I
W latach czterdziestych w Petersburgu stało się coś, co wszystkich zdziwiło:
urodziwy młody człowiek, książę, dowódca szwadronu pułku kirasjerów lejbgwardii,
któremu wszyscy wróżyli i rangę przybocznego adiutanta, i świetną karierę przy
cesarzu Mikołaju I, na miesiąc przed ślubem z piękną damą dworu, cieszącą się
szczególną łaską cesarzowej, podał się do dymisji, zerwał z narzeczoną, oddał
niewielki swój majątek siostrze i wyjechał do klasztoru w zamiarze zostania mnichem.
To co się stało, wydawało się niezwykłe i niezrozumiałe dla ludzi, którzy nie znali
głębszych przyczyn; dla samego księcia Kasatskiego wszystko to jednak nastąpiło w
sposób tak naturalny, że nie byłby w stanie sobie nawet wyobrazić, jak mógłby
postąpić inaczej.
Ojciec Stiepana Kasatskiego, dymisjonowany pułkownik gwardii, umarł, kiedy
syn miał dwanaście lat. Jakkolwiek matce żal było oddawać syna z domu, nie zdobyła
się na to, by nie spełnić woli nieboszczyka męża, który na wypadek swojej śmierci
polecił w testamencie nie trzymać syna w domu, lecz oddać go do korpusu kadetów, i
oddała go do korpusu kadetów. Sama zaś wdowa z córką Barbarą przeniosła się do
Petersburga, żeby mieszkać tam, gdzie syn i zabierać go do domu na święta.
Chłopiec wyróżniał się wyjątkowymi zdolnościami i wielką ambicją, wskutek
czego był pierwszym i w naukach, zwłaszcza w matematyce, do której miał szczególne
zamiłowanie, i w musztrze, i w konnej jeździe. Pomimo wysokiego ponad przeciętną
miarę wzrostu, był piękny i zgrabny. I pod względem sprawowania byłby wzorowym
kadetem, gdyby nie zbytnia popędliwość. Nie pił, nie hulał i był niezwykle prawy.
Jedyne, co nie pozwalało mu być wzorowym kadetem, to ogarniające go wybuchy
gniewu; tracił wówczas całkowicie panowanie nad sobą i stawał się dziką bestią.
Pewnego razu o mało nie wyrzucił przez okno kadeta, który zaczął kpić z jego zbioru
minerałów. Innym razem niewiele brakowało, a byłby zginął: cisnął półmiskiem
pełnym kotletów w oficera prowiantowego, rzucił się na niego i, jak powiadają,
uderzył go za to, że ten wyparł się swoich słów i skłamał w żywe oczy. Byłby z
pewnością zdegradowany na prostego żołnierza, gdyby dyrektor kadetów nie
zatuszował sprawy i nie wypędził oficera prowiantowego.
Mając lat osiemnaście Kasatski ukończył korpus kadetów i jako oficer wstąpił
do arystokratycznego pułku gwardii. Cesarz Mikołaj Pawłowicz znał go już z korpusu i
wyróżniał nadal w pułku, toteż przepowiadano mu, że zostanie przybocznym
adiutantem. I Kasatski bardzo tego pragnął, nie tylko przez ambicję, ale przede
wszystkim dlatego, że już będąc w korpusie namiętnie, tak, właśnie namiętnie,
pokochał Mikołaja Pawłowicza. Ilekroć Mikołaj Pawłowicz przyjeżdżał do korpusu, a
bywał tam często, ilekroć ta wysoka postać w mundurze wchodziła energicznym
krokiem, z wypiętą piersią, z garbatym nosem nad wąsami, z przystrzyżonymi
bokobrodami i potężnym głosem witała kadetów, Kasatski wpadał w ekstazę jak
zakochany, w taką samą ekstazę, jakiej doznawał później, kiedy spotykał osobę, do
której zapłonął uczuciem. Tylko że owa ekstaza, jaką wzbudzał w nim Mikołaj
Pawłowicz, była silniejsza od zachwytu zakochanego; Kasatski pragnąłby dać mu
dowód swego bezgranicznego oddania, złożyć mu w ofierze coś, poświęcić samego
siebie. A Mikołaj Pawłowicz wiedział, że wzbudza ów zachwyt, i umyślnie go rozniecał.
Bawił się z kadetami, otaczał się nimi, traktując ich bądź z dziecinną prostotą, bądź po
przyjacielsku, to znów uroczyście i majestatycznie. Po ostatnim zajściu Kasatskiego z
oficerem Mikołaj Pawłowicz nic mu nie powiedział, ale kiedy kadet podszedł do niego,
cesarz odsunął go teatralnym ruchem i marszcząc brwi pogroził palcem, później zaś
odjeżdżając rzekł:
— Pamiętaj, że ja wiem wszystko, lecz są rzeczy, o których nie chcę wiedzieć.
Ale one są tu.
Wskazał na serce.
Kiedy wszakże kadeci po ukończeniu nauk w korpusie stanęli przed nim, nie
wspomniał już o tym, powiedział, jak zawsze, że mogą wszyscy zwracać się wprost do
niego, niech wiernie służą jemu i ojczyźnie, a on zawsze pozostanie ich najlepszym
przyjacielem. Wszyscy, jak zawsze, byli wzruszeni, Kasatski zaś, pamiętając o tym co
było, płakał rzewnymi łzami i ślubował, że będzie służył ze wszystkich sił ukochanemu
cesarzowi.
Kiedy Kasatski wstąpił do pułku, matka jego przeniosła się z córką najpierw do
Moskwy, a potem na wieś. Kasatski oddał siostrze połowę majątku i to co zostało,
wystarczało mu zaledwie, by utrzymać się w tym zbytkownym pułku, w którym służył.
Na zewnątrz Kasatski wydawał się najprzeciętniejszym młodym, świetnym
oficerem gwardii, robiącym karierę, ale wewnątrz odbywała się w nim zawiła i
intensywna praca. Praca ta odbywała się w nim od samego dzieciństwa, pozornie
coraz to inna, ale w gruncie rzeczy wciąż ta sama; polegała ona na tym, by we
wszystkim, co napotyka na swej drodze, osiągać doskonałość i powodzenie,
wywoływać pochwały i zdumienie ludzkie. Czy to były ćwiczenia, czy nauka, zabierał
się do nich i pracował dopóty, dopóki go nie pochwalono i nie postawiono za wzór
innym. Osiągnąwszy jedno, brał się za następne. W ten sposób zdobył pierwsze
miejsce w naukach, w ten sposób, będąc jeszcze w korpusie, kiedy zauważył pewnego
razu, że nie dość biegle mówi po francusku, doszedł do tego, że opanował język
francuski na równi z rosyjskim.; tak samo później, kiedy zaczął grać w szachy, dopiął
tego, że już w korpusie grał doskonale.
Niezależnie od ogólnego życiowego powołania, które polegało na służbie
cesarzowi i ojczyźnie, stawiał sobie zawsze jakiś cel i choćby cel ten był nawet
najbłahszy, poświęcał mu się całkowicie i żył nim wyłącznie tak długo, aż go osiągnął.
Ale jak tylko osiągnął wytknięty cel, w świadomości jego wyrastał natychmiast inny i
zajmował miejsce poprzedniego. To dążenie do odznaczenia się i po to, żeby się
odznaczyć, dążenie do osiągnięcia wytkniętego celu, wypełniało mu serce. Tak więc,
kiedy został oficerem, postawił sobie za cel jak największą doskonałość w opanowaniu
służby i wkrótce stał się wzorowym oficerem, chociaż tu znów objawiła się ta sama
wada: niepohamowana popędliwość, która i w służbie popychała go do złych i
szkodliwych dla jego kariery postępków. Później, kiedy pewnego razu prowadząc
światową rozmowę poczuł, że brak mu ogólnego wykształcenia, wbił sobie w głowę, że
uzupełni owe braki, zasiadł do książek i osiągnął to, czego chciał. Później znów uparł
się, że zdobędzie sobie świetną pozycję w najwyższym towarzystwie; nauczył się
znakomicie tańczyć i bardzo prędko osiągnął to, że zapraszano go na wszystkie bale w
wielkim świecie, a nawet na niektóre wieczory. Ale ta pozycja go nie zadowoliła.
Przywykł zawsze być pierwszym, a w tym wypadku daleko było mu do tego.
Wielki świat składał się wówczas, a zdaje mi się, że zawsze i wszędzie się
składa, z czterech gatunków ludzi: 1. z ludzi bogatych i dworaków; 2. z ludzi
niebogatych, ale urodzonych i wychowanych przy dworze; 3. z ludzi bogatych
udających dworaków i 4. z ludzi niebogatych i niedworaków, ale udających jedno i
drugie. Kasatski nie należał do tych pierwszych. Przyjmowano go chętnie w dwóch
ostatnich kołach. Zaczynając bywać w świecie, postawił sobie za cel nawiązanie
romansu z kobietą z towarzystwa i — niespodziewanie dla siebie — wkrótce cel ten
osiągnął. Bardzo prędko wszakże zrozumiał, że koła, w których się obraca, są to koła
niższe, że istnieją natomiast koła wyższe i że w tych wyższych, bliskich dworowi
kołach, chociaż go tam przyjmują, jest obcy; traktowano go uprzejmie, ale cały sposób
bycia dowodził, że oni są wśród swoich, on zaś jest obcy. I Kasatski zapragnął stać się
tam swoim. Na to trzeba było albo zostać przybocznym adiutantem — czego się
spodziewał — albo ożenić się w tamtym, kole. Postanowił, że to zrobi. I wybrał pannę
piękną, nie tylko stojącą blisko dworu, nie tylko uważaną za swoją w tym
towarzystwie, gdzie chciał się dostać, lecz taką, z którą szukali zbliżenia ludzie stojący
najwyżej i mający najmocniejszą pozycję w wielkim świecie. Była to hrabianka
Korotkow. Kasatski zaczął asystować hrabiance Korotkow nie tylko dla kariery: była
niezwykle pociągająca i wkrótce się w niej zakochał. Z początku traktowała go
niezwykle chłodno, ale potem nagle wszystko się zmieniło, stała się bardzo uprzejma,
a jej matka nadzwyczaj usilnie go do siebie zapraszała. Kasatski oświadczył się i został
przyjęty. Zdziwiła go łatwość, z jaką osiągnął to szczęście, i coś osobliwego, dziwnego
w sposobie bycia i matki, i córki. Był bardzo zakochany i zaślepiony, toteż nie
zorientował się, że jego narzeczona — o czym wiedzieli prawie wszyscy w mieście —
była rok temu kochanką cesarza.
II
Na dwa tygodnie przed oznaczonym dniem ślubu Kasatski przebywał w
Carskim Siole na letnisku u swej narzeczonej. Był upalny majowy dzień. Narzeczeni,
przeszedłszy się po ogrodzie, usiedli na ławeczce w cienistej alei lipowej. Mary była
bardzo ładna w białej muślinowej sukni. Wydawała się uosobieniem niewinności i
miłości. Siedziała to spuszczając głowę, to spoglądając na pięknego olbrzyma, który z
osobliwą tkliwością i delikatnością mówił z nią, bojąc się każdym swoim słowem,
każdym ruchem obrazić, zbrukać anielską czystość narzeczonej. Kasatski należał do
tych ludzi z lat czterdziestych, jakich już teraz nie ma, do ludzi, co świadomie
przyznając sobie prawo i w duszy nie potępiając nieczystości w stosunkach płciowych,
żądali od żony idealnej, niebiańskiej czystości, pewni byli owej niebiańskiej czystości
w każdej pannie z towarzystwa i odpowiednio je traktowali. Wiele było w takim
poglądzie nieprawdy i szkodliwa była ta rozwiązłość, na jaką pozwalali sobie
mężczyźni, ale taki pogląd na kobiety, krańcowo różny od poglądu obecnych młodych
ludzi, którzy widzą w każdej dziewczynie szukającą sobie pary samicę, taki pogląd był,
moim zdaniem, pożyteczny. Panny widząc takie ubóstwienie, starały się być mniej lub
więcej boginiami. Takim poglądom na kobietę hołdował Kasatski i tak patrzył na
swoją narzeczoną. Był tego dnia szczególnie zakochany i nie odczuwał najlżejszego
zmysłowego pociągu do narzeczonej, przeciwnie, patrzył na nią z rozrzewnieniem, jak
na coś, co jest nieosiągalne.
Wstał prostując swą olbrzymią postać i stał przed nią oparty oburącz na szabli.
— Teraz dopiero zrozumiałem całe szczęście, jakiego może doznać człowiek. I
to pani, to ty — powiedział uśmiechając się nieśmiało — mi je dałaś!
Przeżywał ten okres, kiedy „ty" nie stało się jeszcze przyzwyczajeniem — w
duchu patrzył na nią, jakby stała znacznie wyżej od niego — bał się mówić „ty" temu
aniołowi.
— Poznałem siebie dzięki...tobie, poznałem, że jestem lepszy, niż myślałem.
— Wiedziałam o tym od dawna. Za to właśnie cię pokochałam.
Słowik zaśpiewał gdzieś blisko. Nadciągający powiew wiatru poruszył młode
liście.
Ujął jej dłoń, pocałował i łzy stanęły mu w oczach, rozumiała go: dziękuje jej za
to, że powiedziała, że go kocha. Przeszedł się, pomilczał, potem wrócił, usiadł.
— Pani wie, wiesz, wszystko jedno. Zbliżyłem się do ciebie nie bezinteresownie,
chciałem nawiązać stosunki z wielkim światem, ale potem... Jakże błahe stało się to w
porównaniu z tobą, kiedy cię poznałem. Czy nie gniewasz się na mnie za to?
Nie odpowiedziała i tylko dotknęła ręką jego ręki.
Zrozumiał, że to znaczy: „Nie, nie gniewam się".
— Tak, powiedziałaś przed chwilą... — zaciął się, wydało mu się to zbyt śmiałe
— powiedziałaś, żeś mnie pokochała, wierzę ci, ale przebacz mi, jest jednak coś poza
tym, co cię przeraża, co ci przeszkadza. Co to takiego?
„Tak, teraz albo nigdy — pomyślała. — Wszystko jedno, i tak się dowie. Ale
teraz nie odejdzie. Ach, gdyby odszedł, to byłoby okropne!"
Ogarnęła wzrokiem pełnym miłości całą jego wielką, szlachetną, potężną
postać. Kochała go teraz więcej niż Mikołaja i gdyby tamten nie był cesarzem, nie
oddałaby tego za tamtego.
— Proszę posłuchać. Nie mogę być nieszczera. Muszę powiedzieć wszystko.
Pytasz, co? To, że kochałam.
Błagalnym ruchem położyła rękę na jego ręce.
Milczał.
— Chcesz wiedzieć kogo? Tak, monarchę.
— Wszyscy go kochamy, zapewne na pensji...
— Nie, później. To było uniesienie, przeszło. Ale muszę ci powiedzieć...
— No więc co?
— Nie, to nie było tylko to. . . . Zakryła twarz rękami.
— Jak to? Oddałaś mu się?
Milczała.
— Kochanką?
Milczała.
Zerwał się i stał przed nią blady jak trup, z drgającymi kośćmi policzkowymi.
Przypomniało mu się teraz, jak Mikołaj Pawłowicz spotkawszy go na Newskim
uprzejmie mu gratulował.
— Co ja zrobiłam, mój Boże! Stiwa!
— Proszę mnie nie dotykać. O, jak to boli!
Odwrócił się i poszedł w stronę domu. W domu spotkał matkę.
— Co to, książę?... Ja... — zamilkła zobaczywszy jego twarz. Krew zalała mu
nagle policzki.
— Pani wiedziała o tym i chciała ich pani mną osłonić. Żebyście nie były
kobietami, tobym!... — wykrzyknął wznosząc nad nią olbrzymią pięść i odwróciwszy
się, uciekł.
Gdyby ten, który był kochankiem jego narzeczonej, był zwykłym człowiekiem,
zabiłby go, ale to był ubóstwiany cesarz.
Nazajutrz poprosił o urlop i dymisję, udał, że jest chory, żeby nikogo nie
widzieć, i wyjechał na wieś.
Lato spędził u siebie na wsi porządkując interesy. A kiedy lato się skończyło,
nie wrócił do Petersburga, lecz pojechał do klasztoru i wstąpił tam jako nowicjusz.
Matka pisała do niego odradzając tak stanowczy krok. Odpowiedział jej, że
powołanie przez Boga jest wyższe nad wszelkie inne względy, a on czuje to powołanie.
Tylko siostra, równie dumna i ambitna jak brat, rozumiała go.
Rozumiała, że został mnichem, by stanąć ponad tymi, którzy chcieli mu
dowieść, że stoją wyżej od niego. I rozumiała słusznie. Zostając mnichem, dawał
dowód, że gardzi tym wszystkim, co wydaje się tak ważne innym i co jemu również się
takim wydawało wówczas, gdy służył w wojsku; dawał dowód, że wzniósł się na taką
nową wyżynę, iż mógł stamtąd patrzeć z góry na tych, którym dawniej zazdrościł. Ale
kierowało nim nie tylko to uczucie, jak myślała jego siostra Barbara. Było w nim
jeszcze nie znane Barbarze prawdziwe religijne uczucie, które kierowało nim
przeplatając się z uczuciem dumy i pragnieniem pierwszeństwa. Rozczarowanie co do
Mary (narzeczonej), którą uważał za takiego anioła, i zniewaga były tak silne, że
doprowadziły go do rozpaczy, a rozpacz dokąd? — do Boga, do wiary dziecięcej, która
pozostała w nim nigdy nienaruszona.
III
Kasatski wstąpił do klasztoru w dniu Matki Boskiej Opiekuńczej.
Przeorem klasztoru był szlachcic, uczony pisarz i świętobliwy starzec, to
znaczy, należał do tej wywodzącej się z Wołoszczyzny dynastii mnichów, poddającej
się bez szemrania wybranemu kierownikowi i nauczycielowi. Przeor był uczniem
słynnego świętobliwego starca Ambrozjusza, ucznia Makariusza, który był uczniem
świętobliwego starca Leonida, ów zaś był uczniem Paisiusza Wieliczkowskiego. Temu
to przeorowi podporządkował się jako swemu kierownikowi duchowemu Kasatski.
Poza tym uczuciem świadomej wyższości nad innymi, jakiego doznawał
Kasatski w klasztorze, znajdował tam tak jak we wszystkim, co robił, radość w
osiągnięciu najwyższej zarówno zewnętrznej, jak wewnętrznej doskonałości. Tak jak
w pułku był nie tylko nienagannym oficerem, lecz takim, który wykonywał więcej, niż
od niego żądano, i rozszerzał granice swej doskonałości, tak samo chciał być
doskonałym mnichem: zawsze zajętym, wstrzemięźliwym, pokornym, łagodnym,
czystym nie tylko w czynach, ale w myśli, i posłusznym. Ta zwłaszcza zaleta czy też
cnota ułatwiała mu życie. Choć wiele wymagań życia zakonnego w licznie
uczęszczanym klasztorze nie podobało mu się, gdyż narażało na pokusy, posłu-
szeństwo niweczyło to wszystko: nie moja rzecz rozważać, moja rzecz — okazywać
wymagane posłuszeństwo, czy chodziło o czuwanie przy relikwiach, o śpiew na
chórze, czy o prowadzenie rachunków domu zajezdnego. To posłuszeństwo świętobli-
wemu starcowi usuwało wszelką możliwość wątpliwości pod jakimkolwiek względem.
Gdyby nie posłuszeństwo, ciążyłyby mu długotrwałe i monotonne nabożeństwa
cerkiewne i zamęt licznych odwiedzin i złe cechy braci; teraz jednak nie tylko znosił to
z radością, ale stanowiło to w jego życiu pociechę i podporę. „Nie wiem, dlaczego
trzeba wysłuchiwać kilka razy na dzień tych samych modlitw, ale wiem, że tak trzeba.
A skoro wiem, że tak trzeba, znajduję w nich radość". Świętobliwy starzec powiedział
mu, że jak dla podtrzymania życia potrzebny jest pokarm cielesny, tak potrzebny jest
pokarm duchowy — modlitwa w cerkwi — dla podtrzymania życia duchowego.
Wierzył w to, i rzeczywiście nabożeństwa w cerkwi, na które nieraz z trudem rano
wstawał, dawały mu niewątpliwe uspokojenie i radość. Radość dawała mu świadoma
pokora i wszystkie nie budzące wątpliwości postępki, wskazywane mu przez starca.
Zainteresowanie życiowe leżało nie tylko w coraz większej rezygnacji ze swojej woli, w
coraz większej pokorze, ale i w osiąganiu wszystkich cnót chrześcijańskich, które z
początku wydawały mu się dość łatwo osiągalne. Cały swój majątek oddał siostrze i
nie żałował go; leniwy także nie był. Pokora wobec niższych od siebie nie tylko
przychodziła mu łatwo, ale i sprawiała radość. Z łatwością nawet odniósł zwycięstwo
nad grzechem pożądliwości, zarówno nad chciwością, jak i lubieżnością. Starzec
przestrzegał go szczególnie przed tym grzechem, ale Kasatski cieszył się, że jest od
niego wolny.
Dręczyło go tylko wspomnienie o narzeczonej. I nie tylko wspomnienie, ale
żywy obraz tego, co mogłoby być. Mimo woli przypominała mu się znajoma faworyta
cesarza, która wyszła potem za mąż i była najlepszą żoną i matką. Mąż zaś miał
wysoki urząd i władzę, i szacunek, i dobrą, żałującą za grzechy żonę.
W dobrych chwilach myśli te nie zamącały Kasatskiemu spokoju. Kiedy
wspomniał to wszystko w dobrych chwilach, cieszył się, że wyzwolił się od tych pokus.
Ale bywały chwile, kiedy nagle wszystko to, czym żył, bladło w jego oczach; nie żeby
przestawał wierzyć w to, czym żyje, ale przestawał to widzieć, nie mógł wywołać w
sobie tego, czym żył; wspominał i — aż strach powiedzieć — żałował, że tak postąpił.
W tym położeniu ratunkiem było posłuszeństwo i praca, i cały dzień zajęty
modlitwą. Jak zwykle modlił się, bił pokłony, modlił się nawet więcej niż zwykle, ale
modlił się ciałem, duszy w tym nie było. Trwało to dzień, czasem dwa — i przechodziło
samo. Ale ten dzień czy dwa były straszne. Kasatski czuł, że nie jest ani w swojej, ani
w boskiej władzy, ale w czyjejś obcej. I wszystko, co mógł robić i co robił w takich
okresach, to było to, co radził mu starzec: trwać, nic wówczas nie przedsiębrać i
czekać. W ogóle przez cały ten czas Kasatski żył nie według swej woli, lecz według woli
starca i w tym posłuszeństwie znajdował osobliwy spokój.
Tak przeżył Kasatski siedem lat w pierwszym klasztorze, do którego wstąpił.
Pod koniec trzeciego roku otrzymał święcenia i został kapłanem, przyjmując imię
Sergiusz. Otrzymanie święceń było ważnym wewnętrznym przeżyciem dla Sergiusza.
Już dawniej, kiedy komunikował, doznawał wielkiej pociechy i podniesienia na
duchu, teraz wszakże, kiedy sam odprawiał mszę, akt ofiarowania wprowadzał go w
stan zachwycenia i rozrzewnienia. Ale potem uczucie to coraz bardziej się przytępiało
i kiedy pewnego razu wypadło mu odprawiać mszę w tym stanie duchowego
przygnębienia, jakie go nawiedzało, poczuł, że i to minie. I rzeczywiście uczucie to
osłabło, ale pozostało przyzwyczajenie.
W ogóle w siódmym roku swego życia w klasztorze Sergiusz zaczął się nudzić.
Nauczył się wszystkiego, czego można się było nauczyć, osiągnął wszystko, co trzeba
było osiągnąć, nie miał już nic więcej do roboty.
Ale za to stan uśpienia stawał się coraz silniejszy. Dowiedział się o śmierci
matki i o małżeństwie Mary. Obie wiadomości przyjął obojętnie. Cała jego uwaga, całe
zainteresowanie skupione były na życiu wewnętrznym.
W czwartym roku jego pobytu w klasztorze archijerej okazał mu szczególną
łaskę i starzec powiedział mu, że nie powinien odmawiać, jeśli go przeznaczą do
wyższych godności. Wówczas ambicja mnisza, ta sama, która była mu tak wstrętna u
innych mnichów, obudziła się i w nim. Przeznaczono go do klasztoru położonego w
pobliżu stolicy. Chciał odmówić, ale starzec kazał mu przyjąć nominację. Przyjął
nominację, pożegnał się ze starcem i przeniósł się do innego klasztoru.
To przejście do stołecznego klasztoru było doniosłym wydarzeniem w życiu
Sergiusza. Było tam mnóstwo wszelkiego rodzaju pokus i Sergiusz skupił przeciwko
nim wszystkie siły.
W poprzednim klasztorze pokusa kobiety mało dokuczała Sergiuszowi, tu zaś
pokusa ta wystąpiła ze straszną mocą i doszło do tego, że przyjęła nawet widomy
kształt. Była pewna pani, znana ze złych obyczajów, która starała się zjednać sobie
łaski Sergiusza. Zaczęła z nim rozmowę i poprosiła, żeby ją odwiedził. Sergiusz
odmówił stanowczo i przeraził się, że jego pragnienia przyjęły tak określoną formę.
Tak się przestraszył, że napisał o tym do starca; nie dość na tym, chcąc się poskromić,
wezwał do siebie młodego nowicjusza i opanowując wstyd, przyznał mu się do swej
słabości, prosząc, by za nim śledził i nigdzie go nie puszczał z wyjątkiem nabożeństwa
i nakazanych pokutniczych praktyk.
Poza tym inną wielką pokusę dla Sergiusza stanowiło to, że przeor tego
klasztoru, człowiek światowy i zręczny, robiący karierę duchowną, był mu w
najwyższym stopniu antypatyczny. Jakkolwiek Sergiusz walczył ze sobą, nie mógł
przemóc tej antypatii. Ulegał, ale w głębi duszy nie przestawał go potępiać. I to złe
uczucie rozgorzało w nim.
Było to już w drugim roku jego pobytu w klasztorze. A stało się to tak. W święto
Matki Boskiej Opiekuńczej odprawiano w wielkiej cerkwi wieczorne nabożeństwo.
Było mnóstwo przyjezdnych. Nabożeństwo odprawiał sam przeor. Ojciec Sergiusz stał
na swoim zwykłym miejscu i modlił się, czyli znajdował się w tym stanie walki, w
jakim bywał zwykle podczas nabożeństwa, szczególnie w wielkiej cerkwi, jeśli nie
odprawiał go sam. Walka polegała na tym, że drażnili go przyjezdni, panowie, a
zwłaszcza panie. Starał się ich nie widzieć, nie zważać na to, co się dzieje: nie widzieć,
że towarzyszy im żołnierz roztrącając tłum, że damy pokazują sobie mnichów —
często nawet jego i pewnego mnicha słynnego z urody. Starał się zasłonić uwagą, tak
jak się zasłania okularami oczy konia, nie widzieć nic prócz blasku świec przed
ikonostasem, świętych obrazów i celebrujących mnichów; nie słyszeć nic prócz
śpiewanych i mówionych słów modlitwy i nie doznawać innego uczucia poza tym
zapamiętaniem się w świadomości spełniania obowiązku, jakiego doznawał zawsze
odprawiając nabożeństwo i powtarzając tylekroć przedtem słyszane modlitwy.
Tak więc stał, bijąc pokłony, żegnając się wtedy, kiedy było trzeba, i walczył
oddając się bądź zimnej ocenie, bądź świadomie wywoływanemu zamieraniu myśli i
uczuć, kiedy podszedł do niego zakrystian, ojciec Nikodem — dla ojca Sergiusza była
to też wielka pokusa, zarzucał bowiem mimo woli Nikodemowi, że naśladuje przeora i
schlebia mu — podszedł do niego i kłaniając mu się w pas, powiedział, że przeor
wzywa go do siebie do ołtarza. Ojciec Sergiusz obciągnął kapę, nałożył kłobuk i zaczął
iść ostrożnie przez tłum.
— Lise, regardez à droite, c'est lui
1
— usłyszał.
— Où, où? Il n'est pas tellement beau
2
.
Wiedział, że to o nim mówią. Słyszał i jak zawsze w chwilach pokusy powtarzał
słowa: „I nie wódź nas na pokuszenie"; spuściwszy głowę i oczy przeszedł koło
ambony i okrążając odzianych w stychary kanonarchów przechodzących właśnie
przed ikonostasem, wszedł w północne drzwi. Po wejściu przed ołtarz, zgodnie ze
zwyczajem przeżegnał się i zginając się wpół, pokłonił przed ikoną, potem podniósł
głowę i spojrzał na przeora, którego postać stojącą obok innej, błyszczącej czymś
postaci, widział kątem oka, choć nie odwracał się do nich. Przeor stał przy ścianie w
szatach liturgicznych; wyciągnąwszy spod ornatu krótkie pulchne rączki nad grubym
ciałem i brzuchem, tarł galon ornatu i, uśmiechnięty, rozmawiał o czymś z
wojskowym w mundurze generała świty z cyframi i akselbantami, które ojciec
Sergiusz natychmiast dojrzał wytrawnym okiem wojskowego. Generał ten był niegdyś
dowódcą ich pułku. Teraz widocznie zajmował wysokie stanowisko i ojciec Sergiusz
zauważył od razu, że przeor wie o tym i rad jest z tego i że dlatego tak promienieje
jego czerwona, tłusta twarz i łysina. Obraziło to i zmartwiło ojca Sergiusza, uczucie to
zaś jeszcze się wzmogło, kiedy usłyszał od przeora, że wezwano go, ojca Sergiusza, po
to jedynie, by zaspokoić ciekawość generała, który chciał zobaczyć swego dawnego,
jak się wyraził, kolegę.
— Bardzo się cieszę, że widzę ojca w takiej anielskiej postaci — rzekł generał
wyciągając rękę — mam nadzieję, że ojciec nie zapomniał starego przyjaciela.
Cała twarz przeora, czerwona i uśmiechnięta pośród siwizny, jakby aprobująca
to, co mówił generał, wypielęgnowana twarz generała z zarozumiałym uśmiechem,
zapach alkoholu bijący z ust generała i zapach cygar, którymi pachniały jego
bokobrody — wszystko to sprawiło, że ojciec Sergiusz zawrzał gniewem. Pokłonił się
jeszcze raz przeorowi i powiedział:
— Wasza wielebność raczyła mnie wezwać? — urwał; wyrazem twarzy i pozą
jakby pytał: po co?
Przeor rzekł:
— Żeby się ojciec zobaczył z generałem.
1
Lizo, spójrz na prawo, to on.
2
Gdzie, gdzie? Nie jest znów taki piękny.
— Wasza wielebność, odszedłem od świata, żeby uwolnić się od pokus —
blednąc powiedział Sergiusz drgającymi wargami. — Dlaczego wasza wielebność mnie
tu na nie wystawia? Podczas modlitwy i w świątyni?
— Idź, idź — odrzekł przeor czerwieniąc się i ściągając brwi.
Nazajutrz ojciec Sergiusz przeprosił przeora i braci za swą pychę, ale
równocześnie, po nocy spędzonej na modlitwie, doszedł do wniosku, że powinien
opuścić ten klasztor, i napisał o tym do starca błagając go, żeby pozwolił mu powrócić
do swego klasztoru. Napisał, że czuje swoją słabość, że nie jest zdolny walczyć sam z
pokusami bez pomocy starca. Przyznawał się skruszony, że zgrzeszył pychą. Następną
pocztą nadszedł list od starca; pisał w nim do Sergiusza, że przyczyną wszystkiego jest
pycha. Starzec tłumaczył, że Sergiusz wybuchnął gniewem dlatego, że upokorzył się
wyrzekając się godności duchownych nie przez miłość do Boga, ale przez pychę.
Widzicie — powiedział sobie — jaki ja jestem, nic mi nie potrzeba. Dlatego to nie mógł
ścierpieć postępku przeora. Wzgardziłem wszystkim dla Boga, a pokazują mnie jak
zwierzę. „Gdybyś był wzgardził sławą dla Boga, byłbyś ścierpiał. Jeszcze nie wygasła w
tobie świecka pycha. Myślałem o tobie, synu mój, Sergiuszu, i modliłem się i oto czym
Bóg mnie natchnął: żyj tak jak dotychczas i poddaj się. Tymczasem dowiedzieliśmy
się, że w samotnej celi umarł świętobliwy pustelnik Hilarion. Spędził tam osiemnaście
lat. Przeor tambińskiego klasztoru zapytał, czy nie ma brata, który chciałby tam
zamieszkać. A tu przyszedł twój list. Idź do ojca Paisiusza do tambińskiego klasztoru,
napiszę do niego, a ty proś, żeby pozwolił ci zająć celę Hilariona. Nie dlatego, żebyś
miał zastąpić Hilariona, ale potrzebna ci jest samotność, żeby zwyciężyć pychę. Niech
cię Pan Bóg błogosławi"
Sergiusz posłuchał starca, pokazał list przeorowi i wyprosiwszy jego zgodę,
oddał swą celę i wszystkie rzeczy klasztorowi i wyjechał do tambińskiej pustelni.
W pustelni tambińskiej przełożony, dobry gospodarz, z kupieckiej rodziny,
przyjął Sergiusza z prostotą i spokojem, umieścił go w celi Hilariona dając mu z
początku braciszka do posług, a potem zgodnie z życzeniem Sergiusza zostawił go
samego. Cela była to pieczara wydrążona w skale. Tam też został pochowany Hilarion.
W dalszej pieczarze znajdowała się wnęka do spania, był tam siennik, stół i półka z
ikonami i książkami. Przy drzwiach zewnętrznych, które się zamykały, była półka;
mnich raz na dzień przynoszący strawę z klasztoru stawiał ją na tej półce.
I ojciec Sergiusz został pustelnikiem.
IV
W szóstym roku pobytu Sergiusza w pustelni, podczas ostatków, z sąsiedniego
miasta, po blinach z wódką, wesoła kompania bogatych ludzi, mężczyzn i kobiet,
wybrała się na przejażdżkę trójkami. Kompania składała się z dwóch adwokatów,
jednego bogatego ziemianina, oficera i czterech kobiet. Jedna z nich była żoną oficera,
druga — ziemianina, trzecia była to panna, siostra ziemianina, a czwarta była
rozwódką; piękna, bogata i dziwaczka, wprowadzała w zdumienie i zakłócała spokój
miasta swoimi wybrykami.
Pogoda była prześliczna, droga gładka jak stół. Wyjechali z dziesięć wiorst za
miasto, stanęli i zaczęły się narady, dokąd jechać: z powrotem czy dalej.
— A dokąd prowadzi ta droga? — spytała piękna rozwódka, pani Makowkin.
— Do Tambina, dwanaście wiorst stąd — odpowiedział adwokat, który
asystował pani Makowkin.
— No, a dalej?
— Dalej do L., przez klasztor.
—Tam gdzie mieszka ten ojciec Sergiusz?
— Tak
— Kasatski? Ten piękny pustelnik?
— Tak.
— Mesdames! Panowie! Jedźmy do Kasatskiego. W Tambinie odpoczniemy,
przekąsimy coś.
— Ależ nie zdążymy wrócić na noc do domu!
— To nic, zanocujemy u Kasatskiego.
— No cóż, jest tam w klasztorze zajazd, bardzo dobry. Byłem tam, kiedy
prowadziłem sprawę Machina.
— Nie, ja będę nocowała u Kasatskiego.
— Ależ to niemożliwe, chociaż pani jest wszechmocna.
— Niemożliwe? Zakład.
— Zgoda. Jeśli pani u niego zanocuje, to ja gotów jestem zrobić wszystko, co
pani zechce.
— A discrétion!
— Ale pani także!
— Dobrze, jedźmy.
Dano wódki woźnicom. Towarzystwo zaś wyciągnęło skrzyneczkę z paszteci-
kami, winem, słodyczami. Panie otuliły się w białe szuby na lisach. Woźnice
posprzeczali się, kto pojedzie pierwszy, i jeden, młody, siadłszy bokiem po junacku,
klasnął długim biczyskiem, krzyknął — i zadźwięczały dzwonki, zazgrzytały płozy.
Sanki podskakiwały i kołysały się leciutko, przyprzężny koń, ze swym mocno w
górę podwiązanym ogonem nad ozdobną szleją, galopował równo i wesoło, równa,
gładka, jak posmarowana droga szybko uciekała w tył, woźnica junacko poruszał
lejcami, adwokat i oficer siedząc naprzeciwko pletli jakieś bzdury swojej sąsiadce,
pani Makowkin, ona zaś zawinąwszy się szczelnie w szubę, siedziała bez ruchu i
myślała: „Wciąż to samo i wszystko wstrętne: czerwone, błyszczące twarze, cuchnące
winem i tytoniem, te same rozmowy, te same myśli, a wszystko kręci się koło tego, co
najobrzydliwsze. I wszyscy są zadowoleni, i myślą, że tak trzeba i że mogą tak dalej
żyć aż do śmierci. Ja nie mogę. Nudzę się. Potrzeba mi czegoś takiego, co by to
wszystko zburzyło, przewróciło do góry dnem. Choćby na przykład jak ci w Saratowie,
co pojechali i zamarzli na śmierć. No, co by na przykład ci tu zrobili? Jak by się
zachowali? Z pewnością podle. Każdy myślałby tylko o sobie. I ja także zachowałabym
się podle. Ale ja jestem przynajmniej ładna. Dobrze o tym wiedzą. No, a ten mnich?
Czyżby już tego nie rozumiał? Nieprawda. Oni tylko to jedno rozumieją. Tak jak
jesienią, z tym kadetem. A jaki był głupi..."
— Iwanie Nikołaiczu! — powiedziała.
— Co pani każe?
— Ile on ma lat?
— Kto?
— No, Kasatski.
— Zdaje się, że ponad czterdzieści.
— I co, wszystkich przyjmuje?
— Wszystkich, ale nie zawsze.
— Niech mi pan okryje nogi. Nie tak. Jaki pan niezgrabny! Jeszcze, jeszcze, o
tak. Ale nie trzeba mnie ściskać za nogi.
W ten sposób dojechali do lasu, gdzie znajdowała się cela.
Pani Makowkin wysiadła i kazała im odjechać. Odradzali jej, ale rozgniewała
się i kazała im odjechać. Wtedy sanki odjechały, ona zaś w swoim białym futrze na
lisach poszła ścieżką. Adwokat wysiadł z sanek i został, żeby zobaczyć, co będzie.
V
Ojciec Sergiusz przebywał już szósty rok w pustelni. Liczył czterdzieści dziewięć
lat. Życie miał ciężkie. Nie ciążyły mu posty i modlitwy, to nie było wcale trudne, lecz
wewnętrzna walka, której się wcale nie spodziewał. Dwa były źródła walki: zwątpienie
i żądza cielesna. I obaj wrogowie zawsze napadali razem. Sergiuszowi zdawało się, że
to są dwaj odrębni wrogowie, a właściwie był to jeden, zawsze ten sam. Z chwilą gdy
ustępowało zwątpienie, ustępowała i żądza. Ale on myślał, że są to dwa odrębne
diabły, i walczył z nimi oddzielnie.
„Mój Boże! mój Boże! — myślał. — Dlaczego nie dajesz mi wiary! Tak, żądza,
tak z nią walczył święty Antoni i inni, ale wiara! Oni ją mieli, a ja? bywają chwile,
godziny, dni, kiedy jej nie mam. Na co jest świat, całe jego piękno, jeśli jest grzeszny i
trzeba się go wyrzec? Dlaczego stworzyłeś tę pokusę? Pokusę? Ale czy nie jest pokusą
to, że chcę odejść od radości życia i coś szykuję sam sobie tam, gdzie może nic nie ma.
— Pomyślał to sobie i przestraszył się, zdjął go wstręt do siebie. — Podły! Podły!
Chcesz być świętym?" — wymyślał sobie. I rozpoczął modlitwy. Ale jak tylko zaczął się
modlić, żywo stanął mu przed oczami on sam, taki jakim był w klasztorze, w kłobuku i
kapie, wspaniały. Pokręcił głową. „Nie, to nie to. To oszukaństwo. Innych oszukam,
ale siebie nie oszukam i Boga nie oszukam. Wcale nie jestem wspaniały, tylko nędzny,
śmieszny człowiek". Odrzucił poły sutanny i popatrzył na swoje wynędzniałe nogi w
gaciach. I uśmiechnął się.
Potem opuścił poły i zaczął odmawiać pacierze, żegnać się i bić pokłony. „Czyż
to łoże będzie moją trumną?" — mówił. I jakby diabeł jakiś mu podszepnął: „Łoże
samotne to trumna. Kłamstwo". I stanęły mu w oczach ramiona wdowy, z którą
kiedyś żył. Otrząsnął się i czytał dalej. Odmówiwszy przepisowe modlitwy, sięgnął po
Ewangelię, otworzył ją i trafił na ustęp, który często powtarzał i umiał go na pamięć:
„Wierzę, Panie, ratuj niedowiarstwa mego". Odsunął od siebie wszystkie nasuwające
się wątpliwości. Tak jak ustawia się przedmiot o chwiejnej równowadze, ustawił na
nowo swoją wiarę na kołyszącej się nóżce i odsunął się ostrożnie, by nie trącić jej i nie
przewrócić. Okulary zsunęły się znowu, uspokoił się. Powtórzył swą dziecięcą
modlitwę: „Panie, weź mnie, weź mnie", i zrobiło mu się nie tylko lekko na duszy, ale
radośnie, rzewnie. Przeżegnał się na swoim posłaniu na wąskiej ławce, podkładając
sobie pod głowę letnią sutannę. Zasnął. W półśnie zdawało mu się, że słyszy dzwonki.
Nie wiedział na pewno, czy tak było naprawdę, czy mu się to śniło. Obudziło go jednak
stukanie do drzwi. Wstał sam sobie nie wierząc. Ale stukanie powtórzyło się. Tak, to
było bliskie stukanie, do jego drzwi, i głos kobiecy.
„Mój Boże! Czyżby to była prawda, to co czytałem w Żywotach świętych, że
diabeł przybiera postać kobiety?... Tak, to głos kobiecy. I głos delikatny, nieśmiały i
miły! Tfu! — splunął. — Nie, zdaje mi się" — powiedział, poszedł w kąt, gdzie stał mały
pulpit, i ukląkł tym zwykłym, prawidłowym ruchem, w którym to ruchu już znajdował
pociechę i zadowolenie. Schylił się, włosy opadły mu na twarz i przywarł łysiejącym
już czołem do wilgotnej, zimnej deski. (Od podłogi wiało.)
...Odmawiał psalm, który, jak mu powiedział staruszek, ojciec Pimen, chronił
od pokus. Uniósł bez wysiłku na silnych, nerwowych nogach swoje wychudłe, lekkie
ciało i chciał się modlić dalej, nie modlił się jednak, lecz mimo woli wytężał słuch,
żeby usłyszeć. Chciał usłyszeć. Było zupełnie cicho. Te same krople padały z dachu w
podstawioną pod narożnik beczkę. Na dworze był szron, mgła, kłujący śnieg. Było
cicho, cicho. Nagle zaszeleściło pod oknem i najwyraźniej głos — ten sam delikatny,
nieśmiały głos, głos, który mógł należeć tylko do uroczej kobiety, przemówił:
— Proszę mnie wpuścić, na miłość boską...
Zdawało mu się, że krew napływa mu do serca i zastyga. Nie mógł nawet
westchnąć. „Zmartwychwstanie Bóg i ustąpią wrogi..."
— Przecież nie jestem żaden diabeł — słychać było, że usta, które to mówiły,
uśmiechają się. — Nie diabeł, tylko po prostu grzeszna kobieta, zbłądziłam, nie w
przenośni, ale w dosłownym znaczeniu (roześmiała się), zmarzłam i proszę o
przytułek...
Przytknął twarz do szyby. Blask lampki odbijał się i świecił po całym szkle. Ujął
twarz w dłonie i wpatrzył się w mrok. Mgła, szron, drzewo, a tam, na prawo, ona. Tak,
ona. Kobieta w białym puszystym futrze, w czapce; ładna, ładna, miła, przerażona
twarz jest o dwa cale od jego twarzy, pochylona ku niemu. Oczy ich się spotkały i
poznali się. Nie znaczy to, żeby kiedykolwiek się widzieli: nigdy się nie widzieli, lecz w
spojrzeniu, które zamienili, poczuli (zwłaszcza on), że znają się, rozumieją nawzajem.
Nie można było już po tym spojrzeniu mieć wątpliwości, że jest to diabeł, a nie
szczera, dobra, ładna, nieśmiała kobieta.
— Kto pani jest? Po co? — zapytał.
— Proszę otworzyć — odpowiedziała z kapryśnym despotyzmem. — Zmarzłam.
Powiadam przecie, że zbłądziłam.
— Ależ ja jestem mnich, pustelnik.
— No to niech mi ojciec otworzy. Nie chce chyba ojciec, żebym zmarzła pod
oknem, podczas kiedy ojciec będzie się modlił.
— Ale jak pani...
— Przecież ojca nie zjem. Proszę mnie wpuścić, na miłość boską. Skostniałam z
zimna.
Lęk ją ogarnął. Powiedziała to niemal z płaczem.
Odszedł od okna, spojrzał na obraz Chrystusa w cierniowej koronie. „Boże
dopomóż mi, Boże dopomóż mi" — powiedział żegnając się i bijąc pokłony podszedł
do drzwi sionki i otworzył je. W sionce namacał haczyk i zaczął go podważać. Z tamtej
strony usłyszał kroki. Przechodziła od okna do drzwi. „Ach!" — krzyknęła nagle.
Domyślił się, że wdepnęła w kałużę znajdującą się przed progiem. Ręce mu drżały i w
żaden sposób nie mógł podnieść haczyka, na który napierały drzwi.
— Co ojciec robi? Proszę mnie wpuścić. Przemokłam cała. Zmarzłam. Ojciec
myśli o zbawieniu duszy, a ja zmarzłam.
Pociągnął drzwi ku sobie, podniósł haczyk i nie obliczywszy siły uderzenia,
otworzył drzwi na zewnątrz tak, że ją potrącił.
— Ach, przepraszam! — powiedział, raptem powracając do dawnego, zwykłego
mu sposobu bycia z paniami.
Uśmiechnęła się usłyszawszy to „przepraszam", „No, nie jest znów taki
straszny", pomyślała.
— Nic, nic. To ja przepraszam — powiedziała przechodząc koło niego. — Nigdy
bym się nie odważyła. Ale taki wyjątkowy wypadek.
— Proszę — rzekł przepuszczając ją pierwszą. Uderzył go silny zapach dawno
nie wdychanych, delikatnych perfum. Przeszła przez sień do izby. Zatrzasnął
zewnętrzne drzwi nie zakładając haczyka, minął sień i wszedł do izby.
„Jezu Chryste, Synu Boży, bądź miłościw mnie grzesznemu. Boże bądź
miłościw mnie grzesznemu", modlił się nieustannie, i to nie tylko w duchu, ale i mimo
woli widomie poruszając wargami.
— Proszę — powiedział.
Stała pośrodku pokoju, woda kapała z niej na podłogę. Przyglądała mu się i
oczy jej się śmiały-
— Proszę mi darować, że zakłóciłam samotność ojca. Ale widzi ojciec, w jakim
jestem położeniu. Stało się tak dlatego, że wyjechaliśmy z miasta na spacer i
założyłam się, że dojdę sama z Worobiówki do miasta, ale zbłądziłam i gdybym nie
natrafiła na celę ojca... — zaczęła kłamać. Ale twarz jego niepokoiła ją tak, że nie
mogła mówić dalej i umilkła. Spodziewała się, że będzie zupełnie inny. Nie był tak
urodziwy, jak go sobie wyobrażała, ale w jej oczach był przepiękny. Siwiejące
kędzierzawe włosy na głowie i brodzie, regularny cienki nos i oczy płonące jak węgle,
kiedy patrzył nimi wprost — wszystko to zrobiło na niej wrażenie.
Wiedział, że ona kłamie.
— No tak — powiedział spojrzawszy na nią i znów spuszczając oczy. — Przejdę
tu obok, proszę, niech się pani rozgości.
Zdjął lampkę, zapalił świecę i pokłoniwszy się jej nisko, wszedł do komórki za
przepierzeniem; słyszała, że coś tam przesuwa. „Pewno się przede mną w jakiś sposób
zamyka", pomyślała, uśmiechnęła się i zrzuciwszy białą rotundę na lisach, zaczęła
zdejmować czapkę, która się zaczepiła o włosy i zawiązaną pod nią szydełkową
chustkę. Wcale nie zmokła, kiedy stała pod oknem, mówiła tak tylko chcąc zyskać
pretekst, żeby ją wpuścił. Ale przed drzwiami naprawdę wpadła w kałużę, lewa noga
była mokra do łydki i trzewik i berlacz pełne były wody. Usiadła na jego łóżku — na
desce przykrytej dywanikiem — i zaczęła się rozzuwać. Celka wydała się jej
prześliczna. Wąska na jakie trzy arszyny izdebka, długości może czterech arszynów,
była czysta jak szkiełko. W izdebce stało łóżko, na którym siedziała, nad nim półeczka
z książkami. W rogu mały pulpit. Przy drzwiach gwoździe, na nich futro i sutanna.
Nad pulpitem obraz Chrystusa w cierniowej koronie i lampka. Pachniało dziwnie:
olejem, potem i ziemią. Wszystko się jej podobało. Nawet ten zapach.
Dokuczały jej mokre nogi, zwłaszcza jedna, zaczęła więc się rozzuwać z
pośpiechem; nie przestawała się przy tym uśmiechać ciesząc się nie tyle z tego, że
osiągnęła swój cel, ile ze świadomości, że zrobiła na nim wrażenie, na tym
czarującym, niezwykłym, dziwnym, pociągającym mężczyźnie. „Nie odpowiedział, co
to szkodzi" — pomyślała sobie. — Ojcze Sergiuszu! Ojcze Sergiuszu! Tak się ojciec
nazywa, prawda?
— Czego pani sobie życzy? — odpowiedział cichy głos.
— Proszę, niech ojciec daruje, że zakłóciłam jego samotność. Ale naprawdę nie
mogłam inaczej. Rozchorowałabym się po prostu. A i teraz nie wiem. Jestem cała
mokra, nogi mam jak lód.
— Proszę wybaczyć — odpowiedział cichy głos — niczym pani nie mogę służyć.
— Nie byłabym ojca niepokoiła. Ja tylko do świtu.
Nie odpowiadał. Słyszała, że coś szepcze, widocznie się modlił.
— Ojciec tu nie wejdzie? — zapytała uśmiechając się. — Bo muszę się rozebrać,
żeby się wysuszyć.
Nie odpowiedział modląc się w dalszym ciągu za ścianą miarowym głosem.
„Tak, to człowiek" — myślała, z trudem ściągając berlacz, w którym chlupała
woda. Ciągnęła i nie mogła dać rady, aż ją to rozśmieszyło. I śmiała się cichutko, ale
wiedząc, że on słyszy jej śmiech i że śmiech ten podziała na niego właśnie tak, jak ona
chce, roześmiała się głośniej i śmiech ten, wesoły, naturalny, poczciwy, rzeczywiście
na niego podziałał i właśnie tak, jak ona chciała.
„Tak, takiego człowieka można pokochać. Te oczy. I ta szczera i — żeby nie
wiem jak mamrotał modlitwy — namiętna twarz — myślała. — Nas, kobiet, się nie
oszuka. Już wtedy jak przysunął twarz do szyby i zobaczył mnie, zrozumiał i poznał.
W oczach błysnęło i klamka zapadła. Zakochał się we mnie, zapragnął. Tak,
zapragnął" — mówiła sobie; zdjęła nareszcie berlacz i trzewik i zabrała się do
ściągania pończoch. Żeby zdjąć te długie pończochy na gumkach, trzeba było podnieść
spódnicę. Poczuła wstyd i powiedziała:
— Proszę nie wchodzić.
Zza ściany wszakże nie było żadnej odpowiedzi. Słychać było nadal miarowe
mamrotanie i jeszcze odgłos jakichś ruchów. „Pewnie bije pokłony do ziemi — myślała
— ale się tym nie odżegna — powiedziała sobie. — Myśli o mnie. Tak jak ja o nim. Z
takim samym uczuciem myśli o tych nogach" — mówiła sobie. Ściągnęła mokre
pończochy, stojąc bosymi stopami na łóżku, i podwinęła nogi pod siebie. Niedługo tak
posiedziała objąwszy kolana rękami i patrząc przed siebie w zamyśleniu. ,,Tak, ta
pustka, ta cisza. I nikt by się nigdy nie dowiedział..."
Wstała, zaniosła pończochy na piec, powiesiła je na szybrze. Osobliwy jakiś był
ten szyber. Pokręciła nim, a potem lekko stąpając bosymi nogami wróciła na łóżko i
znów usiadła na nim podwinąwszy nogi. Za ścianą ucichło zupełnie. Spojrzała na swój
miniaturowy zegarek zawieszony na szyi. Była druga. Powinni przyjechać około
trzeciej. Zostaje najwyżej godzina.
„No cóż, przesiedzę tak tu, sama. Bzdura! Nie chcę. Zaraz go zawołam".
— Ojcze Sergiuszu! Ojcze Sergiuszu! Sergiuszu Dmitryczu, książę Kasatski!
Za drzwiami było cicho.
— Proszę posłuchać, to okrutne. Nie wzywałabym ojca, gdyby to nie było
konieczne. Jestem chora. Nie wiem, co się ze mną dzieje — powiedziała zbolałym
głosem. — Och! och! — jęknęła padając na łóżko. I dziwna rzecz, czuła naprawdę, że
robi się jej słabo, całkiem słabo, że wszystko ją boli, że wstrząsają nią dreszcze
gorączki.
— Proszę posłuchać, pomóc mi. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Och! och! —
rozpięła suknię, odsłoniła pierś i zarzuciła w górę obnażone do łokcia ręce. — Och!
och!
Przez cały ten czas Sergiusz stał i modlił się w komórce. Zmówiwszy wszystkie
wieczorne pacierze stał teraz nieruchomy, z oczami utkwionymi w koniec nosa i
odmawiał w myśli modlitwę powtarzając w duchu: „Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj
się nade mną".
Słyszał jednak wszystko. Słyszał, jak szeleści jedwabną tkaniną zdejmując
suknię, jak stąpa bosymi stopami po podłodze; słyszał, jak rozciera sobie nogi. Czuł,
że słabnie, że w każdej chwili może upaść, i dlatego nie przestawał się modlić. Czuł się
tak, jak ów bohater z bajki, który musiał iść nie oglądając się. Tak samo Sergiusz
słyszał, czuł, że niebezpieczeństwo, zguba jest tuż, nad nim, dokoła niego, że może się
uratować, tylko jeśli się nie będzie oglądał. Lecz ogarnęła go nagłe chęć spojrzenia na
nią. W tej samej chwili powiedziała:
— Doprawdy, to nieludzkie. Mogę umrzeć, „Tak, pójdę, ale tak, jak robił ów
ojciec, który jedną ręką dotykał nierządnicy, a drugą kładł na rozpaloną blachę... ale
blachy nie ma". Obejrzał się. Lampa. Potrzymał palec nad ogniem i zmarszczył czoło,
gotów cierpieć; dość długo zdawało mu się, że nic nie czuje, ale raptem — nie
uprzytomnił sobie jeszcze, czy go boli i jak bardzo — skrzywił się i szarpnął rękę
machając nią. „Nie, tego nie wytrzymam".
— Na miłość boską. Niech ojciec przyjdzie do mnie. Umieram, och!
„Więc co, mam zginąć?, nie przecież..."
— Zaraz do pani przyjdę — odezwał się i otworzywszy drzwi od komórki, nie
patrząc na kobietę przeszedł koło niej do drzwi od sieni, gdzie zwykł był rąbać drzewo,
namacał pień, na którym rąbał drzewo, i siekierę opartą o ścianę.
— Zaraz — powiedział i wziąwszy siekierę w prawą rękę, oparł wskazujący palec
lewej ręki o pień, machnął siekierą i uderzył poniżej drugiego stawu. Palec odskoczył
łatwiej, niż odskakuje drewno takiej samej grubości, przekręcił się, potoczył na brzeg
pnia, a stamtąd na podłogę.
Sergiusz usłyszał ów dźwięk, zanim poczuł ból. Ale nie zdążył się jeszcze
zdziwić, że go nie boli, jak już poczuł palący ból i ciepło lejącej się krwi. Prędko
zawinął okaleczony staw połą sutanny i przycisnąwszy go do biodra, wszedł z
powrotem przez drzwi; stanął na wprost kobiety, spuścił oczy i spytał cicho:
— Co pani jest?
Spojrzała na jego pobladłą twarz z drgającym lewym policzkiem i naraz
zawstydziła się. Zerwała się, chwyciła futro, zarzuciła je na siebie i otuliła się nim.
— Bolało mnie... zaziębiłam się... ja... ojcze Sergiuszu... ja...
Podniósł na nią oczy świecące łagodnym, radosnym blaskiem i powiedział:
— Droga siostro, dlaczego chciałaś zgubić swoją nieśmiertelną duszę? Pokusy
muszą istnieć na świecie, ale biada temu, przez którego powstają. Módl się, żeby nam
Pan Bóg przebaczył.
Słuchała i patrzyła na niego. Nagle usłyszała, że kapią krople jakiejś cieczy.
Spojrzała i zobaczyła, że po sutannie płynie z ręki krew.
— Co ojciec zrobił z ręką? — Przypomniał się jej dźwięk, który usłyszała, i
schwyciwszy lampę, pobiegła do sieni: zobaczyła na ziemi zakrwawiony palec. Bledsza
od Sergiusza, wróciła i chciała mu to powiedzieć, ale on przeszedł powoli do komórki i
zamknął za sobą drzwi.
— Proszę mi przebaczyć — rzekła. — Czym mogę odkupić swój grzech?
— Odejdź.
— Niech ojciec pozwoli, opatrzę ranę.
— Odejdź stąd.
— Proszę mi przebaczyć i pobłogosławić.
— W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego — doleciał głos zza przepierzenia. —
Odejdź.
Zaszlochała i wyszła z celi. Adwokat szedł na jej spotkanie.
— Przegrałem, nie ma rady. Gdzie pani chce usiąść?
— Wszystko jedno.
Wsiadła i aż do domu nie powiedziała ani słowa.
W rok potem złożyła pierwsze śluby i wiodła surowe życie w klasztorze pod
kierunkiem pustelnika Arseniusza, który od czasu do czasu pisywał do niej listy.
VI
Ojciec Sergiusz przeżył w pustelni jeszcze siedem lat. Z początku przyjmował
wiele z tego, co mu przynoszono: i herbatę, i cukier, i biały chleb, i mleko, i odzież, i
drzewo. Ale z biegiem czasu coraz surowiej układał swoje życie odmawiając sobie
wszystkiego co zbyteczne, aż wreszcie doszedł do tego, że nie przyjmował nic prócz
razowego chleba raz na tydzień. Wszystko, co mu przynoszono, rozdawał odwiedza-
jącym go.
Ojciec Sergiusz spędzał wszystek czas w celi na modlitwie lub rozmowie z
odwiedzającymi, których było coraz więcej. Wychodził tylko trzy razy na rok do
cerkwi oraz po wodę i drzewo, gdy mu były potrzebne.
Po pięciu latach takiego życia nastąpiło to znane wkrótce wszędzie zdarzenie z
panią Makowkin, jej nocne odwiedziny, zmiana, jaka w niej potem zaszła, i wstąpienie
do klasztoru. Odtąd sława ojca Sergiusza zaczęła wzrastać. Coraz więcej przychodziło
odwiedzających, a dokoła celi osiedlili się mnisi, zbudowano cerkiew i zajazd. Wieść o
ojcu Sergiuszu, jak zawsze wyolbrzymiająca jego czyny, szła coraz dalej i dalej. Ludzie
poczęli napływać z daleka i zaczęto przywozić do niego chorych twierdząc, że ich
uzdrawia.
Pierwsze uzdrowienie nastąpiło w ósmym roku jego pobytu w pustelni. Było to
uzdrowienie czternastoletniego chłopca, którego przyprowadziła do Sergiusza matka
żądając, żeby położył na nim ręce. Ojcu Sergiuszowi nawet na myśl nie przyszło, by
mógł uzdrawiać chorych. Uważałby taką myśl za wielki grzech pychy, ale matka, która
przyprowadziła chłopca, błagała go nieustępliwie, tarzała się u jego nóg, mówiła:
dlaczego, skoro innych uzdrawia, nie chce pomóc jej synowi, prosiła go w imię
Chrystusa. Na zapewnienie ojca Sergiusza, że tylko Bóg uzdrawia, mówiła, że prosi go
tylko, by położył rękę i pomodlił się. Ojciec Sergiusz odmówił i odszedł do swojej celi.
Ale nazajutrz (było to jesienią i noce były już zimne) wychodząc z celi po wodę
zobaczył znów tę matkę z synem, czternastoletnim bladym wychudzonym chłopcem, i
usłyszał te same błagania. Ojciec Sergiusz przypomniał sobie przypowieść o sędzi
niesprawiedliwym i nie mając przedtem wątpliwości, że powinien odmówić, poczuł
teraz wątpliwość, a poczuwszy wątpliwość zaczął się modlić i modlił się dopóty,
dopóki w duszy nie powziął postanowienia. Postanowienie było takie, że powinien
spełnić żądanie kobiety, że wiara jej może uratować jej syna; on zaś, ojciec Sergiusz,
nie jest w tym wypadku niczym innym, tylko znikomym narzędziem wybranym przez
Boga.
I wyszedłszy do matki, ojciec Sergiusz spełnił jej żądanie, położył rękę na
głowie chłopca i zaczął się modlić.
Matka wyjechała z synem, a po miesiącu chłopiec wyzdrowiał, po okolicy zaś
rozeszła się sława o świętej, uzdrawiającej sile starca Sergiusza, jak go już teraz
nazywano. Odtąd nie mijał tydzień, żeby do ojca Sergiusza nie przychodzili, nie
przyjeżdżali chorzy. I nie odmówiwszy jednym, nie mógł odmawiać innym, i kładł
ręce, i modlił się, i uzdrawiał wielu, i sława ojca Sergiusza szerzyła się coraz dalej.
Tak minęło dziewięć lat w klasztorze i trzynaście w samotności. Ojciec Sergiusz
miał wygląd starca: długą i siwą brodę, ale włosy, chociaż rzadkie, wciąż jeszcze były
czarne i kędzierzawe.
VII
Ojciec Sergiusz już od kilku dni żył z jedną nieodstępną myślą: czy dobrze robi
poddając się temu, co wynikło nie tyle z jego woli, ile z woli przeora i archimandryty.
Zaczęło się to po wyzdrowieniu czternastoletniego chłopca; odtąd z każdym
miesiącem, tygodniem, dniem Sergiusz czuł, jak zanika jego wewnętrzne życie, a
miejsce jego zajmuje zewnętrzne. Zupełnie jakby go wywrócono na nice.
Sergiusz widział, że jest środkiem przyciągania do klasztoru pątników i
ofiarodawców, i dlatego władze klasztoru stwarzały takie warunki, w których mógł być
najbardziej pożyteczny. Nie dawano mu na przykład zupełnie możliwości jakiej-
kolwiek pracy. Dostarczano mu wszystkiego, czego potrzebował, i żądano tylko, żeby
nie odmawiał błogosławieństwa przychodzącym do niego pątnikom. Dla jego wygody
wyznaczono dni przyjęć. Urządzono poczekalnię dla mężczyzn i miejsce odgrodzone
balaskami, żeby go nie przewróciły rzucające się ku niemu pątniczki — miejsce, gdzie
mógł błogosławić przybyszów. Kiedy mu mówiono, że jest potrzebny ludziom, że
spełniając przykazanie miłości Chrystusowej, nie może odmawiać tym, którzy żądają
widzenia go, że unikanie tych ludzi byłoby okrucieństwem; nie mógł się z tym nie
zgadzać, ale w miarę ulegania temu życiu czuł, jak to, co było wewnętrzną treścią,
zmienia się w coś zewnętrznego, jak wysycha w nim źródło żywej wody, jak to, co robi,
robi coraz bardziej dla ludzi, a nie dla Boga.
Czy pouczał ludzi, czy po prostu ich błogosławił, czy modlił się za chorych, czy
dawał ludziom rady, wskazywał kierunek w ich życiu, czy wysłuchiwał podziękowań
tych, którym pomógł, bądź uzdrowieniem, bądź pouczeniem, nie mógł nie cieszyć się
z tego, nie mógł nie troszczyć się o skutki swojej działalności, o wpływ jej na ludzi.
Myślał o tym, że jest płonącym świecznikiem, a im bardziej to odczuwał, tym bardziej
czuł, że słabnie, że gaśnie gorejące w nim boskie światło prawdy. „W jakim stopniu to,
co robię, jest dla Boga, a w jakim dla ludzi?", oto pytanie, które męczyło go
nieustannie, a na które nigdy, nie tyle nie mógł, ile nie miał odwagi sobie
odpowiedzieć. Czuł w głębi duszy, że szatan zamienił całą jego pracę dla Boga w pracę
dla ludzi. Czuł to dlatego, że jak przedtem cierpiał, kiedy go odrywano od jego
samotności, tak teraz cierpieniem była dla niego samotność. Ciążyli mu odwiedzający,
męczyli go, ale w głębi duszy cieszył się nimi, cieszył się tym uwielbieniem, którym go
otaczali.
Była nawet chwila, kiedy postanowił uciec, ukryć się. Obmyślił nawet wszystko,
jak to zrobić. Przygotował sobie chłopską koszulę, portki, kaftan i czapkę. Wytłuma-
czył, że mu to jest potrzebne, żeby dawać proszącym. Trzymał tę odzież u siebie,
obmyślał, jak się ubierze, ostrzyże włosy i ucieknie. Z początku ucieknie koleją,
przejedzie ze trzysta wiorst, wysiądzie i pójdzie od wsi do wsi. Wypytywał się starego
żołnierza, jak chodzi, gdzie i co dają i czy wpuszczają do domu. Żołnierz opowiedział,
gdzie więcej dają, i gdzie wpuszczają do domu i tak właśnie chciał zrobić ojciec
Sergiusz. Raz nawet ubrał się nocą i chciał iść, ale nie wiedział, co uczynić: zostać czy
uciec. Z początku wahał się, a potem wahanie przeszło, przyzwyczaił się i poddał
szatanowi; odzież chłopska tylko mu przypominała jego myśli i uczucia.
Z każdym dniem coraz więcej ludzi przychodziło do niego i coraz mniej
zostawało czasu na umacnianie ducha i modlitwy. Niekiedy w jasnych chwilach
myślał, że stał się podobny do miejsca, w którym kiedyś było źródło. „Było słabe
źródło żywej wody, które powoli wypływało ze mnie, przepływało przeze mnie. To
było prawdziwe życie, kiedy «ona» (zawsze z zachwytem wspominał ową noc i ją —
teraz matkę Agnieszkę) go kusiła. Ona zakosztowała tej czystej wody. Ale teraz woda
nie nadąża się zebrać, a spragnieni przychodzą, cisną się, odpychają nawzajem. I
zadeptali wszystko, zostało tylko błoto". Tak myślał w rzadkich jasnych chwilach, ale
najzwyklejszym jego stanem było zmęczenie i rozczulenie nad sobą z powodu tego
zmęczenia.
Była wiosna, wigilia środopościa. Ojciec Sergiusz odprawiał nabożeństwo
wieczorne w cerkwi przy swojej pieczarze. Ludzi było tyle, ile mogło się pomieścić, ze
dwadzieścia osób, sami panowie i bogaci kupcy. Ojciec Sergiusz wpuszczał
wszystkich, ale wyboru dokonywali przydany mu mnich i dyżurny przysyłany co dzień
z klasztoru do pustelni. Tłum łudzi, około osiemdziesięciu pielgrzymów, przeważnie
bab, tłoczył się na zewnątrz czekając ukazania się ojca Sergiusza i jego błogosła-
wieństwa. Ojciec Sergiusz odprawiał nabożeństwo i kiedy szedł, błogosławiąc, do
grobu swego poprzednika, zachwiał się i byłby się przewrócił, gdyby stojący za nim
kupiec, a za nim mnich, który brał udział w nabożeństwie jako diakon, nie byli go
podtrzymali.
— Co ci jest? Opiekunie nasz, ojcze Sergiuszu! Kochany! Boże! — odezwały się
kobiece głosy. — Zbladłeś jak chusta.
Ale ojciec Sergiusz zaraz się otrząsnął i chociaż bardzo blady, odsunął od siebie
kupca i diakona i śpiewał dalej. Ojciec Serapion, diakon, i diacy kościelni, i Zofia
Iwanowna, pani, która stale mieszkała przy pustelni i usługiwała ojcu Sergiuszowi,
zaczęli go prosić, aby przerwał nabożeństwo.
— To nic, nic — prawie niedostrzegalnie uśmiechając się pod wąsem, rzekł
ojciec Sergiusz — nie przerywajcie nabożeństwa.
„Przecież tak robią święci", pomyślał.
— Święty! Anioł Boży! — usłyszał zaraz za sobą głos Zofii Iwanowny i tego
kupca, który go podtrzymał. Nie posłuchał namów i dalej odprawiał nabożeństwo.
Znowu cisnąc się wszyscy przeszli korytarzykami z powrotem do małej cerkiewki i
tam ojciec Sergiusz dokończył wieczornego nabożeństwa, skróciwszy je tylko trochę.
Zaraz po nabożeństwie ojciec Sergiusz pobłogosławił tych, którzy tam byli, i
poszedł na ławeczkę pod wiązem u wejścia do pieczar. Chciał odpocząć, odetchnąć
świeżym powietrzem, czuł, że mu to jest konieczne, ale jak tylko wyszedł, tłum od razu
rzucił się ku niemu, prosząc o błogosławieństwo i pomoc i pytając o radę. Byli tu
pątnicy, którzy stale wędrowali od świętego miejsca do świętego miejsca, od starca do
starca, roztkliwiając się zawsze przed każdą świętością i nad każdym starcem. Ojciec
Sergiusz znał ten pospolity, najmniej religijny, zimny, konwencjonalny typ ludzi; byli
tu pątnicy, przeważnie wysłużeni żołnierze, odzwyczajeni od osiadłego życia,
wynędzniali i po większej części zapijaczeni staruszkowie włóczący się od klasztoru do
klasztoru po to tylko, żeby się pożywić; byli tu i zwykli chłopi, i chłopki ze swymi
egoistycznymi żądaniami uzdrowienia lub rozstrzygnięcia wątpliwości w najprzyziem-
niejszych sprawach: wydania córki za mąż, wynajęcia sklepiku, kupna ziemi lub
oczyszczenia się z grzechu zaduszonego we śnie lub zrodzonego w cudzołóstwie
dziecka. Ojciec Sergiusz znał to wszystko od dawna i wszystko to było dla niego
nieciekawe. Wiedział, że ci ludzie nie powiedzą mu nic nowego, że nie wzbudzą w nim
żadnych uczuć religijnych, ale chętnie ich widział, był to bowiem tłum, któremu on,
jego błogosławieństwo, jego słowo były potrzebne i drogie; dlatego też tłum ten ciążył
mu, ale zarazem był mu miły. Ojciec Serapion zaczął ich odpędzać mówiąc, że ojciec
Sergiusz jest zmęczony, ten wszakże przypominając sobie słowa Ewangelii:
„Dopuśćcie dziatkom przychodzić do mnie i nie wzbraniajcie im", i roztkliwiając się
przy tym nad sobą, powiedział, żeby ich wpuszczono.
Wstał, podszedł do balustrady, koło której się tłoczyli, i zaczął ich błogosławić, i
odpowiadać na ich pytania głosem, nad którego słabym dźwiękiem sam się
roztkliwiał. Ale choć tego pragnął, nie mógł ich wszystkich przyjąć: znów mu
pociemniało w oczach, zachwiał się i uchwycił się balustrady. Znów poczuł uderzenie
krwi do głowy, z początku zbladł, a potem nagle się zaczerwienił.
— Tak, widocznie, do jutra. Dziś nie mogę — powiedział i pobłogosławiwszy
wszystkich ogółem, poszedł w stronę ławeczki. Kupiec i tym razem podtrzymywał go,
poprowadził za rękę i posadził.
— Ojcze! — rozległy się głosy w tłumie. — Ojcze! Opiekunie nasz! nie porzucaj
nas! zginiemy bez ciebie!
Kupiec, posadziwszy ojca Sergiusza na ławeczce pod wiązem, wziął na siebie
obowiązki policjanta i zaczął bardzo stanowczo rozpędzać ludzi. Wprawdzie mówił
cicho, tak że ojciec Sergiusz nie mógł go usłyszeć, ale mówił stanowczo i gniewnie:
— Wynoście się, wynoście! pobłogosławił, no to czego jeszcze chcecie! marsz! a
jak nie, to naprawdę dam w kark. No, no! Ty ciotko w czarnych onucach, idź sobie,
idź. Gdzie się pchasz? Powiedziano: dosyć. Jutro będzie jak Bóg da, a dziś wszyscy
precz!
— Dobrodzieju, tylko okiem rzucić, spojrzeć na jego oblicze — mówiła
staruszka.
— Ja ci spojrzę, gdzie się pchasz?
Ojciec Sergiusz zauważył, że kupiec jakoś surowo sobie poczyna, i słabym
głosem, powiedział braciszkowi, żeby nie odpędzano ludzi. Ojciec Sergiusz wiedział,
że on ich i tak przepędzi, i bardzo pragnął zostać sam i odpocząć, ale posłał z tym
braciszka, żeby wywołać wrażenie.
— Dobrze, dobrze. Ja nie wypędzam, tylko perswaduję — odpowiedział kupiec
— przecież oni by zamęczyli człowieka. Przecież oni nie mają litości, tylko o sobie
pamiętają. Powiedziano: nie wolno. Idźcie. Jutro!
I kupiec przepędził ich.
Kupiec okazywał taką gorliwość również dlatego, że lubił porządek i lubił
przepędzać ludzi, popychać ich, a zwłaszcza dlatego, że ojciec Sergiusz był mu
potrzebny. Kupiec był wdowcem, miał córkę jedynaczkę, chorą, niezamężną i wiózł ją
tysiąc czterysta wiorst do ojca Sergiusza, żeby ojciec Sergiusz ją uzdrowił. Kupiec
leczył tę córkę już od dwóch lat, odkąd zachorowała, w różnych miejscowościach. Z
początku w mieście gubernialnym, gdzie był uniwersytet, w klinice — nie pomogło;
potem powiózł ją do chłopa do guberni samarskiej — trochę się jej zrobiło lepiej;
potem woził do Moskwy, do doktora, dużo pieniędzy zapłacił, nic nie pomogło. Teraz
powiedziano mu, że ojciec Sergiusz uzdrawia, więc ją przywiózł. Tak więc, kiedy
kupiec przepędził wszystkich ludzi, podszedł do ojca Sergiusza i padając bez żadnych
wstępów na kolana, powiedział donośnym głosem:
— Ojcze świętobliwy, pobłogosław córkę moją, dotkniętą chorobą, wybaw od
niemocy. Ośmielam się upaść do twoich świętych stóp. — I złożył ręce zaciskając je
mocno. Wszystko to zrobił i powiedział tak, jakby robił coś, co jest jasno i stanowczo
ustalone prawem i zwyczajem, jakby właśnie tak, a nie w jakikolwiek inny sposób
wypadało i należało prosić o uzdrowienie córki. Zrobił to z takim przekonaniem, że
nawet i ojcu Sergiuszowi się zdawało, że wszystko to właśnie tak należy mówić i robić.
Mimo to jednak kazał mu wstać i powiedzieć o co chodzi. Kupiec opowiedział, że
córka jego, dwudziestodwuletnia panna, zachorowała przed dwoma laty, po nagłej
śmierci matki: jęknęła, jak mówił, i od tej pory umysł jej się pomieszał. Przywiózł ją
więc, tysiąc czterysta wiorst, czeka właśnie w zajeździe, żeby ojciec Sergiusz kazał ją
do siebie przyprowadzić. W dzień nie wychodzi, boi się światła, może wyjść dopiero
po zachodzie słońca.
— I co, bardzo chora? — zapytał ojciec Sergiusz.
— Nie, słabości nijakiej nie ma i korpulentna, a tylko nerwasteniczka,
powiedział doktor. Gdyby ojciec Sergiusz dziś ją kazał przyprowadzić, duchem bym po
nią poleciał. Ojcze świętobliwy, pociesz serce ojca, przywróć zdrowie jego potomstwu,
swoimi modlitwami uratuj córkę jego dotkniętą chorobą.
I kupiec znów z rozmachem padł na kolana i pochyliwszy przekrzywioną na
bok głowę nad złożonymi zaciśniętymi rękami, zamarł w bezruchu. Ojciec Sergiusz
znów kazał mu wstać i pomyślawszy o tym, jak ciężkie są jego obowiązki i z jaką
pokorą je znosi, westchnął ciężko, pomilczał chwileczkę i powiedział:
— Dobrze, przyprowadźcie ją wieczorem. Pomodlę się za nią, ale teraz jestem
zmęczony. — I zamknął oczy.
Kupiec stąpając na palcach po piasku, przez co buty jego jeszcze głośniej
skrzypiały, oddalił się i ojciec Sergiusz został sam.
Całe życie ojca Sergiusza wypełnione było nabożeństwami i przyjmowaniem
odwiedzających, ale dziś był wyjątkowo trudny dzień. Rano był u niego przyjezdny
wysoki dygnitarz, który długo z nim rozmawiał, potem jakaś pani z synem. Syn ów był
to młody profesor, niewierzący, którego matka, gorliwie wierząca, przywiozła tutaj i
uprosiła ojca Sergiusza, żeby z nim porozmawiał. Rozmowa była bardzo ciężka. Młody
człowiek widocznie nie chciał wdawać się w dysputę z mnichem, przyznawał mu rację
we wszystkim jak człowiekowi słabemu, ale ojciec Sergiusz widział, że młody człowiek
nie wierzy i że pomimo to jest mu dobrze, lekko i spokojnie na duszy. Ojciec Sergiusz
z niezadowoleniem wspominał teraz tę rozmowę.
— Trzeba by coś zjeść, ojcze — powiedział braciszek.
— Tak, przynieś mi cokolwiek.
Braciszek odszedł do celki zbudowanej o dziesięć kroków od wejścia do pieczar
i ojciec Sergiusz został sam.
Dawno już minęły te czasy, kiedy ojciec Sergiusz mieszkał sam, wszystko sam
dla siebie robił i żywił się wyłącznie opłatkami i chlebem. Od dawna już przekonano
go, że nie ma prawa lekceważyć swego zdrowia, i żywiono go postnymi, lecz zdrowymi
potrawami. Spożywał ich mało, ale znacznie więcej niż przedtem, i często jadł ze
szczególną przyjemnością, a nie jak dawniej, ze wstrętem i poczuciem grzechu. Tak
było i teraz. Zjadł trochę kaszki i pół bułki i wypił filiżankę herbaty.
Braciszek odszedł, a on został sam na ławeczce pod wiązem.
Był piękny wieczór majowy; na brzozach, osinach, wiązach, czeremchach i
dębach zaczynały dopiero rozwijać się liście. Kwiaty czeremchy za wiązem były w
pełnym kwiecie i jeszcze nie zaczęły opadać. Słowiki, jedne całkiem blisko, a dwa czy
trzy inne w dole, w krzakach nad rzeką, kląskały i śpiewały zapamiętale. Znad rzeki
dolatywały dalekie śpiewy powracających zapewne z pracy robotników; słońce zaszło
za las i rzucało rozproszone promienie poprzez zieleń. Cała ta strona była
jasnozielona, tamta, gdzie stał wiąz, była ciemna. Chrabąszcze fruwały, obijały się i
spadały.
Po kolacji ojciec Sergiusz zaczął powtarzać w myśli modlitwę: „Jezu Chryste,
Synu Boży, zmiłuj się nad nami", a potem odmawiał psalm; nagle pośrodku psalmu
nie wiadomo skąd wziął się wróbel, sfrunął z krzaka na ziemię, ćwierkając i
podskakując zbliżył się do ojca Sergiusza, przestraszył się czegoś i odleciał. Ojciec
Sergiusz odmawiał pacierz, w którym mówił o swoim wyrzeczeniu się świata, i
spieszył się, żeby go skończyć jak najprędzej i posłać po kupca z chorą córką:
zainteresowała go. Zainteresowała go, gdyż była to rozrywka, nowa twarz, gdyż
zarówno ojciec, jak i ona mieli go za świętego, którego modlitwy się spełniają. Choć
się tego wypierał, ale w głębi duszy sam się za takiego uważał.
Dziwił się często, jak to się stało, że on, Stiepan Kasatski, okazał się tak
niezwykłym świętym, po prostu cudotwórcą, ale to, że nim był, nie ulegało
najmniejszej wątpliwości: nie mógł nie wierzyć tym cudom, które sam widział,
zaczynając od chorego chłopca aż do ostatniej staruszki; ta odzyskała wzrok na skutek
jego modlitwy.
Choć było to dziwne, ale tak było. Tak więc córka kupca interesowała go
dlatego, że była nową osobą, że wierzyła w niego, i także dlatego, że mógł jeszcze raz
dowieść swojej siły uzdrawiania i utwierdzić swoją sławę. „Zza tysiąca wiorst
przyjeżdżają, w gazetach piszą, cesarz o tym wie, w Europie, w niewierzącej Europie
wiedzą", myślał. Nagle zawstydził się swojej próżności i zaczął znów modlić się do
Boga. „Boże, Królu niebieski, Pocieszycielu, Duchu prawdy, przyjdź i zamieszkaj w
nas, i oczyść nas od wszelkiego zła, zbaw łaskawie dusze nasze. Oczyść od marności
sławy ludzkiej, która mnie opętała", powtórzył i przypomniał sobie, ile razy modlił się
o to i jak daremne były dotychczas jego modlitwy: modlitwa jego czyniła cuda dla
innych, ale dla siebie nie mógł wyprosić u Boga wyzwolenia od tak czczej namiętności.
Przypomniał sobie swoje modlitwy w pierwszym okresie przebywania w
pustelni, kiedy modlił się o dar czystości, pokory i miłości, przypomniał sobie, że, jak
mu się wtedy zdawało, Bóg wysłuchał jego modlitwy: był czysty i odrąbał sobie palec
— podniósł pomarszczony w bruzdy kawałek palca i pocałował go — zdawało mu się,
że był pokorny wówczas, kiedy nieustannie brzydził się sobą za to, że jest grzeszny, a
kiedy wspominał, z jaką tkliwością przyjął i ją, i starego pijanego żołnierza, który
przyszedł do niego żądając pieniędzy, zdawało mu się, że była w nim wtedy i miłość.
Ale teraz? I zadał sobie pytanie: czy kocha kogokolwiek, czy kocha Zofię lwanownę,
ojca Serapiona, czy doznał uczucia miłości dla wszystkich tych osób, które były dziś u
niego, dla tego uczonego młodzieńca, z którym tak pouczająco rozmawiał troszcząc się
tylko o to, żeby przekonać go o swojej mądrości i o tym, że nie jest w tyle pod
względem wykształcenia. Ich miłość była mu potrzebna i przyjemna, ale on nie czuł
do nich miłości. Nie było w nim teraz miłości, nie było pokory, nie było także
czystości.
Sprawiło mu przyjemność, kiedy się dowiedział, że córka kupca ma
dwadzieścia dwa lata, i miał ochotę dowiedzieć się, czy jest ładna. I pytając o jej
chorobę chciał właśnie się dowiedzieć, czy dziewczyna ma urok niewieści, czy też nie.
„Czyżbym tak upadł? — pomyślał. — Boże, dopomóż mi, wesprzyj mnie, Panie i
Boże mój!" Złożył ręce i zaczął się modlić. Słowiki śpiewały zapamiętale. Chrabąszcz
sfrunął na niego i łaził mu po karku. Zrzucił go. „Ale czy ON aby jest? A jeśli stukam
do domu, który jest z zewnątrz zamknięty?... U drzwi jest zamek, mógłbym go
zobaczyć. Ten zamek to słowiki, chrabąszcze, przyroda. Może młodzieniec ma rację". I
zaczął się głośno modlić i modlił się długo, aż myśli te znikły i poczuł znów w sobie
spokój i pewność. Potrząsnął dzwonkiem, a kiedy wyszedł do niego braciszek,
powiedział mu, żeby ten kupiec z córką teraz do niego przyszedł.
Kupiec przyprowadził córkę pod rękę, wprowadził ją do celi i zaraz wyszedł.
Córka była to blondynka, nadzwyczaj biała i blada, pulchna, niezwykle łagodna
dziewczyna, miała dziecinną, wystraszoną twarz i silnie rozwinięte kobiece kształty.
Ojciec Sergiusz usiadł na ławeczce przy wejściu. Kiedy dziewczyna przechodziła i
zatrzymała się przy nim, obejrzał jej ciało. Przeszła, on zaś czuł, że coś go użądliło. Z
twarzy jej poznał, że jest zmysłowa i słaba na umyśle. Wstał i wszedł do celi. Siedziała
na stołku czekając na niego.
Wstała, kiedy wszedł.
— Ja chcę do taty — powiedziała.
— Nie bój się — rzekł. — Co cię boli?
— Wszystko mnie boli — powiedziała i nagle twarz jej rozjaśniła się
uśmiechem.
— Będziesz zdrowa — rzekł. — Módl się.
— Cóż, modlić się, to się modliłam, ale nic nie pomaga — wciąż się uśmiechała.
— Niech się ojciec pomodli i ręce na mnie położy. Widziałam ojca we śnie.
— Jak widziałaś?
— Widziałam, że ojciec, o tak położył mi rączkę na piersi.
Wzięła jego rękę i przycisnęła ją do swojej piersi.
— O tutaj.
Dał jej swoją prawą rękę.
— Jak mam mówić do ciebie? — zapytał drżąc na całym ciele, czując, że
blednie, że przestał panować nad żądzą.
— Maria. A bo co?
Wzięła jego dłoń, pocałowała ją, a potem jedną ręką objęła go wpół i
przycisnęła do siebie.
— Co robisz? — powiedział. — Mario, tyś diabeł.
— Kto wie, wszystko jedno.
I obejmując go usiadła z nim na łóżku.
O świcie wyszedł na ganek.
„Czy naprawdę wszystko to się stało? Ojciec przyjdzie. Ona mu powie. To
diabeł. Cóż ja zrobię? O, tu jest ta siekiera, którą odrąbałem palec". Schwycił siekierę i
wszedł do celi.
Spotkał braciszka.
— Ojciec każe drew urąbać? Proszę dać siekierę.
Oddał siekierę. Wszedł do celi. Leżała i spała. Spojrzał na nią z przerażeniem.
Przeszedł do sąsiedniej celki, sięgnął po chłopską odzież, ubrał się, wziął nożyce,
ostrzygł włosy i wyszedł ścieżką pod górę do rzeki, gdzie nie był już cztery lata.
Wzdłuż rzeki biegła droga; poszedł nią i tak szedł do południa. W południe
wszedł w żyto i położył się. Pod wieczór trafił do wsi nad rzeką. Ale nie poszedł na
wieś, tylko ku rzece, nad urwisko.
Był wczesny ranek, jakieś pół godziny przed wschodem słońca. Wszystko było
szare i mroczne, z zachodu ciągnął chłodny przedranny wiatr. „Tak, trzeba z tym
skończyć. Boga nie ma. Jak skończyć? skoczyć do rzeki? Umiem pływać, nie utonę.
Powiesić się? Tak, tu jest pas, na gałęzi". Wydało mu się to tak możliwe, tak bliskie, że
się przeraził. Chciał się pomodlić jak zwykłe w chwilach rozpaczy. Ale nie było się do
kogo modlić. Boga nie było. Sergiusz leżał oparty na łokciu. Nagle poczuł taką
potrzebę snu, że nie mógł dłużej podtrzymywać głowy ręką, wyciągnął rękę, oparł na
niej głowę i od razu zasnął. Lecz sen trwał tylko przez mgnienie: budzi się zaraz i
zaczyna ni to śnić, ni to wspominać.
Widzi siebie, dzieckiem niemal, w domu matki, na wsi. Zajeżdża do nich
powóz, a z powozu wysiadają wuj Mikołaj Sergiejewicz z wielką, rozłożystą, czarną
brodą, a z nim chudziutka dziewczynka, Paszeńka, o wielkich, łagodnych oczach i
smutnej, nieśmiałej twarzy. I tę Paszeńkę przyprowadzają do nich, do ich gromadki
chłopców. I trzeba się z nią bawić, a to nudne. Jest głupia. Kończy się na tym, że się z
niej wyśmiewają, każą jej pokazać, jak potrafi pływać. Ona kładzie się na podłodze i
pokazuje, jak się pływa bez wody. Wszyscy się śmieją i robią z niej głupią. Ona to
widzi, czerwieni się, dostaje wypieków i taka się robi biedna, taka biedna, aż wstyd
ogarnia, aż nigdy nie można zapomnieć tego żałosnego, poczciwego, pokornego
uśmiechu. Przypomina sobie Sergiusz, jak po dłuższym czasie ją zobaczył. Zobaczył
przed wstąpieniem do klasztoru. Wyszła za mąż za jakiegoś ziemianina, który
przehulał cały jej majątek i który ją bił. Miała syna i córkę. Syn umarł jako mały
chłopiec.
Sergiusz przypomniał sobie, jaka była nieszczęśliwa. Potem widział ją w
klasztorze już jako wdowę. Była taka sama — nie można powiedzieć głupia, ale mdła,
bez wyrazu i żałosna. Przyjeżdżała z córką i jej narzeczonym. Byli już biedni. Słyszał
potem, że mieszka w jakimś mieście powiatowym i że jest bardzo biedna. „Dlaczego o
niej myślę?", zapytywał sam siebie. Ale nie mógł przestać o niej myśleć. — „Gdzie ona
jest teraz? Co się z nią dzieje? Czy wciąż jest taka nieszczęśliwa jak wówczas, kiedy
pokazywała, jak się pływa po podłodze? Po co mam o niej myśleć? Co ja robię? Trzeba
z tym skończyć".
I znów zdjął go strach i znów — żeby się uratować od tej myśli — zaczął myśleć
o Paszeńce.
Długo tak leżał myśląc to o swojej nieuniknionej śmierci, to o Paszeńce.
Paszeńka wydawała mu się zbawieniem. W końcu zasnął. I zobaczył we śnie anioła,
który przyszedł do niego i powiedział: „Idź do Paszeńki i dowiedz się od niej, co masz
robić, w czym twój grzech i w czym twoje zbawienie".
Obudził się i doszedłszy do wniosku, że to było widzenie zesłane przez Boga,
ucieszył się i postanowił, że zrobi to, co mu powiedziano w tym widzeniu. Znał miasto,
w którym mieszkała — przeszło o trzysta wiorst stąd — poszedł tam.
VIII
Paszeńka nie była już od dawna Paszeńką, lecz starą, wyschniętą,
pomarszczoną Praskowią Michajłowną, teściową wykolejeńca i pijaka, urzędnika
Mawrikjewa. Mieszkała w mieście powiatowym, w którym zięć zajmował ostatnią swą
posadę, i tam utrzymywała rodzinę: córkę, chorego neurastenika zięcia i pięcioro
wnucząt. A utrzymywała ich z udzielania lekcji muzyki córkom kupców, po
pięćdziesiąt kopiejek za godzinę. Miewała czasem po cztery, czasem po pięć godzin
lekcji, tak że zarabiała miesięcznie około sześćdziesięciu rubli. Z tego żyli tymczasem
czekając na posadę. Praskowia Michajłowna rozesłała listy do wszystkich krewnych i
znajomych prosząc o posadę, między innymi i do Sergiusza. Ale ten list go nie zastał.
Była sobota i Praskowia Michajłowna sama miesiła ciasto z rodzynkami, które
tak dobrze piekł kucharz, poddany jej papy. Praskowia Michajłowna chciała jutro, w
święto, uraczyć wnuki.
Masza, jej córka, niańczyła najmłodsze; najstarsze — chłopiec i dziewczynka —
były w szkole. Zięć nie spał w nocy i teraz usnął. Praskowia Michajłowna długo się
wczoraj nie kładła starając się złagodzić gniew córki na męża.
Widziała, że zięć, słaba istota, nie potrafi mówić ani żyć inaczej, i widziała, że
nie pomogą mu wymówki żony, dokładała więc wszelkich starań, żeby ich
udobruchać, żeby nie było wymówek, nie było złości. Nie mogła niemal fizycznie
znieść złych stosunków między ludźmi. Było dla niej rzeczą jasną, że od tego nic się
nie może poprawić, tylko wszystko będzie jeszcze gorzej. Zresztą nawet tak nie
myślała, po prostu widok złości sprawiał jej ból, tak jak przykre zapachy, przenikliwe
hałasy, bicie.
Przed chwilą właśnie, bardzo z siebie zadowolona, uczyła Łukerię, jak
zamieszać rozczyn, kiedy Misza, sześcioletni wnuk w fartuszku, na krzywych nóżkach,
w cerowanych pończoszkach, przybiegł do kuchni z wystraszoną miną.
— Babciu, jakiś straszny dziad ciebie szuka.
Łukeria wyjrzała.
— To jakiś pątnik, proszę pani.
Praskowia Michajłowna otarła swoje chude łokcie jeden o drugi, a ręce o
fartuch i szła już do domu po woreczek, żeby dać pięć kopiejek, ale potem sobie
przypomniała, że nie ma drobniejszych pieniędzy niż dziesięć kopiejek, i postanowiła
dać chleba: wróciła więc do szafy, ale raptem zaczerwieniła się przypominając sobie,
że poskąpiła, nakazawszy Łukerii ukrajać pajdę chleba, sama poszła oprócz tego po
dziesięć kopiejek. „To za karę — powiedziała sobie — daj podwójnie".
Przepraszając dała pątnikowi i jedno, i drugie, a kiedy mu to dawała, już nie
tylko nie była dumna ze swej hojności, lecz przeciwnie, zawstydziła się, że daje tak
mało. Taki ten pątnik miał imponujący wygląd.
Chociaż przeszedł trzysta wiorst o zebranym chlebie, chociaż odzież miał
obszarpaną, chociaż schudł i sczerniał, chociaż włosy miał ostrzyżone, chłopską
czapkę i takież buty, chociaż kłaniał się pokornie, Sergiusz miał zawsze ten
imponujący wygląd, który tak wszystkich pociągał. Ale Praskowia Michajłowna go nie
poznała. I nie mogła poznać, gdyż nie widziała go blisko trzydzieści lat.
— Nie pogardźcie, moi złoci. Może chcecie co zjeść?
Wziął chleb i pieniądze. Praskowia Michajłowna zdziwiła się, że nie odchodzi,
tylko na nią patrzy.
— Paszeńko. Przyszedłem do ciebie. Przyjmij mnie.
Czarne, przepiękne oczy, patrzące na nią uparcie i prosząco, zabłysły od
napływających łez. A pod siwiejącymi wąsami żałośnie zadrgały wargi.
Praskowia Michajłowna chwyciła się za wyschniętą pierś, otworzyła usta i
zamarła utkwiwszy źrenice w twarzy pątnika.
— Nie może być! Stiopa! Sergiusz! Ojciec Sergiusz.
— Tak, on sam — cicho powiedział Sergiusz — tylko nie Sergiusz, nie ojciec
Sergiusz, lecz wielki grzesznik Stiepan Kasatski, potępieniec, wielki grzesznik.
Przyjmij mnie, pomóż mi.
— Jak to być może, żeś tak się upokorzył! Chodźmy.
Wyciągnęła do niego rękę, ale on tej ręki nie wziął i poszedł za nią.
Ale dokąd go zaprowadzić? Mieszkanko było ciasne. Z początku przeznaczono
dla niej mały pokoik, komórkę prawie, ale potem i tę komórkę oddała córce. Siedziała
tam teraz Masza kołysząc niemowlę.
— Siądź tutaj, ja zaraz... — powiedziała Sergiuszowi wskazując mu ławkę w
kuchni.
Sergiusz od razu usiadł i automatycznie zdjął torbę najpierw z jednego, potem z
drugiego ramienia.
— Boże, Boże, jakżeś ty się poniżył, mój drogi! Taka sława — i raptem...
Sergiusz nie odpowiadał, tylko uśmiechnął się łagodnie kładąc przy sobie torbę.
— Masza, wiesz kto to jest?
Praskowia szeptem opowiedziała córce, kim był Sergiusz, i razem wyniosły
pościel i kołyskę z komórki opróżniając ją dla Sergiusza.
Praskowia Michajłowna zaprowadziła Sergiusza do komórki.
— Odpocznij tu sobie. Nie pogardź. A ja muszę iść.
— Dokąd?
— Mam lekcje, wstyd powiedzieć — uczę muzyki.
— Muzyki — to dobrze. Tylko jest jedna rzecz, Praskowio Michajłowna,
przecież ja do ciebie przyszedłem w interesie. Kiedy mogę z tobą pomówić?
— Będę to sobie poczytywała za szczęście. Czy można wieczorem?
— Można, tylko mam jeszcze prośbę: nie mów, kim jestem. Tobie jednej się
zwierzyłem. Nikt nie wie, dokąd poszedłem. Tak musi być.
— Ach, a ja powiedziałam córce.
— No więc poproś, żeby nikomu nie mówiła.
Sergiusz zdjął buty, położył się i od razu zasnął po bezsennej nocy i trzystu
wiorstach marszu.
Kiedy Praskowia Michajłowna wróciła, Sergiusz siedział w swojej komórce i
czekał na nią. Nie zjawił się na obiedzie, tylko zjadł zupę i kaszę, którą mu tam
przyniosła Łukeria.
— Cóż to, przyszłaś wcześniej, niż obiecałaś? — powiedział Sergiusz. — Możemy
teraz porozmawiać?
— I za co mnie takie szczęście spotkało, że takiego mam gościa? Opuściłam
jedną lekcję. Potem... Marzyłam o tym, żeby do ciebie pojechać, pisałam do ciebie i
nagle takie szczęście.
— Paszeńka! Proszę, słowa, które ci teraz powiem, przyjmij jak spowiedź, jak
słowa, które w godzinie śmierci mówię przed Bogiem. Paszeńka. Nie jestem świętym
człowiekiem, nie jestem nawet zwykłym przeciętnym człowiekiem: grzesznik ze mnie,
zbrukany, wstrętny, rozpustny grzesznik, gorszy, nie wiem czy od wszystkich, ale
gorszy od najgorszych ludzi.
Paszeńka patrzyła z początku wytrzeszczywszy oczy; wierzyła mu. Potem kiedy
już całkowicie uwierzyła, dotknęła jego ręki i uśmiechając się współczująco
powiedziała:
— Stiwa, może przesadzasz?
— Nie, Paszeńka. Jestem rozpustnik, zabójca, bluźnierca, oszust.
— Mój Boże! Co to znaczy? — odezwała się Praskowia Michajłowna.
— Ale trzeba żyć. I ja, który myślałem, że wszystko wiem, który uczyłem
innych, jak mają żyć, ja nic nie wiem i proszę ciebie, żebyś mnie nauczyła.
— Co też ty mówisz, Stiwa. Żartujesz. Dlaczego wy wszyscy zawsze się ze mnie
śmiejecie?
— No dobrze, żartuję: powiedz mi tylko, jak żyjesz I jak przeżyłaś życie?
— Ja? Przeżyłam najobrzydliwsze, najszkaradniejsze życie i teraz Bóg mnie
karze — i sprawiedliwie; i tak mi źle żyć, tak źle.
— Jak wyszłaś za mąż? Jak żyłaś z mężem?
— Wszystko było źle. Wyszłam za mąż, zakochałam się w najobrzydliwszy
sposób. Papa tego nie chciał. Ja na nic nie zważałam, wyszłam za mąż. I po ślubie
zamiast pomagać mężowi, dręczyłam go zazdrością, której nie mogłam w sobie
zwalczyć.
— Słyszałem, że pił.
— Tak, ale to ja nie potrafiłam wpłynąć na niego. Robiłam mu wymówki. A
przecież to choroba. Nie mógł się powstrzymać, a przypominam sobie teraz, jak mu
nie dawałam pić. Odbywały się między nami straszne sceny.
Patrzyła na Kasatskiego przepięknymi, pełnymi bólu na to wspomnienie
oczyma.
Kasatski przypomniał sobie, jak mu opowiadano, że mąż bił Paszeńkę. I
Kasatski teraz patrząc na jej chudy, wyschnięty kark z nabrzmiałymi za uchem żyłami
i kłaczkiem rzadkich, na pół siwych, na pół blond włosów, jakby widział, jak się to
odbywało.
— Potem zostałam sama z dwojgiem dzieci, bez żadnych środków do życia.
— Przecież mieliście majątek.
— Jeszcze za życia Wasi sprzedaliśmy go i... wydaliśmy wszystko. Trzeba było
żyć, a ja nic nie umiałam, jak my wszystkie panny. Ale ja byłam wyjątkowo niedołężna
i niezdarna. Tak zjadaliśmy ostatnie grosze, uczyłam dzieci i sama się trochę
poduczyłam. Tymczasem Mitia zachorował już w czwartej klasie i Bóg go zabrał.
Manieczka pokochała Wanię — mego zięcia. Cóż, to dobry człowiek, tylko
nieszczęśliwy, chory.
— Mamo — przerwała jej córka. — Niech mama — weźmie Miszę, nie mogę się
przecież rozerwać.
Praskowia Michajłowna drgnęła, Wstała szybko stąpając w swoich
przydeptanych pantoflach, poszła do drzwi i zaraz wróciła niosąc na ręku dwuletniego
chłopczyka, który przechylił się w tył i chwytał rączkami jej chustkę.
— Więc na czym to stanęłam? No i miał tutaj dobrą posadę i zwierzchnik taki
był miły, ale Wania nie mógł i podał się do dymisji.
— Na cóż on jest chory?
— Neurastenia, to straszna choroba. Radziliśmy się, ale trzeba by wyjechać, a
tu nie ma za co. Ale wciąż mam nadzieję, że i tak przejdzie. Nic go specjalnie nie boli,
ale...
— Łukeria — rozległ się głos zięcia, gniewny i słaby.
— Zawsze ją gdzieś poślą, jak jest potrzebna. Mamo!...
Wyszła, coś tam zarządziła i wróciła wycierając opalone chude ręce.
— No i tak jakoś żyję. I wciąż narzekamy, i wciąż jesteśmy niezadowoleni, a
dzięki Bogu, wnuki wszystkie udane, zdrowe i można jakoś żyć. Zresztą co tam o mnie
mówić.
— Ale z czego wy żyjecie?
— Ja troszkę zarabiam. Tak mnie nudziła muzyka, a teraz jak mi się przydała!
Oparła drobną rękę o komódkę, przy której siedziała, przebierając chudymi
palcami, jakby wygrywając wprawki.
— Ile ci płacą za lekcję?
— Płacą i rubla, i pięćdziesiąt kopiejek, a czasem i trzydzieści. Wszyscy są dla
mnie tacy dobrzy.
— No i co, robią postępy? — ledwo-ledwo uśmiechając się oczami spytał
Kasatski.
Praskowia Michajłowna nie wzięła na razie pytania na serio i badawczo
spojrzała mu w oczy.
— Są takie, co robią postępy. Jest jedna przemiła dziewczynka, córka rzeźnika.
Dobra, ładna dziewczynka. Gdyby ze mnie była kobieta do rzeczy, to ma się rozumieć,
dzięki stosunkom ojca, mogłabym znaleźć zięciowi posadę. Ale ja nic nie umiałam i
doprowadziłam wszystkich do tego, co jest.
— Tak, tak — mówił Kasatski pochylając głowę. — No, a czy też ty, Paszeńka,
praktykujesz, chodzisz do cerkwi? — zapytał.
— Ach, nawet nie wspominaj. Już tak źle ze mną, tak się zaniedbałam, z
dziećmi przystępuję do sakramentów i chodzę do cerkwi, ale czasem po kilka miesięcy
nie bywam. Dzieci posyłam.
— A dlaczego nie bywasz sama?
— Prawdę powiedziawszy — zaczerwieniła się — wstyd mi przed córką, przed
wnukami pójść taka obszarpana, a nie mam nic nowego. No i po prostu przez
lenistwo.
— A w domu modlisz się?
— Modlę się, ale co to za modlitwa, tak machinalnie. Wiem, że nie tak trzeba,
ale nie ma prawdziwego uczucia, tylko tyle że człowiek rozumie całą swoją
nikczemność...
— Tak, tak, prawda — jakby z aprobatą przytakiwał Kasatski.
— Zaraz, zaraz — odpowiedziała Praskowia Michajłowna na wołanie zięcia i
poprawiając warkoczyk wyszła z pokoju.
Tym razem długo nie wracała. Kiedy wróciła, Kasatski siedział wciąż w tej
samej pozie, z łokciami opartymi o kolana i spuszczoną głową. Ale torbę miał
zarzuconą na ramię.
Kiedy weszła niosąc blaszaną lampę bez klosza, podniósł na nią swoje
przepiękne, zmęczone oczy i głęboko, głęboko westchnął.
— Nie powiedziałam im, kto ty jesteś — zaczęła nieśmiało — powiedziałam
tylko, że pątnik ze szlachty i że cię znałam. — Chodźmy do stołowego na herbatę.
— Nie...
— No, to przyniosę tutaj.
— Nie, nic nie trzeba. Niech cię Bóg ma w swej opiece. Pójdę już. Jeśli masz
litość, nie mów nikomu, żeś mnie widziała. Zaklinam cię na Boga żywego: nie mów
nikomu. Dziękuję ci. Do nóg bym ci się pokłonił, ale wiem, że cię to zawstydzi.
Dziękuję, przebacz w imię Chrystusa.
— Pobłogosław mnie.
— Pan Bóg pobłogosławi. Przebacz, w imię Chrystusa.
Chciał odejść, ale go nie puściła; przyniosła mu chleba, obwarzanków i masła.
Wziął wszystko i poszedł. Było ciemno, nie odszedł nawet dalej jak o dwa domy, a już
go straciła z oczu; poznała, że idzie tylko po tym, że pies protopopa na niego
zaszczekał.
„Oto co znaczył mój sen. Paszeńka jest właśnie tym, czym ja powinienem był
być, a czym nie byłem. Żyłem dla ludzi pod pozorem Boga, ona żyje dla Boga
wyobrażając sobie, że żyje dla ludzi. Tak, jeden dobry uczynek, kubek wody podany
bez myśli o nagrodzie więcej jest wart niż dobrodziejstwa wyświadczone przeze mnie
ludziom. Ale była przecież w tym cząstka szczerej chęci służenia Bogu?" — zapytywał
siebie, a odpowiedź była: „Tak, ale wszystko to było splugawione, zachwaszczone
szukaniem ludzkiej sławy. Tak, nie ma chwały Boga dla tego, kto żył tak jak ja — dla
ludzkiej chwały. Będę Go szukał".
I poszedł tak, jak szedł do Paszeńki, od wsi do wsi, spotykając się i rozchodząc z
pątnikami i pątniczkami i prosząc w imię Chrystusa o chleb i nocleg. Niekiedy
zwymyślała go zła gospodyni, zwymyślał pijany chłop, ale przeważnie karmiono go,
pojono, dawano nawet na drogę. Jego pański wygląd nawet dobrze usposabiał
niektórych do niego. Inni przeciwnie, jakby się cieszyli, że właśnie taki pan popadł w
nędzę. Ale jego łagodność rozbrajała wszystkich.
Często znajdując w jakimś domu Ewangelię czytał ją i ludzie zawsze i wszędzie
słuchali go roztkliwiając się i dziwując jak rzeczy nowej, a zarazem od dawna znanej.
Jeśli udało mu się wyświadczyć ludziom przysługę czy to radą, czy napisaniem czegoś,
czy pogodzeniem powaśnionych, nie widział ich wdzięczności, bo odchodził. I powoli
Bóg zaczął się w nim objawiać.
Pewnego razu szedł z dwiema staruszkami i żołnierzem. Zatrzymali ich pan z
panią na bryczce zaprzężonej w rysaki i mężczyzna z damą jadący konno. Mąż pani
jechał konno z córką, a bryczką jechała pani, widocznie z podróżnikiem Francuzem.
Zatrzymali ich, żeby pokazać mu les pèlerins
3
, którzy zgodnie z właściwym ludowi
rosyjskiemu zabobonem, zamiast pracować, wędrują z miejsca na miejsce.
Rozmawiali po francusku, myśląc, że ich nikt nie rozumie.
3
pielgrzymów.
— Demandez-leur — powiedział Francuz — s'ils sont hien sûrs de ce que leur
pèlerinage est agréable à Dieu?
4
Zapytano ich. Staruszki odpowiedziały:
— Jeśli Pan Bóg przyjmie. Nogami tośmy byli, ale sercem, kto wie?
Zapytano żołnierza. Powiedział, że jest sam, nie ma się gdzie podziać.
Zapytano Kasatskiego, kim jest.
— Sługa boży.
— Qu'est-ce qu'il dit? Il ne répond pas?
— Il dit qu'il est un serviteur de Dieu.
— Cela doit être un fils de prêtre. Il a de la race. Avez-vous de la petite
monnaie?
5
Francuz miał drobne. Rozdał wszystkim po dwadzieścia kopiejek.
— Mais dites leur, que ce n'est pas pour des cierges que je leur donne, mais
pour qu'ils se régalent de thé — herbata, herbata — pour vous, mon vieux
6
— rzekł z
uśmiechem klepiąc po ramieniu Kasatskiego ręką w rękawiczce.
— Bóg zapłać — odpowiedział Kasatski nie nakładając czapki i kłaniając się swą
łysą głową.
Dla Kasatskiego spotkanie to było szczególnie radosne dlatego, że wzgardził
ludzkim sądem i zrobił rzecz najbłahszą, najłatwiejszą — przyjął pokornie dwadzieścia
kopiejek i oddał je towarzyszowi, ślepemu żebrakowi. Im mniejszą miały wagę sądy
ludzkie, tym silniej czuło się Boga.
Osiem miesięcy chodził tak Kasatski, w dziewiątym miesiącu aresztowano go w
mieście gubernialnym w przytułku, gdzie nocował z pątnikami, a że nie miał
paszportu, zabrano go do cyrkułu. Na pytanie, czy ma dokument i kim jest,
odpowiadał, że dokumentu nie ma i że jest sługą bożym. Zaliczono go do włóczęgów,
oddano pod sąd i zesłano na Syberię.
Na Syberii osiadł w zaimce u bogatego chłopa i teraz tam mieszka. Pracuje u
gospodarza w ogrodzie, uczy dzieci i pielęgnuje chorych.
4
Proszę się zapytać, czy są zupełnie pewni, że ich pielgrzymka podoba się Bogu.
5
Co on mówi? Nie odpowiada? — Mówi, że jest sługą bożym. — To musi być syn popa. Widać w nim rasę.
Czy ma pan drobne?
6
Ale proszę im powiedzieć, że to nie na świece, ale na to, żeby się uraczyli herbatą... to dla ciebie, mój stary.
1890— 1891, 1898; wyd. 1912
przełożyła Jadwiga Dmochowska