Lew Tołstoj
Sonata
Kreutzerowska
Przełożyła
Maria Leśniewska
Wydawnictwo TPPR „Współpraca", Warszawa 1985
Tytuł oryginału
Kriejcerowa sonata
Projekt graficzny
Krzysztof Jerominek
Ilustracja na okładce
Mirosław Zdrodowski
Wydano za zgodą Państwowego Instytutu Wydawniczego
Wydawnictwo TPPR „Współpraca", Warszawa 1985 r.
Wydanie H.
Nakład 60 000 egz. Ark. wyd. 5, 0. Ark. druk. 6, 0.
Skład i diapozytywy wykonała Drukarnia im. Rewolucji Październikowej w Warszawie.
Druk i oprawa za pośrednictwem W/O „Wniesztorgizdat", Moskwa.
ISBN 83-7018-018-3
A ja powiadam wam, że każdy, kto patrzy na
niewiastę i pożąda jej, popełnił już w sercu swym
cudzołóstwo.
MATEUSZ V, 28
Na to rzekli Mu uczniowie Jego:, Jeżeli tak się
ma sprawa między mężczyzną a niewiastą, to
lepiej się nie żenić". Lecz On im odrzekł: „Nie
wszyscy to pojmują, lecz jedynie ci, którym jest
dane. Są bowiem ludzie, którzy od urodzenia
niezdolni są do małżeństwa, i są tacy, których
ludzie niezdolnymi uczynili; a są tacy, którzy ze
względu na królestwo niebieskie wyrzekają się
małżeństwa. Kto to pojąć może, niechaj pojmu-
je."
MATEUSZ XIX, 10, 11, 12
I
Było to wczesną wiosną. Jechaliśmy drugi dzień. Do wagonu
wchodzili i wychodzili pasażerowie jadący niezbyt daleko, ale trzy
osoby jechały tak samo jak ja od stacji początkowej: nieładna
i niemłoda pani o zmęczonej twarzy, paląca papierosy, w palcie o
męskim kroju i w czapce, jej towarzysz, rozmowny mężczyzna
około czterdziestki, z porządnymi nowymi rzeczami, oraz trzyma-
jący się na uboczu niewysoki jegomość o gwałtownych ruchach,
jeszcze nie stary, lecz o przedwcześnie chyba posiwiałych kędzie-
rzawych włosach i niezwykle błyszczących oczach, szybko prze-
skakujących z jednego przedmiotu aa drugi. Miał na sobie stare
dobrze uszyte palto z barankowym kołnierzem i wysoką baran-
kową czapkę. Gdy rozpinał palto, widać było pod nim kaftan i
haftowaną koszulę w stylu ludowym. Pan ten wyróżniał się jeszcze
tym, że od czasu do czasu wydawał dziwne dźwięki, przypomi-
nające pomruk lub rozpoczęty i urwany śmiech.
[3]
Jegomość ów przez cały czas podróży starannie unikał
kontaktów i znajomości z pasażerami Na zagadywania sąsiadów
odpowiadał krótko i szorstko i albo czytał, albo palii patrząc przez
okno, albo też, wyjąwszy prowiant ze starej torby podróżnej, pil
herbatę lub coś przegryzał.
Miałem wrażenie, że ciąży mu samotność, i parę razy
chciałem go zagadnąć, lecz ilekroć nasze oczy się spotkały, co
zdarzało się często, gdyż siedzieliśmy na przeciwległych ławkach
na ukos od siebie, odwracał się i sięgał po książkę albo patrzył
przez okno.
Pod wieczór drugiego dnia, podczas postoju na dużej stacji,
ten nerwowy jegomość poszedł po gorącą wodę i zaparzył sobie
herbatę. Natomiast pan w porządnych nowych rzeczach, adwokat,
jak się potem dowiedziałem, ze swoją sąsiadką, palącą panią w
palcie o męskim kroju, poszli pić herbatę na stację.
Podczas nieobecności tych państwa do wagonu weszło
kilka nowych osób, między innymi wysoki, ogolony i pomarsz-
czony starzec, zapewne kupiec, w futrze na tchórzach i w
sukiennym kaszkiecie z ogromnym daszkiem. Kupiec usiadł
naprzeciw miejsca pani i adwokata i od razu zaczął rozmawiać z
młodym człowiekiem wyglądającym na subiekta, który wsiadł
również na tej stacji.
Siedziałem na ukos od nich, a ponieważ pociąg stał,
mogłem w chwilach, kiedy nikt nie przechodził, dosłyszeć urywki
ich rozmowy. Kupiec naprzód oznajmił, że jedzie do swego
majątku, odległego tylko o jedną stację, potem jak zawsze mówili
najpierw o cenach, o handlu, rozprawiali jak zawsze o tym, jak
teraz idzie handel w Moskwie, potem przeszli na jarmark w
Niżnym Nowogrodzie. Subiekt jął opowiadać o hulankach w
czasie tego jarmarku jakiegoś znanego im obu bogacza kupca, ale
stary nie dał mu skończyć i zaczął sam opowiadać o dawnych
hulankach w Kunawinie, w których i on brał udział. Był jak widać
dumny ze swego w nich udziału i z nieukrywaną radością
opowiadał, jak obaj z tym właśnie znajomym zrobili kiedyś w
Kunawinie taką hecę, że musiał ją teraz opowiadać szeptem, aż
subiekt zarechotał na cały wagon, a stary też się zaśmiał,
wyszczerzywszy dwa żółte zęby.
Nie spodziewając się usłyszeć nic ciekawego, wstałem,
żeby się przejść po peronie przed odejściem pociągu. W drzwiach
spotkałem adwokata z panią rozprawiających o czymś z ożywie-
niem.
- Nie zdąży pan - rzekł do mnie towarzyski adwokat - za-
raz będzie drugi dzwonek.
I faktycznie, nie zdążyłem dojść do końca wagonów, gdy
rozległ się dzwonek. Kiedy wróciłem, między panią a adwokatem
nadal toczyła się ożywiona rozmowa. Stary kupiec siedział w
milczeniu naprzeciw nich, surowo patrząc przed siebie i od czasu
do czasu z dezaprobatą ruszając szczękami
- Następnie oświadczyła wprost swemu małżonko-
wi-mówił z uśmiechem adwokat, gdy przechodziłem obok
niego- że żyć z nim nie może i nie chce, ponieważ...
I opowiadał dalej coś, czego nie mogłem dosłyszeć. Zaraz
po mnie weszli inni jeszcze pasażerowie, wszedł konduktor,
wbiegł tragarz, i dość długo trwał hałas nie pozwalający dosłyszeć
rozmowy. Kiedy się uciszyło i znów usłyszałem głos adwokata,
rozmowa zeszła widocznie z określonego wypadku na rozważania
ogólne.
Adwokat mówił o tym, że problem rozwodów pochłania
teraz opinię publiczną w Europie i że u nas też coraz częściej
zdarzają się podobne wypadki. Zauważywszy, że słychać tylko
jego głos, urwał i zwrócił się do starego:
- Dawniej to się nie zdarzało, prawda? - spytał z uprzej-
[51
mym uśmiechem. Stary chciał coś odpowiedzieć, ale w tym
momencie pociąg ruszył, więc zdjąwszy kaszkiet, zaczął się żegnać
i modlić szeptem. Adwokat grzecznie odczekał odwracając oczy.
Pomodliwszy się i przeżegnawszy trzykrotnie, stary nasadził głę-
boko kaszkiet, poprawił się na swym miejscu i zaczął mówić:
- Zdarzało się, proszę pana, i dawniej, ale nie tak
często - rzekł. - W dzisiejszej dobie niemożebne bez tego. Nadto
dziś ludzie uczeni.
Pociąg poruszając się coraz szybciej dudnił na złączach szyn
i z trudem chwytałem ich słowa, a że temat mnie zaciekawił,
przesiadłem się bliżej. Mój sąsiad, nerwowy jegomość o błyszczą-
cych oczach, też się widać zainteresował i nie wstając z miejsca,
przysłuchiwał się.
- A cóż w tym złego, że ludzie są wykształceni? - z
nieznacznym uśmiechem odezwała się pani. - Czyżby lepiej było
pobierać się tak jak za dawnych czasów, kiedy narzeczeni w ogóle
się nie znali przed ślubem? - prawiła, zwyczajem wielu pań
odpowiadając nie na słowa swego rozmówcy, lecz na te słowa,
które spodziewała się od niego usłyszeć. - Nie zważali na to, czy
się kochają, czy się mogą pokochać, lecz pobierali się z kim bądź, a
potem męczyli się przez całe życie. I to według pana było
lepsze? - mówiła kierując swoje słowa oczywiście do mnie
i adwokata, a najmniej do kupca, z którym rozmawiała.
- Nadto dziś ludzie uczeni - powtórzył kupiec, patrząc z
pogardą na panią i pozostawiając jej pytanie bez odpowiedzi.
- Chętnie bym się dowiedział, jak pan tłumaczy związek
między wykształceniem a niezgodą w małżeństwie - z ledwo
dostrzegalnym uśmiechem powiedział adwokat.
Kupiec chciał coś powiedzieć, ale pani mu przerwała.
- O nie, te czasy już minęły - rzekła. Lecz adwokat ją
powstrzymał.
[6]
- Niechże pani pozwoli temu panu się wypowiedzieć.
- Ot, zdumieli z tej nauki - oświadczył stary.
- Każą się pobierać takim, którzy się nie kochają, a potem
się dziwią, że nie żyją w zgodzie - pośpiesznie mówiła pani,
oglądając się na adwokata i na mnie, a nawet na subiekta, który
wstał i położywszy łokieć na oparciu ławki, z uśmiechem
przysłuchiwał się rozmowie. - Przecież tylko zwierzęta można
parzyć ze sobą tak, jak chce gospodarz, a ludzie mają swoje
skłonności, przywiązania - mówiła, wyraźnie chcąc kupca
dotknąć.
- Niesłusznie pani mówi - rzekł stary - zwierzę jest to
stworzenie nierozumne, a człowiekowi dane jest przykazanie.
- Ależ jak żyć z człowiekiem, kiedy nie ma miłości? - spie-
szyła pani z wyrażaniem swych poglądów, które zapewne wyda-
wały się jej bardzo nowe i oryginalne.
- Dawniej w to nie wnikano - rzekł dobitnie stary - do-
piero teraz nastał taki zwyczaj. Dziś kobieta z byle powodu mówi
do męża: „Idę sobie od ciebie". Nawet u chłopów ta sama moda
nastała. „Masz tu - powiada - swoje koszule i portki, a ja sobie
idę z Wańką, jemu włosy ładniej się kręcą". I gadaj tu z taką! Bo
najgorzej, jak strachu nie czuje kobieta.
Subiekt popatrzył i na adwokata, i na panią, i na mnie
wyraźnie powstrzymując uśmiech, gotów bądź wyśmiać, bądź
poprzeć słowa kupca zależnie od tego, jak będą przyjęte.
- Strachu? - zdziwiła się pani.
- A tak! Każda kobieta ma się bać swego męża - i basta!
- E, te czasy, dobrodzieju, już dawno minęły - rzekła pani
niemal ze złością.
- Nie, proszę pani, te czasy nie mają prawa minąć. Jak była
niewiasta ona, Ewa, z żebra mężowego stworzona, tak pozostanie
po wsze czasy - powiedział stary, tak surowo i zwycięsko potrząs-
[7]
nąwszy głową, aż subiekt doszedł do wniosku, że kupiec jest górą,
i głośno się zaśmiał.
- Ależ tylko wy, mężczyźni, tak rozumujecie - mówiła
pani nie poddając się i coraz to spoglądając na nas. - Sami sobie
przyznaliście wolność, a kobietę chcecie trzymać pod kluczem.
Tak, tak, sami to sobie na wszystko pozwalacie.
- Pozwoleństwa nikomu nie dano, jeno od mężczyzny w
domu nie będzie przybytku, a niewiasta to kruche naczynie - pra-
wił kupiec.
Kategoryczny ton kupca widocznie podbijał słuchaczy
i nawet pani czuła się przytłoczona, ale wciąż jeszcze się nie
poddawała.
- Tak, ale zgodzi się pan zapewne, że kobieta też jest
człowiekiem i ma takie same uczucia jak mężczyzna. A więc co ma
robić, jeżeli nie kocha męża?
- Nie kocha? - groźnie powtórzył kupiec ruszając brwiami
i ustami. - Nie ma obawy, pokocha!
Ten niespodziewany argument szczególnie spodobał się
subiektowi, chrząknął więc z aprobatą.
- O nie, nie, nie pokocha - mówiła pani — a jak nie ma
uczucia, to przecież do niego nie można przymusić.
- No, a jak żona zdradzi męża, to co wtedy? - spytał
adwokat.
- To nie przystoi — powiedział stary — na to trzeba uważać.
- A jeżeli się zdarzy, to co wtedy? Przecież się zdarza.
- Może się gdzie zdarza, ale nie u nas - rzekł stary.
Wszyscy umilkli. Subiekt poruszył się, przysunął się
jeszcze bliżej, i nie chcąc widać pozostać w tyle za innymi, zaczął z
uśmiechem:
- Tak, tak właśnie u jednego z naszych chłopaków
zdarzyła się taka heca. Co tu dużo gadać, trafiła mu się taka
[3]
niewiasta rozpustna. I zaczęła się puszczać. A chłopak był
spokojny i dobrze miał w głowie. Najprzód zadała się z magazy-
nierem. Mąż po dobroci ją upominał. Nie uspokoiła się. Różne
świństwa robiła. Pieniądze mu kradła. Bil ją, a jakże. Ale nic to,
robiła się coraz gorsza. Z nie ochrzczonym, z Żydem, za
przeproszeniem - zwąchała się. Cóż miał robić? Rzucił ją całkiem.
I żyje sam, bez żony, a ona się włóczy. —
- Bo dureń z niego - powiedział stary. - Jakby jej od razu
cugli nie popuścił, ale nauczkę dał jak się patrzy, siedziałaby w
domu. Od samego początku nie można folgować. Nie wierz klaczy
w polu, a babie w domu.
W tej chwili przyszedł konduktor, żądając biletów do
najbliższej stacji. Stary oddał swój bilet.
- Tak, baby trzeba krótko trzymać zawczasu, bo potem źle
będzie.
- No, a co z tym, co pan sam przed chwilą opowiadał, jak to
ludzie żonaci hulają na jarmarku w Kunawinie? - nie wytrzy-
małem.
- To inna sprawa - odparł kupiec i pogrążył się w mil-
czeniu.
Kiedy rozległ się gwizdek, kupiec wstał, wyjął torbę spod
ławki, otulił się futrem i uniósłszy kaszkietu wyszedł z wagonu.
II
Ledwo kupiec wyszedł, zaczęła się rozmowa na kilka głosów.
- Starej daty dziadek - odezwał się subiekt.
- Czuć średniowieczem - dodała pani. - Co za dzikie
poglądy na kobietę i małżeństwo!
[9]
2-1217
- Ta-ak, daleko nam do europejskiego pojęcia o małżeńs-
twie - zauważy! adwokat.
- Tacy ludzie nie rozumieją najważniejszej rzeczy-po-
wiedziała pani - tego, że małżeństwo bez miłości nie jest małżeńs-
twem, że tylko miłość uświęca małżeństwo, a prawdziwym
małżeństwem jest tylko takie, które miłość uświęca.
Subiekt słuchał i uśmiechał się, chcąc zapamiętać na własny
użytek jak najwięcej z uczonych rozmów.
W połowie przemówienia pani rozległ się za mną dźwięk
jakiś, ni to śmiech urywany, ni to łkanie; obejrzawszy się
zobaczyliśmy mego sąsiada, siwego samotnego pana o błyszczą-
cych oczach, który w czasie interesującej go widać rozmowy
niepostrzeżenie zbliżył się do nas. Stał położywszy ręce na oparciu
ławki; był wyraźnie bardzo wzburzony; twarz miał czerwoną, a na
policzku drgał mu mięsień.
- Jakaż to miłość... miłość... miłość... uświęca małżeńs-
two?-spytał zacinając się.
Widząc wzburzenie rozmówcy, pani postarała się odpowie-
dzieć mu jak najłagodniej i najbardziej rzeczowo.
- Prawdziwa miłość... Jeżeli jest taka między mężczyzną a
kobietą, wówczas możliwe jest małżeństwo - klarowała.
- Dobrze, ale co należy rozumieć przez miłość prawdzi-
wą? - spytał nieśmiało, z zażenowanym uśmiechem, pan o błysz-
czących oczach.
- Każdy wie, co to jest miłość — odparła pani, widocznie
chcąc przerwać z nim rozmowę.
- A ja nie wiem - odrzekł pan. - Trzeba określić, jak pani
to rozumie...
- Jak? Ależ to bardzo proste - powiedziała pani, ale
zastanowiła się. - Miłość jest to wyłączna skłonność do jednego
lub jednej spośród wszystkich innych.
[10]
- Skłonność na jaki czas? Na miesiąc? Na dwa dni, na pól
godziny? - spyta! siwy pan i roześmiał się.
- Za pozwoleniem, pan widocznie ma na myśli coś in-
nego.
- Ależ właśnie to.
- Pani powiada - wtrąci) adwokat, wskazując na swą
sąsiadkę - że małżeństwo powinno wypływać po pierwsze, z
przywiązania, z miłości, jeśli pan woli, i że tylko wtedy gdy to
uczucie istnieje, małżeństwo jest, że tak powiem, świętością.
Następnie, że każde małżeństwo, u którego podstaw nie leży
naturalne przywiązanie - miłość, jeśli pan woli - nie ma w sobie
nic zobowiązującego moralnie. Czy dobrze zrozumiałem? -zwró-
cił się do pani.
Pani skinieniem zgodziła się z rozwinięciem swej myśli.
- Następnie... - prawił dalej adwokat, ale pan o płonących
teraz ogniście oczach już się nie mógł powstrzymać i nie dając
adwokatowi dokończyć, zaczął:
- Ależ ja mówię właśnie o tym, o wyłącznej skłonności do
kogoś jednego lub jednej spośród wszystkich innych, pytam tylko:
na jak długo?
- Na długo, niekiedy na cale życie - powiedziała pani
wzruszając ramionami.
- Ależ tak bywa tylko w powieściach, w życiu nigdy. W
życiu taka skłonność do kogoś trwa lata, co jest rzadkością,
częściej miesiące, a zwykle tygodnie, dni, godziny - mówił wie-
dząc oczywiście, że zadziwia wszystkich swoją opinią, i był z tego
kontent
- Ach, co też pan mówi! Ależ nie. Nie, nic podobnego - za-
krzyknęliśmy jednogłośnie wszyscy troje. Nawet subiekt wydal
jakiś krytyczny pomruk.
- Tak, wiem o tym - przekrzykiwał nas siwy pan - pańs-
[11]
two mówicie o tym, co jest uważane za stan faktyczny, a ja mówię o
tym, co jest naprawdę. To, co wy nazywacie miłością, każdy
mężczyzna czuje do każdej ładnej kobiety.
- Ależ to okropne, co pan mówi... Ale zdarza się przecież
między ludźmi uczucie, które nazywa się miłością i które dane jest
ludziom nie na miesiące i lata, lecz na całe życie?
- Nie, nie zdarza się. Jeżeli nawet założymy, że mężczyzna
wybrałby pewną kobietę na cale życie, to ona według wszelkiego
prawdopodobieństwa będzie wolała innego i tak zawsze było i jest
na świecie - powiedział, wyjął papierośnicę i zapalił.
- Ale przecież zdarza się wzajemność - rzekł adwokat.
- Nie zdarza się — odparł tamten — tak samo jak nie zdarza
się, żeby dwa naznaczone ziarnka w worku grochu ułożyły się
właśnie obok siebie. Poza tym nie tylko to jest nieprawdopodobne,
wchodzi tu w grę jeszcze przesyt Kochać cale życie jedną lub
jednego - to to samo, co powiedzieć, że jedna świeca będzie się
paliła przez całe życie — mówił, chciwie się zaciągając.
- Ale pan ciągle mówi o miłości cielesnej. Czyżby pan nie
wierzył w miłość opartą na wspólnocie ideałów, na pokrewieńs-
twie duchowym? - spytała pani.
- Pokrewieństwo duchowe! Wspólnota ideałów!-powtó-
rzył wydając ten swój pomruk. - Ale w takim razie, za przepro-
szeniem, po co sypiać ze sobą. Bo ta wspólnota ideałów sprawia, że
ludzie idą razem do łóżka - dodał, zaśmiawszy się nerwowo.
- Za pozwoleniem - powiedział adwokat - fakty przeczą
temu, co pan mówi. Widzimy, że małżeństwa istnieją, że cała
ludzkość, lub jej większość, wstępuje w związek małżeński i wiele
osób uczciwie spędza długie życie w tym związku.
Siwy pan znów się roześmiał.
- Raz mówi pan, że małżeństwo opiera się na miłości, a
kiedy wyrażam wątpliwość co do istnienia miłości innej niż
[12]
zmysłowa, pan mi dowodzi istnienia miłości tym, że istnieją
małżeństwa. Ależ małżeństwo w naszych czasach to istne oszus-
two!
- Nie, za pozwoleniem - odparł adwokat - mówiłem tyl-
ko, że małżeństwa istniały i istnieją.
- Owszem. Ale dlaczego istnieją? Istniały i istnieją dla tych
ludzi, którzy widzą w małżeństwie jakieś misterium, sakrament
obowiązujący wobec Boga. Dla nich istnieją, dla nas nie. W naszej
sferze ludzie się żenią nie widząc w małżeństwie niczego prócz
kopulacji i wynika z tego albo przemoc, albo oszustwo. Jeżeli
oszustwo, wówczas łatwiej się to znosi. Mąż i żona tylko oszukują
ludzi, że żyją w jednożeństwie, a faktycznie żyją w wielożeństwie
i w wielomęstwie. To źle, ale jeszcze pól biedy, lecz kiedy mąż
i żona, jak to bywa najczęściej, zobowiązali się wobec świata, że
będą żyć razem przez całe życie, a już w drugim miesiącu po ślubie
nienawidzą się, pragną się rozejść, lecz mimo to współżyją, wtedy
powstaje to straszne piekło, które zmusza ludzi do rozpijania się,
strzelania do siebie, zabijania i trucia siebie samych czy partne-
ra - mówił coraz szybciej, nie dając nikomu dojść do słowa i coraz
bardziej się gorączkując. Wszyscy milczeli, wszyscy czuli się
nieswojo.
- Tak, niewątpliwie, zdarzają się krytyczne epizody w
pożyciu małżeńskim - przerwał milczenie adwokat chcąc zakoń-
czyć tę nieprzystojnie gorącą dyskusję.
- Pan, jak widzę, mnie poznał? - cicho i z pozornym
spokojem spytał siwy pan.
- Nie, nie mam przyjemności.
- Przyjemność wątpliwa. Jestem Pozdnyszew, ten sam,
któremu się przydarzył ów krytyczny epizod, o którym pan
napomknął, ten mianowicie, że zabiłem swoją żonę - powiedział
obrzucając każdego z nas szybkim spojrzeniem.
[13]
Nikt nie mógł znaleźć stosownych słów i zapanowało
milczenie.
- No, mniejsza o to - rzeki wydając swój pomruk. - Zre-
sztą przepraszam. Ot, nie będę państwa krępował.
- Ach nie, zlituj się pan... - rzekł adwokat, sam nie
wiedząc, nad czym tamten ma się zlitować.
Lecz Pozdnyszew, nie słuchając go, szybko odwrócił się
i poszedł na swoje miejsce. Pan z panią coś szeptali do siebie.
Siedziałem obok Pozdnyszewa i milczałem nie znajdując stosow-
nych słów. Na czytanie było za ciemno, więc zamknąłem oczy
udając, że próbuję zasnąć. Tak dojechaliśmy w milczeniu do
następnej stacji.
Na tej stacji pan z panią przesiedli się do innego wagonu, o
czym już wcześniej pertraktowali z konduktorem. Subiekt ułożył
się na ławce i zasnął. Pozdnyszew ciągle palił i pił zaparzoną
jeszcze na poprzedniej stacji herbatę.
Gdy otworzyłem oczy i spojrzałem na niego, nagle zwrócił
się do mnie stanowczo i z irytacją:
- Może panu przykro siedzieć ze mną wiedząc, kim
jestem. W takim razie wyjdę.
- Ach nie, skądże znowu.
- No to może pan pozwoli? Ale jest mocna...
Nalał mi herbaty.
- Oni mówią... I wciąż kłamią... -odezwał się po chwili.
- Co pan ma na myśli?
- Wciąż to samo: tę ich miłość i to, czym ona jest. Nie jest
pan śpiący?
- Wcale nie.
- To może panu opowiem, jak ta właśnie miłość doprowa-
dziła mnie do tego, co się stało.
[14]
- Zgoda, jeżeli panu nie będzie ciężko.
- Nie, milczenie jest cięższe. Niechże pan pije herbatę.
A może za mocna?
Herbata rzeczywiście była jak piwo, ale wypiłem szklankę.
W tym czasie przeszedł konduktor. Mój sąsiad odprowadził go w
milczeniu złym wzrokiem i zaczął dopiero wtedy, gdy tamten
odszedł.
III
- No, więc opowiem panu... Ale czy panu naprawdę na tym
zależy?
Powtórzyłem, że bardzo. Milczał chwilę, potarł twarz
rękami i zaczął:
- Skoro już opowiadać, to trzeba by wszystko od początku
opowiedzieć, jak i dlaczego ożeniłem się i jaki byłem przed
ożenkiem.
Żyłem przed ożenkiem, jak żyją wszyscy... mam na myśli
naszą sferę. Jestem obywatelem ziemskim, skończyłem uniwersy-
tet i byłem marszałkiem szlachty. Żyłem przed ożenkiem, jak żyją
wszyscy, to jest rozwiąźle, i, jak wszyscy ludzie z naszej sfery,
żyjąc rozwiąźle byłem pewien, że żyję jak należy. O sobie
myślałem, że jestem przemiły chłopak, całkowicie moralny czło-
wiek. Nie byłem przecież uwodzicielem, nie miałem niezdrowych
skłonności, nie robiłem z rozpusty głównego celu życia, jak wielu
moich rówieśników, lecz oddawałem się jej statecznie, przyzwoi-
cie, dla zdrowia. Unikałem kobiet, które urodzeniem dziecka lub
przywiązaniem do mnie mogłyby mnie skrępować. Może zresztą
były dzieci i były przywiązania, ale postępowałem tak, jakby ich
[15]
nie było. I to właśnie uważałem nie tylko za moralne, ale się tym
szczyciłem.
Przerwał, wydal swój pomruk, jak robił zawsze, gdy mu
zapewne przychodziła do głowy nowa myśl.
- A przecież to właśnie jest najobrzydliwsze - zawo-
łał. - Przecież rozpusta nie tkwi w czymś fizycznym, przecież
żadne fizyczne wyuzdanie nie jest rozpustą: rozpusta, prawdziwa
rozpusta, polega właśnie na odrzuceniu zobowiązań moralnych
wobec kobiety, z którą zaczynamy cieleśnie obcować. A ja właśnie
to odrzucenie poczytywałem sobie za zasługę. Pamiętam, jak
pewnego razu dręczyło mnie, że nie zdążyłem zapłacić kobiecie,
która oddała mi się zapewne dlatego, że mnie pokochała. Uspo-
koiłem się wtedy dopiero, gdy posłałem jej pieniądze, okazując w
ten sposób, że nie czuję się niczym z nią związany moralnie. Ach,
nie kiwaj pan głową, jakbyś przyznawał mi rację! - krzyknął
raptem do mnie. - O, jak ja dobrze to znam! Wy wszyscy, i pan,
pan także, w najlepszym razie, jeżeli nie jest pan rzadkim
wyjątkiem, macie te same poglądy, jakie ja miałem. No, mniejsza o
to, proszę mi wybaczyć - podjął - ale rzecz w tym, że to okropne,
okropne, okropne!
- Co jest okropne? - spytałem.
- Ta otchłań błędów, w jakiej żyjemy, jeśli chodzi o
kobiety i nasz stosunek do nich. Ach, nie mogę o tym mówić
spokojnie, ale nie dlatego, że przydarzył mi się ten epizod, jak on
to określił, lecz dlatego, że odkąd przydarzył mi się ten epizod,
otworzyły mi się oczy i wszystko ujrzałem w innym świetle.
Wszystko na opak, wszystko na opak!...
Zapalił papierosa i wsparłszy się łokciami na kolanach,
zaczął mówić.
W ciemności nie widziałem jego twarzy, słychać było tylko
poprzez szczękanie pociągu jego dobitny, przyjemny głos.
[16]
IV
- Tak, tylko przeszedłszy takie katusze, jakie ja przeszedłem,
tylko dzięki temu zrozumiałem, jaka jest przyczyna tego wszys-
tkiego, zrozumiałem, co być powinno, i dlatego ujrzałem całą
potworność tego, co jest.
Niechże się pan dowie, jak i kiedy zaczęło się to, co mnie
doprowadziło do owego epizodu. Zaczęło się to wtedy, gdy
miałem niecałe szesnaście lat. Zdarzyło się to, gdy byłem jeszcze w
gimnazjum, a mój starszy brat był studentem pierwszego roku.
Nie znałem wtedy kobiet, ale jak wszystkie nieszczęsne dzieci z
naszej sfery nie byłem już niewinnym chłopcem: już od przeszło
roku byłem zdeprawowany przez chłopaków, już kobieta — nie
jakaś określona, lecz kobieta jako taka, jako pokusa, kobieta w
ogóle, nagość kobiety - już mnie dręczyła. Moja samotność była
nieczysta. Męczyłem się, jak się męczy dziewięćdziesiąt dziewięć
procent naszych chłopców. Przerażało mnie to, cierpiałem,
modliłem się, upadałem. Byłem już zdeprawowany w wyobraźni
i w rzeczywistości, ale ostatniego kroku jeszcze nie zrobiłem.
Ginąłem sam, ale jeszcze nie gubiłem innej ludzkiej istoty. I oto
pewnego razu kolega brata, student, wesołek, tak zwany zacny
chłop, to jest największy nicpoń, który nauczył nas i pić, i grać w
karty, namówił nas, żeby po pijatyce pojechać tam. No i po-
jechaliśmy. Brat też był jeszcze niewinny i upadł tejże nocy. I ja,
piętnastoletni smarkacz, pokalałem sam siebie i współuczestni-
czyłem w pokalaniu kobiety, zgoła nie rozumiejąc, co robię. Nie
słyszałem przecież od nikogo ze starszych, żeby to, co robiłem,
było złe. A i teraz nikt tego nie usłyszy. Wprawdzie to jest w
przykazaniu, ale przykazania są przecież potrzebne tylko po to, by
odpowiadać księdzu na egzaminie, a i tu nie bardzo potrzebne, o
wiele mniej niż przykazanie o użyciu ul w zdaniach warunko-
wych.
3-1217 ' '
[17]
Tak więc od tych starszych osób, z których zdaniem się
liczyłem, nie słyszałem, żeby to było coś złego. Przeciwnie,
słyszałem od ludzi, których szanowałem, że to jest dobre.
Słyszałem, że moje walki i cierpienia ustaną, słyszałem to
i czytałem, słyszałem od starszych, że będzie to dobre dla zdrowia;
od kolegów natomiast słyszałem, że jest w tym pewna zasługa,
junactwo. Tak więc nikt w tym nie widział nic złego, wprost
przeciwnie. Niebezpieczeństwo chorób? Ależ i to jest przewidzia-
ne. Troszczy się o to opiekuńczy rząd, on to pilnuje prawidłowego
funkcjonowania domów publicznych i zapewnia bezpieczną roz-
pustę gimnazjalistom. A lekarze pilnują tego za pensję. I tak być
powinno. Oni twierdzą, że rozpusta jest korzystna dla zdrowia,
oni też wprowadzają prawidłową, schludną rozpustę. Znam matki,
które dbają pod tym względem o zdrowie synów. I nauka też
posyła ich do domów publicznych.
- Czemuż to nauka? - zapytałem.
- A kimże są lekarze? Kapłanami nauki. Kto deprawuje
młodzież twierdząc, że jest to potrzebne dla zdrowia? Oni. A
potem z ogromną powagą leczą syfilis.
- A czemuż nie mieliby leczyć syfilisu?
- Dlatego, że gdyby jeden procent wysiłków, które się
wkłada w leczenie syfilisu, włożono w wykorzenienie rozpusty,
dawno nie byłoby śladu syfilisu. A tymczasem wysiłki są skiero-
wane nie na wykorzenienie rozpusty, lecz na jej popieranie, na
zapewnienie bezpieczeństwa rozpusty. No, ale nie w tym rzecz.
Rzecz w tym, że mnie, a i dziewięćdziesięciu procentom, jeżeli nie
więcej, mężczyzn nie tylko z naszej sfery, lecz ze wszystkich,
nawet z chłopstwa, przydarzyła się ta straszna rzecz, że upadłem
nie dlatego, że uległem naturalnej pokusie jakiejś określonej
[18]
kobiety. Nie, nie skusiła mnie żadna kobieta, lecz upadłem
dlatego, że otaczające mnie środowisko widziało w tym, co było
upadkiem, jedni - arcyprawowitą i korzystną dla zdrowia funkcję,
drudzy - arcynaturalną rozrywkę dla młodego człowieka, nie
tylko wybaczalną, lecz nawet niewinną. Toteż nie rozumiałem, że
jest to upadek, po prostu zacząłem folgować po części tym
przyjemnościom, po części potrzebom, właściwym, jak mi wmó-
wiono, pewnemu wiekowi. Zacząłem folgować rozpuście tak, jak
zacząłem pić, palić. A jednak w tym pierwszym upadku było coś
szczególnego i wzruszającego. Pamiętam, że zaraz na miejscu,
jeszcze w tamtym pokoju, poczułem smutek, taki smutek, że
chciało mi się płakać, płakać nad utratą niewinności, nad znisz-
czonym na zawsze stosunkiem do kobiety. Tak, naturalny,
bezpośredni stosunek do kobiety został zepsuty na wieki. Czys-
tego stosunku do kobiety nie miałem już i odtąd mieć nie mogłem.
Stałem się tym, kogo nazywają rozpustnikiem. A być rozpustni-
kiem jest stanem fizycznym podobnym do stanu morfinisty,
pijaka, nałogowego palacza. Jak morfinista, pijak, nałogowy
palacz nie jest już normalnym człowiekiem, tak samo i człowiek,
który poznał kilka kobiet tylko dla przyjemności fizycznej, nie jest
już człowiekiem normalnym, lecz zepsutym na zawsze - rozpust-
nikiem. Podobnie jak pijaka czy morfinistę, tak samo i rozpustnika
można od razu poznać po fizjonomii, po zachowaniu. Rozpustnik
może się hamować, walczyć, ale prostego, szczerego, czystego
stosunku do kobiety - braterskiego stosunku - nigdy już mieć nie
będzie. Można go poznać po spojrzeniu, jakim obrzuci młodą
kobietę. A ja stałem się rozpustnikiem i pozostałem nim, i to mnie
właśnie zgubiło.
[19]
V
- No, tak. Potem szło to coraz dalej i dalej, były wszelkiego
rodzaju odchylenia. Boże drogi, gdy sobie przypomnę wszystkie
moje plugastwa w tej dziedzinie, zgroza mnie ogarnia! I to siebie
tak wspominam, którego koledzy wyśmiewali za tak zwaną
niewinność. Cóż się słyszy dopiero o złotej młodzieży, o oficerach,
o paryżanach! Ale gdy wszyscy tacy panowie i ja, gdy-bywa-
ło - my, trzydziestoletni rozpustnicy, mający na sumieniu setki
przeróżnych okropnych przestępstw wobec kobiet, wejdziemy do
salonu lub na bal starannie umyci, ogoleni, wyperfumowani, w
czystej bieliźnie, we fraku czy mundurze - toż to istne wcielenie
czystości, istne cudo!
Niechże się pan zastanowi, co powinno być, a co jest.
Powinno być tak, że gdy taki pan w towarzystwie zbliży się do
mojej siostry lub córki, ja, znając jego życie, powinienem podejść
do niego, wziąć go na bok i powiedzieć po cichu: „Mój drogi,
wiem przecież, jak się prowadzisz, jak spędzasz noce i z kim. To
nie jest miejsce dla ciebie, tu są czyste, niewinne dziewczęta. Idź
sobie!" Tak powinno być, a jest tak, że gdy taki pan się pojawia
1 tańczy z moją siostrą lub córką obejmując ją, my się cieszymy,
jeżeli jest bogaty i ustosunkowany. A nuż zaszczyci po Rigolboche
i moją córkę! Jeżeli nawet pozostały ślady choroby - to nic. Dziś
dobrze leczą. A jakże, wiem o kilku pannach z wyższych sfer,
wydanych przez rodziców z zachwytem za syfilityków. Co za
ohyda! Ale nadejdzie czas, że wyjdzie na jaw ta ohyda i fałsz!
Wydał kilka razy ten swój dziwny pomruk i zabrał się do
herbaty. Herbata była strasznie mocna, nie było wody, by ją
rozcieńczyć, czułem, że dwie wypite przeze mnie szklanki jakoś
szczególnie mnie pobudziły. Herbata musiała działać i na niego, bo
wpadał w coraz większe podniecenie. Glos jego stawał się coraz
[20]
bardziej śpiewny i wyrazisty. Bezustannie zmieniał pozę, to
zdejmował czapkę, to znów ją wkładał, i twarz mu się dziwnie
zmieniała w otaczającym nas półmroku.
- No i tak żyłem do lat trzydziestu ani na chwilę nie
porzucając zamiaru ożenienia się i urządzenia sobie najwznioślej-
szego, najczystszego życia rodzinnego i w tym celu rozglądałem
się za odpowiednią panną - prawił. - Tarzałem się w gnoju roz-
pusty, a jednocześnie przyglądałem się pannom na tyle czystym,
by były mnie godne. Wiele z nich odrzucałem właśnie dlatego, że
nie były dla mnie dość czyste, aż wreszcie znalazłem taką, którą
uznałem za godną siebie. Była to jedna z dwóch córek niegdyś
bardzo bogatego, ale już zrujnowanego obywatela spod Penzy.
Pewnego wieczoru jeździliśmy łódką i w nocy przy świetle
księżyca wracaliśmy do domu. Siedziałem obok niej i zachwycałem
się jej smukłą postacią w obcisłym dżerseju, jej lokami, i nagle
doszedłem do wniosku, że to ona. Wydało mi się tego wieczoru, że
ona wszystko rozumie, wszystko, co myślę i czuję, a że ja czuję
i myślę najwznioślejsze rzeczy. W istocie zaś wszystko polegało
na tym, że w dżerseju było jej bardzo do twarzy, także i w lokach,
i że po spędzonym blisko niej dniu zachciało mi się jeszcze
większego zbliżenia.
Zdumiewające, jak zupełne bywa złudzenie, że piękno jest
dobrem. Ładna kobieta mówi głupstwa, my słuchamy i nie
dostrzegamy głupoty, lecz mądrość. Mówi i robi rzeczy obrzyd-
liwe, a my widzimy w nich coś miłego. A kiedy nie mówi ani
głupstw, ani rzeczy obrzydliwych, a jest przy tym ładna, wówczas
nabieramy przekonania, że jest niezwykle mądra i moralna.
Wróciłem do domu zachwycony i orzekłem, że ona jest
wcieleniem cnót wszelkich i że właśnie dlatego jest godna zostać
moją żoną, i oświadczyłem się nazajutrz.
[21]
Ach cóż to za galimatias! Na tysiąc żeniących się mężczyzn,
nie tylko w naszym środowisku, lecz niestety i wśród ludu, nie
wiem, czy jest jeden, który by nie był żonaty przed ślubem już z
dziesięć razy, a może i sto albo tysiąc, jak Don Juan. (Są teraz
wprawdzie, słyszę to i obserwuję, młodzi ludzie czyści, którzy
czują i wiedzą, że to nie są żarty, lecz wielka sprawa. Niech im Bóg
dopomoże! Ale za moich czasów na dziesięć. tysięcy nie było ani
jednego takiego. ) Wszyscy o tym wiedzą, lecz udają, że nie
wiedzą. We wszystkich powieściach są drobiazgowo opisane
uczucia bohaterów, stawy i krzaki, koło których oni chodzą, ale
opisując ich wielką miłość do jakiejś dziewoi nic nie pisze się o
tym, co się działo przedtem z interesującym bohaterem, ani słowa
0 odwiedzaniu przez niego wiadomych domów, o pokojówkach,
kucharkach, cudzych żonach. A jeżeli są takie nieprzyzwoite
książki, nie daje się ich do rąk właśnie tym, które przede
wszystkim powinny je znać - dziewczętom. Z początku udajemy
wobec dziewcząt, że tej rozpusty, która wypełnia pół życia
naszych miast, a nawet wsi - że tej rozpusty w ogóle nie ma. Potem
. tak przywykamy do tego udawania, że w końcu, jak Anglicy, sami
zaczynamy szczerze wierzyć, że jesteśmy wszyscy ludźmi moral-
nymi i żyjemy w moralnym świecie. A dziewczęta, biedactwa,
wierzą w to zupełnie serio. Tak wierzyła i moja nieszczęsna żona.
Pamiętam, jak już w czasie narzeczeństwa pokazałem jej swój
dziennik, z którego mogła się dowiedzieć coś niecoś o mojej
przeszłości, zwłaszcza o mojej ostatniej miłostce, o której zresztą
mogła usłyszeć od osób trzecich i o której właśnie dlatego
musiałem jej powiedzieć. Pamiętam jej przerażenie, rozpacz
1 bezradność, kiedy się dowiedziała i zrozumiała. Widziałem, że
chce ze mną zerwać. Ach, czemuż nie zerwała!
Wydał swój pomruk, milczał chwilę i upił jeszcze łyk
herbaty.
[22]
VI
- Nie, zresztą lepiej, że tak się stało! - zawołał. - Dobrze mi tak!
Ale nie o to chodzi. Chciałem powiedzieć, że oszukiwane są tylko
nieszczęsne dziewczęta, a matki wiedzą o tym, zwłaszcza matki
wyedukowane przez swoich mężów wiedzą o tym doskonale. I
udając, że wierzą w czystość mężczyzn, w praktyce postępują
zupełnie inaczej. Wiedzą, na jaką przynętę należy łowić mężczyzn
dla siebie i dla swoich córek.
Przecież tylko my, mężczyźni, nie wiemy — a nie wiemy
dlatego, że wiedzieć nie chcemy - kobiety natomiast wiedzą
doskonale, że najwznioślejsza, poetyczna, jak ją nazywamy,
miłość zależy nie od zalet moralnych, lecz od bliskości fizycznej, a
przy tym od fryzury, od koloru i kroju sukni. Spytajmy wytrawnej
kokietki, która postanowiła usidlić mężczyznę, na co się woli
narazić: czy na to, żeby w obecności kuszonego osobnika zdema-
skowano jej kłamstwo, okrucieństwo, a nawet rozwiązłość, czy też
na to, żeby mu się pokazać w źle uszytej, brzydkiej sukni - a każda
zawsze wybierze to pierwsze. Ona wie, że my, mężczyźni, wciąż
łżemy o wzniosłych uczuciach, a potrzeba nam tylko ciała i dlatego
wybaczymy wszelkie paskudztwa, ale nie wybaczymy brzydkiego,
niegustownego stroju. Kokietka wie o tym świadomie, ale i każda
niewinna dziewczyna wie o tym, nieświadomie, jak wiedzą
zwierzęta.
Stąd te ohydne dżerseje, te podkładki na tyłkach, te gołe
ramiona, plecy, prawie gołe piersi. Kobiety, zwłaszcza te, które
przeszły przez szkołę mężczyzn, doskonale wiedzą, że rozmowy
na wzniosłe tematy swoją drogą, a mężczyźnie potrzebne jest ciało
i to wszystko, co je ukazuje w najponętniejszym świetle, i tak
właśnie robią. Przecież wystarczy odrzucić przyzwyczajenie do
tego bezeceństwa, które stało się dla nas drugą naturą, i spojrzeć
[23]
na życie wyższej sfery takie, jakie jest w istocie, z całym jego
bezwstydem - toż to po prostu od A do Z dom publiczny. Nie
zgadza się pan? Pozwoli pan, że dowiodę - zawołał nie dając mi
dojść do słowa. - Powiada pan, że kobiety z naszych sfer mają
życie wypełnione czym innym niż kobiety w domach publicznych,
a ja twierdzę, że nie, i dowiodę tego. Jeżeli ludzie mają różne cele
w życiu, odmienną wewnętrzną treść, wówczas różnice te nieu-
chronnie odbijają się także na wyglądzie, wygląd też się różni. Ale
spójrz pan na tamte nieszczęsne, pogardzane kobiety - i na
światowe damy z najwyższych sfer: te same stroje, te same fasony,
te same perfumy, to samo obnażanie ramion, pleców, piersi
i opinanie sterczącego tyłka, ta sama namiętność do kamyków, do
kosztownych błyskotek, te same zabawy, tańce, muzyka, śpiew.
Jak tamte wabią na wszelkie sposoby, tak i te. Nie ma żadnej
różnicy. Mówiąc ściśle, należy to tak sformułować, że prostytutki
na krótką metę są zazwyczaj w pogardzie, prostytutki na długą
metę - w poważaniu.
VII
- Tak więc złapano mnie na te dżerseje i loki, i podkładki. A
złapać mnie było łatwo, ponieważ zostałem wychowany w tych
warunkach, w których dojrzewają, jak ogórki w inspektach,
kochliwi młodzi ludzie. Przecież nasze podniecające nadmierne
pożywienie przy zupełnym fizycznym nieróbstwie jest niczym
innym, jak systematycznym rozpalaniem chuci. Może to pana
dziwi, ale tak jest. Toć ja sam do niedawna nie miałem o tym
pojęcia. A teraz ujrzałem. I dlatego właśnie męczy mnie to, że nikt
o tym nie wie, lecz mówią takie głupstwa, jak ta paniusia przed
chwilą.
[24]
Wie pan, w moich stronach tej wiosny pracowali chłopi
przy nasypie kolejowym. Zwykle pożywienie wiejskiego chłopaka
to chleb, kwas, cebula; jest rześki, zdrów, wykonuje lekkie prace w
polu. Jeżeli pracuje na kolei, jego wikt to kasza i jeden funt mięsa.
Ale on zużywa to mięso na szesnastogodzinną pracę z trzydzie-
stopudową taczką. I jest to dla niego w sam raz. No, a u nas, którzy
zjadamy po dwa funty mięsa, dziczyzny i przeróżne podniecające
potrawy i napoje - na co to się zużywa? Na nadużycia zmysłowe.
I jeżeli na nie, to klapa bezpieczeństwa jest otwarta i wszystko w
porządku, ale przymknijmy klapę, jak ja ją przymknąłem chwilo-
wo, a natychmiast wytwarza się podniecenie, które przechodząc
przez pryzmat naszego sztucznego życia wyrazi się w zakochaniu
najczystszej wody, niekiedy nawet platonicznym. No i zakochałem
się, podobnie jak wszyscy. Wszystko tam było co zwykle: i
zachwyty, i rozczulanie się, i poezja. Ale w gruncie rzeczy, ta moja
miłość była z jednej strony wytworem starań mamuni i krawco-
wych, z drugiej - nadmiaru pochłanianego przeze mnie pożywie-
nia przy bezczynnym życiu. Gdyby nie było z jednej strony
przejażdżek łódką, gdyby nie było krawcowych z centymetrem
itp., gdyby moja przyszła żona była ubrana w niezgrabny szlafrok i
siedziała w domu, a z drugiej strony, gdybym ja się znajdował w
normalnych warunkach człowieka konsumującego tyle pożywie-
nia, ile potrzeba do pracy, i gdyby moja klapa bezpieczeństwa była
otwarta - bo jakoś przypadkiem przymknęła się na ten czas - nie
byłbym się zakochał i nie stałoby się to, co się stało.
VIII
- No, a tu akurat tak się wszystko złożyło: i mój stan majątkowy, i
suknia ładna, i przejażdżka łódką się udała. Kilkanaście razy się
nie udawała, a tym razem się udała. Coś jakby potrzask. Nie, nie
[25]
żartuję. Toć małżeństwa teraz właśnie tak się urządza, jak
potrzask. Cóż naturalniejszego? Dziewucha dojrzała, trzeba ją
wydać. Cóż prostszego, zdawałoby się, gdy dziewucha nieszpetna
i są mężczyźni pragnący się ożenić. Tak też robiło się w dawnych
czasach. Dojrzeje pannica - rodzice układają małżeństwo. Tak
zawsze się działo i dzieje we wszystkich krajach: u Chińczyków,
Hindusów, mahometan, u nas wśród ludu; tak postępuje cała
ludzkość lub co najmniej dziewięćdziesiąt dziewięć procent
ludzkości. Tylko jeden procent lub jeszcze mniej, my rozpustnicy,
uznaliśmy, że tak jest niedobrze, i wymyśliliśmy coś nowego. Co
mianowicie nowego? To mianowicie, że pannice siedzą, a męż-
czyźni przychodzą jak na targ i wybierają. A dziewuchy czekają i
myślą, ale nie śmią powiedzieć: „Łaskawco, mnie! Nie, mnie! Nie
ją, a mnie; patrz, jakie mam ramiona i resztę... " A my, mężczyźni,
spacerujemy, przechadzamy się, popatrujemy i jesteśmy bardzo
zadowoleni. „Wiem-myślimy sobie-że ja nie wpadnę". Prze-
chadzają się, popatrują, są bardzo zadowoleni, że to wszystko dla
nich jest urządzone. A jak się który zagapi - trach, już schwy-
tany. "
- No, a jak ma być? - zapytałem. - Czy może kobieta ma
się oświadczać?
- Tego to już nie wiem, ale jak równość, to równość. Skoro
uznano, że swatanie jest poniżające, to ten sposób jest stokroć
bardziej poniżający. Tam prawa i szansę są równe, a tu kobieta jest
albo niewolnicą na targu, albo przynętą w potrzasku. Powiedzmy
jakiejś mamuni lub samej dziewczynie prawdę, że tylko tym się
zajmuje, że łapie męża. Boże, co za obelga! A przecież wszystkie
tylko to robią, nic innego nie mają do roboty. Jakże okropny jest
widok tych niekiedy zupełnie młodziutkich, biednych, niewin-
nych dziewcząt, zajętych tym właśnie. I żeby to przynajmniej
robiło się jawnie, a nie tak obłudnie. „Ach, pochodzenie gatun-
[26]
ków, jakież to ciekawe! Ach, Liza bardzo się interesuje malars-
twem! A pan będzie na wystawie? Jakież to pouczające! A kulig, a
przedstawienia, a symfonia? Ach, jakie to nadzwyczajne! Moja
Liza przepada za muzyką. A pan czemu nie podziela tych
poglądów? A może przejażdżka łódką?" -A myśl tylko ta jedna:
„Weź, weź mnie, moją Lizę! Nie, mnie! No, spróbuj przynaj-
mniej!" O, ohyda! Kłamstwo! - zakończył, dopił resztę herbaty
i zabrał się do sprzątania filiżanek i naczyń.
IX
- A wie pan - podjął po chwili pakując do torby herbatę
i cukier - ta władza kobiet, z powodu której tak cierpi
świat — wszystko to z tego pochodzi.
- Jak to władza kobiet? - spytałem. - Prawa i przywileje są
po stronie mężczyzn.
- Tak, tak, właśnie o to chodzi - przerwał mi. - T o właś-
nie, co chcę panu powiedzieć, tłumaczy to niezwykle zajwisko, że
z jednej strony istotnie kobieta jest doprowadzona do ostatecznego
poniżenia, a z drugiej - ona panuje. Zupełnie tak samo jak Żydzi,
jak oni władzą swoich pieniędzy odpłacają za ucisk, tak samo
czynią kobiety.,, Aha, chcecie, żebyśmy byli handlarzami - po-
wiadają Żydzi - dobrze, więc my, handlarze, zawładniemy wami. "
„Aha, chcecie, żebyśmy były tylko obiektem pożądania - dobrze,
właśnie jako obiekt pożądania was ujarzmimy" - powiadają kobie-
ty. Nie na tym polega brak równouprawnienia kobiety, że nie
może ona głosować lub być sędzią - zajmowanie się tymi sprawami
nie stanowi żadnych praw - lecz na tym, że w dziedzinie seksual-
nej nie jest zrównana z mężczyzną, że nie ma prawa używać
[27]
mężczyzny lub się wstrzymywać od tego zgodnie ze swoją chęcią,
zgodnie z tą chęcią wybierać mężczyznę, a nie być wybieraną.
Powiadacie, że to jest potworne. Dobrze. W takim razie niech i
mężczyzna nie ma tych praw. Ale dzisiaj kobieta nie ma tego
prawa, które ma mężczyzna. Otóż, aby sobie wynagrodzić ten
brak, działa ona na zmysły mężczyzny, przez zmysły ujarzmia go
tak, że on tylko formalnie wybiera, a w rzeczywistości wybiera
ona. A z chwilą gdy owładnie tym środkiem, nadużywa go i
zdobywa straszną władzę nad ludźmi
- Gdzie pan widzi tę szczególną władzę?
- Gdzie ją widzę? Ależ wszędzie, we wszystkim. Przejdź
się pan w każdym wielkim mieście po sklepach. Tam tkwią
miliony, nie da się oszacować włożonych w to wszystko ludzkich
wysiłków, ale popatrz pan, czy w dziewięćdziesięciu procentach
tych sklepów jest choć cokolwiek na użytek mężczyzn? Cały
luksus życia jest wynikiem nacisku kobiet. Policz pan wszystkie
fabryki. Ogromna ich część wyrabia bezużyteczne ozdoby, powo-
zy, meble, drobiazgi dla kobiet. Miliony ludzi, pokolenia niewol-
ników giną w nieludzkim trudzie w fabrykach tylko dla zaspoko-
jenia kobiecych zachcianek. Kobiety jak królowe trzymają dzie-
więć dziesiątych rodzaju ludzkiego w jarzmie niewolnictwa
i znojnej pracy. A wszystko dlatego, że je poniżono, pozbawiono
równych praw z mężczyznami I oto mszczą się oddziaływaniem na
nasze zmysły, łowieniem nas w swoje sieci. Tak, wszystko się stąd
właśnie bierze. Kobiety uczyniły z siebie takie narzędzie oddzia-
ływania na zmysły, że mężczyzna nie może spokojnie się wobec
nich zachować. Ledwo mężczyzna zbliży się do kobiety, wnet
popadnie pod jej odurzający wpływ i oszaleje. Dawniej też czułem
zakłopotanie, trwogę na widok wyfiokowanej damy w sukni
balowej, ale teraz po prostu się boję, widzę w tym po prostu jakieś
niebezpieczeństwo dla ludzi, jakieś bezprawie, i gotów jestem
[28]
wołać policjanta, wzywać pomocy, żądać zabrania, usunięcia
niebezpiecznego obiektu.
- Ha, pan się śmieje - krzyknął na mnie - a to wcale nie
żarty. Jestem przekonany, że nadejdzie czas, i to może nawet
bardzo prędko, kiedy ludzie to zrozumieją i będą się dziwić, że
mogło istnieć społeczeństwo, w którym pozwalano na tak zakłó-
cające spokój publiczny postępki, jak to wprost podniecające
zdobienie swego ciała, na jakie pozwala się kobietom w naszym
społeczeństwie. Przecież to jest to samo, co rozstawić w miejscach
spacerów publicznych, na ścieżkach, wszelkiego rodzaju pułap-
ki - nie, gorzej! Dlaczego gry hazardowe są zabronione - a nie są
zabronione kobiety w podniecających strojach prostytutek? One
są stokroć niebezpieczniejsze!
- Otóż tak właśnie i mnie złapano. Byłem, jak się to mówi,
zakochany. Nie tylko ją uważałem za szczyt doskonałości, lecz
także i siebie przez cały czas narzeczeństwa uważałem za całkiem
doskonałego. Nie ma przecież takiego nicponia, który poszuka-
wszy nie znalazłby nicponi pod jakimś względem gorszych od
siebie i nie miałby stąd powodu do dumy i zadowolenia z siebie.
Tak i ja: ożeniłem się nie dla pieniędzy, bezinteresownie, nie tak
jak większość moich znajomych, którzy żenili się dla pieniędzy lub
kariery -byłem bogaty, ona uboga. To jedno. Druga rzecz, którą
się szczyciłem, to było to, że inni się żenili z myślą, iż nadal żyć
będą w takim samym wielożeństwie, w jakim pozostawali przed
ślubem, ja natomiast postanowiłem bezwzględnie trwać po ślubie
w jednożeństwie i byłem z tego bezgranicznie dumny. Tak, świnia
była ze mnie okropna, a wyobrażałem sobie, że jestem aniołem.
[29]
X
Okres narzeczeństwa nie trwał długo. Nie mogę teraz
wspominać bez wstydu tego okresu! Co za ohyda! Przecież chodzi
podobno o miłość duchową, a nie zmysłową. A skoro miłość
duchowa, obcowanie duchowe - to powinno się owo obcowanie
duchowe wyrazić słowami, rozmowami, pogawędkami A tu nic
podobnego nie było. Gdy zostawaliśmy sam na sam, rozmawiać
było strasznie trudno. Była to jakaś syzyfowa praca. Ledwo
wymyślisz z wysiłkiem, co by tu powiedzieć, i powiesz to - znów
trzeba milczeć, obmyślać. Nie mieliśmy o czym mówić. Wszystko,
co można było powiedzieć o czekającym nas życiu, urządzeniu go,
planach, było już powiedziane — i co dalej? Gdybyśmy byli
zwierzętami, tobyśmy wiedzieli, że nie musimy rozmawiać, a tutaj
przeciwnie, rozmawiać trzeba - a nie ma o czym, bo interesuje nas
nie to, co się rozstrzyga w rozmowach. A w dodatku ten wstrętny
zwyczaj cukierków, ordynarnego obżerania się słodyczami,
i wszystkie te obmierzłe przygotowania do ślubu: rozprawianie o
mieszkaniu, sypialni, pościeli, negliżach, szlafrokach, bieliźnie,
strojach. Zrozumże pan, że jeżeli ludzie się pobierają zgodnie z
dawnym patriarchalnym zwyczajem, jak mówił ten stary, to
pierzyny, wyprawa, pościel - wszystko to są tylko szczegóły
towarzyszące sakramentowi. Ale w naszej sferze, kiedy na
dziesięciu biorących ślub nie wiem, czy jest jeden taki, co by
wierzył nie mówię w sakrament, lecz choćby że to, co robi, jest
pewnego rodzaju zobowiązaniem; kiedy na stu mężczyzn nie wiem
czy jest jeden, co by nie był żonaty już przedtem, a na
pięćdziesięciu jeden taki, co by z góry nie był gotów zdradzać żony
przy każdej sposobności; kiedy każdy patrzy na sakrament tylko
jak na szczególny warunek posiadania danej kobiety - pomyśl pan,
jak okropnego sensu nabierają przy tym wszystkie te szczegóły.
Wychodzi na to, że wszystko tylko do tego się sprowadza. Wynika
coś w rodzaju sprzedaży. Rozpustnikowi sprzedają niewinną
dziewczynę otaczając tę sprzedaż pewnymi formalnościami
[30]
XI
- Tak żenią się wszyscy, tak i ja się ożeniłem, i zaczął się
zachwalany miodowy miesiąc. Toć sama nazwa jaka plugawa! - sy-
knął ze złością. - Kiedyś w Paryżu oglądałem przeróżne widowi-
ska jarmarczne i przeczytawszy afisz, wstąpiłem popatrzeć na
kobietę z brodą i psa morskiego. Okazało się, że jest to po prostu
mężczyzna wydekoltowany, w kobiecej sukni, i pies wsadzony w
skórę foki pływający w wannie z wodą. Było to całkiem niecieka-
we, ale gdym wychodził, właściciel budy grzecznie mnie odpro-
wadził i zwracając się do publiczności przy wejściu powiedział
wskazując na mnie: „Proszę zapytać tego pana, czy warto oglądać.
Prosimy, prosimy, jeden frank od osoby!" Głupio mi było
powiedzieć, że oglądać nie warto, a właściciel liczył na to
zapewne. Tak bywa zapewne i z tymi, którzy zaznali całej ohydy
miodowego miesiąca i nie rozczarowują innych. Ja też nie
rozczarowywałem nikogo, ale teraz nie widzę powodu, żeby nie
mówić prawdy. Uważam nawet, że trzeba koniecznie mówić o tym
prawdę. Jest to krępujące, zawstydzające, wstrętne, żałosne, a
przede wszystkim nudne, bezgranicznie nudne! Było to coś w
rodzaju tego, co czułem niegdyś ucząc się palić, gdy mnie ciągnęło
na wymioty i ślina mi ciekła, a ja ją łykałem udając, że jest mi
bardzo przyjemnie. Przyjemność z palenia, tak samo jak z tego:
jeżeli przyjdzie - to dopiero później. Małżonkowie muszą wyrobić
w sobie ten nałóg, żeby dawał im rozkosz.
- Jak to nałóg? - wtrąciłem. - Wszak pan mówi o najbar-
dziej naturalnej ludzkiej skłonności.
- Naturalnej? - powtórzył. - Naturalnej? Nie, powiem
panu, że przeciwnie, doszedłem do przekonania, że jest to wcale
nie... naturalne. Tak, wcale nie... naturalne. Spytaj pan dzieci,
spytaj niezepsutej dziewczyny. Moja siostra bardzo młodo wyszła
[31]
za mąż za człowieka dwakroć od niej starszego i rozpustnika.
Pamiętam, jak byliśmy zdziwieni w noc poślubną, gdy blada,
zapłakana uciekła od niego i trzęsąc się cała mówiła, że za nic w
świecie nie powie, czego chciał od niej.
Powiadasz pan: naturalne! Naturalną rzeczą jest jedzenie.
Jemy z radością, ochotą, przyjemnością, nie wstydząc się, ale
tamto jest i obmierzle, i zawstydzające, i bolesne. Tamto nie jest
naturalne! I dziewczyna nie zepsuta, przekonałem się o tym,
zawsze tego nienawidzi.
- Jak to! - zawołałem. - A jakżeby inaczej przetrwał rodzaj
ludzki?
- No pewnie, tylko o to się martwicie, by nie zaginął rodzaj
ludzki!-powiedział ze złośliwą ironią, jakby oczekiwał znanego
mu nierzetelnego argumentu. - Wolno głosić wstrzymywanie się
od rodzenia dzieci w imię tego, żeby lordowie angielscy mogli się
obżerać. Wolno głosić powstrzymywanie się od rodzenia dzieci w
imię tego, żeby mieć więcej przyjemności. Ale piśnij tylko słówko,
żeby się powstrzymywać od rodzenia dzieci w imię moralnoś-
ci - rety, jaki zaraz krzyk się podniesie: żeby czasem rodzaj ludzki
się nie skończył dlatego, że kilkudziesięciu ludzi chce skończyć ze
świństwem. Zresztą mniejsza o to. Razi mnie światło - czy można
zasłonić? - spytał wskazując na lampę.
Odrzekłem, że jest mi to obojętne. Wówczas pospiesznie,
jak robił wszystko, stanął na ławce i zasłoni! lampę wełnianą
firanką.
- A jednak - odezwałem się - gdyby wszyscy uznali to za
swój obowiązek, rodzaj ludzki przestałby istnieć.
Odpowiedział nie od razu.
- Powiadasz pan, jak bez tego miałby przetrwać rodzaj
ludzki? - przemówił wreszcie znów usiadłszy naprzeciw mnie,
rozstawiwszy szeroko nogi i wsparłszy o nie łokcie. - A po co ma
trwać rodzaj ludzki?
[32]
- Jak to po co? Inaczej by nas nie było.
- A po co mamy być?
- Jak to po co? Ależ po to, by żyć.
- A po co żyć? Jeżeli nie ma żadnego celu, jeżeli życie jest
nam dane dla życia - nie ma po co żyć. A jeżeli tak jest - mają rację
różni Schopenhauerowie i Hartmannowie, a nawet buddyści.
Jeżeli natomiast życie ma jakiś cel, wówczas jest jasne, że życie
powinno ustać, gdy cel ten zostanie osiągnięty. To przecież
logiczne — mówił z widocznym wzburzeniem, zapewne mu zale-
żało na tej myśli. - To przecież logiczne. Zauważ pan: jeżeli celem
ludzkości jest szczęście, dobro, miłość, co pan woli; jeżeli celem
ludzkości jest to, o czym mówią proroctwa - że wszyscy ludzie
zjednoczą się w miłowaniu, że przekują miecze na lemiesze
itd. - to cóż przeszkadza w osiągnięciu tego celu? Przeszkadzają
żądze. Z żądz najsilniejszą, najzłośliwszą i najuporczywszą jest
miłość płciowa, cielesna, więc jeżeli znikną żądze i ostatnia,
najsilniejsza z nich, miłość cielesna, to proroctwo się spełni, ludzie
się zjednoczą, zespolą, cel ludzkości będzie osiągnięty i nie będzie
miała ona po co żyć. Ale póki ludzkość żyje, ma przed sobą ideał, i
rozumie się, że nie jest to ideał królików czy świń, żeby się jak
najbardziej rozmnożyć, i nie małp lub paryżan, żeby z jak
największym wyrafinowaniem korzystać z uciech żądzy płciowej,
lecz ideał dobra, osiągany przez wstrzemięźliwość i czystość. Do
niego to zawsze dążyli i dążą ludzie. I uważaj pan, co z tego
wynika.
Wynika, że miłość cielesna jest klapą bezpieczeństwa.
Jeżeli żyjące teraz pokolenie ludzkości nie osiągnęło swego celu,
stało się tak tylko dlatego, że istnieją w nim żądze, a najsilniejszą z
nich jest płciowa. A skoro jest ta żądza płciowa — jest nowe
pokolenie, jest zatem i możliwość osiągnięcia celu w następnym
pokoleniu. Gdy i ono nie osiągnie celu, próbuje następne, i tak
5-1217
[33]
dalej dopóty, dopóki cel nie zostanie osiągnięty, nie spełni się
proroctwo, nie zjednoczą się ludzie, nie zespolą. Bo cóż by się
stało, gdyby nie to. Przypuśćmy, że Bóg stworzyłby ludzi dla
osiągnięcia pewnego celu, i stworzyłby ich albo jako śmiertelni-
ków bez żądzy płciowej, albo jako istoty wieczne. Gdyby byli
śmiertelni, ale bez żądzy płciowej, co by się wówczas stało? To, że
pożyliby sobie i nie osiągnąwszy celu umarliby, Bóg zaś dla
osiągnięcia celu musiałby stwarzać nowych ludzi. Gdyby nato-
miast byli wieczni, to przypuśćmy (chociaż tym samym ludziom
trudniej, niż nowym pokoleniom naprawiać błędy i zbliżać się do
doskonałości), przypuśćmy, że po wielu tysiącach lat osiągnęliby
cel, ale do czego byliby wtedy potrzebni? Co z nimi począć?
Właśnie tak, jak jest, jest najlepiej... Ale może panu się nie podoba
ta forma wyrażania myśli, może pan jest ewolucjonistą? I w takim
wypadku wyjdzie na to samo. Najwyższa rasa zwierząt - ludz-
ka-żeby przetrwać w walce z innymi zwierzętami, musi się
zespolić jak rój pszczół, a nie płodzić się bez końca; musi tak jak
pszczoły hodować osobniki bezpłciowe, to jest musi znowu dążyć
do wstrzemięźliwości, a nie do rozpalania chuci, ku czemu
zmierza cały układ naszego życia. - Milczał chwilę. - Rodzaj
ludzki wygaśnie? A czyż ktokolwiek, bez względu na światopo-
gląd, może o tym wątpić? Przecież to jest tak niewątpliwe, jak
śmierć. Przecież podług wszystkich nauk kościelnych nadejdzie
koniec świata, a podług wszystkich teorii naukowych też jest to
nieuniknione. Cóż więc dziwnego, że z nauki moralnej wynika to
samo?
Po tych słowach długo milczał, znów wypił trochę herbaty,
dopalił papierosa i wyjąwszy z torby nowe, włożył je do swojej
starej, zabrudzonej papierośnicy.
- Rozumiem pańską myśl - rzekłem. - Coś podobnego
twierdzą szekerzy.
[34]
- Tak, tak, i mają rację - odrzekł. - Żądza płciowa, choćby
najbardziej zawoalowana, jest złem, strasznym złem, z którym
należy walczyć, a nie popierać go, jak się to czyni u nas. Słowa
Ewangelii, że kto patrzy na kobietę z pożądaniem, już z nią
cudzołożył, dotyczą nie tylko cudzych żon, lecz właśnie - i przede
wszystkim - własnej żony.
XII
- Ale w naszym środowisku jest akurat na odwrót: jeżeli człowiek
nawet myślał o powściągliwości jako kawaler, to po ożenku każdy
uważa powściągliwość za całkiem zbędną. Przecież te wyjazdy po
ślubie, odosobnienie, w którym za zgodą rodziców pozostają
nowożeńcy - przecież to nic innego, jak pozwolenie na rozpustę.
Ale prawo moralności mści się samo, kiedy się je przekracza.
Mimo wszelkich moich starań, żeby jakoś urządzić miodowy
miesiąc, nic z tego nie wychodziło. Przez cały czas dręczył nas
wstręt, wstyd i nuda. Ale wkrótce doszła do tego nieznośna
udręka. Zaczęło się to bardzo prędko. Chyba na trzeci lub czwarty
dzień zastałem żonę bez humoru, zacząłem ją pytać o powód,
zacząłem obejmować, co moim zdaniem było jedyną rzeczą, której
mogła pragnąć, ale odsunęła moją rękę i rozpłakała się. Dlaczego?
Nie umiała powiedzieć. Ale było jej smutno i ciężko na duszy.
Zapewne znużone nerwy podszepnęły jej prawdę o ohydzie
naszych stosunków, ale nie umiała tego powiedzieć. Zacząłem ją
wypytywać, coś tam powiedziała, że tęskni za matką. Wydało mi
się, że to nieprawda. Zacząłem jej perswadować, nie wspominając
o matce. Nie zrozumiałem, że jest jej po prostu ciężko, a matka jest
tylko wymówką. Lecz ona obraziła się o to, że nie wspomniałem o
matce, jakby jej nie wierząc. Powiedziała mi, że widzi, że jej nie
[35]
kocham. Zarzuciłem jej, że kaprysi, i nagle zmieniła się na twarzy,
zamiast smutku pojawiło się rozdrażnienie i w najjadowitszych
słowach zaczęła mi wyrzucać egoizm i okrucieństwo. Spojrzałem
na nią. Twarz jej wyrażała zupełny chłód i wrogość, prawie
nienawiść do mnie. Pamiętam, jak się na ten widok przeraziłem.
„Jak to? Cóż to jest? - myślałem. - Miłość to przecież związek
dusz, a tu masz - coś takiego! Ależ to niemożliwe, to nie jest ona!"
Próbowałem ją udobruchać, ale napotkałem na tak niewzruszony
mur zimnej, jadowitej wrogości, że zanim się obejrzałem, rozdraż-
nienie ogarnęło i mnie, i nagadaliśmy sobie furę przykrych rzeczy.
Wrażenie tej pierwszej kłótni było okropne. Nazwałem to kłótnią,
ale nie była to kłótnia, lecz tylko ujawnienie się przepaści, która w
istocie była między nami. Zakochanie wyczerpało się przez
zaspokojenie zmysłów i znaleźliśmy się wobec siebie w naszym
rzeczywistym wzajemnym stosunku, to jest jako dwoje całkowicie
obcych sobie egoistów, z których każde chce uzyskać jak najwięcej
przyjemności dla siebie przy pomocy drugiego. Nazywałem
kłótnią to, co zaszło między nami, ale nie była to kłótnia, lecz tylko
nasze istotne, wzajemne stosunki ujawnione wskutek przesytu
zmysłów. Nie zrozumiałem, że te zimne i wrogie stosunki są
naszymi normalnymi stosunkami, nie rozumiałem dlatego, że te
wrogie stosunki w pierwszym okresie bardzo prędko znów nam
przesłoniła wezbrana na nowo kolejna fala zmysłowości, czyli
zakochania.
No i pomyślałem sobie, żeśmy się pokłócili i pogodzili i że
to się więcej nie zdarzy. Ale w tymże pierwszym, miodowym
miesiącu bardzo prędko znów nastąpił okres przesytu, znów
przestaliśmy być sobie nawzajem potrzebni i znów wybuchła
kłótnia. Ta druga kłótnia ugodziła mnie jeszcze dotkliwiej niż
pierwsza. A więc pierwsza nie była czymś przypadkowym, lecz tak
musi być i tak będzie! Druga kłótnia tym bardziej mnie zaskoczyła,
[36]
że wybuchła z całkiem nieprawdopodobnego powodu. Coś w
związku z pieniędzmi, których nigdy nie skąpiłem, a już w żadnym
razie nie mogłem ich skąpić żonie, ale ona mi to zarzuciła: jakoś tak
to ujęła, pamiętam, że niby pewna moja uwaga dowodzi chęci
mojego panowania nad nią za pomocą pieniędzy, na których
opieram jakoby swoje wyłączne prawa, słowem, coś niewiarygod-
nie głupiego, nikczemnego, nie licującego ani ze mną, ani z nią.
Zirytowałem się, zacząłem jej zarzucać niedelikatnośc, a ona
mnie - i znowu się rozpętało. W jej słowach, w wyrazie jej twarzy
i oczu ujrzałem znów tę zimną, okrutną wrogość, która tak mnie
zdumiała za pierwszym razem. Z bratem, z przyjaciółmi, z ojcem,
pamiętam, kłóciłem się, ale nigdy między nami nie było tej
szczególnej jadowitej nienawiści co tutaj. Ale minął czas jakiś,
i znów tę wzajemną nienawiść przesłoniło zakochanie, to znaczy
zmysłowość, i pocieszałem się jeszcze myślą, że te dwie kłótnie to
jakieś pomyłki, które można naprawić. Lecz oto zdarzyła się
kłótnia trzecia i czwarta, i zrozumiałem, że to nie jest przypadek,
lecz że tak właśnie być musi i tak będzie, i przeraziłem się tym, co
mnie czeka. W dodatku dręczyła mnie jeszcze okropna myśl, że
tylko ja tak źle żyję z żoną, tak inaczej niż się spodziewałem, a w
innych małżeństwach to się nie zdarza. Nie wiedziałem jeszcze, że
jest to los powszechny, że wszyscy, tak samo jak ja, myślą, że jest
to wyłącznie ich własna niedola, i ukrywają tę swoją wyłączną,
haniebną niedolę nie tylko przed innymi, ale nawet przed sobą się
do tego nie przyznają.
Zaczęło się już w pierwszych dniach i trwało wciąż, z coraz
większą siłą i zawziętością. W głębi duszy już w pierwszych
tygodniach poczułem, że wpadłem, że wyszło nie to, czego się
spodziewałem, że małżeństwo nie tylko nie jest szczęściem, lecz
czymś bardzo niemiłym, ale, podobnie jak wszyscy, nie chciałem
się przyznać do tego przed sobą samym (nie przyznałbym się
[37]
i teraz, gdyby się tak nie skończyło) i ukrywałem nie tylko przed
innymi, lecz i przed sobą. Teraz się dziwię, jak mogłem nie
widzieć swojej rzeczywistej sytuacji. A można było ją widzieć już
choćby dlatego, że kłótnie się zaczynały z tak błahych powodów,
że po skończeniu nie mogliśmy sobie przypomnieć, o co poszło.
Rozsądek nie nadążał z dostarczaniem stale istniejącej wzajemnej
wrogości dostatecznych racji do starć. Lecz jeszcze bardziej
zdumiewający był brak pretekstów do pojednania. Niekiedy
bywały słowa, wyjaśnienia, nawet łzy, lecz niekiedy... ach, jeszcze
do dziś mierzi mnie to wspomnienie; po najokrutniejszych
rzucanych sobie słowach - raptem milczące spojrzenia, uśmiechy,
pocałunki, uściski... Fuj, ohyda! Jak mogłem wtedy nie widzieć
całej tej obrzydliwości.
XIII
Weszło dwóch pasażerów i zaczęli się sadowić na dalszej ławce.
Milczał, póki się sadowili, ale skoro tylko ucichli, mówił dalej,
widać ani na chwilę nie gubiąc wątku swych myśli.
- A co jest w tym wszystkim najbardziej odrażające? - za-
czął. - To, że w teorii miłość uważa się za coś idealnego,
wzniosłego, a w praktyce miłość jest czymś obmierzłym, świń-
skim, o czym wstyd nawet mówić i wspominać, bo to mierzi. Nie
na darmo natura sprawiła, że jest to coś, co mierzi i zawstydza. A
skoro mierzi i zawstydza, to tak właśnie należy rzecz całą
rozumieć. A tymczasem, przeciwnie, ludzie udają, że ta rzecz
obmierzła i zawstydzająca jest piękna i wzniosła. Jakie były
pierwsze objawy mojej miłości? Takie, że folgowałem zwierzęcym
instynktom, nie tylko się ich nie wstydząc, lecz z jakiegoś powodu
chlubiąc się możliwością tych fizycznych zbytków, nie myśląc
[38]
przy tym zgoła nie tylko o jej życiu duchowym, lecz nawet i o
fizycznym. Dziwiłem się, skąd się bierze nasza wzajemna wro-
gość, a przecież sprawa była całkiem jasna: wrogość ta była niczym
innym jak protestem natury ludzkiej przeciw zwierzęciu, które ją
przytłaczało.
Dziwiłem się naszej wzajemnej nienawiści. A przecież
inaczej być nie mogło. Była to wzajemna nienawiść wspólników
zbrodni — i za podżeganie, i za udział w zbrodni. Czyż to nie
zbrodnia, że gdy ona, biedaczka, zaszła w ciążę, już w pierwszym
miesiącu, nasz świński stosunek trwał dalej? Myśli pan, że
odbiegam od tematu? Bynajmniej. Cały czas opowiadam panu, jak
zabiłem żonę. Na rozprawie sądowej pytano mnie, czym i jak
zabiłem żonę. Głupcy myślą, że ja zabiłem wtedy nożem, piątego
października. Nie wtedy ją zabiłem, lecz znacznie wcześniej.
Zupełnie tak samo, jak oni wszyscy teraz zabijają, wszyscy...
- Czymże to? - zapytałem.
- Otóż to jest właśnie zdumiewające, że nikt nie chce
wiedzieć tego, co jest tak jasne i oczywiste - tego, co lekarze
powinni wiedzieć i głosić, ale oni milczą. Przecież to niesłychanie
proste. Mężczyzna i kobieta stworzeni są tak jak zwierzęta: po
miłości cielesnej zaczyna się ciąża, potem karmienie - takie stany,
podczas których i dla kobiety, i dla dziecka miłość fizyczna jest
szkodliwa. Liczba kobiet i mężczyzn jest równa. Cóż z tego
wynika? To chyba jasne. I nie potrzeba wielkiej mądrości, żeby
wyprowadzić stąd wniosek, który wyprowadzają zwierzęta, czyli
wstrzemięźliwość. Ale nie - nauka doszła do tego, że znalazła
jakieś leukocyty biegające we krwi i różne inne zbędne głupstwa,
ale tego nie potrafiła zrozumieć. W każdym razie nie słychać, żeby
o tym mówiono.
A zatem kobieta ma tylko dwa wyjścia: albo zrobić z siebie
potwora, zniszczyć lub niszczyć w sobie w miarę potrzeby
[39]
zdolność bycia kobietą, to jest matką, aby mężczyzna mógł się nią
delektować spokojnie i stale, albo drugie wyjście, nawet nie
wyjście, lecz po prostu ordynarne bezpośrednie pogwałcenie
praw natury, które się dokonuje we wszystkich tak zwanych
porządnych rodzinach. To mianowicie, że kobieta wbrew swojej
naturze musi być jednocześnie i ciężarną, i karmiącą matką,
i kochanką, musi być tym, do czego nie zniża się żadne zwierzę. A
na to wszystko nie może wystarczyć jej sil. Stąd w naszym
środowisku histeria, nerwy, a wśród ludu - opętanie. Zwróć pan
uwagę, że u dziewcząt niewinnych nie zdarza się opętanie, jest ono
tylko u bab, i to u bab żyjących z mężami. Tak jest u nas, tak
również w Europie. Wszystkie szpitale dla histeryczek pełne są
kobiet gwałcących prawo natury. Ale opętane baby i pacjentki
Charcota to zupełne kaleki, a półkalek jest pełno na świecie.
Pomyśleć tylko, jak wielka rzecz dzieje się w kobiecie, kiedy
pocznie płód w swoim łonie lub gdy karmi urodzone już dziecko.
Rośnie to, co jest naszym przedłużeniem, co po nas nastąpi. I tę
świętą sprawę gwałci co - strach pomyśleć! A rozprawia się o
wolności, o prawach kobiety! To tak, jakby ludożercy tuczyli
jeńców celem ich zjedzenia, zapewniając jednocześnie, że troszczą
się o ich prawa i wolność.
Wszystko to było nowe i uderzające dla mnie.
- No więc jak? Jeśli tak - powiedziałem - to wynika stąd,
że kochać żonę można raz na dwa lata, a przecież mężczyzna...
- Och, oczywiście - dla mężczyzny to jest niezbęd-
ne! - przerwał ml - Znów kochani kapłani wiedzy przekonali
wszystkich. Ja bym tym mędrcom kazał pełnić funkcje kobiet,
które są ich zdaniem niezbędne mężczyznom - co by wtedy
powiedzieli? Wmówcie w człowieka, że jest mu niezbędna wódka,
tytoń, opium - a wszystko to stanie się niezbędne. Wychodzi na
to, że Bóg nie rozumiał tego, co potrzeba, i dlatego nie spytawszy
[40]
mędrców, źle to urządził. Widzi pan, że cos tu się nie zgadza.
Mężczyzna musi koniecznie - stwierdzili - zaspokajać swoją
żądzę, a tu raptem wplątuje się rodzenie i karmienie dzieci, nie
pozwalające zaspokajać tej potrzeby. No i co robić? Oczywiście
zwrócić się do owych mędrców, którzy to na pewno załatwią. No
i załatwili. Och, kiedyż wreszcie zostaną zdetronizowani ci
mędrcy z ich szalbierstwami? Już czas najwyższy, do tego już
doszło, że ludzie wariują i strzelają do siebie i innych, a wszystko z
tego powodu. I czy może być inaczej? Zwierzęta jak gdyby wiedzą,
że potomstwo przedłuża ich ród, i trzymają się pewnej reguły pod
tym względem. Tylko człowiek nie wie tego i nie chce wiedzieć. I
troszczy się tylko o to, by mieć jak najwięcej przyjemności. A któż
to? Król przyrody, człowiek. Zwróć pan uwagę, zwierzęta łączą
się tylko wtedy, gdy mogą płodzić potomstwo, a paskudny król
przyrody - zawsze, byleby mieć przyjemność. I w dodatku ado-
ruje to małpie zajęcie, mieni je perlą istnienia - miłością. A w imię
tej miłości, to jest paskudztwa, niszczy - co? - połowę rodzaju
ludzkiego. Ze wszystkich kobiet, które powinny z nim współdzia-
łać w dążeniu ludzkości do prawdy i szczęścia, w imię swej
przyjemności robi nie sprzymierzeńców, lecz wrogów. Spójrz pan,
co wszędzie hamuje postęp ludzkości? Kobiety. A dlaczego są
takie? Tylko dlatego. Tak, tak - powtórzył kilka razy i zaczął się
kręcić, wyjmować papierosy i palić, zapewne chcąc się nieco
uspokoić.
XIV
- I tak właśnie po świńsku żyłem — mówił dalej tym samym
tonem co przedtem. - A najgorsze było to, że żyjąc tym obrzyd-
liwym życiem, wyobrażałem sobie, że skoro nie ulegam pokusie ze
6-1217
[41]
strony innych kobiet, zatem prowadzę uczciwe życie rodzinne,
jestem moralnym człowiekiem i że niczemu nie jestem winien, a
jeżeli między nami wybuchają kłótnie, winna jest ona, jej cha-
rakter.
Winna zaś była, ma się rozumieć, nie ona. Była taka sama
jak wszystkie, jak większość. Wychowano ją tak, jak wymaga tego
pozycja kobiety w naszym środowisku, a więc tak, jak wychowuje
się wszystkie bez wyjątku kobiety klas posiadających - inaczej ich
wychować nie można. Mówi się o jakimś nowym kształceniu
kobiet. To są puste słowa: wykształcenie kobiety jest akurat takie,
jakie być musi przy istniejącym nie obłudnym, lecz rzeczywistym,
powszechnym poglądzie na kobietę.
I wykształcenie kobiety zawsze będzie odpowiadało poglą-
dowi mężczyzny na nią. Przecież wiemy wszyscy, jak mężczyzna
patrzy na kobietę: Wein, Weiber und Gesang, i tak mówią w swoich
wierszach poeci. Weź pan całą poezję, cale malarstwo i rzeźbę,
poczynając od wierszy miłosnych i nagich Wener i Fryn: widzimy,
że kobieta jest narzędziem rozkoszy; taka jest na Trubnej i na
Graczówce, i na balu dworskim. I zwróć pan uwagę na przebie-
głość szatana: no dobrze, rozkosz, przyjemność - więc niechby
było wiadomo, że to przyjemność, że kobieta to smaczny kąsek.
Ale nie, z początku rycerze zapewniali, że adorują kobietę
(adorują, ale mimo to widzą w niej narzędzie rozkoszy). Teraz
już zapewniają, że szanują kobietę. Jedni ustępują jej miejsca,
podnoszą jej chusteczki, inni przyznają jej prawo do zajmowania
wszystkich stanowisk, do udziału w rządach itp. Robią to
wszystko, a pogląd na nią jest wciąż ten sam. Jest narzędziem
rozkoszy. Jej ciało jest źródłem rozkoszy. A ona wie o tym. To
samo co niewola. Przecież niewolnictwo jest niczym innym jak
korzystaniem jednostek z przymusowej pracy mas. Więc aby
niewolnictwa nie było, ludzie muszą odmówić korzystania z
[42]
przymusowej pracy innych ludzi, muszą to uważać za zbrodnię lub
hańbę. A tymczasem zabierają się do tego inaczej: odrzucają
zewnętrzne formy niewolnictwa wprowadzając zakaz sprzedaży
i kupna niewolników - i są przekonani, wmawiają sobie, że
niewolnictwa już nie ma, nie widząc i nie chcąc wiedzieć, że
niewolnictwo trwa nadal, ponieważ ludzie wciąż tak samo lubią
korzystać z cudzej pracy, uważają to za dobre i sprawiedliwe. A
skoro uważają to za dobre, zawsze znajdą się ludzie silniejsi i
sprytniejsi od innych, którzy potrafią to zrobić. Tak samo jest z
emancypacją kobiety. Niewola kobiety przecież na tym tylko
polega, że mężczyźni chcą z niej korzystać jako z narzędzia
rozkoszy i uważają to korzystanie za coś dobrego. No i wyzwalają
kobietę, dają jej wszelkie prawa równe męskim, ale w dalszym
ciągu widzą w niej narzędzie rozkoszy, tak ją wychowują od
dziecka, a potem przy pomocy opinii publicznej. W efekcie jest
wciąż tą samą poniżoną, zdeprawowaną niewolnicą, a mężczyzna
wciąż tym samym zdeprawowanym jej właścicielem.
Wyzwalają kobietę na kursach i w urzędach, a widzą w niej
obiekt rozkoszy. Wystarczy nauczyć ją, jak ją u nas nauczono,
patrzeć tak na samą siebie, a pozostanie na zawsze niższą istotą.
Albo będzie przy pomocy łajdaków lekarzy zapobiegać poczęciu,
czyli będzie zupełną prostytutką, zniżającą się nie do poziomu
zwierzęcia, lecz do poziomu rzeczy, albo będzie tym, czym jest
najczęściej - osobą psychicznie chorą, histeryczną, nieszczęśliwą,
taką, jakimi one są właśnie, bez możliwości rozwoju ducho-
wego.
Gimnazja i kursy nie mogą tego zmienić. Zmienić to może
tylko zmiana poglądu mężczyzny na kobiety i samych kobiet na
siebie. Zmieni się to dopiero wtedy, kiedy kobieta będzie uważać
dziewictwo za stan zaszczytny, a nie tak jak teraz - ten zaszczytny
stan człowieka za wstyd i hańbę. Dopóki tak nie jest, ideałem
6- [43]
każdej dziewczyny, bez względu na stopień jej wykształcenia,
będzie jednak przyciąganie do siebie jak największej liczby
samców, aby mieć możność wyboru.
A to, że jedna jest biegła w matematyce, a inna umie grać na
harfie, niczego nie zmieni. Kobieta jest szczęśliwa i osiąga
wszystko, czego może pragnąć, kiedy oczaruje mężczyznę.
I dlatego głównym zadaniem kobiety jest umiejętność czarowania
mężczyzn. Tak było i będzie. Tak jest w naszej sferze w stanie
panieńskim, tak potem trwa w małżeństwie. W stanie panieńskim
jest to potrzebne dla dokonania wyboru, w małżeństwie - dla
panowania nad mężem.
Jedyne, co kładzie temu kres lub przynajmniej chwilowo
tłumi, to dzieci, lecz tylko wtedy, gdy kobieta nie jest potworem,
to znaczy, gdy sama karmi Ale i w to się wdają lekarze.
Moja żona, która chciała sama karmić i karmiła pięcioro
następnych dzieci, zaraz po pierwszym dziecku zaniemogła. Ci
lekarze, którzy cynicznie rozbierali ją i wszędzie obmacywali, za
co musiałem im jeszcze dziękować i płacić pieniądze - otóż ci
kochani lekarze orzekli, że nie powinna karmić, i w tym
pierwszym okresie pozbawiona została jedynego środka, który
mógł ją uchronić przed kokieterią. Karmiła mamka, czyli skorzy-
staliśmy z nędzy i ciemnoty kobiety, zwabiliśmy ją od jej dziecka
do naszego i ustroiliśmy za to w czepek ze wstążkami. Ale nie w
tym rzecz. Rzecz w tym, że właśnie w czasie uwolnienia się od
ciąży i karmienia obudziła się w niej ze szczególną mocą uśpiona
kobieca zalotność. A we mnie odpowiednio ze szczególną mocą
obudziły się męki zazdrości, które bez przerwy dręczyły mnie
przez cały czas mego współżycia małżeńskiego - owe męki, które
nie mogą nie dręczyć wszystkich mężów współżyjących z żonami
tak, jak ja współżyłem, czyli niemoralnie.
[44]
XV
- Przez cały czas małżeństwa nie przestawałem doznawać udręk
zazdrości. Ale były okresy, kiedy cierpiałem szczególnie dotkli-
wie. Jednym z takich okresów był ten, kiedy po pierwszym
dziecku lekarze zabronili jej karmić. Byłem szczególnie zazdrosny
w owym czasie po pierwsze dlatego, że żona odczuwała^ ten
właściwy matkom niepokój, jaki musi wynikać z niczym nie
usprawiedliwionego zakłócenia normalnego toku życia, po drugie
dlatego, że ujrzawszy, jak łatwo odrzuciła obowiązek moralny
matki, słusznie, choć bezwiednie wywnioskowałem, że równie
łatwo jej przyjdzie odrzucić także małżeński, tym bardziej że była
zupełnie zdrowa i mimo zakazu kochanych lekarzy sama karmiła
następne dzieci i wykarmiła je świetnie.
- O, jak pan nie lubi lekarzy! - rzuciłem, dostrzegłszy
szczególną złość w jego głosie, ilekroć o nich wspominał.
- Tu nie idzie o lubienie czy nielubienie. Zmarnowali mi
życie, jak marnowali i marnują życie tysięcy, setek tysięcy ludzi, a
ja nie mogę nie wiązać skutku z przyczyną. Rozumiem, że chcą,
tak samo jak adwokaci i inni, zarabiać grube pieniądze, i chętnie
oddałbym im połowę swego mienia; każdy, kto by zrozumiał, co
oni właściwie robią, chętnie by im oddał połowę swego mienia,
byleby się nie wtrącali do naszego życia rodzinnego, byleby nie
zbliżali się do nas. Nie zbierałem informacji, ale znam dziesiątki
wypadków - a jest ich mrowie - że bądź zabili dziecko w łonie
matki, zapewniając, że matka nie może urodzić - a matka później
doskonale rodzi — bądź samą matkę wskutek jakiejś rzekomo
niezbędnej operacji. Przecież nikt nie liczy tych morderstw, jak
nie liczono morderstw inkwizycji, zakładając, że idzie o dobro
ludzkości. Nie sposób wyliczyć popełnionych przez nich prze-
stępstw. Ale wszystkie te przestępstwa są niczym w porównaniu z
[45]
tym materialistycznym rozkładem moralnym, jaki wprowadzają w
społeczeństwo, zwłaszcza poprzez kobiety. Pomijam już to, że
gdyby się stosowano do ich wskazówek, to wskutek istnienia
zarazków wszędzie, we wszystkim, ludzie nie powinni dążyć do
zjednoczenia, lecz do rozłączenia: zgodnie z ich teorią każdy
powinien siedzieć osobno i nie wypuszczać z ust szprycy z
karbolem (zresztą odkryto, że i to nie wystarcza). Ale i to jeszcze
nic. Główną trucizną jest deprawowanie ludzi, a kobiet w
szczególności.
Dziś już nie można powiedzieć: „Źle żyjesz, żyj
lepiej" - nie można tego powiedzieć ani sobie, ani komu innemu.
Bo jeżeli źle żyjesz, dla lekarzy przyczyną jest nienormalne
funkcjonowanie nerwów itp. I musi się pójść do nich, a oni zapiszą
za trzydzieści pięć kopiejek lekarstw z apteki, które musimy
zażywać. Zrobi się nam jeszcze gorzej - cóż, wtedy dalej nowe
lekarstwa i dalej nowi doktorzy. Ładna historia!
Ale nie o to chodzi. Mówiłem tylko o tym, że doskonale
sama karmiła dzieci i że jedynie brzemienność i karmienie dzieci
wybawiały mnie od mąk zazdrości. Gdyby nie to, wszystko stałoby
się wcześniej. Dzieci ratowały i mnie, i ją. W ciągu ośmiu lat
urodziła pięcioro dzieci i wszystkie karmiła sama.
- A gdzie są teraz pańskie dzieci?
- Dzieci? - powtórzył zalękniony.
- Bardzo przepraszam, może panu ciężko wspominać?
- Nie, nic nie szkodzi. Dzieci wzięła moja szwagierka i jej
brat. Mnie ich nie dano. Oddałem im swój majątek, a mnie ich nie
dano. Przecież uchodzę niemal za coś w rodzaju wariata. Wracam
teraz od nich. Widziałem je, ale mi ich nie dadzą. A nuż je
wychowam w ten sposób, że nie będą takie jak ich rodzice? A
przecież mają być takie same! No trudno. Zrozumiałe, że mi ich
nie dadzą i nie powierzą. Nie wiem zresztą, czy byłbym na siłach je
[46]
wychować. Myślę, że nie. Jestem miną, kaleką. Jedno tylko jest
we mnie: ja - wiem. Tak, to jest pewne, że wiem to, co inni jeszcze
nieprędko będą wiedzieli.
Tak, dzieci żyją i rosną na takich samych dzikusów, jak
wszyscy wokół nich. Widziałem je, trzy razy widziałem. Nic dla
nich nie mogę zrobić. Nic. Teraz jadę do siebie, na południe. Mam
tam domek z ogródkiem.
Tak, nieprędko jeszcze ludzie dowiedzą się tego, co ja
wiem. Można się łatwo dowiedzieć, czy w słońcu i gwiazdach jest
dużo żelaza i jakie są tam metale - to tak, ale tego, co ujawnia
naszą ohydę - trudno, strasznie trudno...
Pan przynajmniej słucha, już i za to jestem wdzięczny.
XVI
- Wspomniał pan przed chwilą o dzieciach. Co za niestworzone
bzdury wygaduje się na temat dzieci Dzieci to błogosławieństwo
boże, dzieci to radość. A przecież to wszystko kłamstwo.
Wszystko to było niegdyś*, ale teraz nie ma nic podobnego. Dzieci
to męka i nic więcej. Większość matek tak to właśnie odczuwa, a
niekiedy niechcący mówi to wprost. Spytaj pan większość matek
naszej sfery ludzi zamożnych, a powiedzą panu, że z obawy, że
dzieci ich mogą chorować i umrzeć, nie chcą w ogóle mieć dzieci,
nie chcą karmić, gdy już urodziły, żeby się nie przywiązać i nie
cierpieć. Radość, jaką im daje dziecko swym powabem - powabem
rączek, nóżek, całego ciałka - przyjemność obcowania z dzie-
ckiem, są mniejsze od cierpienia, jakiego doznają - nie mówiąc już
nawet o chorobie czy stracie dziecka - z samego strachu przed
możliwością choroby i śmierci. Zważywszy dodatnie i ujemne
[47]
strony, okazuje się, że przeważają ujemne, i dlatego one wolą nie
mieć dzieci. Mówią to wprost, odważnie, wyobrażając sobie, że te
uczucia wywołane są miłością do dzieci, uczuciem dobrym
i chwalebnym, z którego są dumne. Nie widzą, że takie rozumo-
wanie jest jawnym zaprzeczeniem miłości, a tylko potwierdzeniem
ich egoizmu. Mniej znajdują przyjemności w uroku dziecka niż
cierpień ze strachu o nie, i dlatego to ma nie być tego dziecka,
które mogłyby kochać. Poświęcają nie siebie dla ukochanej istoty,
lecz mającą się zjawić ukochaną istotę dla siebie.
Jasne, że nie jest to miłość, lecz egoizm. Ale któż podniesie
rękę, by potępić matki z zamożnych rodzin za ten egoizm, gdy się
przypomni, ile się one namordują w związku ze zdrowiem dzieci
dzięki tymże doktorom w naszym wielkopańskim życiu. Skoro
tylko przypomnę sobie, nawet teraz, życie i stan żony w
pierwszym okresie, kiedy było troje, czworo dzieci i była nimi
całkowicie pochłonięta - zgroza ogarnia. To nie było w ogóle
życie. Było to jakieś wieczne niebezpieczeństwo, potem wyzwo-
lenie od niego i znów niebezpieczeństwo, znów rozpaczliwe
wysiłki i znów ocalenie - stale taka sytuacja jak na tonącym
okręcie. Niekiedy wydawało mi się, że to się robi umyślnie, że ona
udaje niepokój o dzieci po to, by nade mną górować. Tak kusząco
łatwo rozstrzygało to wszystkie kwestie na jej korzyść! Zdawało mi
się czasami, że wszystko, co wtedy robi i mówi — robi i mówi
naumyślnie. Ale nie, naprawdę strasznie się wciąż zadręczała
dziećmi, ich zdrowiem i chorobami. To była tortura dla niej i dla
mnie również. I nie mogła się nie męczyć. Przecież miała pociąg do
dzieci, zwierzęcą potrzebę karmienia ich, pieszczenia, bronie-
nia - miała to, jak ma większość kobiet, ale nie miała tego, co mają
zwierzęta - braku wyobraźni i rozsądku. Kura nie boi się tego, co
się może stać z jej kurczęciem, nie zna wszystkich chorób, które
mogą spaść na nie, nie zna tych wszystkich środków, którymi
[48]
ludzie próbują ratować się od chorób i śmierci. Toteż dzieci dla
niej, kury, nie są męczarnią. Robi dla swoich kurcząt to, co jest dla
niej naturalne i co jest jej przyjemnie robić, dzieci są dla niej
radością. A gdy kurczę zaczyna chorować, jej zabiegi są ściśle
określone: grzeje je, karmi A robiąc to wie, że robi wszystko, co
trzeba. Zdechnie kurczę - kura nie zastanawia się, czemu umarło,
dokąd odeszło, pogdacze, przestanie i żyje dalej jak przedtem. Ale
z naszymi nieszczęsnymi kobietami i z moją żoną było inaczej. Nie
mówiąc już o chorobach - jak je leczyć, również o tym, jak
pielęgnować, chować, słyszała ze wszystkich stron i czytała bez
końca przeróżne, bezustannie się zmieniające reguły. Odżywiać
tak, tak a tak, tym a tym - nie, nie tak i nie tym, lecz jakoś inaczej,
ubierać, poić, kąpać, kłaść spać, spacer, powietrze — na to
wszystko my, a przeważnie ona, dostawaliśmy co tydzień nowe
przepisy. Tak jakby dzieci zaczęły się rodzić od wczoraj. A gdy nie
tak się nakarmi, nie tak wykąpie, nie we właściwym czasie,
i dziecko zachoruje, to okaże się, że to ona jest winna, zrobiła nie
to, co należało.
Ale na razie rzecz dotyczy zdrowego dziecka. Już i to jest
męczarnią. Cóż dopiero jak zachoruje! Koniec. Istne piekło.
Zakłada się, że chorobę można leczyć i że jest taka nauka i tacy
ludzie - lekarze, a oni wiedzą jak. Nie wszyscy, lecz najlepsi
wiedzą. I oto dziecko jest chore i trzeba trafić do tego najlepsze-
go - tego, który ratuje, a wówczas dziecko jest uratowane: nie
złapiesz tego doktora albo mieszkasz nie tam, gdzie mieszka ten
lekarz - i dziecko ginie. I to nie jest jej tylko właściwa wiara, to
wiara wszystkich kobiet z jej kręgu, i ze wszystkich stron słyszy
tylko to: „Katarzynie Siemionownie umarło dwoje dzieci, bo nie
wezwano w porę Iwana Zacharycza, a Marii Iwanownie Iwan
Zacharycz uratował starszą dziewczynkę; u Pietrowów na czas, za
radą lekarza, odseparowano dzieci — i ocalały, a tam, gdzie nie
[49]
odseparowano - dzieci pomarły. Pewna pani miała wątłe dziecko,
przenieśli się za radą lekarza na Południe - i uratowali dziecko".
Jakże ma się nie męczyć i nie denerwować przez całe życie, skoro
życie dzieci, do których jest zwierzęco przywiązana, zależy od
tego, czy się dowie na czas, co powie o tym Iwan Zacharycz. A co
powie Iwan Zacharycz, nikt nie wie, a już najmniej on sam,
ponieważ wie doskonale, że nic nie wie i nic pomóc nie mo-
że i tylko lawiruje na chybił trafił, byleby nie przestano wierzyć,
że on coś wie. Przecież gdyby była zupełnym zwierzęciem, toby
się tak nie męczyła, a gdyby była zupełnym człowiekiem, miałaby
wiarę w Boga i mówiłaby i myślała tak, jak mówią wierzące
prostaczki: „Bóg dał, Bóg wziął, wszystko w boskim ręku".
Myślałaby, że życie i śmierć wszystkich ludzi, a więc i jej dzieci,
nie jest w ludzkiej mocy, lecz tylko w boskiej, a wówczas nie
dręczyłaby się tym, że w jej mocy było zapobiec chorobom i
zgonom dzieci, a ona tego nie zrobiła. Bo dla niej sytuacja
przedstawiała się tak: ma oto najkruchsze, słabe, podległe niezli-
czonym plagom istoty. Do istot tych czuje namiętne, zwierzęce
przywiązanie. Poza tym istoty te są jej powierzone, a jednocześnie
środki zachowania ich przy życiu są ukryte przed nami, znane
natomiast całkiem obcym ludziom, których usługi i rady można
zdobywać tylko za grube pieniądze, i to nie zawsze.
Całe życie z dziećmi było zatem dla żony, a więc i dla mnie,
nie radością, lecz męką. Jakże się tu nie męczyć? Toteż męczyła się
bezustannie. Bywało, że ledwo się uspokoimy po jakiejś scenie
zazdrości lub po zwykłej kłótni i chcemy sobie odpocząć,
poczytać, pomyśleć; ledwo weźmie się człowiek do jakiejś
roboty - raptem oznajmiają nam, że Wasia wymiotuje albo Masza
załatwiła się z krwią, albo Andriusza dostał wysypki - no, i basta,
nie ma już życia. Dokąd pędzić, po jakich lekarzy, jak odseparo-
wać? I zaczynają się lewatywy, temperatury, mikstury i lekarze.
[50]
Jeszcze się to nie skończyło, a już zaczyna się coś innego.
Regularnego, ustalonego życia rodzinnego nie było. Było tylko,
jak już panu mówiłem, bezustanne ratowanie się przed urojonymi
i rzeczywistymi niebezpieczeństwami. Tak przecież jest obecnie
w większości rodzin. A w mojej rodzinie było to szczególnie
jaskrawe. Żona namiętnie kochała swoje dzieci i była bardzo
łatwowierna.
Toteż obecność dzieci nie tylko nie umilała nam życia, lecz
je zatruwała. Poza tym dzieci były dla nas nowym powodem do
waśni. Odkąd się zjawiły dzieci i im były starsze, tym częściej
właśnie one były i środkiem, i obiektem zatargów. Nie tylko
obiektem zatargów, lecz i narzędziem walki; myśmy się jak gdyby
bili ze sobą dziećmi. Każde z nas miało swoje ulubione dziec-
ko -narzędzie bójki, ja się biłem najczęściej Wasią, najstarszym, a
ona Lizą. Ponadto gdy dzieci zaczęły podrastać i ukształtowały się
ich charaktery, doszło do tego, że się stały sojusznikami, których
przeciągaliśmy każde na swoją stronę. Strasznie przez to cierpiały
biedactwa, ale my, pochłonięci ustawiczną walką, nie myśleliśmy
o nich. Dziewczynka była moją zwolenniczką, a najstarszy
chłopiec, podobny do niej, jej ulubieniec, często budził we mnie
nienawiść.
XVII
- No i tak żyliśmy. Wzajemne stosunki stawały się coraz bardziej
wrogie. Doszło wreszcie do tego, że już nie rozdźwięki wywoły-
wały wrogość, lecz wrogość wywoływała rozdźwięki: cokolwiek
powiedziała, z góry się z tym nie zgadzałem, podobnie i ona.
W czwartym roku małżeństwa obustronnie stwierdziliśmy
jakoś spontanicznie, że nie możemy się porozumieć, żyć w
[51]
zgodzie. Już nawet nie usiłowaliśmy się dogadać uczciwie. W
najprostszych rzeczach, zwłaszcza w kwestii dzieci, każde z nas
obstawało niezmiennie przy swoim zdaniu. Jak sobie teraz
przypominam, wcale mi tak specjalnie nie zależało na bronionych
przeze mnie poglądach, żebym się nie mógł ich wyrzec, ale ona
była przeciwnego zdania, a ustąpić - jej ustąpić - o nie, na to się
zdobyć nie mogłem. Ona też. Prawdopodobnie uważała, że zawsze
ma wobec mnie rację, a ja, o, ja w swoich oczach byłem wobec niej
po prostu święty. Sam na sam byliśmy niemal skazani na milczenie
lub na takie rozmowy, jakie zapewne mogłyby prowadzić ze sobą
zwierzęta: „Która godzina? Czas spać. Co dziś na obiad? Dokąd
jedziemy? Co tam piszą w gazecie? Trzeba posłać po doktora.
Maszę boli gardło... " Wystarczyło o włos przekroczyć ten zwę-
żony do niemożliwości zakres rozmów, żeby wywołać rozdrażnie-
nie. Powstawały scysje i objawy nienawiści o kawę, obrus, wolant,
o wyjście w wińcie - takie sprawy, które ani dla jednej, ani dla
drugiej strony nie mogły mieć najmniejszego znaczenia. We
mnie przynajmniej często kipiała straszna do niej nienawiść!
Patrzyłem niekiedy, jak nalewa herbatę, porusza nogą, podnosi
łyżkę do ust, siorbie wciągając płyn, i nienawidziłem jej właśnie za
to, jak za najgorszy postępek. Nie dostrzegałem wtedy, że okresy
złości powstają we mnie zupełnie regularnie i równomiernie, w
zależności od okresów tego, co nazywaliśmy miłością. Okres
miłości - okres złości; gwałtowny okres miłości - długi okres
złości; słabsze objawy miłości - krótki okres złości. Wtedy nie
rozumieliśmy, że ta miłość i złość to są dwa oblicza tego samego
zwierzęcego uczucia. Życie takie byłoby straszne, gdybyśmy
rozumieli swoją sytuację, ale myśmy jej nie rozumieli i nie
widzieli. W tym jest i ratunek, i nieszczęście człowieka, że kiedy
żyje niewłaściwie, może siebie otumanić, by nie widzieć nędzy
swego położenia. I my tak robiliśmy. Ona szukała zapomnienia w
[52]
intensywnym, zawsze naglącym zajmowaniu się gospodarstwem,
domem, strojami swoimi i dzieci, nauką i zdrowiem dzieci. Ja
miałem swoje nałogi - nałóg urzędowania, polowania, kart. Oboje
czuliśmy, że im bardziej jesteśmy zajęci, tym złośliwsi możemy
być nawzajem dla siebie. „Dobrze ci grymasić - myślałem zawzię-
cie - całą noc mnie dręczyłaś scenami, a ja mam rano posiedzenie".
„Tobie to dobrze - nie tylko myślała, lecz i mówiła ona - a ja całą
noc nie spałam przy dziecku".
No i tak żyliśmy w ustawicznej mgle, nie widząc położenia,
w którym się znajdujemy. I gdyby się nie stało to, co się stało,
i dożyłbym w ten sposób starości - myślałbym umierając, że
przeżyłem dobre życie, może niespecjalnie dobre, ale też i nie złe,
takie jak wszyscy; nie byłem w stanie pojąć całej otchłani
nieszczęścia i nikczemnego kłamstwa, w jakim się tarzałem.
Byliśmy zatem parą nienawidzących się galerników, skutych
jednym łańcuchem, zatruwających sobie nawzajem życie i usiłu-
jących tego nie wiedzieć. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że
dziewięćdziesiąt dziewięć procent małżeństw żyje w takim samym
piekle, w jakim ja żyłem, i że tak musi być. Wtedy jeszcze nie
wiedziałem tego ani o innych, ani o sobie.
Zdumiewające, jakie bywają zbiegi okoliczności w prawi-
dłowym, a nawet nieprawidłowym życiu! Akurat wtedy, gdy
współżycie staje się dla rodziców niemożliwe, konieczne stają się
miejskie warunki dla edukowania dzieci. I oto powstaje koniecz-
ność przeniesienia się do miasta.
Umilkł i ze dwa razy wydal swój dziwny pomruk, teraz już
całkiem podobny do powstrzymywanego łkania. Dojeżdżaliśmy do
stacji.
- Która godzina? - zapytał.
Spojrzałem, była druga.
- Nie jest pan zmęczony? - zapytał.
[53]
- Nie, ale pan jest zmęczony.
- Duszno ml Pozwoli pan, że się przejdę, napiję się
wody.
I chwiejąc się przeszedł przez wagon. Siedziałem sam,
porządkując w myślach wszystko, co mi powiedział, i tak się
zamyśliłem, że nie dostrzegłem, jak wrócił innymi drzwiami
XVIII
- Ach, wciąż odbiegam od tematu - zaczął. - Wiele przemyśla-
łem, na wiele rzeczy patrzę inaczej niż przedtem i chcę o tym
wszystkim powiedzieć. No więc zamieszkaliśmy w mieście.
Ludziom nieszczęśliwym lepiej jest w mieście. W mieście czło-
wiek może przeżyć sto lat i nie spostrzec, że dawno umarł i zgnił.
Zastanawiać się nad sobą nie ma kiedy, każda chwila jest zajęta.
Interesy, stosunki towarzyskie, zdrowie, sztuki piękne, zdrowie
dzieci, ich wychowanie. To trzeba przyjąć tych czy owych,
odwiedzić tych czy tamtych, to zobaczyć tę czy tamtą, usłyszeć tę
czy tego. Przecież w mieście w każdej chwili jest jedna albo nawet
dwie-trzy znakomitości, których w żaden sposób nie można
pominąć. To trzeba leczyć tego czy owego albo też siebie, to znów
nauczyciele, korepetytorzy, guwernantki, a samo życie jest na
wskroś puste. Otóż tak żyliśmy i mniej odczuwaliśmy ból
współżycia. Poza tym z początku mieliśmy wspaniałe zajęcie - u-
rządzanie się w mieście, w nowym mieszkaniu i jeszcze jedno
zajęcie: przeprowadzki z miasta na wieś i ze wsi do miasta.
Tak przeżyliśmy jedną zimę, a podczas drugiej zdarzyła się
także następująca, przez nikogo nie zauważona, błaha na pozór
okoliczność, ale taka, która właśnie wywołała to, co się stało. Żona
[54]
niedomagała i ci łajdacy nie pozwolili jej więcej rodzić i nauczyli
odpowiedniego sposobu. Dla mnie to było odrażające. Walczyłem
przeciw temu, ale ona z lekkomyślnym uporem obstawała przy
tym, i uległem. A wtedy ostatnie usprawiedliwienie świńskiego
życia - dzieci - odpadło i życie stało się jeszcze wstrętniejsze.
Chłopu, wyrobnikowi, dzieci są potrzebne, chociaż trudno
mu je wyżywić, ale są mu potrzebne, toteż jego współżycie
małżeńskie jest usprawiedliwione. Ale nam, ludziom mającym już
dzieci, więcej dzieci nie trzeba, są dla nas zbyteczną troską,
wydatkiem, współ spadkobiercami - słowem, są ciężarem. I nie
mamy już żadnego usprawiedliwienia dla naszego świńskiego
życia. Więc albo się sztucznie chronimy przed posiadaniem dzieci,
albo widzimy w dzieciach nieszczęście, skutek nieostrożności, co
jest jeszcze wstrętniejsze. Nie ma żadnego usprawiedliwienia. Ale
moralnie tak nisko upadliśmy, że nawet nie czujemy potrzeby
usprawiedliwienia. Większość w obecnym kulturalnym środo-
wisku folguje tej rozpuście bez najmniejszych wyrzutów su-
mienia.
I skąd mają być wyrzuty sumienia, skoro w naszej sferze w
ogóle nie ma sumienia prócz, że się tak wyrażę, sumienia opinii
publicznej i kodeksu karnego. Ale w tym wypadku nie zachodzi
przekroczenie żadnego z nich: nie ma czego się wstydzić wobec
opinii, bo wszyscy to robią: i Maria Pawłowna, i Iwan Zacharycz.
Bo i po cóż mnożyć nędzarzy lub pozbawiać się okazji do życia
towarzyskiego? Również kodeksu karnego nie ma powodu się
wstydzić lub obawiać go: to tylko wstrętne dziwki i żołnierki
rzucają dzieci do stawów i studzien; takie, rozumie się, trzeba
wtrącać do więzienia, a u nas wszystko się robi we właściwym
czasie i schludnie.
Tak przeżyliśmy jeszcze dwa lata. Sposób tych łotrów
zaczynał wyraźnie skutkować: rozwinęła się fizycznie i wyładnia-
[55]
la, jak ostatnia uroda lata. Czulą to i dbała o siebie. Miała teraz w
sobie jakąś wyzywającą urodę niepokojącą mężczyzn. Była w
pełnym rozkwicie trzydziestoletniej nie rodzącej, dobrze odży-
wionej i podnieconej kobiety. Widok je) budził niepokój. Gdy
przechodziła wśród mężczyzn, przyciągała ich spojrzenia. Była jak
długo nie używany, spasiony koń cugowy, z którego zdjęto uzdę.
Uzdy nie miała żadnej, jak jej nie ma dziewięćdziesiąt dziewięć
procent naszych kobiet. Czułem to - i strach mnie ogarniał.
XIX
Raptem wstał i przesiadł się pod samo okno.
- Bardzo przepraszam - bąknął i wlepiwszy wzrok w okno
przesiedział tak ze trzy minuty. Potem ciężko westchnął i znów
usiadł naprzeciw mnie. Twarz zupełnie mu się zmieniła, oczy miał
jakieś żałosne i coś na kształt dziwnego uśmiechu wykrzywiło mu
wargi. - Troszkę się zmęczyłem, ale będę mówił dalej. Mamy
jeszcze dużo czasu, jeszcze nie świta. No więc tak - podjął
zapaliwszy papierosa. - Odkąd przestała rodzić, utyła i ta choro-
ba - wieczny niepokój o dzieci — zaczęta mijać, a właściwie nie tyle
mijać, co po prostu ocknęła się jakby po pijaństwie, opamiętała
i zobaczyła, że istnieje Boży świat z jego radościami, o których
zapomniała, w którym żyć nie umiała - Boży świat, którego wcale
nie rozumiała.,, Byleby nie przepuścić okazji! Co przeszło — nie
wróci!"-tak prawdopodobnie myślała, a raczej czuła, a i nie
mogła myśleć i czuć inaczej: wychowano ją w przekonaniu, że
jedyną rzeczą na świecie godną uwagi jest miłość. Wyszła za mąż,
otrzymała coś niecoś z tej miłości, ale bynajmniej nie to, co sobie
obiecywała, czego oczekiwała, no i wiele rozczarowań, cierpień,
[56]
przy tym niespodziewaną mękę - dzieci. I ta męka ją wyczerpała.
I oto dzięki usłużnym lekarzom dowiedziała się, że można się
obejść bez dzieci. Ucieszyła się i przekonała się o tym, i odżyła dla
tego jednego, co znała - dla miłości. Ale miłość z mężem zohydzo-
nym zazdrością i złością wszelką już nie była tym, o co jej szło.
Marzyła się jej jakaś inna miłość, czyściutka, nowiuteńka, ja
przynajmniej tak myślałem. I oto zaczęła się rozglądać, jakby
czegoś oczekując. Widziałem to i nie mogłem się nie niepokoić.
Zaczęło się zdarzać raz po raz, że rozmawiając ze mną, jak zawsze
za pośrednictwem osób trzecich, czyli rozmawiając z innymi, ale w
istocie zwracając się do mnie, śmiało twierdziła na wpół
serio - niepomna tego, że przed godziną mówiła coś wręcz
przeciwnego - że troski macierzyńskie to samooszukiwanie, że
nie warto oddawać życia dzieciom, gdy się jest młodym i można
używać życia. I zajmowała się dziećmi mniej, nie tak zapamiętale
jak przedtem, coraz więcej zajmowała się za to sobą, swoją
powierzchownością, choć to ukrywała, i swymi przyjemnościami,
a nawet samodoskonaleniem. Znowu z zapałem wzięła się do gry
na fortepianie, którą przedtem całkowicie zarzuciła.
Znów obrócił w stronę okna znużone oczy, lecz natych-
miast, zdobywszy się widać na wysiłek, podjął:
- I oto zjawił się ten człowiek. - Zawahał się i wydał ze dwa
razy swoje dziwne nosowe dźwięki.
Widziałem, że mu ciężko wymienić imię tego człowieka,
wspominać go, mówić o nim. Ale zdobył się na wysiłek i jakby
zerwawszy tamę, która go hamowała, mówił z determinacją:
- Nędzny to był człeczyna, moim zdaniem, tak ja go
przynajmniej oceniam. I nie z powodu roli, jaką odegrał w moim
życiu, lecz dlatego, że w samej rzeczy był taki. Zresztą to, że był
marny, dowodziło tylko, jak była niepoczytalna. Nie ten, to inny,
musiało się stać. - Znów umilkł. - Tak... to był muzyk, skrzypek,
[57]
nie muzyk zawodowy, lecz półzawodowy, a w połowie człowiek z
towarzystwa.
Ojciec jego, ziemianin, był sąsiadem mego ojca. Stracił
majątek, ale dzieci — miał trzech chłopców - jakoś się urządziły.
Jeden tylko, najmłodszy, ten właśnie, wychowywał się u swojej
matki chrzestnej w Paryżu. Tam go oddano do konserwatorium,
gdyż miał zdolności do muzyki, ukończył je jako skrzypek i grywał
na koncertach. Był to człowiek... - Chciał widać powiedzieć o nim
coś złego, ale się wstrzymał i rzekł szybko: - No, jak tam żył, tego
to już nie wiem, wiem tylko, że tego roku zjawił się w Rosji, no i u
mnie.
Wilgotne oczy w kształcie migdałów, czerwone uśmiech-
nięte wargi, usztywnione (fiksatuarem) wąsiki, fryzura podług
ostatniej mody, twarz banalnie ładna — to, co, kobiety nazywają
przystojny, budowy wątłej, choć nie pokracznej, z mocno rozwi-
niętymi pośladkami, jak u kobiety - takie ponoć mają Hotentoci.
Oni podobno też są muzykalni. Spoufalał się w miarę możności,
ale był czujny i zawsze gotów się zatrzymać przy najmniejszym
oporze, zachowując pozory godności. Specyficznie paryski styl
ubioru: buciki z guziczkami, jaskrawe krawaty i inne szczegóły,
które cudzoziemcy przyswajają sobie w Paryżu i które swą
oryginalnością i nowością zawsze działają na kobiety. W sposobie
bycia sztuczna, pozorna wesołość. Sposób mówienia o wszystkim,
pojmuje pan, aluzyjnie i urywkowo, jakby sugerując, że rozmówca
wie to wszystko, pamięta i niejedno mógłby dodać.
Otóż on właśnie ze swoją muzyką stal się przyczyną
wszystkiego. Przecież na rozprawie sądowej przedstawiono rzecz
tak, że wszystko się stało z zazdrości. Nic podobnego, to znaczy
nie całkiem nic podobnego, lecz i tak, i nie. Orzeczenie tak właśnie
brzmiało: jestem zdradzonym mężem i zabiłem broniąc swej
sponiewieranej czci (tak to się u nich nazywa). I dlatego zostałem
[58]
uniewinniony. Starałem się na rozprawie wyjaśnić istotę rzeczy,
ale oni zrozumieli to w ten sposób, że chcę zrehabilitować cześć
żony.
Jakiekolwiek były jej stosunki z tym muzykiem, dla mnie to
nie było istotne, a i dla niej też. Istotne jest to, co panu
opowiedziałem, to jest moja ohyda. Wszystko wynikło z tego, że
była między nami ta straszliwa otchłań, o której panu mówiłem; to
straszliwe natężenie wzajemnej nienawiści, kiedy wystarcza pier-
wszy lepszy powód, żeby wywołać kryzys. Kłótnie między nami
stawały się ostatnio po prostu straszne i tym bardziej zdumiewa-
jące, że przechodziły w równie gwałtowne ataki zwierzęcej
namiętności.
Gdyby nie zjawił się on, zjawiłby się ktoś inny. Gdyby nie
było pretekstu zazdrości, byłby inny pretekst. Upieram się przy
tym, twierdzę stanowczo, że wszyscy mężowie żyjący tak, jak ja
żyłem, muszą albo się oddawać rozpuście, albo się rozejść, albo
zabić siebie lub swoją żonę, jak ja to zrobiłem. Jeżeli komuś się to
nie przytrafiło, jest to bardzo rzadki wyjątek. Przecież zanim się
tak skończyło, byłem kilka razy na skraju samobójstwa, a i ona też
się truła.
XX
- Tak to właśnie było, i to nie na długo przed tamtym końcem.
Żyliśmy jakby w rozejmie i nie było żadnych powodów do zmiany.
Nagle zaczyna się rozmowa o tym, że jakiś pies dostał medal na
wystawie; ja tak mówię. Na to ona: „Nie medal, tylko dyplom
uznania". Zaczyna się sprzeczka. Zaczyna się przeskakiwanie z
tematu na temat, zarzuty:,, No, to od dawna wiadomo, zawsze tak
[59]
jest: sam mówiłeś". „Nie, nie mówiłem".,, A więc ja... kłamię?
tak?" -Czujesz, że lada moment zacznie się jedna z tych strasz-
nych kłótni, podczas których ma się ochotę zabić albo ją, albo
siebie. Wiesz, że zaraz się wszystko zacznie, i boisz się tego, jak
ognia, więc chciałbyś się opanować, ale nienawiść ogarnia całe
twoje jestestwo. Ona jest w tym samym, może jeszcze gorszym
nastroju, umyślnie przekręca każde twoje słowo, nadając mu
fałszywy sens, a jej każde słowo przepojone jest jadem, stara się
mnie ugodzić w najczulsze miejsce. Im dalej, tym gorzej. Krzyczę:
„Milcz!" albo coś w tym rodzaju. Ona wybiega z pokoju, biegnie
do dziecinnego. Usiłuję ją zatrzymać, żeby powiedzieć swoje
i dowieść, że mam rację, i chwytam ją za rękę. Ona udaje, że
sprawiłem jej ból, i wola: „Dzieci, wasz ojciec mnie bije!"- Krzy-
czę: „Kłamiesz!" „I to już nie pierwszy raz!"-woła to lub coś
podobnego. Dzieci rzucają się do niej. Ona je uspokaja. Mówię:
„Nie udawaj!" A ona: „Dla ciebie wszystko jest udawaniem,
zabijesz człowieka i będziesz mówił, że on udaje. Ja już cię
przejrzałam, tego właśnie chcesz!" „O bodajbyś zdechła!" - krzy-
czę. Pamiętam, jak mnie przeraziły te straszne słowa. Nigdy się nie
spodziewałem po sobie takich strasznych, brutalnych słów, dziwię
się, jak mogły ze mnie wyskoczyć. Wykrzyknąwszy te straszne
słowa uciekam do gabinetu, siadam i palę. Słyszę, że wchodzi do
przedpokoju i zamierza wyjść z domu. Pytam ją, dokąd. Nie
odpowiada. „No to niech ją diabli" - mówię sobie, wracam do
gabinetu, znów się kładę i palę. Przychodzą mi do głowy setki
różnych planów, jak by się zemścić na niej i uwolnić się od jej
osoby, i jak to wszystko naprawić i tak urządzić, jakby nic nie
zaszło. Myślę o tym wszystkim i palę, palę, palę. Myślę, jak by tu
uciec od niej, ukryć się, wyjechać do Ameryki. Dochodzi do tego,
że marzę, by uwolnić się od niej, i o tym, jak to będzie pięknie, gdy
połączę się z inną piękną kobietą, całkiem nową. Uwolnię się
[60]
dzięki temu, że ona umrze, albo dzięki temu, że się rozwiodę,
i obmyślam, jak to zrobić. Widzę, że coś gmatwam, że myślę nie o
tym, co należy, ale właśnie po to, by nie wiedzieć, że myślę nie o
tym, co należy - właśnie dlatego palę.
A życie w domu toczy się dalej. Przychodzi guwernantka,
pyta: „Gdzie madame? Kiedy wróci?" Lokaj pyta, czy podać
herbatę. Wchodzę do stołowego: dzieci, zwłaszcza najstarsza Liza,
która już coś rozumie, patrzą na mnie pytająco i nieżyczliwie.
Pijemy w milczeniu herbatę. Jej wciąż nie ma. Mija cały wieczór,
jej nie ma, i dwa uczucia zjawiają się na przemian w mej duszy:
złość do niej za to, że męczy mnie i wszystkie dzieci swą
nieobecnością, która skończy się przecież tym, że przyjedzie,
i strach przed tym, że nie przyjedzie i że sobie coś zrobi.
Pojechałbym po nią, ale gdzie jej szukać? U siostry? Ale głupio mi
przyjeżdżać tam i pytać o nią. Zresztą Bóg z nią, jak chce się
męczyć, to niech się męczy. Bo przecież ona tylko na to czeka. A
następnym razem będzie jeszcze gorzej. A co, jeżeli nie jest u
siostry, tylko robi sobie coś złego albo nawet już zrobiła?
Jedenasta, dwunasta, pierwszą. Nie idę do sypialni, głupio mi tam
samemu leżeć i czekać, tutaj też się nie kładę. Chcę się czymś
zająć, napisać listy, czytać - nic nie mogę robić. Siedzę sam w
gabinecie, męczę się, złoszczę i nasłuchuję. Trzecia, czwarta -
wciąż jej nie ma. Nad ranem zasypiam. Budzę się — nie ma jej.
Wszystko w domu idzie zwykłym trybem, ale wszyscy są
zdziwieni i patrzą na mnie pytająco, z wyrzutem, przypuszczając,
że to wszystko przeze mnie. A we mnie toczy się wciąż ta sama
walka - złość do niej za to, że mnie męczy, i niepokój o nią.
Około jedenastej przyjeżdża jej siostra z misją od niej.
I zaczyna się to, co zwykle: „Jest w okropnym stanie. Do czego to
podobne!" „Ależ nic się nie stało". Mówię o jej niemożliwym
charakterze i mówię, że nic takiego nie zrobiłem.
[61]
- Ale przecież tak dalej być nie może - mówi siostra.
- T o jej rzecz, nie moja - powiadam. - Ja pierwszego
kroku nie zrobię. Jak się rozejść, to się rozejść.
Szwagierka odchodzi z niczym. Śmiało powiedziałem roz-
mawiając z nią, że nie zrobię pierwszego kroku, ale kiedy odjeżdża
i wychodzę z gabinetu, i widzę dzieci, przestraszone, zbiedzo-
ne - jestem już gotów zrobić pierwszy krok. Rad bym go zrobił,
ale nie wiem jak. Znów chodzę, palę, piję przy śniadaniu wódkę
i wino i osiągam to, czego nieświadomie pragnę: nie widzę
głupoty, nikczemności swego położenia.
Około trzeciej przyjeżdża. Na mój widok nic nie mówi.
Myślę, że się ukorzyła, i zaczynam mówić, że sprowokowały mnie
jej zarzuty. Wciąż z tą samą surową i umęczoną twarzą mówi, że
przyjechała nie po to, by się rozmówić, lecz żeby zabrać dzieci, że
nie możemy być razem. Zaczynam mówić, że to nie ja jestem
winien, że to ona wyprowadziła mnie z równowagi. Patrzy na mnie
surowo, triumfująco, a potem mówi:
- Nie mów więcej, bo będziesz żałował.
Mówię, że nie znoszę komedii. Wtedy wykrzykuje coś,
czego nie dosłyszałem, i biegnie do swego pokoju. Szczęka
klucz - zamknęła się. Walę w drzwi, nie ma odpowiedzi, więc
odchodzę ze złością. Po półgodzinie przybiega zapłakana Liza.
- Co się stało?
- Mamy nie słychać.
Idziemy. Szarpię drzwi z całych sił, zasuwa jest źle
zasunięta i obie połowy otwierają się, podchodzę do łóżka. Leży w
halce i w sznurowanych bucikach jakoś niezgrabnie na łóżku,
nieprzytomna. Na stoliku - pusta flaszeczka po opium. Cucimy ją.
Znów łzy i wreszcie pojednanie. Cóż to za pojednanie: każde z nas
ma w duszy tę samą starą nienawiść z dodatkiem rozdrażnienia za
ból zadany tą kłótnią - a winę każde przypisuje w całości drugiej
[62]
stronie. Ale trzeba przecież jakoś skończyć z tym wszystkim,
i życie zaczyna iść zwykłym trybem. Takie kłótnie i jeszcze gorsze,
zdarzały się bezustannie, to raz na tydzień, to raz na miesiąc, to
znowuż co dzień. I zawsze to samo. Pewnego razu wyrobiłem już
sobie nawet zagraniczny paszport - kłótnia trwała dwa dni - ale
potem znów nastąpiło połowiczne pogodzenie się - i zostałem.
XXI
- No i tak wyglądały nasze stosunki, kiedy się zjawił ów człowiek.
Przyjechał do Moskwy - nazywał się Truchaczewski - i zjawił się
u mnie. Było to rano. Przyjąłem go. Byliśmy niegdyś na ty.
Próbował wypośrodkować coś między,, ty" i „pan" i przechylić
na „ty", ale ja narzuciłem formę „pan", a on zaraz przystał na to.
Bardzo mi się nie spodobał od pierwszego wejrzenia. Ale dziwna
rzecz, jakaś dziwna, fatalna siła zmuszała mnie do tego, by go nie
odepchnąć, nie oddalić, lecz przeciwnie, zbliżyć do siebie. Cóż
mogło być prostszego, niż porozmawiać z nim chłodno i pożegnać
się nie przedstawiając go żonie. Ale nie, jakby naumyślnie
zacząłem mówić o jego grze, powiedziałem, że mówiono mi, iż
porzucił skrzypce. On mi na to, że przeciwnie, gra teraz więcej niż
dawniej. Przypomniał o tym, że i ja kiedyś grałem. Powiedziałem,
że ja nie gram, ale moja żona dobrze gra.
Zdumiewające! Mój stosunek do niego był od pierwszego
dnia, od pierwszej chwili naszego spotkania taki, jaki powinien był
być dopiero po tym, co się stało. Było między nami jakieś napięcie:
zwracałem uwagę na każde słowo, na każdy zwrot użyty przez
niego lub przeze mnie i przypisywałem im szczególną wagę.
Przedstawiłem go żonie. Od razu się wywiązała rozmowa o
muzyce i zaproponował swoje usługi — że chętnie z nią zagra.
[63]
Żona, jak zawsze ostatnio, była bardzo elegancka i ponętna,
niepokojąco ładna. Wyraźnie spodobał się jej od pierwszego
spojrzenia. Poza tym ucieszyła się, że będzie miała przyjemność
grać ze skrzypcami, co bardzo lubiła, tak że angażowała niekiedy
w tym celu skrzypka z teatru, i ta radość odbiła się na jej twarzy.
Ale spojrzawszy na mnie, od razu zrozumiała, co czuję, zmieniła
wyraz twarzy, i zaczęła się ta gra wzajemnego oszukiwania się.
Uśmiechałem się mile, udając, że jest mi bardzo przyjemnie. On
patrząc na moją żonę tak, jak patrzą wszyscy rozpustnicy na ładne
kobiety, udawał, że interesuje go tylko temat rozmowy - właśnie
to, co go wcale nie interesowało. Ona udawała obojętność, ale moja
znana jej mina obłudnie uśmiechniętego zazdrośnika i jego
pożądliwe spojrzenia widocznie ją podniecały. Widziałem, że
zaraz przy pierwszym spotkaniu jakoś szczególnie zabłysły jej
oczy i zapewne wskutek mojej zazdrości między nim a nią powstał
od razu jakby prąd elektryczny, wywołujący podobieństwo
wyrazu twarzy, spojrzeń, uśmiechów. Ona się rumieniła - i on się
rumienił, ona się uśmiechała - i on się uśmiechał. Porozmawiali-
śmy o muzyce, o Paryżu, o różnych błahostkach. Wstał, żeby się
pożegnać, i stał uśmiechając się, z kapeluszem na lekko drgającym
udzie, patrząc to na mnie, to na nią, jakby oczekując, co my
zrobimy. Pamiętam tę chwilę dlatego, że właśnie wówczas mogłem
go nie zaprosić i nic by się nie stało. Ale spojrzałem na niego, na
nią. „Nie myśl, że jestem o ciebie zazdrosny - powiedziałem jej w
myśli - lub że się ciebie boję" - powiedziałem mu w myśli
i poprosiłem go, żeby przywiózł kiedyś wieczorem skrzypce, by
zagrać z żoną. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, zarumieniła się i
jakby się zląkłszy zaczęła się wymawiać, twierdząc, że nie dość
dobrze gra. Ta jej odmowa jeszcze bardziej mnie zirytowała i
nalegałem jeszcze mocniej. Pamiętam to dziwne uczucie, z jakim
patrzyłem na jego kark, białą szyję odcinającą się na tle czarnych,
[64]
rozczesanych na dwie strony włosów, kiedy wychodził od nas
swym podskakującym, jakimś ptasim krokiem. Nie mogłem nie
przyznać się sobie, że obecność tego człowieka mnie męczy. „Ode
mnie tylko zależy - myślałem - postąpić tak, żeby nigdy go więcej
nie widzieć. Ale postąpić tak - znaczy przyznać się, że się go boję.
Nie, ja się go nie boję! To by było zbyt poniżające" - mówiłem
sobie. I od razu, w przedpokoju, wiedząc, że żona mnie słyszy,
wymogłem na nim, żeby jeszcze dziś wieczór przyjechał ze
skrzypcami Przyrzekł mi i odjechał.
Wieczorem zjawił się ze skrzypcami i grali. Ale gra długo
się nie kleiła, nie było potrzebnych im nut, a z tych, które były,
żona nie mogła grać bez przygotowania. Bardzo lubiłem muzykę
i sprzyjałem ich grze, przygotowałem mu pulpit, odwracałem
karty nut. I coś tam zagrali, jakieś pieśni bez słów i sonatinę
Mozarta. Grał znakomicie i posiadał w najwyższym stopniu to, co
się nazywa tonem. Prócz tego miał subtelny, szlachetny smak,
wcale nie licujący z jego charakterem. Był oczywiście znacznie
mocniejszy w muzyce od żony i pomagał jej, a jednocześnie chwalił
uprzejmie jej grę. Zachowywał się bez zarzutu. Żona wydawała się
zaprzątnięta tylko muzyką i była bardzo bezpośrednia i naturalna.
Ale ja, choć udawałem przez cały wieczór, że interesuje mnie
muzyka, bez przerwy cierpiałem męki zazdrości.
Od pierwszej chwili, kiedy wzrok jego spotkał się ze
wzrokiem żony, wiedziałem, że bestia tkwiąca w obojgu, mimo
wszystkich światowych konwenansów, spytała: „Czy można?",
i odrzekła: „O tak, i owszem". Widziałem, że wcale się nie
spodziewał spotkać w osobie mej żony, moskiewskiej damy, tak
pociągającej kobiety, i był tym bardzo ucieszony. Bo, że ona się
zgadza, nie miał żadnych wątpliwości. Cały problem polegał tylko
na tym, by nie przeszkodził nieznośny mąż. Gdybym był czysty
moralnie, nie rozumiałbym tego, ale ja, tak samo jak większość,
[65]
myślałem w ten sposób o kobietach, póki nie byłem żonaty,
i dlatego czytałem w jego duszy jak w książce. Dręczyła mnie
zwłaszcza świadomość, że żona nie czuje do mnie nic prócz stałej
irytacji przerywanej tylko od czasu do czasu zwykłymi wybuchami
zmysłów, a ten człowiek dzięki swej zewnętrznej elegancji, dzięki
temu, że jest dla niej kimś nowym, a zwłaszcza dzięki niewątpli-
wemu talentowi muzycznemu, zbliżeniu wynikającemu ze wspól-
nej gry i wpływowi, jaki wywiera muzyka - zwłaszcza skrzyp-
ce - na wrażliwe natury, że ten człowiek musi się jej spodobać,
ba - bez najmniejszego wahania pokona ją, ugnie, stłamsi, owinie
sobie wokół małego palca, zrobi z nią wszystko, co zechce. Nie
mogłem tego nie widzieć i strasznie cierpiałem, ale mimo to, a
może właśnie dlatego, jakaś siła wbrew mojej woli zmuszała mnie
do szczególnej uprzejmości, ba - serdeczności wobec niego. Nie
wiem, czy robiłem to dla żony, czy dla niego, żeby pokazać, że się
go nie obawiam, czy może dla siebie, żeby samego siebie
oszukać - nie wiem, dość że od pierwszego kontaktu nie mogłem
być z nim bezpośredni. Żeby nie ulec chęci zabicia go natychmiast,
musiałem okazywać mu szczególną serdeczność. Przy kolacji
poiłem go drogim winem, zachwycałem się jego grą, rozmawiałem
z nim z wyjątkowo serdecznym uśmiechem i zaprosiłem go na
obiad w najbliższą niedzielę, zachęcając, żeby znowu grał z żoną.
Powiedziałem, że zaproszę paru miłośników muzyki spośród
moich znajomych, aby go posłuchali, i na tym się skończyło.
Pozdnyszew bardzo wzburzony zmienił pozę i wydal swój
osobliwy pomruk.
- Dziwna rzecz, jak działała na mnie obecność tego
człowieka - podjął po chwili, widocznie siląc się na spokój. - Na
drugi czy trzeci dzień wracam z wystawy, wchodzę do przedpo-
koju i nagle czuję, że coś ciężkiego jak kamień przygniotło mi
serce, ale nie mogę sobie zdać sprawy, co to jest. A to było to, że
[66]
idąc przez przedpokój zauważyłem coś, co mi go przypomniało.
Dopiero w gabinecie zdałem sobie sprawę z tego, co to było,
i wróciłem do przedpokoju, żeby to sprawdzić. Tak, nie myliłem
się: to był jego płaszcz. (Wszystko, co miało z nim związek,
dostrzegałem bezwiednie z niezwykłą bystrością. ) Pytam - no tak,
to on. Przechodzę do salonu nie przez bawialnię, lecz przez
szkolny pokój dla dzieci. Liza, córka, siedzi z książką, a niania z
małą przy stole obraca jakąś pokrywkę. Drzwi do salonu
zamknięte i słychać stamtąd jednostajne arpeggio i głos jego i jej.
Nasłuchuję, ale nie mogę dosłyszeć. Oczywiście dźwięki forte-
pianu są umyślnie po to, by zagłuszyć ich słowa, może pocałunki.
Boże drogi, co się we mnie działo! Kiedy sobie przypomnę tę
bestię, która wtedy tkwiła we mnie, zgroza ogarnia. Serce się
nagle ścisnęło, zatrzymało, a potem zaczęło walić jak młotem.
Głównym uczuciem, jak zawsze w każdym ataku złości, była litość
nad sobą. „Przy dzieciach, przy niani!" - myślałem. Musiałem
strasznie wyglądać, bo i Liza spojrzała na mnie jakoś dziwnie.
„Cóż mam robić? - zastanawiałem się. - Wejść? nie mogę. Bóg
wie co zrobię. Ale nie mogę też odejść". Niania patrzy na mnie tak,
jakby rozumiała moją sytuację. „Nie można nie wejść" - powie-
działem sobie i szybko otworzyłem drzwi. Siedział przy fortepia-
nie, robił te arpeggia swymi wygiętymi ku górze wielkimi białymi
palcami. Ona stała z boku przy fortepianie przed otwartymi
nutami. Pierwsza zobaczyła lub usłyszała i popatrzyła na mnie.
Czy się zlękła i udała, że się nie zlękła, czy też faktycznie się nie
zlękła, dość że nie drgnęła, nie poruszyła się, tylko się zarumie-
niła, i to dopiero później.
- Jakże się cieszę, że jesteś, jeszcze się nie zdecydowali-
śmy, co grać w niedzielę - powiedziała takim tonem, jakim nie
mówiłaby ze mną, gdybyśmy byli sami. Ten fakt, a także i to, że
powiedziała „my" o sobie i o nim, oburzyły mnie. W milczeniu
przywitałem się z nim.
[67]
Uścisnął mi rękę i natychmiast z uśmiechem, który wydal
mi się po prostu kpiący, zaczął mi tłumaczyć, że przyniósł nuty,
aby się przygotować na niedzielę, i że nie ma między nimi zgody,
co grać: czy rzecz trudniejszą, klasyczną, mianowicie sonatę
Beethovena ze skrzypcami, czy też drobne utwory? Wszystko
było tak naturalne i proste, że nie było się do czego przyczepić, a
jednocześnie byłem pewny, że to wszystko nieprawda, że zma-
wiali się, jak mnie oszukać.
Jedną z najbardziej męczących okoliczności dla zazdrośni-
ków (w naszym życiu towarzyskim zazdrośnikami są wszyscy) są
pewne konwenanse światowe, zezwalające na największą, najnie-
bezpieczniejszą bliskość między mężczyzną a kobietą. Stałby się
pośmiewiskiem ktoś, kto by zwalczał zbliżenie na balach, zbliże-
nie lekarzy z pacjentkami, bliskość przy zajmowaniu się sztuką,
malarstwem, a przede wszystkim — muzyką. Ludzie zajmują się we
dwoje najszlachetniejszą sztuką, muzyką, do tego potrzebna jest
pewna bliskość, w tej bliskości nie ma nic zdrożnego, i tylko głupi
zazdrosny mąż może widzieć w tym coś niepożądanego. A przecież
wszyscy wiedzą, że właśnie za pośrednictwem tych zajęć, zwłasz-
cza muzykowania, dochodzi do większości wypadków cudzołós-
twa w naszej sferze. Widocznie zaraziłem ich swoim tak jaskra-
wym zmieszaniem; długo nie mogłem dobyć głosu. Byłem jak
przewrócona butelka, z której woda nie płynie dlatego, że jest zbyt
pełna. Chciałem mu nawymyślać, wypędzić go, ale czułem, że
muszę znów być dla niego uprzejmy i serdeczny, i tak uczyniłem.
Udałem, że wszystko pochwalam, i znowu, kierując się tym
dziwnym uczuciem, które kazało mi traktować go tym życzliwiej,
im bardziej dręczyła mnie jego obecność, powiedziałem mu, że
polegam na jego smaku, i jej radzę to samo. Siedział jeszcze akurat
tyle czasu, ile trzeba było, by zatuszować niemile wrażenie chwili,
kiedy wszedłem nagle z wystraszoną miną do pokoju i zaniemó-
[68]
wiłem - i pożegnał się udając, że teraz już się zdecydowali, co będą
grać jutro. Ale ja byłem najzupełniej przekonany, że w porówna-
niu z tym, co ich zajmowało, kwestia, co będą grali, jest dla nich
całkowicie bez znaczenia.
Z wyszukaną uprzejmością odprowadziłem go do przedpo-
koju (jak tu nie odprowadzić człowieka, który przyjechał po to, by
zmącić spokój i zniszczyć szczęście całej rodziny!). Ze szczegól-
nym wylaniem ściskałem jego białą, miękką rękę.
XXII
- Przez cały ten dzień nie mówiłem z nią, nie mogłem. Jej bliskość
wywoływała we mnie taką nienawiść, że się sam siebie bałem. W
czasie obiadu spytała mnie przy dzieciach, kiedy jadę. Miałem
jechać w następnym tygodniu na zjazd do powiatu. Powiedziałem
kiedy. Spytała, czy nie potrzeba mi czegoś na drogę. Nic nie
odrzekłem i siedziałem w milczeniu przy stole, w milczeniu też
poszedłem do gabinetu. Ostatnio nigdy nie przychodziła do mego
pokoju, zwłaszcza o tej porze. Leżę w gabinecie i złoszczę się.
Nagle znajome kroki. I przychodzi mi do głowy straszna,
potworna myśl, że jak żona Uriasza-ona chce ukryć swój już
popełniony grzech i że dlatego przychodzi do mnie o tak
niezwykłej porze. „Czyżby szła do mnie?" - myślałem słuchając
jej zbliżających się kroków. Jeżeli do mnie, to znaczy, że mam
rację. I w sercu wzbiera niewysłowiona nienawiść do niej, kroki
zbliżają się coraz bardziej. Czy nie wejdzie obok, do salonu? Nie,
drzwi skrzypnęły, oto stoi w drzwiach jej wysoka kształtna postać,
w twarzy, w oczach - nieśmiałość i przymilność, które chce ukryć,
ale które widzę i wiem, co znaczą. Omal się nie udusiłem od długo
[69]
wstrzymywanego oddechu i wciąż patrząc na nią chwyciłem
papierośnicę i zacząłem palić papierosa.
- Jakże tak można, przyjdzie człowiek do ciebie posie-
dzieć, a ty palisz — i siadła na kanapie opierając się o mnie.
Odsunąłem się, żeby jej nie dotykać.
- Widzę, że jesteś niezadowolony z tego, że chcę grać w
niedzielę - powiedziała.
- Wcale nie jestem niezadowolony - powiedziałem.
- Czyż ja tego nie widzę?
- Winszuję ci, że tak dobrze widzisz. Ja natomiast nic nie
widzę prócz tego, że się zachowujesz jak kokota.
- Jeżeli masz zamiar wymyślać jak dorożkarz, to sobie
pójdę.
- Idź sobie, ale wiedz, że jeżeli tobie nie jest drogi honor
rodziny, to mnie nie ty jesteś droga (niech cię diabli), lecz honor
rodziny.
- Ależ o co chodzi?
- Wynoś się, na miłość boską, wynoś się!
Czy udawała, że nie rozumie, o co chodzi, czy rzeczywiście
nie rozumiała, dość że się obraziła i rozgniewała. Wstała, ale nie
odeszła, lecz zatrzymała się pośrodku pokoju.
- Stanowczo zrobiłeś się niemożliwy - zaczęła. - Z takim
człowiekiem nawet anioł by nie wytrzymał - i jak zawsze, starając
się dotknąć mnie jak najboleśniej, przypomniała mi mój postępek z
siostrą (był taki wypadek, że straciłem cierpliwość i nagadałem
siostrze impertynencji; wiedziała, że mnie to dręczy, i tu mnie
właśnie ukłuła). - Po czymś takim nic już mnie z twojej strony nie
zdziwi - powiedziała.
„Tak, znieważyć, poniżyć, zbezcześcić, a po tym wszys-
tkim ze mnie zrobić winowajcę" - powiedziałem sobie, i nagle
ogarnęła mnie taka straszna złość do niej, jakiej nigdy jeszcze nie
[70]
czułem. Po raz pierwszy zapragnąłem fizycznie wyrazić tę złość.
Zerwałem się i postąpiłem ku niej, ale w tej samej chwili, gdy się
zerwałem, pamiętam, że sobie uświadomiłem swoją złość
i zadałem sobie pytanie, czy dobrze jest folgować temu uczuciu,
i od razu odpowiedziałem sobie, że dobrze, że to ją nastraszy, więc
zamiast się sprzeciwiać tej złości, zacząłem rozpalać ją w sobie
i cieszyć się, że coraz bardziej się we mnie rozpłomienia. —
- Wynoś się, bo cię zabiję!-krzyknąłem podchodząc do
niej i chwytając ją za rękę. Mówiąc to świadomie potęgowałem
gniewną intonację swego głosu. Musiałem być straszny, bo tak się
przelękła, że nawet nie miała sił odejść, tylko mówiła:
- Wasia, co ci jest, co ty wyprawiasz?
- Wynoś się! - ryknąłem jeszcze głośniej. - Tylko ty
potrafisz doprowadzić mnie do takiej wściekłości. Nie odpowia-
dam za siebie!
Dawszy folgę swej wściekłości, upajałem się i pragnąłem
zrobić coś niezwykłego, coś, co by ukazało najwyższy stopień
mojej wściekłości. Miałem straszną ochotę ją bić, zabić, ale
wiedziałem, że tego zrobić nie wolno, więc żeby jednak pofolgo-
wać wściekłości, porwałem z biurka przycisk do papierów i raz
jeszcze krzyknąwszy: „Wynoś się!", cisnąłem go na ziemię tuż
obok niej. Bardzo dokładnie celowałem obok. Wtedy ruszyła z
pokoju, ale we drzwiach się zatrzymała. A ja od razu, póki to
jeszcze widziała (zrobiłem to po to, żeby widziała), zacząłem brać
z biurka różne przedmioty, lichtarze, kałamarze, i rzucać je na
ziemię, wciąż krzycząc:
- Wynoś się! Precz! Nie odpowiadam za siebie!
Wtedy wyszła - i natychmiast przestałem.
Po godzinie przyszła do mnie niania i powiedziała, że żona
ma atak histerii. Poszedłem do niej; szlochała, śmiała się, nie
mogła mówić i dygotała. Nie było to udawanie, była naprawdę
chora.
[71]
Nad ranem uspokoiła się i pogodziliśmy się pod wpływem
tego uczucia, które nazywaliśmy miłością.
Rano, kiedy po pojednaniu wyznałem jej, że byłem za-
zdrosny o Truchaczewskiego, wcale się nie zmieszała i roześmia-
ła się w całkiem naturalny sposób. Tak dziwna wydawała się jej,
jak mówiła, nawet możliwość zadurzenia się w takim człowieku.
- Czy taki człowiek może wzbudzić w przyzwoitej kobie-
cie coś prócz uczucia przyjemności, jaką daje muzyka? Ależ mogę
go nie widywać, jeżeli ci na tym zależy. Nawet w niedzielę, mimo
że wszyscy są zaproszeni. Napisz mu, że jestem niedysponowana,
i basta. Jedno jest tylko przykre: że ktoś może pomyśleć, a przede
wszystkim on sam, że jest niebezpieczny. A ja jestem zbyt dumna,
żeby pozwolić na takie myślenie.
I nie kłamała, wierzyła w to, co mówi; spodziewała się, że
te słowa wzbudzą w niej samej pogardę do niego, a ta pogarda ją
przed nim obroni, ale to się jej nie udało. Wszystko sprzysięgło się
na nią, zwłaszcza ta przeklęta muzyka. Na tym się skończyło, że w
niedzielę zebrali się goście, a oni znów grali razem.
XXIII
- Nie warto chyba mówić, że byłem bardzo próżny: gdyby nie
próżność, cóż by zostało w naszym codziennym życiu. No więc w
niedzielę zająłem się ze znawstwem urządzeniem obiadu i wie-
czoru z muzyką. Sam nakupiłem różnych rzeczy do obiadu
i zaprosiłem gości.
Na szóstą zebrali się goście, przybył i on we fraku z
brylantowymi spinkami w złym guście. Zachowywał się swobod-
nie, na wszystko odpowiadał skwapliwie z uśmieszkiem zgody
[72]
i zrozumienia, wie pan, z tym szczególnym wyrazem twarzy,
mówiącym, że wszystko, co pan robi czy mówi, jest tym właśnie,
czego się spodziewał. Wszystko, co było w nim niewytworne, to
wszystko dostrzegałem teraz ze szczególną przyjemnością, ponie-
waż powinno to było mnie uspokoić, wykazać, że w oczach mej
żony stoi na tak niskim poziomie, do jakiego, jak sama mówiła, nie
mogłaby się zniżyć. Teraz już nie pozwalałem sobie na zazdrość^
Po pierwsze, zmordowałem się już tą udręką i musiałem odpocząć,
po drugie, chciałem wierzyć zapewnieniom żony — i wierzyłem.
Ale mimo że nie byłem zazdrosny, byłem jednak nienaturalny
wobec niego i wobec niej i podczas obiadu, i w pierwszej połowie
wieczoru, dopóki się nie zaczęła muzyka. Wciąż jeszcze śledziłem
ruchy i spojrzenia obojga.
Obiad był, jak to obiad, nudny, wymuszony. Dość wcześnie
zaczęła się muzyka. Ach, jak pamiętam wszystkie szczegóły tego
wieczoru; pamiętam, jak przyniósł skrzypce, otworzył futerał,
zdjął wyhaftowany mu przez jakąś niewiastę pokrowiec, wyjął
skrzypce i zaczął je stroić. Pamiętam, jak żona usiadła z udaną
obojętnością, pod którą, widziałem to, ukrywała wielką tre-
mę - tremę z obawy przed niedostatkiem umiejętności - nadra-
biając miną usiadła przy fortepianie, i zaczęło się zwykłe la
fortepianowe, pizzicato skrzypiec, ustawianie nut Pamiętam
potem, jak spojrzeli na siebie, obejrzeli się na gości, a potem
powiedzieli coś do siebie i zaczęło się. Wzięła pierwszy akord. Na
jego twarzy zjawił się skupiony, poważny, sympatyczny wyraz;
wsłuchując się w swoje dźwięki, ostrożnymi palcami przeciągnął
po strunach i odpowiedział fortepianowi. Zaczęło się.
Przerwał i kilka razy z rzędu wydał swój osobliwy pomruk.
Chciał zacząć mówić, ale czmychnął nosem i znów przerwał.
- Grali Sonatę Kreutzerowską Beethovena. Czy zna pan
pierwsze presto ? Zna pan?!-wykrzyknął. - O, co za straszna
[73]
rzecz ta sonata! Właśnie ta część. I w ogóle muzyka to straszna
rzecz. Co to jest? Nie rozumiem. Co to jest muzyka? Co ona robi?
I po co robi to, co robi? Podobno muzyka działa uszlachetniająco
na duszę - to bzdury, nieprawda! Działa, strasznie działa, mówię o
sobie, lecz wcale nie uszlachetniająco. Nie działa na duszę ani
uszlachetniająco, ani poniżająco, lecz drażniąco. Jak to panu
powiedzieć? Muzyka zmusza mnie do zapomnienia o sobie, o
swoim istotnym położeniu, przenosi mnie w jakieś inne, nie moje
położenie: pod wpływem muzyki wydaje mi się, że czuję to, czego
właściwie nie czuję, że rozumiem to, czego nie rozumiem, że mogę
to, czego nie mogę. Tłumaczę to tym, że muzyka działa jak
ziewanie, jak śmiech: nie chce mi się spać, ale ziewam patrząc na
ziewającego; nie mam z czego się śmiać, ale śmieję się słysząc, że
ktoś się śmieje.
Muzyka od razu bezpośrednio przenosi mnie w stan ducha,
w jakim znajdował się ten, kto ją komponował. Zespalam się z nim
duchowo i razem z nim przenoszę się z jednego stanu w inny, ale
po co to robię, nie wiem. Przecież ten, kto napisał, powiedzmy,
Sonatę Kreutzerowską - Beethoven - wiedział, dlaczego się znaj-
duje w takim stanie - ten stan go doprowadził do pewnych
postępków, a więc stan ten miał dla niego jakiś sens, ale dla
mnie - żadnego. I dlatego muzyka tylko drażni, a nie rozładowuje.
Oczywiście, nie każda muzyka: powiedzmy, że zagrają marsza
wojskowego, żołnierze przemaszerują do taktu - i muzyka zrobiła
swoje; zagrano do tańca, zatańczyłem - muzyka zrobiła swoje;
odśpiewano mszę, przyjąłem komunię - też muzyka zrobiła swoje,
ale poza tym jest tylko ekscytacja, a tego, co należy robić w tym
stanie ekscytacji - nie ma. I dlatego muzyka działa niekiedy tak
strasznie, tak okropnie. W Chinach muzyka jest sprawą państwo-
wą. I tak właśnie powinno być. Czy można pozwolić, żeby każdy,
kto chce, hipnotyzował innego lub wielu innych, a potem robił z
[74]
nimi, co chce? I w dodatku żeby tym hipnotyzerem był pierwszy
lepszy niemoralny człowiek?
A ten straszny środek jest w byle jakich rękach. Weźmy na
przykład choćby tę Kreutzerowską sonatę, pierwsze presto. Czy
można grać w salonie wśród dekoltowanych pań to presto? Zagrać,
potem poklaskać, a później jeść lody i rozmawiać o najświeższej
plotce? Takie rzeczy można grać tylko w pewnych ważnych,
szczególnych okolicznościach i wtedy kiedy trzeba dokonać
pewnych ważnych, odpowiednich do tej muzyki czynów.
Zagrać — i zrobić to, do czego nastroiła ta muzyka. A takie
nieodpowiednie ani do miejsca, ani do czasu pobudzanie energii,
uczuć, nie mogących się w niczym przejawić, musi działać
zgubnie. Na mnie przynajmniej rzecz ta podziałała niezwykle;
jakby się odsłoniły przede mną całkiem nowe, zdawało mi się,
uczucia, nowe możliwości, o których nie wiedziałem do tej pory. A
więc to tak jest - wcale nie tak, jak przedtem myślałem i żyłem,
lecz w ten oto sposób - szeptało mi coś w duszy. Co to było, to
nowe, co poznałem - nie umiałem zdać sobie sprawy, ale świado-
mość tego nowego stanu była bardzo radosna. Te wszystkie znane
mi osoby, w tej liczbie żona i on, ukazały mi się w całkiem innym
świetle.
Po tym presto odegrali piękne, ale zwyczajne, nienowe
andante z banalnymi wariacjami i zupełnie słaby finał. Potem grali
jeszcze na prośbę gości to elegię Ernsta, to inne drobiazgi.
Wszystko to było dobre, ale nie wywarło na mnie nawet jednej
setnej tego wrażenia co pierwsza rzecz. To wszystko działo się już
na tle tego wrażenia, które wywarł pierwszy utwór. Było mi lekko
na sercu, wesoło przez cały ten wieczór. A żony nigdy nie
widziałem w takim stanie, w jakim była tego wieczoru. Te
błyszczące oczy, ta powaga, skupienie, póki grała, i to jakieś
zupełne rozprężenie, wątły, żałosny i błogi uśmiech po skończę-
[75]
niu gry. Ja to wszystko widziałem, ale nie przypisywałem temu
żadnego znaczenia poza tym, że ona czuje to samo co ja i że jej, jak
i mnie, odsłoniły się, jakby przypomniały nowe nie znane uczucia.
Wieczór skończył się pomyślnie i wszyscy się rozjechali.
Wiedząc, że mam jechać za dwa dni na zjazd, Truchacze-
wski powiedział przy pożegnaniu, że spodziewa się za swą
następną bytnością w stolicy powtórzyć przyjemność dzisiej-
szego wieczoru. Z tego mogłem wywnioskować, że nie uważa za
możliwe bywać u mnie podczas mojej nieobecności, co mnie
ucieszyło. Wynikało z tego, że ponieważ nie wrócę przed jego
wyjazdem, to się już nie zobaczymy.
Po raz pierwszy z prawdziwą przyjemnością uścisnąłem mu
rękę i podziękowałem za przyjemność. Pożegnał się na dobre także
z żoną.
Ich pożegnanie wydało mi się zupełnie naturalne i popraw-
ne. Wszystko było w największym porządku. Oboje z żoną byliśmy
bardzo zadowoleni z wieczoru.
XXIV
- W dwa dni później wyjechałem do powiatu, pożegnawszy się z
żoną w bardzo dobrym, spokojnym nastroju. W powiecie zawsze
było moc roboty i zupełnie odrębne życie, odrębny światek. Przez
dwa dni spędzałem po dziesięć godzin w urzędzie. Na drugi dzień
przyniesiono mi do urzędu list od żony. Przeczytałem go natych-
miast. Pisała o dzieciach, o wujku, o niani, o sprawunkach i między
innymi, jako o czymś najzwyczajniejszym, że wpadł Truchacze-
wski, przyniósł obiecane nuty i obiecał, że zagra z nią jeszcze, ale
że odmówiła. Nie pamiętałem, żeby obiecywał przynieść nuty:
[76]
wydawało mi się, że pożegnał się wtedy na dobre, więc przykro
mnie to zaskoczyło. Ale miałem tyle roboty, że nie było czasu na
zastanawianie się, i dopiero wieczorem, wróciwszy do swojej
kwatery, przeczytałem powtórnie list. Pominąwszy już to, że
Truchaczewski był jeszcze raz podczas mojej nieobecności, cały
ton listu wydał mi się nienaturalny. Wściekła bestia zazdrości
zaryczała w swojej budzie i chciała wyskoczyć, ale bałem się Tej
bestii i czym prędzej ją zamknąłem. „Co za ohydne uczucie ta
zazdrość! - powiedziałem sobie. - Przecież to całkiem naturalne,
to, o czym pisze".
Położyłem się do łóżka i zacząłem myśleć o sprawach
czekających mnie jutro. Zawsze podczas tych zjazdów długo nie
mogłem usnąć na nowym miejscu, ale wtedy zasnąłem bardzo
prędko. I jak to czasem bywa, wie pan, coś nagle, jakby prąd
elektryczny - budzisz się. Tak się właśnie zbudziłem - zbudziłem
się z myślą o niej i o Truchaczewskim, i o tym, że między nią a nim
wszystko się dokonało. Przerażenie i gniew ścisnęły mi serce. Ale
zacząłem przemawiać sobie do rozsądku. „Co za bzdury - mówi-
łem sobie - nie ma żadnych podstaw do niepokoju, nie ma nic i nie
było. Jakże mogę tak poniżać ją i siebie, dopuszczając takie
okropności. Coś w rodzaju najemnego skrzypka, z opinią marnego
człowieka - i czcigodna kobieta, powszechnie szanowana matka
rodziny, moja żona! Co za niedorzeczność!" - widziało mi się z
jednej strony. „Jakże to może nie być?-widziało mi się z
drugiej. - Jakże się mogła nie stać ta rzecz najprostsza, najbardziej
zrozumiała - ta, w imię której się z nią ożeniłem, ta właśnie, w
imię której z nią żyłem, której od niej potrzebowałem ja, a więc
i inni, więc i ten muzyk. Człowiek z niego nieżonaty, chłop na
schwał (pamiętam, jak chrupał chrząstkę w kotlecie i chciwie
obejmował czerwonymi wargami szklankę z winem), spasiony,
wypielęgnowany i mało powiedzieć - bez zasad, lecz najpewniej z
[77]
takimi zasadami, żeby korzystać z każdej przyjemności, jaka się
tylko trafi. A łączy ich muzyka, najbardziej wyrafinowana zmy-
słowa chuć. Cóż więc go może powstrzymać? Nic. Przeciwnie,
wszystko go przyciąga. A ona? Kim jest ona? Ona jest tajemnicą,
była nią i jest. Nie znam jej. Znam tylko w niej zwierzę, a
zwierzęcia nic nie może, nie powinno powstrzymać".
Dopiero teraz przypomniałem sobie ich twarze owego
wieczoru, kiedy po Sonacie Kreutzerowskiej zagrali jakiś namiętny
drobiazg, nie pamiętam czyj, jakiś wręcz sprośnie zmysłowy
utwór. „Jak ja mogłem wyjechać? - myślałem przypominając
sobie ich twarze - czyż nie było jasne, że między nimi wszystko
dokonało się tego wieczoru? I czy nie było widać, że już tego
wieczoru nie było między nimi nie tylko żadnej bariery, lecz że
oboje, a głównie ona, odczuwają pewien wstyd po tym, co między
nimi zaszło?" Pamiętam, jak blado, żałośnie i błogo uśmiechała się
ocierając pot z rozczerwienionej twarzy, kiedy podszedłem do
fortepianu. Już wtedy unikali patrzenia na siebie i dopiero w
czasie kolacji, kiedy nalewał jej wodę, spojrzeli na siebie i
nieznacznie się uśmiechnęli. Ze zgrozą przypomniałem sobie teraz
to ich przechwycone przeze mnie spojrzenie z nieznacznym
uśmiechem. „Tak, już się stało"-mówił mi jeden głos, lecz
natychmiast inny mówił coś zupełnie odmiennego: „Coś ci się
przywidziało, to niemożliwe" - powiadał. Nieswojo mi było w
ciemnościach, zapaliłem zapałkę, i strach jakiś ogarnął mnie w tym
małym pokoiku o żółtych tapetach. Wziąłem papierosa i, jak
zawsze bywa, kiedy się kręcimy w tym samym błędnym kole
nierozstrzygalnych sprzeczności, musi człowiek palić - paliłem
jednego po drugim, żeby się odurzyć i nie widzieć sprze-
czności.
Nie zasnąłem do rana, i o piątej, doszedłszy do wniosku, że
dłużej nie mogę trwać w tym napięciu i muszę wyjechać, wstałem,
[78]
zbudziłem stróża, który mi usługiwał, i posłałem go po konie. Na
posiedzenie posłałem kartkę, że wezwano mnie do Moskwy w
sprawie nie cierpiącej zwłoki, więc proszę, by mnie zastąpił
członek zarządu. O ósmej wsiadłem do tarantasu i pojechałem.
XXV
Wszedł konduktor i zauważywszy, że nasza świeca się wypaliła,
zgasił ją nie wstawiając nowej. Na dworze zaczynało świtać.
Pozdnyszew milczał ciężko wzdychając przez cały czas, póki w
wagonie był konduktor. Podjął swoją opowieść dopiero wtedy,
gdy konduktor wyszedł i w półciemnym wagonie słychać było
tylko brzęk szyb toczącego się wagonu i miarowe chrapanie
subiekta. W półświetle brzasku już nie było go wcale widać,
słychać było tylko jego coraz bardziej wzburzony, bolesny głos.
- Jechaliśmy trzydzieści pięć wiorst końmi i osiem godzin
koleją żelazną. Jazda końmi była pierwszorzędna. Była mroźna
jesienna pogoda z jaskrawym słońcem. Wie pan, taka pogoda,
kiedy podkowy odciskają się na gładkiej drodze. Drogi gładkie,
światło jaskrawe, powietrze rzeźwiące. Dobrze było jechać taran-
tasem. Kiedy się rozwidniło i ruszyliśmy, poczułem ulgę. Patrząc
na konie, na pole, na spotykanych ludzi zapomniałem, dokąd jadę.
Czasami zdawało mi się, że ot, tak sobie po prostu jadę i że nic z
tego, co mnie zmusiło do wyjazdu, nie istnieje. I błogo mi było tak
się zapominać. A kiedy sobie przypominałem, dokąd jadę,
myślałem: „Potem się dopiero zobaczy, nie myśl o tym". Na
dodatek w połowie drogi zdarzył się wypadek, który zatrzymał
mnie w drodze i jeszcze bardziej oderwał od moich myśli: tarantas
się złamał i trzeba go było naprawić. Miało to wielkie znaczenie
także dlatego, że przez to przyjechałem do Moskwy nie o piątej,
[79]
jak liczyłem, lecz o północy, a do domu — około pierwszej,
ponieważ nie zdążyłem na pociąg pośpieszny i musiałem jechać
osobowym. Wyprawa po furmankę, naprawa, płacenie, herbata w
zajeździe, rozmowy z właścicielem zajazdu - wszystko to jeszcze
bardziej mnie odwiodło od moich myśli. O zmierzchu wszystko
było gotowe i wyruszyłem znowu. W nocy jeszcze przyjemniej
było jechać niż za dnia. Księżyc był w nowiu, lekki mróz, droga
jeszcze wyborna, konie, wesoły furman, jechałem delektując się
i prawie wcale nie myśląc o tym, co mnie oczekuje, lub właśnie
dlatego tak się delektowałem, że wiedziałem, co mnie czeka,
i żegnałem się z uciechami życia. Ale ten mój spokojny stan,
możność tłumienia swych uczuć - skończyły się wraz z podróżą
końmi. Z chwilą wejścia do pociągu zaczęło się coś zupełnie
innego. Ta ośmiogodzinna jazda pociągiem była dla mnie czymś
okropnym, czego nie zapomnę do końca życia. Czy dlatego, że
znalazłszy się w wagonie, żywo sobie wyobraziłem, że jestem już
na miejscu, czy też dlatego, że kolej żelazna tak podniecająco
działa na ludzi, dość że znalazłszy się w wagonie nie mogłem
zapanować nad wyobraźnią, która zaczęła bez przerwy niezwykle
jaskrawo malować mi rozpalające moją zazdrość obrazy, jeden po
drugim, i to coraz cyniczniejsze, a wciąż na ten sam temat: co się
tam działo beze mnie, jak ona mnie zdradzała. Płonąłem z
oburzenia, złości i jakiegoś osobliwego uczucia, upajania się swym
poniżeniem na widok tych obrazów, i nie mogłem się od nich
oderwać; nie mogłem nie patrzeć na nie, nie mogłem ich
zatuszować, nie wywoływać. Nie dość tego, im bardziej się
przyglądałem tym urojonym obrazom, tym bardziej wierzyłem w
ich realność. Jaskrawość, z jaką mi się przedstawiały te obrazy,
była jakby dowodem, że to, co sobie wyobrażałem, jest rzeczy-
wistością. Jakiś szatan, jakby wbrew mojej woli zmyślał i podszep-
tywał mi najokropniejsze przypuszczenia. Przypomniała mi się
[80]
dawna rozmowa z bratem Truchaczewskiego i z jakąś pasją
rozdzierałem sobie nią serce, odnosząc ją do Truchaczewskiego
i mojej żony.
Było to bardzo dawno, ale przypomniałem to sobie. Brat
Truchaczewskiego, pamiętam, kiedyś na pytanie, czy bywa w
domach publicznych, powiedział, że porządny człowiek nie
chodzi tam, gdzie można zachorować, a przy tym jest brudno
i ohydnie, skoro zawsze można znaleźć sobie porządną kobietę.
Otóż on, jego brat, znalazł sobie teraz moją żonę. „Co prawda nie
jest już pierwszej młodości, brak jej z boku jednego zęba i jest
odrobinkę za pulchna - myślałem za niego — ale cóż, trzeba
korzystać z tego, co się nadarzy. - Tak, on robi jej łaskę, że bierze
ją za kochankę - mówiłem sobie. - A przy tym jest całkiem
bezpieczna". „Nie, to niemożliwe! Co ja myślę! - wzdrygałem się
ze zgrozy. - Nie ma nic podobnego, nic, nic! I nie ma nawet
żadnych podstaw do przypuszczania czegoś podobnego. Czy nie
mówiła mi, że dla niej poniżająca jest nawet myśl o tym, że mogę
być o niego zazdrosny? Tak, ale ona kłamie, wciąż kłamie!" - wy-
krzykiwałem - i wszystko zaczynało się od nowa. W naszym
wagonie było tylko dwoje pasażerów - staruszka z mężem, oboje
bardzo nierozmowni, a i oni wysiedli na jednej ze stacji i zostałem
sam. Byłem jak dzikie zwierzę w klatce: to zrywałem się,
podchodziłem do okien, to chwiejąc się zaczynałem chodzić, jakby
starając się przyspieszyć ruch pociągu, ale wagon ze wszystkimi
ławkami i szybami wciąż tak samo dygotał jak teraz nasz.
Pozdnyszew zerwał się, zrobił kilka kroków i znów
usiadł.
- Och, boję się, jakże się boję pociągów kolei żelaznej,
zgroza mnie wprost ogarnia! Tak, zgroza!-podjął. -Mówiłem
sobie: „Będę myślał o czymś innym. Ot, choćby o właścicielu
zajazdu, gdzie piłem herbatę". I oto przed oczami mojej wyobraźni
[81]
staje gospodarz z długą brodą i jego wnuk - rówieśnik mojego
Wasi. „Mój Wasia! Zobaczy, jak muzyk całuje jego matkę. Co się
będzie działo w jego biednej duszy? Ale co ją to obchodzi! Ona
kocha... " I znów się zaczynało to samo. „Nie, nie. Więc będę
myślał o zwiedzaniu szpitala, o tym, jak wczoraj chory skarżył
się na doktora. A doktor miał wąsy jak Truchaczewski. I jak on
bezczelnie... oboje oszukiwali mnie, kiedy mówił, że wyjeżdża".
I znowu się zaczynało. Wszystko, o czym myślałem, miało związek
z nimi. Cierpiałem okropnie. Cierpienie spowodowane było
głównie niewiedzą, wątpliwościami, rozdwojeniem, niezdecydo-
waniem, czy należy ją kochać, czy nienawidzić. Cierpienia były
tak silne, że pamiętam, przyszła mi do głowy myśl arcyponętna,
żeby wyjść na tor, położyć się na szynach pod wagonem i tak
skończyć z sobą. Wtedy przynajmniej nie będzie więcej wahań,
wątpliwości. Jedyne, co mnie powstrzymywało, to była litość dla
siebie i jej bezpośrednie następstwo - nienawiść do niej. Do niego
miałem jakieś dziwne uczucie i nienawiści, i świadomości swego
poniżenia, i jego zwycięstwa, ale do niej - straszną nienawiść.
„Nie można skończyć ze sobą i pozostawić ją w spokoju: musi choć
trochę pocierpieć, chociażby zrozumieć, że ja cierpiałem" - mó-
wiłem sobie. Wychodziłem na wszystkich stacjach, żeby się ro-
zerwać. Na jednej z nich zobaczyłem w bufecie, że piją, i na-
tychmiast też się napiłem wódki. Obok mnie stał Żyd i też pil.
Rozgadał się, i byleby tylko nie być samemu w swoim wagonie,
poszedłem z nim do jego brudnego, zadymionego i zaśmieconego
łupinami pestek wagonu trzeciej klasy. Tam usiadłem obok niego,
i on coś gadał, opowiadał kawały. Słuchałem go, ale nie rozumia-
łem, co mówi, bo wciąż myślałem o swoim. Spostrzegł to i zaczął
się domagać uwagi: wtedy wstałem i wróciłem do swego wagonu.
„Trzeba się zastanowić - mówiłem sobie — czy to prawda, to, o
czym myślę, i czy są powody, żeby się tak męczyć". Usiadłem,
[82]
chcąc spokojnie się zastanowić, lecz natychmiast zamiast spokoj-
nego zastanowienia zaczęło się to samo: zamiast rozważań-o-
brazy i wyobrażenia.,, Ile razy tak się męczyłem — powiadałem
sobie (wspominając dawniejsze podobne ataki zazdrości) - a
potem wszystko się dobrze kończyło. Tak i teraz, być może, a
nawet na pewno, znajdę ją spokojnie śpiącą; zbudzi się, ucieszy na
mój widok, i ze słów jej, ze spojrzeń wyczuję, że nic się nie stało, -że
to wszystko są bzdury. O, jak by to było dobrze!" „Ale nie, tak
bywało za często i teraz już tak nie będzie" - mówił mi jakiś głos, i
zaczynało się na nowo. Tak, to właśnie była tortura! Nie do
szpitala dla syfilityków zaprowadziłbym młodego człowieka, żeby
mu odebrać chęć do kobiet, lecz do mojej duszy, aby popatrzył na
szarpiące nią szatany! Ach, jakież to było okropne, że uznałem
swoje niewątpliwe, pełne prawo do jej ciała, jak gdyby to było
moje ciało, a zarazem czułem, że władać tym ciałem nie mogę, że
nie do mnie należy, że ona może nim rozporządzać, jak chce, a
chce rozporządzać nim nie tak, jak ja chcę. A ja nic nie mogę zrobić
ani jemu, ani jej. On, jak Wańka klucznik pod szubienicą,
zaśpiewa piosenkę o tym, jak całował słodkie usta itp. On jest górą.
A z nią jeszcze mniej mogę zrobić. Jeżeli tego nie zrobiła, a chce, a
ja wiem, że chce - to jeszcze gorzej, i wolałbym już, żeby zrobiła,
aby raz wreszcie wiedzieć, aby nie było tej niepewności. Nie
umiałbym powiedzieć, czego chcę. Chciałem, żeby nie pragnęła
tego, czego musiała pragnąć. Był to zupełny obłęd!
XXVI
- Na przedostatniej stacji, kiedy konduktor przyszedł odebrać
bilety, wziąłem swoje rzeczy i wyszedłem na peron. Świadomość,
że rozstrzygnięcie jest bliskie, tuż-tuż, jeszcze spotęgowała moje
[83]
wzburzenie. Zrobiło mi się zimno, szczęki zaczęły mi tak dygotać,
że dzwoniłem zębami. Machinalnie wyszedłem wraz z tłumem z
dworca, wziąłem dorożkę, wsiadłem i pojechałem. Jechałem
popatrując na nielicznych przechodniów, na stróżów, na cienie
rzucane przez latarnie i przez moją dorożkę to z przodu, to z tylu,
o niczym nie myśląc. Gdy ujechałem z pół wiorsty, poczułem, że
zmarzły mi nogi, i pomyślałem, że zdjąłem w wagonie wełniane
skarpety i włożyłem je do torby. Gdzie jest ta torba? Czy tu? A
gdzie kosz? Przypomniałem sobie, żem zupełnie zapomniał o
bagażu, ale przypomniawszy sobie i znalazłszy kwit, uznałem, że
nie warto po to wracać i pojechałem dalej.
Mimo wszelkich wysiłków, by sobie teraz przypomnieć,
ani rusz nie potrafię uprzytomnić sobie mojego ówczesnego stanu.
0 czym myślałem? Czego chciałem? Nie mam pojęcia. Pamiętam
tylko, że miałem świadomość, że w moim życiu zanosi się na coś
strasznego i bardzo ważnego. Czy to coś ważnego nastąpiło
dlatego, że tak myślałem, czy dlatego, że przeczuwałem - nie
wiem. Możliwe i to, że po tym, co się stało, wszystkie poprze-
dzające chwile nabierały w moim wspomnieniu ponurego zabar-
wienia. Zajechałem przed dom. Było dobrze po północy. Przed
domem stało kilka dorożek; ich właściciele wnioskowali z oświet-
lonych okien, że będą pasażerowie. (Oświetlone okna były w
naszym mieszkaniu, w salonie i bawialni. ) Nie mogąc zrozumieć,
dlaczego o tak późnej porze świeci się jeszcze w naszych oknach,
wciąż w tym samym stanie oczekiwania czegoś strasznego wsze-
dłem po schodach i zadzwoniłem. Lokaj, poczciwy, służbisty
1 bardzo głupi Jegor, otworzył. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy
w przedpokoju, był to na wieszaku, obok innych okryć, jego
płaszcz. Powinienem był się zdziwić, ale się nie zdziwiłem, jak
gdybym się tego spodziewał. „Oczywiście"-pomyślałem. Gdy
zapytałem Jegora, kto jest u nas, a on mi wymienił Truchacze-
wskiego, spytałem, czy jest jeszcze ktoś. Powiedział:
[84]
- Nikogo, proszę jaśnie pana.
Pamiętam, że mi odpowiedział takim tonem, jakby chciał
mnie ucieszyć i rozproszyć wątpliwości, że może być jeszcze ktoś.
„Nikogo, proszę jaśnie pana. Tak, tak" - powtarzałem sobie.
- A co dzieci?
- Zdrowe, Bogu dziękować. Dawno śpią, proszę jaśnie
pana.
Nie mogłem złapać tchu i nie mogłem uspokoić dygocących
szczęk.,, A więc nie jest tak, jak myślałem: to dawniej myślałem o
nieszczęściu, a okazywało się, że wszystko jest dobrze, bez zmian,
ale teraz nie jest bez zmian, lecz stało się wszystko, co sobie
wyobrażałem myśląc, że to tylko wyobrażenie, a tymczasem tak
jest naprawdę. Stało się wszystko... "
Omal nie zaszlochałem, ale szatan natychmiast podszepnął:
„Rozczulaj się nad sobą, a oni spokojnie się rozejdą, dowodów nie
będzie i do końca życia będziesz się męczył i wątpił". I rozczulanie
się nad sobą znikło natychmiast, a zjawiło się dziwne uczucie - nie
uwierzy pan! - uczucie radości, że skończy się wreszcie moja
męka, że mogę ją wreszcie ukarać, mogę uwolnić się od niej, że
mogę dać folgę swej wściekłości. I dałem folgę swej wściekłoś-
ci - stałem się bestią, złą i podstępną bestią.
- Nie trzeba, nie trzeba - powiedziałem Jegorowi, który
chciał iść do bawialni- wiesz, co zrobisz: weźmiesz prędko
dorożkę i pojedziesz po rzeczy. Tu masz kwit, idź zaraz.
Poszedł przez korytarz po swój płaszcz. Bojąc się, żeby ich
nie spłoszył, odprowadziłem go do jego komórki i poczekałem, aż
się ubierze. W bawialni, za drugim pokojem, słychać było głosy
i szczęk noży i talerzy. Jedli i nie słyszeli dzwonka. „Byleby teraz
nie wyszli" - myślałem. Jegor włożył swój płaszcz z barankowym
kołnierzem i wyszedł. Wypuściłem go i zamknąłem za nim drzwi, i
strach mnie ogarnął, gdy poczułem, że zostałem sam i muszę już
[85]
działać. Jak - jeszcze nie wiedziałem. Wiedziałem tylko, że teraz
wszystko stracone, że nie można już wątpić w jej winę i że zaraz ją
ukarzę i zakończę moją sprawę z nią.
Przedtem miałem jeszcze wątpliwości, mówiłem sobie: „A
może to nieprawda, może się mylę" - teraz już tego nie było.
Wszystko się rozstrzygnęło bezpowrotnie. W tajemnicy przede
mną, sama z nim, w nocy! To już jest całkowite zapomnienie o
wszystkim. Albo jeszcze gorzej: umyślnie taka śmiałość, zuchwals-
two w występku, żeby to zuchwalstwo służyło za dowód niewin-
ności. Wszystko jest jasne. Nie ma wątpliwości, nie ma. Balem się
tylko jednego: żeby się nie rozbiegli, nie wymyślili jeszcze jednego
oszustwa i nie pozbawili mnie tym oczywistej poszlaki i możności
ukarania. I żeby czym prędzej ich zaskoczyć, poszedłem na
palcach do salonu, gdzie siedzieli - nie przez bawialnię, lecz przez
korytarz i dziecinny pokój.
W pierwszym dziecinnym pokoju chłopcy spali. W drugim
dziecinnym niania poruszyła się, usiłowała się obudzić, i wyobra-
ziłem sobie, co ona pomyśli, kiedy się dowie o wszystkim; na tę
myśl ogarnęła mnie taka litość dla siebie, że nie mogłem
powstrzymać łez i żeby nie obudzić dzieci, wybiegłem na palcach
na korytarz, stamtąd do swego gabinetu, padłem na kanapę
i zaszlochałem.
,, Ja — człowiek uczciwy, ja — syn swoich rodziców,
ja - który cale życie marzyłem o szczęściu rodzinnym, ja - męż-
czyzna, który jej nigdy nie zdradził... I masz! Pięcioro dzieci, a ona
się rzuca w objęcia muzykanta, dlatego że on ma czerwone usta! O
nie, to nie jest człowiek! To jest suka, ohydna suka! Obok pokoju
dzieci, do których miłość udawała przez cale życie. Pisać do mnie
to, co pisała! I tak bezczelnie rzucić mu się na szyję! Ale skąd ja
wiem, może było tak przez cały czas? Może dawno już postarała
się z lokajami o wszystkie dzieci, które uchodzą za moje. A gdybym
[86]
przyjechał jutro, ona w swym uczesaniu, z tą swoją talią i
leniwymi, wdzięcznymi ruchami (ujrzałem jej ponętną znienawi-
dzoną twarz) przywitałaby mnie i ta bestia zazdrości wiecznie
tkwiłaby w moim sercu i szarpała je. Co pomyśli niania, Jegor. A
Liza, biedactwo! Ona już coś rozumie. A ta bezczelność! Ten fałsz!
A ta zwierzęca zmysłowość, którą tak dobrze znam!" - mówiłem
sobie. __
Chciałem wstać, lecz nie mogłem. Serce mi tak waliło, że
nie mogłem ustać na nogach. Tak, umrę na udar. Ona mnie zabije.
Tego jej właśnie potrzeba. No więc jak, ona ma zabić? Ależ nie, to
byłoby dla niej zbyt korzystne, tej przyjemności jej nie zrobię. Ale
ja tu siedzę, a oni tam jedzą, śmieją się i... Tak, mimo że nie jest już
pierwszej świeżości, on nią jednak nie wzgardził: jest jednak
niebrzydka, a przede wszystkim - przynajmniej bezpieczna dla
jego cennego zdrowia. „Czemuż nie udusiłem jej wtedy" - pomy-
ślałem, przypomniawszy sobie tę chwilę, kiedy przed tygodniem
wyrzucałem ją z gabinetu, a potem tłukłem różne rzeczy. Żywo
przypomniał mi się stan, w którym wtedy byłem, nie tylko
przypomniał się, lecz poczułem tę samą potrzebę bicia, niszczenia
co wtedy. Pamiętam, że zapragnąłem działać i wyleciały mi z
głowy wszelkie względy prócz tych, które były potrzebne do
działania. Popadłem w ów stan bestii lub człowieka pod wpływem
fizycznego podniecenia w chwili niebezpieczeństwa, kiedy się
działa dokładnie, bez pośpiechu, ale też nie tracąc ani chwili
i tylko w jednym określonym celu.
XXVII
- Pierwsza rzecz, którą zrobiłem, to zdjąłem buty i w skarpetkach
podszedłem do ściany nad kanapą, gdzie wisiały strzelby
i sztylety, i wziąłem krzywy damasceński sztylet, ani razu nie
[87]
używany i strasznie ostry. Wyjąłem go z pochwy. Pochwa,
pamiętam, spadła za kanapę i pamiętam, że pomyślałem: „Trzeba
będzie ją potem znaleźć, bo zginie". Potem zdjąłem palto, które
cały czas miałem na sobie, i miękko stąpając, w samych skarpet-
kach poszedłem tam.
Podkradłszy się cicho, nagle otworzyłem drzwi. Pamiętam
wyraz ich twarzy. Pamiętam ten wyraz, ponieważ ten wyraz
sprawił mi bolesną radość. Był to wyraz przerażenia. Właśnie tego
mi było potrzeba. Nigdy nie zapomnę wyrazu straszliwego
przerażenia, jaki zjawił się w pierwszym momencie na twarzach
obojga, kiedy mnie zobaczyli. On siedział chyba przy stole, lecz
zobaczywszy mnie czy usłyszawszy, zerwał się i stanął oparty
plecami o szafę. Twarz jego wyrażała niewątpliwie przerażenie,
nic, tylko to. Jej twarz też wyrażała przerażenie, ale ponadto coś
innego. Gdyby było to tylko przerażenie, może by się nie stało to,
co się stało, ale twarz jej wyrażała, tak przynajmniej wydało mi się
w pierwszej chwili, również irytację, zawód, że przerwano jej
upojenie miłosne i szczęście z nim. Wyglądała tak, jakby nic jej nie
było potrzeba prócz tego, żeby nie przeszkadzano jej teraz być
szczęśliwą. Oba wyrazy mignęły przelotnie na ich twarzach. U
niego wyraz przerażenia zaraz ustąpił miejsca zastanowieniu: czy
można kłamać, czy nie? Jeżeli można, to trzeba zaczynać. Jeżeli
nie, to nastąpi coś innego. Ale co? Spojrzał na nią pytająco. Na jej
twarzy wyraz irytacji i zawodu ustąpił, jak mi się wydało, kiedy
nań spojrzała, wyrazowi troski o niego.
Zatrzymałem się na moment we drzwiach, trzymając
sztylet za plecami. W tejże chwili uśmiechnął się i niemal
śmiesznie obojętnym tonem szepnął:
- A my tu właśnie muzykujemy...
- Ach, nie spodziewałam się ciebie - zaczęła jednocześnie
i ona, podchwytując jego ton.
188]
Ale żadne z nich nie dopowiedziało do końca: ogarnęła mnie
ta sama wściekłość, którą czułem tydzień temu. Znów poczułem
potrzebę niszczenia, przemocy, poczułem paroksyzm wściekłoś-ci — i dałem mu folgę.
Oboje nie dopowiedzieli... Zaczęło się to, czego się bal, co
burzyło od razu wszystko, co mówili. Rzuciłem się ku niej, wciąż
jeszcze ukrywając sztylet, żeby ten człowiek nie przeszkodził
uderzyć ją w bok pod piersią. Wybrałem to miejsce od samego
początku. W momencie gdy rzuciłem się ku niej, zobaczył i, czego
się po nim w żadnym razie nie spodziewałem, schwycił mnie za
rękę i krzyknął:
- Opamiętaj się pan, co pan robi! Ratunku!
Wyrwałem rękę i bez słowa rzuciłem się ku niemu. Jego
oczy spotkały się z moimi, zbladł nagle jak płótno, po same wargi,
oczy mu jakoś szczególnie zabłysły — i czego również nigdy bym
się nie spodziewał - śmignął chyłkiem pod fortepian i do drzwi.
Rzuciłem się za nim, ale na mojej lewej ręce zawisł ciężar, to była
ona. Szarpnąłem się. Jeszcze ciężej zawisła i nie puszczała mnie.
Ta niespodziewana przeszkoda, ciężar i jej odrażające dotknięcie
jeszcze bardziej mię rozjuszyły. Czułem, że oszalałem zupełnie i
muszę być straszny - i cieszyłem się z tego. Zamachnąłem się ze
wszystkich sił lewą ręką i łokciem trafiłem ją w twarz. Krzyknęła i
puściła moją rękę. Chciałem biec za nim, ale przypomniałem
sobie, że byłoby śmieszne biec w skarpetach za kochankiem swej
żony, a nie chciałem być śmieszny, chciałem być straszny. Mimo
potwornej wściekłości, która mnie ogarnęła, wiedziałem przez
cały czas, jakie robię wrażenie na innych, to wrażenie nawet
częściowo mną kierowało. Obróciłem się do niej. Padła na sofę i
złapawszy się ręką za zmasakrowane oczy, patrzyła na mnie. Na jej
twarzy był strach i nienawiść do mnie, do wroga, jak u szczura,
gdy się otwiera pułapkę, do której wpadł. Ja przynajmniej nic w
[89]
niej nie widziałem prócz tego strachu i nienawiści do mnie. Był to
właśnie ten strach i nienawiść do mnie, jakie musiała wywołać
miłość do innego mężczyzny. Ale byłbym się jeszcze może
powstrzymał i nie zrobił tego, co zrobiłem, gdyby milczała. Ale
raptem zaczęła mówić i chwytać mnie ręką za rękę ze sztyle-
tem.
- Opamiętaj się! Co ty robisz? Co się z tobą dzieje? Nic nie
było, nic, nic. Przysięgam!
Jeszcze byłbym się wahał, ale te jej ostatnie słowa, z
których wywnioskowałem, że jest odwrotnie, to znaczy, że
wszystko było, prowokowały odpowiedź. A odpowiedź musiała
być zgodna z nastrojem, w jaki sam się wprowadziłem, który szedł
wciąż crescendo i musiał się dalej potęgować. Wściekłość też ma
swoje prawa.
- Nie kłam, nędznico! - wrzasnąłem i schwyciłem ją lewą
ręką za rękę, ale się wyrwała. Wówczas, nie wypuszczając
sztyletu, schwyciłem ją lewą ręką za gardło, obaliłem na wznak
i zacząłem dusić. Jaka twarda była ta szyja... Schwyciła mnie
oburącz za ręce odrywając je od swego gardła, a ja jakby właśnie na
to czekając z całych sił ugodziłem ją sztyletem w lewy bok poniżej
żeber.
Kiedy ludzie mówią, że w napadzie szaleństwa nie pamię-
tają tego, co robią - jest to bzdura, nieprawda. Pamiętałem
wszystko, ani na chwilę nie przestawałem pamiętać. Im mocniej
rozniecałem sam w sobie opary szaleństwa, tym jaskrawiej
rozjarzało się we mnie światło świadomości, przy którym nie
mogłem nie wiedzieć tego, co robię. W każdej sekundzie
wiedziałem, co robię. Nie mogę powiedzieć, żebym wiedział
naprzód, co będę robił, ale w momencie kiedy to robiłem, a może
nieco wcześniej, wiedziałem, że to robię, jak gdyby po to, żebym
mógł pożałować, powiedzieć sobie, że mogłem się wstrzymać.
[90]
Wiedziałem, że zadaję cios poniżej żeber i że sztylet się wbije. W
chwili gdy to robiłem, wiedziałem, że robię coś potwornego, coś
takiego, czego nigdy nie robiłem i co będzie miało potworne
następstwa. Ale ta świadomość mignęła jak błyskawica, a zaraz po
niej nastąpił czyn. I czyn uświadamiałem sobie z niezwykłą
wyrazistością. Czułem i pamiętam chwilowy opór gorsetu i jeszcze
czegoś, a potem zagłębianie się noża w coś miękkiego. Chwyciła
nóż rękami, poraniła je, ale go nie utrzymała. Później, w więzieniu
gdy dokonał się we mnie przełom moralny, przez długi czas
myślałem o tej chwili, przypominałem sobie, co mogłem,
i rozważałem. Pamiętam na moment, tylko na moment poprzedza-
jący czyn, straszną świadomość, że zabijam kobietę, bezbronną
kobietę, moją żonę. Zgrozę tej świadomości pamiętam i z tego
wnioskuję, a nawet przypominam sobie mgliście, że wbiwszy
sztylet od razu go wyciągnąłem chcąc naprawić to, co zrobiłem, i
wstrzymać. Przez moment stałem nieruchomo czekając, co będzie,
czy można to naprawić. Zerwała się i krzyknęła:
- Nianiu! On mnie zabił!
Niania usłyszała hałas i stała już w drzwiach. Ja wciąż
stałem czekając i nie wierząc. Ale oto spod jej gorsetu trysnęła
krew, dopiero wtedy zrozumiałem, że naprawić nic nie można,
i natychmiast orzekłem w myśli, że nie trzeba, że właśnie tego
chcę, właśnie to musiałem zrobić. Zaczekałem, aż upadnie, i
niania z krzykiem: „O rety!" podbiegnie do niej i dopiero wtedy
cisnąłem sztylet i wyszedłem z pokoju.
„Nie trzeba się denerwować, trzeba wiedzieć, co
robisz" - powiedziałem sobie, nie patrząc na nią i nianię. Niania
krzyczała, wołała pokojówkę. Przeszedłem przez korytarz i
posławszy pokojówkę, poszedłem do swego pokoju. „Co trzeba
teraz zrobić?"-zadawałem sobie pytanie i od razu zrozumiałem,
co. Wszedłszy do gabinetu, podszedłem prosto do ściany, zdjąłem
[91]
rewolwer, obejrzałem go — był nabity — i położyłem na biurku.
Potem wydobyłem spod kanapy pochwę i usiadłem na kanapie.
Długo tak siedziałem. Nic nie myślałem, nic nie wspomi-
nałem. Słyszałem, że się tam krzątają, słyszałem, że ktoś przyje-
chał, potem jeszcze ktoś. Potem słyszałem i widziałem, jak Jegor
wnosi mój przywieziony kosz do gabinetu, jakby to komuś było
potrzebne!
- Słyszałeś, co się stało? - spytałem. - Powiedz stróżowi,
żeby zawiadomił policję.
Nic nie powiedział i wyszedł. Wstałem, zamknąłem drzwi
i wyjąwszy papierosy i zapałki zapaliłem. Nie dokończyłem
papierosa, gdy ogarnął mnie i powalił sen. Spałem chyba ze dwie
godziny. Pamiętam, śniło mi się, że żyjemy w zgodzie, pokłócili-
śmy się, ale już się godzimy, że coś trochę przeszkadza, ale żyjemy
w zgodzie. Obudziło mnie stukanie do drzwi.,, To policja - po-
myślałem budząc się. - Przecież ja, zdaje się, zabiłem. A może to
ona i nic się nie stało". Do drzwi znów zastukano. Nie odpowie-
działem zastanawiając się: czy to się stało, czy się nie stało? Tak,
stało się. Przypomniałem sobie opór gorsetu i zagłębianie się noża i
mrowie mnie przeszło. „Tak, stało się. Tak, teraz trzeba i
siebie" - powiedziałem. Ale mówiąc to wiedziałem, że się nie
zabiję. Mimo to wstałem i znów wziąłem do rąk rewolwer. Ale
dziwna rzecz: pamiętam, że przedtem wiele razy byłem bliski
samobójstwa, że nawet tego dnia na kolei zdawało mi się to łatwe,
właśnie dlatego, że myślałem, jak ją tym zaskoczę. Teraz w żaden
sposób nie mogłem nie tylko się zabić, lecz nawet pomyśleć o tym.
,, Po co mam to robić?" - pytałem siebie, i odpowiedzi nie było.
Do drzwi znów zastukano. „Tak, trzeba się naprzód dowiedzieć,
kto to stuka. Jeszcze zdążę". Położyłem rewolwer i przykryłem go
gazetą. Podszedłem do drzwi i odsunąłem zasuwkę. Była to siostra
żony, poczciwa, głupia wdowa.
[92]
- Wasia! Co to znaczy?-powiedziała, i łzy, które miała
zawsze w pogotowiu, polały się.
- Czego chcesz? -zapytałem niegrzecznie.
Wiedziałem, że wcale nie należy, nie ma powodu być dla
niej niegrzecznym, ale nie mogłem wymyślić innego tonu.
- Wasia, ona umiera! Iwan Fiodorowicz powie-
dział. - Iwan Fiodorowicz to był lekarz, jej lekarz, doradca.
- A czy on jest tutaj? - spytałem, i cała złość do niej znów
wezbrała. - No i co z tego?
- Wasia, idź do niej. Ach, to okropne - powiedziała.
„Iść do niej?"-zadałem sobie pytanie. I natychmiast
odpowiedziałem, że trzeba pójść do niej, że zapewne zawsze tak
się dzieje, że kiedy mąż, tak jak ja, zabije żonę, to trzeba
koniecznie pójść do niej. „Jeżeli się tak robi, to trzeba pójść - po-
wiedziałem sobie. - A jeżeli to będzie potrzebne, zawsze jeszcze
zdążę" - pomyślałem o swoim zamiarze zastrzelenia się i posze-
dłem za nią. „Teraz będą frazesy, miny, ale im nie ulegnę" - po-
myślałem.
- Zaczekaj - powiedziałem do siostry żony - głupio jakoś
bez butów, niech przynajmniej włożę pantofle.
XXVIII
- Co za dziwna rzecz! Znów, gdy wyszedłem z gabinetu i szedłem
przez tak dobrze mi znane pokoje, znów wstąpiła we mnie
nadzieja, że nic się nie stało, ale uderzył mnie zapach tego
medycznego paskudztwa - jodoformu, karbolu. Nie, stało się.
Idąc korytarzem obok dziecinnego pokoju zobaczyłem Lizę.
Patrzyła na mnie przerażonym wzrokiem. Wydało mi się nawet, że
[93]
są tu wszystkie dzieci, cała piątka, i że wszystkie na mnie patrzą.
Podszedłem do drzwi, pokojówka od wewnątrz otworzyła mi
i wyszła. Pierwsza rzecz, która rzuciła mi się w oczy, to była jej
popielata suknia na krześle, cała czarna od krwi. Na naszym łożu
małżeńskim, a właściwie na moim łóżku - do niego łatwiejszy był
dostęp - leżała ona z podniesionymi kolanami. Leżała bardzo
pochyło na samych poduszkach, w rozpiętym kaftaniku. W
miejscu rany było coś położone. W pokoju unosiła się ciężka woń
jodoformu. Przede wszystkim i nade wszystko zdumiała mnie jej
spuchnięta i siniejąca na obrzękach twarz, część nosa i pod okiem.
Były to skutki mego uderzenia łokciem, kiedy chciała mnie
powstrzymać. Z urody nic nie pozostało, było w niej coś
odrażającego. Zatrzymałem się w progu.
- Podejdźże do niej, no, podejdź - mówiła do mnie sio-
stra.
„Pewnie chce wyrazić skruchę" - pomyślałem. „Przeba-
czyć? Tak, umiera i można jej przebaczyć" - myślałem usiłując
być wielkodusznym. Stanąłem tuż przy niej. Z wysiłkiem podnio-
sła na mnie oczy, z których jedno było podbite, i z wysiłkiem,
zacinając się, wymówiła:
- Masz, co chciałeś — zabiłeś... -I na jej twarzy poprzez
fizyczne cierpienie i nawet bliskość śmierci ukazał się ten sam
dawny, znany mi wyraz zimnej, zwierzęcej nienawiści. - Dzieci...
Ja ci jednak... nie oddam... Ona (jej siostra) je weźmie...
Ale o tym, co było dla mnie najważniejsze - o swej winie, o
zdradzie - uważała widocznie, że nawet nie warto wspominać.
- Tak, popatrz na to, coś zrobił - powiedziała patrząc na
drzwi i zatkała. We drzwiach stała siostra z dziećmi. - Oto coś
zrobił.
Popatrzyłem na dzieci, na jej twarz z obrzękami i po raz
pierwszy zapomniałem o sobie, o swoich prawach, swojej dumie,
[94]
po raz pierwszy ujrzałem w niej człowieka. I tak błahe wydało mi
się wszystko, co mi ubliżało -cala moja zazdrość, i tak ważne to,
co zrobiłem, że chciałem przywrzeć twarzą do jej ręki i powie-
dzieć: „Przebacz!", ale nie śmiałem.
Milczała zamknąwszy oczy, widocznie nie mając sił mówić
dalej. Potem jej zeszpecona twarz drgnęła i skrzywiła się. Z trudem
mnie odepchnęła.
- Po co było to wszystko? Po co?
- Przebacz mi - powiedziałem.
- Przebacz? Ach, co za bzdury... byle tylko nie
umrzeć! - krzyknęła, uniosła się i jej gorączkowo błyszczące oczy
wbiły się we mnie. - Tak, masz, czego chciałeś!... Nienawidzę! Oj!
Ach! - krzyknęła widocznie w malignie, lękając się czegoś. - No,
zabijaj, ja się nie boję... Ale wszystkich, wszystkich, jego też.
Uciekł, uciekł!
Maligna trwała do końca. Nie poznawała nikogo. Tegoż
dnia koło południa skonała. Mnie jeszcze przedtem, o ósmej, za-
prowadzono do komisariatu, a stamtąd do więzienia. Tam przesie-
dziawszy jedenaście miesięcy w oczekiwaniu na rozprawę, prze-
myślałem siebie i swoją przeszłość i zrozumiałem. Zacząłem rozu-
mieć na trzeci dzień. Na trzeci dzień mnie tam zaprowadzono...
Chciał coś powiedzieć, ale nie mogąc powstrzymać płaczu
urwał. Opanowawszy się mówił dalej:
- Zacząłem rozumieć dopiero wtedy, gdy zobaczyłem ją w
trumnie... - Załkał, ale zaraz pospiesznie mówił dalej: - Dopiero
wtedy, gdy zobaczyłem jej martwą twarz, zrozumiałem, co
zrobiłem. Zrozumiałem, że ja, ja ją zabiłem, że przeze mnie stało
się to, że ona - żywa, poruszająca się, ciepła - teraz jest nierucho-
ma, woskowa, zimna, i że naprawić tego nigdy, nigdzie niczym się
nie da. Ten, kto tego nie przeżył, nie może zrozumieć... O! o!
o! - zakrzyknął kilka razy i umilkł.
[95]
Długo siedzieliśmy w milczeniu. Pochlipywał i trząsł się
milcząc przede mną.
- Przepraszam pana...
Odwrócił się ode mnie i przycupnął na ławce, zasłoniwszy
się pledem. Na tej stacji, gdzie miałem wysiąść - było to o ósmej
rano - podszedłem do niego, żeby się pożegnać. Czy to spał, czy
udawał, dość że się nie poruszał. Dotknąłem go ręką. Odsłonił się
i widać było, że nie śpi.
- Żegnam pana - powiedziałem podając mu rękę.
Podał mi rękę i leciutko się uśmiechnął, ale tak żałośnie, że
zbierało mi się na płacz.
- Ach, przepraszam - powtórzył to samo słowo, którym
zakończył swoją opowieść.
1889
[961
„... ze wszystkich książek, w których Tołstoj pisał o miłości,
względnie o czymś, co ludzie określają tym słowem, najbardziej
ponura jest Sonata Kreutzerowska. Tytuł noweli i sama myśl o
muzyce mają poetycki charakter, wywołujący w człowieku prag-
nienie poprzednio zdeptane. Ale namiętność zrodzona przez
muzykę jest odrażająca: muzyka staje się występna, bo prowadzi
do tego, czego czynić nie wolno... ".
Wiktor Szkłowski Lew Tołstoj
ISBN 83-7018-018-3 Cena zł 110, -