedł do domu w rozegzaltowanym nastro­ju, zrozumiałym tylko dla ludzi, którzy—jak on — wyrośli i wychowali się w wielkim świecie i którzy po miesiącach odosobnionego wojskowego życia spotykają znów kobietę jak księżna Woroncow.

Podszedłszy do domku, w którym mieszkał z kolegą, pchnął drzwi wejściowe, ale drzwi były zamknięte. Zapu­kał. Drzwi się nie otwarły. Zniecierpliwił się i począł bębnić w zamknięte drzwi nogą i szablą. Za drzwiami rozległy się kroki i Wawiła, pańszczyźniany sługa Połtorackiego, pod­niósł haczyk.

Co ci strzeliło do łba zamykać?! Jołop!

Jakże można, Aleksy Władimi...

Znowuś pijany. Już ja ci pokażę, jak można...

Chciał uderzyć Wawiłę, lecz dał spokój.

No, bierz dę diabli. Zapal świecę.

W tej chwileczce.

Wawiła istotnie miał w czubie, a podpił sobie dlatego, że był na imieninach u prowiantmistrza. Po powrocie do domu dumał o swym życiu i porównywał je z życiem Iwana Makieicza, prowiantmistrza. Iwan Makieicz ma dochody5 jest żonaty i za rok spodziewa się dymisji. Wawiłę zaś małym chłopcem wzięto do dworu, czyli do posługiwania państwu, i teraz oto ma już przeszło czterdzieści lat, a nie ożenił się i pędzi wędrowne życie przy boku swego niesta­tecznego pana. Pan jest dobry, bija rzadko — ale cóż to za życie! „Obiecał, że mi da wolność, kiedy wróci z Kaukazu — tylko gdzież ja się podzieję z tą wolnością... Psie życie!” — myślał Wawiła. I* poczuł taką senność, że w obawie, by kto nie wlazł i nie skradł czego, zamknął drzwi na haczyk i usnął.

Połtoracki wszedł do pokoju, gdzie sypiał ze swym kolegą Tichonowem.

I cóż, zgrałeś się?—zapytał zbudzony Tichonow.

'— A właśnie że nie: wygrałem siedemnaście rubli

i wysączyliśmy butelczynę Ciląuot*.

I patrzałeś na Marię Wasiliewnę?

I patrzałem na Marię Wasiliewnę — powtórzył Połtoracki.

Wkrótce trzeba wstawać — rzekł Tichonow ma­my wyruszyć o szóstej.

Wawiła! —huknął Połtoracki. —Pamiętaj, żebyś mnie jutro zbudził o piątej.

Jakże mam pana budzić, kiedy pan bije?

Powiedziałem, że masz mnie zbudzić.. Słyszysz?

Słucham*

Wawiła wyszedł zabierając buty i ubranie, a Połto- racki położył się do łóżka, z uśmiechem zapalił papierosa i zgasił świecę. W ciemności widział przed sobą uśmiech­niętą twarz Marii Wasiliewny.

U Woroncowów także nie od razu udano się na spoczynek. Po wyjściu gości Maria Wasiliewna podeszła do męża i stanąwszy przed nim rzekła surowo:

Eh bien, vous allez me dire ce que c'est?

Mais, ma chère...

Pas de „ma chère?*! C'est un émissaire, n'est ce pas?

Quand même je ne puis pas vous le'dire.

Vous ne pouves pas? Alors c'est moi qui vais vous le

dire.

Vous?*.

Hadzi-Murat, co? j|| rzekła księżna, która już od kilku dni słyszała o rokowaniach z Hadżi-Muratem i która sądziła, że męża jej odwiedził sam Hadżi-Murat.

Woroncow nie mógł zaprzeczyć, jednakże sprawił żonie zawód mówiąc, że był tonie sam Hadżi-Murat, tylko, zwiadowca, który oświadczył, iż Hadżi-Murat jutro przy­będzie do niego na miejsce, gdzie mają rąbać las.

Wśród monotonii życia w twierdzy młodzi Woron- cowowie — i mąż, i żona — byli radzi z tego wydarzenia, j Porozmawiali o tynï, jak ta wiadomość ucieszy jego ojca, i o trzeciej nad ranem położyli się spać.

Po trzech bezsennych nocach, spędzonych na ucieczce od wysłanych przeciw niemu miurydów Szamila, Hadżi- -Murat usnął natychmiast, gdy tylko Sado wyszedł z sakli życząc mu dobrej nocy. Spał w ubraniu, wsparty na łokciu tonącym w czerwonych puchowych poduszkach, które pod­łożył mu gospodarz. Nie opodal, pod ścianą, spał Ełdar. Ełdar leżał na wznak, szeroko rozrzuciwszy swe silne, młode członki, tak że wysoka jego pierś, z czarnymi tulej­kami na białej czerkiesce, wznosiła się wyżej niż świeżo ogolona, sinawa głowa, która się zsunęła z poduszki. Wysunięta jak u dziecka górna warga z ledwie sypiącym się wąsikiem wydawała, kurcząc się i rozkurczając, jakiś sior- bający dźwięk. Spał tak samo jak Hadżi-Murat: w ubraniu, z pistoletem za pasem i z kindżałem. Na kominku dopalał się chrust, a we wnęce pieca mdło świecił kaganek.

W środku nocy skrzypnęły drzwi do izby kunackiej, i Hadżi-Murat błyskawicznie się dźwignął i ujął za pistolet. Do pokoju wszedł Sado, miękko stąpając po klepisku.

Co tam? — zapytał Hadżi-Murat tak rześko, jakby w ogóle nie spał.

Trzeba pomyśleć — rzekł Sado siadając w kucki przed Hadżi-Muratem. — Kobieta widziała z lasu, jakeś jechał, i powiedziała mężowi, a teraz wie już cały aitf. Tylko co przybiegła do żony sąsiadka, mówi, że się starzy zebrali pod meczetem i chcą zatrzymać ciebie.

Trzeba jechać — powiedział Hadżi-Murat.

Konie gotowe — powiedział Sado i chyżo wyszedł z sakli.

Ełdar! — szepnął Hadżi-Murat, i Ełdar słysząc swe imię, a co ważniejsze głos swego miurszyda, zerwał się na silne nogi i poprawił papachę. Hadżi-Murat wdział burkę i oręż. Ełdar uczynił to samo i obaj w milczeniu wyszli z sakli pod okap. Czarnooki wyróstek podał konie. Na odgłos kopyt na ubitej ziemi ulicy czyjaś głowa wysunęła się z drzwi sąsiedniej sakli i jakiś człowiek pobiegł pod górę, w stronę meczetu, stukając drewnianymi chodakami.

Księżyca nie było, lecz gwiazdy świeciły jasno na czarnym niebie i w mroku widniały zarysy dachów sakli oraz w górnej części aułu większy od innych budynków meczet ze swym minaretem. Od meczetu dochodził gwar głosów.

Hadżi-Murat szybko wziął karabin, włożył nogę w wąskie strzemię i bez szmeru, niepostrzeżenie przerzu­ciwszy ciało, wsiadł na wysoką poduszkę kulbaki.

Niechaj Bóg wam to wynagrodzi! — powiedział zwracając się do gospodarza, wprawnym ruchem prawej nogi znalazł drugie strzemię i leciutko dotknął harapem trzymającego uzdę chłopaka, na znak, żeby się usunął. Chłopak usunął się i koń, jakby sam wiedział, co powinien robić, raźno ruszył z zaułka na główną drogę. Ełdar jechał z tyłu; Sado w szubie szybko wymachując rękoma, nie- ledwie pędził za nimi przebiegając to na jedną, to na drugą stronę wąskiej ulicy. Gdy już wyjeżdżali z aułu, ukazał się ruchomy cień, a w chwilę potem drugi.

Stać! Kto jedzie! Zatrzymajcie się! — odezwał się czyjś głos i kilku ludzi zagrodziło drogę.

Zamiast się zatrzymać Hadżi-Murat wychwycił zza pasa pistolet i przynaglając konia skierował go wprost na ludzi zagradzających drogę. Ludzie się rozstąpili i Hadżi-

-Murat nie oglądając się pomknął szybkim inochodem* drogą w dół. Ełdar wyciągniętym kłusem podążał w jego ślady. Z tyłu za nimi padły dwa strzały, bzyknęły dwie kule nie raniąc ani jego, ani Ełdara. Hadżi-Murat nie zwalniał biegu. Ujechawszy ze trzysta kroków zatrzymał zdyszanego z lekka wierzchowca i jął nasłuchiwać. Przed nimi, w dole, szumiała bystra woda. Z tyłu słychać było nawołujące się w aule koguty. Spoza tych dźwięków doszedł Hadżi-' -Murata coraz bliższy tętent kopyt i gwar głosów. Hadżi- -Murat puścił konia w poprzedni równy bieg.

Ścigający go jeźdźcy gnali w cwał i niebawem go dopędzili. Było ich ze dwudziestu. Byli to mieszkańcy aułu, którzy postanowili zatrzymać Hadżi-Murata albo przy­najmniej udać, że chcą go zatrzymać, ażeby się oczyścić w oczach Szamila. Gdy się zbliżyli o tyle, że można ich było dojrzeć w ciemności, Hadżi-Murat przystanął, rzucił cugle, wprawnym ruchem lewej ręki odpiął futerał, a prawą wyjął zeń karabin. Ełdar zrobił to samo.

Czego chcecie. — krzyknął Hadżi-Murat..— Chcecie rrrie pojmać? Spróbujcie! — I podniósł* karabin. Mieszkańcy aułu zatrzymali się.

Hadżi-Murat z karabinem w ręku zaczął zjeżdżać do wąwozu. Konni nie zbliżając'Się jechali za nim. Kiedy Hadżi-Murat znalazł się po drugiej stronie wąwozu, ścią­gający go ludzie zawołali, by wyeiuchał, co mają mu do powiedzenia. W odpowiedzi na to Hadżi-Murat dai ognia z karabinu i puścił konia w galop. Gdy s*ę zatrzymał, pości­gu nie było już słychać, nie było też słychać kogutów, wy­raźniej natomiast dochodził szmer wody w lesie i z rzadka

płacz puszczyka. Czarny mur lasu widniał zupełnie blisko. Był to ten las, gdzie czekali nań jegomiurydzi. Podjechaw­szy do lasu Hadżi-Murat zatrzymał się, nabrał pełne płuca powietrza i gwizdnął, po czym ucichł i nasłuchiwał. Po chwili z lasu dobiegł takiż gwizd. Hadżi-Murat skręcił z drogi i wjechał w las.'Zrobiwszy jakie sto kroków zobaczył między pniami drzew ognisko, cienie siedzących przy nim ludzi i do połowy oświetlonego płomieniem, spętanego osiodłanego konia.

Jeden z tych, co siedzieli przy ogniskir, wstał i pod­szedłszy do Hadżi-Murata ujął uzdę i strzemię. Był to przybrany brat Hadżi-Murata, Awar Hanefi, zawiadujący jego gospodarstwem.

Zgasić ogień! — rzekł Hadżi-Murat zsiadając z konia.

Ludzie zaczęli rozrzucać ognisko i przydeptywać zarzewie.

Był tu Bata? — spytał Hadżi-Murat podchodząc do rozesłanej burki.

Był; dawno poszli we dwóch z Chan-Mahorną.

- Którą drogą poszli?

Tą — odparł Hanefi wskazując w kierunku prze­ciwnym temu, skąd przyjechał Hadżi-Murat.

Dobrze — powiedział Hadżi-Murat, zdjął kara- . bin i począł go nabijać. — Trzeba się strzec: ścigali mnie — zwrócił się do człowieka, który gasił ogień.

Był to Czeczeniec Gamzało. Gamzało podszedł do burki, wziął leżący na niej karabin w futerale i milcząc udał się na skraj polany, na miejsce, z którego nadjechał był Hadżi-Murat. Ełdar zsiadł z konia, wziął konia Hadżi- -Murata i wysoko podciągnąwszy łby jednemu i drugiemu,

uwiązał je do drzew; następnie, podobnie jak Gamzało, z karabinem na plecach stanął na drugim skraju polany. Teraz, gdy ognisko zgaszono, las nie wydawał się już takj czarny jak przedtem, a na niebie, słabo wprawdzie, świeciły gwiazdy.

Spojrzawszy na gwiazdy, na Plejady*, co się już podniosły do połowy nieba, Hadżi-Murat zmiarkował, że jest już dobrze po północy i że dawno czas na nocną modlitwę. Zażądał od Hariefiego kumgana, który zawsze wożono ze sobą w biesagach*, i wdziawszy burkę poszedł nad wodę.

Po zdjęciu obuwia i po ablucjach* Hadżi-Murat stanął bosymi nogami na burce, potem usiadł na łydkach, zatkał sobie uszy palcami, zamknął oczy i zwrócony twarzą ku wschodowi odmówił zwykłe modlitwy.

Po skończonej modlitwie wrócił na swoje miejsce, gdzie leżały biesagi, siadł na burce, wsparł łokcie na kolanach i zwiesiwszy głowę zadumał się.

Hadżi-Murat zawsze wierzył w swe szczęście. Ilekroć coś przedsiębrał, z góry miał niezachwianą pewność, że mu się uda—i udawało mu się wszystko. Z rzadkimi wyjątkami było tak przez cały ciąg jego burzliwego żołnierskiego życia. Miał nadzieję, że i teraz tak będzie. Wyobrażał sobie, jak ruszy na Szamila z wojskiem, które mu da Woroncow, jak

weźmie Szamila w niewolę i zemści sięna nim i jak rosyjski car go wynagrodzi, i na nowo będzie rządził nie tylko Awarią, lecz i całą Czecznią, która mu się podda. Wśród tych myśli ani się spostrzegł, jak usnął.

Śniło mu się, że ze swymi junakami, z pieśnią i okrzy­kiem: „Hadżi-Murat idzie!”, pędzi na Szamila, zagarnia jego oraz jego żony i słyszy, jak te żony płaczą i szlochają. Obudził się. Pieśń La Illaha i okrzyki: „Hadżi-Murat idzieJ”, i płacz żon Szamila — .były to skowyty, płacz i śmiech szakali, które go zbudziły. Hadżi-Murat podniósł głowę, spojrzał na niebo jaśniejące już między pniami drzew i zagadnął siedzącego opodal miuryda o Chan-Mahomę. Dowiedziawszy się, że Chan-Mahoma jeszcze nie powrócił, Hadżi-Murat spuścił głowę i od razu znów usnął.

Obudził go wesoły głos Chan-Mahomy, który wraz z Batą wrócił ze swego poselstwa. Chan-Mahoma natych­miast się przysiadł do Hadżi-Murata i jął opowiadać, jak to żołnierze powitali ich i zaprowadzili do samego księcia, jak to rozmawiał z samym księciem, jak się książę ucieszył i przyrzekł, że z rana spotka się z nim tam, gdzie Rosja­nie będą rąbali las — za Miczykiem*, na polanie Szaliń­skiej. Bata przerywał swemu towarzyszowi wtrącając różne szczegóły.

Hadżi-Murat wypytał dokładnie, w jakich mianowi­cie słowach odpowiedział Woroncow na jego — Hadżi- -Murata — propozycje pojednania z Rosjanami. I Chan- -Mahoma, i Bata twierdzili zgodnie, że książę obiecał przy­jąć Hadżi-Murata jak gościa i zrobić tak, żeby mu było

dobrze. Hadżi-Murat zapytał jeszcze o drogę, a gdy go Chan-Mahoma upewnił, że zna drogę należycie i potrafi zaprowadzić bez błądzenia, Hadżi-Murat dobył pieniądze i wręczył Bacie obiecane trzy ruble; swoim zaś miurydom rozkazał, by wyjęli z biesagi jego broń ze złotą intarsją* i papachę z zawojem* — a sami niech się przyogamą, ażeby się dobrze Rosjanom przedstawić. Podczas gdy czyścili oręż, siodła, końskie rzędy — gwiazdy zbladły, zrobiło się zupełnie jasno i powiał poranny wietrzyk.

V

Wczesnym rankiem, jeszcze po ciemku, dwie kompanie z siekierami, pod komendą Połtorackiego, wyszły dziesięć wiorst za wrota Czachgiryńskie i zaciągnąwszy kordon strzelców, skoro tylko zaczęło świtać, przystąpiły do wy­rębu. Około godziny ósmej mgła, co się stapiała z won­nym dymem wilgotnych sęków syczących i trzeszczących w ogniu, jęła podnosić się do góry i zajęci rąbaniem żoł­nierze, którzy pierwej o' pięć kroków nie widzieli, tylko słyszęli się nawzajem, obecnie mogli już widzieć i ogniska, i zawaloną drzewami drogę wiodącą przez las; słońce to się

pokazywało jasną plamą we mgle, to znów nikło. Na pola­nie, opodal drogi, siedzieli na bębnach: Połtoracki ze swoim subaltem-oficerem* Tichonowem, dwaj oficerowie trzeciej kompanii i były konny gwardzista, zdegradowany za poje­dynek, kolega Połtorackiego z Korpusu Paziów*, baron Frese. Wokół bębnów poniewierały się zatłuszczone pa­pierki, niedopałki papierosów i próżne butelki. Oficerowie łyknęli wódki, przegryźli i pili porter. Dobosz odkorkowy- wał ósmą butelkę. Połtoracki, mimo że niewyspany, był w tym osobliwym nastroju podniesienia na duchu i dobro­tliwej, beztroskiej wesołości, w jakim bywał zawsze pośród swych żołnierzy i kolegów tam, gdzie mogło zagrażać nie- bezpi eczeństwo.x

O fi cerowi e mówi li z ożywieniem o najświeższej nowi­nie: o śmierci generała Slepcowa*. W śmierci tej nikt się nie dopatrywał chwili najważniejszej w tym życiu — chwili, gdy życie się kończy i powraca do źródła, z którego wyszło,* dostrzegano tylko junactwo dzielnego oficera, który się z szablą rzucił na górali i siekł ich z szaleńczą determinacją.

Jakkolwiek wszyscy oficerowie, zwłaszcza ci, co już wąchali proch, powinni byli wiedzieć i wiedzieli, że ani w ówczesnej wojnie na Kaukazie, ani w ogóle nigdy i nigdzie nie ma owej rąbaniny wręcz na szable, jaką ludzie nieod­miennie wyobrażają sobie i opisują (a jeśli się nawet zdarza taka walka wręcz na szable i bagnety, to się rąbie i kłuje

zawsze tylko uciekających) — owa fikcja walki wręcz była przez oficerów utrzymywana i dawała im tę spokojną dumę i wesołość, z którą teraz siedzieli na-bębnach, jedni w buń­czucznych, drudzy, przeciwnie, w nader skromnych po­zach, kurząc, pijąc, żartując i nie troszcząc się o śmierć, która, podobnie jak Slepcowa, mogła lada chwila dosięgnąć każdego z nich. I rzeczywiście, jak gdyby na potwierdzenie ich oczekiwań, w środku rozmowy dał się słyszeć na lewo od drogi rześki, ładny ostry dźwięk strzału karabinowego i kulka wesoło pogwizdując przeleciała gdzieś w mglistym powietrzu i uderzyła w drzewo. Kilka ciężkich, donośnych strzałów żołnierskich odpowiedziało na wystrzał nieprzy­jacielski.

Oho! — zawołał ochoczo Połtoracki — to przecie w kordonie. No, mój Kostku — zwrócił się do Fresego — masz szczęście. Idź do kompanii. Zaraz urządzimy sobie taką batalię, że palce lizać! I zrobimy przedstawienie.

Zdegradowany baron zerwał się na równe nógi i szyb­kim krokiem poszedł w stronę, gdzie przesłonięta dymem stała jego kompania. Połtorackiemu podano jego małego, skarogniadego kabardyńczyka*; dosiadł go i uszykowawszy kompanię poprowadził ją do kordonu, w kierunku wystrza­łów. Kordon stał na skraju lasu przed opadającym w dół nagim wąwozem. Wiatr ciągnął na las, i nie tylko stok wąwozu, ale i druga jego strona były widoczne.

Gdy Połtoracki podjechał do kordonu, słońce wyj­rzało zza mgły i na przeciwległej stronie wąwozu, pod dru­gim rozpoczynającym się tam laskiem, w odległości jakich stu sążni, widniało kilku jeźdźców. Byli to ci Czeczeńcy,

którzy ścigali Hadżi-Murata i chcieli widzieć jego przyjazd do Rosjan. Jeden z nich dał ognia do kordonu. Kilku żołnie­rzy z kordonu odpowiedziało. Czeczeńcy zawrócili i strze­lanina ustała; lecz Połtoracki, podszedłszy z kompanią, ka­zał strzelać i skoro tylko powtórzono tę komendę, wzdłuż całej linii kordonu dał się słyszeć bezustanny, wesoły, rześki trzask karabinów, czemu towarzyszyły rozpływające się ładnie dymki. Żołnierze, radzi z rozrywki, pośpiesznie nabijali broń i strzelali raz po raz. Czeczeńcy nabrali snadź fantazji, wyskoczyli naprzód i kilkakrotnie, jeden po dru­gim, dali ognia do żołnierzy. Jeden z ich strzałów zranił żołnierza. Żołnierzem tym był ów Awdiejew, który brał udział w czatach. Gdy koledzy podeszli do niego, leżał do góry grzbietem, przytrzymując oburącz ranę w brzuchu i kołysząc się miarowo.

Co tylko miałem nabić karabin, wtem słyszę: bzyk! —mówił żołnierz, który był obok niego w szeregu. — Patrzę, a on wypuścił karabin.

Awdiejew należał do kompanii Połtorackiego. Wi­dząc gromadkę żołnierzy Połtoracki podjechał do nich.

Co, bracie, łupnęło cię? — zapytał. — Gdzie?

Awdiejew nie odpowiedział.

! Tylko co miałem nabić karabin, wasza wielmoż- ność — odezwał się żołnierz, który stał w parze z Awdieje­wem -r- wtem słyszę: bzyknęło, patrzę: wypuścił karabin.

Te-te — mlasnął językiem Połtoracki. — Cóż, Awdiejew, boli?

Nie boli, jeno nie daje iść. Żeby tak gorzałeczki, wasza wielmożność.

Znalazła się wódka, a raczej spirytus, który żołnierze pijali na Kaukazie, i Panów, z marsem na czole, podał

Awdiejewowi przykrywkę pełną spirytusu. Awdiejew za­czął pić, lecz w tejże chwili odsunął przykrywkę ręką.

Nic da rady — powiedział — pij sam.

Panów dopił spirytus. Awdiejew znów spróbował się dźwignąć i znów usiadł. Rozesłano szynel i położono go na nim.

Wasza wielmożność, pułkownik jedzic — zamel­dował Połtorackiemu feldfebel.

No, dobrze, ty się tutaj rozporządź — rzekł Poł- toracki i machnąwszy harapem pojechał wyciągniętym kłu­sem na spotkanie Woroncowa.

Woroncow jechał na swym rudym angielskim ogierze czystej krwi; towarzyszyli mu adiutant pułku, Kozak i Cze- czeniec-t 1 umącz.

Co to się stało? — zapytał Połtorackiego.

Nadjechała wataha, napadła na kordon — odrzekł mu Połtoracki.

Ejże, ejże, to pan nawarzył tego piwa.

Ależ nie, nie ja, mości książę — z uśmiechem zaprzeczył Połtoracki — sami leźli.

Podobno zranili żołnierza?

Tak. Wielka szkoda. Dobry żołnierz.

Ciężko?

Zdaje się, że ciężko: w brzuch.

A ja jadę, wie pan dokąd? — zapytał Woroncow.

Nie wiem.

Naprawdę nie domyśla się pan?

Nie.

Hadżi-Murat przeszedł na naszą stronę i zaraz tu będzie.

Niepodobna!

im

Wczoraj był jego zwiadowca — powiedział Wo- roncow, z trudem hamując uśmiech radości. — Teraz będzie mnie czekać na polanie Szalińskiej, toteż proszę ustawić strzelców aż do polany, a potem przyjechać do mnie.

Rozkaz — rzekł Połtoracki przykładając rękę do papachy i pojechał do swej kompanii. Sam zaciągnął kordon po prawej stronie, po lewej zaś kazał to zrobić feldfeblowi. Tymczasem czterech żołnierzy niosło rannego kolegę do twierdzy.

Połtoracki wracał już do Woroncowa, kiedy ujrzał poza sobą jakichś dopędzających go jeźdźców. Zatrzymał się i poczekał na nich.

Na czele jechał na białogrzywym koniu, w białe; czerkiesce, zawoju na papasze i w rynsztunku ze złotymi ozdobami człowiek o imponującym wyglądzie. Był nim Hadżi-Murat. Podjechał do Połtorackiego i powiedział coś po tatarsku. Połtoracki uniósłszy brwi rozłożył ręce na znak, że nie rozumie, i uśmiechnął się. Hadżi-Murat odpowiedział uśmiechem na uśmiech i uśmiech ten zdumiał Połtorackiego swą dziecięcą dobrodusznością. Połtoracki zgoła nie oczekiwał, że ten groźny góral będzie taki. Myślał, że zobaczy człowieka chmurnego, oschłego, obcego, a stał oto przed nim człowiek pełen prostoty, uśmiechający się tak poczciwie, że się wydawał nie obcym, lecz znajomym od lat druhem. Jedno tylko było w nim osobliwe: szeroko rozsta­wione oczy, które pilnie, wnikliwie i spokojnie patrzyły w oczy innych ludzi.

Świta Hadżi-Murata składała się z czterech osób.

W ich liczbie znajdował się ów Chan-Mahoma, co ubieg­łej nocy chodził do Woroncowa. Był to człowiek rumiany,

0 czarnych, jarzących oczach , bez powiek i okrągłej twa­rzy, która promieniała radością życia. Następnie — przy­sadzisty, kudłaty człowiek ze zrośniętymi brwiami. Był to Tawliriczyk* Hanefi, zawiadujący całym mieniem Ha- dżi-Murata. Prowadził z sobą zapasowego konia z wy­pełnionymi szczelnie biesagami. Najbardziej w całej świ­cie wyróżniali się dwaj ludzie: jeden młody, cienki w pa­sie jak kobieta, a szeroki w barach, z ledwie sypiącą :się płową bródką, piękny, o baranich oczach: był to Ełdar,

1 drugi — ślepy na jedno oko, bez brwi i rzęs, z ryżą przystrzyżoną bródką i kresą przez nos i twarz: Czecze­niec Gamzało.

Połtoracki zwrócił uwagę Hadżi-Murata na Woron- cowa, który się ukazał na drodze. Hadżi-Murat skierował się ku niemu i podjechawszy zupełnie blisko, przyłożył prawą rękę do piersi, powiedział coś po tatarsku i zatrzy­mał się. Czeczeniec-tłumacz przełożył.

Zdaję się na łaskę rosyjskiego cara, powiada, chcę mu Służyć, powiada. Dawno chciałem to zrobić, powiada, ale Szamil nie puszczał.

Wysłuchawszy tłumacza Woroncow wyciągnął do Hadżi-Murata dłoń w zamszowej rękawiczce. Hadżi-Mu­rat spojrzał na tę dłoń, chwilę zwlekał, lecz potem uścis­nął ją mocno i dodał coś, patrząc to na tłumaczą, to na Woroncowa.

Mówi, że do niego nie chciał pójść, tylko do ciebie, boś syn sardara*. Ciebie szanuje bardzo.

Woroncow skinął głową na znak podzięki. Hadżi- -Murat powiedział coś jeszcze, wskazując na swój orszak.

Mówi, że ci ludzie, jego miurydzi, będą tak samo jak on służyli Rosjanom.

Woroncow obejrzał się na nich i kiwnął głową im

także.

Wesoły Chan-Mahoma o czarnych oczach bez po^ wiek, również kiwając głową, powiedział do Woroncowa coś zabawnego widocznie, bo kudłaty A war wyszczerzył w uśmiechu olśniewająco białe zęby. Rudy zaś Gamzało tylko przelotnie błysnął na Woroncowa swym jednym czerwonym okiem i znów się wpatrzył w uszy swego kopia.

Kiedy Woroncow i Hadżi-Murat, pod eskortą świty,' jechali z powrotem do twierdzy, gromadka-żółnierzy zlu­zowanych z kordonu czyniła różne spostrzeżenia:

Ile dusz zaprzepaścił, przeklęty! A teraz będą mu nadskakiwali jak komu dobremu — powiedział jeden.

,— Pewnie! Toż to był najgłówniejszy dowódca u Trzmiela*. Teraz, nie bój' się...

Ale że chwat to chwat, ani słowa, dżygit*.

A ten ryży, a ten ryży! Wilkiem patrzy.

. — Uch, tó dopiero musi być pies.

Najbardziej zwrócił na siebie uwagę wszystkich ów

rudy.

Tam gdzie rąbano las, żołnierze pracujący bliżej drogi wybiegali, żeby popatrzeć. Oficer huknął na nich, lecz Woroncow go powstrzymał.

Niechaj się przyjrzą staremu znajomemu. Wiesz, kto to? — zagadnął Woroncow stojącego Bliżej żołnierza, powoli wymieniając słowa swym angielskim akcentem.

Nie, wasza książęca mość.

Hadżi-Murat; słyszałeś?

Jakże nie słyszeć, wasza książęca mość, bijaliśmy go wiele razy.

Hm, ale i on nie pozostawał nam dłużny.

Tak jest, wasza książęca mość — odparł żołnierz, rad, że mu się skroiła pogawędka z dowódcą.

Hadżi-Murat rozumiał, że mowa o nim, i wesoły uśmiech świecił w jego oczach. Woroncow wrócił do twierdzy w jak najlepszym humorze.

VI

Woroncow był bardzo zadowolony, że się jemu, właśnie jemu, udało wywabić i przyjąć głównego, najpotężniej­szego, drugiego po Szamilu wroga Rosji. Jedno tylko było przykre: dowodzącym wojskami w Wozdwiżeńskiej był generał Meller-Zakomielski i właściwie należało przez niego prowadzić całą sprawę. Woroncow zaś zrobił wszy­stko sam, nie meldując mu. Toteż mogły wyniknąć kwasy. I ta myśl trochę zmąciła zadowolenie Woroncowa.

Zajechawszy przed swój dom Woroncow oddał miu- rydów Hadżi-Murata pod opiekę adiutanta pułkowego, a sam wprowadził Hadżi-Murata do swych apartamentów.

Księżna Maria Wasiliewna, strojna, uśmiechnięta,

wraz z synem, ślicznym, kędzierzawym sześcioletnim chłopczykiem, powitała Hadżi-Murata w bawialni i Hadżi- -Murat, przykładając ręce do piersi, nieco solennie oświad­czył przez tłumacza, który wszedł z nim razem, że się po­czytuje za kunaka księcia, ponieważ ten go przyjął u siebie, a cała rodzina kunaka jest kunakowi równie święta jak on sam. I powierzchowność, i maniery Hadżi-Murata podo­bały się Marii Wasiliewnie. Jeszcze bardziej ujęło ją to, że się zapłonił, poczerwieniał, gdy mu podała swą dużą, białą, rękę. Poprosiła go siadać i kazała podać kawę zapytawszy go wprzód, czy używa tego napoju. Jednakże Hadżi-Murat nie zechciał pić kawy, kiedy ją postawiono przed nim. Trochę rozumiał po rosiyjsku, lecz mówić nie potrafił, a gdy czego nie rozumiał, uśmiechał się — i jego uśmiech spodobał się Marii Wasiliewnie tak samo jak Połtorackiemu. Kędzie­rzawy zaś, bystrooki synek Marii Wasiliewny, zwany przez nią Bulką, stał przy matce i nie spuszczał oczu z Hadżi-Murata, o którym słyszał jako o niepospolitym wojowniku.

Zostawiwszy Hadżi-Murata u żony Woroncow po­szedł do kancelarii, chciał bowiem zawiadomić swe władze przełożone, iż Hadżi-Murat przeszedł na stronę Rosjan. Napisał doniesienie do rezydującego w Groźnej* dowódcy lewego flanku, generała Kozłowskiego, i list do ojca, po czym udał się pośpiesznie do domu, gdyż bał się niezado­wolenia żony, że narzucił jej obcego, strasznego człowieka, z którym należy się tak obchodzić, żeby i nie obrazić go, i nie zanadto przyhołubić. Lecz obawy te były płonne.

Hadżi-Murat siedział w fotelu trzymając na kolanie Bulkę, pasierba Woronćowa, i przechyliwszy głowę słuchał uważ­nie Czeczeńca, który mu tłumaczył słowa roześmianej Marii Wasiliewny. Maria Wasiliewna mówiła mu, że jeśli będzie każdemu kunakowi oddawał każdą rzecz, którą ten kunak pochwali, to niebawem przyjdzie mu paradować w stroju Adama...

Gdy książę wszedł, Hadżi-Murat zdjął z.kolan zdzi­wionego tym i urażonego Bulkę, wstał i natychmiast zmie­nił rozbawiony wyraz twarzy na surowy i poważny. Usiadł dopiero wtedy, gdy usiadł Woroncow. Nawiązując do po­przedniej rozmowy odpowiedział Marii Wasiliewnie, że takie u nich prawo, iż trzeba dać kunakowi wszystko, co się kunakowi podoba.

Twoja syn kunak — rzekł po rosyjsku, gładząc po kędzierzawej czuprynie Bulkę, który mu się znowu wgra- molił na kolana.

Przemiły jest ten twój rozbójnik — powiedziała Maria Wasiliewna do męża po francusku. — Bulka zaczął się zachwycać kindżałem Hadżi-Murata; Hadżi-Murat podarował mu go.

, Bulka pokazał kindżał ojczymowi.

O est un objet de prix* — rzekła Maria Wasiliewna.

Il faudra trouver Voccasion de lui faire cadeau* — powiedział Woroncow.

Hadżi-Murat, ze spuszczonym wzrokiem, gładził chłopczyka po kędzierzawej głowie i powtarzał:

Dżygit, dżygit.

Wspaniały kindżał, wspaniały — rzekł Woron- cow wysuwając do połowy naostrzony bułatny kindźał z rowkiem pośrodku. — Dziękujemy.

Zapytaj go, czym mogę mu służyć — zwrócił się Woroncow do tłumacza.

Tłumacz przełożył i Hadżi-Murat odparł natych­miast, że mu nic nie trzeba, ale prosi, by go teraz zaprowa­dzono na takie miejsce, gdzie by się mógł pomodlić. Wo­roncow zawołał kamerdynera i kazał mu spełnić życzenie Hadżi -Murata.

Skoro Hadżi-Murat został sam w przeznaczonym dla siebie pokoju, twarz mu się zmieniła: znikło z niej zado­wolenie — wyraz na przemień to łagodny, to uroczysty, a wystąpił wyraz troski.

Woroncow przyjął go nierównie lepiej, niźli Hadżi- -Murat oczekiwał. Lecz im lepsze było to przyjęcie, tym mniej dowierzał Hadżi-Murat Woroncowowi i jego ofice­rom . Lękał się wszystkiego: że go porwą, zakują w kajdany i ześlą na Sybir albo po prostu zabiją, i dlatego miał się na baczności.

Zapytał wchodzącego Ełdara, gdzie umieszczono miurydów i czy nie odebrano im oręża.

Ełdar zameldował, że konie są w książęcej stajni, ludzi umieszczono w szopie, broń pozostawiono przy nich, a tłumacz podejmuje ich posiłkiem i herbatą.

Hadżi-Murat pokręcił głową zdumiony, rozebrał się i zaczął się modlić. Po modlitwie kazał sobie przynieść srebrny kindżał, ubrał się, przepasał, siadł z nogami na sofie i czekał, co dalej będzie.

Po czwartej poproszono go do księcia na obiad.

Przy obiedzie Hadżi-Murat nic jadł nic z wyjąt­

kiem pilawu*, którego wziął sobie na talerz z tego samego miejsca, skąd wzięła Maria Wasiliewna.

Boi się, żebyśmy go nie otruli — powiedziała Maria Wasiliewna do męża. — Wziął stamtąd, skąd ja wzięłam. — I od razu zwróciła się przez tłumacza do. Hadżi-Murata pytając, o której godzinie będzie się znowu modlił. Hadżi-Murat podniósł pięć palców i wskazał na słońce.

A zatem wkrótce.

Woroncow dobył repetier* i nacisnął sprężynkę — zegarek wydzwonił cztery godziny i kwadrans. Hadżi- Murata widocznie zdziwiło to dzwonienie; poprosił, żeby raz jeszcze zadzwonić i żeby mu zegarek pokazać.

, — Voilà Voccasion! Donnez-lui la montre* —powie­działa Maria Wasiliewna do męża.

Woroncow natychmiast ofiarował zegarek Hadżi- -Muratowi. Hadżi-Murat przyłożył rękę do piersi i wziął zegarek. Parę razy naciskał sprężynkę, słuchał i z aprobatą kiwał głową.

Po obiedzie zameldowano księciu, że przybył adiu­tant Mellera-Zakomielskiego.

Adiutant oświadczał księciu, iż dowiedziawszy się

o poddaniu się Hadżi-Murata generał był mocno niezado­wolony, że mu nie zameldowano o tym, i żąda, by niezwło­cznie przysłano do niego Hadżi-Murata. Woroncow powie­dział, że się zastosuje do rozkazu, przez tłumacza zawia­

ingMMHn

domił Hadżi-Murata o żądaniu generała i poprosił go,by się wraz z nim udał do Mellera. _

Kiedy Maria Wasiliewna dowiedziała się, po co przychodził adiutant, zmiarkowała w lot, że między jej mężem a generałem może dojść do ostrej wymiany zdań, toteż mimo wszelkich sprzeciwów męża postanowiła iść do generała razem z nim i Hadżi-Muratem.

Vous feriez beaucoup miéUx de rester; ćest mon affaire mais pas la vôtre.

Vous ne pouvez pas m’empêcher d’aller voir madame la générale *

Możesz to zrobić kiedy indziej.

—■ A ja chcę teraz.

Trudna rada. Woroncow się zgodził i wyruszyli wszyscy troje.

Gdy weszli, Meller z posępnym ugrzecznieniem zaprowadził Marię Wasiliewnę do żony, adiutantowi zaś polecił odprowadzić Hadżi-Murata do poczekalni i nie wypuszczać go stamtąd bez specjalnego rozkazu.

Proszę — rzekł do Woroncowa otwierając drzwi do gabinetu i czekając, by książę wszedł pieiwszy.

W gabinecie stanął przed księciem i nie prosząc go, by usiadł, powiedział:

Jestem tutaj komendantem wojskowym i dlatego wszystkie pertraktacje z nieprzyjacielem powinny być pro­wadzone za moim pośrfednictwem. Czemu mi pan nie doniósł o przejściu Hadżi-Murata na naszą stronę?

Przyszedł do mnie jego wysłaniec i oznajmił, że Hadżi-Murat chce poddać się mnie — odparł Woroncow, blednąc na myśl, że generał może grubiańsko wybuchnąć, a jednocześnie zarażając się jego gniewem.

Pytam, dlaczego mi pan nie doniósł?

Nosiłem się z tym zamiarem, panie baronie,

lecz...

Nie jestem dla pana baronem, tylko generałem.

I tu tłumiona długo irytacja barona zerwała nagle

tamy. Wypowiedział wszystko, co go od dawna jątrzyło.

Nie po to dwadzieścia siedem lat służę swemu monarsze, ażeby ludzie, co rozpoczęli służbę wczoraj, wyzyskując swe koligacje rządzili mi się pod nosem jak szare gęsi.

Panie generale! Proszę nie mówić rzeczy nie­sprawiedliwych — przerwał mu Woroncow.

Mówię prawdę i nie pozwolę... — podjął generał z jeszcze większym rozdrażnieniem.

W tej chwrili, szeleszcząc spódnicami, weszła Maria Wasiliewna, a za nią niewysoka, skromna pani, żona Mel- lera-Zakomidskiego.

E, niechże pan da pokój, baronie, Simon nie chciał zrobić panu przykrości — rzekła Maria Wasiliewna.

Nie o tym mówię, proszę księżnej...

Naprawdę, zaniechajmy tego. Przecież pan wie: lepsza dobra kłótnia niż kiepska zwada. Co ja plotę... roześmiała się.

| zagniewany generał uległ czarującemu uśmiechowi pięknej pani. Pod wąsem przewinął mu się uśmiech.

Przyznaję, żem postąpił niewłaściwie — powie­dział Woroncow — ale...

A ja się uniosłem — rzekł Meller i podał księciu

rękę.

Zawarto pokój i zdecydowani) zostawić Hadżi-Mura- ta na razie u Mellera, a potem odesłać go do naczelnika lewego flanku.

Hadżi-Murat siedział w przyległym pokoju i choć nie rozumiał słów, zrozumiał to, co mu było potrzebne: że się spierali o niego, że jego odejście od Szamila jest dla Rosjan sprawą niezmiernej wagi i że przeto, jeśli go tylko nie ześlą i nie zabiją, będzie mógł wiele od nich żądać. Zrozumiał ponadto, że Meller-Zakomielski, chociaż jest zwierzchni­kiem, nie posiada tego znaczenia co Woroncow, jego pod­władny, i że ważny jest Woroncow, a nie Meller-Zakomiel- ski. Toteż gdy Meller-Zakomielski wezwał Hadżi-Murata i jął go wypytywać, Hadżi-Murat zachowywał się dumnie i uroczyście, oświadczając, że zeszedł z gór, ażeby służyć białemu carowi, i że zda ze wszystkiego sprawę jedynie jego sardarowi, to znaczy głównodowodzącemu, księciu Wóron- cowowi, w Tyflisie.

VII

Rannego Awdiejewa zaniesiono do lazaretu mieszczącego się na krańcu twierdzy w niewielkim domu krytym łatami i położono na jednym z wolnych łóżek w sali ogólnej. W sali było czterech chorych: jeden — chory na tyfus, miotający się w gorączce, drugi — blady, z sińcami pod oczyma, oczekujący paroksyzmu febry i ziewający co chwila, oraz dwaj ranni w potyczce przed trzema tygodniami: jeden

z raną w dłoni (ten chodził), a drugi z rana w ramieniu (ten siedział na łóżku). Z wyjątkiem chorego na tyfus wszyscy otoczyli przyniesionego żołnierza i zaczęli wypytywać tych, co go przynieśli.

Czasem się kule sypią jak z rzeszota—i nic, a tutaj strzelili z pięć razy najwyżej — opowiadał jeden z tych, którzy przynieśli Awdiejewa.

Co komu sądzono.

Och! — opanowując ból, głośno stęknął Awdie­jew, kiedy go kładli na łóżku. Gdy go zaś położyli, spochmumiał i już nie jęczał, tylko bezustannie poruszał stopami. Zaciskał ranę dłońmi i nieruchomo patrzał przed siebie.

Przyszedł doktor i kazał rannego obrócić, by zoba­czyć, czy kula nie wyszła z tyłu.

A to co? — zapytał doktor wskazując na duże krzyżujące się białe blizny na grzbiecie i pośladkach.

To dawne dzieje, wasza wielmożność — odparł Awdiejew postękując.

Były to ślady po chłoście za przepite pieniądze.

Awdiejewa znów1 obrócono, doktor długo grzebał sondą w brzuchu i wymacał kulę, ale nie mógł jej wydo­być. Opatrzył ranę, zalepił ją plastrem i wyszedł. Podczas grzebania w ranie i zakładania opatrunku Awdiejew leżał z zaciśniętymi zębami i zamkniętymi oczyma. Gdy zaś doktor wyszedł, otworzył oczy i ze zdziwieniem rozejrzał się dokoła. Wzrok jego był skierowany na chorych i fel­czera, lecz zdawał się nie widzieć ich, natomiast widział coś innego, co go bardzo dziwiło.

Przyszli koledzy Awdiejewa, Panów i Sieriogin. Awdiejew w dalszym ciągu leżał patrząc przed siebie ze

zdziwieniem. Długfr nie mógł kolegów poznać, mimo te jego oczy były w nich utkwione.

Słuchaj, Piotrze, może byś co chciał donieść rodzinie? — rzekł Panów.

Awdiejew nie odpowiedział, choć patrzył w twarz Pan owa.

Mówię: może rodzinie chcesz co donieść? — powtórzył Panów dotykając jego zimnej, grubokościstej ręki.

Awdiejew jakby się ocknął.

A, Antonycz przyszedł!

Ano, przyszedłem. Może chcesz zawiadomić ro­dzinę? Sieriogin napisze.

Sieriogin — powiedział Awdiejew, z trudem przenosząc wzrok na Sieriogina — napiszesz?... Tedy napisz tak: waszemu synowi, Pietrusze, zmarło się... Za­zdrościłem bratu. Mówiłem ci o tym. A teraz sam-em rad. Niech sobie żyje. Daj mu Boże, ja jestem rad. Tak też napisz.

Co rzekłszy, długo miłczał z oczyma utkwionymi w Pan owa.

No, a fajkę znalazłeś? — spytał znienacka.

Panów pokręcił głową i nie odpowiedział.

-i Fajkę, powiadam, fajkę znalazłeś? — nastawał Awdiejew.

Była w plecaku.

Otóż.to. No a teraz dajcie mi gromnicę, zaraz będę umierał — rzekł Awdiejew.

W tej chwili Połtoracki przyszedł odwiedzić swego żołnierza.

Co, bracie, kiepsko? — rzekł.

Awdiejew zamknął oczy i zaprzeczył ruchem głowy. Jego twarz o wydatnych kościach policzkowych była surowa i blada. Nic nie odpowiedział, tylko raz jeszcze powtórzył zwracając się do Panowa:

Daj gromnicę, będę umierał.

Dali mu więc święcę do ręki, ale palce się nie zginały, wstawili mu ją więc między palce i przytrzymywali. Połto- racki wyszedł, a w jakie pięć minut potem felczer przyłożył ucho do serca Awdiejewa i oznajmił, że nie żyje.

W meldunku wysłanym do Tyflisu śmierć Awdie­jewa została opisana w następujący sposób: „23 listopada dwie kompanie pułku kuryńskiego udały się z twierdzy na wyrąb lasu.

W połowie dnia spora wataha górali znienacka za­atakowała rąbiących. Kordon zaczął się cofać, a tymcza­sem druga kompania poszła na bagnety i odparła górali. W tej potyczce dwóch szeregowców odniosło lekkie rany, a jeden poległ. Górale zaś stracili około stu ludzi w zabi­tych i rannych.”

VIII

Tegoż dnia, gdy Pietrucha Awdiejew umierał w wozdwi- żeńskim lazarecie, jego stary ojciec, żona brata, w którego zastępstwie poszedł do wojska, i córka starszego brata, dziewucha na wydaniu, młócili owies na zamarzniętym klepisku. W przeddzień spadł głęboki śnieg, a nad ranem wziął silny mróz. Stary zbudził się już o trzecich kurach i widząc przez zamarznięte okno jasne światło księżyca

zlazł z pieca, obuł się, włożył szubę, czapkę i poszedł na gumno. Popracował tam ze dwie godziny, następnie wrócił do chałupy i zbudził syna oraz kobiety. Kiedy baby i dziewucha przyszły na gumno, klepisko było omie­cione, drewniana łopata tkwiła w białym sypkim śniegu, tuż obok sterczała miotła wiechciem do góry, a dwa rzędy owsianych snopków, kłosami ku sobie, były ułożone w długi sznur na czystym klepisku. Ujęli cepy i zaczęli młócić, miarkując równomiernie trzy kolejne uderzenia. Stary mocno walił, ciężkimi cepami rozbijając słomę, dziewucha równym uderzeniem biła w kłosy, synowa obracała.

Księżyc zaszedł, dniało; i już kończyli młóckę, gdy starszy syn, Akim, w kożuszku i czapce, podszedł do pracujących.

Co się tam guzdrzesz? — huknął na niego ojciec, przerwawszy pracę i podpierając się cepem.

Trzebaż konie obrządzić.

Konie obrządzić — przedrzeźniał go ojciec. — Stara obrządzi. Bierz cepy. Zanadtoś porósł sadłem. Pi- j ani ca.

Czy to ojciec mi stawiał? — burknął syn.

Hę? -t-'groźnie zapytał stary marszcząc brwi i przepuszczając kolejne uderzenie.

Syn milcząc wziął cepy i teraz pracowali we czworo: trap, ta-pa-tap, trap, ta-pa-tap... Trap — uderzał po trzech razach ciężki bijak starego.

Karczysko jak u opasłego pana. A na mnie ledwie portki się trzymają — powiedział stary opuszczając swą kolej i potrząsając w powietrzu bijakiem tylko po to, żeby nic wypaść z taktu.

Skończyli młóckę i kobiety jęły ściągać słomę gra­biami.

Głupi Pietrucha, że poszedł za ciebie. W wojsku nauczyliby cię moresu, a on by w domu obstał za pięciu takich jak ty.

Dalibyście pokój, ojcze — rzekła synowa odrzu­cając stargane powrósła.

Uhm, do miski mam was sześcioro, a robić nie chce żadne. Pietrucha, bywało, sam jeden robił za dwóch, nie tak jak...

Udeptaną ścieżyną wyszła z zagrody starucha skrzy­piąc po śniegu nowymi łapciami na obcisłych wełnianych onucach. Chłopi zgartywali nie wiane ziarno w kupy, baby i dziewki zamiatały.

Przychodził starosta*. Wszyscy mają .zwozić cegły na pańskie — powiedziała starucha. — Ugotowałam śniadanie. Chodźcie.

Dobra. Załóż Łysego i ruszaj — rze^ł stary do Akimą. — Tylko uważaj, żeby nie było tak jak ostatnią razą, com to musiał za ciebie odpowiadać. Popamiętasz Pietruchę.

Jak Pietrucha był w domu, toście go łajali — warknął Akim na ojca — a jak go nie ma, to na mnie bij- -zabij.

Widać zasługujesz na to — z nie mniejszym gniewem wtrąciła matka. — Gdzie ci do Pietruchy!

Dobrze już, dobrze —j powiedział syn.

Aha, dobrze. Mąkę przepiłeś, a teraz mówisz: dobrze.

Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr — rzekła synowa, po czym wszyscy odłożyli cepy i poszli do domu.

Niesnaski między ojcem a synem rozpoczęły się już dawno, nieledwie z chwilą oddania Piotra w rekruty. Stary już wtedy zdał sobie sprawę, że zamienił siekierkę na kijek. Co prawda, wedle słuszności, jak ją stary poj­mował, bezdzietny powinien iść za familijnego. Akim miał czworo dzieci, Piotr ~ ani jednego; za to robotnik był z Piotra taki sam jak jego ojciec: zręczny, sprytny, silny, wytrzymały, a co ^najważniejsze, pracowity. Pra- \ cował . zawsze. Ilekroć przechodził obok pracujących, nigdy nie omieszkał, podobnie jak i jego ojciec, poś­pieszyć im z pomocą: albo przejdzie ze dwa razy z kosą, dlbo naładuje wóz, albo zrąbie drzewo, albo porąbie drwa. Stary żałował go, lecz — trudna rada. Żołnierka to jak śmierć. Żołnierz jest odciętym członkiem i nie warto ranić sobie duszy wspominkami o nim. Z rzadka tylko, jak to dzisiaj, wspominał go stary, żeby dopiec starszemu synowi. Matka natomiast często wspominała młodszego syna i dawno już — drugi rok — prosiła męża, by posłał Pietrusze pieniążków. Ale stary zbywał to milczeniem.

Gospodarstwo Awdiejewów było dostatnie i stary miał odłożone grosiwo, jednakże za nic w świecie nie ruszyłby tego, co uciułał. Słysząc teraz, że wspomniał

o młodszym synu, stara postanowiła prosić go jeszcze raz, żeby po sprzedaniu owsa posłał synowi bodaj jed­nego rubelka. Tak też uczyniła. Skoro młodzi poszli

na pańskie, a starzy zostali we dwoje, namówiła męża, by z „owsianych” pieniędzy posłać rubla Pietrusze, Gdy więc z przewianych kup zsypano na troje sań dwanaście ćwierci* owsa i skrzętnie pospinano płachty drewnianymi szpilami, dała mężowi list, który diaczek* napisał pod jej dyktando; stary przyrzekł, że w mieście dołoży do listu rubla i nada na poczcie.

Ubrawszy się w nową szubę, kaftan i czyste białe wełniane onuce, stary wziął list, włożył go do kabzy, pomodlił się, wsiadł na pierwsze sanie i pojechał do mia­sta. Za nim jechał wnuk. W mieście stary poprosił właś­ciciela zajazdu, by mu przeczytał list, którego treści wysłuchał z uwagą i aprobatą.

W liście tym matka zasyłała Piotrowi, po pierwsze swe błogosławieństwo, po wtóre, ukłony od wszystkich, następnie donosiła mu o śmierci chrzestnego ojca, a wresz­cie o tym, iż Askinia (żona Piotra) nie zechciała mieszkać z nimi i poszła do obcych ludzi. Dochodzą wieści „że ma się dobrze i żyje uczciwie”. List zawierał wzmiankę

o „gościńcu” — rublu — tudzież to, co zasmucona sta­ruszka ze łzami w oczach podyktowała diaczkowi do­słownie już i wprost od siebie:

A jeszczem, miłe moje dzieciątko, ptaszyno moja,. Pietruszeńko, wypłakałam sobie oczy o ciebie się mart­wiący. Słoneczko moje najmilsze, co mi po życiu bez ciebie...” Tu stara zapłakała, zaszlochała i rzekła:

To już będzie wszystko.

Tak też stanęło w liście, lecz Pietrusze nie było sądzone otrzymać ani wiadomości o tym, ¿e żona jego opuściła dom teściów, ani rubla, ani ostatnich słów matki. List i pieniądze odesłano wraz z zawiadomieniem, że Pietrucha poległ na wojnie „broniąc cara,, ojczyzny i wiary prawosławnej”. Tak to wystylizował wojskowy pisarz.

Po otrzymaniu tej wiadomości stara pozawodziła sobie, dopóki miała czas, potem zabrała się do pracy. Pierwszej zaraz niedzieli poszła do cerkwi, dała na pani- chidę*, zapisała na wypominki i rozdała kawałeczki pro- skurek* dobrym ludziom, iżby westchnęli za spokój duszy sługi bożego Piotra.

Żołnierka Aksinia również zawodziła dowiedziaw­szy się o śmierci ukochanego męża, z którym przeżyła jeden tylko roczek. Opłakiwała i męża, i własne złamane życie, a zawodząc wspominała i jasne kędziory Piotra Michajłowicza, i jego miłość, i swoją gorzką dolę z sierotą Wańką i czyniła Pietrusze gorzkie wyrzuty, że pożąłował brata, a nie żałował jej, nieszczęsnej, cudze kąty wy­cierającej.

Ale w głębi duszy Aksinia była rada ze śmierci Piotra. Właśnie zaszła ponownie w ciążę od ekonoma, u którego służyła, i teraz nikt już nie może wycierać nią sobie gęby, ekonom zaś będzie się mógł z nią ożenić, jak przyrzekał, kieda namawiał ją do miłości. |

Michał Siemionowicz Woroncow*, wychowany w Anglii, syn rosyjskiego ambasadora, wyróżniał się spośród wyż- j szych urzędników rosyjskich rzadkim podówczas europej- ■' skim wykształceniem: był to człowiek ambitny, gładki, uprzejmy w obejściu z niższymi od siebie, a w stosunku do wyższych — subtelny dworak. Nie „rozumiał życia bez władzy i bez posłuszeństwa. Posiadał wszystkie wysokie rangi i ordery, uchodził za wytrawnego dowódcę, ba, za v zwycięzcę Napoleona pod Krasnem. W roku 1851 miał przeszło siedemdziesiąt lat, lecz był jeszcze zupełnie . czerstwy, raźno się ruszał, a co najważniejsze, zachował w pełni świeżość swego giętkiego, Subtelnego i przy­jemnego umysłu, skierowanego ku wzmocnieniu swojej władzy oraz ku rozszerzeniu i utwierdzeniu popularności. Był posiadaczem wielkiej fortuny — tak własnej, jak i swej żony, hrabianki Branickiej, pobierał olbrzymie uposaże­nie jako namiestnik, przy czym znaczną część środków wydawał na urządzenie pałacu i ogrodu na południowym wybrzeżu Krymu.

Wieczorem 4 grudnia 1851 roku przed jego pałac w Tyflisie zajechała kurierska trójka. Zmęczony, czarny od kurzu oficer, który przywiózł od generała Kozłow­skiego wiadomość o przejściu Hadżi-Murata na stronę Rosjan, rozprostowując nogi wyminął szyldwachów i wstą­pił na obszerny ganek pałacu namiestnika. Była godzina

szósta wieczorem i Woroncow szedł na obiad, gdy mu zameldowano przybycie kuriera. Woroncow przyjął go niezwłocznie i dlatego spóźnił się o kilka minut na obiad. Kiedy wszedł do salonu, zaproszeni goście — ze trzydzieści osób — siedzący wokół księżnej Elżbiety Ksawerowny lub zbici w gromadki pod oknami wstali i obrócili się twarzą do wchodzącego. Woroncow miał na sobie swój zwykły czarny surdut wojskowy z naramiennikami bez epoletów i biały krzyż na szyi. Jego lisia wygolona twarz uśmiechała się mile, a zmrużone oczy oglądały wszystkich zebranych.

Wszedłszy do salonu miękkim, pośpiesznym kro­kiem, przeprosił panie za spóźnienie, przywitał się z panami i podszedłszy do gruzińskiej księżnej Manany Orbeliani, czterdziestokilkuletniej, okazałej, słusznego wzrostu pię­kności we wschodnim typie, podał jej ramię, by popro­wadzić ją do stołu. Księżna Elżbieta sama podała rękę przejezdnemu rudawemu generałowi o szczeciniastych wąsach. Gruziński książę podał ramię hrabinie Choiseul, przyjaciółce księżnej. Doktor Andrejewski, adiutant i inni, jedni z damami, drudzy bez, ruszyli za trzema parami. Lokaje w kaftanach, pończochach i trzewikach odsuwali

i przysuwali krzesła siadającym, majordotfius uroczyście nalewał ze srebrnej wazy dymiącą zupę.

Woroncow usiadł pośrodku długiego stołu. Vis-à-vis siadła księżna, jego żona, z generałem. Po prawej ręce miał swoją damę, piękną Orbeliani, po lewej — zgrabną, czarnowłosą, rumianą, lśniącą ozdobami gruzińską księż­niczkę, która nie przestawała się uśmiechać.

Excellentes| chère amie* — odparł Woroncow na

pytanie księżnej, jakie wiadomości przywiózł mu kurier. — 1 Simon a eu de la chance *

I jął opowiadać, tak by wszyscy przy stole mogli 1 słyszeć zdumiewającą nowinę — dla niego jednego nie i było to zupełną nowiną — że znakomity, najmężniejszy i pomocnik Szamila, Hadżi-Murat, poddał się Rosjanom -

i nie dziś, to jutro zostanie przywieziony do Tyflisu.

Wszyscy obecni na obiedzie, nawet młodzież, adiu- . tanci i urzędnicy, którzy siedzieli na szarym końcu i przed­tem rozmawiali o czymś ze śmiechem — wszyscy ucichli

i słuchali.

A czy pan generał spotykał tego Hadżi-Mura- ta? — zagadnęła księżna swego sąsiada, rudego generała

o szczeciniastych wąsach, gdy książę skończył mówić.

O, niejeden raz, mościa księżno. .

I generał opowiedział, jak to Hadżi-Murat w roku 1843, po zdobyciu Gergebilu* przez górali, natknął się na Oddział generała .Passeka* i jak, w ich oczach prawie, zabił pułkownika Zołotuchina.

Woroncow słuchał z miłym uśmiechem, widocznie zadowolony, że się generał rozgadał. Lecz raptem twarz Woroncowa przybrała wyraz roztargniony i posępny.

Generał, który nabrał ochoty do mówienia, zaczął opowiadać o tym, gdzie się drugi raz zetknął z Hadżi- -Muratem.

Przecież to on — prawił generał — ekscelencja

i W

pamięta zapewne, urządził podczas ekspedycji „sucharo­wej”* zasadzkę podczas odsieczy.

Gdzie? — rzucił Woroncow mrużąc oczy.

Chodziło o to, że mężny generał nazywał „odsieczą” starcie podczas niefortunnej dargińskiej wyprawy, w któ­rym istotnie byłby zginął cały oddział ze swym dowódcą, księciem Woroncowem, gdyby go nie ocaliły świeże posiłki. Wszyscy wiedzieli, że cała wyprawa dargińska, którą kiero­wał Woroncow i w której Rosjanie stracili wielu zabitych

i rannych oraz kilka armat, była rzeczą sromotną. Toteż jeśli kto mówił przy Woroncowie o tej wyprawie, to mówił tylko w takim sensie, w jakim Woroncow napisał o tym' carowi, a mianowicie, że był to świetny wyczyn wojsk rosyjskich. Słowo zaś „odsiecz” wskazywało wyraźnie, że nie był to świetny wyczyn, tylko żałosna pomyłka, która pociągnęła za sobą śmierć wielu ludzi. Wszyscy zrozumieli to, i jedni udawali, że nie dostrzegają znaczenia słów gene­rała, drudzy z lękiem oczekiwali, co z tego wyniknie; nie­którzy spojrzeli po sobie z uśmiechem. Jedynie rudy gene­rał o szczeciniastych wąsach nic nie zauważył i w ferworze opowiadania odparł ze spokojem:

Podczas odsieczy, ekscelencjo.

I raz dosiadłszy ulubionego konika generał opowie­dział szczegółowo, jak „ten Hadżi-Murat tak zręcznie rozciął nasz oddział przez pół, że gdyby nie odsiecz —

generał zdawał się ze szczególną.lubością powtarzać słowo «odsiecz» —: wyrżnąłby nas w pień, bo...*’

Nie zdążył dokończyć, gdyż Manana Orbeliani, po- jąwszy, o co chodzi, przerwała generałowi pytając go, czy są wygodne kwatery w Tyflisie. Generał zdziwił się, spojrzał na wszystkich i na swego adiutanta, który siedząc w końcu stołu wpatrywał się w niego uporczywie i wymownie — i nagle zrozumiał. Nie odpowiadając księżnej spochmur- niał, umilkł i zaczął pośpiesznie jeść, nie żując, leżące na jego talerzu wyszukane danie, którego wygląd,' a nawet i smak były mu całkiem obce.

Wszyscy poczuli się skrępowani, jednakże kłopotliwą sytuację uratował gruziński książę, głupi bardzo, lecz niezmiernie subtelny i zręczny pochlebca i dworak siedzący po lewej ręce księżnej Woroncowej. Jak gdyby nic nie zauważył, począł głośno opowiadać o tym, jak Hadżi-Murat porwał wdowę po Achmet-Chanie mechtulińskim.

Wpadł nocą do osiedla, schwytał, co mu było potrzebne, i umknął w cwał z całą swoją czeredą.

Po cóż mu była potrzebna akurat ta kobieta? '— spytała księżna.

Bo był wrogiem jej męża, ścigał go, ale aż do śmierci chana nie mógł go nigdzie dopaść, więc się zemścił na wdowie.

Księżna powtórzyła to po francusku swej starej przyjaciółce, hrabinie Choiseul, która siedziała przy gru­zińskim księciu.

Quelle horreur!* — rzekła hrabina, zamykając oczy i chwiejąc głową.

jN ^ no!

O, nie — uśmiechnął się Woroncow — mówiono mi, że z rycerskim szacunkiem traktował brankę i potem ją puścił.

Tak, za okupem.

Ma się rozumieć, ale mimo wszystko .postąpił szlachetnie.

Te słowa księcia nadały ton dalszym opowiadaniom

o Hadżi-Muracie. Dworacy zrozumieli, że im większe znaczenie przypiszą Hadżi-Muratowi, tym księciu będzie przyjemniej.- - - '

' Zdumiewająca jest odwaga tego człowieka! Nie- pospility człowiek!

A jakże, w 49 roku wtargnął w biały dzień do Temir-Chan-Szury* i złupił sklepy.

Siedzący w końcu stołu Ormianin, który bawił pod­ówczas w Temir-Chan-Szurze, podał szczegóły tego wy­czynu Hadżi-Murata. W ogóle cały obiad zeszedł na opo­wieściach o Hadżi-Muracie. Wszyscy na wyścigi chwalili jego męstwo, rozum, wielkoduszność. Ktoś opowiedział, jak kazał zabić dwudziestu sześciu jeńców; lecz i na to znalazła się gotowa odpowiedź:

Trudno! A la guerre comme a la guerre.*

To wielki człowiek. |

Gdyby się urodził w Europie, zostałby może nowym Napoleonem — oświadczył głupi gruziński książę posiądający dar pochlebstwa.

Wiedział, że każda wzmianka o Napoleonie miła jest

księciu Woroncowowi, który nosi na szyi biały krzyż za zwycięstwo nad Korsykaninem.

Napoleonem może nie, ale na pewno — dzielnym generałem kawalerii — rzekł Woroncow.

Jeśli nie Napoleonem, to Muratem.*

I na imię mu Hadżi-Murat.

- — Teraz, gdy go Hadżi-Murat opuścił, na Szamila przyszła kreska — nadmienił ktoś.

Czuję, że teraz (owo teraz znaczyło: za rządów Woroncowa) nie wytrzymają — dodał ktoś inny.

Tout cela est grâce à vous* — powiedziała Manana Orbeliani.

Książę Woroncow starał się umiarkować fale po­chlebstwa, które poczynały go już zatapiać. Ale było mu przyjemnie, i w doskonałym humorze poprowadził swą damę z jadalni do salonu.

Po obiedzie, gdy w salonie roznoszono kawę, książę był wyjątkowo miły dla wszystkich i podszedłszy do gene­rała o rudych, szczeciniastych wąsach usiłował okazać mu, że nie zwrócił uwagi na jego niefortunne odezwanie się.

Obszedłszy wszystkich gości książę zasiadł do kart. Grywał wyłącznie w staroświeckiego lombra. Jego partnerami byli: gruziński książę, ormiański generał, któ­rego kamerdyner księcia nauczył grać w lombra, a wresz­cie — słynny ze swych rozległych wpływów doktor Andre- jewski.

Woroncow położył obok siebie złotą tabakierkę z

z portretem Aleksandra I, rozdarł otoczkę „atłasowych”* kart i miał je rozdawać, gdy wszedł kamerdyner, Włoch Giovanni, z listem na srebrnej tacy.

Znowu kurier, wasza ekscelencjo.

Woroncow odłożył karty, przeprosił, rozdarł kopertę i zaczął czytać.

List był od syna. Opisywał poddanie się Hadżi- -Murąta i starcie z Mellerem-Zakomielskim.

Księżna podeszła i zapytała, co syn pisze.

7— Wciąż o tym samym. Il a eu quelques désagréments avec le commandant de la place. Simon a eu tort. But all is well what ends well* — rzekł oddając list żonie, po czym zwrócił się do partnerów, którzy czekali z uszanowaniem, i poprosił, żeby wzięli karty.

Po pierwszym rozdaniu Woroncow otworzył taba­kierkę z miniaturą Aleksandra I i uczynił to, co zwykle robił, gdy bywał w szczególnie dobrym nastroju: białą ręką, pokrytą starczymi zmarszczkami, wziął szczyptę francuskiej tabaki, podniósł do nosa i zażył.

X

Gdy Hadżi-Murat stawił się nazajutrz u Woroncowa, w po­czekalni księcia roiło się od ludzi. Był tu i wczorajszy gene­rał o szczeciniastych wąsach, w pełnym uniformie i przy

orderach — przyjechał z wizytą 'pożegnalną; był tu i do wódca pułku zagrożony sprawą kamą za nadużycia apro wizacyjne; był tu protegowany przez Andrejewskiegd bogacz Ormianin, który dzierżawił wyszynk wódki i zal biegał teraz o .odnowienie kontraktu; była tu — cała] w czerni — wdowa po zabitym oficerze, która przyje-1 chała prosić bądź o emeryturę, bądź o umieszczenie jejl dzieci na koszt rządu; był tu zubożały gruziński książę w przepysznym stroju gruzińskim, czyniący starania o po- cerkiewny majątek ziemski*; był tu prystaw* z wielkim rulonem, w którym podawał ‘swój projekt nowego spo sobu ujarzmienia Kaukazu; był tu pewien chan, który się zjawił po to jedynie, by móc opowiadać w domu, że był u księcia.

Wszyscy oczekiwali swej kolei, a piękny, młody blondyn adiutant wprowadzał jednego po drugim do księcia.

Kiedy do poczekalni raźnym krokiem, utykając wszedł Hadżi-Murat, wszystkie oczy zwróciły się na niego i usłyszał swe imię powtarzane szeptem w różnych końcach sali.

Hadżi-Murat odziany był w długą białą ćzerkieskę na brązowym beszmecie z wąskim srebrnym galonem na kołnierzu. Na nogach miał czarne nagolennice i takież czuwiaki, oblegające stopę jak rękawiczki; na głowie — papachę z zawojem, tym samym zawojem, za-który wsku­

t

tek donosu Achmet-Chana aresztował go generał Klu- genau* i który spowodował był jego przejście na stronę Szamila. Hadżi-Murat szedł stąpając szybko po posadzce i kołysząc się całym gibkim stanem z powodu lekkiej chromości, miał bowiem jedną nogę nieco krótszą. Jego szeroko rozstawione oczy spokojnie patrzyły przed siebie

i zdawały się nikogo nie widzieć.

Piękny adiutant przywitał się z Hadżi-Muratem i po­prosił go, by usiadł, zanim on zamelduje księciu. Lecz Hadżi-Murat nie zechciał siąść, założył rękę za kindżał, rozstawił nogi i stał spoglądając wzgardliwie na wszystkich obecnych.

Tłumacz, książę Tarchanow, podszedł do Hadżi- -Murata i nawiązał z nim rozmowę. Hadżi-Murat odpo­wiadał niechętnie i lakonicznie. Z gabinetu wyszedł ku- mycki* książę, który się skarżył na prystawa, po czym adiutant wywołał Hadżi-Mufata, odprowadził go do drzwi gabinetu i otworzył je przed nim.

Woroncow przyjął Hadżi-Murata stojąc przy biurku. Stara, biała twarz głównodowodzącego nie była już taka uśmiechnięta jak wczoraj, ale raczej surowa i uroczysta.

Wszedłszy do obszernej komnaty z olbrzymim biur­kiem i wielkimi oknami o zielonych żaluzjach Hadżi-Murat przyłożył swe nieduże śniade ręce do tego miejsca na piersi, gdzie się krzyżowała biała czerkieska, spuścił oczy i bez

pośpiechu, dobitnie i z uszanowaniem powiedział w narze­czu kumyddm, którym dobrze władał:

Oddaję się pod wysoki protektorat wielkiego cara i twój. Przyrzekam służyć wiernie, do ostatniej kropli krwi, białemu carowi i mam nadzieję być pożytecznym w wojnie z Szamilem, wrogiem moim i waszym.

Wysłuchawszy tłumacza Woroncow spojrzał na Ha- dżi-Murata, a Hadżi-Murat spojrzał w twarz Woroncowa.

Oczy tych dwóch ludzi spotkawszy się mówiły sobie nawzajem wiele rzeczy nie wyrażalnych słowami, a bardzo.' różnych od tego, co mówił tłumacz. Bezpośrednio, bez słów, wypowiadały gołą prawdę: oczy Woroncowa mówiły, że nie wierzy ani jednemu słóweczku Hadżi-Murata, wie bowiem, że jest on i zawsze będzie wrogiem wszystkiego, co rosyjskie, a jeśli się teraz poddaje, to tylko z musu. Hadżi- -Murat rozumiał to, a jednak zapewniał o swym szczerym oddaniu. Oczy zaś Hadżi-Murata mówiły, że ten starzec powinien myśleć o śmierci raczej niż o wojnie, lecz że choć stary, jest on przebiegły i trzeba z nim być ostrożnym. Woroncow rozumiał to, a jednak mówił Hadżi-Muratowi to, co uważał za potrzebne dla zwycięstwa “w tej wojnie.

Powiedz mu — rzekł Woroncow tłumaczowi (do młodych oficerów mawiał: ty) — że nasz monarcha jest równie wspaniałomyślny jak potężny, że prawdopodobnie przebaczy mu na moją prośbę i przyjmie go do służby. Powiedziałeś? — zapytał patrząc na Hadżi-Murata. — Zanim otrzymam miłościwą decyzję mego pana, powiedz mu, że się podejmuję przyjąć go i uczynić mu pobyt u nas przyjemnym.

Hadżi-Murat raz jeszcze przyłożył dłonie do piersi i z ożywieniem zaczął coś prawić.

Oświadczył przez tłumacza, źe i dawniej, gdy rządził Awarią, w 1839 roku, wiernie służył Rosjanom i nigdy by ich nie zdradził, gdyby nie jego wróg, Achmet-Chan, który chciał go zgubić i oczernił go przed generałem Kliigenau.

Wiem, wiem — rzekł Woroncow (choć jeśli na­wet wiedział, to dawno zapomniał o tym wszystkim). — Wiem — powtórzył siadając i wskazując Hadżi-Muratowi sofę pod ścianą. Lecz Hadżi-Murat nie siadł, tylko wzru­szył barczystymi ramionamivna znak, że nie waży się usiąść w obecności takiego dostojnika.

I Achmet-Chan, i Szamil to moi wrogowie — podjął zwracając się do tłumacza. -— Powiedz księciu: Achmet-Chan umarł, nie mogłem wziąć na nim pomsty, ale Szamil jeszcze żyje i nie spocznę, dopóki mu nie odpłacę — rzekł marszcząc brwi i mocno zaciskając szczęki.

Tak, tak — spókojnie powiedział Woroncow. — Jakże on chce odpłacić Szamilowi? — zapytał tłumacza.

I powiedz mu, że może siąść.

Hadżi-Murat odmówił powtórnie, a na zadane sobie

pytanie odparł, że po to wiaśnie przyszedł do Rosjan, ażeby dopomóc im zniszczyć Szamila.

Dobrze, dobrze—powiedział Woroncow. — Cóż mianowicie chce zrobić? Siadaj, siadaj.

Hadżi-Murat usiadł i oświadczył, że jeśli go tylko poślą na linię lezgiriską* i dadzą mu wojsko, to ręczy, że podburzy cały Dagestan, i Szamil nie będzie się mógł utrzymać.

mu

ii

>— To dobrze. To jest możliwe — rzeki Woronj cow. — Pomyślę o tym.

Tłumacz powtórzył Hadżi-Muratowi słowa Woron-1 cowa. Hadżi-Murat zadumał się.

Powiedz sardarowi — dodał — że moja rodzina I jest w ręku mego wroga i że dopóki się rodzina moja znajduje w górach, jestem skrępowany i nie mogę służyć. Zabije mi żonę, zabije mi matkę, zabije dzieci, jeżeli pójdę na niego wprost. Niech tylko książę wyzwoli moją rodzinę, nich ją wymieni za jeńców, a wówczas albo umrę, albo zniszczę Szamila.

' — Dobrze, dobrze —- powiedział Woroncow. — Rozważymy tę sprawę. A teraz niechaj idzie do naczelnika sztabu i dokładnie wyłoży mu swe położenie, swe zamiary i życzenia.

Na tym się skończyło pierwsze spotkanie Hadżi- -Murata z Woroncowem.

Tegoż dnia wieczorem w nowym teatrze, urządzo­nym we wschodnim guście, dawano włoską operę. Woron­cow był w swojej loży, a na parterze ukazała się charaktery­styczna postać chromego Hadżi-Murata w zawoju. Wszedł, z dodanym sobie adiutantem Woroncowa Loris-Mieliko- wem* i usiadł w pierwszym rzędzie.

Przez pierwszy akt przesiedział ze wschodnią muzuł­mańską godnością, nie tylko nie wyrażając podziwu, lecz z miną doskonale obojętną; potem wstał i wyszedł, spo­kojnie oglądając widzów i ściągając na siebie powszechną uwagę.

im-: V;-. • ■ ■

w

Nazajutrz, jak zwykle w poniedziałki, u Woronco- wów odbył się wieczór. W wielkiej, rzęsiście oświetlonej sali przygrywała orkiestra, ukryta w zimowym ogrodzie. Młode i mniej młode kobiety, w toaletach obnażających i szyje, i ramiona, i nieledwie piersi, wirowały w objęciach mężczyzn w jaskrawych mundurach. Przy bufecie lokaje w czerwonych frakach, w pończochach i trzewikach nale­wali szampana i roznosili cukry dla dam. Żona „sardara”, mimo niemłode swe lata również półobnażona, chodziła wśród gości uśmiechając się przyjaźnie i przez tłumacza powiedziała parę miłych słów Hadżi-Muratowi, który się z takąż obojętnością jak wczoraj w teatrze przyglądał się zgromadzonym. Za panią domu podchodziły też do Hadżi- -Murata inne kobiety i wszystkie, nie wstydząc się, stały przed nim i z uśmiechem pytały go wciąż o to samo: jak mu się podoba to, co widzi. Sam Woroncow w złotach epoletach i akselbantach, z białym krzyżem na szyi i ze wstęgą*, podszedł doń i zadał mu to samo pytanie, przekonany widocznie, jak i wszyscy inni, że się Hadżi-Muratowi nie może nie podobać to, co tu widzi. A Hadżi-Murat odpo­wiedział Woroncowowi to samo, co odpowiadał wszystkim: że u nich tego nie ma — jednakże nie zaznaczył, czy to, że u nich tego nie ma, jest dobre, czy złe.

Również i tutaj, na balu, Hadżi-Murat spróbował zagadnąć Woroncowa o wykup swej rodziny, lecz Woron­cow udał, że nie słyszy jego słów, i odszedł. Loris-Mieli- kow zaś powiedział później Hadżi-Muratowi, że tu nie miejsce do rozmów o interesach.

Gdy zegar wydzwonił jedenastą, a Hadżi-Murat sprawdził godzinę na swym repetierze, który mu ofiaro­wała Maria Wasiliewna, zapytał Loris-Mielikowa, czy. wolno odjechać. Loris-Mielikow oświadczył, że wolno, ale że byłoby lepiej pozostać. Mimo to Hadżi-Murat nie został i odjechał do przydzielonego sobie mieszkania faeto- nem, który mu dano do rozporządzenia.

Piątego dnia pobytu Hadżi-Murata w Tyflisie Loris-Mie­likow, adiutant namiestnika, przyjechał doń z polecenia głównodowodzącego.

I głowa moja i ręce rade służyć sardarowi — schylając głowę i kładąc dłonie na piersi rzekł Hadżi-Murat ze zwykłą sobie miną dyplomaty. — Rozkazuj — dodał patrząc łagodnie w oczy Loris-Mielikowa.

Loris-Mielikow usiadł w fotelu przy stole. Hadżi- -Murat siadł naprzeciwko niego na niskiej sofie, wsparł łokcie na kolanach,.schylił głowę i słuchał uważnie tego, co mówił Loris-Mielikow. Loris-Mielikow, biegle mówiący po tatarsku, oświadczył, że książę zna wprawdzie prze­szłość Hadżi-Murata, jednak życzy sobie dowiedzieć się od niego samego całej jego historii.

Opowiedz mnie — rzekł Loris-Mielikow — ja zaś zapiszę, potem przetłumaczę na rosyjski, a książę pośle to carowi.

Hadżi-Murat chwilę należał (nie tylko nie przerywał

XI

nigdy, lecz owszem, zawsze czekał, czy rozmówca nie doda czegoś jeszcze), następnie podniósł głowę, zsunął papachę w tył i uśmiechnął się tym osobliwym, dziecinnym uśmie­chem, który już urzekł Marię Wasiliewnę.

Mogę to zrobić— rzekł* widocznie mile połech­tany myślą o tym, że monarcha będzie czytał jego dzieje.

Opowiadaj mi (po tatarsku do każdego mówi się t y) wszystko od początku, bez pośpiechu — rzekł Loris- -Mielikow, dobywając z kieszeni notes.

Mogę to zrobić, tylko że jest dużo, bardzo dużo do opowiadania. Było dużo różnych spraw — rzekł Hadżi- -Murat.

Jeżeli nie zdążysz dzisiaj, to dokończysz kiedy indziej —■ powiedział Loris-Mielikow.

Od czego zacząć?

Od samego początku: gdzieś się urodził, gdzieś żyt- - ' \T

Hadżi-Murat zwiesił głowę i długo trwał w tej po­zie; następnie wziął patyczek leżący koło sofy, spod ręko­jeści kind‘żału ze słoniowej kości oprawnej w złoto wyjął bułatny nożyk ostry jak brzytwa i zaczął strugać nim patyczek, a jednocześnie opowiadać.

Pisz: urodziłem się w Celmesie, niedużym aule, nie większym od oślej głowy, jak się mówi u nas w górach — rozpoczął. — Niedaleko od nas, o jakie dwa strzały, jest Chunzach, gdzie mieszkali chanowie. I nasza rodzina utrzy­mywała z nimi bliskie stosunki. Matka moja karmiła star­szego chana, Abununcał-Chana, dzięki czemu i ja stałem się chanom bliski. Chanów było trzech: Abununcał-Chąn — mleczny brat mego brata Osmana, Umma-Chan — mój brat przybrany, i Bułach-Chan—najmłodszy, ten, którego

Szamil strącił z urwiska. Ale o tym potem. Miałem z pięt­naście lat; kiedy po aułach jęli chodzić miurydzi. Bili w głazy drewnianymi pałaszami i wołali: „Muzułmanie, chazawat!”* Wszyscy Czeczeńcy przeszli do miurydów, .Awarzy zaczęli także do nich przechodzić. Ja wówczas mieszkałem w pałacu. Byłem jak gdyby bratem chanów. Robiłem, com chciał, i stałem się bogaty. Miałem konie, miałem pieniądze. Żyłem wspaniale i nie myślałem o ni­czym. I żyłem tak aż do czasu, kiedy zabito Kazi-Mułłę* i kiedy nastał po nim Gamzat*. Gamzat przysłał do cha­nów posły z zapowiedzią, że rozgromi Chunzach, jeżeli nie przyjmą chazawatu. Wypadło się zastanowić. Chanowie, bali się Rosjan, bali się przyjąć chazawat i chanowa posłała mnie do Tyflisu ze swym drugim synem, Umma-Chanem, by prosić głównego naczelnika rosyjskiego o pomoc prze­ciw Gamzatowi. Głównym naczelnikiem był Rosen, baron. Nie przyjął ani mnie, ani Umma-Chana. Kazał powie­dzieć, że pomoże, i nic nie zrobił. Tylko jego oficerowie zaczęli do nas przyjeżdżać i grać w karty z Umma-Chanem. Poili go trunkiem, wozili w brzydkie miejsca i przegrał do nich w karty wszystko, co posiadał. Ciałem był silny jak byk i odważny jak lew, aie duchem słaby jak woda.

Przegrałby ostatnie konie i oręż, gdybym gó nie wywiózł. Po Tyfilisie myśli moje zmieniły się i jąłem skłaniać chanową i młodych chanów do przyjęcia chazawatu.;

Dlaczegóż zmieniły się twe myśli? — zapytał Loris-Mielikow. — Nie spodobali ci się Rosjanie?

Hadżi-Murat pomilczał.

Nie, nie spodobali mi się — powiedział zdecy­dowanie i zamknął oczy. — I jeszcze" była jedna taka sprawa, żem zechciał przyjąć chazawat.

Cóż to za sprawa?

Pod Celmesem ja i chan starliśmy się z trzema miurydami; dwóch uszło, a trzeciego zabiłem z pistoletu. Kiedym do niego podszedł, żeby zdjąć oręż, żył jeszcze. Spojrzał na mnie. „Zabiłeś mnie — powiada. — Mnie jest dobrze. A tyś muzułmanin, i młody, i silny: przyjm chazawat. Bóg tak każe.”

I cóż, przyjąłeś?

Nie przyjąłem, alem zaczął rozmyślać — rzekł Hadżi-Murat, po czym dalej opowiadał:

Kiedy Gamzat ściągnął pod Chunzach, wysła­liśmy do niego starców z oświadczeniem, że się zgadzamy przyjąć chazawat, tylko niech nam przyśle uczonego męża, który by nas pouczył, jak należy chazawatu przestrzegać. Gamzat kazał zgolić starcom wąsy, przedziurawić nozdrza, uwiesić im do nosów placki i odesłać ich z powrotem. Starcy powiedzieli, że Gamzat gotów przysłać szeika*, który nauczy nas chazawatu, ale jedynie pod warunkiem, że chanowa przyśle mu za amanata* 'młodszego swego syna.

bhhbpbwbbhbbhh

Chanowa uwierzyła i posłała Gamzatowi Bułacz-Chana. Gamzat przyjął Bułacz-Chana dobrze i przysłał do nas zapraszając do siebie również i starszych braci. Kazał powiedzieć, że chce służyć chanom, podobnie jak jego ojciec służył ich ojcu. Chanowa była niewiastą słabą, głupią i zuchwałą, jak wszystkie niewiasty, kiedy żyją wedle włas­nej woli. Bała się posłać obu synów i posłała tylko Umma-

- Chana. Pojechałem z nim. O wiorstę przed obozem powi­tali nas miurydzi i śpiewali, i strzelali, i harcowali wokół nas. A kiedyśmy podjechali bliżej, Gamzat wyszedł z na­miotu, podszedł do strzemienia Umma-Chana i przyjął go jak chana.” Rzekł: „Waszemu domowi nie wyrządziłem nic złego i wyrządzać nie chcę. Tylko nie zabijcie mnie i nie przeszkadzajcie mi nawracać ludzi na chazawat. Ja zaś będę wam służył z całym moim wojskiem, jak ojciec mój służył waszemu ojcu. Pozwólcie mi zamieszkać w waszym domu. Wspierać was będę radami, a wy postępujcie, jak zechce­cie.” Umma-Chan nie był wymowny. Nie wiedział, co odrzec, i milczał. Wtedy rzekłem, że skoro tak, to niechaj Gamzat jedzie do Chunzachu: chanowa i chan przyjmą go pocześnie. Ale nie dano mi dokończyć i tu się po raz pierwszy starłem z Szamilem. Był on obecny, stał tuż koło imama.

Pytają nie ciebie, lecz chana” — powiedział do

mnie.

Umilkłem, a Gamzat zaprowadził Umma-Chąna do namiotu. Potem Gamzat zawołał mnie i kazał mi jechać do Chunzachu z jego posłami. Posłowie jęli namawiać cha­nową, żeby puściła do Gamzata także i starszego chana. Widziałem w tym zdradę i rzekłem chanowej, by nie posy­łała syna. Ale w głowie niewiasty jest tyleż rozumu, ile

włosów na jajku. Chanowa uwierzyła i kazała synowi jechać. Abununcał nie chciał. Rzekła tedy: „Boisz się widocznie”. Wzorem pszczoły wiedziała, gdzie uciąć najboleśniej. Abununcał zawrzał, więcej z nią nic gadał i kazał kulbaczyć konie. Pojechałem z nim. Gamzat przyjął nas jeszcze piękniej niżli Umma-Chana. Na dwa strzały sam zjechał z góry na nasze powitanie. Za nim jechali konni z buńczukami, śpiewali: La Illaha il Alla*> strzelali, harcowali. Gdyśmy podjechali do obozu, Gam­zat poprowadził chana do namiotu, a jam został z końmi. Byłem pod górą, kiedy w namiocie Gamzata poczęto strzelać. Pobiegłem do namiotu. Umma-Chan leżał plac­kiem w kałuży krwi, Abununcał zaś szamotał się z miu- rydami. Połowa jego twarzy była odrąbana i zwisała. Przytrzymywał ją jedną ręką, a drugą siekł kindżałem wszystkich, co się doń zbliżali. Przy mnie zarąbał Gam- zatowego brata i już się zamierzał na drugiego* ale w tej chwili miurydzi poczęli do niego strzelać i runął.

Hadżi-Murat urwał, ogorzała jego twarz pokryła się brązowym rumieńcem, oczy nabiegły krwią. •

Padł na mnie lęk i uciekłem.

Czy tak? — rzekł Loris-Mielikow. — Sądziłem, żeś się nigdy niczego nie bał.

Potem nigdy. Od tej pory zawsze wspominałem ów wstyd, a kiedym wspominał, to się już nie bałem niczego.

A teraz dosyć. Trzeba się modlić — powiedział Hadżi- -Murat, dobył z czerkieski, z wewnętrznej kieszeni na piersi, repetier Woroncowa, ostrożnie nacisnął sprężynkę, przechylił głowę na bok i powstrzymując dziecinny uś­miech —słuchał. Zegarek wydzwonił dwunastą i kwadrans.

Kunak Woroncowpeszkesz* — rzekł uśmiechając

się.

Tak, dobry to, dobry człowiek — powiedział Loris-Mielikow. — I zegarek jest dobry. Módl się tedy, a ja zaczekam.

Jakszy3 dobrze — powiedział Hadżi-Murat i wy­szedł do sypialni.

Zostawszy sam, Loris-Mielikow zapisał w notesie główną treść tego, co usłyszał od Hadżi-Murata, następnie zapalił papierosa i jął się przechadzać tam i z powrotem po pokoju. Podszedłszy do drzwi na wprost sypialni Loris- -Mielikow posłyszał ożywione głosy ludzi, którzy szybko mówili o czymś po tatarsku. Domyślił się, że to miurydzi Hadżi-Murata, otworzył drzwi i wszedł do nich.

W izbie unosiła się ta szczególna, kwaśna woń skór, jak to bywa u górali. Na burce rozesłanej na podłodze pod oknem siedział jednooki, rudy Gamzało w podartym, za­smolonym beszmecie i splatał uzdę. Coś gorąco przekładał swym ochrypłym głosem, ale gdy wszedł Loris-Mielikow, natychmiast umilkł i nie zwracając na niego uwagi, wyko­nywał dalej swą pracę. Naprzeciwko niego stał wesoły

Chan-Mahoma; szczerząc białe zęby i łyskając czarnymi oczami bez rzęs powtarzał coś w kółko. Piękny Ełdar zawinął rękawy na krzepkich ramionach i czyścił popręgi wiszącego na gwoździu siodła. Hanefiego, głównego pra­cownika prowadzącego gospodarstwo, nie było w izbie. Gotował w kuchni obiacj,

O ęzymeście tu rozprawiali? — zapytał Loris- -Mielikow Chan-Mahomę, przywitawszy się z nim.

On ciągle wychwala Szamila — rzekł Chan- -Mahoma podając Lorisowi rękę. — Powiada: Szamil to wielki człowiek. I uczony, i święty, i dżygit.

Jakże to? odszedł od niego, a wciąż go chwali?

Odszedł, a chwali — powiedział Chan-Mahoma szczerząc zęby i łyskając oczyma.

I masz go za świętego? — spytał Loris-Mielikow.

Gdyby nie był świętym, to by go lud nie słu­chał — skwapliwie odparł Gamzało.

Świętym był nie Szamil, tylko Mansur — rzekł Chan-Mahoma. ■— To był prawdziwy święty. Kiedy on był imamem, cały lud był inny. Jeździł po aułach i ludzie wychodzili do niegó, całowali poły jego czerkieski, kajali się, przysięgali, że już nie będą grzeszyć. Starzy mówią, że wówczas wszyscy ludzie żyli jak święci: nie palili, nie pili, nie zaniedbywali modłów, wzajemnie odpuszczali sobie krzywdy, nawet krew odpuszczali. Znalezione pie­niądze i rzeczy ijariązywali wtedy do żerdzi i stawiali przy drogach. Toteż i Bóg zsyłał wtedy ludziom powo­dzenie we wszystkim, zgoła nie tak jak teraz — prawił Chan-Mahoma.

W górach i teraz nie piją i nie palą — powiedział Gamzało.

Twój Szamil to łamaroj — rzekł Chan-Mahoma mrugając na Loris-Mielikowa.

Łamaroj było wzgardliwym przezwiskiem górali.

Łamaroj — to góral. W górach właśnie mieszkają orły — odparł Gamzało.

Aleś zuch! Dobrześ mi przyciął — szczerząc zęby zawołał Chan-Mahoma, ucieszony dowcipną odpowiedzią swego oponenta.

Widząc srebrną papierośnicę w ręku Loris-Mieli­kowa, poprosił o papierosa. A kiedy Loris-Mielikow zau­ważył, że im przecież nie wolno palić, łypnął jednym okiem, skinął głową w kierunku sypialni Hadżi-Murata i powiedział, że wolno, gdy nikt nie widzi. I od razu jął palić, nie zaciągając się i niezgrabnie wydymając czerwone wargi przy wypuszczaniu dymu.

To niedobrze — skarcił Gamzało i wyszedł z izby.

Chan-Mahoma łypnął na niego także i paląc pa­pierosa zaczął wypytywać Loris-Mielikowa, gdzie najle­piej kupić jedwabny beszmet i białą papachę.

Alboż masz tyłe pieniędzy?

Mam, wystarczy — odrzekł Chan-Mahoma mrugając.

i — Zapytaj go, skąd ma pieniądze — powiedział Ełdar zwracając do Lorisa ładną, uśmiechniętą twarz.

Wygrałem — rzekł prędko Chan-Mahoma.

I opowiedział, jak to wczoraj, spacerując po Tyfli- sie, natknął się na gromadkę ludzi rosyjskich, ordynansów i Ormian, grających w orła i reszkę. Pula była duża: trzy złote monety i góra srebra. Chan-Mahoma pojął w lot, na czym gra polega, i dzwoniąc miedziakami, które miał

w kieszeni» wszedł do koła i oświadczył, ze stawia na wszystko.

Jak to na wszystko? Czyż miałeś tyle — spytał Loris-Mielikow.

Miałem wszystkiego dwanaście kopiejek — po­wiedział Chan-Mahoma szczerząc zęby.

No a gdybyś przegrał?

Patrzaj.

I Chan-Mahoma wskazał na pistolet.

Oddałbyś broń?

Po co? Czmychnąłbym;, a gdyby mnie kto zatrzy­mał, to bym zabił. I już.

No i wygrałeś?

A jakże. Zabrałem wszystko i wyniosłem się.

Chan-Mahomę i Ełdara Loris-Mielikow rozumiał

całkowicie. Chan-Mahoma to wesołek, hulaka nie wiedzą­cy, co zrobić , z nadmiarem sił, zawsze pełen fantazji, lekkomyślny; igra życiem swoim i cudzym, dla tej właśnie gry przeszedł teraz do Rosjan, a jutro dla tej samej gry gotów wrócić do Szamila. Ełdar jest także zupełnie zrozu­miały: to człowiek bezwzględnie oddany swemu miurszy- dowi, spokojny, silny i stanowczy. Niepojęty był dla Loris- -Mielikowa tylko rudy Gamzało. Loris-Mielikow widział, że ten człowiek nie tylko jest oddany Szamilowi, ale po­nadto żywi nieprzeparty wstręt, odrazę, pogardę do wszy­stkich Rosjan; toteż Loris-Mielikow nie mógł zrozumieć, dlaczego przeszedł do Rosjan. Podobnie jak i niektórym zwierzchnikom, przychodziło Lojis-Mielikowowi na myśl, że kapitulacja Hadżi-Murata i jego rzekoma wrogość do Szamila jest podstępem, że zrobił to jedynie w celu wy­patrzenia słabych miejsc Rosjan, po czym znów ucieknie

w góry i uderzy wszystkimi siłami tam, gdzie Rosjanie naj­słabsi. I Gamzało całą swą istotą potwierdzał ten domysł. „Tamci oraz sam Hadżi-Murat umieją kryć swe zamiary — myślał Loris-Mielikow — natomiast ten zdradza się nie tajoną nienawiścią.”

Loris-Mielikow spróbował się z nim rozmówić. Za­pytał, czy mu tutaj nudno. Ale Gamzało, nie przerywając sobie pracy, zezując jedynym okiem na Loris-Mielikowa, warknął ochryple i krótko:

Nie, nie nudno.

I podobnie odpowiadał na wszystkie inne pytania.

Loris-Mielikow był jeszcze w izbie nukerów*, gdy wszedł czwarty miuryd Hadżi-Murata, Awar Hanefi,

o włochatej twarzy i szyi, o kosmatej, jakby mchem poro­słej, wypukłej piersi. Ten był to nie rozumujący, zdrowy, robotny chłop, zawsze pochłonięty swą pracą, a panu swe­mu, jak i Ełdar, posłuszny bez zastrzeżeń.

Kiedy wszedł do izby nukerów po ryż, Loris-Mie­likow zatrzymał go i wypytał, skąd pochodzi i czy dawno służy u Hadżi-Murata.

Pięć lat — odparł Hanefi na pytanie Loris-Mie­likowa. — Jestem z tegoż aułu, co on. Mój ojciec zabił jego stryja, chcieli więc zabić mnie — powiedział, spokoj­nie patrząc spod zarośniętych brwi w twarz Loris-Mieli­kowa. — Poprosiłem tedy, żeby przyjęli mnie za brata.

Co to znaczy: przyjąć za brata?

Dwa miesiące nie goliłem głowy, nie obcinałem paznokci i przyszedłem do nich. Wpuścili mnie do Patimat, do jego matki. Patimat dała mi piersi i zostałem jego bratem.

W przyległym pokoju dał się słyszeć głos Hadźi- -Murata. Ełdar natychmiast poznał wołanie swego pana, otarł ręce i stawiając szerokie kroki pośpieszył do bawialni.

Prosi cię do siebie — rzekł wróciwszy. Loris-Mielikow dał wesołemu Chan-Mahomie je­szcze jednego papierosa i udał się do bawialni.

XIII

Gdy Loris-Mielikow wszedł do bawialni, Hadżi-Murat przyjął go z wesołą twarzą.

Czy mam opowiadać dalej? zapytał, siadając na sofie.

Tak, koniecznie — rzekł Loris-Mielikow. — Wstąpiłem do twoich nukerów, pogawędziłem z nimi. Jeden jest wesołym chłopcem —dorzucił Loris-Mielikow.

Tak, Chan-Mahoma to lekkoduch — powiedział Hadżi-Murat.

A spodobał mi sif ten młody, ładny.

Aha, Ełdar. Ten jest młody, ale twardy, żelazny.

Obaj milczeli chwilę.

Mam więc mówić dalej?

, Tak, tak.

Powiedziałem ci, jak zabito chanów. No, zabito ich i Gamzat wjechał do Chunzachu, i osiadł w chańskim pałacu — rozpoczął Hadżi-Murat. — Pozostała chanowa- -matka. Gamzat przywołał ją do siebie. Zaczęła robić mu wyrzuty. Mrugnął na swego miuryda Aseidera, który stał za nią; ten uderzył ją, zabił.

Po co zabił i ją także? — spytał Loris-Mielikow.

. — A cóż miał zrobić? Kto przełazi przednimi noga­mi, musiał teżj?rzeleźć tylnymi. Trzeba było wytępić cały ten ród. Tak też uczynili. Szamil zabił młodszego, strącił go z urwjska. Cała Awaria uległa Gamzatowi, tylko my z bratem nie chcieliśmy ulec. Nam potrzeba było jego krwi za chanów. Udawaliśmy, że ulegamy, a myśleliśmy tylko

0 tym, jak wziąć jego krew. Naradziwszy się z dziadkiem, postanowiliśmy czekać na chwilę, gdy wyjedzie z pałacu,

1 wtedy uśmiercić go z zasadzki. Ktoś nas podsłuchał, po­wiedział Gamzatowi, Gamzat zawołał dziadka do siebie i rzekł: „Uważaj! Jeśli to prawda, że wnuki twoje knują przeciwko mnie, zawiśniesz razem z nimi. Ja czynie sprawę bożą i przeszkodzić mi niepodobna. Idź i pamiętaj, com ci rzekł.” Dziadek przyszedł do domu i powiedział nam. Wówczas postanowiliśmy już nie czekać, jeno uśmiercić Gamzata w pierwszy dzień świąt w meczecie. Towarzysze odmówili swego udziału, zostaliśmy tylko ja i brat. Wzię­liśmy po dwa pistolety, włożyli burki i poszli do meczetu. Gamzat wszedł z trzydziestu miurydami. Wszyscy trzymali dobyte szable. Obok Gamzata kroczył Aselder, ulubiony jego miuryd — ten, co uciął głowę chanowej. Zobaczywszy nas zawołał, byśmy zdjęli burki, i podszedł do mnie. Mia­łem kindżał w ręku, zabiłem go i rzuciłem się na Gamzata. Ale mój brat Osman już do niego strzelił. Gamzat żył jeszcze i skoczył z kintiżałem na brata, alem go dobił cio­sem w głowę. Miurydów było trzydziestu, a nas dwóch. Zabili mego brata Osmana, ja zaś obroniłem się, wysko­czyłem oknem i uciekłem. Kiedy się dowiedziano, że Gam­zat zabity, cały lud powstał i miurydzi pierzchli, którzy zaś nie pierzchli, tych wyrżnięto.

Hadżi-Murat urwał i ciężko odetchnął.

To wszystko było dobrze — nawiązał — później wszystko się popsuło. Gamzata zastąpił Szamil. Przysłał do mnie posły, żebym szedł z nim przeciw Rosjanom; jeżeli zaś odmówię, to groził, że zburzy Chunzach i zabije mnie. Odparłem, że nie pójdę do niego i nie wpuszczę go do siebie.

Czemużeś do niego nie poszedł? — zapytał Loris- -Mielikow.

Hadżi-Murat zasępił się i odrzekł dopiero po chwili.

Nie mogłem. Na Szamilu'była krew i brata mego Osmana,* i Abununcał-Chana. Nie poszedłem do niego. Rosen, generał, przysłał mi rangę oficera i kazał mi być naczelnikiem Awarii. Wszystko było dobrze, ale Rosen mianował pierwej naczelnikiem Awarii chana kazikumych- skiego*, Mahomet-Mirzę, a potem Achmet-Chana. Ten mię znienawidził. Ubiegał się dla swego syna o córkę chanowej, Sałtanet; nie dano mu jej i sądził, że moja to wina. Znienawidził mnie i nasyłał swych nukerów, żeby mię zabili, ale wymknąłem się im. Wówczas nagadał na mnie generałowi Kliigenau: powiedział, że nie pozwalam dawać żołnierzom drzewa. Powiedział mu nadto, żem przywdział zawój, ten oto — rzekł Hadżi-Murat, wskazując zawój na swej papasze — i że znaczy to, iż służę Szamilowi. Generał nie uwierzył i nie dał mnie ruszyć. Ale kiedy generał wyje­chał do Tyflisu,.Achmet-Chan zrobił po swojemu: z kom­panią żołnierzy pojmał mnie, zakuł w kajdany i uwiązał do działa. Trzymali mię tak sześć dni i sześć nocy. Na siódmą dobę odwiązali mnie i poprowadzili do Temir-Chan-Szury.

Prowadziło mię czterdziestu żołnierzy z nabitą bronią. Ręce miałem związane, a żołnierzom kazano mnie zabić, gdybym próbował ucieczki. Wiedziałem o tym. Kiedyśmy szli koło Miksochu, ścieżka była wąska, na prawo było urwisko głę­bokości jakich pięćdziesięciu sążni. Przeszedłem na prawo od żołnierza, na brzeg urwiska. Chciał mnie zatrzymać, alem skoczył z urwiska ciągnąc go za sobą. Żołnierz się zabił, a jam ocalał. Żebra, głowę, ręce, nogi — wszystko sobie połamałem. Zacząłem się czołgać — i nie dałem rady. Zakręciło mi się w głowie i usnąłem. Obudziłem się mokry, we krwi. Pastuch zobaczył, zawołał ludzi, zanieśli mię do aułu. Głowa, żebra wygoiły się, wygoiła też noga, tylko stała się krótsza.

I Hadżi-Murat wyciągnął kulawą nogę.

Służy mi, dobre i to — rzekł. — Ludzie się do­wiedzieli, zaczęli jeździć do mnie. Wyzdrowiałem, przenio­słem się do Celmesu. Awarowie prosili, żebym znów rządził nimi — powiedział Hadżi-Murat ze spokojną, pewną siebie dumą. — A ja się zgodziłem.

Hadżi-Murat wstał szybko, wyjął z biesagi portfel, dobył stamtąd dwa pożółkłe listy i podał Loris-Mieliko- wowi. Listy były od Klugenaua. Loris-Mielikow je prze­czytał. Pierwszy list brzmiał:

Podchorąży Hadżi-Muracie. Służyłeś u mnie, by­łem z ciebie zadowolony i uważałem cię za dobrego czło­wieka. Niedawno generał-major Achmet-Chan zawiadomił mnie, żeś ty zdrajca, żeś włożył zawój, że jesteś w komitywie z Szamilem, żeś poduszczył ludzi, by nie słuchali władz rosyjskich. Kazałem aresztować cię i przywieźć do mnie — tyś uciekł; nie wiem, czy to lepiej, czy gorzej, bo nie wiem,

czyś winien, czy nie. A teraz słuchaj. Jeżeli masz sumienie czyste wobec wielkiego cara, jeżeli żadnej winy nie pono­sisz, staw się u mnie. Niczego się nie lękaj, jam twój obrońca. Chan nic nie zrobi — bo i on jest moim podwład­nym. Przeto nie masz się czego obawiać.”

Dalej Kliigenau pisał o tym, że zawsze dotrzymuje słowa i jest sprawiedliwy, po czym znów perswadował Hadżi-Muratowi, że powinien się stawić u niego.

Gdy Loris-Mielikow skończył pierwszy list, Hadżi- -Murat wydobył drugi, ale nie dając go jeszcze Loris- -Mielikowowi do rąk, opowiedział, jak odpisał na ów pierwszy list:

Napisałem mu, żem zawój nosił, ale nie dla Sza- mila, jeno dla zbawienia duszy; że do Szamila przejść nie mogę i nie chcę, bo z jego przyczyny zabito mi ojca, brata i krewnych, ale że i do Rosjan przejść nie mogę, ponieważ mię zhańbiono- W Chunzachu, gdy byłem związany, pe­wien łotr na... na mnie. Więc nie mogę przejść do was, póki człowiek ten nie zostanie zabity. Przede wszystkim zaś obawiam się wiarołomnego Achmet-Chana. Wówczas generał przysłał mi ten list — rzekł Hadżi-Murat, podając Loris-Mielikowowi drugi pożółkły arkusik.

Odpowiedziałeś mi na mój list; dziękuję—przeczy­tał Loris-Mielikow. — Piszesz, że się nie lękasz powrotu, ale na przeszkodzie stoi pohańbienie, jakiego doznałeś od pewnego giaura; a ja cię upewniam, że prawa rosyjskie są sprawiedliwsze i że na własne oczy będziesz oglądał ukara­nie tego* kto śmiał cię znieważyć. Zarządziłem już docho­dzenie. Słuchaj, Hadżi-Muracie. Słusznie mogę być z cie­bie nierad, gdyż nie ufasz mnie i memu honorowi, ale prze­

baczam ci, znając nie dowierzający charakter górali w ogóle. Jeśli masz czyste sumienie, jeśliś wkładał zawój Ii tylko dla zbawienia duszy, to masz rację i śmiało możesz patrzeć w oczy władzom rosyjskim i mnie, a ten, kto cię zelżył — upewniam ■»— poniesie karę, twoje mienie będzie ci zwrócone, zobaczysz i przekonasz się, co znaczy ro­syjskie prawo. Zwłaszcza, że Rosjanie patrzą na to wszystko inaczej: w ich oczach nie poniosłeś szwanku na honorze przez to, że cię jakiś szubrawiec zbezcześcił. Sam pozwoli­łem gimryńcom* nosić zawój i obserwuję, jak postępują; a zatem, powtarzam, nie masz się czego bać. Przybądź do mnie z człowiekiem, którego ci teraz posyłam; jest mi on wiemy; tonie niewolnik twych wrogów, tylko przyjaciel człowieka, który cieszy się szczególnymi wzglę­dami rządu.”

Dalej Kliigenau znowu skłaniał Hadżi-Murata do przybycia.

Nie uwierzyłem temu — powiedział Hadżi- -Murat, gdy Loris-Mielikow skoń^rl list —- i nie poje­chałem do Kliigenaua. Pjrzede wszystkim musiałem się zemścić na Achmet-Chanie, a tego nie mogłem zrobić przez Rosjan. W tymże czasie Achmet-Chan otoczył Cel- mes i chciał mię schwytać albo zabić. Miałem za mało ludzi; nie mogłem się przed nim obronić. A właśnie wtedy przyjechał do mnie wysłaniec Szamila z listem. Szamil przyrzekał, że mi pomoże odeprzeć Achmet-Chana i zabić ga i ofiarowywał mi rządy nad całą Awarią. Po długin} namyśle przeszedłem do Szamila. I od tego to czasu wal­czyłem z Rosjanami bez przerwy.

Tu Hadżi-Murat opowiedział o wszystkich swoich czynach wojennych. Było ich bardzo wiele i Loris-Mieli­kow znał je po części. Wszystkie jego wyprawy i najazdy zdumiewały niezwykłą szybkością przemarszów i śmiałoś­cią natarć, zawsze uwieńczonych powodzeniem.

Przyjaźni między mną a Szamilem nigdy nie było — zakończył swe opowiadanie Hadżi-Murat — ale on się mnie bał i byłem mu potrzebny. Tak się jednak złożyło, że zapytano mnie, kto ma być imamem po Szamilu. Oś­wiadczyłem, że imamem będzie ten, kto ma ostrą szablę. Powtórzono to Szamilowi i zapragnął pozbyć się mnie. Posłałmnie do Tabasarani*. Pojechałem, zagarnąłem ty­siąc owiec, trzysta koni. Lecz on powiedział, że zrobiłem nie to, co trzeba, pozbawił mnie naibstwa i zażądał przysłania wszystkich pieniędzy. Posłałem tysiąc sztuk złota. Przysłał swoich miurydów i zabrał mi całe moje mienie. Wzywał mnie do siebie; wiedziałem, że chce mnie zabić, i nie pojechałem. Przysłał ludzi mających wziąć mnie siłą. Od­parłem ich i przeszedłem do Woroncowa. Tylko rodziny swej nie wziąłem ze sobą. I matka moja, i żona, i syn są u niego. Powiedz sardarowi: dopóki rodzina jest tam, nie mogę działać.

Powiem Igi rzekł Loris-Mielików.

Zabiegaj, czyń starania. Co moje, to twoje, tylko dopomóż mi u księcia. Jestem związany, a koniec sznura trzyma Szamil.

Tymi słowy zakończył Hadżi-Murat opowiadanie.

Dwudziestego grudnia Woroncow pisał do ministra wojny Czemyszewa*, co następuje. List był po francusku.

Nie pisałem do Księcia ostatnią pocztą, drogi Książę, ponieważ chciałem najpierw postanowić, co zro­bimy z Hadżi-Muratem, i ponieważ przez parę dni czułem się niezupełnie zdrów. W ostatnim swym liście donosiłem Księciu o przybyciu tutaj Hadżi-Murata: przyjechał do Tyflisu ósmego grudnia; nazajutrz przedstawiono mi go, i w ciągu ośmiu czy dziewięciu dni rozmawiałem z nim i obmyślałem, co będzie mógł uczynić dla nas w przy­szłości, osobliwie zaś, co mamy począć z nim teraz, ogrom­nie się bowiem troszczy o los swej rodziny i mówi ze wszelkimi oznakami całkowitej szczerości, że dopóki się jego rodzina znajduje w ręku Szamila, jest on sparaliżo­wany, nie może nam usłużyć ani dowieść swej wdzięczności za życzliwe przyjęcie i darowanie win. Niepewność losu drogich mu osób przyprawia go o gorączkę, i ludzie, którym poleciłem mieszkać tu z nim, upewniają mnie, że nie sypia po nocach, prawie nic nie je, ustawicznie się modli i prosi tylko o to, by mu było wolno pojeździć konno z kilkoma Kozakami: jedyna to dostępna mu rozrywka i ruch, nieod­zowny wskutek długoletniego nawyku. Co dzień przycho­dzi do mnie pytać, czy nie mam jakich wiadomości o jego rodzinie, i prosi mię, bym kazał zebrać na różnych naszych

liniach wszystkich jeńców, jakich posiadamy, żeby zapro­ponować ich Szamilowi na wymianę, on zaś ze swojej strony doda trochę pieniędzy. Są ludzie, którzy mu je dadzą w tym celu. Wciąż mi powtarzał: «Ocal moją rodzinę, potem daj mi możność usłużenia wam (najlepiej na linii lezgińskiej, jego zdaniem), a jeżeli po upływie miesiąca nie wyświadczę wam wielkiej przysługi, ukarz mnie, jak uznasz za stosowne.».

Odpowiedziałem, że mi się to wszystko wydaje nader słuszne, a nawet, że znajdzie się u nas sporo ludzi, którzy by mu nie ufali, gdyby jego rodzina pozostała w górach, a nie u nas w charakterze zakładników; że dołożę wszelkich starań, by na naszych granicach zebrać jeńców, a nie mając prawa, według naszych ustaw, dać mu pieniądzy na wykup w dodatku do tych, które sam zdobędzie, znajdę może jaki inny sposób dopomożenia mu. Następnie powiedziałem mu szczerze, że moim zdaniem, Szamil w żadnym razie nie wyda mu rodziny, że, być może, oświądczy mu to wręcz, obiecując całkowite darowanie win i przywrócenie go do poprzednich godności, w razie zaś odmowy powrotu grożąc zgładzeniem jego matki, żony i sześciorga dzieci. Spyta­łem go, czy może powiedzieć otwarcie, co by zrobił, gdyby otrzymał od Szamila takie oświadczenie. Hadżi-Murat podniósł oczy i ręce do nieba i powiedział mi, że wszystko w ręku Boga, ale że on się nigdy nie odda swemu wrogowi, jest bowiem przekonany, że Szamil mu nie przebaczy i że dnie jego wówczas byłyby policzone. Co się tyczy zgładze­nia jego rodziny, to nie sądzi, by Szamil postąpił tak lek­komyślnie: po pierwsze, ażeby nie uczynić zeń wroga je­szcze zacieklejszego i groźniejszego; po wtóre, w Dagestanie

jest mnóstwo ludzi bardzo wpływowych, którzy go od tego odwiodą. Wreszcie powtórzył mi kilkakrotnie, że bez względu na to, jaka będzie wola Boga na przyszłość, obecnie zaprząta go jedynie myśl o wykupieniu rodziny; że błaga mię w imię Boga, bym dopomógł mu i pozwolił wrócić w pobliże Czeczni, gdzie by mógł za zgodą i pośrednictwem naszych dowódców, nawiązać łączność ze swą rodziną, mieć stałe wiadomości o jej obecnym położeniu i o sposobach wyzwolenia jej; że w tej połaci nieprzyjacielskiego kraju wiele osób, nawet i naibów, sprzyja mu mniej lub więcej; że wśród całej tej ludności, już podbitej przez Rosjan albo neutralnej, łatwo mu będzie nawiązać z naszą pomocą sto­sunki nader pożyteczne dla dopięcia celu, który go zaprząta dniem i nocą, a którego ziszczenie uspokoi go i pozwoli mu działać na naszą korzyść oraz zasłużyć na nasze zaufanie. Prosi, żebyśmy go ponownie wysłali do Groźnej z konwo­jem złożonym z dwudziestu lub trzydziestu odważnych Kozaków, którzy by dla niego stanowili osłonę od wrogów, a dla nas — rękojmię szczerości jego zamierzeń.

Łaskawy Książę rozumie, że to wszystko wtrąciło mnie w nie lada rozterkę, bo tak czy owak, spoczywa na mnie wielka odpowiedzialność. Karygodną nieoględnością byłoby zaufać mu w pełni; lecz gdybyśmy chcieli unie­możliwić mu ucieczkę, to byśmy powinni go zamknąć — co, jak sądzę, byłoby i niesprawiedliwe, i niedyplomaty- czne. Wieść o tym obiegłaby bardzo rychło cały Dagestan i mocno by nam zaszkodziła zniechęcając tych wszystkich (a jest ich dużo), którzy gotowi są iść mniej lub więcej otwarcie przeciw Szamilowi i którzy wielce się interesują losami najwaleczniejszego i najbardziej przedsiębiorczego pomocnika imama, wiedząc, że był zmuszony oddać się

w nasze ręce. Skoro potraktujemy Hadżi-Murata jako jeńca, cały efekt psychologiczny jego zdrady wobec Szamiła będzie dla nas stracony.

Myślę tedy, że nie mogłem postąpić inaczej, niż po­stąpiłem, ale czuję zarazem, że można mi będzie zarzucić ciężki błąd, jeżeli Hadżi-Muratowi przyjdzie do głowy zbiec powtórnie. W służbie i w takich zawikłanych spra­wach trudno jest — że nie powiem: niepodobna — iść jedną prostą drogą, bez ryzyka pomyłki i bez wzięcia na siebie odpowiedzialności; lecz skoro się ta droga wydaje prosta, trzeba nią kroczyć — cokolwiek się zdarzy.

Zechciej, Łaskawy Książę, przedstawić to Jego Ce­sarskiej Mości, a będę szczęśliwy, jeśli nasz Najjaśniejszy Pan raczy zaaprobować moje postępowanie. Wszystko, com napisał powyżej do Księcia, napisałem także do generałów Zawadowskiego i Kozłowskiego, ażeby ten ostami mógł nawiązać bezpośrednie stosunki z Hadżi-Muratem, któ­rego uprzedziłem, że nie będzie mu wolno nic uczynić ani wyjechać nigdzie bez zgody Kozłowskiego. Oświadczyłem mu, że nawet wolimy, by wyjeżdżał z naszym konwojem, w przeciwnym bowiem razie Szamil pocznie rozgłaszać, że trzymamy Hadżi-Murata pod kluczem; alem wziął przy tym od niego obietnicę, że nigdy nie pojedzie do Wozdwi- żeńskiej, ponieważ mój syn, któremu się najpierw poddał i którego uważa za swego kunaka (przyjaciela), nie jest tamtejszym naczelnikiem, wobec czego mogłyby wyniknąć przykrości. Zresztą Wozdwiżeńska leży nazbyt blisko lud­nej a wrogiej nam osady ^ gdy tam czasem Groźna jest pod każdym względem odpowiednia dla zachowania łączności, jaką pragnie on utrzymywać ze swoimi powiernikami.

Oprócz dwudziestu doborowych Kozaków, którzy

na własną jego prośbę nie odstąpią go na krok, posłałem rotmistrza Loris-Mielikowa*, godnego, świetnego i bardzo mądrego oficera, mówiącego po tatarsku, znającego dobrze Hadżi-Murata, który, zdaje się, również ufa mu całkowicie. Skądinąd, w ciągu swego dziesięciodniowego pobytu tutaj Hadżi-Murat mieszkał pod jednym dachem z podpułkow-' nikiem księciem Tarchanowem, naczelnikiem powiatu szuszyńskiego, bawiącym tu w interesach; jest to nader prawy człowiek i ufam mu bezwzględnie. On także zdobył sobie zaufanie Hadżi-Murata; wyłącznie za jego pośred­nictwem — jako że znakomicie mówi po tatarsku — roz­trząsaliśmy sprawy najdrażliwsze i najsekretniejsze.

Zasięgałem rady Tarchanowa co do Hadżi-Murata; otóż w całej pełni podziela on moje zdanie, że należało albo postąpić tak, jak postąpiłem, albo Wtrącić Hadżi-Murata do więzienia i otoczyć jak najczujniejszą strażą (bo gdybyśmy go już traktowali nieprzyjaźnie, ustrzec go nie byłoby łatwo), albo wreszcie zupełnie go wydalić z kraju. Lecz te dwa ostatnie środki nie tylko by zniweczyły całą korzyść' płynącą dla na§ z kłótni między Hadżi-Muratem a Szami- lem, ale powstrzymałyby wszelki dalszy rozwój niezado­wolenia wśród górali i możliwość buntu przeciw władzy Szamila. Książę Tarchanow powiedział mi, że osobiście jest przekonany o szczerości Hadżi-Murata tudzież, że Hadżi- -Murat nie wątpi, iż Szamil nigdy mujiie daruje i każe go stracić, mimo obietnicy przebaczenia. Jedyne, co budzi w Tarchanowie pewną troskę, to przywiązanie Hadżi-Mu­rata do swej religii, i Tarchanow nie tai, że Szamil będzie mógł wywierać na niego wpływ w tej dziedzinie. Lecz, jak

już nadmieniłem powyżej, nigdy się Szamilowi nie uda wmówić w Hadżi-Murata, że nie pozbawi go życia bądź natychmiast, bądź w jakiś czas po jego powrocie.

Oto wszystko, drogi Książę, co pragnąłem Mu do­nieść na temat tego epizodu spraw tutejszych.”

XV

Meldunek ten został wysłany z Ty flisu 24 grudnia. W wigi­lię zaś nowego, 1852 roku, feldjeger*, zapędziwszy na śmierć dziesięć koni i pobiwszy aż do krwi dziesięciu woźniców, wręczył to pismo księciu Czemyszewowi, ów­czesnemu ministrowi wojny, a 1 stycznia 1852 roku Czer- nyszew zawiózł do cesarza Mikołaja, wśród innych doku­mentów, również i ten meldunek Woroncowa.

Czemyszew nie lubił Woroncowa i za powszechny szacunek, jakim go otaczano, i za olbrzymie jego bogactwo, i za to, że był prawdziwym wielkim panem, a Czemyszew mimo wszystko parweniuszem, głównie zaś — za szczegól­niejszą sympatię cesarza do Woroncowa; toteż Czemyszew korzystał z każdej nadarzającej się sposobności, by mu szkodzić. W swym poprzednim raporcie o sprawach kau­kaskich Czemyszew zdołał wywołać niezadowolenie Miko­łaja z Woroncowa za to, że wskutek niedbalstwa naszych dowódców górale wycięli prawie do nogi niewielki kaukaski oddział. Obecnie zamierzał przedstawić w niekorzystnym

świetle zarządzenie Woroncowa co do Hadżi-Murata. Chciał podsunąć cesarzowi myśl, ż-. Woroncow, który zawsze z uszczerbkiem dla Rosjan patronuje, a nawet folguje tuziemcom, postąpił nierozważnie, zostawiając Ha­dżi-Murata na Kaukazie; że najprawdopodobniej Hadżi- -Murat przeszedł do nas po to jedynie, żeby wypatrzyć nasze środki obrony, i że przeto należy wysłać Hadżi Murata w głąb Rosji, a użyć go dopiero wtedy, gdy jego rodzina zostanie wyzwolona z gór i gdy się można będzie upewnić o jego szczerości.

Jednakże ten plan Czemyszewa nie udał się dlatego tylko, że 1 stycznia z rana Mikołaj był mocno nie w humorze i z samej już przekory nie byłby od nikogo przyjął żadnej propozycji; tym bardziej nie byłby skłonny dać ucha Czer- nyszewowi, którego wprawdzie tolerował jako człowieka na razie niezastąpionego, lecz miał go za wielkiego szuję, wiedział bowiem, że podczas procesu dekabrystów* starał

się on zgubić Zachara Czemyszewa* i próbował zagarnąć jego majątek. Tak tedy dzięki złemu humorowi Mikołaja Hadżi-Murat pozostał na Kaukazie i losy jego nie uległy takiej zmianie, jakiej mogłyby ulec, gdyby Czemyszew składał swój raport w innym czasie.

Była godzina wpół do dziewiątej, kiedy we mgle dwudziestostopniowego m»ozu, gruby, brodaty woźnica Czemyszewa, w niebieskiej aksamitnej czapie z ostrymi końcami, siedząc na koźle małych sanek podobnych do tych, których używał Mikołaj Pawłowicz*, zajechał przed mniejszy podjazd Pałacu Zimowego i przyjaźnie kiwnął głową swemu druhowi, furmanowi księcia Dołgorukiego, który po przywiezieniu pana dawno już stał przed pałaco­wym podjazdem, wsunąwszy lejce pod gruby, watowany zad i zacierając, zziębnięte ręce.

Czemyszew miał na sobie szynel z puszystym siwym kołnierzem bobrowym oraz stosowny kapelusz z kogucimi piórami, włożony przepisowo. Odrzucił fartuch z niedźwie­dziej skóry, ostrożnie wydobył z sań zmarznięte nogi bez kaloszy — szczycił się tym, że nie uznaje kaloszy — i na­drabiając miną, pobrzękując ostrogami, wszedł po dywanie w drzwi, które z uszanowaniem otworzył przed nim szwaj­car. W przedpokoju podbiegł do niego stary kamer-lokaj*, Czemyszew rzucił mu na ręce swój płaszcz, podszedł do zwierciadła i ostrożnie zdjął z ufryzowanej peruki czapkę.

Przejrzawszy się w lustrze, wprawnym ruchem starczych rąk podkręci! loki na skroniach i czub. poprawił krzyż, akselbanty, duże epolety z cyframi i stawiając wątle kroki niezbyt posłusznymi starymi nogami, jął wstępować na zasłane kobiercem połogie schody.

Minął kamer-lokai w paradnej;liberii, którzy stojąc przy drzwiach kłaniali mu się służalczo, i wszedł do poczekalni. Tu go z szacunkiem powitał dyżurny, nowo mianowany fligiel-adiutant, promieniejący nowym mundu­rem, epoletami, akselbantami i rumianą, jeszcze nie zużytą twarzą z czarnym wąsikiem i baczkami zaczesanymi ku oczom tak, jak je zaczesywął Mikołaj Pawłowicz. Książę Wasili Dołgoruki, wiceminister wojny, o znudzonym wyra­zie tępego oblicza, ozdobionego takimiż bokobrodami, wąsami i baczkami, jakie nosił Mikołaj, wstał na widok Czemyszewa i przywitał się z nim.

L’empereur?* — zwrócił się Czemyszew do fli- giel-adiutanta, pytająco wskazując wzrokiem na drzwi gabinetu.

Sa Majesté vient de renter* — z widoczną lubością słuchając brzmienia swego głosu rzekł fligiel-adiutant, po czym, stąpając krokiem tak posuwistym, że pełna szklanka postawiona na jego głowie nie uroniłaby ani kropli wody, podszedł do bezdźwięcznie otwierających się drzwi i całą swą istotą wyrażając cześć dla miejsca, w które wstępował, znikł za drzwiami.

Tymczasem Dołgoruki otworzył tekę, ażeby spraw­dzić zawarte w niej papiery.

Czemyszew zaś przechadzał się ze zmarszczoną brwią, rozprostowując obolałe* nogi i przypominając sobie wszystko, co miał zameldować cesarzowi. Czemyszew stał koło drzwi gabinetu, kiedy się te znów otwarły; wyszedł z nich fligiel-adiutant, jeszcze bardziej promieniejący i pełen szacunku niż przedtem, i gestem zaprosił ministra i jego kolegę do cesarza.

Pałac Zimowy dawno już był odrestaurowany po pożarze, ale Mikołaj w dalszym ciągu mieszkał na górnym piętrze. Gabinet, gdzie odbierał raporty ministrów i wyż.- szych urzędników, był bardzo wysokim pokojem o czterech dużych oknach. Wielki portret cesarza Aleksandra I wisiał na głównej ścianie. Między oknami stały dwa kantorki. Pod ścianami — kilka krzeseł. Pośrodku pokoju — olbrzymie biurko, przed biurkiem — fotel Mikołaja i krzesła dla osób, które przyjmował.

Mikołaj, w czarnym surducie bez epoletów, z nara­miennikami, siedział przy biurku, odchyliwszy w tył swój ogromny stan ciasno ściśnięty na grubym brzuchu, i nie­ruchomo patrzył martwym wzrokiem na wchodzących. Długa, biała twarz o olrzymim, spadzistym czole występu­jącym spod przygładzonych na skroniach włosów, mister­nie połączonych z zakrywającą łysinę peruką, była dzisiaj szczególnie zimna i sztywna. Oczy jego, zawsze matowe, miały jeszcze mniej blasku niż zwykle; zaciśnięte wargi pod wąsem podkręconym do góry, podparte wysokim kołnie­rzykiem, tłuste, świeżo ogolone policzki, na których pozo­stawiono regularne kiełbaski faworytów, oraz przyciskany do kołnierzyka podbródek — nadawały jego twarzy wyraz niezadowolenia, a nawet gniewu. Powodem tego nastroju było zmęczenie. Powodem zaś zmęczenia — okoliczność,

że był w przeddzień na balu maskowym, gdzie, przechadza­jąc się jak zwykle, w swym kasku kawalergarda* z ptakiem na głowie, wśród publiczności, co się do niego cisnęła lub nieśmiało cofała przed jego ogromną i pewną siebie posta­cią, spotkał ponownie maseczkę, która mu się wymknęła na poprzedniej maskaradzie przyrzekając, że się z nim zobaczy na następnej. Jakoż wczoraj podeszła do niego, a on już jej nie puścił. Zaprowadził ją do loży specjalnie w tym celu zarezerwowanej, gdzie mógł sam na sam zostać ze swoją damą. Dotarłszy w milczeniu do drzwi loży, Mikołaj się obejrzał, szukając wzrokiem Lożmajstra*, którego wszakże nie było. Mikołaj się zasępił i sam pchnął drzwi loży, wpuszczając przed sobą swą damę.

Il y a quelqu’un* — rzekła maska i przystanęła.

Istotnie, loża była zajęta. Na^aksamitnej kanapce, przytuleni do siebie, siedzieli: oficer ułanów i młodziutka, ładniutka kobieta o jasnoblond puklach, w dominie*, ze zdjętą maską. Na widok gniewnie wyprostowanej postaci Mikołaja jasnowłasa kobieta pośpiesznie zakryła twarz maską. Ułan zaś, osłupiały z przerażenia, nie wstając z kanapy utkwił w Mikołaju znieruchomiałe oczy.

Chociaż Mikołaj był przyzwyczajony do grozy, jaką budził, groza ta zawsze mu była przyjemna i czasem lubił zdumieć struchlałych ludzi kontrastem łagodnych słów. Tak też postąpił i teraz.

No, bracie, tyś ode mnie młodszy *— powiedział do zdrętwiałego z przerażenia oficera — mógłbyś ustąpić mi miejsca.

Oficer zerwał się i na przemian blednąc i czerwie­niejąc, zgięty wpół, bez słowa wyszedł za maską z loży, a Mikołaj został sam ze swoją damą.

Okazało się, że maseczka jest ładną, dwudziestoletnią dziewczyną, cófką Szwedki guwernantki. Dziewczyna opo­wiedziała Mikołajowi, jak to dzieckiem jeszcze widząc go na portretach, zakochała się w nim, ubóstwiała go i postano­wiła za wszelką cenę zwrócić na siebie jego uwagę. Obecnie, gdy się to stało, nic więcej nie chce. Pannę tę zawieziono w zwykłe miejsce schadzek Mikołaja z kobietami i Mikołaj spędził z nią przeszło godzinę.

Gdy wrócił tej nocy do swego pokoju i legł na wąskim, twardym łóżku, z którego był dumny, gdy się nakrył płaszczem, który uważał — jak sam mówił — za nie mniej sławny niż kapelusz Napoleona, dosyć długo nie mógł usnąć. Przypominał sobie to wystraszony i pełen zachwytu wyraz białej twarzy tej dziewczyny, to potężne pełne ramiona swej stałej kochanki — Nielidowej, i porówny­wał jedną z drugą. To, że rozpusta żonatego człowieka jest czymś zdrożnym, nie przychodziło mu wcale na myśl i zdziwiłby się bardzo, gdyby go kto potępił za to. Lecz mimo pewności, że postąpił jak należy, pozostał mu jakiś przykry niesmak i żeby zagłuszyć to uczucie, jął myśleć

o tym, co go zawsze uspokajało: o tym, jaki wielki z niego człowiek.

Mimo że zasnął późno, wstał jak zawsze o ósmej rano, zrobił codzienną toaletę, natarł lodem swoje wielkie, syte ciało, pomodlił się, zmówił zwykłe, od dzieciństwa powta-

rżane modlitwy: „Zdrowaś Maria”, „Wierzę”, „Ojcze nasz”, nie przywiązując do wymawianych słów żadnego znaczenia, i —w szynelu i czapce—wyszedł przez mniejszy podjazd na nadbrzeże.

Pośrodku nadbrzeża spotkał równie jak on olbrzy­miego ucznia Szkoły Prawa*, w mundurze i kapeluszu. Na widok uniformu szkoły, której nie lubił za wolnomyślność, Mikołaj Pawłowicz nastawił marsa, lecz wysoki wzrost chłopca, staranna postawa wojskowa i salutowanie z prze­sadnie wystawionym łokciem — złagodziły jego niezado­wolenie.

Nazwisko? — spytał.

Połosatow, najjaśniejszy panie.

Zuch!

Uczeń stał wciąż z ręką przy kapeluszu. Mikołaj się zatrzymał.

Chcesz iść do wojska?

Melduję pokornie: nie, najjaśniejszy panie!

Bałwan!

Mikołaj odwrócił się, ruszył dalej i jął głośno wyma­wiać pierwsze słowa, jakie mu się nawinęły. „Koperwein, Koperwein” — powtórzył parokrotnie nazwisko wczoraj­szej panny: „Kiepsko, kiepsko.,, Nie myślał o tym, co mówi, lecz zagłuszał niemiłe uczucie, skupiając uwagę na tym, co mówił. „Tak, czymże by Rosja była beze mnie — powiedział sobie, czując, że znów się zbliża wrażenie niesmaku. Tak, czym byłaby beze mnie nie tylko Rosja,

ale Europa.” I przypomniał sobie swego szwagra, króla pruskiego*, jego słabość i głupotę, i pokiwał głową.

Podchodząc z powrotem do podjazdu zobaczył karetę Heleny Pawłowny*, która z czerwonym lokajem zajeżdżała przed podjazd Sałtykowski*. Helena Pawłowna była dla niego uosobieniem tych pustych ludzi, co gadają nie tylko

0 naukach, poezji, lecz także o rządzeniu ludźmi, wyobra­żając sobie, że potrafiliby rządzić sobą lepiej niźli on, Miko­łaj, rządzi nimi. Wieział, że mimo wszelki ucisk z jego strony, ci ludzie wciąż na nowo wynurzają się na powierzch­nię. I przypomniał sobie zmarłego niedawno brata, Michała Pawłowicza. Ogarnęło go rozdrażnienie i smutek. Spo- chmumiał i znów jął szeptać pierwsze lepsze słowa. Przestał szeptać dopiero wtedy, gdy wszedł do pałacu. Znalazłszy się u siebie, przygładził przed lustrem faworyty, baczki

1 peruczkę na ciemieniu, podkręcił wąsy i udał się wprost do gabinetu, gdzie odbierał raporty.

Najsampierw przyjął Czemyszewa. Z twarzy, a zwła­szcza z oczu Mikołaja Czemyszew zrozumiał w lot, że cesarz jest dzisiaj w szczególnie złym humorze, a wiedząc o jego wczorajszej przygodzie zrozumiał też, czemu należy to przypisać. Mikołaj ozięble go przywitał, kazał mu siąść i utkwił w nim swe martwe oczy.

Pierwszym punktem w raporcie Czemyszewa było wykrycie złodziejstwa urzędników intendentuiy; dalej — sprawa przesunięcia wojsk na pruskiej granicy; dalej —

wyznaczenie nagród noworocznych dla niektórych osób pominiętych w pierwszym wykazie; dalej — meldunek Woroncowa o Hadżi-Muracie, a w końcu — niemiła sprawa studenta Akademii Medycznej, który dokonał zamachu na życie profesora.

Mikołaj, zacisnąwszy w milczeniu usta, gładził du­żymi, białymi rękami, z jednym złotym pierścionkiem na palcu serdecznym, arkusze raportu, słuchał meldunku

o złodziejstwie nie spuszczając oczu z czoła i czuba Czer­ny szewa.

Mikołaj był przekonany, że kradną wszyscy. Wie­dział, iż teraz trzeba będzie ukarać urzędników intenden- tury, i postanowił oddać ich wszystkich „w rekruty”, lecz wiedział także, że to nie przeszkodzi ich następcom postę­pować tak samo. Właściwość urzędników polega na tym, żeby kraść, jego zaś obowiązek polega na tym, żeby ich karać, więc choć mu to setnie zbrzydło, sumiennie spełniał tę swoją powinność.

Widocznie w naszej Rosji jest tylko jeden uczciwy człowiek — powiedział.

Czemyszew pojął od razu, że tym jedynym w Rosji uczciwym człowiekiem jest sam Mikołaj, i uśmiechnął się z aprobatą.

Chyba że tak, najjaśniejszy panie — odparł.

Zostaw to, napiszę rezolucję — powiedział Miko­łaj biorąc papier i przekradając go na lewą stronę biurka.

Następnie Czemyszew zaczął składać raport o nagro­dach i o przesunięciu wojsk. Mikołaj przejrzał listę, wyma­zał kilka nazwisk, po czym krótko i stanowczo wydał rozkaz przesunięcia dwóch dywizji bliżej pruskiej granicy.

Mikołaj w żaden sposób nie mógł darować królowi

pruskiemu konstytucji, którą tenże nadał po roku 1848, toteż, wyrażając szwagrowi w listach i słowach najserde­czniejsze uczucia, uważał za potrzebne mieć na wszelki wypadek wojsko na pruskiej granicy. Wojsko to mogło się przydać i na to, by w razie powstania ludowego w Prusach (Mikołaj wszędzie się dopatrywał, buntowniczych nastro­jów) pchnąć je na obronę tronu szwagra, podobnie jak już przedtem pchnął był wojsko na obronę Austrii od Węgrów. To wojsko na granicy było potrzebne i na to, żeby rady Mikołaja udzielane królowi pruskiemu miały większą wagę i znaczenie.

Tak, co by się teraz stało z Rosją, gdyby nie ja” — pomyślał znowu.

No, co jeszcze? — rzekł głośno.

Feldjeger z Kaukazu — powiedział Czernyszew i jął meldować to, co Woroncow pisał o poddaniu się Hadżi- -Murata.

Pchi, pchi — rzekł Mikołaj. — Dobry początek.

Widocznie plan ułożony przez waszą cesarską mość zaczyna dawać owoce — nadmienił Czernyszew.

Ta pochwała jego zdolności strategicznych była Mikołajowi szczególnie przyjemna, bo mimo że się nimi szczycił, w głębi duszy zdawał sobie sprawę, że ich nie posiada. I teraz pragnął usłyszeć bardziej szczegółową pochwałę.

Jak to rozumiesz? || zagadnął.

Rozumiem to tak, że gdyby od początku sto- sowario plan waszej cesarskiej mości, a mianowicie: stop­niowo, choć powoli, posuwać się naprzód, wyrąbując lasy, niszcząc żywność, to Kaukaz już dawno byłby ujarzmiony. Jedynie w ten sposób tłumaczę sobie krok

Badżi-Murata. Zmiarkował, że dłużej utrzymać się nie mogą.

Słusznie — rzekł Mikołaj.

I jakkolwiek plan powolnego posuwania się w głąb nieprzyjacielskiej krainy za pomocą wyrębu lasu i niszcze­nia żywności był planem Jermołowa i Wieliaminowa*, wręcz przeciwnym planowi Mikołaja, podług którego trze­ba było z miejsca zawładnąć rezydencją Szamila i zburzyć to gniazdo rozbójników i podług którego podjęto w roku 1845 wyprawę dargińską, co kosztowała tyle istnień ludzkich, mimo to Mikołaj przypisywał plan powolnego posuwania się, stopniowego wyrębu lasów i niszczenia żywności — także sobie. Zdawałoby się, że pragnąc wierzyć, iż plan powolnego posuwania się, wyrębu lasów i niszczenia żyw­ności jest jego planem, Mikołaj powinien był ukrywać, że to właśnie on przeparł wręcz przeciwną imprezę wojenną 1845 roku. Lecz on tego nie ukrywał, owszem, dumny był i z tego planu swej wyprawy 1845 roku, i z planu powol­nego posuwania się naprzód, jakkolwiek te dwa plany pozostawały w jaskrawej ze sobą sprzeczności. Ustawi­czne, jawne, niezgodne z oczywistymi faktami pochleb­stwo otaczających go ludzi doprowadziło go do tego, że nie dostrzegał już, iż sam sobie przeczy, nie dostosowywał już swoich słów i postępków do rzeczywistości, do logiki lub choćby do prostego zdrowego rozsądku, ale był święćie przekonany, że wszystkie jego rozkazy, nawet najbardziej

bezsensowne, niesłuszne i sprzeczne, stają się i sensowne,

i słuszne, i zgodne Ze sobą dlatego tylko* że to on je

Taka też była jego decyzja co do studenta Akademii Medyczno-Chirurgicznej, o którym Czemyszew zamel­dował mu skończywszy raport kaukaski.

Chodziło o to, że powien młody człowiek, który dwukrotnie nie zdał egzaminu, spróbował szczęścia po raz trzeci, a gdy egzaminator znów dał mu stopień niedo­stateczny, chorobliwie nerwowy student, upatrując w tym niesprawiedliwość, schwycił ze stołu scyzoryk, w jakimś napdzie szału rzucił się na profesora i zadał mu kilka powierzchownych draśnięć.

Nazwisko? — spytał Mikołaj.

Brzozowski.

Polak?

Polskiego pochodzenia i katolik — odparł Czer- nyszew.

Mikołaj spochmumiał.

Wyrządził Polakom wiele krzywd. Ażeby umotywo­wać te krzywdy, potrzeba mu było pewności, że wszyscy Polacy to łotry. I Mikołaj uważał ich za takich i nienawi­dził — a nienawidził ich na miarę krzywd, jakie im wyrządził.

Zaczekaj chwilkę — rzekł i zamknąwszy oczy spuścił głowę.

Czemyszew wiedział, bo nieraz słyszał to od Mikoła­ja, że gdy cesarz ma do rozstrzygnięcia jaką ważną kwestię, dość mu się tylko skupić na moment, a wtedy spływa na niego natchnienie — i najtrafniejsza decyzja przychodzi sama przez się, jak gdyby jakiś głos wewnętrzny mówił

mu. co powinien zrobić. Myślał teraz o tym, w jaki sposób najpełniej uczynić zadość tej zaciekłej złości na Polaków, którą w nim rozpętała historia tego studenta, i glos wewnętrzny podyktował mu następującą decyzję.

Wziął raport i na marginesie skreślił swoim dużym pismem:

»Zasługuje na karę śmierci. Ale, Bogu dzięki, kara śmierci u nas nie istnieje. I nie ja ją wprowadzę. Przepędzić go 12 razy pomiędzy tysiącem ludzi*.

Mikołaj.”

Pod tą rezolucją położył swój nienaturalny, olbrzymi podpis.

Mikołaj wiedział, że dwanaście tysięcy rózeg to nie tylko pewna, męczeńska śmierć, ale także niepotrzebne okrucieństwo, bo i pięć tysięcy razów wystarcza do zabicia najsilniejszego człowieka, lecz było mu przyjemnie być nieubłaganie okrutnym, przyjemnie również było myśleć, że u nas kara śmierci nie istnieje.

Napisawszy rezolucję co do studenta, podsunął ją Czerny szewowi.

Masz — powiedział — przeczytaj.

Czerny szew przeczytał i schylił głowę na znak sza­cunku i podziwu dla mądrości tego rozstrzygnięcia.

I przyprowadzić wszystkich studentów na plac: niech asystują przy wymiarze kary — dodał Mikołaj.

Będzie to dla nich z korzyścią. Wyplenię tego rewolucyjnego ducha, z korzeniem go wyrwę” — po­myślał. *

Słucham — powiedział Czemyszew; chwilę milczał, poprawił czub i nawiązał do kaukaskiego ra­portu.

Cóż mi więc wasza cesarska mość rozkaże odpisać Michałowi Siemionowiczowi?

Konsekwentnie realizować mój system burzenia pomieszczeń, niszczenia żywności w Czeczni i nękania ich najazdami —I rzekł Mikołaj.

A co do Hadżi-Murata jakie są rozkazy? — zapytał Czemyszew.

Przecie Woroncow pisze, że chce go użyć na Kaukazie.

Czy to nie ryzykowne? — rzekł Czemyszew unikając wzroku Mikołaja. — Obawiam się, że Michał Siemionowicz nazbyt jest ufny.

A ty jakbyś sądził? — ostro zagadnął Mikołaj, którego uwagi nie uszło, że Czemyszew pragnie w złym świetle wystawić zarządzenie Woroncowa.

U Ja bym sądził, że bezpieczniej będzie wysłać go w głąb Rosji.

Ty byś sądził — powtórzył Mikołaj z przeką­sem. — A ja nie sądzę i zgadzam się z Woroncowem. Tak mu też napisz.

Słucham — powiedział Czemyszew,'wstał i zło­żył ukłon pożegnalny.

Pożegnał się także Dołgoruki, który podczas całego raportu wygłosił zaledwie parę słów o przesunięciu wojsk w odpowiedzi na pytania Mikołaja.

Po Ocmyśzewie został przyjęty generał-gubema- tor Kraju Zachodniego, Bibikow*, przybyły z wizytą po­żegnalną.

Zaaprobowawszy przedsięwzięte przez Bibikowa środki przeciw buntującym się chłopom, którzy nie chcieli przechodzić na prawosławie*, Mikołaj polecił mu stawiać wszystkich opornych przed sąd wojenny. Znaczyło to skazywać ich na przepędzenie przez pałki. Ponadto kazał oddać „w rekruty” redaktora gazety, który wydrukował wiadomość o tym, że kilka tysięcy włościan państwowych* zaliczono w poczet chłopów apanażowych*.

Robię to, ponieważ uważam to za potrzebne —

oświadczył' Mikołaj. — Dyskutować zaś o tym nie poz-

. I

Bibikow rozumiał całe okrucieństwo rozporządze­nia o unitach i całą niesprawiedliwość zaliczenia włościan państwowych, czyli jedynych wolnych podówczas, w po­czet chłopów apanażowych, czyli będących własnością cesarskiej rodziny. Ale sprzeciw był niemożliwy. Nie zgodzić się z zarządzeniem Mikołaja znaczyło postradać tę świetną pozycję, którą Bibikow zdobywał przez lat czter­dzieści i którą się teraz cieszył. Toteż komie schylił czarną, siwiejącą głowę na znak posłuszeństwa i goto­wości wykonania okrutnej, szalonej i bezecnej najdostoj­niejszej woli.

Odprawiwszy Bibikowa Mikołaj, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, przeciągnął się, spojrzał na zega­rek i poszedł przebrać się na uroczyste przyjęcie.

Przywdział mundur z epoletami, orderami i wstęgą

i udał się do sal recepcyjnych, gdzie z górą sto osób — mężczyzn w mundurach i pań w strojnych, wydekoltowa­nych sukniach — stojąc na ustalonych zawczasu miej­scach, z drżeniem serca oczekiwało na niego.

Z martwym wzrokiem, z wypiętą piersią, z brzu­chem, co się od góry i od dołu wypuszczał spod ściskają­cej go przepaski, Mikołaj czując, że wszystkie spojrzenia z przypochlebnym lękiem skierowane są na niego, przy­brał minę jeszcze uroczystszą. Gdy oczy jego napotykały znajome osoby, przypominał sobie, kto to jest, zatrzy­mywał się, wypowiadał kilka słów czasem po rosyjsku, czasem po francusku i przeszywając je zimnym, martwym spojrzeniem, słuchał, ćo do niego mówiły.

Po przyjęciu życzeń Mikołaj poszedł do cerkwi.

Przez swoje sługi Bóg, podobnie jak i ludzie świec­cy, pozdrawiał i sławił Mikołaja, który też przyjmował te pozdrowienia, tę chwalbę, jako rzecz należną, choć uprzyk­rzoną. Tak być musiało, ponieważ od niego zależy po­myślność i szczęście całego świata, więc mimo że go to nuży, on jednak nie odmawia światu swego współdzia­łania. Gdy w końcu nabożeństwa okazały, pięknie ucze­sany diakon* zaintonował modlitwę za cesarza, a chór zgodnie podchwycił jej słowa przepysznymi głosami, Mi­kołaj obejrzał się, dostrzegł stojącą przy oknie Nielidową/ jej wspaniałe ramiona, i uznał, że porównanie z wczorajszą panną wypada na korzyść Nielidowej.

Po nabożeństwie poszedł do cesarzowej i zabawił kilka minut w kółku rodzinnym, żartując z dziećmi i żoną. Potem wstąpił przez Ermitaż* do ministra dworu, Woł- końskiego, i — między innymi — polecił mu wypłacać co roku ze swej prywatnej szkatuły pensję matce wczo­rajszej panny. Stamtąd udał się na swoją zwykłą prze­jażdżkę.

Obiad tęgo dnia oiibył się w sali Pompejańskiej; prócz młodych synów, Mikołaja i Michała, zostali zapro­szeni: baron Lieven, hrabia Rzewuski, Dołgoruki, pruski ambasador i fligiel-adiutant króla pruskiego.

W oczekiwaniu na przybycie cesarskiej pary pruski .ambasador i baron Lieven wszczęli ciekawą rozmowę na temat niepokojących wiadomości, jakie nadeszły ostatnio z Polski.

La Pologne et le Caucase, ce sont les deux cautères de la Russie — powiedział Lieven. — Il nous faut cent mille hommes à peu près dans chacun de ces deux pays*

Ambasador udał, że go ten stan rzeczy dziwi.

Vous dites, la Pologne? —; spytał.

Oh, oui, c’était u coup de maître de Metternich de nouts en avoir laissé Vembarras...*

W tym miejscu konwersacji weszła cesarzowa, ze swą trzęsącą się głową i zastygłym uśmiechem, a w ślad za nią Mikołaj.

Przy stole Mikołaj opowiedział o poddaniu się Hadżi-Murata i mówił, że teraz wojna kaukaska winna się wkrótce skończyć wskutek jego zarządzeń co do nękania górali wyrębem lasów i systemem umocnień.

Ambasador wymienił przelotne spojrzenie z pruskim fligiel-adiutantem, z którym nie dalej niż dziś rano rozma­wiał o nieszczęsnej słabostce Mikołaja uważania siebie za wielkiego stratega, po czym jął gorąco chwalić ten plan, raz jeszcze dowodzący wielkich zdolności strategicznych Mikołaja.

Po obiedzie Mikołaj pojechał na balet, gdzie setki kobiet maszerowały w trykotach. Jedna szczególnie wpadła, mu w oko, przywołał więc baletmistrza, dziękował i kazał dać mu pierścień z brylantami.

Nazajutrz, przy raporcie Czemyszewa, Mikołaj

Palaen^et le ¿¿fa^^^Polska i Kaukaz — to dwie plagi

jeszcze raz potwierdził swój rozkaz, by teraz, kiedy Hadżi- -Murat przeszedł na naszą stronę, Woroncow usilnie nękał Czecznię i ściskał ją linią kordonów.

Czemyszew napisał w tym sensie do Woroncowa -r—

i drugi feldjeger, zapędzając konie na śmierć i bijąc po twarzy woźniców, pocwałował do Tyflisu.

XVI

Wykonując ten rozkaz Mikołaja Pawłowicza, natychmiast, w styczniu 1852 roku podjęto najazd na Czecznię.

Oddział mający dokonać najazdu składał się z czte­rech batalionów piechoty, dwu setek Kozaków i ośmiu dział. Kolumna szła drogą. Po obu zaś stronach kolumny nieprzerwanym kordonem, w dół i w górę po wąwozach, szli jegrzy* w wysokich butach, kożuszkach i papachach, z karabinami na ramieniu i nabojami w ładownicach. Jak zwykle w krainie nieprzyjacielskiej, oddział posuwał się naprzód możliwie najciszej. Z rzadka tylko działa pobrzę­kiwały na wybojach albo koń artyleryjski, nie rozumiejąc konieczności zachowania ciszy, prychał lub rżał, albo roz­gniewany dowódca ochrypłym, stłumionym głosem krzy­czał na swych podwładnych za to, że się kordon nadto rozciągnął lub też idzie zbyt blisko czy zbyt daleko od kolumny. Jeden tylko raz ciszę zmąciło to, że z niewielkiej kępy tarniny znajdującej się między kordonem a kolumną

wyskoczyła koza ó białym brzuszku, białym zadzie i szarym grzbiecie oraz takiż kozioł z niedużymi, zagiętymi w dół różkami. Ładne, płochliwe zwierzątka w wielkich susach, kuląc przednie nogi, tak się zbliżyły do kolumny, że niektórzy żołnierze z krzykiem i śmiechem pobiegli za nimi, chcąc je zakłuć bagnetami, lecz kózki zawróciły, przesadziły kordon i ścigane przez kilku jeźdźców i przez psy należące do kompanii, umknęły w góry jak ptaki.

Była jeszcze zima, ale tor słońca przebiegał już dość wysoko, i w południe — kiedy oddział, który wyruszył wczesnym rankiem, uszedł już z dziesięć wiorst — zrobiło się goriąco, a promienie były tak jaskrawe, że oczy bolały, gdy się patrzało na stal bagnetów i na błyski, co się nagle zapalały na spiżu armat, niby małe słonka.

Poza sobą oddział miał dopiero co przebytą bystrą, czystą rzeczkę; przed sobą — uprawne pola i łąki z nie- głębokimi parowami; jeszesse bardziej na przedzie — tajem­nicze czarne góry pokryte lasem; za'czarnymi górami — jeszcze skały, a wysoko na horyzoncie — wiecznie urocze, wiecznie zmienne, grające światłem jak diamenty, śnieżne góry.

Na czele piątej kompanii szedł w czarnym surducie, papasze i z szablą przez.ramię wysoki, piękny oficer Butler, który niedawno przeniósł się tu z gwardii; napełniało go podniecające uczucie radości życia, a zarazem niebezpie­czeństwa śmierci, żądza czynu, świadomość, że należy do olbrzymiej całości kierowanej jedną wolą. Dzisiaj Butler po raz drugi uczestniczył w wyprawie i myślał z uciechą, że oto wnet zaczną do nich strzelać, on zaś nie tylko nie ugnie głowy pod przelatującym pociskiem armatnim, nie tylko nie będzie zważał na świst kul, ale, jak to już nieraz

czynił, podniesie głowę wysoko, z uśmiechem w oczach będzie spoglądał na kolegów i żołnierzy.i obojętnym głosem zagada o czym innym.

Oddział skręcił z dobrej drogi, wkroczył na mało wyjeżdżona, biegnącą przez pola kukurydzy, i jął się zbliżać do lasu, gdy nagle — nie było widać skąd — ze złowie­szczym świstem wyleciał pocisk i spadł w środku taboru koło drogi, na polu kukurydzy, ryjąc lej w ziemi.

Zaczyna się—z wesołym uśmiechem rzekł Butler do idącego obok kolegi.

Jakoż w ślad za pociskiem ukazała się zza lasu gęsta chmara konnych Czeczeńców z proporczykami. W środku oddziału wznosił się duży zielony proporzec, i stary feld­febel kompanii, dalekowidz, oświadczył krótkowidzowi Butlerowi, że to zapewne sam Szamil. Wataha zjeżdżała z góry, pokazała się na skraju najbliższego wąwozu na prawo i jęła spuszczać się w dół. Mały generał w ciepłym czarnym surducie i wielkiej papasze z dużym białym futrem podjechał na swym inochodźcu* do kompanii Butlera

i kazał mu iść w prawo, naprzeciw zjeżdżającej w dół konnicy. Butler szybko poprowadził swoją kompanię we wskazanym kierunku, lecz nie zdążył zejść w wąwóz, gdy usłyszał poza sobą jeden po drugim dwa strzały armatnie. Obejrzał się: dwa obłoki siwego dymu uniosły się nad dwoma działami i popłynęły wzdłuż wąwozu. Wataha, która snadź nie oczekiwała artylerii, cofnęła się. Kompania Butlera zaczęła strzelać za góralami i całą kotlinę zasnuł prochowy dym. Tylko powyżej kotliny widać było, jak

górale rejterują pośpiesznie, ostrzeliwując się ścigającym ich Kozakom. Oddział ruszył dalej w ślad za góralami i na zboczu drugiego wąwozu natknął się na auł.

Butler biegiem, w ślad za Kozakami, wszedł ze swą kompanią do aułu. Ani żywego ducha. Żołnierzom kazano palić zboże, siano oraz sakle. Po całym aule słał się żrący dym, a w dymie tym myszkowali żołnierze wyciągając z sakli, cokolwiek znaleźli, przede wszystkim zaś łapali

i strzelali kury, których górale nie mogli wywieźć. Oficero­wie usiedli jak najdalej od dymu, spożyli śniadanie i napili się wódki. Feldfebel przyniósł im na desce kilka plastrów miodu. Czeczeńców nie było słychać. Nieco po.południu dano rozkaz odmarszu. Kompania uszykowała się za aułem w .kolumnę i Butler znalazł się w ariergardzie*. Gdy tylko wyruszono, zjawili się Czeczeńcy i sunąc za oddziałem odprowadzali go strzałami.

Kiedy oddział wyszedł na odsłonięte miejsce, górale pozostali w tyle. Butler nie miał ani jednego rannego, toteż wracał w nader wesołym i raźnym nastroju.

Gdy oddział, z powrotem przebywszy w bród tę samą rzeczkę, co z rana, wszedł na pola kukurydzy i na łąki, pieśniarze z każdej kompanii wystąpili naprzód i rozległy się pieśni.

Wiatru nie było, powietrze było czyste, świeże i tak przezroczyste, że śnieżne góry, sto wiorst odległe, zda­wały się całkiem bliskie; i kiedy pieśniarze milkli, słychać było miarowy tupot nóg i brzęczenie dział jako tło, na którym się pieśń zaczynała i urywała. Pieśń, którą śpie­wano w piątej kompanii Butlera, skomponował pewien

junkier* na cześć pułku i śpiewało się ją na skoczną nutę z refrenem:

To mi życie, to mi życic, strzelcem być, strzelcem być!

Bulter jechał konno obok swego bezpośredniego zwierzchnika, majora Piętrowa, z którym mieszkał razem,

i nie mógł się dosyć nacieszyć ze swej decyzji opuszczenia gwardii i wyjazdu na Kaukaz. Głównym powodem jego wystąpienia z gwardii było to, że się w Petersburgu zgrał w karty, tak iż został bez grosza. Obawiał się, że w razie dalszego pozostawania w gwardii nie będzie miał sił pow­strzymać się od gry, a pieniędzy do przegrywania już nie miał. Teraz to wszystko się skończyło. Pędził inne życie, życie piękne, junackie. Zapomniał teraz o swojej ruinie,

i o niespłaconych długach. Kaukaz, wojna, żołnierze, ofi­cerowie, dobroduszny pijak i śmiałek major Pietrow — wszystko to tak mu przypadło do serca, iż czasem nie wierzył sam sobie, że nie siedzi w Petersburgu, w zady­mionych pokojach, zaginając parole*, poniterując*, nie­nawidząc bankiera, i czując gwałtowny ból głowy, lecz jest tutaj, w tym cudnym kraju, wśród kaukaskich zuchów.

To mi życie, to mi życie, strzelcem być, strzelcem być!

śpiewali pieśniarze. Koń Butlera kroczył wesoło w takt tej melodii. Kudłaty, bury Trezorek podniósł ogon i z za­frasowaną miną biegł przed kompanią niby dowódca.

Butlerowi było lekko, raźno i wesoło na duszy. Wojnę wyobrażał sobie jedynie w taki sposób: oto naraża się na niebezpieczeństwa, na utratę życia i przez to zasługuje na nagrody oraz na szacunek tak tutejszych kolegów, jak i przyjaciół w Rosji. Drugie oblicze wojny: śmierć, rany żołnierzy, oficerów, górali :— rzecz dziwna — wcale się nie ukazywało jego wyobraźni. Owszem, podświadomie, ażeby zachować swe poetyczne wyobrażenie o wojnie, nigdy nie patrzał na zabitych i rannych. Podobnie i dzi­siaj. Mieliśmy trzech zabitych i dwunastu rannych. Butler przeszedł obok trupa leżącego na wznak, zobaczył jakieś dziwne położenie woskowej ręki i ciemnoczerwoną plamę na głowie i nie chciał się przyglądać. Górale byli dla niego tylko konnymi dżygitami, od których trzeba się było bronić.

Tak, tak, panie dobrodzieju — mówił major w przerwie pomiędzy pieśniami. — To nie to, co u was w Petersburgu: równanie w prawo, równanie w lewo. Tu­taj popracowaliśmy S i jazda do domu. Teraz Maszurka da nam pieroga, pysznego kapuśniaku. Żyć nie umierać. Co? No, chłopaki: Świtał dzień — zakomenderował ulu­bioną piosenkę.

Major żył po małżeńsku z córką felczera, dawniej Maszką, obecnie Marią Dmitriewną. Była to ładna, jasno­włosa, usiana piegami, bezdzietna trzydziestoletnia ko­bieta. Bez względu na to, jaką miała przeszłość, teraz była wierną towarzyszką żyda majora, pielęgnowała go jak piastunka, a to było na rękę majorowi, który się często upijał do nieprzytomności.

Kiedy przyszli do twierdzy, przewidywania majora ziściły się dokładnie. Maria Dmitriewną poczęstowała

jego, Butlera i jeszcze dwóch zaproszonych z oddziału oficerów posilnym, smacznym obiadem; major najadł się i napił tak, że nie mógł już mówić, i poszedł spać. Butler, zmęczony również, ale zadowolony i cokolwiek podchmie­lony, udał się do swego pokoju, zdjął ubranie, podłożył sobie dłoń pod ładną, kędzierzawą głowę — i wtejże chwili usnął snem kamiennym, bez przebudzeń i bez widziadeł.

XVII

Zburzony najazdem auł był to ten sam, gdzie Hadżi-Murat spędził kiedyś noc przed swoim przejściem na stronę Rosjan.

Sado, który podówczas gościł Hadżi-Murata, uszedł z rodziną w góry, gdy się do aułu zbliżali Rosjanie. Po powrocie do aułu Sado stwierdził, że sakla jego jest zniszczona, dach przebity, drzwi i słupy galeryjki spalonej a wnętrze splugawione. Syn zaś jego, ów ładny chłopczyk

0 błyszczących oczach, co z takim zachwytem patrzył na Hadżi-Murata, został przewieziony martwy pod meczet, na koniu przykrytym burką. Miał na plecach kłutą ranę. Stateczna kobieta, która usługiwała Hadżi-Muratowi pod­czas jego odwiedzin, obecnie, w rozdartej z przodu koszuli odsłaniającej jej stare, obwisłe piersi, stała z rozpuszczony­mi włosami nad synem, rozdrapywała sobie twarz do krwi

1 nie przestawała zawodzieć. Sado wziął motykę, łopatę i wraz z, krewnymi poszedł kopać grób dla syna. Sędziwy dziad siedział pod ścianą rozwalonej sakli i strugając paty­czek, tępo spoglądał przed siebie. Dopiero co wrócił ze

swej pasieki. Spalono mu tam dwa stożki siana, połamano i osmalono morelowe i wiśniowe drzewa, które sam zasadził i wyhodował, co zaś najważniejsze, spalono mu wszystkie ule z pszczołami. Kobiece zawodzenie rozlegało się we Wszystkich domach i na placu, gdzie przywieziono jeszcze dwa ciała. Drobne dzieci beczały razem z matkami. Ry­czało też głodne bydło, którego nie było czym nakarmić. Starsze dzieci nie bawiły się, tylko patrzały wystraszo­nymi oczami na dorosłych.

Studnia była rozmyślnie zapaskudzona, tak że się woda nie nadawała do użytku. Podobnie zapaskudzony był też meczet, i mułła* z mutalimami* oczyszczał go.

Starzy gospodarze zgromadzili się na placu i siedząc w kucki, rozważali swą sytuację. O nienawiści do Rosjan nie mówił nikt. Uczucie, jakiego doznawali wszyscy Cze­czeńcy od małego do starego, było silniejsze niźli niena­wiść. Nie była to nienawiść, tylko nieuznawanie tych rosyjskich psów za ludzi i taki wstręt, obrzydzenie i zdu­mienie wobec bezsensownego okrucieństwa tych istot, iż chęć wytępienia ich, podobnie jak chęć wytępienia szczu­rów, jadowitych pająków i wilków, była uczuciem równie naturalnym jak instynkt samozachowawczy.

Mieszkańcy mieli do wyboru: albo pozostać na miejs­cu i z niezmiernym wysiłkiem odbudować to wszystko, co zbudowali tak mozolnie, a co im zniszczono tak lekko i bezmyślnie, przy czym lada chwila mogło się to powtó­rzyć, albo też, wbrew nakazom swej religii, wbrew uczuciu odrazy, wbrew pogardzie dla Rosjan — poddać im się.

Starcy pomodlili się, jednogłośnie uchwalili pchnąć do Szamila posłów z prośbą o pomoc i natychmiast przy­stąpili do odbudowy.

XVIII

Trzeciego dnia po najeździe Butler wyszedł dosyć późno kuchennym wyjściem na ulicę, zamierzając przejść się i zaczerpnąć świeżego powietrza przed poranną herbatą, którą zazwyczaj pijał razem z Pietrowem. Słońce już się wynurzyło zza gór i oczy bolały od blasku białych lepianek po prawej stronie ulicy, lecz za to, jak zawsze, wesoły i kojący roztaczał się widok, gdy było popatrzeć w lewo, na oddalające się i wznoszące, porosłe lasem czarne góry oraz na widniejący za wwozem matowy łańcuch śnieżnych gór, co, jak zawsze, starały się udawać obłoki.

Butler patrzał na te góry, oddychał pełną piersią i cieszył się z tego, że żyje, że to żyje właśnie on i właśnie na tym przecudnym świecie. Po troszę cieszył się i z tego, że się wczoraj tak dobrze zachował przy natarciu, a zwła­szcza przy odwrocie, gdy utarczka była wcale gorąca; cieszyło go też wspomnienie o tym, jak to wczoraj po ich powrocie z wyprawy Masza, czy też Maria Dmitriewna, przyjaciółka Piętrowa, podejmowała ich i była szczególnie prosta i miła ze wszystkimi, ale bodajże najmilsza z im. Maria Dmitriewna, ze swym grubym warkoczem, szero­kimi ramionami, wysoką piersią i promiennym uśmiechem na poczciwej piegowatej twarzy, dziwnie jakoś pociągała Butlera, silnego, młodego, nieżonatego człowieka; wyda­

wało mu się nawet, że pragnie go. Uważał jednak, że nie wolno mu skrzywdzić zacnego, prostodusznego kolegi, toteż traktował Marię Dmitriewnę z jak największą pro­stotą i uszanowaniem — i był'z siebie rad z tego powodu. W tej chwili myślał o tym.

Oderwał go nagle od tych myśli rzęsisty tętent wielu końskich kopyt na pełnej kurzu drodze, jak gdyby cwało­wało kilku ludzi. Podniósł głowę i zobaczył u wylotu ulicy zbiżającą się stępa gromadkę jeźdźców. Na czele dwudzie­stu może Kozaków jechało dwóch ludzi: jeden — w białej czerkiesce i wysokiej papasze z zawojem, drugi — oficer wojsk rosyjskich, czarny, garbonosy, w granatowej czer­kiesce, z obfitością srebra na ubraniu i broni. Jeździec w zawoju miał pod sobą pięknego, rudego konia z jaśniej­szą grzywą i ogonem, o małej głowie i prześlicznych oczach; oficer jechał na wysokim, wytwornym karabach- skim rumaku*. Butler, miłośnik koni, w lot ocenił rączość i siłę pierwszego wierzchowca i przystanął, ażeby się dowiedzieć, kim są ci ludzie. Oficer zwrócił się do Butlera.

To wojskowy naczelnik dom? — zapytał, zdra­dzając brakiem przypadków i akcentem swe nierosyjskie pochodzenie i wskazując harapem na dom Iwana Mat- wiejewicza.

Tak jest odparł Butler. — A to kto? — dodał podchodząc bliżej do oficera i wskazując wzrokiem na człowieka w zawoju.

Hadżi-Murat to. Tu jechał, tu gościć będzie u wojskowy naczelnik — rzekł oficer.

Butler wiedział o Hadżi-Muracie i o jego przejściu do Rosjan, lecz zgoła nie oczekiwał, że go ujrzy tutaj, w tej małej forteczce.

Hadżi-Murat patrzył na niego przyjaźnie.

Koszkildy, witajcie — wygłosił Butler zapamię­tane tatarskie pozdrowienie.

Saubul* — odrzekł Hadżi-Murat kiwając głową. Podjechał do Butlera i podał mu rękę, u której miał zawieszony na dwóch palcach harap.

Naczelnik? — zapytał.

Nie, naczelnik jest tam, zaraz go poproszę — rzekł Butler zwracając się do oficera, po czym wszedł na ganek i pchnął drzwi.

Ale drzwi „paradnego ganku”, jak go nazywała Ma­ria Dmitriewna, były zamknięte. Butler zapukał, lecz nie otrzymał odpowiedzi, poszedł więc naokoło, przez kuchen­ne wejście. Zawołał na swego ordynansa, znów nie doczekał się odpowiedzi, nie znalazł żadnego z dwóch ordynansów i wstąpił do kuchni. Maria Dmitriewna, zarumieniona, w chusteczce na głowie, z rękawami zakasanymi na bia­łych, pełnych ramionach, krajała rozwałkowane ciasto, białe jak jej ręce, na małe kawałeczki, z których miały być pierożki.

Gdzie się zawieruszyli ordynansi? — poinfor­mował się Butler.

Poszli się upić — rzekła Maria Dmitriewna. —

Albo co?

Trzeba otworzyć drzwi; przed waszym domem stoi cała wataha górali. Hadżi-Murat przyjechał.

Niech pan jeszcze co wymyśli — uśmiechając się powiedziała Maria Dmitriewna.

Nie żartuję. To prawda. Stoją przed gankiem.

Czyżby rzeczywiście?...

.Po cóż miałbym zmyślać. Proszę pójść zobaczyć, stoi koło ganku.

To dopiero! — rzekła Maria Dmitriewna, spuści­ła rękawy i poprawiła sobie szpilki w bujnym warkoczu. — No to pójdę zbudzić Iwana Matwiejewicza— dodała.

Nie, pójdę sam. A ty, Bondarenko, idź otworzyć drzwi — polecił Butler.

Niech i tak będzie — zgodziła się Maria Dmi­triewna i wróciła do pracy.

Wiadomość o przyjeździe Hadżi-Murata nie zdzi­wiła bynajmniej Iwana Matwiejewicza, słyszał już bowiem

0 tym, że Hadżi-Murat jest w Groźnej. Dźwignął się na łóżku, skręcił sobie papierosa, zapalił i począł się ubierać kaszląc głośno i pomstując na zwierzchność, która mu przysłała tego czarta. Ubrawszy się kazał ordynansowi podać sobie „lekarstwo”. Ordynans wiedział, że lekar­stwem nazywa się wódka, i przyniósł mu ją.

Iwan Matwiejewicz wypił kieliszek i zagryzł razo­wym chlebem. — Nie ma nic gorszego niż mieszanina — mruknął. — Wczoraj na przykład napiliśmy się czychiru*

1 boli mnie głowa. No, teraz jestem gotów — zakończył i poszedł do bawialni, gdzie Butler wprowadził już Hadżi- -Murata i towarzyszącego mu oficera.

Oficer wręczył Iwanowi Matwiejewiczowi rozkaz do­wódcy lewego skrzydła: przyjąć Hadżi-Murata, pozwalać

mu się komunikować z góralami przez zwiadowców, ale w żadnym razie nie wypuszczać go z twierdzy inaczej niż z konwojem Kozaków.

Po przeczytaniu listu Iwan Matwiejewicz spojrzał badawczo na Hadżi-Murata i znów zaczął wnikać w treść listu. W ten sposób przeniósł kilkakrotnie wzrok z listu na gościa, wreszcie zatrzymał oczy na Hadżi-Muracie i rzekł:

Jakszy, bek-jakszy*. Niech sobie tu mieszka. Powedz mu, że mam rozkaz nie wypuszczać go. A rozakaz to rzecz święta. Umieścimy go zaś — jak sądzisz, Butler? — umieścimy go w kancelarii?

Butler nie zdążył odpowiedzieć, gdy Maria Dmi- triewna, która przyszła z kuchni i stała w progu, zwróciła się do Iwana Matwiejewicza:

Dlaczego w kancelarii? Umieśćcie go tutaj. Damy mu izbę kunacką i graciamię. Przynajmniej będziemy go mieli na oku — powiedziała, po czym spojrzała na Hadżi- -Murata i spotkawszy jego oczy odwróciła się pośpiesznie.

Hm, myślę, że Maria Dmitriewna ma rację — rzekł Butler.

Hola, hola, idź . sobie, baby nie mają tu nic do gadania — rzekł Iwan Matwiejewicz chmurnie.

W trakcie całej tej rozmowy Hadżi-Murat siedział z ręką założoną za rękojeść kindżału i uśmiechał się z ledwo dostrzegalną pogardą. Oświadczył, że mu wszystko jedno, gdzie będzie mieszkał. Jedyne na czym mu zależy i na co mu sardar zezwolił, to utrzymywanie stosunków z góralami i dlatego życzy sobie, żeby dopuszczano ich do niego. Iwan Matwiejewicz wyraził zgodę i poprosił Butlera o zajęcie się

gośćmi, zanim przyniosą im coś do zjedzenia i przygotują dla nich pokoje, on zaś tymczasem pójdzie do kancelarii napi­sać nieodzowne papiery i wydać niezbędne rozporządzenia.

Stosunek Hadżi-Murata do nowych jego znajomych od razu się ustalił bardzo jasno. Do Iwana Matwiejewicza Hadżi-Murat powziął od chwili poznania wstręt i pogardę i zawsze traktował go wyniośle. Maria Dmitriewna, która mu przyrządzała i przynosiła jedzenie, podobała mu się bardzo. Podobała mu się i jej prostota, i osobliwa uroda obcej mu narodowości, i bezwiednie udzielający mu się jej pociąg do niego. Starał się nie patrzeć na nią, nie rozmawiać z nią, lecz oczy jego mimo woli zwracały się ku niej i śledziły jej ruchy.

Z Butlerem zaś zaprzyjaźnił się natychmiast, od pier­wszej chwili, dużo i chętnie z nim rozmawiał, wypytując

o jego życie, opowiadając nawzajem o własnym, udzielając mu wiadomości, które mu jego zwiadowcy przynosili o po­łożeniu jego rodziny, a nawet radząc się go, co ma robić.

Wiadomości przynoszone przez zwiadowców były niepomyślne. W ciągu czterech dni, które Hadżi-Murat spędził w twierdzy, zwiadowcy przychodzili do niego dwukrotnie i za każdym razem wieści były niedobre.

XIX

Wkrótce po przejściu Hadżi-Murata na stronę Rosjan rodzinę jego przewieziono do aułu Wedeno i trzymano tam pod strażą, czekając na decyzję Szamila. Kobiety — stara Patimat oraz dwie żony Hadżi-Murata — i pięcioro ich małych dzieci mieszkały w obstawionej wartą sakli sernika

[ni]

Ibrahima Raszyda; syn zaś Hadżi-Murata, osiemnastoletni młodzieniec Jusuf, siedział w ciemnicy, to znaczy w prze­szło na sążeń głębokim dole, razem z czterema zbrodnia­rzami, którzy podobnie jak i on, oczekiwali na rozstrzygnię­cie swego losu.

Decyzja nie nadchodziła, gdyż Szamil wyjechał. Podjął wyprawę przeciw Rosjanom.

6 stycznia 1852 roku Szamil wracał do domu, do Wedena, po bitwie z Rosjanami, w której zdaniem Rosjan, został rozgromiony i uciekł do Wedena, zdaniem zaś jego i wszystkich miurydów, odniósł zwycięstwo i przepędził Rosjan. W bitwie tej — rzecz bardzo rzadka — osobiście wystrzelił z karabinu i dobywszy szabli chciał puścić konia swego wprost na Rosjan, lecz towarzyszący mu miurydzi powstrzymali go. W chwilę potem dwaj spomiędzy nich polegli tuż koło Szamila.

Było południe, kiedy Szamil, otoczony oddziałem ' miurydów harcujących wokół niego, strzelających z kara­binów i pistoletów i bez przerwy śpiewających La Illaha il Allas podjechał do miejsca swego zamieszkania.

Cała ludność dużego aułu Wedeno wyległa na ulicę i na dachy, witając swego władcę i na znak tryumfu strze­lając również z pistoletów i karabinów. Szamil jechał na białym arabskim koniu, który wesoło gryzł wędzidło czując bliskość domu. Rząd tego konia był jak najpróstszy, bez złotych i srebrnych ozdób: misterna, czerwona rzemienna uzdeę^ka ze szlaczkiem pośrodku, metalowe strzemiona w kształcie czarek i czerwony czaprak pod siodłem. Imam miał na sobie pokrytą brązowym suknem szubę z czarną futrzaną opuszką na kołnierzu i rękawach; szubę tę zaciskał na jego smukłym i długim stanie czarny rzemień z kindża-

łcm. Na głowie miał Szamil wysoką papachę z płaskim denkiem i czarnym chwastem, owiniętą białym zawojem, którego koniec zwisał mu na plecy, na stopach — miękkie, zielone czuwiaki, obcisłe czarne nagolennice obszyte zwy­czajną taśmą obciągały łydki.

W ogóle imam nie miał na sobie nic błyszczącego, złotego czy srebrnego, i ta wysoka, wyprostowana, potężna postać, w stroju bez ozdób, w otoczeniu miurydów ze złotymi i srebrnymi ozdobami na odzieży i orężu, wywierała takie właśnie wrażnie majestatu, jakie pragnął on i umiał wywierać na ludzie. Obramiona przystrzyżonym rudym zarostem blada jego twarz o stale zmrużonych małych oczkach była kamienna, zupełnie nieruchoma. Jadąc przez auł czuł na sobie tysiąc oczu, lecz on sam nie patrzył na nikogo. Żony Hadżi-Murata z dziećmi, podobnie jak wszy­scy mieszkańcy sakli, wyszły na ganek, by widzieć wjazd imama. Jedynie stara Patimat, matka Hadżi-Murata, nie wyszła, siedziała nadal z rozczochranymi siwiejącymi wło­sami na podłodze sakli objąwszy długimi rękoma chude kolana i mrugając swymi palącymi, czarnymi oczami spo­glądała na polana, co się dopalały na kominku. Tak samo jak jej syn zawsze nienawidziła Szamila, obecnie zaś więcej niż kiedykolwiek, i nie chciała go widzieć.

Uroczystego wjazdu Szamila nie widział również i syn Hadżi-Murata. Słyszał tylko ze swego ciemnego, smrodliwego lochu wystrzały i śpiew i męczył się, jak męczą się jedynie młodzi, pełni życia ludzie pozbawieni wolności. Siedząc w smrodliwym dole i widząc wciąż tych samych nieszczęśników, brudnych, wynędzniałych, zamkniętych razem z nim, złych, przeważnie nienawidzących się wza­jemnie — namiętnie zazdrościł tamtym ludziom^ co korzy­

stając 7 powietrza, światła, swobody, harcują teraz na rączych koniach wokoł wodza, strzelają i zgodnie śpiewają La Illaha il Alla

Przebywszy cały auł Szamil wjechał na duży dzie­dziniec przytykający do drugiego, wewnętrznego, gdzie się znajdował jego seraj* W otwartej bramie pierwszego dzie­dzińca powitali Szamila dwaj zbrojni Lezgini* Na dzie­dzińcu tym panował ścisk. Byli tutaj ludzie, co z daleka przywędrowali we własnych interesach, byli też petenci, byli tacy, których sam Szamil zawezwał na sąd i rozprawę. Przy wjeździe Szamila wszyscy obecni na dziedzińcu po­wstali i -ze czcią pozdrowili imama przykładając ręce dó piersi. Niektórzy uklękli i klęczeli tak przez cały czas, gdy Szamil jechał od jednej, zewnętrznej, bramy do drugiej, we­wnętrznej. Pośród oczekujących Szamil poznał wprawdzie wiele niemiłych mu osób, wielu nudnych petentów, który­mi trzeba się zaopiekować, minął ich wszakże z niezmien­nie kamienną twarzą, wjechał na dziedziniec wewnętrzny i zsiadł z konia przed gankiem swego domostwa, przy wjeź­dzie od bramy na lewo. Zmęczyła go wyprawa, zmęczyła duchowo raczej niż fizycznie, ponieważ, wbrew głoszonemu zwycięstwu, Szamil wiedział, że się jego wyprawa nie udała, że liczne auły czeczeńskie uległy spaleniu i zburzeniu, że Czczeńcy, lud zmienny, lekkomyślny, już się wachają, a nie­którzy z nich, sąsiadujący z Rosjanami, gotowi są przejść na ich stronę. Wszystko to było dręczące, należało przeciw' temu poczynić jakieś kroki, ale w tej chwili Szamil nie miał

ochoty o niczym myśleć. Pragnął teraz jednej tylko rzeczy: wytchnienia i tkliwych pieszczot najukochańszej ze swych żon, osiemnastoletniej, czarnookiej, bystronogiej Kistynki* Aminet.

Jednakże nie tylko nie mógł myśleć o tym, by zobaczyć teraz Aminet, która była tuż-tuż, za parkanem oddzielającym na wewnętrznym dziedzińcu mieszkanie żon od pomieszczenia mężczyzn (Szamil był pewien, że i w tej oto chwili, gdy on zsiadł z konia, Aminet wraz z innymi żonami zaglądała przez szpary w parkanie), nie tylko nie mógł pójść do niej, tfle nie mógł nawet po prostu położyć się na piernatach i odpocząć. Przede wszystkim należało odprawić południowy namaz*, do którego nie był obecnie w najmniejszym nawet stopniu usposobiony, lecz którego pominięcie było dlań wręcz niemożliwe z uwagi na cha­rakter religijnego przywódcy ludu, nadto zaś dla niego samego ten obrzęd był równie konieczny jak codzienny posiłek. Dokonał więc ablucji i zmówił modlitwy. Po modłach przywołał tych, co na niego czekali.

Pierwszy wszedł jego teść i nauczyciel, wysoki, siwy,, dostojny, starzec z brodą białą jak śnieg i czerwonorumianą twarzą. Dżemal-Edin:'pomodliwszy się teść jął wypytywać Szamila o wyprawę tudzież opowiadać mu o tym, co zaszło w górach pod jego nieobecność. .

Wśród wszelkiego rodzaju wiadomości — o zabój­stwach na tle krwawej zemsty, kradzieżach bydła, oskarże­niach o nieprzestrzeganie przepisów tarikatu*: o palenie

tytoniu, picie wina — Dżemal-Edin zakomunikował mu, że Hadżi-Murat wysłał ludzi celem ściągnięcia swej rodziny do Rosjan, ale że zostało to wykryte i rodzinę przywieziono do Wedena, gdzie przebywa pod strażą, oczekując na decyzję imama. W przyległej izbie kunackiej zgromadzeni są starcy mający rozważać wszystkie te sprawy i Dżemal- -Edin radzi Szamilowi załatwić ich od razu, jako że czekają na niego już trzy dni.

Spożywszy u siebie obiad, który mu przyniosła ostro- nosa, czarna, niemile wyglądająca i nie kochana, lecz naj­starsza z jego żon, Zajdet, Szamil udał się do izby kunackiej.

Sześciu ludzi stanowiących jego radę, starcy o si­wych, szpakowatych i rudych brodach, w zawojach i bez zawojów, w wysokich papachach, nowych beszmetach i czerkieskach, przepasani rzemieniami, z kindżałami u pasa, wstali na jego powitanie. Szamil przerastał wszystkich

0 głowę. Wszyscy, i on także, podnieśli ręce dłońmi do góry

1 zamknąwszy oczy zmówili modlitwę, następnie otarli so­bie twarz rękami, opuścili je wzdłuż bród i złożyli. Ukoń­czywszy to, wszyscy siedli, Szamil pośrodku, na najwyższej poduszce, i rozpoczęło się omawianie spraw bieżących.

Sprawy ludzi oskarżonych o zbrodnie rozstrzygano wedle szariatu*: dwóch skazano na ucięcie ręki za kradzież, jednego na ucięcie głowy za morderstwo, trzech ułaska­wiono. Potem przystąpiono do sprawy najważniejszej: do obmyślenia środków zaradczych przeciwko przechodzeniu Czeczeńców do Rosjan. Ażeby zapobiec temu przechodze­niu, Dżemal-Edin ułożył następujące obwieszczenie:

Życzę wam wiecznego pokoju z Bogiem Wszechmo­gącym. Słyszę, że Rosjariie zabiegają o was i nawołują do uległości. Nie wierzcie im i nie ulegajcie, jeno uzbrójcie się w cierpliwość. Jeżeli nie spotka was za to nagroda w tym życiu, otrzymacie ją w przyszłym. Przypomnijcie sobie, co było przedtem, kiedy zabierano wam oręż. Gdyby was wtedy, w roku 1840, nie upamiętal Bóg, już' byście byli żołnierzami, zamiast kindżałówmielibyście bagnety, a żony wasze chodziłyby bez szarawarów i zostałyby zbezczeszczo­ne. Wedle przeszłości sądźcie o przyszłości. Lepiej umrzeć w walce z Rosjanami, aniżeli żyć z niewiernymi. Bądźcie cierpliwi, a ja z Koranem i szablą przyjdę do was i popro­wadzę was przeciw Rosjanom. Obecnie zaś surowo zakazuję nie tylko zamiarów* ale nawet myśli poddania się Ros­janom.”

Szamil pochwalił to obwieszczenie, podpisał je i kazał rozesłać.

Potem radzono nad sprawą Hadżi-Murata. Sprawa ta była bardzo dla Szamila doniosła. Jakkolwiek nie chciał się do tego przyznać, wiedział, że gdyby miał po swojej stronie Hadżi-Murata z jego zręcznością, odwagą i męstwem, to by nie doszło do tego, co się teraz zdarzyło w Czeczni. Byłoby dobrze pogodzić się z Hadżi-Muratem i znów korzystać z jego usług; jeżeli to zaś niemożliwe, to przy­najmniej należy nie dopuścić, by pomagał Rosjanom. W każdym więc razie trzeba go wezwać, a wezwawszy za­bić. W tym celu można bądź posłać do Tyflisu człowieka, który go tam zabije, bądź też wezwać go tutaj i tu z nim skończyć. Jeden jest tylko środek po temu: jego rodzina, głównie zaś syn, którego, jak Szamilowi wiadomo, Hadźi-

-Murat kocha nad życie. Toteż trzeba działać poprzez, syna.

Skoro członkowie rady pogadali o tym, Szamil zamk­nął oczy i umilkł.

Doradcy wiedzieli, iż to znaczy, że słucha teraz głosu . Proroka, który mu wskaże, co należy zrobić. Po pięciu minutach uroczystej ciszy Szamil otworzył oczy, jeszcze bardziej je zmrużył i rzekł:

Przyprowadźcie mi syna Hadżi-Murata.

Jest tutaj— powiedział Dżemal-Edin.

Jakoż istotnie Jusuf, syn Hadżi-Murata, chudy, blady, obdarty i cuchnący, ale wciąż jeszcze piękny postacią i twarzą, o takich samych palących i-czarnych oczach jak oczy babki Patimat, stał już u bramy zewnętrznego dzie­dzińca czekając na wezwanie.

Jusuf nie podzielał uczuć ojca do Szamila. Nie znał dobrze przeszłości albo może i znał, lecz że nie przeżywał jej, więc nie rozumiał, czemu ojciec z takim uporem nienawidzi Szamila. Jemu, który pragnął jednej tylko rzeczy: prowadzić w dalszym ciągu to lekkie, hulaszcze życie, jakie będąc synem naiba, prowadził w Chunzachu, wrogi stosunek do Szamila wydawał się całkiem nie­potrzebny. W przekornej opozycji do ojca tym bardziej zachwycał się Szamilem i odnosił się do niego z powszechną w górach, bałwochwalczą czcią. Ze szczególnym uczuciem zbożnego lęku wobec imama wszedł teraz do izby kunackiej. i stanąwszy we drzwiach spotkał uporczywe spojrzenie^ zmrużonych oczu Szamila. Postał jakiś czas, następnie podszedł do Szamila i ucałował jego dużą, białą rękę

o długich palcach.

Tyś syn Hadżi-Murata?

Tak jest, imamie.

Wiesz, co zrobił? *

Wiem, imamie, i żałuję tego.

Pisać umiesz?

Miałem zostać mułłą.

Napisz tedy do ojca, że jeżeli wróci do mnie teraz przed Bajramem*, przebaczę mu i wszystko będzie po dawnemu. Jeżeli zaś tego nie zrobi i pozostanie u Rosjan, to... 1— Szamil groźnie zmarszczył brwi — dam twoją babkę,, twoją matkę ludziom w aułach, a tobie utnę głowę.

Ani jeden muskuł nie drgnął w twarzy Jiisufa. Schylił głowę na znak, że zrozumiał słowa Szamila.

Tak mu napisz i daj memu posłańcowi.

Szamil umilkł i długo patrzał na Jusufa.

Napisz, żem cię pożałował i nie zabiję ciebie, tylko wyłupię ci oczy, jak robię wszystkim zdrajcom. Idź.

W obecności Szamila Jusuf wydawał się spokojny, lecz gdy go wyprowadzono z izby kunackiej, rzucił się na tego, co go prowadził, i wyrwawszy mu z pochwy kindżał chciał się nim zabić, złapano go jednak za ręce, związano i znów wtrącono do lochu.

Tego wieczora, kiedy się skończyła wieczorna mo­dlitwa i zapadł zmierzch, Szamil przywdział białą szubę, poszedł za parkan do tej części domostwa, gdzie mieszkały

mr

jego żony, i udał się do pokoju Aminet. Lecz Aminet tam nie zastał. Była u starszych żon. Wówczas Szamil stanął w ukryciu za drzwiami i czekał. Ale Aminet gniewała się na Szamila za to, że podarował sztuczkę jedwabiu nie jej, tylko Zajdet. Widziała, jak poszedł jej szukać w jej pokoju, i umyślnie tam nie szła. Długo stała w drzwiach komnaty Zajdet i z cichym śmiechem patrzyła na białą postać to wchodzącą, to wychodzącą z jej pokoju. Po daremnym oczekiwaniu Szamil wrócił do siebie dopiero w porze modlitwy północnej.

XX

Hadżi-Murat spędził tydzień w warowni, w domu Iwana Matwiejewicza. Mimo że się Maria Dmitriewna kłóciła z kudłatym Hanefim (Hadżi-Murat wziął ze sobą tylko dwóch: Hanefiego i Ełdara) i raz wypchnęła go z kuchni, za co ten omal jej nie zabił — najwidoczniej żywiła do Hadżi-Mu rata szczególniejsze uczucia szacunku i sym­patii. Już mu teraz nie podawała obiadu: powierzyła tę pra­cę Ełdarowi, korzystała jednak z każdej sposobności, by go zobaczyć i usłużyć mu. Brała też nader żywy udział w per­traktacjach dotyczących jego rodziny, wiedziała, ile ma żon, ile dzieci, w jakim wieku, i po każdych odwiedzinach zwia­dowcy wypytywała, kogo tylko mogła, o wyniki rokowań.

Butler zaś przez ten tydzień na dobre się zaprzyjaźnił z Hadżi-Muratem. Czasem Hadżi-Murat przychodził do jego pokoju, czasem Butler przychodził do niego. Niekiedy gawędzili przez tłumacza, niekiedy na migi, za pomocą

znaków, a przede wszystkim uśmiechów. Hadżi-Murat polubił snadź Butlera. Widać to było ze stosunku Eldara do niego. Kiedy Butler wchodził do pokoju Hadżi-Murata, Ełdar witał go radosnym wyszczerzaniem połyskliwych zębów, skwapliwie układał dlań poduszki do siedzenia i zdjemował mu szablę, o ile ów miał ją przy sobie.

Butler zapoznał się także i zbliżył z kudłatym Hane- fim, przybranym bratem Hadżi-Murata. Hanefi umiał dużo pieśni góralskich i dobrze je śpiewał. Chcąc dogodzić Butlerowi Hadżi-Murat wołał Hanefiego i kazał mu śpie­wać, wymieniając te pieśni, które uważał za ładne. Hanefi śpiewał wysokim tenorem, nadzwyczaj dobitnie i wyra­ziście. Jedna pieśń szczególnie się podobała Hadżi-Murato- wi, a Butlera zadziwiła swą uroczyście-smutną nutą. Butler poprosił tłumacza o przekład jej treści i zapisał ją sobie.

Pieśń mówiła o krwawej zemście — takiej, jaka dawniej istniała między Hanefim a Hadżi-Muratem.

Oto ta pieśń:

,,Ziemia wyschnie na mej mogile i zapomnisz mnie, matko moja rodzona. Cmentarz porośnie trawą grobową, trawa zagłuszy twój smutek, stary mój ojcze. Łzy wyschną w oczach siostry mej i ból uleci z jej serca.

Lecz nie zapomnisz mnie ty, mój starszy bracie, dopóki nie pomścisz mojej śmierci. Nie zapomnisz mnie i ty także, drugi mój bracie, dopóki nie legniesz ze mną.

Tyś gocąca, kulo, i niesiesz śmierć, ale czyż nie ty byłaś wiemą moją niewolnicą? Ziemio czarna, nakryjesz mnie, ale nie jakżem deptał cię koniem? Zimnaś ty, śmierci, alem był twoim panem. Ciało moje weźmie ziemia, duszę moją przyjmie niebo.”

Hadżi-Murat zawsze słuchał tej pieśni z zamknię­tymi oczami, a kiedy się kończyła przeciągłą, zamierającą nutą, zawsze mawiał po rosyjsku:

Ładny pieśnią, mądry pieśnią.

Przyjazd Hadżi-Murata, zbliżenie się z nim i jego miurydami sprawiły, że się Butler jeszcze bardziej przejął poezją osobliwego życia w górach. Sprawił sobie czerkieskę, beszmet, nagolennice. Zdawało mu się, że sam jest góralem, że żyje życiem tych ludzi.

W dniu odjazdu Hadżi-Murata Iwan Matwiejewicz zaprosił kilku oficerów, ażeby go wspólnie z nimi pożegnać. Jedni oficerowie siedzieli przy stole, przy którym Maria Dmitriewna nalewała herbatę, drudzy przy stole z wódką,- czychirem i przekąską, gdy Hadżi-Murat, w stroju podróż­nym, szybkimi, miękkimi krokami wszedł utykając do pokoju.

Wszyscy wstali i kolejno uścisnęli mu rękę. Iwan Matwiejewicz prosił go, żeby usiadł na otomanie, lecz on podziękował i siadł na krześle pod oknem. Milczenie, które zapadło po jego wej'ściu, zdawało się bynajmniej go nie krępować. Uważnie obejrzał wszystkie twarze i zatrzymał obojętne spojrzenie na stole z samowarem i przekąskami. Dziarski oficer Pietrokowski, po raz pierwszy widzący Hadżi-Murata, zapytał go przez tłumacza, czy spodobał mu się Tyflis.

Aja — rzekł Hadżi-Murat.

Powiada, że tak — odparł tłumacz.

Cóż mu się spodobało?

Hadżi-Murat coś odpowiedział. t

Najwięcej podobał mu się teatr.

No, a bal u głównodowodzącego?

Hadżi-Murat zmarszczył brwi.

Każdy naród ma swoje obyczaje. U nas-kobiety tak się nie ubierają ;— rzekł spojrzawszy na Marię Dmit- riewnę.

Co mu się nie podoba?

Mamy przysłowie — powiedział do tłumacza — pies poczęstował muła mięsem, a muł psa sianem: i jeden, i drugi pozostał głodny. — Uśmiechnął się. — Każdemu narodowi dogadzają własne obyczaje.

Na tym rozmowa utknęła-. Jedni oficerowie zabrali się do herbaty, drudzy do przekąsek. Hadżi-Murat wziął podaną szklankę herbaty i postawił ją przed sobą.

Może śmietanki? może bułeczkę? — propono­wała Maria Dmitriewna.

Hadżi-Murat schylił głowę.

A zatem żegnaj — powiedział Butler dotykając jego kolana. — Kiedy się zobaczymy?

Żegnaj, żegnaj — z uśmiechem rzekł po rosyjsku Hadżi-Murat.:—Kunak bułur. Mocno kunak twoja. Czas, ajda*, poszedł — dodał potrząsając głową, jak gdyby wskazywał kierunek, w którym musi jechać.

W drzwiach pokoju ukazał się Ełdar z czymś dużym, białym na ramieniu i z szablą w ręku. Hadżi-Murat kiwnął na niego palcem, Ełdar podszedł swymi wielkimi krokami do Hadżi-Murata, podał mu białą burkę i szablę. Hadżi- -Murat wstał, wziął burkę, przerzucił ją przez rękę i podał Marii Dmitriewnie'mówiąc coś do tłumacza. Tłumacz powiedział;

Powiada: pochwaliłaś burkę, weź.

Po cóż to? — rzekła Maria Dmitriewna rumie­niąc się.

Tak trzeba. Adat* tak — powiedział Hadżi- -Murat.

Ha, dziękuję — rzekła Maria Dmitriewna biorąc burkę. —Daj Boże, żebyś wyzwolił syna. — Ułan jakszy\— dorzuciła — przetłumacz mu, że mu życzę wyzwoleniar rodziny.

Hadżi-Murat spojrzał na Marię Dmitriewnę i z apro­batą kiwnął głową. Następnie wziął z rąk Ełdara szablę i podał Iwanowi Matwiejewiczowi. Iwan Matwiejewicz wziął szablę i rzekł do tłumacza:

Powiedz mu, żeby sobie wziął mego gniadego wałacha, więcej.nie mam czym mu się odwzajemnić.

Hadżi-Murat pomachał ręką przed twarzą na znak, że mu niczego nie trzeba i że konia nie weźmie,, po czym, wskazawszy na góry i na swoje serce, ruszył ku wyjściu. Wszyscy poszli za nim. Oficerowie, którzy pozostali w domu, wyjęli z pochwy szablę, oglądali jej klingę i orzekli, że to prawdziwa gurda*.

Butler wyszedł razem z Hadżi-Muratem na ganek. Ale tu zaszło coś, czego nikt nie spodziewał się, a co mogło się skończyć śmiercią Hadżi-Murata, gdyby nie jego by­strość, stanowczość i zręczność.

Mieszkańcy kumyckiego aułu Tasz-Kiczu, którzy mieli głęboki szacunek dla Hadżi-Murata i wielokrotnie przyjeżdżali do fortecy, ażeby tylko spojrzeć na znamię-

nitego naiba, trzy dni przed odjazdem Hadżi-Murata przysłali doń posłów z prośbą, by w piątek odwiedził ich meczet. Kumyccy zaś książęta, mieszkający w Tasz-Kiczu, nienawidzący Hadżi-Murata i zobowiązani do krwawej zemsty, na wiadomość o tym obwieścili wszem wobec, że nie wpuszczą Hadżi-Murata do meczetu. Lud się wzburzył i doszło do zwady między ludem a poplecznikami książąt. Władze rosyjskie poskromiły górali, a Hadżi-Murata za­wiadomiły, żeby nie przyjeżdżał do meczetu. Hadżi-Murat nie pojechał i wszyscy sądzili, że na tym się sprawa skończyła.

Aliści właśnie w chwili odjazdu Hadżi-Murata, gdy wyszedł on na ganek, a konie stały już osiodłane, przed dom Iwana Matwiejewicza zajechał znany Butlerowi i Iwanowi Matwiejewiczowi kumycki książę, Arsłan-Chan.

Ujrzawszy Hadżi-Murata wyrwał zza pasa pistolet i wymierzył w niego. Ale nim zdążył Arsłan-Chan dać ognia, Hadżi-Murat, mimo że kulawy, szybkim, kocim ruchem rzucił się z ganku do Arsłan-Chana. Arłsan-Chan wystrzelił i chybił. Hadżi-Murat zaś przyskoczywszy doń, jedną ręką złapał jego konia za uzdę, drugą dobył kindżału i krzyknął coś po tatarsku.

Butler i Ełdar jednocześnie podbiegli do wrogów i chwycili ich za ręce. Na odgłos strzału wyszedł też Iwan Matwiejewicz.

Jak to, Arsłanie? w moim domu pozwoliłeś sobie na taką podłość? — powiedział usłyszawszy, o co chodzi. — To nieładnie, bracie. W polu róbcie sobie, co chcecie, ale Urządzać taką rzeź u mnie?

Arsłan-Chan, kusy człowieczek o czarnych wąsach, cały blady i drżący, zsiadł z konia, ze złością łypnął okiem

na Hadżi-Murata i poszedł do domu z Iwanem Matwie- jewiczem. Hadżi-Murat zaś wrócił do koni dysząc ciężko i uśmiechając się.

• — Za co chciał go zabić? — spytał Butler tłumacza.

Powiada, że takie u nich prawo — przełożył tłumacz słowa Hadżi-Murata. — Arsłan musi się na nim zemścić za krew. Dlatego chciał go zabić.

A jeżeli dopędzi go w drodze? zagadnął Butler.

Hadżi-Murat się uśmiechnął.

Ha, jeżeli mnie zabije, to widać tak chce Allach. No, żegnaj — powiedział znów po rosyjsku, po czym ujął konia za grzywę, powiódł oczami* po wszystkich odpro­wadzających i wymienił przyjazne spojrzenia z Marią Dmitriewną.

Żegnaj, matka — zwrócił się do niej — dzięki.

Daj Boże, byś uwolnił rodzinę — powtórzyła Maria Dmitriewną.

Słów nie zrozumiał, ale zrozumiał życzliwą intencję i skinął jej głową.

A nie zapominaj kynaka —- rzekł Butler.

Powiedz, żem wiemy jego przyjaciel. Nigdy nie zapomnę — odparł Hadżi-Murat przez tłumacza i mimo swej kulawej nogi, ledwie dotknąwszy strzemienia, chyżo

i lekko dźwignął swe ciało na wysokie siodło. Wprawnym | ruchem namacał pistolet, poprawił szablę i z tą osobliwą, dumną, nieporównaną miną, z jaką góral siedzi na koniu, odjechał od domu Iwana Matwiejewicza. Hanefi i Ełdar również dosiedli wierzchowców, przyjaźnie pożegnali gos­podarzy i oficerów i pokłusowali za swym miurszydem.

Jak zwykle, zaczęto mówić o tym, który wyjechał.

Chwat!

Skoczył na Arsłah-Chana jak wilk, zupełnie twarz mu się zmieniła. '

Wystrychnie on nas na dudków, bo to pewnie filut nie lada — zaznaczył Pietrokowski.

Dałby Bóg, żeby wśród Rosjan było więcej takich filutów — cierpko wdała się nagle Maria Dmi- triewna. — Przemieszkał u nas tydzień, a oprócz pochwał nic o nim powiedzieć nie można. Uprzejmy, rozumny, sprawiedliwy.

Skąd pani o tym wszystkim wie?

Widocznie wiem.

Zadurzyłaś się w nim, hę? — rzekł Iwan Mąt­wi ej ewicz wchodząc. — Co to, to jak amen w pacierzu.

Niech będzie, że się zadurzyłam. Co wam do tego? Tylko po co zaraz szkalować dobrego człowieka? Tatar, ale dobry.

Racja, Mario Dmitriewno — powiedział But­ler. — Zuch z pani, że się pani za nim ujęła.

XXI

Życie mieszkańców czołowych fortów na linii czeczeńskiej upływało po dawnemu. Od tej pory były dwa alarmy, kompanie wychodziły, cwałowali Kozacy i milicjanci*, lecz obydwa razy nie udało się górali zatrzymać: uchodzili, a podczas napadu na Wozdwiżeńską zabrali z wodopoju

I

osiem kozackich koni i zabili Kozaka. Nowych najazdów-— od czasu kiedy to zburzono auł — Rosjanie nie podej­mowali. Oczekiwano tylko dużej wyprawy do Wielkiej Czeczni, ponieważ nowym naczelnikiem lewego skrzydła został mianowany książę Baratyński*.

Książę Baratyński, przyjaciel następcy tronu, były dowódca pułku kabardyńskiego, teraz jako naczelnik całego lewego skrzydła, natychmiast po przyjeździe do Groźnej, zebrał oddział, by mu powierzyć wykonanie tych zleceń • cesarza, o których Czemyszew pisał do Woroncowa. Zebra­ny w Wozdwiżeńskiej oddział wyruszył z niej na pozycje- w kierunku Kuryńskiego. Wojsko stało tam i rąbało las.

Młody Woroncow mieszkał we wspaniałym sukien­nym namiocie, żona jego, Maria Wasiliewna, przyjeżdżała do obozu i często zostawała na noc. Nikomu nie były tajne stosunki łączące Baratyńskiego z Marią Wasiliewną, toteż oficerowie nie przyjmowani w domu księcia i żołnierze przeklinali ją na czym świat stoi za to, że wskutek jej obecności w obozie posyłają ich na nocne czaty. Zazwyczaj górale podwozili armaty, i strzelali do obozu. Pociski najczęściej chybiały i dlatego w zwykłym czasie nie zarzą­dzono przeciw tym wystrzałom żadnych środków ostroż­ności; natomiast obecnie, ażeby górale nie mogli podtaczać dział i straszyć Marii Wasiliewny, wysyłano czaty. A noc w noc chodzić na czaty po to, żeby się jaśnie pani nie bała — to rzecz uwłaczająca i wstrętna; stąd szpetnie mówili I

o Marii Wasiliewnie żołnierze i nie przyjmowani w wyż­szym towarzystwie oficerowie.

Również i Butler, korzystając z urlopu, przyjechał ze swej forteczki do tego oddziału, ażeby się zobaczyć z daw­nymi kolegami z Korpusu Paziów i z kolegami pułkowymi, którzy w pułku kuryńskim służyli jako adiutanci i ofice­rowie ordynansowi zwierzchników. Z początku było mu bardzo wesoło. Zatrzymał się w namiocie Połtorackiego, gdzie go radośnie powitało wielu znajomych. Poszedł do Woroncowa, którego trochę znał, gdyż przez pewien czas służyli w jednym pułku. Woroncow przyjął go nader ser­decznie, przedstawił księciu Baratyńskiemu i zaprosił na obiad pożegnalny, który wydawał na cześć ustępującego dowódcy lewego skrzydła, generała Kozłowskiego.

Obiad był arcywystawny. Przywieziono i ustawiono obok siebie «sześć namiotów. Na całą ich długość nakryto stół zastawiony nakryciami i butelkami. Wszystko przy­pominało petersburskie życie gwardyjskie. O drugiej goście siedli do stołu. Pośrodku siedzieli: z jednej strony Kozłow­ski, z drugiej Baratyński. Po prawej ręce Kozłowskiego siedział Woroncow, po lewej księżna Woroncowa. Wzdłuż całego stołu, po obu stronach, zajęli miejsca oficerowie pułków kabardyńskiego i kuryńskiego. Butler siedział przy Połtorackim, obaj gawędzili wesoło i pili z sąsiadami ofi­cerami. Gdy podano pieczyste, a ordynansi zaczęli napeł­niać puchary szampanem, Połtoracki rzekł do Butlera ze szczerym niepokojem i współczuciem:

| —- Zblamuje się nasz „jak”.

Albo co?

No, przecie musi palnąć mówkę. A cóż on potrafi?

Tak, brade, to nie to, co kulami zdobywać

zawaliny*. A na dobitkę tuż koło niego siedzi dama, no i ci wszyscy dworacy. Doprawdy, aż żal na niego patrzeć —I mówili między sobą oficerowie.

Lecz oto nadeszła uroczysta chwila. Baratyński wstał i wznosząc puchar zwrócił się do Kozłowskiego z krótkim przemówieniem. Gdy Baratyński skończył, wstał Kozłow­ski i rozpoczął dosyć pewnym głosem:

Zgodnie z najdostojniejszą wolą Jego Cesarskiej Mości odjeżdżam od was, rozstaję się z wami, panowie oficerowie — rzekł. — Uważajcie, że zawsze, jak, jestem wśród was'... Znacie, panowie, jak, prawdę, że w pojedynkę człowiek jest bezsilńy. Ponieważ wszystko, czym zostałem w swej służbie, jak, wynagrodzony, wszystkie łaski, jak, .którymi raczył mnie obsypać najjaśniejszy pan, wszystko, wszystko literalnie, jak... — tu głos mu drgnął — zawdzię­czam, jak, jedynie wam i wam jedynie, drodzy moi przyja­ciele! — I zmarszczona jego twarz zmarszczyła się jeszcze bardziej. Chlipnął i łzy stanęły mu w oczach. — Z całego serca wyrażam wam jak najserdeczniejszą, najszczerszą wdzięczność...

Kozłowski nie mógł dalej mówić i wstawszy jął ściskać oficerów, którzy do niego podchodzili. Księżna zakryła twarz chusteczką. Książę Siemion Michajłowicz skrzywił się i mrugał oczami. Niejeden oficer także uronił łzę. Butler, który bardzo mało znał Kozłowskiego, rów­nież nie mógł opanować wzruszenia. Wszystko to podo­bało mu się ogromnie. Następnie poczęto wznosić toasty na cześć Baratyńskiego, Woroncowa, oficerów, żołnierzy i goście wstali od obiadu oszołomieni i wypitym winem,

i bojowym entuzjazmem, do którego i tak byli aż nadto skłonni.

Pogoda była wspaniała, słoneczna, cicha, powietrze świeże i orzeźwiające. Co krok potrzaskiwały ogniska, rozlegały się pieśni. Rzekłbyś, że wszyscy obchodzą jakieś święto. Butler poszedł do Połtorackiego w jak najbardziej rzewnym i błogim nastroju. Zgromadzeni u Połtorackiego oficerowie zasiedli do zielonego stolika i adiutant założył sturublowy bank. Butler ze dwa razy wychodził z namiotu zaciskając w kieszeni spodni sakiewkę, ale w końcu nie wytrzymał i wbrew słowu danemu sobie i braciom jął poni terować.

W niespełna godzinę później Butler, czerwony, spot- niały, uwalany kredą, siedział trzymając obydwa łokcie na stole i pisał pod pogiętymi od zaginania na rogi i trans­porty* kartami cyfry swych stawek. Przegrał tak dużo, że już się bał podsumować rachunek. Wiedział nie licząc, że gdyby nawet oddał całą pensję, jaką mógł wziąć z góry, gdyby nawet sprzedał konia, to jednak nie zdoła uiścić wszystkiego, co na jego rachunku zapisał nieznajomy adiu­tant. Byłby grał jeszcze, lecz adiutant z surowym wyra­zem twarzy odłożył karty swymi białymi, czystymi dłońmi i zaczął dodawać kredową kolumnę zapisów Butlera. Butler skonfundowany przeprosił, że nie może od razu zapłacić wszystkiego, co przegrał, powiedział, że przyśle te pie­niądze z domu, a mówiąc to zauważył, iż wszystkim zro­biło go się żal i że wszyscy, nawet Połtoracki unika ją jego wzroku. Był to jego ostami wieczór. Gdyby nie grał, gdyby poszedł do Woroncowa, gdzie go zaproszono, wszystko

byłoby dobrze, myślał. A teraz jest nie tylko niedobrze, ale wręcz okropnie.

Pożegnawszy kolegów i znajomych pojechał do do­mu, zaraz po przyjeździe położył się spać i spał osiemnaście godzin z rzędu, jak się zwykle sypia po przegranej. Z tego, że poprosił Marię Dmitriewnę o pół rubla na napiwek dla Kozaka, który go odprowadził, z markotnej miny i lakonicz­nych odpowiedzi — Maria Dmitriewna odgadła, że się zgrał, i dała Iwanowi Matwiejewiczowi burę za to, że go puścił.

Nazajutrz Butler zbudził się o dwunastej i uprzytom- niwszy sobie sytuację chciał na nowo powrócić do tej nie­pamięci, z której się przed chwilą wynurzył, lecz to mu się nie powiodło. Trzeba było zdobyć czterysta siedemdziesiąt rubli, które pozostał dłużny nieznajomemu człowiekowi. Starania swe zaczął od tego, że napisał do brata, przyznając się do grzechu i zaklinając, żeby mu po raz ostatni przy­słał pięćset rubli na rachunek tego młyna, który jeszcze posiadali wspólnie. Następnie napisał do swej skąpej kuzynki z prośbą o pożyczenie mu na dowolny procent tychże pięciuset rubli. Potem poszedł do Iwana Matwie- jewicza — wiedział bowiem, że on lub raczej Maria Dmitriewna ma pieniądze — i poprosił o pięćset rubli pożyczki.

Ja bym dał... — powiedział Iwan Matwieje- wicz — dałbym z miłą chęcią, tylko że Maszka nie da. Te baby, psiakość, strasznie są nieużyte. Ale musisz, musisz się. jakoś wykręcić, do diabła. Może ten huncwot mar- kietan* ma?

Ale markietana nie warto nawet było prosić o po­życzkę. Toteż ratunek Butlera mógł przyjść tylko bądź od brata, bądź od skąpej kuzynki.

XXII

Nie osiągnąwszy celu w Czeczni Hadżi-Murat wrocił do Tyflisu, codziennie chodził do Woroncowa i błagał ilekroć zostaf przyjęty, żeby zebrano góralskich jeńców i wymie­niono ich na jego rodzinę; znowu mówił, że w przeciwnym razie jest związany, nie może służyć Rosjanom tak, jakby pragnął, i zniszczyć Szamila. Woroncow dawał mgliste obietnice uczynienia wszystkiego, co w jego mocy, ale zwlekał mówiąc, że załatwi tę sprawę po przyjeździe do Tyflisu generała Argutyńskiego* i naradzeniu się z nim. Wówczas Hadżi-Murat zaczął prosić Woroncowa, by mu pozwolił pojechać do Nuchy i spędzić jakiś czas w tym niewielkim miasteczku w Kraju Zakaukaskim, gdzie, jak sądzi, łatwiej mu będzie rokować na temat swej rodziny z Szamilem i z oddanymi sobie ludźmi. Ponadto w Nusze, mieście mahometańskim, jest nleczet, gdzie mu będzie dogodniej odprawiać nakazane przez islam modły. Woron- ćów napisał o tym do Petersburga, a tymczasem pozwolił jednak Hadżi-Muratowi przenieść się do Nuchy.

W oczach Woroncowa, w oczach władz petersbur­

skich, jak i w oczach większości Rosjan znających dzieje Hadżi-Murata, historia ta była już to pomyślnym zwrotem w wojnie kaukaskiej, już to po prostu ciekawym epizodem; natomiast dla Hadżi-Murata, zwłaszcza ostatnio, stanowiło to straszliwy punkt zwrotny w jego życiu. Uciekł z gór, po części, by się ratować, po części z nienawiści do Szamila; mimo całą trudność tej ucieczki dopiął celu, zrazu więc był ucieszony powodzeniem i rzeczywiście obmyślał plan napa­du na Szamila. Okazało się jednak, że uwolnienie rodziny, na pozór łatwe, trudniej-sze jest, niż przypuszczał. Szamil zagarnął jego rodzinę i trzymając ją w niewoli, zapowie­dział, że kobiety rozda aułom, a syna zabije lub oślepi. Teraz Hadżi-Murat przeniósł się do Nuchy w nadziei, że mu się uda z pomocą swych zwolenników w Dagestanie wydrzeć Szamilowi rodzinę bądź siłą, bądź podstępem. Ostatni zwiadowca, który go odwiedził w Nusze, oświad­czył, iż oddani mu Awarowie zamierzają porwać jego rodzinę i wraz z nią przejść do Rosjan, ale że chętnych jest zbyt mało, nie decydują się więc podjąć tej próby w miejscu uwięzienia rodziny, czyli w Wedenie, zrobią to zaś tylko w razie, jeżeli rodzina zostanie przewieziona z Wedena do innej miejscowości: wtedy obiecują odbić ją w drodze. Hadżi-Murat kazał powiedzieć swym przyjaciołom, że przyrzeka trzy tysiące rubli za uwolnienie rodziny.

W Nusze przydzielono Hadżi-Muratowi niewielki pięciopokojowy dom w pobliżu meczetu i chańskiego pała­cu. W tym samym domu mieszkali dodani mu oficerowie, tłumacz i jego nukerzy. Życie schodziło Hadżi-Muratowi na oczekiwaniu i przyjmowaniu zwiadowców z gór tudzież na dozwolonych mu konnych przejażdżkach w okolice Nuchy.

Mi

8 kwietnia, po powrocie z przejażdżki, Hadżi-Mu- rat dowiedział się, że pod jego nieobecność przyjechał z Tyflisu urzędnik. Mimo niecierpliwą chęć usłyszenia, co mu ten urzędnik przywiózł, Hadżi-Murat przed pójś­ciem do pokoju, gdzie czekali na niego prystaw i urzęd­nik, poszedł do siebie i zmówił modlitwę południową. Po skończonej modlitwie udał się do drugiego pokoju, słu­żącego za bawialnię i salę przyjęć. Przybyły z Tyflisu urzędnik, pulchniutki radca stanu Kiriłłow, oznajmił Hadżi-Muratowi, że Woroncow życzy sobie, by na dzień 12 kwietniaprzyjechał on do Tyflisu celem zobaczenia się z Argutyńskim.

Jakszy — rzekł Hadżi-Murat opryskliwie.

Urzędnik Kiriłłow nie spodobał mu się.

A pieniądze przywiozłeś?

Przywiozłem — powiedział Kiriłłow.

Za dwa tygodnie teraz — rzekł Hadżi-Murat pokazując dziesięć palców i jeszcze cztery. — Dawaj.

Zaraz damy — powiedział urzędnik wyjmując sakiewkę ze swej torby podróżnej. — Właściwie na co mu pieniądze? H| rzekł po rosyjsku do prystawa sądząc, że Hadżi-Murat nie zrozumie, ale Hadżi-Murat zrozumiał i gniewnie zerknął na Kiriłłowa. Wyjmując pieniądze Kiriłłow, który chciał porozmawiać z Hadżi-Muratem, ażeby mieć co do opowiedzenia księciu Woroncowowi po powrocie, zapytał przez tłumacza, czy Hadżi-Murat nudzi się tutaj. Hadżi-Murat wzgardliwie spojrzał z ukosa na małego tłuścioszka p cywilnym stroju i bez broni i nic nie odpowiedział. Tłumacz powtórzył pytanie.

.— Powiedz mu, że nie chcę z nim rozmawiać. Niech da pieniądze.

Po tych słowach Hadżi-Murat usiadł znów przy stolę zamierzając liczyć pieniądze.

Kiriłłow dobył złote monety*, ustawił je w siedem słupków po dziesięć sztuk (Hadżi-Murat pobierał pięć monet dziennie) i podsunął je Hadżi-Muratowi. Hadżi- -Murat zgarnął pieniądze do rękawa czerkieski, wstał, najniespodziewaniej klepnął radcę stanu po łysinie i ruszył ku drzwiom. Radca stanu zerwał się i kazał tłumaczowi, powiedzieć, że takich rzeczy robić nie wolno, ma on bowiem rangę pułkownika. Prystaw potwierdził to. Ale Hadżi- -Murat kiwnął głową na znak, że wie o tym, i wyszedł z pokoju.

Co robić z takim! — rzekł prystaw. — Żgnie człowieka kindżałem, i basta. Z tymi diabłami nie można dojść do ładu. Widźę, że zaczyna szaleć.

Skoro zapadł zmierzch, z gór przyszli dwaj zwia­dowcy, po oczy opatuleni baszłykami. Prystaw zaprowadził ich do pokoju Hadżi-Murata. Jeden ze zwiadowców był to zażywny, czarny Tawlińczyk, drugi — chudy starzec. Przynieśli Hadżi-Muratowi niewesołe wiadomości. Przy­jaciele, którzy podjęli się byli uwolnić jego rodzinę, obecnie odmawiają wręcz, jako że Szamil zagroził najokrutniejszymi karami każdemu, kto by pomagał Hadżi-Muratowi. Wysłu­chawszy opowieści zwiadowców Hadżi-Murat wsparł łok­cie na skrzyżowanych nogach, zwiesił głowę w papasze i długo milczał. Hadżi-Murat myślał i myślał z determi­nacją. Wiedział, że myśli teraz ostatni raz i że koniecznie

trzeba coś postanowić. Podniósł głowę, wyjął złote monety, dał zwiadowcom po jednej i rzekł:

Idźcie. ■

Jaka będzie odpowiedź?

Odpowiedź będzie taka, jaką Bóg da. Idźcie.

Zwiadowcy wstali i wyszli, a Hadźi-Murat w dalszym

ciągu siedział na kobiercu, wsparty łokciami na kolanach. Długo siedział tak i rozmyślał.

Co zrobić? Uwierzyć Szamilowi i wrócić do nie­go? — myślał Hadżi-Murat. — Lis z niego, oszuka, ale choćby nawet nie oszukał, nie można się poddać temu ryżemu szachrajowi. Nie można, bo teraz, po moim poby­cie u Rosjan, on mi już nie będzie ufał” — myślał Hadżi- -Murat.

I przypomniał sobie tawlińską bajkę o sokole, któ­rego złapano; żył wśród ludzi, a potem wrócił w góry, do swoich. Wrócił, ale w pętach, a na tych pętach pozostały dzwoneczki. I sokoły nie przyjęły go. „Leć tam — rze­kły —■ gdzie ci włożono srebrne dzwoneczki. U nas dzwo­neczków nie ma, nie ma też i pęt.” Sokół nie chciał opuś­cić ojczyzny i został. Lecz inne sokoły nie przyjęły go i zadziobały.

„Tak i mnie zadziobią” — myślał Hadżi-Murat.

Pozostać tutaj? Podbić dla cara rosyjskiego Kau­kaz, zasłużyć na chwałę, odznaczenia, bogactwo?”

To jest możliwe” — myślał wspominając swe rozmowy z Woroncowem i pochlebne słowa starego księcia.

Ale trzeba zdecydować się zaraz, bo inaczej rodzina zginie.”

Całą noc Hadżi-Murat nie spał i rozmyślał.

W połowie nocy powziął decyzję. Postanowił, że musi zbiec I w góry, z oddanymi sobie Awarami wtargnąć do Wedena I i albo umrzeć, albo uwolnić rodzinę. Czy wróci z rodziną I do Rosjan, czy ucieknie z nią do Chunzachu i będzie walczył I z Szamilem — tego Hadżi-Murat nie zdecydował. Wiedział I tylko, że teraz trzeba zbiec od Rosjan w góry. I niezwłocznie przystąpił do wykonania tego zamiaru. Wyjął spod podusz­ki czarny watowany beszmet i udał się do izby swoich nukerów. Mieszkali przez sień. Skoro tylko wszedł do sieni

o otwartych drzwiach, objęła go rosista świerzość miesięcz­nej nocy, a uszu jego doszło z ogrodu przytykającego do domu kląskanie i gwizd kilku słowików naraz.

Minąwszy sień Hadżi-Murat otworzył drzwi do izby nukerów. W izbie nie było światła, tylko młody księżyc w pierwszej kwadrze zaglądał przez okna. Stół i dwa krzesła były odsunięte, a wszyscy czterej nukerzy leżeli na podło­dze na dywanych i burkach. Hanefi spał na dworze przy koniach. Usłyszawszy skrzypnięcie drzwi Gamzało spojrzał na Hadżi-Murata, poznał go i znów się położył. Ełdar zaś, leżący obok, zerwał się i począł wdziewać beszmet w ocze­kiwaniu na rozkazy. Kurban i Chan-Mahoma spali. Hadżi- -Murat położył beszmet na stole i beszmet stuknął o deski stołu czmyś twardym. Były to zaszyte w nim złote monety.

Zaszyj i te także — powiedział Hadżi-Murat wręczając Ełdarowi otrzymane w dzień pieniądze.

Ełdar wziął złote monety, natychmiast stanął w wid­nym miejscu, dobył spod kindżału nożyk i zaczął pruć

podszewkę beszmetu. Gamzało dźwignął się i usiadł ze skrzyżowanymi nogami.

A ty, Gamzało, każ chłopcom obejrzeć karabiny, pistolety, przygotować naboje. Jutro pojedziemy daleko — rzekł Hadżi-Murat.

Proch jest, kule są. Wszystko będzie gotowe — odparł Gamzało i mruknął coś niewyraźnie. Gamzało zro­zumiał, po co Hadżi-Murat kazał nabić broń. Od samego początku, i z każdym dniem coraz silniej, pragnął jednej tylko rzeczy: wytłuc, wyrżnąć możliwie najwięcej psów rosyjskich i pierzchnąć w góry. A teraz widział, że tego samego pragnie Hadżi-Murat, i był zadowolony.

Gdy Hadżi-Murat wyszedł, Gamzało zbudził towa­rzyszy i wszyscy czterej całą noc sprawdzali karabiny, pistolety, zapały, skałki, zmieniali niezdatne, dosypywali świeżego prochu na panewki, kulami owiniętymi w tłuste szmatki, zatykali tulejki z odmierzonymi nabojami prochu, ostrzyli szable i kindżały, smarowali tłuszczem klingi.

Przed świtem Hadżi-Murat znowu poszedł do sieni, by wziąć wody na ablucje. W sieni jeszcze głośniej i do­bitniej niż z wieczora słychać było rozśpiewane przede dniem słowiki. W izbie zaś nukerów rozlegał się miarowy świst i zgrzyt ostrzonego o kamień stalowego kindżału. Hadżi-Murat zaczerpnął wody z beczki i podszedł -już do swoich drzwi, gdy nagle w izbie miurydów, oprócz dźwięku ostrzenia, usłyszał cienki głos Hanefiego, który śpiewał znaną Hadżi-Muratowi pieśń. Hadżi-Murat za­trzymał się i słuchał.

W pieśni mowa była o tym, jak to dżygit Gamzat ze swymi junakami zagarnął Rosjanom tabun białych koni, jak go potem dopędził za Terekiem rosyjski książę i jak go

otoczył swoim wojskiem, wielkim niby las. Następnie Hanefi śpiewał o tym, jak Gamzat pozarzynał konie, ukrył się ze swymi zuchami za krwawym szańcem z ciał końskich i walczył z Rosjanami póki w lufach były kule, na pasach kindżały, a w żyłach krew. Lecz przed wyzionięciem ducha ujrzał Gamzat ptaki na niebie i zawołał do nich: „Ptaki przelotne! Lećcie do naszych domostw, powiedzcie naszym siostrom, matkom i białym dziewczętom, żeśmy wszyscy połegli za chazawat. Powiedzcie im, że zwłoki nasze nie będą leżały w mogiłach, że nasze kości rozwłóczą i ogryzą głodne wilki, a pczy wydziobią nam czame kurki.”

W te słowa kończyła się pieśń i do tych ostatnich słów, odśpiewanych na żałobną nutę, dołączył się raźny, głos wesołego Chan-Mahomy, który w samym końcu pieśni gromko krzyknął: La- lllaha il Alla, i wrzasnął ogłuszająco. Potem wszystko ścichło i znów słychać było tylko słowicze kląskanie i trele z ogrodu, i miarowy syk za drzwiami, i z rzadka świst przesuwanego szybko po kamieniu żelaza.

Hadżi-Murat tak się zadumał, że niebaeżnie prze­chylił dzban i z dzbana polała się woda. Pokiwał głową, sam nad sobą i poszedł do swego pokoju. Po odprawieniu porannego namazu Hadżi-Murat obejrzał broń i usiadł na łóżku. Nie miał nic więcej do roboty. Ażeby móc wyjechać,, trzeba uzyskać zgodę prystawa. A na dworze było jeszcze ciemno i pry staw spał.

Pieśń Hanefiego przywiodła mu na pamięć inną, ułożoną prze? jego matkę. Pieśń ta mówiła o sprawach, które zaszły istotnie — zaszły wtedy8 gdy się Hadżi-Murat dopiero co urodził, ale o których oppwiajłała mu matka.

Oto owaspieśń:

Bułatny twój kindżał rozdarł mi białą pierś, a jam przyłożyła do niej moje słonko, mego chłopaczka, umyłam go swoją gorącą krwią i rana się wygoiła bez ziół i bez korzeni. Ja się śmierci nie bałam, nie będzie się jej też bał mój chłopaczek-dżygit.”

Słowa tej pieśni zwrócone były do ojca Hadżi-Mura- ta, a sens jej polegał na tym, że w czasie kiedy Hadżi-Murat przyszedł na świat, chanowa powiła również drugiego syna, Umma-Chana, i zażądała, by jego mamką była matka Ha­dżi-Murat a, która wykarmiła starszego jej syna, Abunun- cała. Lecz Patimat tym razem nie chciała porzucić swego syna i oświadczyła, że nie pójdzie. Ojciec Hadżi-Murata rozgniewał się i kazał jej iść. Kiedy zaś odmówiła powtór­nie, ugodził ją kindżałem i byłby zabił, gdyby nie pośpie­szono jej na ratunek. Ostatecznie nie oddała synka, wykar­miła go, a na pamiątkę tego zdarzenia ułożyła pieśń.

Hadżi-Murat przypomniał sobie matkę, przypom­niał sobie, jak mu śpiewała tę pieśń kładąc go spać koło siebie, pod szubą, na dachu sakli, a on prosił, by mu poka­zała to miejsce na boku, gdzie został ślad blizny. Jak żywą miał przed oczyma swoją matkę — nie taką pomarszczoną, siwą i szczerbatą, jak kiedy ją teraz opuszczał, lecz młodą, piękną i taką silną, że gdy miał już pięć lat i był ciężki, w koszyku na plecach nosiła go przez góry do dziadka.

Przypomniał mu się też pomarszczony dziadek z siwą bródką, złotnik, który swymi żylastymi dłońmi kuł srebro i kazał ^pukowi odmawiać modlitwy. Przypomniał mu się zdrój pod górą, dokąd chodził po wodę z matką, uczepiony jej szarawarów. Przypomniał mu się chudy pies liżący go po twarzy, a zwłaszcza zapach i smak dymu i kwaśnego

mleka, kiedy szedł z matką do szopy, gdzie doiła krowę i kwasiła mleko. Przypomniało mu się, jak matka po raz pierwszy ogoliła mu głowę i jak ze zdziwieniem zobaczył w połyskliwej mosiężnej miednicy wiszącej na ścianie swój okrągły, siniejący łebek.

A wspominając własne dzieciństwo przypomniał sobie również ukochanego syna, Jusufa, któremu sam pierwszy raz zgolił głowę. Teraz ten Jusuf jest już mło­dym, pięknym dżygitem. We wspomnieniu syn ukazał mu się taki, jakim go widział ostatni raz. Było to w dniu jego wyjazdu z Celmesu. Syn podał mu konia i prosił, by mu było wolno odprowadzić ojca. Był ubrany, uzbrojony i trzymał własnego konia za uzdę. Rumiana, młoda, ładna twarz Jusufa i cała jego wysoka, strzelista postać (wyższy był od ojca) tchnęły odwagą, młodością i radością życia. Barczysty mimo młodego wieku, miał bardzo szerokie młodzieńcze biodra, smukły, długi stan, długie silne ręce, krzepkość, gibkość, zręczność w każdym ruchu — co radowało ojca, który zawsze patrzał na syna z lubością.

Lepiej pozostań. Jesteś teraz jedynym w domu mężczyzną. Strzeż matki i babki — powiedział Hadżi- -Murat.

I Hadżi-Murat pamiętał ten wyraz zawadiacki i dum­ny, z którym Jusuf kraśniejąc z zadowolenia oświadczył, że dopóki on żyje, nikt nie skrzywdzi jego matki i babki. Pomimo to Jusuf dosiadł konia i odprowadził ojca aż do rzeczki. Od rzeczki zawrócił i od tej pory Hadżi-Murat nie widział już ani żony, ani matki, ani syna.

I oto tego syna chce Szamil oślepić! O tym, co się stanie z żoną, Hadżi-Murat nie chciał nawet myśleć.

Myśli te tak go wzburzyły, że nie mógł już usie­

dzieć. Zerwał się i utykając podszedł skwapliwie do drzwi, otworzył je i zawołał EJdara. Słońce jeszcze nie wzeszło, lecz było całkiem widno. Słowild nie milkły.

Idź, powiedz prystawowi, że chcę się przejechać, i siodłajcie konie r— rzekł Hadżi-Murat.

XXIV

Jedyną pociechą Butlera była w tym czasie poezja wojny, której się oddawał nie tylko w służbie, lecz i w życiu prywatnym. Harcował konno w czerkieskim stroju i dwu­krotnie jeździł z Bogdanowiczem na czaty, gdzie zresztą nikogo nie wytropili i nikogo nie-zabili. To męstwo, ta przyjaźń ze znanym śmiałkiem Boogdanowiczem wyda­wały się Butlerowi czymś przyjemnym i doniosłym. Dług swój uiścił zaciągnąwszy u Żyda pożyczkę na olbrzymi procent, czyli po prostu odroczył, przesunął na dalszy termin nie załatwioną sprawę. Starał się nie myśleć o swej sytuacji i w tym celu oszałamiał się nie tylko poezją wojny, ale i trunkiem. Pił coraz więcej i z każdym dniem coraz bardziej słabł moralnie. W stosunku do Marii Dmitriewny już nie był biblijnym Józefem, przeciwnie, zaczął obcesowo zalecać się do niej — i ku swemu zdziwieniu i wstydowi natrafił na silną, stanowczą odprawę z jej strony.

W końcu kwietnia ściągnął do fortu oddział, który Baratyński przeznaczył do nowego marszu przez całą, jak uważano powszechnie, nieprzebytą Czccznię. Były tu dwie kompanie pułku kąbardyńskiego i kompanie te, utartym

na Kaukazie zwyczajem, zostały przyjęte jako goście przez kompanie stacjonowane w Kuryńskim. Żołnierze porozła- zili się po koszarach, gdzie częstowano ich nie tylko wie­czerzą, kaszą, wołowiną, ale i wódką, oficerowie zaś rozlo­kowali się u kolegów. I jak zwykle, oficerowie miejscowi podejmowali nowo przybyłych.

Poczęstunek skończył się wypitką z pieśniarzami i Iwan Matwiejewicz, pijany bardzo, już nie czerwony, lecz bladoszary, siedział okrakiem na krześle, siekł dobytą szablą urojonych wrogów i już to klął, już to rechotał, już to ściskał obecnych, już to pląsał przy dźwiękach swej ulu­bione j-pieśni: „Szamil zaczął się buntować niedawnymi laty, traj-raj-rata-taj, niedawnymi laty.” Butler również był tutaj. Usiłował i w tym także dopatrzyć się poezji wojny, w głębi duszy jednak było mu żal Iwana Matwieje- wicza, ale zmitygować go nie było sposobu. Czując zamęt w głowie Butler wymknął się cichaczem i poszedł do domu.

Księżyc w pełni świecił na białe domki i kamienny gościniec. Było tak jasno, że widziałeś na drodze każdy kamyczek, słomkę, końskie łajno. Podchodząc do domu Butler spotkał Marię' Dmitriewnę, w chustce na głowic i ramionach. Po odprawie, jaką mu dała, Butler wstydził się trochę i unikał spotkań z nią. Lecz teraz, rozmarzony księżycową poświatą i wypitym winem, ucieszył się i spró­bował znów się jej przypodobać.

Dokąd pani idzie? — spytał.

7 Ano, chcę się dowiedzieć o mego staruszka S odrzekła przyjaźnie. Najzupełniej szczerze i stanowczo odpierała zaloty Butlera, jednakże było jej przykro, że ostatnio wciąż jej unika.

Po cóż się dowiadywać, sam przyjdzie.

Ale czy przyjdzie?

Jak nie przyjdzie, to go przyniosą.

Właśnie, a to przecież niedobrze — powiedziała Maria Dmitricwna. — Więc lepiej nie iść?

Nie, lepiej nie iść. Chodźmy raczej do domu.

Maria Dmitriewna zawróciła i poszła do domu razem

z Butlerem. Księżyc świecił tak jasno, że sunący wzdłuż drogi cień miał wokół głowy świetlisą aureolę. Butler patrzył na tę aureolą nad swoją głową i chciał powiedzieć Marii Dmitriewnie, że w dalszym ciągu jest pod jej urokiem, lecz nie wiedział, jak zacząć. Ona zaś czekała, co on powie. Tak w milczeniu podeszli już zupełnie blisko do domu, gdy nagle zza węgła ukazali się konni. Jechał oficer z konwojem.

Kogóż to Bóg prowadzi? — rzekła Maria Dmi­triewna i zeszła z drogi.

Twarz jadącego pozostawała w cieniu, toteż Maria Dmitriewna poznała go dopiero wtedy, gdy się prawie zrównał z nimi. Był to oficer Kamieniew, który dawniej służył pospołu z Iwanem Matwiejewiczem, i dlatego Maria Dmitriewna znała go.

Piotrze Nikołajewiczu, to pan? — zwrócił się do

niego.

Ja we własnej osobie —rzekł Kamieniew. — A, Butler! Witaj! Nie śpisz jeszcze? Spacerujesz sobie z Marią Dmitriewną? Czekaj, Iwan Matwiejewicz zada ci bobu. Gdzież on jest?

Ots słyszy pan — powiedziała Maria Dmi­triewna wskazując w stronę, skąd dochodziły dźwięki basetli i pieśni. — Hulają.

Kto? Wasi?

Nie, przyszli goście z Chasaw-Jurta, więc się razem bawią.

A, w to mi graj. I ja tam pójdę. Wstąpię do niego na chwilkę tylko.

Masz jakiś interes? — zapytał Butler.

Owszem, taki sobie mały interesik.

Dobry czy zły?

Jak dla kogo! Dla nas dobry, dla niektórych nie bardzo — i Kamieniew się roześmiał.

Tymczasem i spacerowicze, i Kamieniew stanęli już pod domem Iwana Matwiejewicza.

Czichiriew! — zawołał Kamieniew Kozaka. — Podjedź no tutaj.

Kozak doński wysunął się spomiędzy innych i podje­chał. Kozak był w zwykłym dońskim uniformie, w butach, szynelu, z biesagą za siodłem.

No, wyjmij tę rzecz — powiedział Kamieniew zsiadając z konia.

Kozak również zsiadł z konia i wyjął z biesagi worek, w którym coś było. Kamieniew wziął worek od Kozaka i wsunął do niego rękę.

Chce pani zobaczyć? Nie nastraszy, się pani? — zwrócił się do Marii Dmitriewny.

Czego mam się bać — odparła.;

Oto, proszę — rzekł Kamieniew wyjmując ludzką głowę i wystawiając ją na światło księżyca. — Poznaje pani?

Była tó głowa ogolona, o bardzo wypukłym nad ocza­mi czole, o czarnej strzyżonej bródce i przystrzyżonych wąsach, o jednym oku otwartym, drugim półotwartym,

o prawie rozpłatanej wygolonej czaszce, o nosie sposoczo- nym czarną, zapiekłą krwią. Szyja była owinięta zakrwa­

wionym ręcznikiem. Mimo wszystkie te rany, w wyrazie zsiniałych ust było coś dziecięcego, poczciwego.

Maria Dmitriewna spojrzała, zawróciła bez słowa i szybkim krokiem poszła do domu.

Butler nie mógł oderwać oczu od strasznej głowy. Była to głowa tego samego Hadżi-Murata, z którym tak niedawno spędzał wieczory na przyjacielskich pogawęd­kach.

Jakże to się stało? Kto go zabił? Gdzie? — spytał. —• Chciał czmychnąć, złapali go — powiedział Ka-

mieniew i oddał głowę Kozakowi, sam zaś wszedł razem z Butlerem do domu.

I dzielnie umierał — dodał.

A jakże do tego doszło?

Zaczekaj; jak przyjdzie Iwan Matwiejewicz, opo­wiem wszystko ze szczegółami. Po to mnie właśnie wysłali. Wstępuję do wszystkich fortów i aułów i pokazuję.

Posłano po Iwana Matwiejewicza, który, sam pijany i w towarzystwie dwóch także mocno podpitych oficerów, wrócił do domu i zaczął ściskać Kamieniowa.

Przyjechałem do was — rzekł Kamieniew — przywiozłem głowę Hadżi-Murata.

Łżesz! Zabili go?

Tak. Chciał drapnąć.

Mówiłem, że nas ocygani. Gdzież ta głowa? Pokaż no.

Zawołali Kozaka, Kozak przyniósł worek z głową. Wyjęli głowę i Iwan Matwiejewicz długo się w nią wpa­trywał pijanymi oczami.

Swoją drogą, to był zuch — powiedział. — Daj, ucałuję go.

Tak, to prawda, chwat był z niego co się zowie — wtrącił jeden z oficerów.

Gdy wszyscy obejrzeli głowę, wręczono ją znów Kozakowi.

Kozak włożył ją do worka i możliwie najostrożniej postawił worek na podłodze.

Słuchaj, Kamienie w, czy mówisz co, kiedy poka­zujesz to ludziom? — spytał jeden z oficerów.

Nie, dajcie, muszę go ucałować, podarował mi szablę — krzyczał Iwan Matwiejewicz.

Butler wyszedł na ganek. Maria Dmitriewna sie­działa na drugim stopniu. Zerknęła na Butlera i natych­miast odwróciła się z gniewem.

O co chodzi, Mario Dmitriewno? — zagadnął Butler.

Wszyscyście oprawcy, nie cierpię was, istni oprawcy — powtórzyła wstając.

To samo spotkać może każdego z nas — rzekł Butler nie wiedząc, co powiedzieć. — Na to jest wojna.

Wojna! — zawołała Maria Dmitriewna. — To ma być wojna?! Oprawcy z was, i już. Martwe ciało trzeba oddać ziemi, a ci stroją sobie żarty. Oprawcy, jak mi Bóg miły — powtórzyła, zeszła z ganku i poszła do domu przez drzwi kuchenne.

Butler wrócił do bawialni i poprosił Kamieniewa, by szczegółowiej im opowiedział, jak się rzecz miała.

I Kamieniew opowiedział.

Rzecz miała się tak.

Hadżi-Muratowi zezwolono jeździć konno, ale tylko w po­bliżu miasta i koniecznie z konwojem Kozaków. Kozaków było w Nusze pół setki; z tego jakich dziesięciu wybrali dla siebie oficerowie, tak że pozostałych — gdyby zgodnie z rozkazem wysyłać ich po dziesięciu — należałoby wy­znaczać do konwoju co drugi dzień. Toteż pierwszego dnia wysłano dziesięciu Kozaków, następnie zaś postanowiono wysyłać tylko po pięciu, prosząc zarazem Hadżi-Murata, żeby nie brał ze sobą wszystkich swych nukerów; jednak 25 kwietnia Hadżi-Murat wyruszył na przjeżdżkę z wszy­stkimi pięcioma.'W chwili gdy Hadżi-Murat dosiadł ko­nia, komendant zobaczył, że aż pięciu nukerów wybiera się jechać z Hadżi-Muratem, oświadczył mu więc, że nie ma prawa brać ze sobą wszystkich, lecz Hadżi-Murat, jakby nie słysząc, zaciął konia — i komendant nie nale­gał. Wśród Kozaków był uriadnik*, kawaler krzyża św. Jerzego*, ostrzyżony w kółko po chłopsku, młody, zdro­wy, krew z mlekiem, jasnowłosy zuch', niejaki Nazarów. Był to najstarszy 'syn ubogiej rodziny staroobrzędow­ców*, wyrósł bez ojca, żywił teraz starą matkę, trzy siostry i dwóch braci.

Uważaj, Nazarów, nie puszczaj ich daleko! — zawołał komendant.

Rozkaz, wasza wielmożność — odparł Nazarów, I skoczył w strzemiona i przytrzymując karabin na ramieniu I puścił kłusem swego rączego kasztana, dużego wałacha- -garbonosa. Czterech kozaków jechało za nim: Fierapon- tow, długi, chudy, zawołany filut i złodziej, ten co sprzedał proch Gamzałowi; Ignatow, który już odbył termin służby, | człowiek niemłody, chłop na schwał, chełpiący się swą siłą; Miszkin, młokos i słabeusz, z którego wszyscy się śmiali, wreszcie Pietrakow, młody, jasnowłosy, jedynak, zawsze pogodny i wesoły.

Poranek był mglisty, ale w porze śniadania rozpo­godziło się, słońce lśniło i na młodziutkich liściach, i na dziewiczej trawie, i na zbożowej runi, i na drobnej fali bystrej rzeki, widniejącej na lewo od drogi. Hadżi-Murat jechał stępa; Kozacy i nukerzy sunęli za nim krok w krok. Stępa wjechali na drogę za twierdzą. Spotykali kobiety z koszykami na głowach, żołnierzy na wózkach, skrzypiące arby* zaprzężone w bawoły. Zrobiwszy ze dwie wiorsty Hadżi-Murat spiął ostrogą swego białego kabardyńczyka; ruszył żwawiej, więc i jego nukerzy wyciągnęli tęgiego kłusa. Kozacy zrobili to samo.

Hej, dobrego ma konia — rzekł Fierapontow. — Gdyby to było w czasie, kiedy się jeszcze nie pojednał z nami, zdobyłbym na nim tego konia.

Tak, bracie, za tego konika dawali w Tyflisie trzysta rubli.

A ja go prześcignę na swoim — powiedział Nazarów.

Akurat! — powątpiewał Fierapontow.

Hadżi-Murat wciąż przynaglał konia.

Aj, kunaku, tak nie można. Wolniej! — krzyknął Nazarów dopędzając Hadżi-Murata.

Hadżi-Murat obejrzał się, nic nie powiedział i jechał dalej nie zwalniając.

ip Uwaga, te diabły coś uknuły — powiedział Igna- tow. — Parz, jak lecą.

Tak przebyli może wiorstę w kierunku gór.

ggg Przecie mówię, że nie wolno! — znów zawołał Nazarów.

Hadżi-Murat nie odpowiadał, nie oglądał się, tylko jeszęze przyśpieszył biegu i z kłusa przeszedł w galop.

—■ Wolne żarty, nie umkniesz! — krzyknął Naza­rów, dotknięty do żywego.

Zaciął swego dużego, rudego wałacha, stanął w strze­mionach, podał się naprzód i puścił się w cwał za Hadżi- -Muratem.

Niebo było takie pogodne, powietrze takie świeże, siły życia tak radośnie grały w duszy Nazarowa, gdy stopi­wszy się w jedną istotę ze swym dzielnym, silnym koniem, pędził po równej drodze za Hadżi-Muratem, że ani mu w głowie nie postała możliwość czego złego, smutnego czy strasznego. Cieszył się, że z każdym skokiem zbliża się do Hadżi-Murata, Hadżi-Murat zmiarkował z coraz bliższego tętentu kozackiego konia, że tamten dopędzi go wkrótce, położył więc prawą rękę na pistolecie, lewą zaś jął lekko powstrzymywać swego zgorączkowanego kabardyńczyka, który słyszał za sobą tętent kopyt.

| — Nie wolno,, powiadam! — krzyknął Nazarów zrównawszy się prawie z Hadżi-Muratem i wyciągając rękę, żeby złapać jego konia za uzdę. Lecz zanim zdążył to uczynić, rozległ się wystrzał.

Co ty robisz? — wrzasnął Nazarów chwytając się za pierś. — Chłopcy, bijcie ich — krzyknął i osunął się na łęk siodła.

Lecz górale pierwsi chwycili za broń i już strzelali do Kozaków z pistoletów, rąbali ich szablami. Nazarów wisiał na szyi przestraszonego konia, który go nosił wokół jego kolegów. Pod Ignatowem padł wierzchowiec przygniatając mu nogę. Dwaj górale, dobywszy szabli i nie zeskakując z siodeł, płatali go po głowie i rękach. Pietrakow chciał się rzucić do towarzysza, lecz w tej chwili dwa strzały, jeden w plecy, drugi w bok, powaliły go i spadł z konia jak worek.

Miszkin zawrócił konia i pocwałował do twierdzy. Hanefi i Chan-Mahoma pomknęli za nim, ale był już daleko na przedzie i górale nie mogli go dopaść.

Widząc, że nie dopędzą Kozaka, Hanefi i Chan- | -Mahoma powrócili do swoich. Gamzało dobił kindżałem najpierw Ignatowa, następnie Nazarowa, którego zwalił z konia. Chan-Mahoma zdejmował z zabitych ładownice. Hanefi chciał wziąć konia Nazarowa, ale' Hadżi-Murat krzyknął mu, żeby dał spokój, i puścił się naprzód drogą. Jego miurydzi podążyli za nim, odpędzając biegnącego za _ nim konia Pietrakowa. Byli już w odległości trzech wiorst od Nuchy, wśród ryżowych pól, kiedy z wieży rozległ się wystrzał na alarm.

Pietrakow leżał na wznak, z rozprutym brzuchem; młoda jego twarz zwrócona była do nieba; umierał łapiąc ustami powietrze jak ryba.

—• O, Jezu, bracia kochani, coście zrobili najlep­szego! — łapiąc się za głowę biadał komendant twierdzy, gdy się dowiedział o ucieczce Hadżi-Murata. — Zabiliście mnie! Łotry, nie dopilnowaliście go! — wołał słuchając meldunku Miszkina.

Alarm ogłoszono wszędzie, za zbiegami wysłano nie tylko wszystkich będących w pogotowiu Kozaków, ale i całą milicję, jaką dało się zgromadzić z przyjaznych aułów. Wyznaczono tysiąc rubli nagrody dla tego, kto przywiezie żywego czy martwego Hadżi-Murata. I w dwie godziny po ucieczce Hadżi-Murata i jego towarzyszy przeszło dwustu konnych cwałowało z pry stawem na czele, by wytropić i sfihwytać zbiegów.

Ujechawszy kilka wiorst gościńcem Hadżi-Murat ściągnął cugle swego zziajanego, szarego od potu białego wierzchowca i zatrzymał się. Na prawo od drogi widniały sakle i minaret aułu Bełardżyk, na lewo były pola, a za polami rzeka. Choć droga w góry wiodła w prawo, Had-żi- -Murat zawrócił w stronę przeciwną, w lewo, licząc na to, że pościg rzuci się za nim właśnie na prawo. On zaś, nawet bez drogi, przeprawiwszy się przez Alazań* wyjedzie na gościniec, gdzie go nikt nie będzie oczekiwał, gościńcem dotrze aż do lasu, a stamtąd, znowu przebywszy rzekę w lesie, dostanie.się w góry. Powziąwszy tę decyzję skrę­cił w lewo. Okazało się jednak, że dotrzeć do rzeki nie­podobna. Ryżowe pole, przez które musieli jechać, było dopiero co zalane wodą, jak zawsze na wiosnę, i zmieniło się w trzęsawisko, gdzie konie grzęzły aż po pęciny. Hadżi-Murat i jego nukerzy brali się w prawo, w lewo.

sądząc, że znajdą suchsze miejscć, lecz pole to było rów­nomiernie zatopione i teraz przesiąknięte wodą. Konie wyciągały nogi tonące w grząskim mule z odgłosem kor­ków strzelających z butelek i po kilku krokach zatrzymy­wały się, ciężko dysząc.

Męczyli się w ten sposób tak długo, że zmrok już zapadał, a oni wciąż jeszcze nie dobrnęli do rzeki. Po lewej ręce była wysepka z zieleniącymi już listeczkami krzaków; Hadżi-Murat postanowił wjechać w te zarośla i popasać tam do nocy, ażeby dać odpocząć zmordowanym koniom.

Wjechawszy między krzaki Hadżi-Murat i jego nukerzy zsiedli z koni, spętali je i puścili na pastwisko, sami zaś posilili się wziętym ze sobą chlebem i serem. Młody księżyc najpierw świecił, potem zaszedł za góry i noc była ciemna. Nucha* szczególnie obfitowała w sło­wiki. Dwa siedziały w tych krzakach. Gdy Hadżi-Murat i jego ludzie wjeżdżali hałaśliwie W zarośla, słowiki po- milkły. Ale-kiedy ludzie ucichli, znowu zaczęły kląskać, nawołując się. Hadżi-Murat wsłuchany w szmery nocy, słuchał ich mimo woli.

I trele ich przypominały mu tę pieśń o Gamzacie, którą słyszał ubiegłej nocy, gdy poszedł do sieni po wodę. Obecnie lada chwila mógł się znaleźć w tym samym poło­żeniu co Gamzat. Przyszło mu na myśl, że właśnie tak się stanie, i nagle w duszy jego zapanowała powaga. Rozesłał burkę i odprawił namaz. Ledwie skończył, gdy rozległy się jakieś odgłosy zbliżające się do krzaków. Były to od­głosy wielu kopyt końskich, człapiących po trzęsawisku. Bystrooki Chan-Mahoma, pobiegłszy na skraj zarośli,

dostrzegł w mroku czarne cienie jeźdźców i piechurów, co się zbliżali do krzaków. Hanefi dojrzał taką samą gromadę po drugiej stronie. Był to Karganow, komendant wojskowy powiatu, ze swoją milicją. „Ha, będziemy się bić jak Gamzat” — pomyślał Hadżi-Murat.

Po ogłoszeniu alarmu Karganow z setką milicjantów i Kozaków rzucił się w pościg za Hadżi-Muratem, ale nig­dzie nie znalazł ani jego samego, ani jego śladów. Zawie­dziony Karganow wracał już do domu, gdy nad wieczorem spotkał starego Tatara. Karganow zapytał staruszka, czy nie widział sześciu konnych. Staruszek odparł, że widział. Widział, jak sześciu jeźdźców krążyło po ryżowym polu i wjechało między krzaki, gdzie zbierał chrust. Karganow wziąwszy ze sobą staruszka pojechał z powrotem, na widok spętanych koni przekonał się, że Hadżi-Murat istotnie jest tutaj, w nocy już otoczył zarośla i oczekiwał poranku, by schwytać Hadżi-Murata żywego czy martwego.

Widząc się otoczonym Hadżi-Murat wypatrzył wśród krzaków stary rów; postanowił zasadzić się w nim i walczyć, póki starczy sił i nabojów. Powiedział to swoim towarzyszom i kazał wznieść na rowie zawalinę. Nuke- rzy natychmiast zaczęli ścinać gałęzie, kindżałami kopać ziemię, sypać szańczyk. Hadżi-Murat pracował pospołu z nimi.

Skoro świt, tuż do zarośli podjechał setnik milicji

i zawołał:

Hej! Hadżi-Murade! Poddaj się! Nas jest wielu, a was mało.

W odpowiedzi na to z rowu ukazał się dymek, szczęknął karabin i kula ugodziła konia, który rzucił się w bok pod milicjantem i zachwiał na nogach. Wtedy

zagrzechotały karabiny milicjantów stojących na skraju zarośli, kule ich gwiżdżąc i bzykając strącały liście i sęki, trafiały w szańczyk, lecz nie dosięgały ukrytych za nim ludzi. Tylko błąkający się koń Gamzała został ugodzony. Kula zraniła go w głowę. Koń nie upadł, lecz stargawszy pęta, tratując krzaki, pomknął do innych koni i tuląc się do nich zalewał krwią młodą trawę. Hadżi-Murat i jego ludzie strzelali wyłącznie wtedy, gdy się który z milicjantów wysu­wał naprzód, i rzadko chybiali. Trzej milicjanci odnieśli rany, toteż inni nie tylko nie śmieli rzucić się na Hadżi- -Murata i jego ludzi, lecz oddalali się od nich coraz bardziej

i strzelali tylko z daleka, na chybi ł-trafił.

Trwało to godzinę z górą. Słońce wzeszło na pół wysokości drzewa i Hadżi-Murat myślał już dosiąść koni

i spróbować przedrzeć się do rzeki, gdy naraz dała się sły­szeć wrzawa nowo przybyłej dużej gromady. Był to Hadżi- -Aga mechtuliński ze swymi ludźmi. Ze dwustu ich było. Hadżi-Aga, ongiś kunak Hadżi-Murata, wspólnie z nim ży­jący w górach, później przeszedł do Rosjan. Teraz towarzy­szył mu Achmet-Chan, syn wroga Hadżi-Murata. Hadżi- -Aga, podobnie jak Karganow, zaczął od tego, że krzyknął Hadżi-Muratowi, by się poddał, lecz Hadżi-Murat, jak i za pierwszym razem, odpowiedział wystrzałem.

Chłopcy, na szable! — zawołał Hadżi-Aga doby­wając własnej, i setki ludzi z wrzaskiem rzuciły się w krzaki.

Milicjanci wbiegli w zarośla, ale zza szańczyka jeden po drugim bzyknęło kilka strzałów. Ze trzech ludzi upadło, nacierający zatrzymali się na skraju zarośli i też zaczęli strzelać. Strzelali, a zarazem zbliżali się stopniowo do szańczyka przebiegając od krzaka do krzaka. Niektórym udało się przebiec, niektórzy zaś trafiali pod obstrzał

Hadżi-Murata i jego ludzi. Hadżi-Murat kropił bez pudła; rzadko marnował naboje również i Gamzało, który piszczał radośniej ilekroć widział, że kula jego dosięgła celu. Kurban siedział na brzegu fosy, śpiewał la Illaha il Al la, strzelał bez pośpiechu, lecz trafiał rzadko. Ełdar drżał na całym ciele z niecierpliwej chęci rzucenia się z kindżałem na wro­gów, strzelał często i jak się da, nieustannie oglądając się na Hadżi-Murata i wysuwając głowę zza szańczyka. Kudłaty Hanefi z zakasanymi rękawami także i tutaj pełnił obo­wiązki sługi. Nabijał broń, którą mu podawali Hadżi-Murat

i Kurban, starannie wpychał żelaznym stemplem kulki owi­nięte w naoliwione przybitki i dosypywał na panewki suche­go prochu. Chan-Mahoma zaś nie siedział — jak inni — w rowie, lecz biegał z rowu do koni, zapędzał je w bez­pieczniejsze miejsce, nieustannie wył i strzelał z ręki, bez podpórek. On pierwszy został raniony. Kula ugodziła go w szyję; sztywno usiadł, plując krwią i klnąc. Potem został raniony Hadżi-Murat. Kula przebiła mu ramię. Hadżi- -Murat wyszarpnął z beszmetu kłaczek waty, zatkał sobie ranę i strzelał dalej.

Chodźmy na szable — po raz trzeci mówił Ełdar.

Wysunął się zza zawaliny, gotów uderzyć na nieprzy­jaciół, lecz w tejże chwili, trafiony kulą, zachwiał się i padł na wznak na nogę Hadżi-Murata. Hadżi-Murat spojrzał na niego. Piękne baranie oczy patrzyły na Hadżi-Murata bacz­nie i poważnie. Usta, z górną wargą wysuniętą naprzód jak u dzieci, drgały nie otwierając się. Hadżi-Murat uwolnił spod niego swą nogę i w dalszym ciągu celował. Hanefi pochylił się nad zabitym Ełdarem i jął szybko wyjmować z jego czerkieski nie wystrzelone naboje. Tymczasem Kur­ban wciąż strzelał, powoli nabijał broń i mierzył.

Wrogowie, przebiegając od krzaka do krzaka z wy­ciem i hukaniem, zbliżali się coraz bardziej. Nowa kula ugodziła Hadżi-Murata, w lewy bok. Położył się w rowie

i znów zatkał sobie ranę kłaczkiem waty z beszmetu. Rana w boku była śmiertelna i Hadżi-Murat czuł, że umiera. Wspomnienia i obrazy z nadzwyczajną chyżością przesu­wały mu się kolejno w myśli. To widział przed sobą siła­cza Abununcał-Chana, który przytrzymując swą odrąbaną, zwisającą szczękę, rzuca się z kindżałem na wroga; to widział wątłego anemicznego starca Woroncowa o prze-, bieglej białej twarzy i słyszał jego miękki głos; to znów widział syna Jusufa, to żonę Sofiat, to blade oblicze, ryżą brodę i zmrużorte oczy swego wroga Szamila.

A wszystkie te wspomnienia mknęły w jego wyobraź­ni, nie budząc w nim żadnych uczuć: ani żalu, ani złości, ani jakichkolwiek pragnień. Wszystko to wyglądało tak mizer­nie w porównaniu z tym, co się zaczynało i co się już zaczęło dla niego. Tymczasem jego mocne ciało w dalszym ciągu robiło swoje. Skupił resztkę sił, dźwignął się zza szańca, dał z pistoletu ognia do nadbiegającego człowieka i trafił. Czło­wiek runął. Następnie Hadżi-Murat zupełnie wylazł z rowu

i z kindżałem w ręku ruszył wprost na nieprzyjaciół, ciężko utykając. Rozległo się parę wystrzałów, zachwiał się i upadł. Kilku milicjantów z tryumfalnym wrzaskiem rzuciło się ku leżącemu ciału. Lecz to, co uważali za trupa, poruszyło się znienacka. Najpierw podniosła się ogolona zakrwawiona głowa bez papachy, potem tułów — i oto Hadżi-Murat, uczepiwszy się drzewa, stanął na nogach. Wyglądał tak strasznie, że nadbiegający ludzie zatrzymali się. Ale raptem drgnął, puścił drzewo, niby kosią podcięty oset, padł jak długi na twarz i już się nic ruszał.

Nie ruszał się, ale czuł jeszcze. Gdy Hadżi-Aga, który pierwszy podbiegł do niego, uderzył go dużym kindżałem w głowę, jemu się zdawało, że go biją po głowie młotkiem,

i nie mógł pojąć, kto to robi ani po co. Było to jego ostatnie Wrażenie łączności z ciałem. Więcej nic już nie czuł i wro­gowie deptali i cięli to, co już nie miało z nim nic wspólnego. Hadżi-Aga postawił stopę na plecach trupa, dwoma ciosami odciął głowę i ostrożnie, by nie zbroczyć czuwiaków posoką, odsunął ją nogą. Czerwona krew trysnęła z tętnic szyi, czarna, z głowy, i krew ta zalała murawę.

I Karganow, i Hadżi-Aga, i Achmet-Chan, i wszyscy milicjanci, niby myśliwi nad zabitym zwierzem, zgroma­dzili się nad ciałami Hadżi-Murata i jego ludzi (Hane- fiego, Kurbana i Gamzała związano) i stojąc w prochowym dymie wśród krzaków, wesoło rozmawiając, święcili swoje zwycięstwo.

Słowiki, które umilkły podczas strzelaniny, -teraz zaczęły znowu kląskać — najpierw jeden gdzieś blisko, potem inne w oddali.

Tę oto śmierć przypomniał mi stratowany oset pośród zoranego pola.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tołstoj Lew Hadżi Murat
Tolstoj Lew Odbudowanie piekla 2
Tołstoj Lew Gospodarz i parobek
Tołstoj Lew Odbudowanie Piekła
Mugujew Hadżi Murat Pan ze Stambułu 2
Tołstoj Lew ŚMIERĆ IWANA ILJICZA
Tołstoj Lew Sonata kreutzerowska
Pakiet Wojna i pokój Tom 1 4 Tołstoj Lew
Tołstoj Lew Anna Karenina streszczenie
Tołstoj Lew Odbudowywanie piekła
Lew Tolstoj wojna i pokój streszczenie
Lew Tołstoj Spowiedź
Lew Tołstoj Ojciec Sergiusz
35 Lew Tołstoj
Lew Tolstoj Odbudowanie Piekla
Lew Tolstoj Smierc Iwana Iljicza STRESZCZENIE (1)
Włodzimierz I Lenin – Lew Tołstoj jako zwierciadło rewolucji rosyjskiej (1908 rok)
Lew Tolstoy Anna Karenina

więcej podobnych podstron