A ja wam powiadam, że każdy, kto patrzy na niewiastę i pożąda jej,
popełnił już w sercu swym cudzołóstwo.
Jeżeli więc prawe oko twoje staje ci się powodem do upadku, wyłup je a
odrzuć od siebie. Bo lepiej dla ciebie, jeżeli stracisz jeden ze swych
członków, niż żeby całe ciało twoje miało być wrzucone do piekła.
I jeżeli twa prawa ręka stanie ci się powodem upadku, odetnij ją i
odrzuć od siebie. Bo lepiej dla ciebie, jeżeli stracisz jeden ze swych
członków, niż żeby całe ciało twoje miało pójść do piekła.
Mateusz V, 28, 29, 30
I
Eugeniusza Irtieniewa czekała świetna kariera. Miał ku temu wszystkie dane:
doskonałe wychowanie domowe, świetnie ukończony wydział prawny uniwersytetu
petersburskiego, przez niedawno zmarłego ojca stosunki w najwyższych sferach, a
nawet rozpoczętą pracę w ministerstwie dzięki poparciu ministra. Miał też nawet
sporą fortunę, choć niezbyt pewną. Ojciec mieszkał za granicą i w Petersburgu, dawał
po sześć tysięcy rocznie synom — Eugeniuszowi i starszemu, Andrzejowi, który służył
w wojsku w charakterze kawalergarda — a sam wydawał z matką bardzo dużo. Tylko
latem przyjeżdżał na dwa miesiące na wieś, ale nie zajmował się gospodarstwem,
pozostawiając wszystko żarłocznemu administratorowi, który cieszył się jego
całkowitym zaufaniem, chociaż też się nie zajmował gospodarstwem.
Po śmierci ojca, kiedy bracia zaczęli przeprowadzać podział majątku, ujawniło
się tyle długów, że aż ich radca prawny proponował nawet, by zatrzymując sobie
majątek babki, szacowany na sto tysięcy, zrzec się spadku. Ale sąsiad ziemianin, który
miał jakieś sprawy ze starym Irtieniewem, to jest miał wystawiony przez niego weksel
i przyjeżdżał w tej sprawie do Petersburga, mówił, że mimo długów sprawy można
uporządkować i utrzymać jeszcze dużą fortunę. Wystarczy tylko sprzedać las,
pojedyncze kawałki ugorów i zachować główne źródło dochodów — Siemionowskie z
czterema tysiącami dziesięcin czarnoziemu, cukrownią i dwustu dziesięcinami łąk i
pastwisk. Można wyjść na swoje, trzeba tylko poświęcić się tej sprawie i osiadłszy na
wsi gospodarować rozumnie i oszczędnie.
No i Eugeniusz pojechał na wiosnę (ojciec umarł w poście) do swoich dóbr i
obejrzawszy wszystko postanowił podać się do dymisji, zamieszkać z matką na wsi i
zająć się gospodarstwem, aby zachować główny majątek. Z bratem, z którym nie był w
zbyt zażyłych stosunkach, ułożył się tak: zobowiązał się płacić mu rocznie cztery
tysiące lub jednorazowo osiemdziesiąt tysięcy, w zamian za co brat zrzekał się swojej
części spadku.
Tak też uczynił i zamieszkawszy z matką we dworze, z zapałem, a zarazem
ostrożnie zabrał się do gospodarki.
Panuje opinia, że konserwatystami są zwykle starcy, a nowatorami młodzi
ludzie. Nie jest to całkiem słuszne. Najczęściej spotykani konserwatyści to młodzi
ludzie. Młodzi ludzie, którzy chcą żyć, ale którzy nie myślą i nie mają czasu pomyśleć
o tym, jak żyć należy, i dlatego obierają sobie za wzór życie dawniejsze.
Tak było i z Eugeniuszem. Gdy osiadł na wsi, jego marzeniem i ideałem stało
się wskrzeszenie form życia przyjętych nie za ojca — ojciec był złym gospodarzem —
lecz za dziadka. Więc teraz i w domu, w sadzie, i w ogrodzie, i w gospodarstwie,
wprowadzając oczywiście zmiany właściwe epoce, starał .się wskrzesić ogólny styl
życia dziadka: wszystko na pańskiej stopie, ogólne zadowolenie, ład i dobrobyt. Taka
organizacja życia wymagała moc pracy: trzeba było zaspokajać żądania wierzycieli i
banków, a w tym celu sprzedawać grunta i prolongować terminy płatności, trzeba też
było zdobywać pieniądze na prowadzenie — tu swoimi ludźmi, tam najętymi —
ogromnego gospodarstwa w Siemionowskiem z czterema tysiącami dziesięcin ornej
ziemi i z cukrownią; trzeba było i w domu, i w ogrodzie i wszędzie postępować tak,
żeby nic nie sprawiało wrażenia zaniedbania i upadku.
Roboty było dużo, ale Eugeniusz miał też dużo sił — fizycznych i duchowych.
Miał dwadzieścia sześć lat, był średniego wzrostu, mocno zbudowany, z rozwiniętymi
przez gimnastykę muskularni, krewki, o silnych rumieńcach, błyszczących zębach i
wargach i niezbyt gęstych, miękkich wijących się włosach. Jedynym jego brakiem
fizycznym był krótki wzrok; sam go w sobie rozwinął przez używanie szkieł i teraz już
nie mógł się obyć bez binokli, które odcisnęły mu kreski u nasady nosa. Taki był
fizycznie; duchowe zaś jego oblicze było tego rodzaju, że im lepiej go ktoś znał, tym
bardziej lubił. Matka zawsze go wolała od wszystkich, a teraz, po śmierci męża,
skupiła na nim nie tylko całą swoją czułość, lecz i całe swe życie. Ale nie tylko matka
go kochała. Koledzy w gimnazjum i uniwersytecie przepadali za nim, a ponadto
szanowali go. Tak samo oddziaływał zawsze na wszystkich obcych. Nie można było nie
wierzyć temu, co mówił, nie można było posądzać o fałsz czy obłudę człowieka o tak
szczerej, uczciwej twarzy, a przede wszystkim oczach.
W ogóle cała jego osobowość bardzo mu pomagała w interesach. Wierzyciel,
który by innemu odmówił, jemu wierzył. Rządca, sołtys, chłop, który komu innemu
zrobiłby świństwo, oszukał — zapominał o oszukiwaniu pod miłym wrażeniem
obcowania z dobrym, bezpośrednim, a przede wszystkim szczerym człowiekiem.
Pod koniec maja Eugeniusz jako tako załatwił w mieście sprawę zwolnienia
ugoru od zastawu, żeby go sprzedać kupcowi, i od tegoż kupca pożyczył pieniądze na
skompletowanie inwentarza, to jest koni, wołów i furmanek, a przede wszystkim na
rozpoczęcie niezbędnej budowy folwarku. Sprawa ruszyła z miejsca. Zwożono
budulec, cieśle już pracowali i nawóz wożono na osiemdziesięciu furmankach, ale
wszystko wciąż jeszcze wisiało na włosku.
II
Wśród tych kłopotów zdarzyło się coś, co choć nie było zbyt ważne, lecz w
owym czasie nieco trapiło Eugeniusza. Spędzał swoją młodość tak, jak spędzają
wszyscy młodzi, zdrowi i nieżonaci ludzie, to jest miewał stosunki z różnego rodzaju
kobietami. Nie był rozpustnikiem, ale też nie był, jak sam o sobie mówił, mnichem. A
używał tego tylko o tyle, o ile to było, jak mówił, konieczne dla zdrowia fizycznego i
zachowania swobody umysłu. Zaczęło się to, kiedy miał lat szesnaście. I dotychczas
szło pomyślnie. Pomyślnie w tym sensie, że się nie oddawał rozpuście, nie zakochał
się ani razu i ani razu nie był chory. Miał w Petersburgu z początku szwaczkę, która
się potem zepsuła, więc urządził się inaczej. I ta strona życia była tak zabezpieczona,
że nie sprawiała mu kłopotu.
Ale oto mieszkał już drugi miesiąc na wsi i naprawdę nie wiedział, co ma robić.
Przymusowa wstrzemięźliwość zaczynała źle działać na niego. Czyżby trzeba było
jechać po to do miasta? I dokąd?
I jak? Tylko to jedno niepokoiło Eugeniusza Irtieniewa, a ponieważ był
przekonany, że jest mu to koniecznie potrzebne, więc rzeczywiście stawało się
potrzebne i czuł, że nie jest swobodny, że mimo woli ściga wzrokiem każdą młodą
kobietę.
Uważał, że byłoby niedobrze u siebie na wsi nawiązać stosunek z kobietą lub
dziewczyną. Wiedział ze słyszenia, że jego ojciec i dziadek pod tym względem zupełnie
różnili się od innych ówczesnych ziemian i nigdy u siebie nie wdawali się w
konszachty z chłopkami pańszczyźnianymi, a więc postanowił, że tego nie zrobi. Ale
potem, czując się coraz bardziej skrępowany i wyobrażając sobie ze zgrozą, co może
mu się przytrafić w miasteczku, w dodatku przypomniawszy sobie, że teraz nie ma
poddaństwa, doszedł do wniosku, że można i tutaj. Byleby tak to zrobić, żeby nikt nie
wiedział, i nie dla rozpusty, lecz wyłącznie dla zdrowia, mówił sobie. A gdy tak
zadecydował, ogarnął go jeszcze większy niepokój. Rozmawiając z sołtysem, z
chłopami, ze stolarzem mimo woli zaczynał mówić o kobietach, a kiedy rozmowa
zeszła już na ten temat, przeciągał ją. Kobietom zaś przyglądał się coraz bardziej.
III
Ale co innego było zdecydować się na coś w duchu, co innego wykonać zamiar.
Samemu podejść dc kobiety niepodobna. Do której? Gdzie? Trzeba przez kogoś, ale
do kogo się zwrócić?
Zdarzyło mu się pewnego razu wstąpić do gajówki, żeby się napić wody.
Gajowym był dawny strzelec ojca. Eugeniusz rozgadał się z nim i gajowy zaczął
opowiadać stare historie o hulankach w czasie polowań. Eugeniuszowi wpadło na
myśl, że dobrze by było to urządzić tu, w gajówce lub w lesie. Nie wiedział tylko, jak i
czy stary Daniło podejmie się tego. „Może zgorszy się taką propozycją i poniżę się w
jego oczach, a może po prostu się zgodzi". Tak myślał słuchając opowiadań Daniły. A
ten opowiadał, jak kiedyś na polowaniu zatrzymali się u organiściny i jak
przyprowadził Prianicznikowowi kobietę.
„Można" — pomyślał Eugeniusz.
— Starszy pan, świeć mu Panie, tymi głupstwami się nie zajmował.
„Nie można" — pomyślał Eugeniusz, ale żeby to zbadać dokładnie, powiedział:
— Jakżeś mógł się parać takimi brzydkimi rzeczami?
— A cóż w tym złego? I ona rada, i mój Fiodor Zacharycz był taki zadowolony!
A jażem rubla zarobił. Bo jak miał sobie poradzić? Toć chłop nie z drewna, krew nie
woda, a i wódkę też pewnie pije.
,,Tak, można powiedzieć" — pomyślał Eugeniusz i od razu przystąpił do rzeczy.
— A wiesz — poczuł, że się rumieni po czubki włosów — wiesz, Daniło, ja też
okropnie sie meczę.
Daniło uśmiechnął się.
— Przecież nie jestem żaden mnich, przyzwyczaiłem się do tego.
Czuł, że wszystko, co mówi, jest głupie, ale cieszył się, że Daniło potakuje.
— Czemuż pan nic nie mówił, to się przecież da zrobić — powiedział. — Niech
pan tylko powie która.
— Ach, doprawdy, wszystko mi jedno. No rozumie się, żeby była nieszpetna i
zdrowa.
— Rozumiem! — uciął Daniło. Zastanowił się. — Aha, jest dobry kąsek. Uważa
pan, wydali ją na jesieni — zaczął szeptać — a on nic nie może zrobić. Toż to gratka
dla amatora.
Eugeniusz aż się skrzywił z niesmaku.
— Nie, nie — zaczął szybko. — Mnie wcale nie tego potrzeba. Przeciwnie (co
miało znaczyć to „przeciwnie", sam nie wiedział), przeciwnie, chcę tylko, żeby była
zdrowa i żeby jak najmniej kłopotów — żołnierka czy coś w tym ro...
— Wiem, wiem. Znaczy się, Stiepanidę trzeba dać panu. Mąż w mieście, to tak
sama jak żołnierka. A babinka i owszem, czyściutka. Będzie pan zadowolony. Ja jej
latoś mówię: „Pójdź no" a ona...
— No więc kiedy?
— A choćby jutro. Pójdę po tytoń i zajdę do niej, a pan niech przyjdzie w obiad
tutaj za warzywnik do łaźni. Nie ma nikogo. W obiad ludzie śpią.
— No dobrze.
W czasie jazdy do domu Eugeniusza ogarnął .straszny niepokój. „Co z tego
będzie? Co to jest chłopka? A nuż coś szkaradnego, okropnego? Nie, one są ładne —
mówił sobie, wspominając te, od których oczu nie mógł oderwać. — Ale co ja powiem,
co zrobię?"
Przez cały dzień był jakiś nieswój, a nazajutrz w samo południe poszedł do
gajówki. Daniło stał we drzwiach i w milczeniu znacząco skinął głową w stronę lasu.
Krew nabiegła Eugeniuszowi do serca, poczuł je i poszedł do warzywnika. Nikogo.
Podszedł do łaźni — nikogo, zajrzał tam, wyszedł i nagle usłyszał trzask złamanej
gałęzi. Obejrzał się: stała w gęstwinie za jarem. Popędził tam przez jar. W jarze była
pokrzywa, której nie zauważył. Poparzył się i zgubiwszy binokle wbiegł na
przeciwległy stok. Stała w białej haftowanej zapasce, w buroczerwonej spódnicy, w
jaskrawej czerwonej chustce na głowie, bosa, krzepka, jędrna, ładna, nieśmiało się
uśmiechając.
— Tu naokoło jest ścieżka, mogliście obejść, panie — powiedziała. — A ja tu
dawno czekam. Tyli czas.
Podszedł do niej i rozglądając się dotknął jej.
Po kwadransie rozstali się. Znalazł binokle, wstąpił do Daniły i zamiast
odpowiedzi na jego pytanie: „Czy pan dziedzic zadowolony?" — dał mu rubla i poszedł
do domu.
Był zadowolony. Wstydził się tylko z początku, potem to minęło, i wszystko
było w porządku. Przede wszystkim dlatego, że teraz czuł się lekki, spokojny, rześki.
Nawet się jej dobrze nie przyjrzał. Pamiętał, że jest schludna, jędrna, niebrzydka i
naturalna, bez grymasów. „Czyjaż ona może być? — zastanawiał się. — Piecznikowa,
powiadał? Któraż to Piecznikowa? Siedzą przecież na dwóch zagrodach. Musi to być
synowa starego Michała. Tak, pewnie jego. Przecież to jego syn mieszka w Moskwie,
zapytam kiedyś Daniły".
Odtąd znikła ta ważna, dawniej przykra strona życia na wsi — przymusowa
wstrzemięźliwość. Nic już nie zakłócało swobody myśli Eugeniusza i mógł spokojnie
zajmować się swymi sprawami.
A sprawy, do których się zabrał Eugeniusz, były wcale niełatwe: czasami
wydawało się, że nie da rady, że skończy się na tym, że jednak będzie zmuszony
sprzedać majątek, wszystkie jego wysiłki pójdą na marne, a przede wszystkim okaże
się, że nie wytrzymał, nie potrafił doprowadzić do końca tego, czego się podjął. I to go
najbardziej niepokoiło. Nim zdążył załatać jedną dziurę, ukazywała się nowa,
niespodziewana.
Przez cały czas wychodziły na jaw coraz to nowe, nie znane przedtem długi
ojca. Widać było, że ojciec w ostatnim okresie brał gdzie się dało. W czasie podziału
schedy, w maju, Eugeniusz myślał, że wie nareszcie o wszystkim. Aż tu nagle w środku
lata otrzymał list, z którego wynikało, że jest jeszcze dług zaciągnięty u wdowy
Jesipowej na sumę dwunastu tysięcy rubli. Weksla nie było, było tylko zwykłe
pokwitowanie, które można było, zdaniem radcy prawnego, zakwestionować. Ale
Eugeniuszowi nawet nie przyszło na myśl, żeby odmówić zapłacenia rzeczywistego
długu ojca tylko dlatego, że można zakwestionować dokument. Musiał się tylko
upewnić, czy ten dług istnieje rzeczywiście.
— Mamo, kto to jest Kaleria Władimirowna Jesipowa? — zapytał, kiedy jak
zwykle spotkali się przy śniadaniu.
— Jesipowa? To przecież wychowanica dziadka. Bo co?
Eugeniusz opowiedział matce o liście. — Dziwię się bardzo, powinna się
wstydzić. Twój papa tyle jej dawał pieniędzy.
— Ale Czy jesteśmy jej dłużni?
— Jak by ci to powiedzieć... Długu nie ma, papa w swej nieskończonej
dobroci...
— Tak, ale papa to uważał za dług?
— Nie potrafię ci tego powiedzieć. Nie wiem. Wiem, że ci i tak ciężko.
Eugeniusz widział, że Maria Pawłowna sama nie wie, co powiedzieć, i jakby go
wypróbowuje.
— Widzę z tego, że trzeba płacić — rzekł syn. — Pojadę jutro do niej i pomówię,
czy nie można by sprolongować.
— Ach, jak mi ciebie żal. Ale wiesz co, tak będzie najlepiej. Powiedz jej, że musi
poczekać — mówiła pani Maria, widocznie uspokojona i dumna z decyzji syna.
Sytuacja Eugeniusza była szczególnie trudna także dlatego, że mieszkająca z
nim matka wcale jej nie rozumiała. Przez całe życie przywykła do życia na tak pańskiej
stopie, że nawet nie mogła sobie wyobrazić sytuacji syna, czyli tego, że nie dziś, to
jutro sprawy się mogą tak obrócić, że im nic nie zostanie, a wtedy i syn będzie musiał
sprzedać wszystko i żyć utrzymując matkę tylko z pensji urzędnika, która w jego
wypadku może mu zapewnić najwyżej dwa tysiące rubli rocznie. Nie rozumiała, że
jedynym ratunkiem jest chwilowe ograniczenie niektórych wydatków, i dlatego nie
mogła zrozumieć, czemu syn tak się ogranicza w drobiazgach, w wydatkach na
ogrodników, stangretów, na służbę, a nawet na życie. Poza tym, jak większość wdów,
żywiła dla pamięci nieboszczyka pietyzm, uczucie wcale niepodobne do tego, jakie
miała dla niego za życia, i nie dopuszczała nawet myśli, że to, co zrobił lub wprowadził
nieboszczyk, może być złe i ma ulec zmianie.
Eugeniusz utrzymywał z wielkim wysiłkiem i ogród, i cieplarnię z dwoma
ogrodnikami, i stajnię z dwoma stangretami. A Maria Pawłowna myślała naiwnie, że
nie skarżąc się na jedzenie, które gotował staruszek kucharz, ani na to, że nie
wszystkie ścieżki w parku są wygracowane, ani na to, że zamiast lokajów jest tylko
jeden chłopak, robi wszystko, na co stać matkę poświęcającą się dla syna. Również w
tym nowym długu, w którym Eugeniusz widział niemal cios dla wszystkich swoich
zamierzeń, pani Maria widziała tylko okoliczności wykazujące szlachetność jej syna.
Nie martwiła się zbytnio sytuacją materialną syna także i będąc pewna, że Eugeniusz
zrobi świetną partię, która wszystko naprawi. Partię faktycznie mógł zrobić
najświetniejszą. Znała z tuzin rodzin, które z rozkoszą wydałyby za niego córkę, i
pragnęła doprowadzić do tego jak najprędzej.
IV
Eugeniusz też marzył o ożenku, ale nie w ten sposób co matka: myśl o tym, by
uczynić z ożenku środek do poprawienia swych interesów, budziła w nim odrazę.
Chciał się ożenić uczciwie, z miłości. Przyglądał się pannom, które poznawał,
przymierzał się do nich, ale los jego się nie rozstrzygał. A tymczasem, czego wcale się
nie spodziewał, jego stosunki ze Stiepanidą trwały, a nawet nabrały charakteru czegoś
ustalonego. Eugeniusz był tak daleki od rozpusty, tak ciążyła mu ta potajemna,
niedobra — tak to odczuwał — sprawa, że wcale jej nie organizował i po pierwszej
schadzce miał nawet nadzieję, że nie będzie już wcale widywał Stiepanidy; lecz
okazało się, że po pewnym czasie znów go ogarnia niepokój, który przypisywał
właśnie temu. A niepokój tym razem nie był już bezprzedmiotowy: wyobrażał sobie
właśnie te czarne błyszczące oczy, ten niski ciepły głos mówiący „tyli czas", ten sam
zapach czegoś świeżego i mocnego, tę samą bujną pierś podnoszącą fartuch, a
wszystko w tej samej leszczynowej i klonowej gęstwinie, zalanej jaskrawym słońcem. I
choć bardzo się krępował, zwrócił się znów do Daniły. I znów wyznaczone zostało
spotkanie w lesie w południe. Tym razem Eugeniusz przyjrzał się jej dokładniej, i
wszystko wydało mu się w niej pociągające. Próbował porozmawiać z nią, zapytał o
męża. Istotnie był to syn Michała, służył w Moskwie za stangreta.
— No i jakże ty tak... — Eugeniusz chciał zapytać, jak ona może go zdradzać.
— Wedle czego? — zapytała. Widocznie była mądra i domyślna.
— No, jakże ty tak do mnie chodzisz?
— Wielka mi rzecz — powiedziała wesoło. — On tam pewnikiem hula. To cóż ja
mam sobie żałować?
Widocznie udawała swobodę, dziarskość. I to się spodobało Eugeniuszowi. A
jednak sam nie wyznaczył jej schadzki. Nawet gdy zaproponowała, żeby się widywać
bez pośrednictwa Daniły, do którego odnosiła się jakoś nieprzychylnie, Eugeniusz się
nie zgodził. Miał nadzieje, że to spotkanie będzie ostatnie. Podobała mu się. Uważał,
że takie obcowanie jest dla niego konieczne i że nie ma w tym nic złego, ale w głębi
duszy miał surowszego sędziego, który tego nie pochwalał, więc spodziewał się, że jest
to ostatni raz, a jeżeli nawet się nie spodziewał tego, to przynajmniej nie chciał w tym
brać udziału i urządzać sobie tego na następny raz.
Tak było przez całe lato, w ciągu którego widział się ze Stiepanidą z dziesięć
razy, i zawsze za pośrednictwem Daniły. Raz się zdarzyło, że nie mogła przyjść,
ponieważ przyjechał mąż, i Daniła zaproponował inną. Eugeniusz odmówił ze
wstrętem. Potem mąż wyjechał i spotkania się odbywały jak przedtem, z początku
poprzez Daniłę, a potem już po prostu wyznaczał jej termin i przychodziła z kobietą,
Prochorową, ponieważ mężatce nie wypada chodzić samej na schadzki. Pewnego razu.
akurat w czasie kiedy miała się odbyć schadzka, przyjechała do Marii Pawłowny
znajoma rodzina z panną, którą matka raiła Eugeniuszowi, i Eugeniusz w żaden
sposób nie mógł się wyrwać z domu. Jak tylko zdołał wyjść, poszedł niby to na gumno
i okrężną drogą, ścieżką do lasu na miejsce schadzki. Nie było jej. Ale na zwykłym
miejscu wszystko jak ręką sięgnąć było połamane: czeremcha, leszczyna, nawet młody
klonik grubości pala. To ona czekała, denerwowała się, złościła i swawoląc zostawiła
mu taką pamiątkę. Postał chwilę i poszedł do Daniły z prośbą, by wezwał ją na jutro.
Przyszła i była taka sama jak zawsze.
Tak upłynęło lato. Spotkania były zawsze wyznaczane w lesie i tylko jeden raz,
przed jesienią, w szopie na tyłach ich zagrody. Eugeniuszowi nawet przez myśl nie
przeszło, że ten związek może mieć dlań jakiekolwiek znaczenie. A o niej w ogóle nie
myślał. Dawał jej pieniądze, i basta. Nie miał pojęcia, że cała wieś już wie o tym i
zazdrości jej, że domownicy biorą od niej pieniądze i zachęcają do tego i że jej pojęcie
o grzechu pod wpływem pieniędzy i udziału rodziny całkowicie zanikło. Wydawało się
jej, że skoro ludzie zazdroszczą, to znaczy, że to, co ona robi, jest dobre.
„Trzeba przecież po prostu dla zdrowia — myślał Eugeniusz. — Przypuśćmy, że
to niedobrze i chociaż nikt nic nie mówi, wszyscy lub wielu wie. Kobieta, z którą ona
przychodzi, wie. A jak wie, to na pewno rozgadała. Ale cóż zrobić? Źle postępuję —
myślał — ale cóż robić, zresztą to długo nie potrwa".
Najbardziej niepokoiła Eugeniusza myśl o mężu. Początkowo wyobrażał sobie
nie wiedzieć czemu, że jej mąż musi być jakiś kiepski, i to go poniekąd
usprawiedliwiało we własnych oczach. Ale gdy zobaczył męża, był zaskoczony. Był to
chwat i elegant, w żadnym razie nie gorszy od niego, a raczej nawet lepszy. Przy
pierwszym spotkaniu powiedział jej, że widział jej męża i że zachwycał się, jaki to z
niego zuch.
— Drugiego takiego nie ma w całej wiosce — powiedziała z dumą.
Zdziwiło to Eugeniusza. Od tej pory myśl o mężu dręczyła go jeszcze bardziej.
Zdarzyło mu się kiedyś odwiedzić Daniłę i ten rozgadawszy się powiedział mu wręcz:
— A Michał pytał się mnie kiedyś, czy to prawda, że dziedzic żyje z jego synową.
Powiedziałem, że nie wiem. A jak nawet, powiedziałem, to lepiej z dziedzicem niż z
chamem.
— No i co on na to?
— A nic, powiada: czekaj ino, dowiem się dokumentnie, to już ja jej pokażę.
„Gdyby mąż wrócił na wieś, dałbym spokój" — myślał Eugeniusz.
Ale mąż siedział w mieście i stosunki na razie trwały.
„Jak będzie trzeba, skończę z tym i nie zostanie śladu" — myślał.
To mu się wydawało niewątpliwe, ponieważ w ciągu lata pochłaniało go dużo
różnych rzeczy: i urządzanie nowego folwarku, i żniwa, i budowa, a przede wszystkim
spłata długu i sprzedaż ugorów. Wszystkie te sprawy pochłaniały go całkowicie,
myślał o nich dniem i nocą. To właśnie było prawdziwe życie. Natomiast stosunki —
nawet nie nazywał tego związkiem — ze Stiepanidą były czymś zgoła nieważnym. Co
prawda, kiedy przyszła mu chęć zobaczenia jej, była ona tak silna, że o niczym innym
nie mógł myśleć, ale nie trwało to długo: odbywała się schadzka — i znów zapominał o
niej na całe tygodnie, czasem nawet na miesiąc.
Jesienią Eugeniusz często jeździł do miasta i tam zadomowił się u Annieńskich.
Mieli córkę, która świeżo ukończyła pensję. I ku wielkiemu zmartwieniu Marii
Pawłowny stało się tak, że Eugeniusz, jak się wyrażała, za tanio się sprzedał: zakochał
się w Lizie Annieńskiej i oświadczył się.
Odtąd stosunki ze Stiepanidą ustały.
V
Dlaczego Eugeniusz wybrał Lizę Annieńską, nie można wyjaśnić, jak nigdy nie
można wyjaśnić, dlaczego mężczyzna wybiera tę, a nie inną kobietę. Przyczyn było
mnóstwo, i pozytywnych, i negatywnych. Przyczyną było i to, że nie była jedną z tych
bardzo posażnych panien na wydaniu, jakie raiła mu matka, i to, że była naiwna i
bezradna w stosunku do swojej matki, i to, że nie była pięknością zwracającą na siebie
uwagę, nie będąc przy tym brzydka. Ale główną przyczyną było to, że ich zbliżenie
zaczęło się w tym okresie, kiedy Eugeniusz dojrzał do ożenku. Zakochał się dlatego, bo
wiedział, że się ożeni.
Liza Annieńska początkowo zaledwie się spodobała Eugeniuszowi, ale gdy
postanowił, że będzie jego żoną, jego uczucie stało się znacznie silniejsze: poczuł, że
jest zakochany.
Liza była wysoka, szczupła, długa. Wszystko w niej było długie: i twarz, i nos
nie wystający do przodu, lecz wydłużony, i palce, i stopy. Cerę miała bardzo delikatną,
białą z żółtawym odcieniem, z delikatnym rumieńcem, włosy długie blond, miękkie,
wijące się, i piękne, świetliste, łagodne, ufne oczy. Te oczy szczególnie podbiły
Eugeniusza. I gdy myślał o Lizie, zawsze widział przed sobą te świetliste, ufne oczy.
Taka była fizycznie; pod względem duchowym nic o niej nie wiedział, widział
tylko te oczy. A te oczy zdawały się mówić mu wszystko, co potrzebował wiedzieć. A
sens tych oczu był taki:
Jeszcze będąc na pensji, od szesnastego roku życia, Liza stale kochała się we
wszystkich pociągających mężczyznach i była ożywiona i szczęśliwa tylko wtedy, gdy
była zakochana. Po ukończeniu pensji tak samo kochała się we wszystkich poznanych
młodych mężczyznach, i oczywiście z miejsca zakochała się w Eugeniuszu. I właśnie to
zakochanie nadawało jej oczom ów szczególny wyraz, który tak urzekł Eugeniusza.
Tej samej zimy była już jednocześnie zakochana w dwóch młodych ludziach,
rumieniła się i przejmowała nie tylko, kiedy wchodzili do pokoju, lecz nawet gdy
wymieniano ich nazwiska. Ale potem, kiedy matka napomknęła, że Irtieniew ma zdaje
się poważne zamiary, jej zakochanie w nim wzmogło się do tego stopnia, że niemal
zobojętniała wobec jego dwóch poprzedników, a kiedy zaczął u nich bywać, na balu,
na przyjęciach tańczył z nią częściej niż z innymi i wyraźnie pragnął się tylko
dowiedzieć, czy ona go kocha, wówczas jej zakochanie w nim stało niemal chorobliwe,
myślała o nim bez przerwy i wszyscy inni mężczyźni przestali dla niej istnieć. A kiedy
się oświadczył i pobłogosławiono ich, kiedy się pocałowali publicznie i zaręczyli,
wtedy nie miała już innych myśli prócz myśli o nim, innych pragnień poza tym, żeby
być z nim, żeby go kochać i być przezeń kochaną. Była dumna z niego i rozczulała nad
nim i nad sobą, i nad swoją miłością i wprost omdlewała, topniała z miłości do niego
Im lepiej ją poznawał, tym bardziej kochał i on. Nigdy się nie spodziewał, że spotka
taką miłość, i ta miłość potęgowała jego uczucie.
VI
Na przedwiośniu przyjechał do Siemionowskiego rzucić okiem i wydać
dyspozycje dotyczące gospodarstwa, a zwłaszcza domu, gdzie trwały przygotowania
do ślubu.
Maria Pawłowna była niezadowolona z wyboru syna, ale tylko dlatego, że
partia nie była tak świetna, jak być mogła, i dlatego, że nie podobała się jej Barbara
Aleksiejewna, przyszła teściowa. Czy jest dobra, czy zła, nie wiedziała jeszcze, nie
rozstrzygnęła, ale od pierwszej chwili stwierdziła, że nie jest kobietą wytworną, nie
jest comme il faut, lady, jak określała to w duchu, i to ją martwiło. Martwiło dlatego,
że przywykła cenić wytworność, wiedziała, że Eugeniusz jest na to bardzo wrażliwy, i
przewidywała dla niego wiele zmartwień z tego powodu. Natomiast panna jej się
podobała. Podobała się głównie dlatego, że podobała się Eugeniuszowi. Należało ją
kochać. I pani Maria była gotowa ją kochać, i ta całkiem szczerze.
Eugeniusz zastał matkę radosną, zadowoloną. Urządzała wszystko w domu, a
sama zamierzała od razu wyjechać, kiedy syn przywiezie młodą żonę. Eugeniusz
namawiał ją do pozostania. I kwestia była wciąż nie rozstrzygnięta. Wieczorem, po
herbacie, Maria Pawłowna swoim zwyczajem kładła pasjansa. Eugeniusz siedział obok
i pomagał jej. Była to pora najszczerszych, osobistych rozmów. Skończywszy jednego
pasjansa i nie zaczynając nowego, pani Maria spojrzała na Eugeniusza i nieco się
ociągając zaczęła:
— Chciałam ci coś powiedzieć, mój drogi. Nie znam się na tym naturalnie, ale
chciałam ci po prostu poradzić, żebyś przed ślubem koniecznie skończył z wszystkimi
sprawami kawalerskimi, tak aby nic już nie przeszkadzało tobie i, broń Boże, żonie.
Czy mnie rozumiesz?
Oczywiście Eugeniusz od razu zrozumiał, że matka robi aluzję do jego
stosunków ze Stiepanidą, które ustały z początkiem jesieni, i, jak zawsze to czynią
samotne kobiety, przypisuje tym stosunkom znacznie większą wagę, niż mają w
istocie. Eugeniusz zarumienił się, nie tyle ze wstydu, co z irytacji, że poczciwa mama
wtrąca się — co prawda z miłości — lecz jednak się wtrąca nie do swoich spraw, któ-.
rych w dodatku nie rozumie i zrozumieć nie może. Powiedział, że nie ma nic takiego,
co należałoby ukrywać, i że zawsze tak właśnie się zachowywał, by nic mu nie mogło
przeszkodzić w ożenku.
— To doskonale, mój drogi. Nie gniewaj się na mnie — powiedziała zmieszana
matka.
Lecz Eugeniusz widział, że nie dokończyła i nie powiedziała tego, co chciała
powiedzieć. Okazało się, że tak jest istotnie. Po chwili zaczęła opowiadać, że w czasie
jego nieobecności proszono ją, żeby trzymała do chrztu dziecko... Piecznikowów.
Teraz Eugeniusz spłonął już nie z irytacji, a nawet nie ze wstydu, lecz z jakiegoś
dziwnego poczucia wagi tego, co mu zaraz powiedzą — poczucia mimowolnego,
całkiem niezgodnego z jego rozumowaniem. Sprawdziło się to, co przypuszczał.
Matka nie mając na pozór innego celu poza rozmową, powiedziała, że w tym roku
rodzą się sami chłopcy, co chyba wróży wojnę. I u Wasinów, i u Piecznikowów młode
mężatki urodziły jako pierwsze dziecko chłopca. Maria Pawłowna chciała to
opowiedzieć jakby mimochodem, ale sama się zawstydziła widząc, jak spłonił się syn,
jak nerwowo zdejmuje binokle, prztyka w nie i wkłada z powrotem, jak pospiesznie
zapala papierosa. Umilkła. On też umilkł i nie mógł nic wymyślić, żeby przerwać to
milczenie. Tak też oboje zrozumieli, że się zrozumieli nawzajem.
— Tak, na wsi przede wszystkim potrzebna jest sprawiedliwość, żeby nie było
ulubieńców, jak u twego wujka.
— Mamo — powiedział nagle Eugeniusz — wiem, o co mamie chodzi.
Niepotrzebnie się mama niepokoi. Dla mnie moje przyszłe życie rodzinne jest
świętością, której w żadnym razie nie pokalam. A to co było w moim kawalerskim
życiu, jest ostatecznie skończone. Nigdy się z nikim nie wiązałem i nikt nie ma do
mnie żadnych praw.
— No to się cieszę — powiedziała matka. — Znam twój szlachetny sposób
myślenia.
Eugeniusz przyjął te słowa jak należny mu hołd i umilkł.
Nazajutrz rano pojechał do miasta, myśląc o narzeczonej, o wszystkim na
świecie, tylko nie o Stiepanidzie. Lecz jakby naumyślnie po to, by musiał sobie
przypomnieć, gdy się zbliżał do cerkwi, zaczęli mu się nawijać ludzie idący i jadący
stamtąd. Spotkał starego Mateusza z Szymonem, parobków, młode dziewuchy, potem
dwie kobiety, jedną nieco starszą, a drugą wystrojoną, w jaskrawoczerwonej chustce,
jakby skądś znajomą. Młodsza idzie lekko, dziarsko, niesie na ręku dziecko. Gdy
przejeżdżał obok nich, starsza z kobiet nisko się pokłoniła według dawnego zwyczaju,
a młódka z dzieckiem tylko schyliła głowę i spod chustki błysnęły znajome
uśmiechnięte, wesołe oczy.
„Tak, to ona, ale wszystko skończone i nie ma co patrzeć na nią. A dziecko
może moje — przemknęło mu przez myśl. — Nie, co za bzdury. Mąż tu był, spała z
nim". Nie próbował nawet obliczać. Tak sobie postanowił, że jest to potrzebne dla
zdrowia, płacił pieniądze i basta, nic go z nią nie wiąże, nie wiązało, nie może i nie
powinno wiązać. Nawet nie tyle zagłuszał głos sumienia — ot, po prostu sumienie mu
nic nie mówiło. I nie wspominał jej ani razu po rozmowie z matką i po tym spotkaniu.
Potem też jej ani razu nie spotkał.
W Niedzielę Przewodnią Eugeniusz wziął ślub w mieście i od razu wyjechał na
wieś z młodą żoną. Dom był urządzony, jak się zwykle urządza dla państwa młodych.
Pani Maria chciała wyjechać, ale Eugeniusz, a przede wszystkim Liza uprosili ją, żeby
została. Tyle że się przeniosła do oficyny.
Odtąd zaczęło się dla Eugeniusza nowe życie.
VII
Pierwszy rok życia rodzinnego był dla Eugeniusza trudnym rokiem. Trudny był
przez to, że sprawy, które jakoś odkładał w czasie konkurów, teraz, po ożenku,
wszystkie raptem zwaliły mu się na głowę.
Wyplątanie się z długów okazało się niemożliwe. Działka leśna została sprzeda-
na, najbardziej naglące długi spłacone, ale wciąż jeszcze pozostawało ich sporo, a
pieniędzy nie było. Majątek przyniósł pokaźny dochód, ale trzeba było posłać pewną
sumę bratu, a sporo wydać na wesele, tak że pieniędzy nie było, cukrownia nie mogła
funkcjonować i trzeba było ją unieruchomić. Jedynym środkiem do wyplątania się z
kłopotów było użycie pieniędzy żony. Liza zrozumiawszy sytuację męża, sama tego
zażądała. Eugeniusz zgodził się, ale pod warunkiem, że połowa majątku zostanie
przepisana na żonę. Tak też uczynił. Oczywiście nie ze względu na żonę, dla której to
było obrazą, lecz na teściową.
Te sprawy, w różnych odmianach, to powodzenie, to znów niepowodzenie, były
jednym z powodów zatruwających życie Eugeniusza w tym pierwszym roku. Drugim
była choroba żony. W tymże pierwszym roku współżycia, w siedem miesięcy po
ślubie, Liza miała fatalny wypadek. Wyjechała szarabanem naprzeciw mężowi
wracającemu z miasta, spokojny koń zaczął brykać, Liza się zlękła i wyskoczyła. Skok
okazał się stosunkowo szczęśliwy — mogła zaczepić o koło — ale była już w ciąży, tej
samej nocy zaczęły się bóle, poroniła i długo nie mogła wrócić do zdrowia. Utrata
oczekiwanego dziecka, choroba żony, związana z tym dezorganizacja życia, a przede
wszystkim obecność teściowej, która przyjechała od razu, kiedy Liza zachorowała — to
wszystko sprawiło, że rok ten był jeszcze cięższy dla Eugeniusza.
Ale mimo tych ciężkich warunków pod koniec pierwszego roku Eugeniusz czuł
się bardzo dobrze. Po pierwsze jego najskrytsze marzenie o odbudowaniu podupadłej
fortuny, o przywróceniu w nowym kształcie stylu życia dziada, zaczynało się —
wprawdzie z trudem i powoli — urzeczywistniać. Teraz nie mogło już być mowy o
sprzedaży całości dóbr za długi. Główny majątek, choć przepisany na żonę, był
uratowany, i jeżeli buraki obrodzą i ceny będą dobre, to w przyszłym roku stan
niedostatku i niepewności może ustąpić na rzecz całkowitej swobody materialnej. To
była jedna przyczyna.
Drugą było to, że chociaż spodziewał się wiele po swojej żonie, wcale nie
spodziewał się znaleźć w niej tego, co znalazł: to nie było to, czego oczekiwał, to było
coś znacznie lepszego. Rozczulenia, uniesienia miłosne, choć o nie zabiegał, nie
udawały się lub udawały się bardzo słabo, ale udawało się coś zgoła innego: to, że
życie stało się nie tylko weselsze, lecz i łatwiejsze. Nie wiedział, z czego to wynika, ale
tak było.
A wynikało to z tego, że ona zdecydowała od razu po zaręczynach, że jest na
świecie człowiek mądrzejszy, lepszy, szlachetniejszy od wszystkich innych, a człowie-
kiem tym jest Eugeniusz Irtieniew, i dlatego obowiązkiem wszystkich ludzi jest
służenie i dogadzanie mu. Ale że nie można wszystkich zmusić do tego, trzeba w
miarę sił robić to samej. Tak też robiła, i dlatego wszystkie jej siły duchowe były
zawsze skierowane na to, by się dowiedzieć, domyślić, co on lubi, a potem właśnie to
robić bez względu na jakiekolwiek trudności.
Poza tym miała w sobie to, co stanowi główny urok obcowania z kochającą
kobietą: dzięki miłości do męża miała jasnowidzenie jego duszy. Wyczuwała —
wydawało mu się, że nieraz lepiej niż on sam — każdy stan jego duszy, każdy odcień
uczuć, i stosownie do tego postępowała, to znaczy nigdy nie urażała jego uczuć, lecz
zawsze łagodziła uczucia przykre i wzmagała radosne. Ba, nie tylko uczucia —
rozumiała też jego myśli. Najbardziej obce jej kwestie z zakresu rolnictwa, cukrowni
czy też oceny ludzi pojmowała w lot i nie tylko mogła z nim rozmawiać o tym
wszystkim, lecz być mu nieraz, jak sam jej mówił, pożytecznym, niezastąpionym
doradcą. Na różne sprawy, na ludzi, na wszystko w świecie patrzyła jego oczami.
Kochała swoją matkę, ale zobaczywszy, że Eugeniuszowi jest czasem niemiłe wtrąca-
nie się teściowej do ich życia, od razu stanęła po stronie męża, i to tak stanowczo, że
musiał ją mitygować.
Ponadto miała mnóstwo smaku, taktu, a przede wszystkim spokoju. Wszystko
co robiła, robiła niepostrzeżenie, widoczne były tylko wyniki roboty, to jest zawsze we
wszystkim czystość, porządek i wykwint. Liza natychmiast pojęła, na czym polega
ideał życia jej męża, i starała się osiągnąć — i osiągała — w prowadzeniu domu
właśnie to, czego pragnął. Brakowało im dzieci, ale i na to była nadzieja. W zimie byli
w Petersburgu u lekarza położnika i ten zapewnił ich, że jest zupełnie zdrowa i może
mieć dzieci.
Życzenie to się spełniło. Pod koniec roku znów zaszła w ciążę.
Jedyne co wprawdzie nie zatruwało, ale zagrażało ich szczęściu, to była jej
zazdrość — zazdrość, którą hamowała, kryła, ale często cierpiała z jej powodu. Nie
tylko Eugeniusz nie powinien nikogo kochać, ponieważ nie ma na świecie godnych go
kobiet (nad tym, czy sama jest jego godna czy nie, nigdy się nie zastanawiała), lecz i
żadna kobieta z tego samego powodu nie śmie go kochać.
VIII
Życie ich wyglądało tak: on wstawał wcześnie, jak zawsze, i zajmował się
gospodarstwem, szedł do cukrowni, gdzie prowadzono roboty, czasem w pole. Na
dziesiątą wracał na kawę. Kawę pili na tarasie Maria Pawłowna, wujek, który mieszkał
u nich, i Liza. Po rozmowach przy kawie, nieraz bardzo ożywionych, rozstawali się do
obiadu. Obiad jedli o drugiej. Potem chodzili lub jeździli na spacer. Wieczorem, gdy
wracał z kantoru, jedli późno kolację, i niekiedy on czytał na głos, ona była zajęta
robótką albo muzykowali, albo też, kiedy byli goście, rozmawiali. Kiedy wyjeżdżał w
interesach, codziennie pisał i codziennie dostawał od niej listy. Niekiedy mu
towarzyszyła, wtedy było bardzo wesoło. W jego i jej imieniny zbierali się goście i
cieszył się widząc, jak umie tak urządzić przyjęcie, że wszyscy dobrze się czują.
Widział, a i słyszał też, że goście ją podziwiają, młodą, miłą panią domu, jeszcze
bardziej kochał ją za to. Wszystko układało się doskonale. Ciążę dobrze znosiła i
oboje, z lękiem wprawdzie, zaczynali projektować, jak będą wychowywali dziecko.
Metoda wychowania, sposoby — o wszystkim decydował Eugeniusz, ona pragnęła
tylko spełniać pokornie jego wolę. Eugeniusz zaś naczytał się książek z medycyny i
zamierzał wychowywać dziecko podług wszelkich prawideł nauki. Żona oczywiście
zgadzała się na wszystko i przygotowywała się, szyła letnie i zimowe beciki i szykowała
kołyskę. Tak zaczął się drugi rok ich małżeństwa i druga wiosna.
IX
Było to przed Zielonymi Świętami. Liza była w piątym miesiącu i choć uważała
na siebie, była wesoła i ruchliwa. Obie matki, jej i jego, mieszkały we dworze pod
pozorem pilnowania i chronienia Lizy, ale tylko niepokoiły ją wzajemnymi docinkami.
Eugeniusz z wielkim zapałem zajmował się gospodarstwem, na szeroką skalę nową
uprawą buraków cukrowych.
Przed Zielonymi Świętami Liza postanowiła zrobić w domu generalne
porządki, które robiono ostatnio przed Wielkanocą, i najęła do pomocy służbie dwie
kobiety na dniówki, żeby wyszorowały podłogi, umyły okna, wytrzepały meble i
dywany i nałożyły pokrowce. Kobiety przyszły wczesnym rankiem, nastawiły sagany
wody i zabrały się do roboty. Jedną z tych dwóch kobiet była Stiepanida. Dopiero co
odstawiła swego małego i wprosiła się przez pisarczyka z kantoru, do którego teraz
latała, do mycia podłóg we dworze. Chciała się dobrze przyjrzeć nowej dziedziczce.
Stiepanida żyła, jak przedtem, sama, bez męża, i swawoliła, tak jak dawniej swawoliła
ze starym Daniłą, który przyłapał ją w lesie na kradzieży drwa, potem z dziedzicem, a
teraz z młodym chłopakiem, pisarczykiem. O dziedzicu wcale nie myślała. ,,On ma
teraz żonę — mówiła sobie. — Ale ciekawa jestem dziedziczki, jej gospodarki,
powiadają, że pięknie wszystko urządzone"
Eugeniusz nie widział jej od czasu, kiedy spotkał ją z dzieckiem. Na dniówki nie
chodziła, gdyż miała dziecko, a przez wieś rzadko przechodził. Tego rana, w
przeddzień Zielonych Świąt, wstał wcześnie, o piątej, i pojechał na ugór, gdzie mieli
wysypywać superfosfat, wyszedł więc z domu, zanim kobiety, które krzątały się w
kuchni przy saganach, weszły do pokoju.
Wesoły, zadowolony i głodny wracał na śniadanie. Zsiadł z konia przy furtce,
oddał go przechodzącemu ogrodnikowi i ścinając szpicrutą bujną trawę, powtarzał,
jak to często bywa, niedawno wypowiedziane zdanie i szedł w stronę domu. Zdanie,
które powtarzał, brzmiało: „Superfosfat nie zawiedzie”; kogo, jak — nie wiedział i nie
zastanawiał się.
Na łączce przed domem trzepano dywan. Meble były wyniesione.
„Ho, ho, co za porządki zarządziła Liza. Superfosfat nie zawiedzie. To mi
gospodyni. Gosposia! Tak, gosposia — powiedział do siebie, żywo wyobraziwszy ją
sobie w białym szlafroczku, z promieniejącą twarzą, jaką miała prawie zawsze, kiedy
na nią patrzył. — Tak, trzeba zmienić buty, bo superfosfat nie zawiedzie, to jest czuć
go nawozem, a gosposia jest w takim stanie. A dlaczego jest w takim stanie? Aha, bo
rośnie w niej malutki nowy Irtieniew — pomyślał. — Tak, superfosfat nie zawiedzie" I
uśmiechając się do tych myśli dotknął ręką drzwi od swego pokoju.
Ale nie zdążył nacisnąć klamki — drzwi same się otworzyły i zderzył się twarzą
w twarz z idącą w jego stronę kobietą z wiadrem, podkasaną, bosą, z podwiniętymi
rękawami. Odsunął się na bok, żeby przepuścić kobietę, ona też się odsunęła
poprawiając wierzchem mokrej ręki zsuwającą się z głowy chustkę.
— Przechodź, przechodź, ja nie wejdę, skoro wy tu... — zaczął Eugeniusz — i
nagle poznawszy ją urwał.
Z błyskiem w oczach spojrzała na niego i obciągając kieckę wyszła.
„Co za nonsens? Cóż to jest? Niemożliwe" — marszcząc brwi i opędzając się jak
od muchy mówił sobie Eugeniusz, zły, że ją zauważył. Był niezadowolony z tego, że ją
zauważył, a jednak nie mógł oczu oderwać od jej ciała kołyszącego się w zgrabnym,
mocnym stąpaniu bosych nóg, od jej rąk i ramion, ładnych fałd koszuli i czerwonej
spódnicy, wysoko podkasanej nad białymi łydkami.
„No i czegóż ja tak patrzę — pomyślał spuszczając oczy, by jej nie widzieć. —
Trzeba jednak wejść, przebrać buty" — I zawrócił do swego pokoju, ale nim zrobił pięć
kroków, sam nie wiedząc, jak i na czyj rozkaz, obejrzał się, żeby ją raz jeszcze
zobaczyć. Skręcała za węgieł i w tym samym momencie też się obejrzała za nim.
„Ach, co ja robię — wykrzyknął w duchu. — Co ona sobie pomyśli. Pewnie już
pomyślała".
Wszedł do swego mokrego pokoju. Była tam jeszcze druga kobieta, stara,
chuda, jeszcze szorowała. Eugeniusz przeszedł na palcach między brudnymi kałużami
do ściany, pod którą stały jego buty, i chciał wyjść, kiedy kobieta też wyszła.
„Ta wyszła i przyjdzie tamta, Stiepanida... sama" — zaczął nagle ktoś w nim
rozumować.
„Boże drogi, o czym ja myślą, co robię!" — Chwycił buty i pobiegł z nimi do
przedpokoju, tam je włożył, otrzepał ubranie i wyszedł na taras, gdzie obie mamy
siedziały już przy kawie. Liza widocznie czekała na niego i weszła na taras innymi
drzwiami równocześnie z nim.
„Boże drogi, gdyby ona wiedziała — ona, która uważa mnie za tak uczciwego,
szlachetnego, bez skazy!" — pomyślał.
Liza przywitała go, jak zawsze, z promienną twarzą. Ale dzisiaj wydała mu się
jakoś szczególnie blada, żółta i długa, wątła.
X
Przy kawie, jak się to często zdarzało, toczyła się owa osobliwa damska
rozmowa, w której nie ma żadnego związku logicznego, lecz która widocznie jakoś się
wiąże, skoro trwa bezustannie.
Obie panie docinały sobie, a Liza umiejętnie lawirowała pomiędzy nimi.
— Tak mi przykro, że nie zdążyły wyszorować pokoju przed twoim powrotem —
powiedziała do męża. — A tak bym chciała wszystko dokładnie wysprzątać.
— No, jak tam, spałaś po moim wyjściu?
— Tak, spałam, dobrze się czuję.
— Jak kobieta w tym stanie może dobrze się czuć w taki nieznośny upał, kiedy
okna wychodzą na słońce — rzekła pani Barbara, jej matka. — A w dodatku nie mają
żaluzji i markiz. U mnie zawsze są markizy.
— Ależ tu jest cień do dziesiątej — odparła Maria Pawłowna.
— Z tego właśnie są dreszcze. Z wilgoci — powiedziała pani Barbara nie
dostrzegając, że popada w sprzeczność z tym, co mówiła przed chwilą. — Mój lekarz
zawsze powtarza, że nigdy nie można określić choroby, nie znając dokładnie
pacjentki. A on już wie dobrze, bo to znakomity lekarz i płacimy mu sto rubli.
Nieboszczyk mąż nie uznawał lekarzy, ale dla mnie nigdy niczego nie żałował.
— Jakże może mężczyzna żałować dla żony, jeżeli życie jej i dziecka zależy być
może...
— Jak żona ma środki, to może nie być zależna od męża. Dobra żona ulega
mężowi — powiedziała pani Barbara — ale Liza jest jeszcze słaba po chorobie.
— Ależ nie, mamo, czuję się doskonale. Czemuż to nie podali ci gotowanej
śmietanki?
— Po co mi to, mogę pić surową.
— Pytałam się pani Barbary, odmówiła — powiedziała pani Maria, jakby się
tłumacząc.
— Ależ nie, dzisiaj nie chcę. — I jakby wspaniałomyślnie ustępując dla
przerwania niemiłej rozmowy, zwróciła się do Eugeniusza: — No jak tam, wysypywali
superfosfat?
Liza pobiegła po śmietankę.
— Ależ nie trzeba, nie trzeba!
— Lizo, wolniej! — zawołała pani Maria. — Te szybkie ruchy są dla niej
szkodliwe.
— Nic nie jest szkodliwe, jeżeli jest spokój duchowy — powiedziała pani
Barbara, jakby robiąc do czegoś aluzję, choć sama wiedziała, że jej słowa nie mogą
zawierać żadnej aluzji.
Liza wróciła ze śmietanką. Eugeniusz pił swoją kawę i słuchał, chmurny. Był
przyzwyczajony do tych rozmów, ale dzisiaj szczególnie go drażniła ich
bezsensowność. Chciał zastanowić się nad tym, co się stało, a ta gadanina mu
przeszkadzała. Po wypiciu kawy pani Barbara wyszła z tarasu, wciąż nie w humorze.
Zostali przy stole Liza, Eugeniusz i pani Maria. I rozmowa potoczyła się naturalnie,
przyjemnie. Ale Liza z wyczuciem właściwym miłości od razu dostrzegła, że
Eugeniusza coś dręczy, i zapytała go, czy nie miał jakiejś przykrości. Nie był
przygotowany na to pytanie i trochę się zawahał odpowiadając, że nic takiego nie było.
A ta odpowiedź dała Lizie jeszcze więcej do myślenia. Że coś go dręczy, i to bardzo,
było dla niej tak oczywiste, jak to, że mucha wpadła do mleka, ale on nie powiedział,
co to jest.
XI
Po śniadaniu wszyscy się rozeszli. Eugeniusz zgodnie z ustalonym trybem
poszedł do siebie do gabinetu. Nie zabrał się do czytania ani do pisania listów, lecz
usiadł i zaczął palić papierosa za papierosem i myśleć. Ogromnie go zdziwiło i
martwiło to nieoczekiwane zjawienie się brzydkiego uczucia: sądził, że jest wolny od
niego, odkąd się ożenił. Od tej pory ani razu nie doznał tego uczucia ani wobec niej,
tej kobiety, z którą był blisko, ani wobec żadnej innej prócz swojej żony. Wiele razy
radował się w duszy ze swego wyzwolenia, i oto nagle ten traf, tak zdawałoby się
błahy, zdradził mu, że nie jest wolny. Męczyło go teraz nie to, że znów uległ temu
uczuciu, że jej pragnie — o tym nie chciał nawet myśleć — lecz to, że uczucie w nim
żyje i że należy mieć się przed nim na baczności. O tym, że to uczucie pokona, nie
wątpił ani przez chwilę.
Musiał odpisać na jeden list i zredagować jeden dokument. Usiadł przy biurku i
zabrał się do roboty. Skończywszy ją i zupełnie zapomniawszy o tym, co go
zaniepokoiło, wyszedł, żeby się udać do stajni. I znów jak na złość, nieszczęśliwym
trafem czy też naumyślnie, ledwo wyszedł na ganek, zza węgła ukazała się czerwona
kiecka i czerwona chustka i Stiepanida machając rękami i kołysząc się w biodrach
przeszła obok niego. Nie dość na tym, że przeszła — minąwszy go, jakby swawoląc,
pobiegła i dopędziła towarzyszkę.
I znów skwarne południe, pokrzywa, tyły Daniłowej gajówki, a w cieniu klonów
uśmiechnięta twarz Stiepanidy, gryzącej liście, zjawiły się w jego wyobraźni.
— Nie, tak być dłużej nie może — powiedział sobie i odczekawszy, aż kobiety
znikną mu z oczu, poszedł do kantoru.
Była akurat pora obiadowa i spodziewał się zastać tam oficjalistę. Tak też się
stało. Oficjalista dopiero co się obudził. Stał w kantorze przeciągając się, ziewał
patrząc na pastucha, który coś mówił do niego.
— Wasylu Nikołaiczu!
— Co pan każe?
— Muszę z panem pomówić.
— Co pan każe?
— Powiem panu, jak pan z tym tu skończy.
— No i co, nie przyniesiesz? — spytał oficjalista pastucha.
— Ciężko, Wasylu Nikołaiczu.
— O co chodzi? — zapytał Eugeniusz.
— O to, że krowa ocieliła się w polu. Każ Mikołajowi zaprząc Łyskę, do wózka.
Pastuch wyszedł.
— Widzi pan — zaczął Eugeniusz rumieniąc się i czując to, że się rumieni. —
Widzi pan, ja tu za kawalerskich czasów coś przeskrobałem. Słyszał pan pewnie...
Wasyl Nikołajewicz uśmiechnął się przelotnie i zapewne chcąc ułatwić
dziedzicowi zadanie, powiedział:
— Chodzi o Stiepaszkę?
— Tak. Otóż mam taką sprawę. Chciałem pana prosić, żeby jej nie brać na
dniówki do dworu. Rozumie pan, jest mi nieprzyjemnie...
— A to pewnie Wania, pisarczyk, zarządził.
— Więc bardzo pana proszę... A jak tam, wysypią resztę? — spytał Eugeniusz
chcąc ukryć zmieszanie.
— Właśnie zaraz jadę w pole.
Na tym się skończyło. I Eugeniusz uspokoił się w nadziei, że jak przeżył rok nie
widując jej, tak będzie i teraz. „Poza tym Wasyl powie pisarczykowi Iwanowi, Iwan
powie jej, a ona zrozumie, że ja tego nie chcę" — mówił sobie Eugeniusz rad, że się
zdobył na powiedzenie oficjaliście, choć przyszło mu to z takim trudem. „Tak,
wszystko lepsze niż ta wątpliwość, ten wstyd". Wzdrygał się na samo wspomnienie
swoich występnych myśli.
XII
Wysiłek moralny, na który się zdobył, żeby pokonawszy wstyd powiedzieć
oficjaliście, uspokoił Eugeniusza. Zdawało mu się, że teraz wszystko skończone. A
Liza natychmiast zauważyła, że jest zupełnie spokojny, a nawet pogodniejszy niż
zwykle. „Pewnie go denerwowało to wzajemne dogryzanie sobie obu matek.
Rzeczywiście to przykre, zwłaszcza dla niego, z jego wrażliwością i szlachetnością,
słuchać wciąż tych nieżyczliwych i w złym guście aluzji do czegoś — myślała Liza.
Nazajutrz były Zielone Święta. Dzień był piękny i kobiety dawnym zwyczajem
idąc do lasu wić wianki, podeszły do dworu i zaczęły śpiewać i tańczyć. Obie matki
wyszły w strojnych sukniach, z parasolkami, na ganek i podeszły do korowodu. Razem
z nimi wyszedł w czesuczowym surduciku wujek Eugeniusza, rozpustnik i pijak z
obrzękłą twarzą, który spędzał lato u nich.
Jak zawsze, ośrodkiem zabawy był jaskrawy krąg młodych kobiet i dziewuch,
wokół którego z różnych stron, niby oderwane i obracające się za nim planety i
satelity, krążyły to dziewczęta trzymające się za ręce i szeleszczące nowym perkalem
sarafanów, to mali chłopcy, śmiejący się z czegoś i z wrzaskiem uganiający tam i
nazad, to parobcy w granatowych i czarnych kaftanach, w kaszkietach i czerwonych
koszulach, wypluwający bez przerwy łupiny pestek, to służba dworska lub obcy ludzie,
przyglądający się z dala korowodowi. Obie panie podeszły do samego koła, a za nimi
też Liza w niebieskiej sukni i z takimi samymi wstążkami we włosach, z luźnymi
rękawami, z których wyłaniały się jej długie białe ręce o kanciastych łokciach.
Eugeniusz nie miał ochoty wychodzić, ale głupio było ukrywać się. Wyszedł
więc z papierosem na ganek, odkłonił się parobkom i chłopom i zaczął rozmawiać z
jednym z nich. Kobiety tymczasem darły się wniebogłosy, klaskały w dłonie i tańczyły.
— Pani dziedziczka wołają — zwrócił się jakiś chłopak do nie słyszącego
wołania żony Eugeniusza. Liza wołała go, żeby popatrzył na tańce, na jedną z
tańczących kobiet, która jej się szczególnie spodobała. Była to Stiepasza. Miała na
sobie żółty sarafan, kamizelkę z prążkowanego aksamitu, na głowie jedwabną chustkę
— rozłożysta, energiczna, rumiana, wesoła. Zapewne dobrze tańczyła, ale on nic nie
widział.
— Owszem, owszem — powiedział zdejmując i nakładając binokle. — Owszem,
owszem — powtórzył. „A więc nie mogę się od niej uwolnić" — myślał.
Nie patrzył na nią, bo się bał jej powabu, i właśnie dlatego to, co w niej widział
mimochodem, wydawało mu się szczególnie ponętne. Poza tym poznał po błysku jej
spojrzenia, że ona go widzi — i wie, że ją podziwia. Postał, ile wymagała przyzwoitość,
i widząc, że pani Barbara przywołała ją i jakoś nienaturalnie z nią rozmawia,
zwracając się do niej per „duszko", odwrócił się i odszedł. Odszedł i wrócił do domu.
Poszedł sobie, żeby jej nie widzieć, ale wszedłszy na piętro, sam nie wiedząc jak i po
co, podszedł do okna i przez cały czas, póki kobiety były przed gankiem, stał przy
oknie i patrzył, wciąż patrzył na nią, napawał się jej widokiem.
Zbiegł na dół, zanim go ktoś mógł zobaczyć, poszedł wolnym krokiem na
balkon i zapaliwszy na balkonie papierosa, niby to spacerując, poszedł do ogrodu w
tym kierunku, w którym ona poszła. Nim zdążył zrobić dwa kroki w alei, już za
drzewami zamigotała prążkowana kamizelka na żółtym sarafanie i czerwona
chusteczka. Szła gdzieś z drugą kobietą. „Dokąd one idą?"
I raptem ogarnęło go gwałtowne pożądanie, jakby ręką chwyciło za serce.
Jakby ulegając czyjejś, nie swojej woli, obejrzał się i poszedł za nią.
— Panie dziedzicu! Ja do wielmożnego pana — odezwał się jakiś głos za nim, i
Eugeniusz, ujrzawszy starego Samochina, który kopał u nich studnię, ocknął się,
szybko odwrócił i podszedł do niego. Rozmawiając z nim obrócił się bokiem i
zobaczył, że obie kobiety zeszły na dół, widocznie ku studni, albo udając, że idą ku
studni, a potem, postawszy tam chwilę, biegiem wróciły do korowodu.
XIII
Porozmawiawszy z Samochinem Eugeniusz wrócił do domu przybity, jakby
popełnił zbrodnię. Po pierwsze ona go zrozumiała — zrozumiała, że chce ją widzieć, a
sama tego pragnie. Po drugie ta druga kobieta — Anna Prochorowa — widocznie wie o
tym.
Lecz przede wszystkim czuł, że jest pokonany, że nie ma własnej woli, że jest
inna poruszająca nim siła; że dziś uratował się tylko szczęśliwym trafem, ale nie dziś,
to jutro, pojutrze musi zginąć.
„Tak, zginąć — tak to właśnie rozumiał — zdradzić swoją młodą, kochającą
żonę z babą wiejską, na oczach wszystkich — czyż nie będzie to zguba, straszna zguba,
po której już nie da się żyć? Nie, trzeba, koniecznie trzeba coś zrobić, by nie dopuścić
do tego".
„Boże, Boże! Co robić? Czy muszę zginąć? — zastanawiał się w duchu. — Czy
nie można jakoś temu zaradzić? Coś przecież trzeba zrobić. Nie myśleć o niej —
nakazywał sobie. — Nie myśleć!" — i od razu zaczynał myśleć, widział ją przed sobą i
widział cień klonów.
Przypomniał sobie, że czytał gdzieś o pustelniku, co nie chcąc ulec pokusie
wobec kobiety, którą miał uleczyć przez położenie na niej ręki, dotknął drugą ręką
rozżarzonej fajerki i przypalił sobie palce. Przypomniał to sobie. „Ja też wolę raczej
przypalić sobie palce, niż zginąć". I rozejrzawszy się, czy nie ma nikogo w pokoju,
zapalił zapałkę i włożył palec w ogień. „No proszę, myśl teraz o niej" — zwrócił się
ironicznie do siebie. Zabolało go, cofnął zakopcony palec, rzucił zapałkę i zaczął się
sam z siebie śmiać. — Co za bzdury! Nie to trzeba robić, trzeba coś wymyślić, żeby jej
nie widywać — wyjechać samemu albo ją stąd usunąć. Tak, usunąć! Dać jej mężowi
pieniądze, żeby się przeniósł do miasta lub do innej wsi. Dowiedzą się ludzie, będą
gadali. No cóż, wszystko lepsze od tego niebezpieczeństwa. Tak, trzeba to zrobić" —
mówił sobie nie odrywając od niej oczu. „Gdzież ona poszła?" — zadał sobie nagle
pytanie. Wydało mu się, że go dostrzegła w oknie: spojrzawszy na niego wzięła za rękę
jakąś kobietę i poszła w stronę ogrodu, żywo gestykulując. Sam nie wiedząc po co,
wciąż z racji swoich myśli, poszedł do kantoru.
Oficjalista w odświętnym surducie, wypomadowany siedział przy herbacie z
żoną i z jakąś jejmością w tybetce.
— Czy mógłbym porozmawiać z panem, Wasylu Nikołaiczu?
— Czemu nie. Prosimy. Myśmy już pili.
— Nie, wolałbym, żeby pan wyszedł ze mną.
— Zaraz, tylko wezmę czapkę. Taniu, przykryj samowar — powiedział Wasyl
Nikołajewicz wychodząc w wesołym nastroju.
Eugeniusz miał wrażenie, że rządca jest pod dobrą datą, no ale trudno, może to
nawet lepiej, bardziej wczuje się w jego położenie.
— Ja znów w tej sprawie, Wasylu Nikołaiczu — powiedział Eugeniusz. —
Chodzi mi o tę kobietę.
— No cóż, kazałem, żeby jej nie brać pod żadnym pozorem.
— Ależ ja nie o to... myślę o czymś innym i chciałbym się pana poradzić. Czy nie
można by ich usunąć — całej rodziny usunąć?
— A dokąd to ich usunąć? — powiedział niechętnie i, jak się wydało
Eugeniuszowi, drwiąco Wasyl.
— Otóż myślałem, żeby dać im pieniądze lub nawet ziemię w Kotłowskiem,
byleby jej tu nie było.
— Jakże można usunąć? Gdzież oni pójdą ze swojej wioski? A i na co to panu?
Co ona panu przeszkadza?
— Ach, Wasylu Nikołaiczu, zrozumże pan, że dla żony będzie to straszne, jak
się dowie.
— A czy jej kto powie?
— Ale jak mam żyć w takim strachu? No i w ogóle nieprzyjemnie.
— Czym się pan tak przejmuje? Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Któż z
nas jest bez winy?
— A jednak lepiej by było ją usunąć. Nie mógłby pan pogadać z jej mężem?
— Nie ma o czym gadać. Ech, Eugeniuszu Iwanowiczu, co też pan... Było,
minęło, nie wróci. Mało to zdarza się w życiu? A kto teraz powie o panu coś złego?
Przecież wszyscy widzą pana jak na dłoni.
— A jednak niech mu pan powie.
— Dobrze, pogadam z nim.
Choć z góry wiedział, że nic z tego nie wyjdzie, ta rozmowa trochę go uspokoiła.
Przede wszystkim poczuł, że ze wzruszenia wyolbrzymiał niebezpieczeństwo.
Czy szedł z nią na schadzkę? Ależ nie, skąd! Po prostu chciał się przejść po
ogrodzie, a ona tam przypadkowo pobiegła.
XIV
Tego samego dnia, w Zielone Święta, po obiedzie, Liza spacerowała po ogrodzie
i wychodząc stamtąd na łąkę, gdzie poprowadził ją mąż, by pokazać jej koniczynę,
przechodziła przez rowek, potknęła się i upadła. Upadła miękko na bok, ale jęknęła i
mąż ujrzał na jej twarzy nie tylko przestrach, lecz i ból. Chciał ją podnieść, ale
odsunęła jego rękę.
— Nie, poczekaj chwilkę, Eugeniuszu — powiedziała lekko się uśmiechając i
patrząc na niego z dołu jakby przepraszająco. — Po prostu noga mi się powinęła.
— A nie mówiłam! — odezwała się pani Barbara. — Czyż można w takim stanie
skakać przez rowy?
— Ależ mamo, nic się nie stało. Zaraz wstanę.
Wstała przy pomocy męża, ale w tej samej chwili zbladła i na jej twarzy odbił
się przestrach.
— Och, niedobrze mi — i szepnęła coś matce.
— Ach, mój Boże, cóżeście narobili! A mówiłam, żeby nie chodzić — krzyczała
pani Barbara. — Poczekajcie, zaraz przyślę ludzi. Nie powinna iść, trzeba ją przenieść.
— Nie boisz się, Lizo? Zaniosę cię — powiedział Eugeniusz obejmując ją lewą
ręką. — Obejmij mnie za szyję, o tak.
I schyliwszy się chwycił ją pod kolana prawą ręką i podniósł. Nigdy potem nie
mógł zapomnieć wyrazu cierpienia i zarazem błogości na jej twarzy.
— Ciężko ci, kochanie — mówiła uśmiechając się. — Po co mama biegnie,
zawołaj ją.
Przytuliła się do niego i pocałowała. Chciała widocznie, żeby matka zobaczyła,
jak ją niesie.
Eugeniusz krzyknął do teściowej, żeby się nie spieszyła, że sam zaniesie Lizę.
Przystanęła i zaczęła wołać jeszcze głośniej:
— Upuścisz ją, na pewno upuścisz. Chcesz ją zabić. Nie masz sumienia.
— Ależ doskonale ją niosę.
— Nie chcę, nie mogę patrzeć, jak męczysz moją córkę. — I znikła za zakrętem
alei.
— Nic, to przejdzie — mówiła Liza z uśmiechem.
— Byle tylko nie było następstw, jak zeszłym razem.
— Nie, ja nie o tym mówię. To jest głupstwo, mówiłam o mamie. Zmęczyłeś się,
odpocznij.
Ale choć było mu ciężko, z pełną dumy radością doniósł swoje brzemię do
domu i nie przekazał go pokojówce i kucharzowi, których pani Barbara znalazła i
wysłała im naprzeciw. Zaniósł ją do sypialni i położył na łóżku.
— No, idź już — powiedziała przyciągając do siebie jego rękę i całując ją. —
Damy sobie radę z Anusią.
Pani Maria też przybiegła z oficyny. Lizę rozebrano i położono do łóżka.
Eugeniusz siedział w bawialni z książką w ręku, czekając. Pani Barbara przeszła obok
niego z miną tak ponurą, tak pełną wyrzutu, że poczuł strach.
— No i co? — spytał...
— Co? I co tu pytać? To właśnie, czego chciałeś zapewne, każąc żonie skakać
przez rowy.
— Pani matko! — zawołał. — To jest nie do zniesienia. Jeżeli pani chce dręczyć
ludzi i zatruwać im życie... — chciał powiedzieć: „To niech pani znajdzie sobie inne
miejsce", ale się pohamował. — Że też pani to samej nie boli?
— Już za późno.
I zwycięsko potrząsnąwszy czepkiem wyszła z pokoju.
Upadek rzeczywiście był fatalny, noga się powinęła niezręcznie i znowu groziło
niebezpieczeństwo poronienia. Wszyscy wiedzieli, że nic nie można zrobić, że trzeba
tylko leżeć spokojnie, ale mimo to postanowili posłać po doktora.
„Wielce szanowny panie — napisał Eugeniusz do lekarza — pan zawsze był taki
łaskaw dla nas, że zapewne nie odmówi przyjazdu, żeby pomóc żonie. Jest w..." itd.
Napisawszy list poszedł do stajni wydać dyspozycje co do koni i powozu. Należało
przygotować jedne konie, które przywiozą, a inne — które odwiozą doktora. Tam
gdzie gospodarstwo nie jest prowadzone na wielką skalę, wszystko to nie od razu
można załatwić, lecz trzeba obmyślić. Załatwiwszy sam wszystko i wyprawiwszy
stangreta wrócił do domu około dziesiątej. Żona leżała i mówiła, że czuje się
doskonale, że nic ją nie boli, pani Barbara siedziała przy lampie zasłoniętej od Lizy
nutami i robiła na drutach dużą czerwoną kapę z miną mówiącą wyraźnie, że po tym,
co zaszło, nie może być mowy o zawieszeniu broni. Róbcie sobie, co chcecie, ja
przynajmniej spełniłam swój obowiązek.
Eugeniusz widział to, ale udawał, że nic nie dostrzega, usiłował wyglądać
wesoło i beztrosko, opowiadał, jak wybrał konie i jak świetnie poszła klacz Kawusia
jako lewy przyprzężny.
— Naturalnie, najlepsza pora do ujeżdżania koni, kiedy potrzebna jest pomoc.
Pewnie doktora też wywalą do rowu — powiedziała pani Barbara spoglądając spod
binokli na swoją robotę i podsuwając ją pod samą lampę.
— Ależ trzeba było to jakoś załatwić. Załatwiłem możliwie najlepiej.
— Tak, doskonale pamiętam, jak mnie twoje konie poniosły przed ganek.
Był to jej dawny wymysł, i Eugeniusz popełnił błąd mówiąc, że to niezupełnie
tak było.
— Nie na darmo zawsze mówię, już i księciu mówiłam, że najtrudniej jest
współżyć z ludźmi nieprawdomównymi, nieszczerymi; mogę wszystko znieść, tylko
nie to.
— Przecież mnie to z pewnością najbardziej boli — powiedział Eugeniusz.
— Ach, to nawet widać.
— Co?
— Nic, liczę oczka.
Eugeniusz stał wtedy przy łóżku, Liza patrzyła na niego i jedną wilgotną ręką
leżącą na kołdrze, chwyciła jego dłoń i ścisnęła. „Znoś ją dla mnie. Przecież nie
przeszkodzi nam kochać się" — mówiło jej spojrzenie.
— Dobrze, masz rację — szepnął i pocałował jej długą wilgotną rękę, a potem
kochane oczy, które zamykały się, gdy je całował.
— Czyżby znów to samo? — zapytał. — Jak się czujesz?
— Strach powiedzieć, żeby się nie omylić, ale mam takie wrażenie, że żyje i
będzie żyło — powiedziała patrząc na swój brzuch.
— Ach, boję się o tym myśleć.
Mimo nalegań Lizy, żeby poszedł, Eugeniusz spędził noc u niej pół czuwając,
pół drzemiąc, w każdej chwili gotów jej służyć. Ale spędziła noc dobrze i gdyby nie
posłano po doktora, może by nawet i wstała.
Przed obiadem przyjechał doktor i oczywiście powiedział, że chociaż objawy
wtórne mogą budzić obawy, ale właściwie wyraźnych wskazań nie ma, lecz ponieważ
nie ma też przeciwwskazań, więc można z jednej strony przypuszczać, a z drugiej
strony też można przypuszczać. I dlatego trzeba leżeć, i choć nie lubi zapisywać leków,
jednak to i tamto trzeba zażywać i leżeć. Prócz tego doktor wygłosił pani Barbarze
wykład z anatomii kobiety, a ona z przejęciem kiwała głową, utrzymawszy
honorarium, wciśnięte, jak zwykle, w głąb dłoni, doktor odjechał, a chora pozostawała
w łóżku przez tydzień.
XV
Większość czasu Eugeniusz spędzał przy łóżku żony, usługiwał jej, rozmawiał z
nią, czytał i, co było najtrudniejsze, bez szemrania znosił docinki teściowej, a nawet
zdołał zrobić z tych docinków przedmiot żartów.
Ale nie mógł siedzieć przez cały czas w domu. Po pierwsze żona odsyłała go
mówiąc, że sam zachoruje, jeżeli będzie siedział wciąż przy niej, a po drugie całe
gospodarstwo szło tak, że na każdym kroku wymagało jego obecności. Nie mógł
siedzieć w domu, lecz był w polu, w lesie, w ogrodzie, na gumnie, a wszędzie nie sama
tylko myśl, lecz żywy obraz Stiepanidy prześladował go tak, że rzadko o niej
zapominał. Ale to byłoby jeszcze nic, zdołałby może zwalczyć to uczucie; najgorsze
było to, że dawniej żył miesiącami nie widując jej, teraz natomiast bezustannie
widywał ją i spotykał. Zrozumiała widocznie, że on chce z nią na nowo nawiązać
stosunki, i starała mu się nawijać na oczy. Nie padło między nimi żadne słowo i
dlatego ani on, ani ona nie szli wprost na schadzkę, starali się tylko spotykać.
Miejscem, gdzie można było się spotkać, był las, do którego kobiety chodziły z
workami po trawę dla krów. Eugeniusz wiedział o tym i dlatego przechodził
codziennie obok lasu. Codziennie mówił sobie, że nie pójdzie, i co dzień kończyło się
na tym, że szedł w stronę lasu i usłyszawszy głosy zatrzymywał się za krzakiem, z
zamierającym sercem wyglądając z ukrycia, czy to nie ona.
Po co musiał wiedzieć, czy to nie ona? Nie wiedział. Gdyby to była ona, i to
sama, nie podszedłby do niej — tak myślał — uciekłby, ale musiał ją widywać.
Pewnego razu spotkał ją: kiedy wchodził do lasu, ona wychodziła stamtąd z dwiema
innymi kobietami i z ciężkim workiem pełnym trawy na plecach. Trochę wcześniej
może natknąłby się na nią w lesie. Ale teraz nie mogła na oczach wszystkich kobiet
wrócić do niego do lasu. I choć zdawał sobie sprawę, że to niemożliwe, długo stał za
krzakiem leszczyny, narażając się na to, że zwróci na siebie uwagę innych kobiet.
Oczywiście nie zawróciła, ale on długo tu czekał. I, Boże drogi, jak ponętnie malowała
mu ją wyobraźnia! A zdarzyło się to nie jeden raz, lecz pięć, sześć razy. Im dalej, tym
było mocniejsze. Nigdy jeszcze nie wydawała mu się tak pociągająca. Nawet nie o to
szło, że pociągająca: nigdy tak całkowicie nad nim nie panowała.
Czuł, że traci władzę nad sobą, staje się niemal obłąkany. Jego surowość wobec
samego siebie nie malała nawet o włos, przeciwnie, widział całą ohydę swoich
pragnień, a nawet postępków, gdyż jego chodzenie po lesie było postępkiem.
Wiedział, że niech tylko zetknie się z nią gdzieś z bliska, po ciemku, niech tylko zjawi
się możność dotknięcia jej, a ulegnie pożądaniu. Wiedział, że hamuje go tylko wstyd
przed ludźmi, przed nią i przed sobą. I wiedział, że szuka warunków, w jakich ten
wstyd byłby niedostrzegalny — ciemności albo takiego zbliżenia, kiedy wstyd ten
zagłuszy zwierzęca żądza. Dobrze wiedział, że jest ohydnym przestępcą, i gardził sobą
i nienawidził siebie z całej duszy. Nienawidził siebie, choć wciąż jeszcze się nie
poddawał: co dzień modlił się, żeby Bóg go wspomógł, ocalił od zguby, co dzień
postanawiał, że odtąd nie zrobi żadnego kroku, nie obejrzy się za nią, zapomni o niej.
Co dzień wymyślał sposoby, żeby się uwolnić od tego uroku, i stosował te sposoby.
Ale wszystko było daremne.
Jednym ze środków było ustawiczne zajęcie, drugim — wytężona praca fizyczna
i post; trzecim — jaskrawe wyobrażanie sobie hańby, którą ściągnie na swoją głowę,
gdy się wszyscy dowiedzą: żona, teściowa, ludzie. Robił to wszystko i wydawało mu
się, że zwycięża, ale nadchodził czas — południe, pora dawnych schadzek i pora, kiedy
ją spotkał niosącą trawę — i szedł do lasu.
Tak upłynęło pięć męczących dni. Widywał ją tylko z daleka, ani razu się z nią
nie zetknął.
XVI
Liza stopniowo wracała do zdrowia, chodziła już i niepokoiła się zmianą, która
zaszła w jej mężu i której nie rozumiała.
Pani Barbara wyjechała chwilowo i z obcych we dworze był tylko wujek. Pani
Maria, jak zawsze, była w domu.
W takim półobłąkanym stanie znajdował się Eugeniusz, kiedy nadeszły, jak
często się zdarza po czerwcowych burzach, czerwcowe ulewy, które trwały dwa dni.
Deszcze przerwały wszystkie roboty. Nawet gnój przestano wozić z powodu wilgoci i
błota. Ludzie siedzieli po domach. Pastuchy na pastwiskach mordowali się z bydłem i
wreszcie przygnali je do domu. Krowy i owce chodziły po wygonie i rozłaziły się po
obejściach. Baby, bose, otulone chustami, człapiąc w błocie ruszyły na poszukiwanie
rozłażących się krów. Wszędzie po drogach płynęły strumienie, cała trawa, wszystkie
liście były pełne wody, z rynien ciekły bez przerwy strumienie do pieniących się kałuż.
Eugeniusz siedział w domu z żoną i był tego dnia szczególnie przygnębiony. Kilka razy
dopytywała się o przyczynę jego niezadowolenia, odpowiadał z irytacją, że nic się nie
stało. Przestała pytać, ale się zmartwiła.
Siedzieli po śniadaniu w bawialni. Wujek po raz setny blagował o swych
znajomościach w wielkim świecie. Liza robiła kaftanik na drutach i wzdychała
narzekając na pogodę i na ból w krzyżach. Wujek poradził jej, żeby się położyła, a sam
poprosił o wino. Eugeniusz strasznie nudził się w domu. Wszystko było jakieś blade,
znudzone. Czytał książkę i palił, ale nic nie rozumiał.
— No, trzeba się przejść, zobaczyć rozcieracze, wczoraj przywieźli —
powiedział. Wstał i poszedł ku drzwiom.
— Weź parasol.
— Po co, mam przecież pelerynę. Zresztą idę tylko do warzelni. — Włożył buty,
pelerynę i poszedł w stronę cukrowni, lecz już po kilkunastu krokach natknął się na
nią. Szła w spódnicy wysoko podkasanej nad białymi łydkami, przytrzymując rękami
chustę otulającą jej głowę i ramiona.
— Czego tu szukasz? — zapytał nie poznawszy jej w pierwszej chwili. Kiedy
poznał, już było za późno. Stanęła i z uśmiechem przeciągle spojrzała na niego.
— Ciołka szukam. Dokąd to w taką pluchę? — spytała, tak jakby widywała go co
dzień.
— Przyjdź do szałasu w ogrodzie — rzekł nagle, sam nie wiedząc, jak się to
stało. Jakby ktoś inny powiedział za niego te słowa.
Przygryzła chustkę, potakując oczami i pobiegła tam, gdzie się wybierała — w
stronę szałasu w ogrodzie, a on szedł dalej swoją drogą zamierzając skręcić za
krzakiem bzu i pójść za nią.
— Panie dziedzicu — usłyszał za sobą głos. — Pani dziedziczka wołają, żebyście
przyszli na chwilę.
Był to Misza, ich służący.
„Boże, po raz drugi mnie ocalasz" — pomyślał Eugeniusz i natychmiast wrócił
do domu. Żona przypomniała mu, że obiecał zanieść w południe lekarstwo pewnej
chorej kobiecie, więc prosi, żeby je wziął ze sobą.
Zanim przygotowano lekarstwo, upłynęło jakieś pięć minut. Potem, wyszedłszy
z lekarstwem, nie miał odwagi iść prosto do szałasu, żeby nie zobaczono z domu. Ale
kiedy musieli już stracić go z oczu, zaraz skręcił i poszedł w tamtą stronę. Widział już
ją w wyobraźni na środku szałasu, wesoło uśmiechniętą — ale jej nie było, i nic w
szałasie nie świadczyło o jej pobycie. Pomyślał, że nie przyszła, że nie dosłyszała i nie
zrozumiała jego słów. Bąknął je pod nosem, jakby w obawie, by ich nie usłyszała. „A
może wcale nie chciała przyjść? Skąd mi przyszło do głowy, że od razu przyleci? Ma
przecież męża, to tylko ze mnie jest taki łajdak, co ma żonę, dobrą żonę, a lata za
cudzą". Tak myślał siedząc w szałasie, którego słomiany dach w jednym miejscu
przeciekał i kapało z niego. „Ach, cóż by to było za szczęście, gdyby przyszła. Sami tu
w taki deszcz. Choćby raz jeden ją objąć, a potem niech się dzieje co chce. Ach,
prawda — przypomniał sobie — jeżeli była, to można znaleźć ślady". Spojrzał na
ziemię wiodącej do szałasu, jeszcze nie zarosłej trawą ścieżki: był na niej świeży ślad
bosej stopy, która się pośliznęła. „A więc była. Ale teraz przepadło. Gdziekolwiek ją
spotkam, wprost do niej pójdę. W nocy do niej pójdę". Długo siedział w szałasie i
wyszedł stamtąd wyczerpany, przybity. Zaniósł lekarstwo, wrócił do domu i położył
się w swoim pokoju czekając na obiad.
XVII
Przed obiadem przyszła do niego Liza i wciąż rozmyślając, co może być
przyczyną jego złego humoru, zaczęła mówić, że obawia się, czy nie jest mu przykro,
że chcą ją zawieźć na połóg do Moskwy, i że postanowiła tu zostać. Za nic w świecie
nie pojedzie do Moskwy. Wiedział, jak się boi zarówno samego porodu, jak tego, żeby
nie urodziło się nienormalne dziecko, więc mimo woli się wzruszył, widząc, że tak
łatwo wszystko poświęca z miłości dla niego. W domu było tak ładnie, pogodnie i
czysto, a w jego duszy brudno, ohydnie, okropnie. Cały wieczór męczyła go
świadomość, że mimo szczerego wstrętu do własnej słabości, mimo szczerego zamiaru
skończenia z tym, jutro będzie to samo.
„Nie, to niemożliwe — mówił sobie przemierzając raz po raz swój pokój. —
Przecież musi być na to jakaś rada. Boże drogi, co robić?"
Ktoś zapukał na cudzoziemski sposób do drzwi. Wiedział, że to wujek.
— Proszę! — odezwał się.
Wujek przyszedł samorzutnie interweniować w sprawie Lizy.
— Czy wiesz, że istotnie widzę w tobie zmianę — powiedział — i rozumiem, jak
to musi męczyć Lizę. Rozumiem, że nie jest ci łatwo zostawiać rozpoczęte piękne
dzieło, ale trudno, que veux tu? Ja bym wam radził wyjechać. Będziecie spokojniejsi, i
ty, i ona. I wiesz co, radzę wam jechać na Krym. Po pierwsze klimat, następnie jest
tam doskonały położnik, no i traficie akurat na sezon winogron.
— Wujku — zaczął nagle Eugeniusz. — Czy wujek może zachować dla siebie
mój sekret, okropny dla mnie sekret? Haniebny sekret?
— Bój się Boga, czy wątpisz w moją dyskrecję?
— Wujku! Wujek może mi pomóc. Więcej niż pomóc — uratować mnie —
powiedział Eugeniusz. I myśl o tym, że wyjawi swoją tajemnicę wujowi, którego nie
szanuje, że pokaże mu się w najmniej korzystnym świetle, poniży się przed nim, była
mu mila. Czuł się ohydny, winny i chciał sam siebie ukarać.
— Mów, mój drogi, wiesz przecież, jak cię polubiłem — odezwał się wujek,
widać bardzo zadowolony i z tego, że jest jakiś sekret, i z tego, że zostanie
powiernikiem, i że może się okazać pomocny.
— Przede wszystkim muszę wyznać, że ze mnie nędznik i łajdak, niegodziwiec
— tak, właśnie niegodziwiec.
— Ależ, co ty wygadujesz — zabulgotał wujek.
— Pewnie że niegodziwiec, skoro ja, mąż Lizy, Lizy!... kiedy się zna tę jej
miłość, jej czystość... Skoro ja, jej mąż, chcę ją zdradzić z babą!
— Jak to chcesz? Nie zdradziłeś jej przecież?
— Nie, ale to jest tak, jakbym zdradził, bo to nie zależało ode mnie. Byłem
gotów. Jakby mi coś nie przeszkodziło, to ja teraz... teraz bym... nie wiem sam, co bym
zrobił.
— Chwileczkę, wytłumacz mi...
— Proszę bardzo. Za kawalerskich czasów byłem na tyle głupi, że nawiązałem
stosunek z tutejszą kobietą, z naszej wsi. Otóż kiedy się z nią spotykałem w lesie, w
polu...
— A ładna przynajmniej? — przerwał wujaszek.
Eugeniusz skrzywił się na to pytanie, ale tak mu była potrzebna pomoc z
zewnątrz, że puścił je mimo uszu i podjął:
— Otóż myślałem, że to nic ważnego, że zerwę i zrobię z tym koniec. I
faktycznie zerwałem jeszcze przed ślubem i prawie rok jej nie widywałem i nie
myślałem o niej. — Było mu samemu głupio słuchać siebie, słuchać opisu swego
stanu. — Wtem nagle — sam nie wiem czemu — słowo daję, czasem jestem gotów
uwierzyć w urzeczenie, zobaczyłem ją i coś takiego się ze mną zrobiło... robak wlazł mi
w serce, toczy mnie. Wymyślam sobie, rozumiem całą okropność swego czynu, a
raczej tego, co mogę w każdej chwili uczynić, i sam do tego dążę, a jeżeli dotychczas
nie uczyniłem, to tylko dlatego, że Bóg mnie strzegł. Wczoraj Liza mnie zawołała, gdy
szedłem właśnie do tamtej.
— Jak to, w deszcz?
— Umęczyłem się, wujku, i postanowiłem wyznać ci wszystko i prosić o pomoc.
— Hm, oczywiście coś takiego u siebie w majątku to nie jest dobrze. Ludzie się
dowiedzą. Rozumiem, że Liza słabuje, trzeba ją oszczędzać, ale po co akurat w swoim
majątku?
Eugeniusz znów usiłował nie słyszeć tego, co mówi wujek, i czym prędzej
przystąpił do sedna sprawy.
— Niech mnie wujek ratuje przede mną. Proszę o coś takiego: dziś
przeszkodzono mi przypadkiem, ale jutro czy innym razem nie przeszkodzą mi. A ona
już wie o tym. Proszę mnie nigdzie nie puszczać samego.
— No dobrze — powiedział wujek. — Ale czy rzeczywiście jesteś aż tak
zakochany?
— Ach, nic podobnego. To nie jest to, jest to jakaś moc, co mnie porwała i
trzyma. Nie wiem, co robić. Może wezmę się w garść, wówczas...
— No więc na moje wychodzi — rzekł wujek. — Jazda na Krym.
— Słusznie, trzeba pojechać, ale dopóki będę tu z wujkiem, będę wszystko
wujkowi opowiadał.
XVIII
Powierzenie tajemnicy wujkowi, a przede wszystkim wstyd i wyrzuty sumienia,
które go dręczyły od owego słotnego dnia, podziałały otrzeźwiająco na Eugeniusza. Po
tygodniu postanowiono wyjechać do Jałty. Przez ten tydzień Eugeniusz jeździł do
miasta zdobywać pieniądze na wyjazd, wydawał z domu i z kantoru dyspozycje
dotyczące gospodarstwa, znów stał się wesół i serdeczny dla żony i zaczął odżywać
moralnie.
Wreszcie, ani razu po tym słotnym dniu nie widziawszy Stiepanidy, pojechał z
żoną na Krym. Tam znakomicie spędzili dwa miesiące. Eugeniusz miał tyle nowych
wrażeń, że wszystko, co było przedtem, zatarło się w jego pamięci, przynajmniej miał
takie wrażenie. Na Krymie spotkali dawnych znajomych i bardzo się z nimi zbliżyli,
poza tym nawiązali nowe znajomości. Życie na Krymie było dla Eugeniusza
ustawicznym świętem, a w dodatku było dlań pouczające i pożyteczne. Zaprzyjaźnili
się tam z byłym marszałkiem szlachty ich guberni, mądrym, liberalnym człowiekiem,
który polubił Eugeniusza, zaczął go urabiać i wciągnął do swego obozu. W końcu
sierpnia Liza urodziła ładną zdrową dziewczynkę — niespodziewanie urodziła bardzo
łatwo.
We wrześniu Irtieniewowie wrócili do domu już we czwórkę, z dzieckiem i
mamką, ponieważ Liza nie mogła sama karmić. Zupełnie wolny od poprzednich
udręk, Eugeniusz wrócił do siebie jako człowiek całkowicie nowy i szczęśliwy.
Przeżywszy wszystko, co przeżywają mężowie w czasie porodu żony, jeszcze mocniej
ją pokochał. Uczucie dla dziecka, kiedy je brał na ręce, było zabawne, nowe, bardzo
przyjemne, coś jakby wrażenie lekkich łaskotek. Czymś nowym w jego życiu było
także i to, że prócz zajmowania się gospodarstwem, w jego duszy dzięki przyjaźni z
Dumczynem (byłym marszałkiem) zrodził się nowy zapał — dla administracji
terytorialnej, zapał wynikający częściowo z ambicji, a częściowo z poczucia
obowiązku. W październiku miało się odbyć nadzwyczajne zebranie, na którym miał
zostać wybrany. Po powrocie do domu był raz w mieście, drugi raz u Dumczyna.
O mękach pokusy i walki zupełnie zapomniał i z trudem mógł je odtworzyć w
wyobraźni. Wydawało mu się to czymś w rodzaju ataku szału, któremu uległ.
Czuł się teraz tak dalece wolny od tego, że nawet się nie bał spytać oficjalisty
przy pierwszej okazji, gdy zostali sami. Ponieważ mówił już z nim na ten temat, nie
wahał się zapytać:
— No jak tam, Sidor Piecznikow wciąż jeszcze nie mieszka w domu?
— Nie, ciągle w mieście.
— No a jego kobieta?
— Płocha z niej kobietka! Teraz się z Zenobiuszem zadaje. Całkiem się
zbakierowała.
„To i dobrze — pomyślał Eugeniusz. — Zdumiewające, jak mnie to nic nie
wzrusza i jak się zmieniłem".
XIX
Spełniło się wszystko, czego pragnął Eugeniusz. Majątek pozostał w jego
rękach, cukrownia ruszyła, buraki świetnie obrodziły i można się było spodziewać
dużego dochodu; żona szczęśliwie urodziła, teściowa wyjechała. I został jednogłośnie
wybrany.
Po wyborach Eugeniusz wracał z miasta do domu. W mieście gratulowano mu,
musiał dziękować. W czasie obiadu wypił z pięć kielichów szampana. Snuł zupełnie
nowe plany życia. Jechał do domu i myślał o tym. Było babie lato. Droga znakomita,
jaskrawe słońce. Podjeżdżając do domu Eugeniusz rozmyślał o tym, że dzięki
wyborowi zajmie wśród swoich chłopów właśnie to stanowisko, o którym zawsze
marzył, mianowicie takie, że będzie mógł służyć ludowi nie tylko przedsiębiorstwem
dającym pracę, lecz i bezpośrednim wpływem. Wyobrażał sobie, co o nim będą sądzili
za trzy lata jego chłopi i inni. „Ot, choćby ten" — myślał przejeżdżając w tej chwili
przez wieś i patrząc na chłopa i babę przecinających mu drogę z pełnym cebrem.
Przystanęli przepuszczając jego bryczkę. Był to stary Piecznikow i Stiepanida.
Eugeniusz spojrzał na nią, poznał i poczuł z radością, że jest zupełnie spokojny. Była
tak samo urodziwa jak zawsze, ale nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Przyjechał
do domu. Żona powitała go na ganku. Był piękny wieczór.
— No i jak tam, można pogratulować? — zapytał wujaszek.
— Tak, wybrano mnie.
— Świetnie. Trzeba to oblać.
Nazajutrz rano Eugeniusz objeżdżał gospodarstwo, które zaniedbał. Na
folwarku pracowała nowa młockarnia. Przyglądając się jej pracy Eugeniusz chodził
między babami, usiłując ich nie widzieć, ale mimo wysiłków ze dwa razy dostrzegł
czarne oczy i czerwoną chustkę Stiepanidy, która nosiła słomę. Ze dwa razy zerknął na
nią i poczuł coś w sobie, ale nie wiedział co. Dopiero nazajutrz, kiedy znów pojechał
na gumno folwarku i spędził tam dwie godziny, co wcale nie było potrzebne, nie
przestając pieścić wzrokiem znajomej urodziwej postaci młodej kobiety, poczuł, że
jest zgubiony, całkowicie, bezpowrotnie zgubiony. Znów te męczarnie, znów cała ta
okropność i strach. I znikąd ratunku.
Stało się to, czego się spodziewał. Nazajutrz wieczorem, sam nie wiedząc jak,
znalazł się na tyłach jej chałupy, naprzeciw stodoły, gdzie pewnego razu na jesieni
mieli schadzkę. Udając, że spaceruje, przystanął tu i zapalił papierosa. Zobaczyła go
jej sąsiadka i słyszał odchodząc, że mówi do kogoś:
— Idź, on czeka na ciebie, żebym tak skonała, tam stoi. Idź, głupia!
Dostrzegł, że inna kobieta — ona — pobiegła do stodoły, ale nie mógł już
wrócić, bo widział go jakiś chłop, więc poszedł do domu.
XX
Kiedy wszedł do bawialni, wszystko wydało mu się dziwaczne i nienaturalne.
Rano wstał jeszcze rześki, z postanowieniem, że da temu spokój, zapomni, nie pozwoli
sobie myśleć o tym. Ale sam nie wiedząc czemu, całe rano nie tylko się nie zaintere-
sował niczym, lecz starał się od wszystkiego stronić. To, co przedtem było ważne,
cieszyło go, teraz nie miało żadnego znaczenia. Bezwiednie starał się uwolnić od zajęć.
Zdawało mu się, że trzeba się od nich uwolnić po to, by rozważyć, przemyśleć. I
uwolnił się i został sam. Lecz jak tylko został sam, zaraz poszedł włóczyć się po
ogrodzie, po lesie. Wszystkie te miejsca były zbrukane wspomnieniami, i te wspom-
nienia nim owładnęły. Czuł, że chodzi po ogrodzie i wmawia sobie, że coś rozważa, ale
w istocie niczego nie rozważa, lecz szaleńczo, bezpodstawnie czeka na nią — oczekuje,
że ona jakimś cudem zrozumie, jak on jej pragnie, i od razu przyjdzie tu lub gdzie
indziej, tam, gdzie nikt nie zobaczy, albo nocą bezksiężycową, i nikt, nawet ona sama,
nie zobaczy — w taką noc przyjdzie, a on dotknie jej ciała...
„No i zerwałeś, kiedy chciałeś — mówił sobie. — No i masz! Związałeś się dla
zdrowia ze schludną, zdrową kobietą! Nie, widać nie można tak z nią igrać".
Myślałem, że to ja ją wziąłem, a to ona mnie wzięła — wzięła i nie puściła. Myślałem,
że jestem wolny, a nie byłem wolny. Żeniąc się sam się oszukiwałem. Wszystko było
bzdurą, kłamstwem. Odkąd się z nią związałem, przeżyłem nowe uczucie —
prawdziwie mężowskie uczucie. Tak, trzeba było żyć z nią.
Tak, mam dwie możliwości, dwa różne życia: jedno to, które zacząłem z Lizą:
praca, gospodarstwo, dziecko, ludzki szacunek. Jeżeli wybiorę to życie, nie ma miejsca
dla Stiepanidy. Trzeba ją gdzieś wysłać, jak mówiłem, albo zniszczyć, żeby jej w ogóle
nie było. Drugie życie jest takie: zabrać ją mężowi, dać mu pieniądze i żyć z nią nie
zważając na wstyd i hańbę. Ale wtedy nie ma miejsca dla Lizy i Mimi (dziecka). Ach
nie, cóż, dziecko nie przeszkadza, ale żeby Lizy nie było, żeby wyjechała. Żeby się
dowiedziała, przeklęła i wyjechała. Żeby się dowiedziała, że ją zamieniłem na prostą
babę, że jestem oszustem, łajdakiem. Nie, to zbyt okropne! Do tego nie można
dopuścić. Ale możliwe jest co innego — rozważał — może się zdarzyć, że Liza
zachoruje i umrze. Umrze — i wszystko się świetnie ułoży.
Świetnie! O nędzniku! Nie, jak już ktoś ma umrzeć, to ona. Gdyby ona,
Stiepanida, umarła, jak by to było dobrze.
Tak, tak właśnie się truje lub zabija kochanki albo żony. Wziąć rewolwer, pójść
wywołać i zamiast uścisków strzelić w serce — i koniec. Przecież ona to szatan. Po
prostu szatan. Przecież zawładnęła mną wbrew mojej woli.
Zabić? Tak. Ale są dwa wyjścia: zabić żonę albo ją. Bo tak żyć nie można
1
. Nie
można. Trzeba przemyśleć i przewidzieć. Jeżeli zostawi się wszystko tak, jak jest, to co
z tego wyniknie?
Wyniknie to, że znów sobie powiem, że nie chcę, że dam spokój, ale tylko tak
powiem, a wieczorem znów będę tam za ich zagrodą, i ona wie o tym i przyjdzie. I
albo ludzie się dowiedzą i powiedzą żonie, albo sam jej powiem, bo nie mogę kłamać,
nie mogę tak żyć. Nie mogę. To się rozniesie. Dowiedzą się wszyscy, i Parasza, i kowal.
No i co, czy można tak żyć?
Nie można. Są tylko dwa wyjścia: zabić żonę albo ją. Albo też... Ach tak, jest
trzecie Wyjście: siebie — powiedział półgłosem i przeszło go mrowie. — Tak, siebie, a
wtedy nie trzeba ich zabijać..."
Strach go ogarnął, właśnie dlatego, że czuł, że możliwe jest tylko to wyjście.
„Rewolwer mam. Czy możliwe, że się zabiję? Nigdy o tym nie myślałem, jakież to
będzie dziwne".
Wrócił do swego pokoju i od razu otworzył szafę, w której miał rewolwer.
Ledwo go wyjął, gdy weszła żona.
XXI
Przykrył rewolwer gazetą.
— Znów to samo — rzekła przestraszona spojrzawszy na niego.
— Co to samo?
— Ten sam okropny wyraz twarzy, jaki miałeś przedtem, kiedy mi nie chciałeś
powiedzieć. Kochany, powiedz mi. Widzę, że się męczysz. Powiedz mi; będzie ci lżej.
Cokolwiek to jest, będzie jednak lepsze od tych twoich cierpień. Wiem zresztą, że to
nic złego.
— Wiesz? Do czasu.
— Mów, mów, mów. Nie puszczę cię. Uśmiechnął się żałośnie.
„Powiedzieć? Nie, to niemożliwe. Zresztą po co mówić".
1
W tym miejscu zaczyna się I wariant zakończenia.
Może by jej nawet powiedział, ale w tej samej chwili weszła mamka pytając, czy
można iść na spacer. Liza poszła ubrać dziecko.
— Więc powiesz? Zaraz przyjdę.
— Może tak...
Nigdy nie mogła zapomnieć bolesnego uśmiechu, z jakim to powiedział. Wyszła
z pokoju.
Pospiesznie, skradając się jak zbój, schwycił rewolwer, wyjął z kabury. „Jest
nabity, tak, ale dawno, i brak jednego naboju. No, co będzie, to będzie".
Przyłożył do skroni, zawahał się chwilę, lecz gdy sobie przypomniał Stiepanidę,
decyzję niewidywania jej, walkę, pokusę, upadek, znów walkę — wzdrygnął się z
przerażenia. „Lepsze już to". I nacisnął cyngiel.
Gdy Liza wbiegła do pokoju — ledwo zdążyła zejść na dół z balkonu — leżał
twarzą do ziemi, czarna ciepła krew tryskała z rany i trup jeszcze drgał.
Wszczęto śledztwo. Nikt nie mógł zrozumieć i wyjaśnić przyczyny samo-
bójstwa. Wujaszkowi nawet przez myśl nie przeszło, żeby przyczyna mogła mieć coś
wspólnego z wyznaniem, które usłyszał przed dwoma miesiącami od Eugeniusza.
Pani Barbara twierdziła, że zawsze to przewidywała. Rzekomo było to widać,
kiedy się sprzeczał. Liza i pani Maria w żaden sposób nie mogły pojąć, dlaczego się to
stało, a jednak nie wierzyły temu, co mówili doktorzy: że był chory umysłowo. W
żaden sposób nie mogły się z tym zgodzić, ponieważ wiedziały, że miał więcej
zdrowego rozsądku niż setki znanych im ludzi.
Istotnie, jeżeli Eugeniusz Irtieniew był chory umysłowo, to wszyscy ludzie są
chorzy umysłowo, a najbardziej chorzy umysłowo są ci, którzy widzą u innych objawy
obłędu, a u siebie ich nie dostrzegają.
1889
Wariant zakończenia opowiadania „Szatan"
...powiedział sobie, podszedł do biurka, wyjął z niego rewolwer i obejrzawszy
go — jednego naboju brakowało — włożył do kieszeni spodni.
— O Boże! Co ja robię? — zawołał nagle i złożywszy ręce zaczął się modlić.
— Boże, pomóż mi, wyzwól mnie. Ty wiesz, że nie chcę nic złego, ale sam nie
mogę. Pomóż mi — mówił żegnając się przed ikoną.
„Mogę przecież panować nad sobą, pójdę się przejść i przemyślę".
Wszedł do przedpokoju, włożył kożuszek, kalosze i wyszedł na ganek. Kroki
jego bezwiednie skierowały się obok ogrodu polną drogą na folwark. Tam wciąż
jeszcze huczała młockarnia i rozlegały się wołania chłopców poganiaczy. Wszedł do
suszarni na zboże. Była tam. Dojrzał ją od razu. Zgarniała grabiami kłosy, a
zobaczywszy go, zaśmiała się i żwawa, wesoła pobiegła kłusem po rozrzuconych
kłosach, zręcznie je odsuwając. Eugeniusz nie chciał, ale musiał patrzeć na nią.
Opamiętał się wtedy dopiero, kiedy już jej nie było widać. Oficjalista zameldował, że
teraz kończą młócić zleżałe zboże, dlatego dłużej to trwa i jest mniejsza wydajność.
Eugeniusz podszedł do bębna młockarni, dudniącego od czasu do czasu przy
przepuszczaniu źle rozłożonych snopów, i zapytał oficjalisty, czy dużo jest takich
zleżałych snopów.
— Będzie jakie pięć wozów.
— A więc tak... — zaczął Eugeniusz i nie dokończył.
Podeszła do samego bębna i wygarniając spod niego kłosy sparzyła go swoim
roześmianym spojrzeniem.
To spojrzenie mówiło o ich wesołej, beztroskiej miłości, o tym, że ona wie, że
on jej pragnie, że przychodził do jej szopy i że ona, jak zawsze, gotowa jest żyć z nim i
cieszyć się nie myśląc o żadnych warunkach i następstwach. Eugeniusz poczuł, że jest
w jej władzy, ale nie chciał ulec.
Przypomniał sobie swoją modlitwę i usiłował ją powtórzyć. Zaczął odmawiać ją
w duchu, ale zaraz poczuł... że jest to daremne. Jedna myśl pochłonęła go teraz bez
reszty: jak niepostrzeżenie dla innych wyznaczyć jej schadzkę?
— Jeżeli dzisiaj skończymy, czy każe pan zaczynać nową stertę, czy może
zostawić na jutro? — zapytał oficjalista.
— Tak, tak — odpowiedział Eugeniusz mimo woli kierując się za nią do stosu,
na który zgarniała kłosy razem z drugą kobietą.
„Czy naprawdę nie mogę zapanować nad sobą? — myślał. — Czy naprawdę
jestem zgubiony? Boże! Ależ nie ma żadnego Boga. Jest szatan. Ona jest tym
szatanem. On mną owładnął. Ale ja nie chcę, nie chcę. Szatan, tak, szatan".
Podszedł tuż do niej, wyjął z kieszeni rewolwer i raz, dwa, trzy razy wystrzelił
jej w plecy. Przebiegła parę kroków i padła na stos.
— Ludzie, laboga, a to co? — krzyczały kobiety.
— Nie, to nie jest przypadek. Umyślnie ją zabiłem — zawołał Eugeniusz. —
Poślijcie po policjanta.
Wrócił do domu i nic nie mówiąc żonie zamknął się w gabinecie.
— Nie wchodź do mnie — wołał do żony przez drzwi — dowiesz się potem
wszystkiego.
W godzinę później zadzwonił i rozkazał lokajowi:
— Dowiedz się, czy Stiepanida żyje.
Lokaj wiedział już o wszystkim i odparł, że umarła z jaką godzinę temu.
— To i dobrze. Teraz mnie zostaw. Jak przyjedzie policjant lub sędzia śledczy,
to mi powiedz.
Policjant i sędzia śledczy przyjechali nazajutrz rano, Eugeniusz pożegnał się z
żoną i dzieckiem i odwieziono go do więzienia.
Odbyła się rozprawa. Było to zaraz po wprowadzeniu sądu przysięgłych.
Uznano, że jest przejściowo chory umysłowo i skazano tylko na kościelną pokutę.
Przesiedział w więzieniu dziewięć miesięcy i miesiąc w klasztorze.
Jeszcze w więzieniu zaczął pić, pił dalej w klasztorze i wrócił do domu jako
schorowany, nałogowy alkoholik.
Pani Barbara twierdziła, że zawsze to przewidywała. Rzekomo było to widać w
czasie sprzeczek. Liza i pani Maria w żaden sposób nie mogły pojąć, dlaczego to się
stało, a jednak nie wierzyły temu, co mówili doktorzy: że był to człowiek chory
umysłowo, psychopata. W żaden sposób nie mogły się z tym zgodzić, ponieważ
wiedziały, że miał więcej zdrowego rozsądku niż setki znanych im ludzi.
Istotnie, jeżeli Eugeniusz Irtieniew był chory umysłowo wtedy, gdy popełniał
zbrodnię, to wszyscy ludzie są chorzy umysłowo, a najbardziej chorzy umysłowo są ci,
którzy widzą u innych objawy obłędu, a u siebie ich nie dostrzegają.
1909