Tołstoj Lew Gospodarz i parobek

background image

( 1 )








G O S P O D A R Z I P A R O B E K



Było

to

w

latach

siedemdziesiątych,

nazajutrz

po

zimnym Mikołaju. W parafii było święto i właściciel
zajazdu,

kupiec

drugiej

gildii,

Wasilij

Andreicz

Bre-

chunow, nie mógł wyjechać z domu: musiał być w cer-
kwi — Brechunow był starostą cerkiewnym, w domu
również należało przyjąć i ugościć krewnych i znajo-
mych. Ale gdy ostatni goście odjechali, Wasilij Andre-
icz natychmiast zaczął przygotowywać się do drogi;
zamierzał jechać do mieszkającego w sąsiedztwie oby-
watela ziemskiego, aby kupić wreszcie od niego od
dawna targowany las. Wasilij Andreicz dlatego tak się
śpieszył, że się obawiał, by kupcy z miasta nie uprze-
dzili go w tej korzystnej transakcji. Młody obywatel
ziemski żądał za las dziesięć tysięcy jedynie dlatego, że
Wasilij Andreicz dawał siedem. Ale siedem tysięcy
stanowiły tylko trzecią część wartości lasu. Może Wa-
silij Andreicz wytargowałby coś jeszcze, gdyż las znaj-
dował się w jego obwodzie i między nim a wiejskimi
kupcami z powiatu od dawna już było ustanowione, że
jeden kupiec nie podbijał ceny w obwodzie drugiego,
ale Wasilij Andreicz dowiedział się, że kupcy z guber-
nialnego

miasta

chcieli

przyjechać,

by

pertraktować

w sprawie kupna Goriaczkińskiego lasu, wobec czego
postanowił

jechać

natychmiast

i

zakończyć

interes

background image

( 2 )

z obywatelem ziemskim. Gdy tylko uroczystości się
skończyły, wyjął z kuferka własne siedemset rubli, do-

background image

( 3 )

łożył do nich dwa tysiące trzysta rubli z pieniędzy cer-
kiewnych, które miał przy sobie, żeby razem było trzy
tysiące rubli, i przeliczywszy je uważnie oraz ułożyw-
szy w portfelu, był gotów do drogi.

Parobek Nikita, jedyny człowiek, który pośród ca-

łej służby Wasilia Andreicza nie był tego dnia pijany,
pobiegł zakładać konia. Nikita nie był pijany, bo choć
był pijakiem, ale od czasu zapust, kiedy to przepił je-
dyną- kapotę oraz skórzane buty, poprzysiągł sobie, że
więcej pić nie będzie — i nie pił już drugi miesiąc;
nie pił i obecnie, mimo że kusiła go wódka, którą za-
pijano się wszędzie w czasie pierwszych dwóch dni
świąt.

Nikita był to pięćdziesięcioletni chłop z pobliskiej

wsi, „niegospodarz", jak o nim mówiono; większą część
swego życia spędził poza domem rodzinnym, wśród
obcych. Ceniono go wszędzie z;a jego pracowitość, zrę-
czność i siłę w pracy, lecz najbardziej — za dobry,
miły charakter, ale Nikita nigdzie nie zagrzewał miej-
sca, a to dlatego, że dwa razy do roku lub nawet
częściej upijał się, i wtedy —

:

prócz tego, że przepijał

wszystko, co miał na sobie — stawał się porywczy
i skory do zaczepki. Wasilij Andreicz również kilka-
krotnie go przepędzał, lecz później znowu przyjmował
ceniąc w nim uczciwość, miłość do zwierząt, a prze-
de wszystkim taniość. Wasilij Andreicz płacił mu nie
osiemdziesiąt rubli, tj. tyle, ile kosztował taki robot-
nik, lecz czterdzieści, które wypłacał mu nieregularnie,
drobnymi kwotami, i w dodatku często nie gotówką,
tylko towarami ze sklepu licząc za nie wysokie ceny.

Żona Nikity, Marfa, niegdyś bardzo ładna, dzielna

baba, gospodarowała w domu z wyrostkiem oraz dwie-
ma dziewuchami i nie żądała, by Nikita wracał do do-
mu, po pierwsze, dlatego że już dwanaście lat żyła
z bednarzem, chłopem z innej wsi, który najmował

background image

( 4 )

u nich mieszkanie, po drugie zaś, że choć pomiatała
mężem do woli, kiedy był trzeźwy, bała się go jak
ognia, kiedy się upijał. Pewnego razu Nikita, upiwszy
się w domu do nieprzytomności, prawdopodobnie, żeby
się zemścić na żonie za całą swą uległość, kiedy był
trzeźwy, rozbił jej skrzynię, wyjął z niej najcenniejsze
stroje i wziąwszy siekierę porąbał na pieńku w drobne
kawałeczki jej sarafany i suknie. Ale wszystko, co za-
robił, oddawano jego żonie i Nikita wcale się temu
nie sprzeciwiał. Tak było i teraz: na dwa dni przed
świętami

Marfa

przyjechała

do

Wasilia

Andreicza

i wzięła białej mąki, herbaty, cukru oraz ćwiartkę
wódki, razem na trzy ruble, poza tym wzięła pięć ru-
bli gotówką dziękując za wszystko jak za niezwykłą
łaskę,

podczas

gdy

płacąc

nawet

najniższą

stawkę,

Wasilij

Andreicz

był

winien

Nikicie

ze

dwadzieścia

rubli.

— Czy zawieraliśmy z sobą jaką umowę? — po-

wiadał Wasilij Andreicz do Nikity. —Potrzeba ci cze-
go. Bierz, korzystaj. U mnie nie to, co u innych ludzi:
Co chwila obrachunki i kary. My postępujemy według
sumienia. Ty mi służysz, więc nie opuszczę cię w po-
trzebie.

Mówiąc to wszystko Wasilij Andreicz był święcie'

przekonany,

że

jest

dobroczyńcą

Nikity;

potrafił

tak

przekonywająco mówić i wszyscy ludzie zależni od je-
go

pieniędzy,

poczynając

od

Nikity,

utwierdzali

go

w przeświadczeniu, że ich nie oszukuje, lecz świadczy
im dobrodziejstwa.

— Przecie,

rozumiem,

Wasiliu

Andreiczu,

chyba

służę dobrze, dogadzam jak rodzonemu ojcu, ja to bar-
dzo

dobrze

rozumiem

— odpowiadał Nikita, rozumie-

jąc bardzo dobrze, że Wasilij Andreicz go oszukuje,
lecz równocześnie czując, że na nic by się nie zdała

background image

( 5 )

próba zrobienia z nim obrachunku, a tymczasem trze-
ba żyć, póki nie ma innego zajęcia, i brać, co dają.

Otrzymawszy od gospodarza polecenie, by zaprzę-

gać, Nikita, jak zawsze wesoło i ochoczo, dziarskim
i lekkim krokiem poszedł, kołysząc się z boku na bok,
do stajni, zdjął z kołka ciężką, rzemienną uzdę z chwa-
stem i mosiężnymi kółkami i pobrzękując wędzidłem,
zbliżył się do zamkniętej przegrody, gdzie stał koń,
którego Wasilij Andreicz kazał zaprzęgnąć.

— Co, stęskniłeś się, stęskniłeś, głuptasku? — mó-

wił

Nikita

odpowiadając

na

ciche

powitalne

rżenie,

którym

go

spotkał

stojący

w

przegrodzie

niewielki,

ciemnogniady, zgrabny ogierek o nieco spadzistym za-
dzie i jasnym pysku. — No, no, zdążysz, zaczekaj, naj-
pierw napoję — mówił do konia zupełnie tak, jak się
mówi do istoty, która rozumie słowa, i otarłszy połą
spasiony i przysypany kurzem grzbiet z rowkiem po-
środku, włożył na piękny, młody łeb ogiera uzdę, wy-
prostował mu uszy i grzywkę, zarzucił kantar i popro-
wadził do wodopoju.

Kiedy ogier wyszedł ostrożnie z przegrody, wysoko

zawalonej nawozem, zaczął harcować i wierzgać, uda-
jąc, że tylną nogą chce kopnąć Nikitę, biegnącego
z nim kłusa w stronę studni.

— Dokazuj, dokazuj, szelmo! — przemawiał Niki-

ta, który wiedział, jak ostrożnie Gniady wierzgał tylną
nogą tak, by tylko dotknąć zatłuszczonego półkożuszka,
lecz nie uderzyć. Nikita ogromnie lubił takie baraszko-
wanie.

Napiwszy się zimnej wody koń mocno sapnął i po-

ruszył mokrymi, silnymi wargami; z rzadkich szczeci-
niastych

wąsów,

którymi

były

pokryte

wargi

konia

spadały do koryta przezroczyste krople. Koń zamarł,
jakby się zamyślił, po czym niespodzianie parsknął.

— Nie chcesz, nie trzeba, zapamiętam to sobie, już

background image

( 6 )

więcej nie proś — powiedział Nikita zupełnie poważ-
nie, rzeczowo wyjaśniając swoje postępowanie Gniade-
mu, i pobiegł z powrotem do przegrody, szarpiąc za
cugle brykającego i na całe podwórze wesoło dzwonią-
cego kopytami młodego konia.

Nie było nikogo ze służby, został tylko obcy, mąż

kucharki, który przybył na święta.

—• Idź no, spytaj, duszo kochana •— powiedział do

niego Nikita — do których sani zakładać: do zwykłych
czy do małych?

Mąż kucharki wszedł do krytego blachą domu na

wysokiej podmurówce i niebawem wrócił z zawiado-
mieniem, że kazano zakładać do małych. Nikita tym-
czasem założył już ogierowi chomąto, podwiązał siodeł-
ko nabijane gwoździkami i niosąc w jednej ręce lekką,
malowaną dugę, w drugiej zaś trzymając uzdę, na któ-
rej wiódł konia, zbliżył się do dwojga sanek stojących
koło chlewa.

— Jak do małych, to do małych — powiedział,

podprowadzając do hołobli mądrego konia, wciąż uda-
jącego, że chce ugryźć, i z pomocą męża kucharki za-
czął go zaprzęgać.

Kiedy wszystko było prawie gotowe i gdy miał już

tylko założyć lejce, Nikita posłał męża kucharki po sło-
mę do stodoły oraz do spichrza po derkę.

— W porządku. No, no, nie brykaj! —■ mówił Ni-

kita moszcząc sanie świeżo omłóconą owsianą słomą,
którą przyniósł mąż kucharki. — A teraz dawaj płach-
tę, pościelimy, a na wierzch pójdzie derka. O tak, o tak,
wygodnie będzie siedzieć — przygadywał i robił to, co
mówił, ob tykając ze wszystkich stron derką wymo-
szczone słomą siedzenie.

— No, dziękuję ci, duszo kochana ■—■ powiedział Ni-

kita do męża kucharki —■ we dwóch zawsze wszystko
idzie prędzej. — I rozdzieliwszy rzemienne lejce, złą-

background image

( 7 )

czone na końcach żelaznym kółkiem, siadł bokiem na
koźle i puścił rwącego się do biegu konia po zamarznię-
tym nawozie podwórza w stronę bramy.

— Wujku Mikito, wujaszku, hej, wujaszku! — cie-

niutkim głosikiem krzyknął za nim, pośpiesznie wybie-
gając z sieni na dziedziniec, siedmioletni chłopczyk
w czarnym półkożuszku, w nowych, białych walonkach
i w ciepłej czapce. — Zabierz mnie — prosił, w biegu
zapinając kożuszek.

— No, no, chodź, gołąbeczku — powiedział Nikita

i

zatrzymawszy konia posadził w sankach rozpromie-

nionego

z

zadowolenia,

bladego,

mizerniutkiego

syna

gospodarza i wyjechał na ulicę.

Była trzecia. Mróz chyba dziesięciostopniowy, po-

goda pochmurna i wietrzna. Połowę nieba przesłaniała
niska, ciemna chmura. Ale na podwórzu było jeszcze
spokojnie. Na ulicy natomiast wiatr już dawał się we
znaki; zmiatał śnieg z dachu sąsiedniej szopy i kręcił
nim za węgłem koło łaźni. Ledwo Nikita wyjechał za
bramę i skierował konia przed ganek, Wasilij Andreicz,
z

papierosem

w ustach, w krytym kożuchu, mocno

i nisko ściągnięty wełnianym pasem, wyszedł z sieni na
wysoki ganek zaniesiony śniegiem, który skrzypiał pod
obszytymi skórą walonkami, i zatrzymał się na nim.
Zaciągnął się resztką papierosa, rzucił pod nogi niedo-
pałek i rozgniótł go butem; potem wypuścił przez wą-
sy dym, spojrzał na zbliżającego się konia i zaczął za-
wijać po obu stronach rumianych ogolonych policzków,
ozdobionych tylko wąsami, końce kołnierza futrem do
wewnątrz tak, aby futro nie potniało przy oddychaniu.

— Widzicie go, figlarza, już zdążył! — powiedział

ujrzawszy swego syna w saniach. Wasilij Andreicz był
podniecony alkoholem wypitym z gośćmi i dlatego bar-
dziej niż zwykle czuł się zadowolony ze wszystkiego,
co do niego należało, jak również ze wszystkiego, co

background image

( 8 )

robił. Widok syna, którego w myślach nazywał zawsze
„następcą tronu", sprawiał mu obecnie wielką przy-
jemność, wpatrywał się w niego mrużąc oczy i szcze-
rząc w uśmiechu długie zęby.

Żona Wasilia Andreicza blada, chuda, brzemienna,

owinięta wraz z głową w wełnianą chustę stała za nim
w sieni.

— Doprawdy, wziąłbyś ze sobą Nikitę — mówiła

nieśmiało wychylając się zza drzwi.

Wasilij Andreicz nic nie odpowiedział na jej słowa,

które

widocznie

były

mu

niemiłe,

nachmurzył

się

gniewnie i splunął.

— Z gotówką jedziesz — żałosnym głosem ciągnęła

żona. — I pogoda może się popsuć. Doprawdy!

— Cóż to, drogi nie znam, że muszę koniecznie

brać przewodnika? — odrzekł Wasilij Andreicz jakoś
sztucznie ściągając usta, co robił zazwyczaj, gdy roz-
mawiał ze sprzedającymi lub kupującymi, i skandując
każdą sylabę szczególnie wyraźnie.

— Na miłość boską, weź Nikitę! — powtarzała żo-

na przekładając końce chustki i otulając się.

— A toś się uczepiła jak rzep... No i gdzie go po-

sadzę?

— Ja jestem gotów, Wasiliu Andreiczu — wesołym

głosem odezwał się Nikita. — Żeby tylko nakarmiono
tu konie, kiedy mnie nie będzie — dodał zwracając się
do gospodyni.

— Już ja dopilnuję, Nikito, Szymonowi każę — od-

powiedziała gospodyni.

— Więc co, mam jechać, Wasiliu Andreiczu? —

spytał Nikita i czekał na odpowiedź.

— No, trzeba usłuchać starej. Tylko, jeżeli masz

jechać, idź i włóż jakiś cieplejszy płaszcz — powie-
dział Wasilij Andreicz, znowu się uśmiechając i wska-
zując wzrokiem na Nikitę i jego podarty pod pachami

background image

( 9 )

i na plecach, postrzępiony u dołu, zatłuszczony, pobru-
dzony kożuszek, który widział już niejedno.

— Hej, wyjdź no i potrzymaj konia! — krzyknął

Nikita w podwórze do męża kucharki.

•— Ja sam, ja sam! — pisnął chłopczyk, wyjmując

z kieszeni zmarznięte, czerwone rączyny, i chwytał
przemarzłe rzemienne lejce.

— Tylko nie strój się długo, pośpiesz się! — uśmie-

chając się do Nikity zawołał Wasilij Andreicz.

■—■ Duchem, ojczulku — powiedział Nikita i szybko

przebierając stopami, zwróconymi do wewnątrz i obu-
tymi w walonki podszyte wojłokiem, pobiegł na po-
dwórze, stamtąd zaś do czeladnej.

— Ano, Arinuszka, zdejm z pieca moją kapotę,

z gospodarzem jadę! — powiedział Nikita wbiegając
do izby i zdejmując z gwoździa wełniany pas.

Kucharka, która wyspała się po obiedzie i nasta-

wiała właśnie samowar dla męża, wesoło przyjęła Ni-
kitę i zaraziwszy się jego pośpiechem, szybko zakrę-
ciła się, skwapliwie zdjęła z pieca suszący się tam mi-
zerny,

zniszczony

kaftan

sukienny,

zaczęła

prędko

otrzepywać go i wygładzać.

\.— No to zabawisz się tu swobodnie ze swoim chło-

pem -— powiedział do kucharki Nikita, który zawsze do-
brodusznie uprzejmy, starał się powiedzieć cośkolwiek,
gdy znalazł się z kimś sam na sam.

Owinąwszy się wokoło wąziutkim, zniszczonym weł-

nianym pasem, wciągnął i tak chudy brzuch, ściskając
się z całej siły.

■— Tak — dodał zwracając się tym razem nie do

kucharki, lecz do pasa, i zatykając jego końce. —
W ten sposób się nie wysuniesz! — po czym podniósł-
szy i opuściwszy ramiona, by móc swobodnie poruszać
rękami, włożył kaftan na wierzch, naprężył plecy, żeby

background image

( 10 )

ręce

były

wolniejsze,

poprawił

kaftan

pod

pachami

i zdjął z półki rękawice. — No, dobrze.

— Może byś się przeżuł, Stiepanycz — powiedziała

kucharka — bo buty masz marne.

Nikita stanął, jakby się zawahał.
— Trzeba by... Ale obejdzie się i tak, niedaleko!
I wybiegł na podwórze.

— Nie będzie ci zimno, Nikita? — spytała gospo-

dyni, kiedy zbliżył się do sań.

— Czego ma być zimno, przecie jest zupełnie cie-

pło — odpowiedział Nikita, poprawiając słomę na przo-
dzie sanek, żeby przykryć nią nogi oraz wsuwając pod
nią bat, niepotrzebny, gdy się ma dzielnego konia.

Wasilij Andreicz siedział już w sankach wypełnia-

jąc swymi plecami, owiniętymi w dwa futra, całe wy-
gięte do tyłu oparcie, i wziąwszy natychmiast lejce do
rąk, cmoknął na konia. Nikita wskoczył w biegu, umie-
ścił się na przedzie sani z lewej strony i wysunął jedną
nogę.

n


Mocny ogier szarpnął sanki, których płozy lekko,

zaskrzypiały, i dziarsko ruszył po usypanej przez wieś,
zamarzniętej drodze.

— A ty czego się uczepiłeś? Daj no, Mikito, bat!

T

-

krzyknął

Wasilij

Andreicz,

najwyraźniej

zadowolony

z „następcy tronu", który uczepił się z tyłu na pło-
zach. — Ja ci tu zaraz dam! Biegnij do mamy, sukin-
synu!

Chłopak zeskoczył. Ogier ruszył szybciej truchtem

i przeszedł w kłus.

Kresty, gdzie stał dom Wasilia Andreicza, składały

się z sześciu budynków. Gdy tylko wyjechali za ostat-
nią chałupą kowala, natychmiast zauważyli, że wiatr

background image

( 11 )

był o wiele silniejszy, niż przypuszczali. Drogi prawie
nie

było

widać.

Siady

płozów

natychmiast

zanosiło

śniegiem i drogę można było odróżnić tylko po tym,
że była wyższa od pozostałego terenu. Po całym polu
kurzyło śniegiem i nie było widać linii, gdzie ziemia
styka się z niebem. Telatyński las, zawsze dobrze wi-
doczny, czerniał tylko czasem niewyraźnie w śnieżnej
zawiei. Wiatr dął z lewej strony, zwiewając uparcie
na jedną stronę grzywę na tęgiej, spasionej szyi ogiera,
i odwiewał na bok jego puszysty ogon, związany
w zwykły węzeł. Długi kołnierz Nikity, siedzącego pod
wiatr, przylegał do jego twarzy i nosa.

— Nie może biec jak należy, za dużo śniegu — po-

wiedział Wasilij Andreicz chlubiąc się swym świetnym
koniem. — Jeździłem nim raz do Paszutina, dowiózł
mnie w ciągu pół godziny.

— Co? — spytał Nikita nie dosłyszawszy zza koł-

nierza.

— Do Paszutina, powiadam, w

-

ciągu pół godziny

dojechałem! — krzyknął Wasilij Andreicz.

— Nie ma co mówić, dobry koń! — odpowiedział

Nikita.

Jakiś czas milczeli. Ale Wasilij Andreicz miał ocho-

tę rozmawiać.

— Więc jak tam, zabroniłem gospodyni upijać be-

dnarza?

— tak samo głośno powiedział Wasilij An-

dreicz, przekonany, że Nikicie będzie prawdopodobnie
schlebiało, iż rozmawia z tak znakomitym i mądrym
człowiekiem, za jakiego się uważał, i tak był zadowo-
lony ze swego żartu, że nawet mu do głowy nie przy-
szło, że taka rozmowa może być dla Nikity nieprzy-
jemna.

Nikita znowu nie dosłyszał unoszonych przez wiatr

słów gospodarza.

background image

14 Sonata

( 12 )

Wasilij Andreicz głośnym i dobitnym głosem po-

wtórzył żart o bednarzu.

— Bóg z nimi, Wasiliu Andreiczu, ja nie wnikam

w te sprawy. Byle tylko nie krzywdziła małego, a . co
do reszty, to Bóg z nią.

— No tak — powiedział Wasilij Andreicz. — A co,

konia będziesz kupował na wiosnę? — zmienił temat
rozmowy.

— Ani chybi — odpowiedział Nikita odchylając koł-

nierz kapoty i pochylając się do gospodarza.

Rozmowa stała się teraz dla Nikity zajmująca, więc

nie chciał nic z niej uronić.

-— Mały już podrósł, trzeba by samemu orać, bo

dawniej to najmowaliśmy — powiedział.

— Więc bierzcie tego, co się strychuje, drogo nie

zażądam! — krzyknął Wasilij Andreicz, czując podnie-
cenie i wskutek tego ulegając żyłce handlarskiej, która
pochłaniała wszystkie jego zainteresowania.

— Lepiej niech pan da z piętnaście rubli, to na

jarmarku końskim kupię — odpowiedział Nikita, wie-
dząc, że najwyższa cena na strychującego się konia,
którego Wasilij Andreicz chce się pozbyć, wynosi nie
więcej jak siedem rubli, a Wasilij Andreicz, oddawszy
mu tego konia, policzy sobie pewnie ze dwadzieścia
pięć rubli i wówczas przez pół roku nie dostanie od
niego ani grosza.

— Doskonały koń. Życzę ci jak samemu sobie.

Uczciwie.

Brechunow

nikogo

nie

skrzywdzi.

Niech

stracę, nie tak jak inni. Z honorem! — krzyknął tym
samym głosem, którym zagadywał swoich klientów. —
Koń, jak się patrzy.

— Tak jest — powiedział Nikita, westchnął i prze-

konawszy się, że nie ma czego więcej słuchać, wypuścił
z rąk kołnierz, który w tej chwili zasłonił mu ucho
i twarz.

background image

( 13 )

Z pół godziny jechali w milczeniu. Wiatr przedmu-

chiwał Nikicie bok oraz rękaw w miejscu, gdzie kożuch
był podarty.

. Nikita kulił się i oddychał w kołnierz zasłaniający

mu usta, i nie było mu tak bardzo zimno.

— A co, jak myślisz, pojedziemy na Karamyszewo

czy prosto? — spytał Wasilij Andreicz.

Na Karamyszewo jechało się lepszą drogą, wyty-

czoną dobrymi wiechami ustawionymi w dwa rzędy,
lecz trzeba było nałożyć drogi. Prosto było bliżej, lecz
droga była mało ujeżdżona i nie było wiech, a jeśli
były, to marne i zasypane śniegiem.

Nikita chwilę pomyślał.

— Na Karamyszewo choć dalej, ale lepiej się je-

dzie — powiedział.

— A przecież prosto, byle przez wąwóz przejechać,

i nie zmylić drogi, a potem już lasem całkiem do-
brze — powiedział Wasilij Andreicz, który był za tym,
by jechać prosto.

— Pańska wola — powiedział Nikita i znowu pu-

ścił kołnierz.

Wasilij Andreicz zrobił, jak chciał, i ujechawszy

z pół wiorsty zawrócił na lewo przejeżdżając obok
chwiejącej się na wietrze dębowej gałęzi z suchym,
gdzieniegdzie trzymającym się listowiem.

Skręciwszy mieli teraz wiatr prosto w twarz. Z gó-

ry sypał śnieżek. Wasilij Andreicz powożąc nadymał
policzki i dmuchał sobie w wąsy. Nikita drzemał.

Jechali w milczeniu z dziesięć minut. Nagle Wasilij

Andreicz coś powiedział.

— Czego? — spytał Nikita otwierając oczy.
Wasilij Andreicz nie odpowiedział, lecz przechylał

się przez oparcie, spoglądał za siebie, to znowu patrzył
przed konia. Koń z sierścią zjeżoną od potu w pachwi-
nach i na szyi, szedł noga za nogą.

background image

14 Sonata

( 14 )

— Czego, pytam? — powtórzył Nikita.

— Czego, czego! — przedrzeźniał go Wasilij An-

dreicz ze złością. — Wiech nie widać! Widocznie zbłą-
dziliśmy!

— Więc zatrzymaj się, poszukam drogi — powie-

dział Nikita, lekko zeskoczył z sanek i wyjąwszy spod
słomy bat poszedł w lewo, z tej strony, po której sie-
dział.

Śnieg tego roku nie był głęboki, tak że można było

wszędzie przejechać, jednak gdzieniegdzie sięgał do ko-
lan i wsypywał się Nikicie do buta. Nikita chodził, ma-
cał śnieg nogą i biczyskiem, lecz drogi nigdzie nie
było.

— No co? — spytał Wasilij Andreicz, kiedy Nikita

znowu podszedł do sani.

— Z tej strony drogi nie ma. Trzeba pójść na tam-

tą stronę i poszukać.

— Widzisz, tam coś przed nami czernieje, idź no

tam i popatrz — powiedział Wasilij Andreicz.

Nikita poszedł w tamtą stronę, podszedł do tego, co

czerniało, i okazało się, że to czerniała ziemia, którą
naniosło z obnażonej oziminy na śnieg zabarwiając go
na czarno. Pochodziwszy z prawej strony, Nikita wró-
cił, strzepnął ze siebie śnieg, wytrząsnął go z buta
i wsiadł do sani.

— Na prawo trzeba jechać — powiedział stanow-

czo. — Wiatr miałem z lewej strony, a teraz prosto
w twarz. Ruszajmy w prawo! — powiedział stanowczo.

Wasilij Andreicz usłuchał go i skręcił w prawo. Ale

' drogi wciąż nie było. Jechali tak jakiś czas. Wiatr nie
słabł i znowu zaczął padać śnieżek.

— My, Wasiliu Andreiczu, widocznie całkiem zbłą-

dziliśmy — nagle, jakby z zadowoleniem, powiedział
Nikita. — Co to? — dodał wskazując na czarne badyle
kartofli, sterczące spod śniegu.

background image

( 15 )

14»

Wasilij Andreicz zatrzymał spoconego i ciężko ro-

biącego bokami konia.

— A co? — spytał.
— A to, że znaleźliśmy się na zacharowskim polu.

Ot, gdzieśmy zajechali!

— Łżesz? — odpowiedział Wasilij Andreicz.
— Nie łżę, Wasiliu Andreiczu, prawdę mówię —

odparł Nikita — po saniach słychać, że po kartoflisku
jedziemy; o, kupv jakieś, liście buraczane zwozili. Pole
zacharowskiej fabryki.

— No, widzisz, gdzieśmy zajechali! — powiedział

Wasilij Andreicz. — Co teraz będzie?

— Trzeba prosto jechać, to przecie dokądś zaje-

dziemy — odrzekł Nikita. — Jeżeli nie do Zacharówki,
to trafimy na folwark.

Wasilij Andreicz usłuchał i puścił konia, jak radził

Nikita. Jechali tak dość długo. Niekiedy wjeżdżali na
odsłonięte runie i sanie podskakiwały na grudach za-
marzniętej ziemi, niekiedy

trafiali

na

ściernisko

lub

na oziminy, to znowu na pola po jarzynach, na któ-
rych spod śniegu widoczne były trzepoczące na wietrze
badyle

piołunu

i

źdźbła

słomy,

niekiedy

wjeżdżali

w głęboki, równy śnieg, ponad którym nic już nie było
widać.

Śnieg sypał z góry, niekiedy zaś podnosił się z dołu.

Koń widocznie się zmęczył, cały zmierzwił się, pokrył
szronem od potu, i szedł noga 'za nogą. Nagle obsunął
się i zapadł w jakiś dół czy rów. Wasilij Andreicz
chciał stanąć, lecz Nikita krzyknął na niego.

— Po co stawać! Wpakowaliśmy się — trzeba się

wydostać. No, kochany! no! maluśki! — krzyknął raź-
nym głosem na konia wyskakując z sanek i grzęznąc
w rowie.

Koń szarpnął i natychmiast wydostał się na zamarz-

nięty nasyp. Widocznie był to wykopany rów.

background image

( 16 )

— Gdzie jesteśmy? — spytał Wasilij Andreicz.
— Zaraz się dowiemy! — odpowiedział Nikita. —

Ruszajmy. Przecie gdzieś dojedziemy.

— A to chyba musi być Goriaczkiński las? — po-

wiedział Wasilij Andreicz wskazując na coś ciemnego,
co ukazywało się przed nimi spoza śniegu.

— Podjedziemy, to się przekonamy, co to za las —

odpowiedział Nikita.

Nikita zauważył, że od strony tego, co czerniało,

przelatywały suche, podłużne liście łoziny, więc wie-
dział, że to nie las, lecz miejsce zamieszkałe, ale nie
chciał tego powiedzieć.

I rzeczywiście, nie ujechali nawet dziesięciu sążni

od rowu, gdy wyraźnie zaczerniały przed nimi drzewa
i rozległ się jakiś nowy smętny dźwięk. Domysł Ni-
kity był słuszny: to nie był las, lecz rząd wysokich łóz,
z trzepocącym

gdzieniegdzie listowiem. Łozy widocznie

były posadzone nad rowem koło gumna. Podjechawszy
do posępnie szumiących na wietrze łóz koń wspiął się
nagle przednimi nogami wyżej niż sanie, potem pod-
ciągnął tylne nogi, skręcił w lewo i już nie zapadał się
w śnieg po kolana. To była droga.

— Więc

przyjechaliśmy

powiedział

Nikita

tylko że nie wiemy dokąd.

Koń nie zbaczając poszedł po zasypanej drodze, lecz

nie ujechali nawet czterdziestu sążni, gdy zaczerniała
przed nimi prosta linia' plecionych z chrustu ścian su-
szarni na zboże, z dachem zawalonym grubą warstwą
śniegu, który prószył bez ustanku. Za suszarnią droga
skręcała z wiatrem; wjechali w zaspę. Ale widniała
przed nimi uliczka między dwoma domami, z czego na-
leżało wnioskować, że zaspa była nawiana na samej
drodze i trzeba było przez nią przejechać. I rzeczywi-
ście, gdy przejechali zaspę, znaleźli się na drodze. Przed
domem na samym skraju wsi rozpaczliwie trzepotała

background image

( 17 )

na wietrze rozwieszona na sznurze zamarznięta bieliz-
na: dwie koszule, jedna czerwona, druga biała, gacie,
onuce i spódnica. Zwłaszcza biała koszula rozpaczliwie
trzepotała powiewając rękawami.

— A to leniwa baba! A może umiera, że bielizny na

święto nie zdjęła? — powiedział Nikita spoglądając na
trzepocące na wietrze koszule.

III

Gdy wjechali w ulicę, wiatr jeszcze dął i droga była

wymieciona, lecz w środku wsi zrobiło się cicho, ciepło
i przyjemnie. Koło jednej z chałup szczekał pies, koło
innej zaś baba, cała wraz z głową zakutana w kaftan,
biegła skądś i zniknęła we drzwiach chałupy zatrzy-
mawszy się na progu, by spojrzeć na przejeżdżających.
Z głębi wsi doleciały odgłosy pieśni śpiewanych przez
dziewuchy.

We wsi wydawało się, że i wiatr, i śnieg, i mróz by-

ły mniejsze.

— Przecież

to

Griszkino

powiedział

Wasilij

Andreicz.

— Ano tak — odrzekł Nikita.

Rzeczywiście, było to Griszkino. Teraz było widać,

że zbłądzili jadąc w lewo i ujechali z osiem wiorst
w innym kierunku, niż należało, lecz mimo wszystko
przybliżyli się do swego celu. Z Griszkina do Goriacz-
kina było jakie pięć wiorst.

Pośrodku wsi natknęli się na wysokiego mężczyznę,

idącego środkiem drogi.

— Kto jedzie? ■—■ krzyknął mężczyzna zatrzymując

konia,

a

poznawszy

natychmiast

Wasilia

Andreicza,

chwycił za hołoblę i posuwając po niej ręką, dobrnął
do sani i usiadł na koźle.

background image

( 18 )

Był to znajomy Wasilia Andreicza — chłop Isaj,

znany w całej okolicy jako zawołany koniokrad.

— A,

Wasilij

Andreicz!

Dokąd

to

Bóg

prowa-

dzi? — spytał Isaj owiewając Nikitę zapachem wódki.

— Wybraliśmy się do Goriaczkina.

— O, toście zajechali! Trzeba było jechać na Ma-

łachowo.

— Wiem, że trzeba było. Lecz nie trafiliśmy —

powiedział Wasilij Andreicz zatrzymując konia.

— Dobry konik — powiedział Isaj oglądając ko-

nia i wprawnym ruchem zawiązując mu pod samą
rzepkę rozluźniony węzeł gęstego ogona.

— No co, będziecie nocować?
— Nie, bracie, musimy jechać.
— Widać trzeba! A to kto? O! Nikita Stiepanycz!

— A któż by? — odpowiedział Nikita. — Żebyśmy

tylko, duszo kochana, znowu nie zbłądzili.

— Jakże tu zbłądzić! Zawracaj, jedź prosto drogą

i jak wyjedziesz ze wsi też prosto. W lewo nie skręcaj.
Jak wyjedziesz na trakt, to wtedy na prawo.

— W którym miejscu skręcić z traktu? Na letnią

drogę czy na zimową? — spytał Nikita.

— Na zimową. Jak wyjedziesz na trakt, będą krza-

ki, naprzeciwko stoi rozłożysta, wielka wiecha dębowa,
to tam.

Wasilij Andreicz zawrócił konia i pojechali przez

wieś.

— Lepiej byście nocowali! — krzyknął za nimi

Isaj.

Ale

Wasilij

Andreicz

nie odpowiedział i popędzał

konia: pięć wiorst równej drogi, z czego dwie przez las,
zdawały się łatwe do przebycia, tym bardziej że wiatr
jakby ucichł i śnieg przestał padać.

Wyjechawszy

znowu

na

ujeżdżoną

i

czerniejącą

gdzieniegdzie od świeżego nawozu drogę oraz minąwszy

background image

( 19 )

podwórze z rozwieszoną bielizną, wśród której biała
koszula wisiała już tylko na jednym zmarzniętym rę-
kawie, zbliżyli się znowu do niesamowicie huczących
łóz i znowu znaleźli się w szczerym polu. Zamieć nie
tylko nie ucichła, lecz jak gdyby się wzmogła. Droga
była zaniesiona śniegiem i tylko po wiechach pozna-
wali, że dobrze jadą. Lecz i wiechy dostrzec było trud-
no, gdyż wiatr wiał prosto w twarz.

Wasilij

Andreicz,

mrużąc

oczy,

pochylał

głowę

i wpatrywał się w wiechy, lecz dawał teraz koniowi
większą swobodę licząc całkiem na niego. Koń rzeczy-
wiście trzymał się drogi — szedł, skręcając raz w pra-
wo, raz w lewo,'tak jak szła droga, którą czuł pod no-
gami. Mimo że śnieg się wzmagał i wiatr wiał coraz
mocniej, wiechy w dalszym ciągu były widoczne raz
z prawej, raz z lewej strony.

Jechali tak z dziesięć minut, kiedy nagle wprost

przed koniem wyłoniło się coś ciemnego i poruszało się
w ukośnych smugach pędzonego przez wiatr śniegu.
Byli to podróżni. Ogier niebawem dopędził ich i ude-
rzał nogami o oparcie jadących przed nimi sań.

— Wymijaj... a-a-j... naprzód! — krzyczano z sań.

Wasilij Andreicz zaczął wymijać. W saniach sie-

działo trzech chłopów i baba. Widocznie jechali z praź-
niku. Jeden z chłopów smagał gałązką zasypany śnie-
giem zad szkapiny. Dwaj pozostali siedząc na przodzie
wymachiwali rękami i coś krzyczeli. Opatulona baba,
zupełnie zasypana śniegiem, siedziała w tyle, nieru-
choma i skulona.

— Skąd jesteście? — krzyknął Wasilij Andreicz.

, — A-a-a-...scy! — tylko tyle było słychać.

— Skąd, pytam?

— A-a-a...scy! — z całej siły krzyknął jeden z chło-

pów, nic jednak nie można było zrozumieć.

background image

( 20 )

—■ Wal! Nie ustępuj! — krzyczał drugi nie przesta-

jąc okładać gałęzią szkapiny.

— Z praźniku pewno?

—• Ruszaj! ruszaj! Wal! Siomka! Wymijaj! Wal!

Sanie stuknęły skrzydłami jedne o drugie, omalże

się nie sczepiły, odskoczyły od siebie, po czym chłop-
skie sanie zaczęły zostawać w tyle.

Kosmaty

i

zasypany

śniegiem,

brzuchaty

konik,

ciężko dysząc pod niską dugą, widocznie ostatkiem sił
próbował

uciec

przed

uderzeniami

gałęzi,

przebierał

w głębokim śniegu króciutkimi nogami, podrzucając je
pod siebie. Pysk — widocznie koń był młody — z od-,
stającą jak u ryby dolną wargą, z rozdętymi nozdrzami
i stulonymi ze strachu uszami, przez kilkanaście se-
kund sterczał nad ramieniem Nikity, po czym pozostał
w tyle.

—■ Co ta wódka robi! — powiedział Nikita. — Na

amen zamęczyli szkapinę. Istne Azjaty!

Przez kilka minut było słychać sapanie, wydoby-

wające

się z nozdrzy umęczonego konika, oraz pi-

jackie

okrzyki

chłopów,

potem

wszystko

ucichło

i okrzyki umilkły. Dokoła znowu nic nie było słychać
prócz gwizdania wiatru koło uszu oraz słabego poskrzy-
pywania płozów na wymiecionych ze śniegu odcinkach
drogi.

Spotkanie to uspokoiło Wasilia Andreicza i dodało

mu otuchy, wobec czego, nie zważając już na wiechy,,
odważniej poganiał konia licząc całkiem na niego.

Nikita nie miał co robić i jak zawsze, kiedy znaj-

dował się w takiej sytuacji, drzemał nadrabiając wiele
nieprzespanych nocy. Nagle koń się zatrzymał, Nikita
kiwnął się, poleciał nosem wprzód i omal że nie spadł
z sani.

— A przecież znowu źle jedziemy — powiedział

Wasilij Andreicz.

background image

( 21 )

— A co?
— Wiech nie widać. Widocznie znowu zgubiliśmy

drogę.

— No, jeżeli zgubiliśmy, to trzeba poszukać —

krótko powiedział Nikita, wstał i zaczął chodzić po
śniegu, lekko stawiając swoje do wewnątrz zwrócone
stopy.

Chodził długo, znikał, znowu się ukazywał, znowu

znikał i wreszcie wrócił.

— Nie ma tu żadnej drogi, może jest gdzieś przed

nami — powiedział wsiadając do sań.

Zaczynało się już wyraźnie zmierzchać. Zamieć nie

wzmagała się, ale i nie słabła.

— Żeby choć tych chłopów było słychać — powie-

dział Wasilij Andreicz.

— Ano, nie dognali nas, widocznie daleko od nas

zbłądzili. Bo może i oni zbłądzili — powiedział Nikita.

Dokąd teraz jechać? — spytał Wasilij Andreicz.

Trzeba puścić konia wolno — powiedział Niki-
ta. — Dokądś zawiezie. Daj lejce.

Wasilij Andreicz oddał lejce tym skwapliwiej, że

ręce w ciepłych rękawicach zaczynały mu marznąć.

Nikita wziął lejce, lecz tylko je trzymał starając

się nie poruszać nimi i ciesząc się w duchu, że jego
ukochany koń jest taki mądry. Rzeczywiście, mądry
koń, kręcąc się to w jedną, to w drugą stronę i nasta-
wiając to jedno, to drugie ucho, począł zawracać.

— Tylko nie trzeba nic mówić — powiedział Niki-

ta. — Widzisz, co on robi! Idź, idź, szukaj. Tak, tak.

Wiatr zaczął dąć w plecy, zrobiło się cieplej.

:

Ależ mądry! — Nikita dalej cieszył się ko-

niem. — Koń kirgiski jest silny, ale głupi. A ten,
spójrz tylko, co uszami wyrabia. Żadnego telegrafu nie
trzeba, o wiorstę czuje.

I nie upłynęło nawet pół godziny, jak coś przed ni-

background image

( 22 )

mi zaczerniało: las czy wieś, i znowu z prawej strony
pojawiły się wiechy. Widocznie wyjechali na drogę.

— Przecież to znowu Griszkino — nagle powie-

dział Nikita.

Istotnie, teraz z lewej strony mieli tę samą suszar-

nię, z której prószyło śniegiem, a dalej ten sam sznur
ze zmarzniętą bielizną — koszulami i gaciami, które
bez ustanku rozpaczliwie trzepotały na wietrze.

Znowu wjechali w ulicę, znowu zrobiło się cicho,

ciepło, raźnie, znowu było widać pokrytą nawozem
drogę, znowu było słychać głosy, piosenki, znowu za-
szczekał pies. Pociemniało już tak, że w niektórych
oknach zabłysły światła.

Pośrodku

wsi

Wasilij

Andreicz

zawrócił

konia

w stronę wielkiego domu, murowanego w podwójną
więźbę cegieł, i zatrzymał się przed gankiem.

Nikita podszedł do zasypanego śniegiem oświetlo-

nego okna, w którego blasku połyskiwały przelatujące
płatki śniegu, i zastukał w nie biczyskiem.

— Kto tam? — odezwał się głos na stukanie Ni-

kity.

— Z Krestów, od Brechunowa, dobry człowiecze —

odpowiedział Nikita. — Wyjdź no na chwilkę.

Od okna ktoś odszedł i po dwóch minutach słychać

było, jak w sieni klasnęły przymarznięte drzwi, potem
stuknęła zasuwa przy drzwiach zewnętrznych i przy-
trzymując je, by wiatr ich nie wyrwał, w półkożuszku
narzuconym na białą, odświętną koszulę wyszedł wy-
soki, stary chłop z białą brodą; za nim ukazał się mło-
dy mężczyzna w czerwonej koszuli i skórzanych bu-
tach.

— Czy to ty, Andreicz? — spytał starzec.

— Widzisz, bracie, zbłądziliśmy — powiedział Wa-

silij Andreicz — chcieliśmy do Goriaczkina, a trafili-
śmy do was. Odjechaliśmy i znowuśmy zabłądzili.

background image

( 23 )

— Patrzcie no, a toście się nabłąkali! — powiedział

stary. — Pietia, idź, otwórz wrota! — zwrócił się do
młodego w czerwonej koszuli.

— Dobra! — odpowiedział młody ochoczo i pobiegł

w głąb sieni.

— Ale my, bracie, nie będziemy nocowali — po-

wiedział Wasilij Andreicz.

— A dokąd pojedziecie, noc już, przenocujcie.
— Z chęcią bym przenocował, ale trzeba jechać.

Interesy, bracie, nie mogę.

— No to przynajmniej ogrzej się, chodź prosto do

samowara — powiedział stary.

— Ogrzać się można — odpowiedział Wasilij An-

dreicz — ciemniej nie będzie, a kiedy wzejdzie księ-
życ — będzie jaśniej. Zajdziemy, Mikit, ogrzać się, co?

— Czemu by nie, ogrzać się można — powiedział

zziębnięty Nikita pragnąc rozgrzać w cieple zmarznięte
członki.

Wasilij Andreicz poszedł ze starym do izby. Nikita

zaś wjechał w otwarte przez Pietię wrota i wprowa-
dził konia pod podcienie szopy, tam gdzie mu Pietia
wskazał. W szopie było sporo nawozu, wobec czego wy-
soka duga zaczepiła o żerdzie. Kury z kogutem, które
się już usadowiły tam na noc, zagdakały niespokojnie
i przesunęły się dalej, przebierając nóżkami po żerdzi.
Spłoszone owce, tupiąc racicami po zmarzniętym na-
wozie, zbiły się w gromadę. Pies szczekał na obcego
tak zajadle, że ze złości aż się krztusił i piszczał jak
szczeniak.

Nikita pogadał z wszystkimi, jak to miał w zwy-

czaju: przeprosił kury i zapewnił, że więcej nie będzie
zakłócał im spokoju, zrobił wymówkę owcom, że same
nie wiedzą, czego się lękają, i uwiązując konia,- przez
cały czas przemawiał do psa.

background image

( 24 )

— No, tak będzie dobrze — mówił strzepując z sie-

bie śnieg. — Widzisz, jak się zanosi! — powiedział
o psie. — No, dość już tego! No, dość, głupi, dość! Tyl-
ko się zmęczysz — mówił. — Swoi jesteśmy, nie zło-
dzieje...

— To są, jak powiadają, trzej doradcy domowi —

powiedział młody, silną ręką wpychając pod daszek
sanki, które zostały na podwórzu.

— Co za doradcy? —■ spytał Nikita.
— Tak

jest

wydrukowane

u

Pulsona

1

:

złodziej

skrada się do domu, pies szczeka: nie gap się, znaczy,
uważaj. Kogut pieje, znaczy, wstawaj. Kot się myje,
znaczy, że miły gość w drodze, przygotuj poczęstunek
— uśmiechając się powiedział młody.

Pietia był piśmienny, znał prawie na pamięć książ-

kę Paulsona (jedyną, jaką miał) i lubił, zwłaszcza kiedy
sobie trochę podpił, tak jak obecnie, cytować wyjęte
z niej sentencje, które w danych okolicznościach wy-
dawały mu się właściwe.

—• To prawda — powiedział Nikita.

— Zziębłeś chyba, kumie? — dodał Pietia.
— A tak — odrzekł Nikita. I obaj poszli przez po-

dwórze i sień do izby.

iv

Dom, do którego zajechał Wasilij Andreicz, był jed-

nym z najbogatszych w całej wsi. Rodzina miała pięć
działów gruntu i poza tym dzierżawiła jeszcze ziemię.
W gospodarstwie było sześć koni, trzy krowy, dwie ja-
łówki, ze dwanaście owiec. Rodzina składała się z dwu-
dziestu dwu osób: z czterech żonatych synów, z sześciu
wnuków,

pośród

których

tylko

Pietia

był

żonaty,

z dwóch prawnuków, z trzech sierot oraz z czterech sy-
nowych z dziećmi. Było to jedno z nielicznych gospo-

background image

( 25 )

darstw nie podzielonych, lecz i tu już zaczynały się
głuche niesnaski, jak zawsze między kobietami, co nie-
uchronnie musiało doprowadzić do podziału. Dwaj sy-
nowie mieszkali w Moskwie jako woziwody, jeden był
w wojsku. W domu pozostawali: stary, stara, młodszy
syn, który zajmował się gospodarstwem, oraz starszy,
przybyły na święta z Moskwy, poza tym wszystkie ko-
biety oraz dzieci. Oprócz domowników był jeszcze są-
siad jako gość i kum.

W izbie nad stołem wisiała lampa z daszkiem, jasno

oświetlając stojące pod nią naczynia do herbaty, butel-
kę z wódką, zakąskę i ceglane ściany, poczesny kąt
izby zawieszony był ikonami, po obu ich stronach wi-
siały świeckie obrazy. Na honorowym miejscu przy
stole siedział w czarnym półkożuszku Wasilij Andreicz
ssąc swe zmarznięte wąsy i spoglądając wokoło wypu-
kłymi, jastrzębimi oczami na ludzi i izbę. Oprócz Wa-
silia Andreicza siedział przy stole stary, łysy gospo-
darz z białą brodą, w białej, samodziałowej koszuli;
obok

niego,

w

cienkiej

perkalowej

koszuli,

siedział

mocno zbudowany, pleczysty syn, przybyły z Moskwy
na święta, i drugi, o szerokich barach, starszy brat go-
spodarujący v/ domu,

2

oraz chuderlawy, rudy chłop —

sąsiad.

Chłopi napili się już i zakąsili, teraz mieli pić her-

batę; szumiał już samowar stojący koło pieca na po-
dłodze. Na pawlaczu oraz na piecu widać było dzie-
ciaki. Na pryczy na dole siedziała kobieta pochylona
nad kołyską. Stara gospodyni, z twarzą pokrytą drob-
niutkimi

zmarszczkami

biegnącymi we wszystkich kie-

runkach i pokrywającymi nawet usta, krzątała się koło
Wasilia Andreicza.

W chwili kiedy Nikita wchodził do izby, gospodyni

nalewała wódkę do grubej szklanki i podawała ją go-
ściowi.

background image

( 26 )

— Nie odmów, Wasiliu Andręiezu, nie godzi się,

wypij na zdrowie — mówiła. —/Wypij, gołąbku.

Widok i zapach wódki, zwłaszcza teraz kiedy Ni-

kita przemarzł i czuł się znużony, wprawił go w stan
podniecenia. Spochmurniał i strzepnąwszy śnieg z czap-
ki i z kapoty stanął przed ikonami i jakby nikogo nie
widząc, przeżegnał się trzy razy i pokłonił się przed
nimi, potem obróciwszy się do gospodarza, pokłonił się
najpierw

jemu,

potem

wszystkim

obecnym

przy

stole,

później kobietom stojącym koło pieca i powiedziawszy:
„Wesołych świąt", zaczął się rozbierać nie patrząc na
stół.

— Ależ oszroniałeś, bracie — powiedział starszy

brat patrząc na zaśnieżoną twarz, rzęsy i brodę Ni-
kity.

Nikita zdjął kapotę, jeszcze raz ją strzepnął, powie-

sił koło pieca i podszedł do stołu. Również i jego po-
częstowano wódką. Przez chwilę walczył ze sobą. —
Niewiele brakowało, a byłby wziął szklankę i wlał aro-
matyczny i przezroczysty płyn do gardła, lecz gdy
spojrzał na Wasilia Andreicza, powstrzymał się. Przy-
pomniała

mu

się

przysięga,

przepite

buty,

bednarz,

przypomniał się syn, któremu obiecał kupić na wiosnę
konia, westchnął więc i odmówił.

— Nie piję, pięknie dziękuję — powiedział, za-

chmurzony, i usiadł na ławie pod drugim z rzędu
oknem.

— Czemu to? — spytał starszy brat.
— Nie piję, i koniec — powiedział Nikita nie pod-

nosząc oczu i popatrując zezem na swe rzadziutkie wą-
sy i brodę, chuchał na przymarznięte do nich sopelki
lodu.

— Nie służy mu — powiedział Wasilij Andreicz

zagryzając obwarzankiem wypitą szklaneczkę.

— No to herbatki — słodko powiedziała starusz-

background image

( 27 )

■ '

V

:

■"■"'.''•V

:

- ' ' '" '." -

7

ka. — Przemarzł biedaczek. Czego wy tam, baby, gu-
zdrzecie się z samowarem?

— Już

zakipiał!

—Podpowiedziała

młoda

kobieta,

otarła samowar zapaską, z trudem doniosła do stołu,
podniosła do góry i stawiając na stole stuknęła nim
0 blat.

Tymczasem

Wasilij

Andreicz

opowiadał,

jak

błą-

dzili i dwa razy wracali do tej samej wsi, jak kołowali
1 spotkali

pijanych.

Gospodarze

dziwili

się,

wyjaśniali,

w którym

miejscu i dlaczego zbłądzili oraz kim byli

pijani, których spotkali; potem radzili, jak mają je-
chać.

— Stąd do Mołczanówki małe dziecko dojedzie, trze-

ba tylko trafić na właściwy zakręt z traktu, krzak tam
widać. A wyście nie dojechali do tego miejsca! — po-
wiedział sąsiad.

— Lepiej byście nocowali. Baby pościelą — nama-

wiała staruszka.

— Pojechalibyście raniutko, najlepsza rzecz

— po-

wiedział stary.

— Nie

można,

bracie.

Interesy!

odpowiedział

Wasilij Andreicz. — Przeoczysz stosowną chwilę, a po-
tem

przez

rok

nie

nadrobisz

— dodał przypominając

sobie las oraz kupców, którzy mogli przeszkodzić mu
w tym kupnie. — Dojedziemy przecież? — zwrócił się
do Nikity.

Nikita długo nie odpowiadał, wciąż jakby zajęty

topieniem sopli na brodzie i wąsach.

— Żebyśmy znowu nie zabłądzili — odpowiedział

po.chwili ponuro.

Nikita był ponury, dlatego że mu się okropnie

chciało napić wódki i jedynie herbata mogła ugasić to
pragnienie, lecz herbaty jeszcze mu nie proponowano.

background image

( 28 )

— Żebyśmy tylko dojechali do zakrętu, bo dalej to

background image

( 29 )

/

już nie zabłądzimy: pojedziemy laserh aż na miejsce —
powiedział Wasilij Andreicz.

/

— Wasza rzecz, Wasiliu Andreiczu, jak jechać, to

jechać — odpowiedział Nikita biorąc podaną mu szklan-
kę herbaty.

— Napijemy się herbatki i — marsz!

Nikita nic nie odpowiedział, tylko pokręcił głową,

po czym wylawszy ostrożnie herbatę na spodek, zaczął
grzać nad parą swe ręce, z zawsze obrzmiałymi od
pracy

palcami.

Następnie

ugryzł

maleńki

kawałeczek

cukru, pokłonił się gospodarzom i powiedział:

— Życzę wam zdrowia — i wciągnął do ust go-

rący płyn.

— Żeby tak kto odprowadził nas do zakrętu — po-

wiedział Wasilij Andreicz.

— No cóż, można — odpowiedział starszy syn. —

Pietia zaprzęgnie i odprowadzi do zakrętu.

— No to zaprzęgaj, bracie. Już ja ci się odwdzię-

czę.

— E, co tam, gołąbku! — powiedziała uprzejma

staruszka. — Z całego serca jesteśmy radzi.

!

— Pietia, idź, załóż klacz — powiedział starszy

brat.

— Dobra! — odpowiedział Pietia uśmiechając się

i zdjąwszy z gwoździa czapkę pobiegł natychmiast za-
przęgać.

Podczas gdy Pietia zakładał konia, w izbie wrócono

do tematu, na którym zatrzymano się, kiedy Wasilij
Andreicz podjechał pod okno. Stary skarżył się przed
sąsiadem-sołtysem

na

trzeciego

syna,

który

jemu

nic nie przysłał z okazji świąt, a żonie przysłał chust-
kę francuską.

— Wymykają się nam młodzi z rąk — powiedział

stary.

—■ Tak, wymykają się — odpowiedział sąsiad-

background image

is

Sonata

( 30 )

-kum — posłuchu nie ma, za bardzo zmądrzeli. Weźcie
na

ten

przykład

Diemoczkina:

złamał

ojcu

rękę.

A wszystko to z tej mądrości.

Nikita przysłuchiwał się, wpatrywał w twarze i wi-

docznie również pragnął wziąć udział w rozmowie, lecz
całkowicie był zajęty herbatą i tylko potakująco kiwał
głową. Pił szklankę po szklance i czuł, że rozgrzewa się
coraz bardziej i coraz przyjemniej. Rozmowa ciągnęła
się długo, wciąż o jednym i tym samym, a mianowicie
— o szkodliwości działów. Rozmowa ta nie była naj-
widoczniej

oderwana,

chodziło

o

konkretny

podział

w tym domu, podział, którego domagał się drugi syn,
siedzący tuż obok i milczący ponuro. Widocznie był to
temat drażliwy, zagadnienie obchodziło wszystkich do-
mowników,

lecz

przyzwoitość

nakazywała,

by

przy

obcych ludziach nie roztrząsać spraw osobistych. Ale
stary wreszcie nie wytrzymał i płaczliwym głosem za-
czął o tym mówić podkreślając z naciskiem, że póki
żyje, na działy nie pozwoli, że gospodarstwo, chwalić
Boga, jeszcze należy do niego, a jeśli go podzieli, to
wszyscy pójdą z torbami.

— Tak jak Matwiejewowie — powiedział sąsiad. —

Gospodarstwo było jak się patrzy, ale podzielili, i teraz
nikt nic nie ma.

— I ty tego chcesz — zwrócił się stary do syna.

Syn nie odpowiedział i nastąpiło kłopotliwe milcze-

nie. Milczenie to przerwał Pietia, który założył konia
i od kilku minut stał już w izbie, bez przerwy się
uśmiechając.

— Na przykład u Pulsona jest bajka — powiedział

Pietia — ojciec dał synom miotłę, żeby ją złamali.
Z początku nie dali rady, ale pręcik po pręciku — ła-
two poszło. Tak samo i tu — powiedział uśmiechając
się całą gębą. — Gotowe! — dodał.

— Kiedy gotowe, to pojedziemy — powiedział Wa

background image

( 31 )

silij Andreicz. — A na działy, dziadku, nie zgadzaj się.
Tyś gromadził majątek i ty jesteś gospodarzem. Oddaj
sprawę do sądu pokoju, niech zrobią porządek.

— Tak się upiera, tak się upiera — płaczliwym

głosem powtarzał stary — że nie można z nim dojść
do ładu. Jakby go diabeł opętał.

Nikita

tymczasem skończywszy piątą szklankę her-

baty, nie przewrócił szklanki do góry dnem, lecz poło-
żył na bok, mając nadzieję, że naleją mu szóstą. Ale
w samowarze już nie było wody i gospodyni więcej
mu nie nalała, zresztą Wasilij Andreicz zaczął się już
ubierać. Nie było rady, Nikita również wstał, włożył
z powrotem do cukiernicy swój obgryziony ze wszyst-
kich stron kawałeczek cukru, połą otarł spoconą twarz
i zaczął wkładać kapotę.

Ubrawszy się westchnął ciężko, podziękował gospo-

darzom, pożegnał się z nimi i wyszedł z ciepłej, jasnej
izby do zasypanej śniegiem nawianym przez nie domy-
kające się drzwi, ciemnej, chłodnej sieni, w której hu-
czał porywisty wiatr, a stamtąd na ciemne podwórze.

Pietia w kożuchu stał ze swym koniem pośrodku

podwórza i uśmiechając się recytował wiersz z Paulso-
na: „Burza mgłami niebo kryje, wiater śniegiem w po-
lu gna, to jak wściekły zwierz zawyje, to ci płacze, to
znów łka."

3

Nikita potakująco kiwał głową i rozplątywał lejce.

Stary,

odprowadzając

Wasilia

Andreicza,

wyniósł

do sieni latarkę i chciał mu poświecić, lecz latarnia
natychmiast zgasła. Na podwórzu zaś było widać, że
zamieć rozpętała się jeszcze sroższa.

„Ależ pogódka! — pomyślał Wasilij Andreicz. —

Tylko by tego brakowało, żebyśmy nie dojechali; ale
zostać nie można, interesy! Zresztą już się wybrałem
i koń gospodarza założony. Da Bóg, dojedziemy!"

Stary gospodarz również myślał, że właściwie nie

background image

( 32 )

15*

powinni jechać, ale już przecie proponował, by zostali,
i nie usłuchali go. Nie ma co więcej prosić. „Może ja
na starość stałem się taki tchórz, a oni dojadą — po-
myślał. — No i koniec końców w czas położymy się
spać. Bez kłopotu."

Pietia nie myślał o niebezpieczeństwie. Dobrze znał

drogę wraz z całą okolicą, poza tym wiersz o tym, jak
to „wicher śnieżny w polu gna", dodawał mu odwagi,
toteż całkowicie aprobował to, co się działo na świecie.
Nikita natomiast wcale nie miał ochoty jechać, lecz od
dawna pogodził się z tym, że służy innym i nie ma
własnej woli. Toteż nikt nie zatrzymywał odjeżdża-
jących.

-

-

Wasilij Andreicz, z trudem orientując się w ciem-

nościach, zbliżył się do sani, wlazł w nie i zebrał lejce.

— Ruszaj naprzód! — krzyknął.

Pietia,

klęcząc

w

rozwalinkach,

popędził

konia.

Ogier, który od dawna już rżał czując przed sobą klacz,
pognał za nią; wypadli na ulicę. Znowu jechali przez
wieś tą samą drogą, koło tej samej zagrody z rozwie-
szoną, zamarzniętą bielizną, której teraz nie było wi-
dać, koło tego samego, prawie pod dach zasypanego,
budynku, z którego bez ustanku prószył śnieg, obok
tych samych, ledwo widocznych szumiących i pochyla-
jących się łóz, i znowu wjechali w kotłujące się z góry
i z dołu morze śniegu. Wiatr był tak silny, że kiedy
wiał z boku i podróżni stawiali mu opór, przechylał
na bok sanki i spychał z drogi konie. Pietia ' jechał
ostrym

kłusem

na

przedzie

i

dziarsko

pokrzykiwał.

Ogier szybko podążał za klaczą.

Jechali tak z dziesięć minut; wtem Pietia odwrócił

się i coś krzyknął. Ale ani Wasilij Andreicz, ani Nikita

background image

( 33 )

nie dosłyszeli z powodu wiatru, natomiast domyślili
się, że zbliżają się do zakrętu. Rzeczywiście, Pietia za-
wrócił w prawo i wiatr, który dął z boku, znowu za-
wiał w twarz, z prawej zaś strony poprzez śnieg zama-
jaczyło coś ciemnego. Był to krzak obok zakrętu.

— No, z Bogiem.
— Dziękuję, Pietia!

— „Burza mgłami niebo kryje!" — krzyknął Pietia

i zniknął.

— Widzicie go, jaki poeta — powiedział Wasilij

Andreicz i trzepnął lejcami.

— Tak, zuch z niego, prawdziwy chłop — powie-

dział Nikita.

Ruszyli dalej.

Nikita, zawinąwszy się i wtuliwszy głowę w ramio-

na tak mocno, że jego niewielka bródka osłoniła mu
szyję, siedział w milczeniu starając się nie tracić ciepła
zdobytego w chałupie przy herbacie. Przed sobą miał
proste linie hołobli, oszukujące go bez ustanku (miał
bowiem wrażenie, że widzi ujeżdżoną drogę), kołyszą-
cy się z boku na bok zad koński z ogonem związanym
w węzeł i odwiewanym wciąż w jedną stronę, trochę
zaś dalej ku przodowi wysoki pałąk dugi, chwiejącej
się nad łbem końskim i karkiem z rozwianą grzywą.
Niekiedy przed oczami migały mu wiechy, był więc
pewny, że jeszcze jechali drogą, i nie miał nic do ro-
boty.

Wasilij Andreicz powoził, ufając, że koń sam bę-

dzie się trzymał drogi. Lecz Gniady, choć odpoczął we
wsi, biegł niechętnie i jakby schodził z drogi, tak że
Wasilij Andreicz kilkakrotnie kierował go na nią z po-
wrotem.

„Oto z prawej strony jedna wiecha, oto druga, trze-

cia — liczył Wasilij Andreicz — a oto i las przed na-
mi", pomyślał wpatrując się w coś, co czerniało przed

background image

( 34 )

nim. Lecz to, co się wydawało lasem, było tylko krza-
kiem.

Minęli krzak, ujechali jeszcze ze dwadzieścia

sążni — nie było ani czwartej wiechy, ani lasu. „Powi-
nien zaraz być las" — pomyślał Wasilij Andreicz i pod-
niecony alkoholem oraz herbatą, nie zatrzymując się,
potrząsał lejcami; uległe i poczciwe stworzenie było
posłuszne i raz stępa, raz lekkim truchtem biegło tam,
dokąd je kierowano, chociaż wiedziało, że kieruje się
je wcale nie tam, gdzie trzeba. Minęło dziesięć minut
— lasu nie było.

— No, tośmy znowu zbłądzili —■ powiedział Wasi-

lij Andreicz zatrzymując konia.

Nikita milcząc wylazł z sanek i przytrzymując poły

kapoty, którą wiatr to na nim obciskał, to znów roz-
wiewał i szarpał, jakby chciał ją z niego zedrzeć, za-
czął brodzić w śniegu; poszedł w jedną stronę, poszedł
w drugą. Ze trzy razy zupełnie znikał z oczu. Wreszcie
wrócił i wziął lejce z rąk Wasilia Andreicza.

— Trzeba jechać w prawo — powiedział surowo

i stanowczo, zawracając konia.

— No, jeśli w prawo, to niech będzie w prawo —

odpowiedział Wasilij Andreicz oddając lejce i wsuwa-
jąc zziębnięte ręce w rękawy.

Nikita nic nie odpowiedział.

— No, maluśki, pofatyguj się! — krzyknął na konia,

lecz koń, nie zważając na szarpnięcie lejcami, szedł
krok za krokiem.

Śnieg gdzieniegdzie sięgał do kolan i sanie podry-

wały się za każdym poruszeniem konia.

Nikita wyjął bat zwisający przy koźle i smagnął.

Dobry, nieprzyzwyczajony do bata koń szarpnął i po-
biegł ostrym kłusem, lecz po chwili znowu przeszedł
w spokojny trucht, potem w stępa. Jechali tak może
pięć minut. Było tak ciemno i tak kurzyło z góry

background image

( 35 )

i z dołu, że niekiedy nie było widać dugi. Czasem zda-
wało się, że sanie stały w miejscu, a tylko pole ucie-
kało do tyłu. Raptem koń gwałtownie się zatrzymał,
czując widocznie jakieś niebezpieczeństwo. Nikita zno-
wu lekko zeskoczył z sanek, rzucając lejce, i poszedł
przed konia, by popatrzeć, dlaczego ten stanął, ale gdy
zrobił jeszcze krok naprzód, nogi mu się osunęły i Ni-
kita stoczył się do jakiegoś wądołu.

— Tpr; tpr, tpr — mówił do siebie spadając i usi-

łując się zatrzymać, lecz nie mógł tego dokonać i za-
trzymał się dopiero wtedy, gdy wparł się nogami w na-
miecioną na dnie wąwozu grubą warstwę śniegu.

Zaspa, zwisająca nad brzegiem stromizny, oderwała

się przy upadku Nikity spadając na niego i sypiąc mu
śnieg za kołnierz.

— Żeby cię! — zaklął Nikita kierując przekleństwo

pod adresem zaspy i wąwozu i wytrząsając śnieg zza
kołnierza.

— Nikita, hej, Nikita! — zawołał z góry Wasilij

Andreicz.

Ale Nikita nie odpowiadał.

Nie miał czasu: otrzepywał się ze śniegu, potem

szukał bata, który zgubił staczając się ze stromizny.
Znalazłszy bat zaczął wspinać się do góry. W odle-
głości trzech sążni od miejsca, z którego się stoczył,
wylazł na górę na czworakach i brzegiem wąwozu po-
szedł w kierunku, gdzie powinien był być koń. Konia
i sani nie widział, lecz ponieważ szedł pod wiatr, po-
słyszał głos Wasilia Andreicza i rżenie Gniadego, zanim
ich zobaczył.

— Idę, idę. Czego rżysz? —• odpowiedział.
Dopiero gdy podszedł do sani całkiem blisko, ujrzał

konia i stojącego obok Wasilia Andreicza, który wydał
mu się olbrzymi.

— Gdzieżeś się podział, do diabła? Trzeba jechać

background image

( 36 )

z powrotem. Wrócimy choćby do Griszkina — ze zło-
ścią zaczął robić wymówki Nikicie gospodarz.

— Chętnie bym wrócił, Wasiliu Andreiczu, ale do-

kąd jechać? Tu takie wąwozisko, że wpaść można,
ale wygrzebać się to nie. Takem się tam wpakował,
żem ledwo wylazł.

— Cóż, przecie nie będziemy tu stali. Dokądś trze-

ba jechać — powiedział Wasilij Andreicz.

Nikita nic nie odpowiedział. Wsiadł do sani plecami

do wiatru, zdjął buty i wytrząsnął

2

nich śnieg, po

czym wziął garstkę słomy i starannie zatkał nią od
wewnątrz dziurę w lewym bucie.

Wasilij Andreicz milczał, jakby już wszystko zda-

wał teraz na Nikitę. Nikita obuwszy nogi z powrotem,
wpakował je w sanki, znowu włożył rękawice, wziął
lejce i skierował konia wzdłuż wąwozu. Ale nie uje-
chali nawet stu kroków, kiedy koń znowu się zatrzy-
mał; przed nim znowu był wąwóz.

Nikita znowu zeszedł z sanek i znowu zaczął bro-

dzić w śniegu. Chodził dość długo. Wreszcie zjawił,się
z przeciwnej strony.

— Andreicz, żyjesz jeszcze? — krzyknął.
— Tu jestem — odpowiedział Wasilij Andreicz. —

No, co tam?

— Nic nie rozumiem. Ciemno. Tu są jakieś wąwo-

zy. Trzeba znowu jechać pod wiatr.

Znowu pojechali. Nikita znowu brnął w śniegu prze-

klinając.

Znowu

wsiadł

do

sanek,

znowu

kluczył

i wreszcie, zasapany, zatrzymał się przed sankami.

— No co? — spytał Wasilij Andreicz.
— A co ma być, zmordowałem się ze wszystkim.

Koń też ustaje.

— Więc co robić?
— Zaczekaj tu.

Nikita znowu odszedł i niebawem wrócił.

background image

( 37 )

— Kieruj za mną — powiedział idąc przed koniem.
Wasilij Andreicz już nie robił żadnych uwag, tylko

posłusznie wykonywał to, co mu Nikita kazał.

— Tędy, za mną! — krzyczał Nikita, szybko odcho-

dząc w prawo i chwytając za lejce, skierował Gniadego
gdzieś w dół, w zaspę.

Koń początkowo się opierał, potem szarpnął, za-

mierzając zaspę przeskoczyć, lecz nie podołał i zanurzył
się w niej po chomąto.

— Wyłaź! — krzyknął Nikita do Wasilia Andrei-

cza, który dalej siedział w sankach, i chwyciwszy za
jedną hołoblę zaczął pchać sanki na konia. — Ciężko,
braciszku — zwrócił się do Gniadego — ale co robić,
wysil się, no, no, jeszcze troszeczkę! — krzyczał.

Koń szarpnął raz, drugi, lecz nie wyskoczył z za-

spy i znowu się osunął, jakby się nad czymś zamyślił.

— Co ty, bracie, taki jesteś niezdarny — przema-

wiał Nikita do Gniadego. — No, jeszcze troszeczkę.

Nikita znowu pociągnął za hołoblę z jednej stro-

ny, Wasilij Andreicz robił to samo z drugiej. Koń po-
ruszył łbem, potem raptownie szarpnął.

— No, no, nie utoniesz przecie —■ krzyczał Nikita.

Skok ■—■ jeden, drugi, trzeci, i wreszcie koń wygrze-

bał się z zaspy, i stanął otrząsając się i ciężko dysząc.
Nikita chciał prowadzić dalej, lecz Wasilij Andreicz
tak się zasapał w swoich dwóch futrach, że nie mógł
iść i zwalił się na sanie.

— Pozwól

odsapnąć

powiedział

rozwiązując

chustkę, którą we wsi podwiązał kołnierz futra.

%- No, to poleź sobie — powiedział Nikita — a ja

poprowadzę — i Wasilij Andreicz pozostał w sankach,
Nikita zaś trzymając konia za uzdę, poprowadził go
w dół z dziesięć kroków, potem trochę w górę i zatrzy-
mał się.

Nikita nie zatrzymał się w parowie, gdzie było peł-

background image

( 38 )

no śniegu, którym wiatr sypał ze wzgórzy i który mógł-
by ich całkiem zasypać. Miejsce, gdzie stali, było czę-
ściowo osłonięte przed wiatrem brzegiem wąwozu. Były
chwile, kiedy wiatr jakby ucichał, ale trwało to nie-
długo i zdawało się, że tylko po to, by zebrać siły, po
czym burza nadlatywała z dziesięciokrotną mocą i wi-
rowała jeszcze wścieklej. Taki właśnie pęd wichru ude-
rzył w chwili, kiedy Wasilij Andreicz, wysapawszy się,
wylazł z sanek i podszedł do Nikity, by się naradzić,
co mają dalej robić. Obaj mimo woli przysiedli i prze-
rwali rozmowę czekając, aż pęd wiatru minie. Gniady
również niezadowoleniem tulił uszy i potrząsał łbem.
Kiedy wiatr trochę przycichł, Nikita zdjął rękawice,
zatknął je za pas, podmuchał w dłonie i zaczął rozwią-
zywać rzemień przy dudze.

— Co robisz? — spytał go Wasilij Andreicz.

— Wyprzęgam, co mamy dalej robić? Sił już nie

mam •—■ jakby tłumacząc się odpowiedział Nikita.

— Czy nie dojedziemy dokądś?

— Nie dojedziemy, tylko zmęczymy konia. Przecie

on, biedaczek, całkiem opadł ż sił — powiedział Ni-
kita wskazując na spokojnie stojącego i gotowego na
wszystko konia, który ciężko robił spadzistymi, mokry-
mi bokami.

— Trzeba nocować — powtórzył, jakby

miał nocować w zajeździe, i zaczął rozwiązywać węzeł.

Kleszczyny puściły.

— A czy nie zamarzniemy? — spytał Wasilij An-

dreicz.

— Co robić? No to zamarzniemy; trudna rada —

odpowiedział Nikita.

vi

Wasiliowi Andreiczowi w jego dwóch futrach było

zupełnie

ciepło,

zwłaszcza

potem,

kiedy

się

nałaził

w zaspie, lecz mróz przeszedł mu po plecach, gdy zrozu-

background image

( 39 )

miał, że rzeczywiście muszą tu nocować. Żeby się uspo-
koić, wsiadł w sanie i zaczął wyjmować papierosy i za-
pałki.

Nikita tymczasem wyprzęgał konia. Odpiął pas pod

brzuchem końskim, odpiął gurt, rozwiązał lejce, rze-
mień przy chomącie, przerzucił dugę i nie przestając
rozmawiać z koniem, dodawał mu otuchy.

— No, wystąp, wystąp — mówił wyprowadzając go

spomiędzy hołobli. — Tu cię teraz przy wiążemy. Słom-
ki podłożę i rozkiełznam — przemawiał i wykonywał
to wszystko, o czym mówił. — Przegryziesz sobie, za-
wsze będzie ci trochę weselej.

Lecz Gniadego widocznie nie uspokajało przemówie-

nie Nikity, bał się; przestępował z nogi na nogę, na-
pierał ną sanie, odwracając się zadem do wiatru i po-
cierając łbem o rękaw Nikity.

Jak gdyby tylko dlatego, by nie zrobić Nikicie za-

wodu, Gniady jeden raz chwycił z sań pęk słomy, któ-
rą Nikita go częstował podsuwając mu pod pysk, lecz
w tej chwili zdecydował, że nie czas teraz na jedzenie,
i wyrzucił słomę z pyska. Wiatr momentalnie porwał
cały pęk, odniósł w bok i przysypał śniegiem.

— Teraz zrobimy znak — powiedział Nikita odwra-

cając sanie przodem do wiatru i związawszy hołoble
gurtem, podniósł je do góry i umocował do przodu. —
Jak nas zasypie, dobrzy ludzie zobaczą hołoble i odko-
pią — powiedział Nikita otrzepując rękawice i wkła-
dając je na ręce. — Tak uczyli starzy.

Wasilij Andreicz rozpiął tymczasem futro i zasła-

niając się połą, pocierał zapałkę po zapałce o pudełko,
lecz ręce mu drżały i zapalające się zapałki jedna po
drugiej gasły na wietrze albo zanim się jeszcze rozpa-
liły, albo w chwili gdy Wasilij Andreicz podnosił je do
papierosa. Wreszcie jedna zapaliła się i na mgnienie

background image

{ 236 )

oka oświetliła futro kołnierza, rękę ze złotym pierście-
niem na zgiętym do wewnątrz wskazującym palcu oraz
owsianą słomę, przyprószoną śniegiem, wymykającą się
spod płachty, papieros wreszcie się zapalił i Wasilij
Andreicz zaciągnął się ze dwa razy z wielką chciwo-
ścią, lecz wiatr porwał tytoń wraz z ogniem i cisnął
w to samo miejsce, gdzie przedtem rzucił słomę.

Ale nawet te parę pociągnięć dymu tytoniowego

sprawiło przyjemność Wasiliowi Andreiczowi.

— Jak nocować, to nocować! — powiedział z deter-

minacją.

— Zaczekaj, ja jeszcze flagę zrobię — dodał pod-

nosząc chustkę, którą zdjął z kołnierza i rzucił do sań.
To mówiąc zdjął rękawice, stanął na przodzie sanek
i wspinając się, by sięgnąć do gurtu, mocnym węzłem
przywiązał do niego chusteczkę u szczytu hołobli.

Chustka

natychmiast

zaczęła

gwałtownie

trzepotać

na wietrze, to przylegając do hołobli, to odwracając się
nagle w bok, naprężona i łopocąca.

— Widzisz, jak zgrabnie uwiązałem — powiedział

Wasilij Andreicz, zadowolony ze swego dzieła, po czym
usiadł w sankach. — Razem byłoby nam cieplej, lecz
we dwóch się nie zmieścimy — dodał.

— Ja dla siebie miejsce znajdę — odrzekł Nikita —

tylko

konia

trzeba

przykryć,

bo spotniał, serdeczny.

Pozwól no — dodał i podszedłszy do sani wyciągnął
płachtę spod Wasilia Andreicza.

Wyjąwszy płachtę złożył ją we dwoje, po czym

zrzucił z konia uprząż, zdjął siodełko i przykrył płach-
tą Gniadego.

— Zawsze cieplej będzie, głuptasie — mówił Wkła-

dając znów na konia, na płachtę, uprząż oraz siodeł-
ko. — A czy nie będzie panu potrzebny kilimek? Proszę
dać mi trochę słomy — powiedział Nikita skończywszy
krzątać się koło konia i znowu podchodząc do sań.

background image

( 41 )

Wziąwszy jedno i drugie spod Wasilia Andreicza,

Nikita podszedł do tylnego oparcia sanek, wygrzebał
w śniegu dołek, włożył weń słomę i nacisnąwszy czap-
kę na oczy oraz zawinąwszy się w poły kapoty, z wierz-
chu zaś przykrywszy się kilimkiem, usiadł na rozście-
lonej słomie i przytulił się do łubianego oparcia sanek,
które zasłaniało go przed wiatrem i śniegiem.

Wasilij Andreicz patrząc na to, co robił Nikita, po-

kręcił głową z dezaprobatą, gdyż w ogóle nie aprobo-
wał prostactwa i głupoty chłopskiej, po czym zaczął
układać się do snu.

Rozesłał w sankach pozostałą słomę i podłożywszy

jej trochę więcej pod bok wsunął ręce w rękawy, we-
tknął głowę w przedni róg sanek, tak aby być osłonię-
tym od wiatru.

Spać mu się nie chciało. Leżał więc i myślał — my-

ślał wciąż o jednym i tym samym, o tym, co było je-
dynym celem, sensem, radością i chlubą jego życia —
o tym, ile zarobił pieniędzy i ile jeszcze może zarobić,
ile zarobili inni jego znajomi, ile posiadają gotówki,
w jaki sposób zarobili i zarabiają pieniądze i jak dużo
on za ich przykładem może jeszcze zarobić. Kupno Go-
riaczkińskiego lasu było dla niego rzeczą niezwykle
ważną. Miał nadzieję, że na tym lesie zarobi od razu
może z dziesięć tysięcy. Zaczął w myślach wyceniać
widziany jesienią las, w którym na powierzchni dwóch
dziesięcin przeliczył wszystkie drzewa.

„Dąb pójdzie na płozy. Zręby — no, to wiadomo.

Opału będzie ze trzydzieści sążni na dziesięcinie — mó-
wił do siebie. — Z dziesięciny w najgorszym wypadku
pozostanie dwieście i ćwierć setki. Pięćdziesiąt sześć
dziesięcin, pięćdziesiąt sześć setek, do tego jeszcze
pięćdziesiąt

sześć

setek,

do

tego

jeszcze

pięćdzie-

siąt

sześć

dziesiątków

i

jeszcze

pięćdziesiąt

sześć

dziesiątków, i pięćdziesiąt sześć razy po pięć." Wie-

background image

( 42 )

dział; że przekraczało to dwanaście tysięcy, lecz bez
liczydeł nie mógł wyliczyć, ile wypadało dokładnie.
„Jednak nie dam dziesięciu tysięcy, tylko osiem —
trzeba jeszcze odliczyć polany. Geometrę posmaruję —
setkę, a może półtora, to mi tych polan namierzy z pięć
dziesięcin. Wtedy za osiem odda. Teraz dostanie do ła-
py trzy tysiące. Na pewno zmięknie — myślał przyci-
skając przedramieniem portfel w kieszeni. — Jak to
się stało, żeśmy zbłądzili za zakrętem, Bóg raczy wie-
dzieć. Powinien tu być las i gajówka. Żeby tak posły-
szeć ujadanie psów. Ale nie szczekają, przeklęte, kiedy
trzeba, żeby szczekały." Odchylił kołnierz od ucha i za-
czął nasłuchiwać; słychać było wciąż ten sam gwizd
wiatru, trzepotanie, łopot chustki na hołoblach i śnieg
smagający o pudło sanek. Wasilij Andreicz zakrył się
znowu.

„Gdybym to był wiedział, bylibyśmy zostali na noc

we

wsi.

No,

wszystko

jedno,

dojedziemy

jutro.

Ale

dzień się straci. W taką pogodę tamci nie pojadą.'"
Przypomniał sobie, że dziewiątego ma otrzymać pie^-
niądze od rzeźnika za wałachy. „Miał sam przyjechać
— nie zastanie mnie, a żona nie potrafi zrobić rachun-
ku. Bardzo niewykształcona. Nie wie, jak należy się
z ludźmi obchodzić" — myślał w dalszym ciągu przy-
pominając sobie, jak nie potrafiła przyjąć prystawa,
który z okazji wczorajszego święta był u niego w go-
ścinie. „Wiadomo — kobieta. Gdzie ona cokolwiek wi-
działa? Cóż to był za dom u nas, kiedy żyli rodzice?
Zwyczajnie jak na wsi u bogatego chłopa: krupiarnia
i dom zajezdny, ot i cały majątek. A do czego ja do-
szedłem w ciągu piętnastu lat? Sklep, dwie karczmy,
młyn, zsyp zboża, dwa majątki w dzierżawie, dom
i spichrz kryte blachą — przypominał sobie chełpliwie
— nie to, co przy rodzicach! Kto teraz całą okolicą
trzęsie? Brechunow.

background image

( 43 )

A dlaczego? Dlatego że o wszystkim pamiętam, za-

biegam, nie tak jak inni, co się wylegują albo głup-
stwami się zajmują. A ja nocy nie dośpię. Zamieć nie
zamieć — jadę. Więc interesy idą. Oni myślą, że pie-
niądze się robi tak sobie, żartami. Nie, bracie, trzeba
się

napracować,

łbem

pokręcić.

Spróbuj

przenocować

tak w polu i nie przespać nocy. Głowa puchnie od roz-
maitych myśli niczym poduszka — rozważał z dumą.
— Myślą, że na ludzi się wychodzi, kiedy się komuś
poszczęści. Weźmy Mironowów — mają miliony. A dla-
czego? Pracuj, to ci Bóg pobłogosławi. Żeby tylko Pan
Bóg dał zdrowie."

Na myśl, że może się stać takim milionerem jak

Mironów, który zaczął z niczego, tak się podniecił,
że koniecznie chciał z kimś porozmawiać. Ale nie
było

z kim. Żeby tylko dojechać do Goriaczkina,

porozmawiałby

sobie

z

dziedzicem,

zaimponowałby

mu.

„Patrzcie no, jak dmucha. Zawieje tak, że rano się

nie

wygrzebiemy!"

— pomyślał przysłuchując się po-

rywom wichru, który dął w przodek sań, przechylał
go i siekł śniegiem po pudle. Wasilij Andreicz podniósł
się i spojrzał przed siebie: w białej, falującej ciem-
ności czerniał tylko łeb Gniadego, grzbiet, przykryty
płachtą,

którą

zwiewał

wiatr,

i

gruby,

podwiązany

ogon, a dokoła ze wszystkich stron, z przodu, z tyłu,
wszędzie ta sama jednostajna, biała, kłębiąca się za-
mieć, niekiedy odrobinę jakby prześwietlona, niekiedy
jeszcze bardziej się zagęszczająca.

„Niepotrzebnie

posłuchałem

Nikity

myślał.

Trzeba było jechać, gdzieś byśmy jednak dojechali.
Choćbyśmy

wrócili

do

Griszkina,

przenocowalibyśmy

u Tarasa. A teraz siedź tu całą noc. Żeby chociaż coś
z tego wynikło? Jakież dopusty Pan Bóg zsyła na mnie
zamiast na wałkoniów, leniuchów i durniów. Tak, trze-

background image

( 44 )

ba zapalić." — Usiadł, wyjął papierośnicę, położył się
na brzuchu, połą zasłaniając ogień przed wiatrem, lecz
wiatr wkradał się i tu i gasił zapałki jedną po drugiej.
Wreszcie udało mu się zapalić. Ucieszył się z tego, że
postawił na swoim. Mimo że większa część papierosa
spaliła się na wietrze, jednak udało mu się zaciągnąć
ze trzy razy i znowu poczuł się raźniej. Znowu przy-
tulił się do oparcia, zawinął szczelniej i znowu wrócił
do wspomnień, do marzeń, po czym całkiem niespo-
dzianie stracił świadomość i zaczął usypiać.

Nagle jakby coś uderzyło w sanie: to go obudziło.

Czy to Gniady wyciągnął spod niego słomę, czy w nim
samym coś się poruszyło, dość, że się ocknął i serce
zaczęło mu bić tak szybko i mocno, iż wydawało się,
że to sanie pod nim dygocą. Otworzył oczy: dokoła
trwało wciąż to samo, lecz wydało mu się, że się tro-
chę przejaśniło. „Świta — pomyślał — widocznie do
rana niedaleko." Ale natychmiast uświadomił sobie, że
zrobiło się jaśniej tylko dlatego, że wzeszedł księżyc.
Podniósł się z lekka i najpierw obejrzał konia. Gniady
wciąż stał zadem do wiatru i cały dygotał. Przysypana
śniegiem płachta zagięła się z jednej strony, szleja zsu-
nęła się na bok i przysypany śniegiem łeb koński wraz
z rozwianą grzywką nad czołem i grzywą na karku
były teraz wyraźniej widoczne. Wasilij Andreicz prze-
chylił się przez oparcie i zajrzał za nie. Nikita siedział
wciąż w takiej samej pozycji, w jakiej usiadł. Gruba
warstwa śniegu pokrywała jego nogi i kilimek, którym
się przykrył. „Żeby tylko chłop nie zamarzł, ubrany
jest marnie. Jeszcze trzeba będzie za niego odpowia-
dać. Co za głupi ludzie. Prawdziwa ciemnota", pomy-
ślał Wasilij Andreicz i zamierzał zdjąć z konia płachtę,
by przykryć nią Nikitę, lecz było za chłodno, by wsta-
wać i krzątać się, poza tym obawiał się, żeby koń nie
zamarzł. „I po co ja go wziąłem ze sobą. Wszystko

background image

( 45 )

przez jej głupotę!" — pomyślał Wasilij Andreicz o nie-
kochanej żonie i znowu położył się na swym miejscu
na przodzie sanek. „W ten sposób wuj pewnego razu
przez całą noc przesiedział w śniegu — przypomniał
sobie — i nic mu się nie stało. No, a kiedy odkopano
Sebastiana

— w tej chwili przypomniał sobie drugi

wypadek — to jednak umarł. Cały skostniał jak za-
mrożona

tusza

wołu.

Trzeba

było

zostać

na

noc

w Griszkinie, nic by się nie stało." I otuliwszy się sta-
rannie, żeby ciepło nigdzie nie uchodziło z futra, ale
grzało wszędzie — i w kark, i w kolana, i w stopy —
przymknął oczy i znowu usiłował zasnąć. Lecz mimo
największych wysiłków zdrzemnąć się już nie mógł,
czuł się zupełnie rześki i podniecony. Znowu zaczął
obliczać zyski, należności u ludzi, znowu zaczął chełpić
się przed sobą, czując się dumnym z siebie i z własnej
pozycji, lecz wszystko to bez ustanku rwało się wsku-
tek czającego się strachu oraz dręczącej myśli, dlacze-
go nie został na noc w Griszkinie. „Leżałbym sobie te-
raz na ławie w cieple." Kilkakrotnie obracał się z boku
na

bok,

próbował

najwygodniejszej

pozycji

usiłując

znaleźć

miejsce

najbardziej

osłonięte

przed

wiatrem,

lecz było mu wciąż niewygodnie; znowu podnosił się,
zmieniał pozycję, okrywał nogi, przymykał oczy i uspo-
kajał siebie. Ale to podkulone nogi w grubych walon-
kach zaczynały cierpnąć, to przez jakąś szczelinę za-
czynało dmuchać i znowu poleżawszy jakiś czas robił
sobie

wyrzuty,

myśląc,

jakby

teraz

leżał

spokojnie

w ciepłej izbie we wsi Griszkino, więc znowu się pod-
nosił, szukał wygodniejszego miejsca, zawijał w futro
i znowu się kładła

Raz wydało się Wasiliowi Andreiczowi, że słyszy

dalekie pianie kogutów. Ucieszył się, rozchylił kołnierz
i zaczął uważnie nadsłuchiwać, lecz choć natężał słuch,
prócz gwizdania wiatru w hołoblach, łopotania chustki

background image

1S Sonata

( 46 )

i szelestu śniegu uderzającego w pudło sanek, nic nie
było słychać.

Nikita, jak usiadł z wieczora, tak siedział przez cały

czas nie poruszając się, a nawet nie odpowiadając na
pytania Wasilia Andreicza, który dwa razy wołał do
niego. „Niczym się nie przejmuje, widocznie śpi", z nie-
zadowoleniem

myślał Wasilij Andreicz zaglądając za

oparcie sanek i widząc Nikitę grubo przysypanego śnie-
giem.

Wasilij Andreicz wstawał i kładł się ze dwadzieścia

razy. Wydawało mu się, że ta noc nie skończy się ni-
gdy. „Teraz już powinno być blisko do rana — po-
myślał w pewnej chwili podnosząc się i rozglądając. ■—
Trzeba spojrzeć na zegarek. Ale zziębnę, gdy rozchylę
futro. Jeśli jednak przekonam się, że niedaleko do ra-
na,

będzie

mi

raźniej.

Zaczniemy

zakładać

konia."

W głębi duszy Wasilij Andreicz wiedział, że jeszcze za
wcześnie na ranek, ale coraz bardziej upadał na duchu,
więc jednocześnie chciał siebie i upewnić, i oszukać.
Ostrożnie rozpiął haftki półkożuszka i włożywszy rękę
w zanadrze długo grzebał, zanim się dostał do kami-
zelki. Z trudem zdołał wyciągnąć swój srebrny zega-
rek

z

emaliowanymi

kwiatuszkami

i zaczął mu się

przyglądać. Bez światła nic nie mógł zobaczyć. Znowu
położył się twarzą ku słomie, opierając się na łokciach
i na kolanach, tak jak wówczas, kiedy zapalał papiero-
sa, wyjął zapałki i zaczął pocierać. Teraz robił to
zgrabniej:

namacawszy

palcami zapałkę z największą

ilością fosforu, zapalił ją jednym potarciem. Podsu-
nąwszy zegarek pod światło, spojrzał i oczom swym
nie chciał wierzyć... Zaledwie za dziesięć pierwsza. Ca-
ła noc była jeszcze przed nimi...

„Och, jaka długa noc!", pomyślał Wasilij Andreicz,

czując, że mróz przeszedł mu po plecach; zapiął się
i zawinął szczelnie, skulił w kącie sanek postanawiając

background image

( 47 )

czekać

cierpliwie.

Nagle

wśród

jednostajnie

szumią-

cego wichru wyraźnie posłyszał jakiś nowy, donioślej-
szy głos. Głos ten stopniowo się wzmagał i doszedłszy
do

całkowitej

wyrazistości,

również

stopniowo

zaczął

słabnąć. Nie było żadnej wątpliwości, że był to wilk.
Wilk wył tak niedaleko, że mimo wiatru wyraźnie by-
ło słychać, jak poruszając pyskiem, zmieniał dźwięk
głosu. Wasilij Andreicz odrzucił kołnierz i uważnie
nadsłuchiwał. Gniady również słuchał z napięciem, na-
stawiając uszu, i kiedy wilk przestał wyć, przestąpił
z nogi na nogę i ostrzegawczo chrapnął. Po tym Wa-
silij Andreicz w żaden sposób nie tylko nie mógł za-
snąć, ale nawet się uspokoić. Żeby nie wiem jak my-
ślał o swoich obliczeniach, o interesach, o swojej sła-
wie,

dostojeństwie

i

bogactwie,

ogarniał

go

coraz

większy strach i nad wszystkimi myślami górowała,
i do wszystkich dołączała się myśl, czemu nie pozostał
na noc w Griszkinie.

„Niech licho porwie ten las, i bez niego, dzięki Bo-

gu, mam dość interesów. Ach, żebyśmy przenocowali
— mówił do siebie. — Powiadają, że pijani łatwiej za-
marzają — pomyślał. — A ja piłem." I badając swój
stan poczuł, że zaczyna drżeć, sam nie wiedząc dlacze-
go — z zimna czy ze strachu. Spróbował lepiej się
okryć i leżeć jak przedtem, lecz nie mógł już tego zro-
bić. Nie mógł uleżeć na miejscu, chciał wstać, przed-
sięwziąć cokolwiek, by stłumić wzrastający lęk, wobec
którego czuł się bezsilny. Znowu wyjął papierosa i za-
pałki, lecz były już tylko trzy, i w dodatku cieniutkie.
Wszystkie trzy złamały się nie zapaliwszy się wcale.

„A, żeby cię diabli wzięli, zgiń, przeklęta!" — wy-

łajał, sam nie wiedząc kogo, i odrzucił zmiętego papie-
rosa. Miał zamiar cisnąć również pudełko po zapał-
kach, lecz wstrzymał ruch ręki i schował je do kie-
szeni. Ogarnął go tak wielki niepokój, że nie mógł

background image

( 48 )

16*

spokojnie uleżeć na miejscu. Wylazł więc z sanek i od-
wróciwszy się plecami do wiatru, zaczął na nowo moc-
no i nisko okręcać się pasem.

„Po co leżeć, śmierci wyczekiwać! Lepiej wsiąść

na konia i — marsz — przyszło mu nagle na myśl. —
Pod wierzchem koń nie ustanie. Temu — pomyślał
0 Nikicie — jest obojętne, że umrze. Cóż to zresztą za
życie! Jemu nawet tego życia nie żal, a ja, chwała Bo-
gu, mam., po co żyć..."

I odwiązawszy konia, przełożył mu lejce przez kark,

1 miał już wsiąść na niego, lecz futra i buty były tak
ciężkie, że się zsunął. Wówczas wszedł na sanki i za-
mierzał z nich wsiąść. Lecz sanie przechyliły się pod
jego ciężarem i znowu się zsunął. Wreszcie za trzecim
razem, podprowadziwszy konia do sanek i stanąwszy
ostrożnie na ich brzeżku, udało mu się lec brzuchem
w poprzek końskiego grzbietu. Poleżawszy chwilę, pod-
ciągnął się do góry, raz, drugi i wreszcie przerzucił no-
gę przez grzbiet i usiadł opierając stopy o dolny pas
szlei. Uderzenie poruszonych sani zbudziło Nikitę, któ-
ry się podniósł, i Wasiliowi Andreiczowi wydało się,
że Nikita coś mówi.

— To są skutki, kiedy się słucha durniów. Mam

zginąć tak za nic? — krzyknął Wasilij Andreicz i pod-
kładając pod kolana poły futra, zawrócił konia i odje-
chał od sani w tym kierunku, gdzie jak przypuszczał,
powinien być las i gajówka.

VII

Nikita, od chwili gdy usiadł za oparciem sanek

przykrywszy się kilimkiem, siedział nieruchomo. Nikita,
tak jak wszyscy ludzie obcujący z przyrodą i obeznani
z nędzą, był cierpliwy i mógł spokojnie siedzieć całymi
godzinami, a nawet dniami nie odczuwając ani niepo-

background image

( 49 )

koju, ani zdenerwowania. Nikita słyszał, jak gospo-
darz na niego wołał, lecz nie odzywał się dlatego, że
nie chciało mu się poruszać i odpowiadać. Mimo że po
wypiciu herbaty i po łażeniu w zaspach było mu je-
szcze ciepło, wiedział, że tego ciepła na długo nie star-
czy i że nie będzie już w stanie ogrzać się ruchem, bo
czuł się tak zmęczony jak koń, kiedy ustanie i nie mo-
że iść dalej mimo bata, a gospodarz widzi wtedy, że
trzeba mu dać jeść, by znów mógł pracować. Jedna
noga Nikity, w porwanym bucie, zmarzła, już nie czuł
wielkiego palca. A poza tym całe ciało coraz ostrzej
przejmował chłód. Przyszło mu na myśl, że może
umrzeć i najprawdopodobniej umrze tej nocy, lecz myśl
ta nie wydawała mu się ani szczególnie przykra, ani
szczególnie straszna. A nie wydawała mu się szczegól-
nie przykra dlatego, że jego życie nie było ustawicz-
nym świętem, lecz przeciwnie — nieustanną służbą,
która zaczynała go wyczerpywać. Myśl ta nie była
szczególnie straszna dlatego, że prócz takich gospoda-
rzy jak Wasilij Andreicz, którym służył tu, na ziemi,
czuł się zawsze przez całe życie zależny od głównego
Gospodarza, tego, który dał mu życie, i wiedział, że
umierając pozostanie we władzy tego Gospodarza i że
ten Gospodarz go nie skrzywdzi. „Szkoda porzucać to,
z czym się człowiek zżył, do czego się przyzwyczaił.
Ale cóż na to można poradzić — i do nowych rzeczy
trzeba się przyzwyczajać.

„Grzechy? — pomyślał, przypominając sobie swoje

pijaństwo, przepite pieniądze, krzywdy wyrządzone żo-
nie,

awantury,

niechodzenie

do

cerkwi,

nieprzestrzega-

nie postów oraz wszystko to, za co pop robił mu wy-
rzuty na spowiedzi. — Wiadomo, grzechy. Lecz cóż,
czy to ja je na siebie sprowadziłem? Widocznie takim
stworzył mnie Bóg. Więc grzeszyłem. Gdzie się miałem
przed nimi ukryć?"

background image

(50 )

Tak początkowo myślał o tym, co może stać się

z nim tej nocy, lecz potem już nie wracał do tej my-
śli i oddał się wyłącznie wspomnieniom, które same
przychodziły

do

głowy.

Przypomniał

sobie

przyjazd

Marfy, pijatyki parobków, to, jak wyrzekł się wódki,
dzisiejszą wizytę w chałupie Tarasa oraz rozmowy
0 działach; potem pomyślał o swoim malcu oraz o Gnia-
dym,

który

rozgrzewa

się pod przykryciem, o gospo-

darzu, który porusza sankami obracając się w nich.
„Przecież ja też, kochany, nierad jestem, żeś pojechał
— myślał. — Jak się ma takie życie, to się nie chce
umierać. Nie to, co my." Wszystkie te wspomnienia
zaczęły się plątać, mieszać w jego głowie i Nikita
wkrótce zasnął.

Kiedy Wasilij

Andreicz

wsiadając na

konia poru-

szył sankami, tylna ścianka, o którą opierał się Nikita,
cofnęła się całkiem i sanie płozami uderzyły go w ple-
cy, Nikita się ocknął i chcąc nie chcąc, musiał zmienić
pozycję.

Wyprostowując

z

trudem

nogi

i

strząsając

z nich śnieg Nikita wstał i w tej chwili chłód przeszył
go boleśnie. Zrozumiawszy, co się stało, Nikita zapra-
gnął, by Wasilij Andreicz zostawił mu derkę — niepo-
trzebną teraz koniowi — żeby mógł się nią przykryć,
1 krzyknął mu to.

Ale Wasilij Andreicz nie zatrzymał się i zniknął

w zadymce.

Zostawszy sam, Nikita zastanowił się przez chwilę,

co miał dalej robić. Iść i szukać jakiegoś osiedla nie
miał siły. Usiąść na dawnym miejscu już nie mógł,

1

gdyż było całkiem zasypane śniegiem. Nikita czuł, że

w saniach też się nie zagrzeje, gdyż nie miał czym się
przykryć, a kapota i kożuszek już go zupełnie nie grza-
ły. Było mu tak zimno, jak gdyby został w jednej
koszuli. Ogarnął go lęk: „Boże, Ojcze Niebieski!" — po-
wiedział i świadomość tego, że nie jest sam, lecz że

background image

( 51 )

ktoś go słyszy i nie opuści, podziałała na niego koją-
co. Nikita głęboko westchnął i nie zdejmując z głowy
kilimka, wlazł do sanek i położył się w nich na miej-
scu, na którym poprzednio leżał gospodarz.

Ale w saniach w żaden sposób nie mógł się zagrzać.

Początkowo drżał na całym ciele, potem dreszcze usta-
ły i Nikita powoli zaczął tracić świadomość. Umierał
czy zasypiał — tego nie wiedział, lecz czuł, że jest
przygotowany na jedno i na drugie.

VIII

Tymczasem Wasilij Andreicz piętami oraz końcem

lejców poganiał konia w stronę, gdzie jak mu się to
nie wiadomo dlaczego wydawało — był las i gajówka
Śnieg go oślepiał, wiatr jakby chciał go zatrzymać,
lecz on, pochyliwszy się ku przodowi i bez ustanku
chwytając w locie poły futra i podtykając je między
siebie a zimne siodełko, które przeszkadzało mu sie-
dzieć, nie przestawał popędzać konia. Koń szedł z wy-
siłkiem,

posłusznie,

lekkim

truchtem,

tam,

gdzie

go

kierowano.

Wasilij Andreicz jechał jakie pięć minut, przynaj-

mniej tak mu się zdawało, wciąż prosto, nie widząc
nic prócz końskiego łba i białej pustyni i nic nie sły-
sząc prócz gwizdania wiatru koło końskich uszu i wła-
snego kołnierza.

Nagle coś przed nim zaczerniało. Serce jego zaczęło

bić żywo, skierował się w stronę majaczącej czerni wi-
dząc już w niej ściany budynków wiejskich. Ale czerń
ta

nie

była

nieruchoma;

poruszała

się

nieustannie

i okazała się nie wioską, lecz rosnącym na miedzy wy-
sokim piołunem, sterczącym spod śniegu i rozpaczliwie
miotającym się pod naporem przyginającego go wciąż
w jedną stronę i gwiżdżącego nad nim wiatru. Na wi-

background image

( 52 )

dok tego piołunu, nękanego przez niemiłosierny wiatr,
Wasilij Andreicz nie wiadomo dlaczego zadrżał. Zaczął,
gwałtownie pędzić konia, nie spostrzegł, że zbliżając
się do piołunu całkowicie zmienił poprzedni kierunek
i teraz pędził na koniu już w inną stronę — wciąż prze-
konany, że jedzie w stronę, gdzie powinna być gajów-
ka. Ale ponieważ koń skręcał wciąż w prawo, Wasilij
Andreicz bez ustanku kierował go w lewo.

Znowu coś przed nim zaczerniało. Wasilij Andreicz

ucieszył się w przeświadczeniu, że teraz na pewno zbli-
ża się do wsi. Ale była to znów miedza porośnięta pio-
łunem. Suche badyle znowu miotały się tak samo roz-
paczliwie, co nie wiadomo dlaczego przejmowało Wasi-
lia Andreicza lękiem. Lecz nie dość, że był to taki
sam piołun, obok niego widniały przysypane śniegiem
ślady kopyt końskich. Wasilij Andreicz. zatrzymał się,
pochylił i przyjrzał uważniej: były to końskie ślady,
lekko przyprószone i nie mogły być śladami obcego
konia, lecz jego własnego. Widać kręcił się w kółko,
i to po niewielkiej przestrzeni. „Zginę tu!" — pomy-
ślał, lecz żeby nie ulegać lękowi, jeszcze gwałtowniej
popędzał konia, wpatrując się w białą, śnieżną mgłę,
wśród której zdawało mu się, że migocą świecące punk-
ciki, ale gdy się w nie wpatrywał, natychmiast znikały.
W pewnej chwili wydało mu się, że słyszy szczekanie
psów lub wycie wilków, lecz odgłosy były tak słabe
i nieokreślone, że nie wiedział, czy rzeczywiście je sły-
szy, czy mu się tylko wydaje, zatrzymał się więc i na-
tężył słuch.

Nagle tuż koło jego uszu rozległ się jakiś straszli-

wy, ogłuszający krzyk, a Wasilij Andreicz poczuł, że
wszystko pod nim dygocze i drży. Chwycił się za kark
koński, lecz kark też dygotał, a straszny krzyk stał się
jeszcze przeraźliwszy. Wasilij Andreicz przez kilka se-
kund nie mógł oprzytomnieć ani zrozumieć, co się sta-

background image

l i i ' ■'[;■

'

[

¥

( 53 )

ło. A stało się tylko to, że Gniady, czy to chcąc dodać
sobie odwagi, czy wzywając kogoś na ratunek, zarżał
swym mocnym donośnym głosem. „Tfu, żeby cię licho
wzięło! aleś mnie przestraszył, przeklęty bydlaku!", po-
wiedział w duchu Wasilij Andreicz. Ale nawet zrozu-
miawszy istotną przyczynę lęku, nie mógł już się go
pozbyć.

„Trzeba ochłonąć, wziąć się w garść!", mówił do

siebie, i równocześnie nie mógł nad sobą zapanować)
bez ustanku popędzał konia nie spostrzegając, że pędził
teraz z wiatrem zamiast pod wiatr. Ciało jego, zwłasz-
cza w kroczu, które było odsłonięte i dotykało siodełka,
marzło i bolało, ręce i nogi dygotały, oddech się rwał.
Wasilij

Andreicz

czuł,

że zginie w tej przeraźliwej,

śnieżnej pustyni, że nie znajdzie żadnego środka ra-
tunku.

Nagle koń zapadł się pod nim, ugrzązł w głębokiej

zaspie, zaczął się rzucać i przewracać na bok. Wasilij
Andreicz zeskoczył ściągając przy tym szleję, na któ-
rej opierał nogę, i przekręcając siodełko, za które się
trzymał przy zeskakiwaniu. Gdy zeskoczył, koń wy-
prostował się, szarpnął do przodu, dał kilka susów
i znowu zarżał, i wlokąc za sobą spadającą derkę wraz
ze szleją, zniknął we mgle, zostawiając Wasilia An-
dreicza samego w zaspie. Wasilij Andreicz rzucił się,
by go zatrzymać, lecz śnieg był tak głęboki, a futra
tak ciężkie, że grzęznąc obu nogami w śniegu wyżej
kolan, zrobił nie więcej niż dwadzieścia kroków, zasa-
pał

się

i

stanął.

„Las,

wałachy,

dzierżawa,

sklep,

karczmy, blachą kryty dom i spichrz, syn-spadkobier-
ca — pomyślał — jakżeż to wszystko zostanie beze
mnie? Co to ma znaczyć? To niemożliwe!" — prze-
mknęło mu przez myśl. Nie wiadomo dlaczego przypo-
mniały mu się miotane wichrem badyle piołunu, obok
których dwukrotnie przejeżdżał, i ogarnęło go tak wiel-

background image

( 248 )

kie przerażenie, że aż zaczął powątpiewać w rzeczywi-
stość tego, co w tej chwili przeżywał. „Czy to wszystko
nie dzieje się we śnie?", pomyślał. Chciał się ocknąć,
lecz nie mógł, gdyż to nie był sen. Śnieg, który go sma-
gał po twarzy, zasypując go i mrożąc mu prawą rękę, ■
z której zgubił rękawicę, był rzeczywistym śniegiem,
a pustynia, w której znajdował się teraz sam jeden
jak ten piołun na miedzy, oczekując niechybnej, pręd-
kiej

i

bezsensownej

śmierci,

była

rzeczywistą

pu-

stynią.

„Królowo

Niebios,

święty

Mikołaju

cudotwórco,

nauczycielu

wstrzemięźliwości",

przypomniał

sobie

wczorajsze uroczyste nabożeństwo i obraz z ciemnym
obliczem w złotej ryzie, i świece, które sprzedawał
przed

ten

obraz,

a

które

natychmiast

odnoszono

mu

z powrotem, a on te ledwo opalone świece chował do
skrzynki. Zaczął więc błagać tego Mikołaja cudotwór-
cę, by go ratował, przyrzekając, że zakupi nabożeń-
stwo i świece. W tej chwili wyraźnie i bez żadnych
wątpliwości zrozumiał, że to ciemne oblicze, ryzy, świe-
ce, pop, uroczyste modły — wszystko to było niezmier-
nie ważne i potrzebne tam, w cerkwi, tu zaś nic nie
znaczy; że między tymi świecami i całym nabożeń-
stwem a jego opłakaną obecną sytuacją nie ma i nie
może być żadnego związku. „Nie trzeba upadać na du-
chu — pomyślał — trzeba iść śladami konia, bo i te
ślady zasypie — przemknęło mu w myśli. — Koń mnie
wyprowadzi, a może nawet go złapię. Tylko nie trzeba
za bardzo się śpieszyć, by się nie zziajać, bo wtedy bę-
dzie jeszcze gorzej." Ale mimo danego sobie przyrze-
czenia, by iść powoli, Wasilij Andreicz rzucił się na-
przód i zaczął biec, biegł, raz po raz padał, podnosił się
i znowu padał. Siad koński stawał się ledwo widoczny
w miejscach, gdzie śniegu było niewiele. „Zginąłem —
pomyślał — stracę ślad i nie dopędzę konia." Ale spoj-

background image

( 55 )

rzawszy w tym momencie przed siebie, spostrzegł coś
ciemnego. Był to Gniady i nie tylko Gniady, ale i sa-
nie, i hołoble z chustką. Gniady w szlei zsuniętej na
bok wraz z derką, stał nie na swym poprzednim miej-
scu, lecz bliżej hołobli i kręcił łbem, który ciągnęły ku
ziemi przydeptane kopytem lejce. Okazało się, że Wa-
silij Andreicz ugrzązł w tym samym wąwozie, w któ-
rym ugrzęźli poprzednio z Nikitą, i że koń przyprowa-
dził go z powrotem do sani, a Wasilij Andreicz zesko-
czył z niego nie dalej niż pięćdziesiąt kroków od miej-
sca, gdzie stały sanie.

ix

Dobrnąwszy

do

sanek

Wasilij

Andreicz

uchwycił

się za nie i dłuższy czas stał nieruchomo, pragnąc się
uspokoić i wysapać. Nikity na dawnym miejscu nie
było, lecz w saniach leżało coś zasypanego już śnie-
giem. Wasilij Andreicz domyślił się, że był to Nikita.
Lęk, który go opanował, minął teraz zupełnie i jeśli
jeszcze czegokolwiek się bał, to jedynie okropnego
uczucia strachu, którego doświadczył s'iedząc na koniu,
a zwłaszcza wtedy, kiedy sam jeden pozostał w zaspie.
Trzeba było za wszelką cenę nie dopuścić więcej do
siebie tego lęku, lecz żeby nie dopuścić, trzeba było
coś robić, czymkolwiek się zająć. Dlatego pierwszą rze-
czą, jaką zrobił, było odwrócić się plecami do wiatru
i rozpiąć futro. Potem, kiedy trochę odpoczął, wytrzą-
snął śnieg z butów i lewej rękawicy, prawa była bez-
powrotnie stracona i prawdopodobnie leżała gdzieś te-
raz pod śniegiem na głębokości dwóch piędzi, potem
znowu mocno i nisko przepasał się wełnianym pasem,
tak jak to zwykł był robić, kiedy wychodził ze sklepu
kupować przywożone przez chłopów zboże. Pierwszą
rzeczą, o której pomyślał, było to, by oswobodzić nogę

background image

( 56 )

koniowi z zaplątanych wokoło niej lejc, wskutek czego
koń trzymał nogę w powietrzu. Zrobiwszy to, Wasilij
Andreicz znowu uwiązał Gniadego do żelaznego kółka
u przodka sanek i obszedł z tyłu konia, by poprawić
na nim szleję, siodełko oraz płachtę, i w tej chwili spo-
strzegł, że w saniach pod śniegiem coś się poruszyło
i podniosła się głowa Nikity. Zamarzający Nikita pod-
niósł się z wielkim wysiłkiem i usiadł w saniach, ma-
chając ręką przed nosem tak jakoś dziwnie, jakby od-
ganiał muchy. Machał ręką, coś mówił i Wasiliowi
Andreiczowi wydało się, że Nikita woła go. Wasilij
Andreicz wypuścił z rąk płachtę, nie poprawiwszy jej,
i podszedł do sań.

— Czego chcesz? — spytał.

:

— Co mówisz?

— U-mie-ram, ot co — urywanym głosem, z tru-

dem, powiedział Nikita. — Zarobek mój oddaj mojerąu
małemu. Albo babie, wszystko jedno.

— Co ci jest, zmarzłeś? — spytał Wasilij Andreicz.

— Czuję, że śmierć moja się zbliża... daruj w imię

Chrystusa...

— powiedział Nikita płaczliwym

głosem,

wciąż machając ręką, jakby się opędzał od much.

Wasilij Andreicz z pół minuty stał w milczeniu nie-

ruchomo, potem nagle z tą samą stanowczością, z jaką
uderzał ręką o czyjąś rękę, gdy dobijał zyskownego
targu, cofnął się o krok, podwinął rękawy futra i obie-
ma rękami zaczął zgarniać śnieg z Nikity i wyrzucać
z sani. Wyrzuciwszy śnieg Wasilij Andreicz szybko
zdjął z siebie pas, rozpiął futro, posunął Nikitę i poło-
żył się na nim, przykrywając go nie tylko swym fu-
trem, lecz całym swym rozgrzanym ciałem. Zatkną-
wszy rękami poły futra między pudło sani a Nikitę
i przycisnąwszy kolanami dolną część futra, Wasilij
Andreicz leżał twarzą zwrócony do Nikity, głową opie-
rał się o przodek sań i już nie słyszał ani poruszania
się konia, ani gwizdania wichru, lecz tylko wsłuchiwał

background image

( 57 )

się w oddech Nikity. Nikita początkowo leżał nieru-
chomo, potem poruszył się i głośno westchnął.

— No, widzisz, a mówiłeś, że umierasz. Leż, grzej

się; bo to ja... — zaczął mówić Wasilij Andreicz.

Ale

dalej

ku

swojemu

wielkiemu

zdziwieniu

nic

więcej nie mógł powiedzieć, gdyż łzy zalały mu oczy
i dolna szczęka zaczęła szybko dygotać. Milczał, łyka-
jąc to, co podchodziło mu do gardła. „Nastraszyłem się
widocznie i osłabłem" — pomyślał w duchu. Lecz sła-
bość ta nie tylko nie sprawiała mu przykrości, ale wy-
woływała jakieś szczególne uczucie radości, której do-
tychczas nigdy nie doznawał.

„Bo to ja..." — mówił do siebie, odczuwając jakieś

osobliwe serdeczne wzruszenie. Leżał tak w milczeniu
dość długo, wycierając oczy o futro i podtykając pod
kolana prawą połę, którą wiatr ustawicznie odwiewał.

Jakżeż pragnął komukolwiek opowiedzieć o swym

podniosłym uczuciu!

— Nikita — powiedział.
— Dobrze, ciepło — odezwał się głos z dołu.
— Tak, bracie, omal nie zginąłem. I ty byś zamarzł

i ja bym...

Ale znów zadygotała mu szczęka i oczy jego ponow-

nie napełniły się łzami — nie mógł dalej mówić.

„No, dość — pomyślał — co wiem, to wiem dla

siebie."

I zamilkł. Leżeli tak długo.

Wasilia Andreicza od spodu grzał Nikita, od góry

zaś — futro; jedynie ręce, którymi przytrzymywał po-
ły przy bokach Nikity, oraz nogi, z których wiatr bez
ustanku zwiewał futro, zaczynały ziębnąć. Szczególnie
marzła prawa ręka bez rękawiczki. Ale Wasilij An-
dreicz nie myślał ani o swych nogach, ani o rękach,
lecz tylko o tym, by jak najprędzej rozgrzać leżącego
pod nim chłopa.

background image

( 58 )

Kilkakrotnie spoglądał na konia i widział, że grzbiet

ma odsłonięty i płachta wraz ze szleją leżą na śnie-
gu— pomyślał, że trzeba by wstać i przykryć konia,
lecz nie mógł się,zdobyć, żeby choć przez chwilę zosta-
wić Nikitę samego i zburzyć to podniosłe uczucie, któ-
re go ogarnęło. Strachu już teraz nie odczuwał żad-
nego.

,,No, teraz to chyba mi nie umknie", mówił do sie-

bie, myśląc o tym, że rozgrzeje chłopa, i mówił to, z tą
samą chełpliwością, z jaką opowiadał o swych trans-
akcjach handlowych.

Wasilij Andreicz leżał tak godzinę, drugą i trzecią,

lecz nie spostrzegał, jak mijał czas. Początkowo prze-
suwały się w jego wyobraźni, migając przed oczami,
obrazy i wspomnienia burzy, hołobli i konia z dugą —
przypomniał sobie leżącego pod nim Nikitę; potem

do-

łączyły się myśli o świecie, o żonie, o prystawie,
o skrzynce ze świecami; potem znowu myślał o Niki-
cie, który niby to leżał pod tą skrzynką; potem zaczął
przypominać

sobie

chłopów

sprzedających

i

kupują-

cych i białe ściany, i domy kryte blachą, pod którymi
leżał Nikita; potem wszystko się skłębiło, zlało w jedną
całość i jak barwy tęczy łączące się w jedno białe
światło, wszystkie te najprzeróżniejsze wrażenia zbie-
gły się razem i rozpłynęły w nicości. Zasnął. Spał dłu-
go bez snów, lecz przed świtem pojawiły się znowu
senne majaki. Ujrzał siebie stojącego koło skrzynki ze
świecami; żona Tichona z okazji święta żąda świecy za
pięć kopiejek; więc chce wziąć świecę i podać jej, ale
ręce ma nieruchome, trzyma je zaciśnięte w kiesze-
niach. Chce obejść skrzynkę wokoło, lecz nogi się nie
poruszają, nowe zaś i lśniące kalosze przyrosły do ka-
miennej posadzki i nie może ich ani podnieść, ani wy-
jąć z nich stóp. I nagle skrzynka ze świecami już nie
jest skrzynką, lecz łóżkiem i Wasilij Andreicz widzi

background image

( 59 )

siebie leżącego na brzuchu na skrzynce ze świecami,
a właściwie na swym łóżku, w swym domu. Więc leży
w łóżku i nie może wstać, ale wstać/musi, bo zaraz
przyjdzie do niego Iwan Matwieicz, prystaw, i z tym
Iwanem Mątwieiczem mają iść niby kupować las, niby
poprawiać szleję na Gniadym. Więc pyta żonę: „No,
co, Mikoławna, czy nie przychodził?" „Nie, powiada,
nie przychodził." I Wasilij Andreicz słyszy, że ktoś za-
jeżdża przed ganek. Pewnie to on. Nie, pojechał dalej.
„Mikoławna, hej, Mikoławna, no co, wciąż go nie ma?"
„Nie ma!" Więc Wasilij Andreicz leży na łóżku i wciąż
nie może wstać, i wciąż czeka, i to oczekiwanie jest
straszne, a zarazem radosne. Nagle radość się dopełnia:
przychodzi ten, na którego czekał, lecz to już nie jest
Iwan Matwieicz, prystaw, ale ktoś inny ■— ten wła-
śnie, na kogo Wasilij Andreicz czeka. Przyszedł i wzy-
wa go, i ten ktoś, co go wzywa, to ten sam, co go za-
wołał i kazał mu się położyć na Nikitę. Wasilij An-
dreicz jest zadowolony, że ten ktoś po niego przyszedł.
„Idę!", krzyczy radośnie i krzyk ten nagle go budzi.
Wasilij Andreicz budzi się, ale budzi się już zupełnie
nie ten, co zasnął. Chce wstać — i nie może, chce po-
ruszyć ręką — nie może, nogą — też nie może. Chce
poruszyć głową — i tego nie może. Dziwi go to, lecz
wcale się tym nie martwi. Rozumie, że to śmierć, i tym
również się nie martwi. Przypomina sobie, że Nikita
leży pod nim, że się zagrzał i żyje, i wydaje mu się, że
to on, Wasilij Andreicz, jest Nikitą, Nikita zaś jest
nim, że jego życie tli się nie w nim, lecz w Nikicie.
Wytęża słuch i słyszy nie tylko oddech, lecz nawet sła-
be pochrapywanie Nikity. „Nikita żyje, to znaczy, że
i ja żyję", powiada do siebie z tryumfem.

background image

( 60 )

I przypomina sobie pieniądze, sklep, dom, kupna,

sprzedaże i miliony Mironowów; trudno mu zrozumieć,
po co ten człowiek, którego nazywano Wasiliem Bre-

background image

( 61 )

chu&owem^ zajmował się tym wszystkim, czym się zaj-
mował. „Cóż, przecież on nie wiedział, o co chodzi —

myśli o Wasirhi Brechunowie. —
Nie wiedział, ale ja

w i e m." I znowu słyszy wezwanie tego; kto już wo-
łał. „Idę, idę!", radośnie, rzewnie odpowiada cała jego
istota. I oto czuje, że jest wolny i nic go już więcej
nie zatrzymuje.

I Wasilij Andreicz nic już więcej nie widział, nie

słyszał i nie odczuwał na tym świecie.

Dokoła wciąż sypał śnieg. Wciąż kręciły się wiry

śnieżne,

zasypująca

futro

martwego

Wasilia

Andrei-

cza, dygocącego Gniadego i ledwo widoczne sanie,
w których pod martwym już gospodarzem leżał ogrza-
ny Nikita.

x

Nikita zbudził się nad ranem. Obudził go chłód,

który znowu przebiegał mu po plecach. Przyśniło mu
się, że jedzie z młyna na wozie pełnym rn,ąki przezna-
czonej dla gospodarza i przejeżdżając przez strumień
pojechał obok mostu, i wóz ugrzązł. Nikita widzi, jak
sam wlazł pod wóz i podnosi go natężając plecy. Ale
stała się rzecz zadziwiająca! Wóz się nie porusza, przy-
lgnął do jego grzbietu i Nikita nie może ani podnieść
wozu, ani się spod niego wydostać. Czuje, że wóz
zmiażdżył mu krzyż. Poza tym jest okropnie zimny.
Trzeba się jakoś spod niego wydostać. „No, przestańże
— powiada do kogoś, co przygniata mu wozem ple-
cy. — Zdejmuj worki!" Ale wóz przygniata go coraz
chłodniejszym ciężarem i nagle rozlega się jakieś oso-
bliwe stukanie. Nikita budzi się całkowicie i wszystko
sobie przypomina. Zimny wóz to martwy, zmarznięty

teraz

na pewno. T e r a z

background image

( 62 )

gospodarz leżący na nim, stuknął zaś Gniady, ude-
rzywszy dwa razy kopytem w sanie.

background image

( 63 )

— Andreicz, hej, Andreicz! — ostrożniej przeczu-

wając już prawdę, woła Nikita do gospodarza, wyprę-
żając plecy.

/

Ale Andreicz nie odpowiada, jego brzuch i nogi są

sztywne, chłodne i ciężkie jak odważniki.

„Widocznie umarł. Wieczny mu odpoczynek!" —

myśli Nikita.

Nikita

odwraca

głowę,

rękami

rozgrzebuje

przed

sobą śnieg i otwiera oczy. Jest jasno, wiatr tak samo
gwiżdże w hołoblach i tak samo sypie śnieg, tyle tyl-
ko, że już nie smaga o pudło sań, lecz bezszelestnie za-
sypuje je wraz z koniem coraz to wyżej — nie słychać
już więcej ani poruszania się, ani oddechu konia. „Wi-
docznie i on zamarzł", myśli Nikita o Gniadym. I rze-
czywiście, owe uderzenia kopytem o sanie, które obu-
dziły Nikitę, były przedśmiertną próbą utrzymania się
na nogach, kiedy zastygał.

„Boże, Ojcze, widocznie i mnie wzywasz — powia-

da do siebie Nikita. — Bądź wola Twoja święta. Jednak
straszno. No, ale dwa razy się nie umiera, kiedyś musi
się to stać. Żeby tylko prędzej..." I Nikita cofa ręce,
przymyka oczy i traci przytomność, głęboko przekona-
ny, że teraz już umrze całkiem i na pewno.

Następnego dnia w południe chłopi odkopali łopa-

tami Wasilia Andreicza i Nikitę w odległości trzydzie-
stu sążni od drogi i pół wiorsty od wsi.

Sanie zupełnie zasypało, lecz hołoble, z przywiąza-

ną do nich chustką, sterczały ponad śniegiem. Gniady,
z zsuniętą z grzbietu szleją wraz z płachtą, po brzuch
stał w śniegu, cały biały, przyciskając martwą głową
zamarzniętą krtań — do nozdrzy przymarzły mu sople
lodu, oczy pokryły się szronem i też obmarzły lodem —
niby łzami. Gniady schudł w ciągu nocy do tego stop-
nia, że pozostała z niego tylko skóra i kości. Wasilij
Andreicz zamarzł jak zamrożona tusza wołowa i odwa-

background image

17 Sonata

lorit^go z Nikity tak, jak zastygł, z rozstawionymi no-
gami! Jego jastrzębie, wypukłe oczy były oszronione,
otwarte usta i przystrzyżone wąsy pełne śniegu. Niki-
ta natomiast żył, lecz był omrożony. Kiedy go obu-
dzono, był przekonany, że umarł i że to co z nim się
dzieje, odbywa się nie na tym, lecz na tamtym świecie.
Ale kiedy posłyszał głosy chłopów, którzy go odkopy-
wali i zwalili z niego skostniałego Wasilia Andreicza,
wtedy zdziwił się, że na tamtym świecie chłopi też
krzyczą i że ciało jest takie samo jak na ziemi; gdy
zrozumiał, że jeszcze jest tu, na tym świecie, zmartwił
się bardziej, niż się ucieszył, zwłaszcza kiedy poczuł,
że palce u obu nóg ma odmrożone.

Nikita przez dwa miesiące leżał w szpitalu. Odjęto

mu trzy palce, pozostałe wygoiły się, tak że mógł pra-
cować i żył jeszcze przez dwadzieścia lat, przez pewien
czas pracował jeszcze jako parobek, później zaś, już
na starość, był stróżem. Umarł w tym roku w domu,
jak tego pragnął, pod obrazami świętymi, z płonącą
gromnicą w ręku. Przed śmiercią prosił żonę o przeba-
czenie i przebaczył jej bednarza; pożegnał sgg również
z synem i wnuczętami, po czym umarł ciesząc się na-
prawdę, że uwalnia syna i synową od ciężaru żywienia
jeszcze jednej gęby i że już naprawdę przechodzi z ży-
cia doczesnego, które go znużyło, do tego życia, które
z każdym rokiem i z każdą godziną stawało się dla
niego coraz zrozumialsze i coraz ponętniejsze. Czy tam,
gdzie ocknął się po prawdziwej śmierci, jest mu lepiej,
czy gorzej, czy się rozczarował, czy znalazł tam to,
czego się spodziewał — tego dowiemy się niebawem
wszyscy.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tołstoj Lew Hadżi Murat
Tolstoj Lew Odbudowanie piekla 2
Tołstoj Lew Odbudowanie Piekła
Tołstoj Lew ŚMIERĆ IWANA ILJICZA
Tołstoj Lew Sonata kreutzerowska
Pakiet Wojna i pokój Tom 1 4 Tołstoj Lew
Tołstoj Lew Odbudowywanie piekła
Tołstoj Lew HADŻI MURAT
Lew Tolstoj wojna i pokój streszczenie
Lew Tołstoj Spowiedź
Lew Tołstoj Ojciec Sergiusz
35 Lew Tołstoj
Lew Tolstoj Odbudowanie Piekla
Lew Tolstoj Smierc Iwana Iljicza STRESZCZENIE (1)
Włodzimierz I Lenin – Lew Tołstoj jako zwierciadło rewolucji rosyjskiej (1908 rok)
Lew Tolstoy Anna Karenina
E book Lew Tołstoj Anna Karenina tom I

więcej podobnych podstron