Gwiezdny pył
Idrilka
1.
(Donna pamięta.)
Nad Londynem niewiele jest bezchmurnych nocy, kiedy — jeśli tylko oderwie się na chwilę od przyziemnych spraw i spojrzy się w górę — gołym okiem widać tysiące migoczących gwiazd. Smog i dym zasłaniają niebo, jakby chciały odgrodzić mieszkańców Ziemi od reszty wszechświata, uwięzić ich na tej niewielkiej błękitnej planecie gdzieś na obrzeżach kosmosu, przekazać im wiadomość: nie zapuszczajcie się tam, zostańcie w domu.
Ale czasami (tylko czasami) smog się rozrzedza i wtedy Donna patrzy w górę, na niewielkie świecące punkciki, zawieszone gdzieś tam, wysoko. To Wilfred ją tego nauczył — patrzeć w niebo, jakby znajdowało się tam coś, na co można (trzeba) czekać. Donna nie sądzi, by cokolwiek dobrego miało nadejść z gwiazd. Kiedy mówi o tym dziadkowi, on tylko uśmiecha się do siebie, patrząc na Donnę lekko nieobecnym wzrokiem, jakby wiedział coś, o czym nie mówi, i podaje jej aluminiowy kubek z herbatą rozgrzewającą zgrabiałe dłonie. Ich oddechy zamieniają się w parę, kiedy tak siedzą obok siebie, otuleni kocami i Donna przez moment ma to dziwne uczucie, jakby była tu nie na miejscu, jakby naprawdę należała gdzie indziej. Potem znów zadziera głowę, patrzy na gwiazdy i to uczucie mija. Jest tak błahe i przelotne, że nie jest warte nawet wzruszenia ramionami, więc Donna otula się tylko szczelniej kocem i skubie paznokciami snującą się nitkę przy szwie.
Nigdy nie widzi niczego naprawdę widowiskowego — deszczu meteorytów, ogromnej komety przelatującej obok Ziemi tak blisko, że gdyby nieco zboczyła z kursu i uderzyła w powierzchnię, mogłaby ją spopielić, całkowitego zaćmienia słońca. (Nie jest to największa tragedia jej życia; Donna jest praktyczną kobietą, która wie, że wszystko, co niezwykłe z reguły omija zwykłych ludzi i ona nie jest wyjątkiem. Czasami tylko myśli, że miło by było chociaż raz w życiu zobaczyć coś spektakularnego. Ale kiedy spogląda w niebo, widzi tylko gwiazdy, niewzruszone i niezmiennie dalekie.)
Wilfred zaczyna chorować późną zimą, kiedy Syriusz wciąż świeci jasnym światłem. Dziadek Donny jest starym mężczyzną urodzonym w innych czasach — ludzie byli wtedy bardziej zahartowani, bardziej odporni, a lekkim kaszlem nie należało się martwić. Wilfred nie słucha próśb Donny i siedzi nocami przy swoim teleskopie. (Czasami Donna siedzi razem z nim, pilnując, żeby był ciepło ubrany i zawsze miał gorącą herbatę w termosie.)
Kiedy lekki kaszel zmienia się w zapalenie płuc i Wilfred przestaje opuszczać łóżko, Donna w niektóre noce wychodzi sama na wzgórze, a później opowiada mu o tym, co widziała. Czasami, gdy oboje nie mogą spać, siedzą do rana, wyglądając przez okno.
Wilfred umiera w mroźny poranek, kiedy szron na oknach wygląda jak gwiezdny pył. Później Donna przestaje patrzeć w niebo.
(Donna nie pamięta.)
Jest takie miejsce gdzieś we wszechświecie, gdzie światy kończą się jeden po drugim. Prastare słońca wypalają się powoli, by później przeobrazić się w wielkie czerwone olbrzymy i spopielić planety, które znajdą się na ich drodze. To stary zakątek kosmosu, mówi jej Doktor. Rzadko kto się tu zapuszcza — nie ma tu niczego, czego ludzkość i inne rasy mogłyby szukać, tylko powoli gasnące życie. (Według Doktora gwiazdy też żyją — inaczej niż ludzie, ale kto powinien decydować, czy jedno życie jest ważniejsze od drugiego? W końcu gwiazdy były tutaj już eony lat przed tym, jak pierwszy człowiek patrzył na wschód słońca.)
Kiedy Donna pyta go, dlaczego właściwie ją tutaj zabrał, Doktor odpowiada tylko, że nie lubi, kiedy gwiazdy umierają w samotności. Jeszcze rok wcześniej Donna tylko by się roześmiała i powiedziała, że Doktor ma chyba nie po kolei w głowie, ale widziała już za dużo, by takie stwierdzenia wciąż ją bawiły. (Widziała Wezuwiusz wybuchający w Pompejach i istoty, które są tylko cieniami kryjącymi się w ciemnościach; Oodów, którzy wierzyli, że urodzili się, by służyć i umrzeć jako niewolnicy, śpiewających swoją pieśń, i światy, które potrafią zniknąć w mgnieniu oka, nie pozostawiając nikogo, kto mógłby opłakiwać ich mieszkańców, i nadal nie staje się to ani trochę łatwiejsze.)
Donna obserwuje, jak Doktor wpatruje się szeroko otwartymi oczami w płonącą oślepiająco jasnym światłem gwiazdę i może tylko zgadywać, o czym teraz myśli. Być może o planetach, których koniec widział. Być może o jego własnym świecie, który już nie istnieje (nie w tym czasie, nie w tej rzeczywistości, a nawet Doktor nie jest na tyle arogancki, by próbować zmienić stały punkt w czasie). Ona ma przed oczami nie całą Ziemię (to dla niej za dużo, nie jest Doktorem, by objąć myślą coś tak ogromnego), ale niewielki dom z przeszklonymi drzwiami w Chiswick i przez chwilę chce poprosić Doktora, żeby wrócili do domu (jej domu — przynajmniej jedno z nich wciąż go ma), żeby mogła się upewnić, że słońce nadal świeci na niebie niezmiennie jasnym światłem.
Stoją tak przez długą chwilę w otwartych drzwiach TARDIS, patrząc na coś, co jest jednocześnie piękne i przerażające. Kiedy Donna pyta Doktora, ile razy już widział coś takiego, on tylko patrzy na nią oczami, które są starsze od gwiezdnego pyłu dryfującego przez ciemność, a później mówi:
— Zbyt wiele razy.
Potem dodaje, że ktoś powinien być świadkiem takich chwil (to jak z drzewem upadającym w lesie, wyjaśnia), a jego głos jest tak zmęczony i smutny, że Donna wyciąga swoją dłoń i splata ją z palcami Doktora na krótki moment, i razem patrzą na coś, czego nigdy nie spodziewała się zobaczyć. Kiedy Doktor po chwili odwraca się do niej z uśmiechem i rozentuzjazmowanym głosem proponuje jej wyprawę na trzeci księżyc lodowej planety, gdzie podają najlepsze koktajle w całym wszechświecie, cienie w jego oczach nie są już tak wyraźne i Donna uśmiecha się szeroko, a potem ściska jego dłoń.
2.
(Donna pamięta.)
Przy Fishers Lane jest taki bar kanapkowy, do którego Donna chodzi czasami w przerwie na lunch albo po pracy, kiedy Susie uda się ją wyciągnąć na kawę i grillowany tost z serem i czerwonym pesto. Bar jest malutki i czasami bywa tak zatłoczony, że ciężko znaleźć miejsce, żeby usiąść. Wtedy stoją najczęściej przy kontuarze, pijąc gorącą kawę i jedząc swoje kanapki, podczas gdy wchodzący i wychodzący ludzie co chwila je potrącają. Najgorzej jest zimą, kiedy wszyscy noszą grube kurtki i robi się dwa razy ciaśniej niż zazwyczaj.
Tej zimy Donna daje się wyciągać Susie na tosty częściej niż zwykle. Nie chce wracać do domu, w którym nagle jest za dużo miejsca. (Jej matka spakowała wszystkie rzeczy należące do dziadka, jakby chciała zamknąć wspomnienia o nim w składziku pod schodami.) Poza tym na ulicach Londynu powoli topi się śnieg, który padał bez przerwy przez cały poprzedni tydzień, a bar jest ciepły i przytulny.
— Ej! Uważaj, jak chodzisz, niezdaro!
Donna odwraca się gwałtownie, kiedy ktoś potrąca ją tak mocno, że rozlewa trochę kawy na blat, a trochę na fioletowy szalik z kaszmiru, który kupiła tydzień wcześniej po bardzo okazyjnej cenie (kiedy się nie zarabia kokosów, trzeba umieć polować na zniżki, a ona jest w tym mistrzynią).
Mężczyzna w długim, brązowym płaszczu, garniturze w prążki i z włosami sterczącymi we wszystkie strony niesie jedną małą kawę i największą kanapkę, jaką robią w tym barze (gdzie on to w sobie zmieści, chuchro jedno? — zastanawia się Donna). Chudzielec patrzy na nią przez chwilę szeroko otwartymi oczami, z wyrazem twarzy, jakby nagle zobaczył ducha. Jego piegowata twarz o ostrych rysach wydaje się Donnie dziwnie znajoma, jakby kiedyś już go gdzieś spotkała, ale nie potrafi sobie przypomnieć, gdzie to mogło być.
— Przepraszam — odzywa się wreszcie mężczyzna tonem tak pełnym skruchy i żalu, że Donna przez moment zupełnie nie wie, co odpowiedzieć. A nie zdarza się to zbyt często. — Tak bardzo, bardzo przepraszam…
Chudzielec obrzuca ją jeszcze jednym niesamowicie smutnym spojrzeniem i wychodzi pospiesznie, wpuszczając do środka chłodne powietrze, kiedy zamyka za sobą drzwi. Donna obserwuje go przez chwilę, jak idzie ulicą ze spuszczoną głową, nadal próbując dopasować imię do tej twarzy. Susie patrzy na nią z uniesionymi brwiami, jakby chciała zapytać, co się właśnie stało.
Donna macha tylko ręką i wzrusza ramionami. Zapomina o tym zdarzeniu już następnego dnia.
(Donna nie pamięta.)
Na niewielkiej planecie, której nazwy nawet nie próbowałaby wymówić, gdzieś na peryferiach wszechświata, podają najlepsze pieczone kasztany, jakie kiedykolwiek jadła. (Tak naprawdę to nie kasztany, wyjaśnia Doktor, tylko lokalne owoce, które bardzo przypominają je w smaku, ale możemy udawać, i może Donna chciałaby jeszcze tego syropu, bo jest po prostu kapitalny?)
Doktor uśmiecha się szeroko i jego oczy nagle nie wydają się tak stare i zmęczone jak zazwyczaj, kiedy wydaje mu się, że Donna nie patrzy.
— To gdzie teraz? — pyta Doktor niewyraźnie, wkładając ostatniego kasztana do ust i zlizując syrop z palców. — Całoroczny karnawał na drugim księżycu Abydos? Byłem tam kilka razy, dawno temu, niesamowici ludzie. Tańce dzień i noc, jesz ile możesz, fantastyczna muzyka. I chyba raz prawie wziąłem ślub z córką wodza. To było… dziwne. Hm. Nieważne. Tak, to na czym stanęliśmy? A! Abydos. Co ty na to?
Donna spogląda na niego znad swoich kasztanów.
— Ej, ty, kosmiczny chłoptasiu, daj mi skończyć, co?
Doktor rozpiera się wygodnie i kładzie nogi na sąsiednim krześle, a później kiwa stopami w czerwonych trampkach, patrząc na jedzącą Donnę.
Donna czasami zastanawia się, ile jeszcze ma czasu, zanim Doktor ją zostawi albo ona zostawi Doktora. Wie, że nie mają całej wieczności (innej obiecał wszechświat i wieczność, i skończyło się to katastrofą, więc nie obiecuje już więcej — może to i nawet lepiej, nie mieć złudzeń), ale myśli, że mogłaby się tak zestarzeć — odwiedzając z Doktorem światy, których istnienia nigdy nie podejrzewała, nawet jeśli czasami to, co widzi, boli za bardzo i zostawia ślad wyraźniejszy, niż by chciała. Nie sądzi, żeby tak się stało.
Prawda jest taka, że gdzieś tam czeka na nią koniec podróży, na który nie jest jeszcze gotowa. Prawda jest również taka, że Doktor nie tylko pokazał jej wszechświat, ale pokazał jej samą siebie. Donnę Noble z Chiswick, którą omijało w życiu wszystko, by pewnego dnia wszystko spotkało ją w jednej chwili, kiedy nagle znalazła się w TARDIS w sukni ślubnej, która nigdy nie była jej przeznaczeniem. (Nie ma czegoś takiego jak przeznaczenie, mówi jej pewnego dnia Doktor, są tylko decyzje, które sami podejmujemy.)
Więc podróżuje z tym chłopcem w ciele mężczyzny (starcem w ciele chłopca) i prawie daje się przekonać, że nie jest tylko przypadkiem, niewielką plamą atramentu na kartach wszechświata.
3.
(Donna pamięta.)
Czasami zdarzają się takie dni, kiedy — po tym, jak wszystko już się uspokaja — ma się ochotę usiąść na moment, zamknąć oczy i po prostu zapomnieć. Świat na zewnątrz wydaje się wtedy otulony warstwą waty, która tłumi wszelkie odgłosy i tworzy ścianę, przez którą nic nie jest w stanie się przebić. Przez chwilę ma się złudzenie bezpieczeństwa.
A później trzeba otworzyć oczy, zebrać dokumenty leżące w stosach na biurku, pozbierać swoje drobiazgi i wyjść z biura, znów po godzinach. Można być najlepszą sekretarką w Chiswick (sto słów na minutę i świetne referencje) — to nic nie zmienia. Nadal jest się tylko jedną z wielu pomocy biurowych, które można przestawiać z miejsca na miejsce bez końca, jak zwykłą rzecz.
Donna brnie przez szarą breję leżącą na chodniku. Śnieg zaczyna powoli się topić, a z nieba leci marznąca mżawka, która przesiąka przez płaszcz i sprawia, że włosy kleją się do twarzy. Jest już ciemno i tylko latarnie oświetlają drogę — kiedy spojrzy się pod światło, widać zacinające krople zimnego deszczu. Donna odgarnia włosy i mocniej naciąga kaptur na głowę, zmierzając szybkim krokiem w stronę stacji. Jej samochód zepsuł się tydzień wcześniej i wciąż stoi w warsztacie, a ona skazana jest na metro, które o tej porze zawsze jest przepełnione.
Na stacji kłębi się tłum szarych ludzi. Nikt nie zwraca uwagi na pozostałych czekających, jakby obawiali się, że jakakolwiek oznaka zainteresowania kimś poza nimi samymi zmieni się w niechciane zobowiązanie. Donna siada na jedynym wolnym skrawku ławki, zdejmując kaptur. Jej ognistorude włosy wydają się w tym morzu szarości nie na miejscu, chociaż poza tym jest tak naprawdę tylko kolejną zamazaną twarzą w tłumie — taką, którą tylko omiata się wzrokiem, a kilka sekund później zapomina, że w ogóle istniała.
Nie myśli o niczym szczególnym — w większości są to zwyczajne, niewiele znaczące myśli w rodzaju nie wiem, co zrobić na obiad albo muszę wreszcie odebrać płaszcz z czyszczenia, albo znowu skończył mi się dezodorant. Donna lubi swoją przeciętność, nawet jeśli czasami ma wrażenie, jakby zupełnie tu nie pasowała, jakby jej przeznaczeniem (jeśli wierzy się w takie rzeczy) było coś całkowicie innego. Czasem to tylko gwałtowny przebłysk, jakby na moment krótszy niż mgnienie oka uchyliła zasłonę, za którą istnieje coś więcej, niż dane jest zobaczyć zwykłym ludziom; czasem to niejasne wrażenie, jakby coś, czego nie potrafi nazwać znajdowało się tuż w zasięgu jej ręki — tak, że gdyby tylko wyciągnęła dłoń, to udałoby się jej zamknąć w palcach całą nieskończoność wszechświata. Ale to uczucie nigdy nie trwa długo i nawet jeśli pozostaje gdzieś głęboko pod skórą, to Donna nie zwraca na nie uwagi.
Metro przyjeżdża chwilę później i Donna usiłuje wepchnąć się do jednego z ostatnich wagonów, a potem stoi wciśnięta gdzieś pomiędzy wysokiego nastolatka z dredami i lekko otyłą starszą panią, czując się zupełnie nieistotna.
(Donna nie pamięta.)
W jej głowie kłębią się setki (nie, tysiące; nie, miliony) myśli, których istnienia nie potrafiła sobie wcześniej nawet wyobrazić i w tym momencie rozumie, dlaczego Doktor jest właśnie taki, dlaczego sprawia wrażenie, jakby wędrował umysłem pomiędzy gwiazdami, gdzieś ponad czasem i przestrzenią. To wspaniałe i jednocześnie przerażające — czuć każdą najdrobniejszą komórką w ciele, jak czas dryfuje, zapętla się wciąż i wciąż od nowa, rozszczepia na miliardy niewidzialnych, cienkich jak pajęczyna nici, które mkną we wszystkich kierunkach, tworząc osnowę, na której tka się wzór wieczności.
Donna jest pewna, że gdyby tylko wyciągnęła dłoń, to mogłaby nabrać garść gwiezdnego pyłu dryfującego w czerni pomiędzy światami, które teraz widzi w ułamku sekundy — wszystkie te, które były, które są i które będą, i jej głowa prawie płonie żywym ogniem od tej prawdy, którą pojmuje teraz z przerażającą jasnością.
Mieli być zawsze razem, DoktorDonna, nierozłączni jak ich umysły i Donna chce zostać, chce wciąż czuć, że naprawdę coś znaczy, chce wciąż coś naprawdę znaczyć (nieważne, co mówi Doktor, ona wie, jak wyglądało jej wcześniejsze życie lepiej niż ktokolwiek inny).
Doktor ma łzy w oczach i niewykluczone, że ona również, bo nagle świat staje się lekko niewyraźny, jakby spowijała go półprzezroczysta mgła. Oboje wiedzą, jak to się musi skończyć. (Niewiedza czasami naprawdę jest błogosławieństwem; Donna chciałaby teraz nie wiedzieć, bo na jedną krótką chwilę przekonała się, jak to jest móc dotknąć gwiazd, nie odrywając stóp od ziemi, a teraz znów to straci, tym razem na zawsze. Straci też Doktora i kto wtedy się nim zajmie, tym chudym, piegowatym kosmitą w prążkowanym garniturze, który przecież potrzebuje Donny, żeby przypominała mu o tym, że nie jest — i nie może być — wszechmocny?)
Donna nie może wrócić, nie po tym, co widziała, nie po tym, czego nauczyła się o wszechświecie i o samej sobie. Nie może wrócić do bycia najlepszą sekretarką w Chiswick, piszącą sto słów na minutę, skoro widziała rodzące się i ginące światy, i miała cały kosmos oraz wieczność na wyciągnięcie ręki. Jeśli teraz wróci, to całe to wspaniałe życie zamieni się w kolejną opowieść, której nie usłyszy, w kolejną opowieść, którą przegapiła, jak wszystko inne.
Zanim Doktor dotyka tymi długimi, szczupłymi palcami jej skroni i zabiera wszystko, co miało dla niej jakąkolwiek wartość, Donna przeżywa jeszcze jeden moment absolutnej klarowności, kiedy zagląda na moment w splątane nici czasu i widzi wszystko z tą przerażającą jasnością, która jest jednocześnie straszna i wspaniała — widzi, ile istnień uratowała, ile pokoleń urodzi się dzięki temu, co miała odwagę zrobić. Wreszcie wierzy, że naprawdę jest niezwykła, ona, Donna Noble z Chiswick i podnosi wzrok na Doktora, który nagle wygląda na starego i złamanego przez zasady, których nie mogą zmienić nawet Władcy Czasu.
(Chwilę później zapomina, że przez moment była najważniejszą istotą w historii stworzenia.)