Rybakow Anatolij Dzieci Arbatu Proch i pył


Anatolij Rybakow

Proch i pył

(Prach i piepiel)


Przekład Michał B. Jagiełło


Część pierwsza.


Zginął kapitan i sternicy!

Ja tylko, śpiewak tajemniczy,

Na brzeg przez fale wyrzucony,

Jak dawniej lutnię trącam swą

I u stóp skał nasłonecznionych

Suszę zamokłe karty ksiąg.

A. Puszkin


1.


- Masz szczęście, kochanieńki! Poszedłem na pocztę i od razu bach! - jest twoja depesza! No to ja prościutko na dworzec...

Gleb uśmiechał się, szczerzył białe zęby, popatrywał na Saszę.

- Z gospodynią umawiałem się na jednego lokatora, sprowadzać drugiego trochę niezręcznie. Poszukamy dla ciebie jakiegoś dachu nad głową.

W przechowalni nie chciano przyjąć plecaka. "Bez zamków nie wolno!" Sasza wsunął pracownikowi rubla do ręki. "Naczelniku, dziś zabierzemy!" Plecak wylądował obok walizki, przyjmujący wydał kwit na dwa bagaże.

- Chodźmy piechotą - zaproponował Sasza. - Przy okazji pokażesz mi miasto.

Sklep spożywczy, przemysłowy, papierniczy, piekarnia, apteka... Jak w Kalininie, jak wszędzie. Ponuro. Stare parterowe i jednopiętrowe drewniane domki. Zaledwie kilka murowanych budynków, a na nich tabliczki z nazwami urzędów po rosyjsku i po baszkirsku, ale rosyjskimi literami. Tylko one przypominały, że to stolica Baszkirskiej Republiki Autonomicznej. Poza tym - prowincja, kocie łby na ulicach, tu i ówdzie chodniki z desek, jeszcze częściej ich brak. Kurz.

- Jak ci się podoba nasza Ufa?

- Bezbrzeżny smutek miast rosyjskich...

Tak odpowiedział Glebowi. A w skrytości ducha pomyślał, że może to jego własny smutek... Znów, który to już raz, trzeba zaczynać wszystko od początku.

- Da się tu żyć - powiedział Gleb. - Baszkirowie naród spokojny, gościnny. Tyle że łatwo się obrażają. Lepiej z nimi, kochanieńki, nie zaczynaj.

- Jeszcze czego!

- Siedzieliśmy parę dni temu z kolegami, jeden taki inteligent z Leningradu, młody chłopak, powiada do Baszkira, też młodego: "Stary, masz rację!" Rozumiesz, kochanieńki? Powiedział "stary", ci leningradzcy inteligenci tak mówią. A Baszkir go w mordę: "Jaki stary?!" Obraził się o słowo "stary". Gdyby przy stole siedziały dziewczyny, tamten upokorzyłby go w ich obecności. Ale dziewczyn nie było, sami mężczyźni.

Gleb wskazał pawilon z szyldem "Kumys".

- Widzisz, jak kumysem handlują? To kobyle mleko. Baszkirowie pędzą z niego arak, coś w rodzaju naszego bimbru. Nawet spirytus z tego pędzą. Piją jak smoki, nie oglądają się na Koran. "Piniędz jest - Ufa hulamy, piniędz nie ma - Cziszma siedzimy".

- Co to jest Cziszma?

- Stacja pod Ufą, nie zauważyłeś?

- Nie zwróciłem uwagi.

- Wypić lubią, a zakąsić jeszcze bardziej. Jedzą głównie mięso: koninę, baraninę. Beszbarmak jest niezły, da się zjeść.

Szli przez centrum miasta ulicą Jegora Sazonowa - eser, terrorysta, zabił carskiego ministra Plewego. Z Ufy pochodził, czy co? Często spotykali ludzi w mundurach NKWD, wyglansowane buty, spodnie galife, nieruchome kwadratowe pyski.

- Sporo ich tutaj - zauważył Sasza.

- Zobacz - pokazał Gleb. - Komendantura NKWD.

Długi piętrowy budynek z cegły, w oknach kraty z grubych stalowych prętów, cztery wjazdy blokują połowę chodnika - ślepe pudełka, zamknięte ciężkimi drzwiami bez szyb.

- Gleb, wiedziałeś, że w Kalininie wprowadzają ograniczenia meldunkowe?

- Wiedziałem.

- Dlaczego nic nie powiedziałeś?

- Jak to nie powiedziałem? Dokładnie pamiętam swoje słowa: "Dziś w Kalininie nie ma zakazu osiedlania się, jutro może być..." To co to było?

- No, aluzja...

- Taką aluzję nawet dziecko by zrozumiało. Właśnie dlatego zaproponowałem ci wyjazd.

- Aluzję zrozumiałem już na milicji.

- W twojej sytuacji trzeba szybciej myśleć.

- W sumie wszystko się udało: dokumenty w garści, z pracy zwolniony, z mieszkania wymeldowany. Dobra jest. Zaczynamy chałturę?

- Kochanieńki! Jak możesz? "Chałtura"! Coś ty? Brygada pod kierownictwem samego Siemiona Grigoriewicza Zinowiewa.

- Krewny tamtego Zinowiewa?

- Nigdy w życiu! Były solista Teatru Marijskiego, autor książki "Współczesne tańce towarzyskie", dam ci przeczytać, dowiesz się, co o tańcu mówili Sokrates i Arystoteles. Siemion to naprawdę ktoś, prowadził Pałac Pracy w centrum, podpisuje umowy z zakładami i fabrykami. Trzydzieści rubli od łebka: fokstrot, rumba, tango, boston. - Gleb zwolnił kroku, obejrzał ubranie i buty Saszy. - Nie masz drugiego garnituru?

- Az tym coś nie w porządku?

- Niemodny. I te buty... Buty, kochanieńki, są najważniejsze. Będziesz pokazywać ludziom kroki taneczne. Na co będą patrzeć? Na twoją piękną plerezę, na twoje kurewskie oczka? Nie, kochanieńki, na twoje nogi! I jeśli zobaczą zdeptane albo brudne buty, to przyznasz, kochanieńki, że twój taniec ich nie zachwyci. Nieestetyczne! Masz krawat?

- W życiu nie nosiłem.

- To zaczniesz. I lakierki trzeba będzie kupić. Czarne. Czarne pasują do każdego garnituru. Potraktuj sprawę poważnie - to nie jakieś tam tańce-łamańce, ale ideologia. Weź to pod uwagę.

- Aż tak?

- Zbiera się trzydzieści osób. Grupa. Myślisz, że nikogo to nie interesuje? A takich grup jest więcej! Cała Ufa, Rosjanie i Baszkirzy, wszyscy chcą się uczyć zachodnich tańców. A więc ktoś powinien mieć na to oko. Dobra, chodź, zobaczysz nasze biuro.

Skręcili z ulicy Jegora Sazonowa w zaułek. Przed domkiem z tabliczką "Biuro artystyczno- estradowe" kłębili się ludzie.

- Poczekaj tu na mnie - Gleb zniknął za drzwiami.

Sasza odszedł na bok. Wielu ludzi w tłumie najwyraźniej się znało, nawoływali się po imieniu, przechodzili od grupki do grupki, padali sobie w objęcia, całowali się i klepali po ramionach: "Kopę lat!" Było to jakieś udawane, pełne egzaltacji... Jak on, Sasza, będzie żyć, jak będzie pracować wśród nich? Obcy ludzie, obce obyczaje. Może machnąć ręką na to wszystko? Poszukać pracy w jakimś garażu?

Wrócił Gleb, pokazał kartkę z adresem.

- W samym centrum. Hotel jest tylko dla zasłużonych i ludowych, reszta artystów mieszka w pokojach na mieście. Widziałeś tę giełdę? Magicy, hipnotyzerzy, tancerze, kupleciści... Baszkirowie z kurajami. Wiesz, co to jest kuraj?

- Nie.

- Coś w rodzaju fujarki, smętna muzyka... Zbierają się pod biurem, organizują w zespoły, najważniejsze, żeby załatwić sobie dobrego organizatora - jedzie przed nimi, reklamuje kapelę na jakimś zadupiu - żywi artyści! Potrzebne jest choć jedno znane nazwisko na afiszu. Tu, kochanieńki, pełno rozmaitych Kaczałowów, Ktorowów, Cereteli, Ułanowych. I nie ma żadnego oszustwa. Smirnow to Kaczałow, rozumiesz? Odchodzą takie kombinacje... - Zerknął na Saszę. - Czemu milczysz, kochanieńki?

- Myślę. Czy to naprawdę zajęcie dla mnie? Sam powiadasz - kombinacje. Nie jestem do tego przyuczony.

- Chcesz żyć uczciwie?

- Właśnie.

- I będziesz żyć uczciwie, będziesz uczciwie odwalać swoje godziny i dostawać pensję. Wszystko zgodnie z prawem, kochanieńki. Tego pilnuje nasza kierowniczka, Maria Konstantinowna, poznasz ją, kobita obrotna i w dodatku inteligentna. Tylko pamiętaj, że za mieszkanie będziesz musiał płacić z własnej kieszeni.

- Jasne.

Jedna narożna ściana domu ciągnęła się wzdłuż ulicy Aksakowa, druga - wzdłuż Czernyszewskiego. Maleńki pokoik w niewielkim mieszkaniu. Przynajmniej samodzielny, a nie za zasłoną jak w Kalininie. Gospodyni zaaferowana, roztargniona, długo nie mogła znaleźć okularów, zwalała winę na dzieci: gdzieś zapodziały. Dzieci - dziewczynka i chłopiec w wieku jedenastu-dwunastu lat poszły szukać do kuchni, chłopiec kaszlał. "Nie charcz! - pokrzykiwała rozdrażniona matka. - Szukaj okularów!"

Wreszcie się znalazły.

- A gdzie skierowanie? - spytała gospodyni.

Gleb obdarzył ją czarującym uśmiechem.

- Maria Konstantinowna spieszyła się, podała tylko adres, skierowanie wypisze w poniedziałek. Adres napisała własnoręcznie, przecież zna pani jej charakter pisma.

Gospodyni nieufnie obejrzała karteczkę.

- Ma pani wątpliwości? - Sasza sięgnął do kieszeni. - Proszę, tu jest mój dowód.

- Nie potrzebuję pańskiego dowodu, nie będę pana meldować. Nie trzeba się meldować!

Wspaniale! Od razu zniknęły wszystkie obawy. Sasza przypomniał sobie swoje upokorzenia związane z meldunkiem w Kalininie. Tutaj tego nie będzie. Artysta na gościnnych występach objeżdża w ciągu roku wiele miast, jak miałby się w każdym meldować? Miejsca w dowodzie by zabrakło. Dobra, będzie się zajmował tańcami, cholera z nimi!

- Maria Konstantinowna wszystko załatwi - zapewnił Gleb.

- Tylko jeden warunek... - Gospodyni wypchnęła dzieci do sąsiedniego pokoju i przymknęła drzwi. - Proszę nie sprowadzać kobiet.

- Co też pani? Jak można?

- Można, można. - Pokiwała głową. - Przed panem mieszkał tu artysta Cwietkow. Nie dość, że pijanica, to jeszcze baby sprowadzał. Niby porządny lokator, a takie łajdactwa wyprawiał. Przecież tu są dzieci!

- Postaram się pani nie niepokoić - obiecał Sasza.


2.


23 sierpnia 1937 roku w Sali Grigorijewskiej na Kremlu wydano bankiet na cześć Gromowa, Jumaszewa i szturmana Danilina - lotników, którzy bez lądowania przelecieli nad biegunem północnym z Moskwy do Ameryki.

Za stołami, ustawionymi prostopadle do sceny, siedziały wybitne osobistości aparatu partyjnego i państwowego, generalicja, najlepsi konstruktorzy lotniczy, słynni piloci, znani działacze kultury i nauki. Zaproszenia przygotował specjalny zespół ludzi, doskonale znających znaczenie każdego z gości, stosunek towarzysza Stalina do niego oraz przewidywane zachowanie się gościa na bankiecie i w ogóle. Ten sam specjalny zespół decydował, kogo zaprosić z żoną, kogo bez żony, kto przy którym stole i na jakim miejscu ma siedzieć - towarzysz Stalin będzie spokojniejszy, widząc w najbliższym otoczeniu znajome twarze. Towarzysz Stalin nie lubi pytać "Kto to taki". Towarzysz Stalin sam wie, kto to taki!

Stoły były zastawione różnymi gatunkami alkoholi i zakąsek, których nikt jednak nie ośmielał się tknąć: na osobnym stole prezydialnym, ustawionym równolegle do sceny i prostopadle do pozostałych, też stały wina i zakąski, ale za karafkami, butelkami i kieliszkami, za paterami owoców widniał równy rząd pustych krzeseł - przywódcy partii i władz jeszcze się nie zjawili. Wejdą punktualnie o siódmej. W oczekiwaniu na tę ważną chwilę goście rozmawiali ze sobą półgłosem. Nikt nie patrzył na zegarek. Zerkanie na zegarek oznaczałoby niecierpliwość, oznaczałoby brak taktu i nielojalność wobec towarzysza Stalina.

Powagę chwili podkreślali również kelnerzy, barczyste, srogie byki w czarnych frakach i białych gorsach, z przerzuconymi przez ramię serwetkami, z twarzami bez wyrazu, zastygli obok stołów, górujący nad gośćmi. Dwaj dodatkowi kelnerzy stali przy drzwiach. Goście wiedzieli, że kelnerzy to etatowi funkcjonariusze NKWD, tacy sami jak obstawa przy wszystkich wejściach i wyjściach, na wszystkich piętrach i schodach pałacu, oraz nieetatowi współpracownicy NKWD, licznie siedzący przy każdym stole.

Punktualnie o siódmej otworzyły się boczne drzwi i do sali wszedł Stalin w towarzystwie członków Biura Politycznego. Wszyscy wstali odsuwając krzesła, rozległy się burzliwe oklaski. Owacja trwała, dopóki przywódcy nie doszli do stołu, nie stanęli na swoich miejscach twarzami do gości i nie odpowiedzieli brawami. Sala oklaskiwała przywódców, przywódcy - salę. Potem członkowie Politbiura zwrócili się w stronę Stalina i zaczęli go oklaskiwać. Sala też oklaskiwała Stalina. Goście kierowali ku niemu dłonie, jak gdyby chcąc nimi dotknąć towarzysza Stalina. Nie klaskali tylko kelnerzy, tak jak przedtem nieruchomi na swoich miejscach. Nie górowali już jednak nad siedzącymi; goście wstali, niektórzy byli wyżsi, bardziej pleczyści i tężsi od kelnerów.

Stalin klaskał, ledwie dotykając jednej dłoni drugą, trzymał je tuż nad stołem, prawie nie zginał łokci i spod przymkniętych powiek powoli mierzył ciężkim wzrokiem najbliżej stojących. Gdy ich obejrzał i rozpoznał, przeniósł spojrzenie w głąb sali, ale za częstokołem wyciągniętych ramion nie mógł dostrzec żadnej twarzy. Przestał więc klaskać i usiadł. To samo zrobili stojący obok Mołotow i Woroszyłow, a za nimi pozostali członkowie Biura Politycznego. Tymczasem goście nadal stali i klaskali. Widząc to Stalin dwa razy nieznacznie uniósł i opuścił dłonie - zapraszał zebranych, żeby też usiedli. Ci nie mogli się jednak powstrzymać od wyrażania zachwytu. Przyszli tu nie po to, by pić wódkę i koniak, szampana i mukuzani, nie po to, by jeść kawior, łososia, pasztety, julien z pieczarek i kotlety "po kijowsku". Przyszli, żeby zobaczyć towarzysza Stalina, wyrazić mu swoją miłość i oddanie.

Stalin powiedział coś do Mołotowa, ten wstał, wyciągnął ramiona jak gdyby mówiąc "Wystarczy, towarzysze! Dość! Towarzysz Stalin rozumie i docenia wasze uczucia, ale zebraliśmy się tu w określonej sprawie, przystąpmy więc do rzeczy. Bardzo prosimy, skończcie tę owację i siadajcie!

Pierwsi przestali klaskać stojący najbliżej prezydium. Wokół nich natychmiast zakrzątnęli się kelnerzy, nalewając do kieliszków i kielichów wódkę, wino - wedle życzenia. Mimo to pozostali goście stali nadal i klaskali, chcieli, żeby towarzysz Stalin dostrzegł również ich, żeby wyczytał z ich twarzy i oczu bezgraniczną miłość i uwielbienie. Mołotow uniósł ramiona jeszcze wyżej, pomachał dłońmi, dawał do zrozumienia gościom ze środka sali, że członkowie Politbiura widzą ich, że wszystko rozumieją, wszystko doceniają, ale też proszą, żeby już siadać. Goście z wdzięczności za ten gest poklaskali jeszcze przez kilka sekund i usiedli.

I wokół nich błyskawicznie zakrzątnęli się kelnerzy, napełniając kieliszki alkoholem.

Stali i klaskali już tylko goście przy najbardziej oddalonych stołach. Teraz, gdy wszyscy przed nimi już siedzieli, goście ci mieli nadzieję, że Stalin zauważy również ich. Mołotow popatrzył na kogoś przy bocznych drzwiach, tamten dał znak jeszcze komuś i w tej samej chwili kelnerzy poruszyli się, zaczęli powtarzać dyskretnie, lecz stanowczo: "Towarzysze, towarzysze, siadajcie... Towarzysze, proszę siadać! Szybciej, szybciej, towarzysze, nie ociągajcie się..." Podsuwali nawet krzesła, trącając znacząco gości, i szacowni goście szybciutko usiedli na swoich miejscach. I tak jak przy pozostałych stołach kelnerzy napełnili ich kieliszki wódką i winem. Mołotow wstał: kelnerzy w tej samej sekundzie przerwali pracę i znieruchomieli na swoich posterunkach.

Mołotow rozpoczął od wyliczenia niebywałych osiągnięć narodu radzieckiego we wszystkich dziedzinach życia. Sukcesy te najwyraźniej widać na przykładzie naszego potężnego lotnictwa, w którego rozwoju ZSRR wyprzedza cały świat. Związek Radziecki stał się lotniczą potęgą, co zawdzięcza genialnemu przywództwu towarzysza Stalina, który osobiście przywiązuje ogromną wagę do rozwoju przemysłu lotniczego i otacza ojcowską opieką lotników, sławnych sokołów naszej ojczyzny.

Sala znów zatrzęsła się od oklasków, goście zaszurali krzesłami, wstali, znów bili brawo, wyciągając ramiona ku towarzyszowi Stalinowi, teraz ta owacja była przeznaczona wyłącznie dla niego, wreszcie padło jego nazwisko.

Stalin wstał, uniósł rękę, zapadła cisza.

- Kontynuujcie, towarzyszu Mołotow - powiedział Stalin i usiadł.

Wszyscy zaczęli się uśmiechać, roześmiali się, oklaskami wyrazili uznanie dla żartu towarzysza Stalina.

Mołotow chciał mówić dalej, ale zza pierwszego stołu, przy którym siedzieli lotnicy, wstał Czkałow, poruszył barczystymi ramionami, nabrał powietrza w płuca i zawołał:

- Dla naszego ukochanego Stalina - ura, ura, ura!

I cała sala podchwyciła: ura, ura, ura!

Stalin uśmiechnął się pod wąsem. Nie należy przerywać szefowi rządu. Ale to przecież Czkałow, JEGO ulubieniec, człowiek, który uosabia rosyjską dziarskość, werwę, energię, Czkałow - najlepszy lotnik JEGO epoki, JEGO czasów. Nie ma rady, Mołotow będzie musiał się pogodzić z faktem, że ten śmiałek nie zna się na etykiecie.

Mołotow był doświadczonym mówcą, uspokoił salę i ciągnął dalej:

- Świadectwem potęgi naszego lotnictwa jest nie znany dotychczas w dziejach ludzkości wyczyn naszych wspaniałych lotników: Gromowa, Jumaszewa, Danilina. Dokonując przelotu przez biegun północny do Ameryki, do miasta (Mołotow zerknął na kartkę) San Jacinto w Kalifornii, ustanowili rekord świata w lotach bez lądowania.

Stalin znów się uśmiechnął. Mołotow zemścił się na Czkałowie. Nawet nie wspomniał o jego locie. A przecież to Czkałow przetarł szlak, Czkałow jako pierwszy przeleciał nad biegunem do Ameryki. Małostkowy jest Mołotow, samolubny, przewrażliwiony. Tępacy zawsze są małostkowi.

Swoje wystąpienie Mołotow zakończył toastem na cześć Gromowa, Jumaszewa i Danilina.

Znów oklaski, okrzyki: "Niech żyją radzieccy lotnicy!" Nikt jednak już nie wstawał. Wstawać należy wyłącznie na cześć towarzysza Stalina. Goście wstali, kiedy wstał sam towarzysz Stalin, żeby trącić się kieliszkiem z zaproszonymi do stołu prezydialnego lotnikami Gromowem, Jumaszewem i Danilinem. Jednak gdy tylko towarzysz Stalin usiadł, wszyscy też szybko usiedli i zabrali się do jedzenia, zgłodnieli podczas przydługiej mowy Mołotowa, a i w domu pewnie niewiele zjedli przed sutą kolacją.

Część artystyczną rozpoczął jak zawsze Zespół Pieśni i Tańca Armii Czerwonej pod kierownictwem Aleksandrowa i jak zawsze od kantaty o Stalinie, skomponowanej przez tegoż Aleksandrowa. Goście wysłuchali pieśni z szacunkiem, odłożywszy sztućce, ale przy następnym numerze rzucili się: mężczyźni - na wódkę, kobiety - na wino, wszyscy - na jedzenie.

Po czerwonoarmistach występowali śpiewacy: Kozłowski, Maksakowa, Michajłow, potem Obrazcow z lalkami... Przywódcy patrzyli na artystów, odwróciwszy się ku scenie, a goście jedli i pili, ten program widzieli już i słyszeli ze sto razy.

W przerwach między występami wznoszono toasty, wszystkie oczywiście za towarzysza Stalina. Czołowy konstruktor lotniczy powiedział: Towarzysz Stalin doskonale zna ludzi pracujących w lotnictwie, podpowiada im rozwiązania skomplikowanych problemów technicznych, uczy nas, konstruktorów, patrzeć daleko w przyszłość".

I znów jedli, pili za towarzysza Stalina. I Stalin też pił, jak zwykle prawie nie zakąszając. ON lubił takie bankiety, rozumiał ich znaczenie, carowie nie bez powodu organizowali bale, nie bez powodu Piotr zakładał swoje orkiestry. Wszystko to tworzy wokół władzy aureolę odświętności, pozwala otoczeniu poczuć JEGO potęgę, JEGO osiągnięcia, JEGO zwycięstwa. Naród lubi zwycięstwa i nie lubi klęsk, pamięta tylko swoje zwycięstwa i nie chce pamiętać klęsk. Pamięta zwycięstwo Dymitra Dońskiego i Aleksandra Newskiego, zwycięstwa Jermaka, zdobycie Kazania i Astrachania, zwycięstwo pod Połtawą i nad Napoleonem. Nie chce natomiast pamiętać tatarskiego jarzma, spalenia Moskwy przez chana Dewlet-Gireja, klęsk pod Sewastopolem i Port Artur. Wszystko to naród odrzuca, zachowując w swej historycznej pamięci tylko zwycięstwa. Rosjanin lubi się dowartościować, wypić dla kurażu - ma to we krwi, pijąc odreagowuje wielowiekowe zacofanie, nędzę i niewolnictwo. ON upewnił się w tym jeszcze na zesłaniu, widział to u chłopów na wsi i u czeladników w Baku. Zapalczywy, pełen temperamentu Gruzin napije się wina i zgodnie śpiewa z innymi Gruzinami gruzińskie pieśni, tańczy i weseli się. A potulny, cichy rosyjski chłopina po wódce rwie się do bitki, udowadnia swoją siłę. Ta cecha to ważny składnik rosyjskiego charakteru narodowego, on skłania Rosjanina do szaleńczych postępków. Właśnie dlatego naród tak kocha swoich bohaterów, właśnie dlatego tak popularni są lotnicy - demonstrują całemu światu siłę swego narodu, sprawność i heroizm jego synów. I naród jest JEMU wdzięczny, że ON wychował takich lotników. I ON może być dumny, że zacofany, stłamszony i niepiśmienny naród przekształcił w naród bohaterski. Miarą JEGO wielkości będzie w Historii to, czego dokonał naród pod JEGO wodzą. A koszty, nieuniknione podczas tworzenia scentralizowanego imperium, pójdą w zapomnienie. Kto będzie pamiętał o tych nędznych karzełkach, których ON wyrzucił za burtę Historii, tę swołocz, która nazywała siebie "leninowską starą gwardią"? Poczuli śmiertelne zagrożenie! Nawet "wierny Przyjaciel" Klim Woroszyłow nafajdał w portki, zadzwonił: "Koba, co mam robić, kiedy po mnie przyjdą?" ON wtedy pomilczał dłuższą chwilę, podręczył biedaka, wreszcie powiedział: "Po prostu nie otwieraj im drzwi!" Uspokoił się Woroszyłow, siedzi teraz obok, różowiutki głupek, pije, uśmiecha się, a jakże: wojskowi lotnicy, jego kadry. Niech się cieszy. Tak rozmyślał Stalin, siedząc przy stole z Mołotowem i Woroszyłowem, sączył wino, niespiesznie zakąszał, spoglądał na scenę, gdy występowali artyści, i nie słuchał mówców wznoszących toasty, oklaskiwał i jednych, i drugich, podnosił kieliszek, a później powiedział do Mołotowa:

- Chcę zabrać głos.

Mołotow postukał nożem o kieliszek, nikt tego dźwięku nie usłyszał, ale kelnerzy natychmiast znieruchomieli na swoich miejscach, wszyscy goście od razu odwrócili się w stronę prezydium.

- Głos ma towarzysz Stalin - oznajmił Mołotow.

Stalin wstał i wszyscy niezwłocznie też wstali. I znów oklaski, znów owacja.

Stalin uniósł dłoń, sala w jednej chwili ucichła. Stalin opuścił dłoń, wszyscy usiedli.

- Towarzysze, napełnijcie, proszę, kieliszki - powiedział Stalin. Nastąpiło lekkie zamieszanie, każdy sięgał po wino, lał, co było pod ręką, śpieszył się, towarzysz Stalin nie może przecież czekać. Zapadła cisza.

- Chcę wznieść ten kielich - powiedział Stalin - za naszych mężnych lotników, dzisiejszych i przyszłych Bohaterów Związku Radzieckiego. Chcę powiedzieć im, i dzisiejszym, i szczególnie przyszłym Bohaterom Związku Radzieckiego, co następuje: odwaga i śmiałość - to nieodłączne cechy Bohatera Związku Radzieckiego. Lotnik to skoncentrowana wola, charakter, zdolność do ryzyka. Lecz odwaga i śmiałość to tylko jedna strona bohaterstwa. Druga strona, równie istotna, to wiedza. Odwaga, jak powiadają, twierdze zdobywa. Ale tylko wtedy, gdy odwaga, śmiałość i gotowość do ryzyka wiążą się z ogromną wiedzą. Do jej zdobywania wzywam naszych mężnych lotników, sławnych synów i córki naszego narodu. Pozdrawiam naszych Bohaterów Związku Radzieckiego, dzisiejszych i przyszłych. Wznoszę ten toast za dzisiejszych i przyszłych Bohaterów Związku Radzieckiego. Za lotników małych i wielkich - nie wiadomo, kto jest mały, a kto wielki, to się okaże w praktyce. Piliśmy już za zdrowie towarzyszy Gromowa, Jumaszewa i Danilina. Nie będziemy jednak zapominać, że ich heroiczny przelot poprzedziły wyczyny innych lotników. To najwybitniejsi lotnicy naszych czasów, Bohaterowie Związku Radzieckiego - Czkałow, Bajdukow, Bielakow, którzy dokonali pierwszego przelotu bez lądowania nad biegunem północnym na trasie Moskwa - Vancouver w USA. - Stalin wskazał palcem w kierunku stołu, przy którym siedzieli wymienieni lotnicy. - To właśnie oni, Czkałow, Bajdukow i Bielakow, przetarli szlak przez biegun północny do Ameryki. Wypijmy, towarzysze, za naszych sławnych lotników, Bohaterów Związku Radzieckiego - dzisiejszych i przyszłych.

Stalin wypił. Wszyscy też wypili, odstawili kieliszki i zaczęli klaskać. Rozmawiał z nimi sam Stalin. Bili więc brawo, krzyczeli: "Niech żyje towarzysz Stalin... Dla towarzysza Stalina - ura...!" Szczególnie starali się lotnicy, klaskali w jednym rytmie, chórem skandowali pozdrowienia. Czkałow, Bajdukow i Bielajew przeszli od swego stołu do prezydium. Wezwano ich oczywiście. Bez specjalnego zaproszenia nikt nie ośmieliłby się naruszyć przestrzeni między stołem prezydialnym i salą. Stalin uścisnął lotnikom dłonie, Gromowowi, Jumaszewowi i Danilinowi już ściskał, teraz przyszła kolej na ulubionego, najważniejszego lotnika. Tymczasem Czkałow, Bajdukow i Bielajew podeszli do prezydium z kieliszkami w rękach.

- Towarzyszu Stalin - powiedział Czkałow. - Pozwolicie z prośbą?

- Proszę.

- Pozwolicie trącić się z wami i wypić za wasze zdrowie?

- No cóż, można wypić.

Stalin nalał sobie wina, trącił się z lotnikami, wszyscy wypili. Stalin odstawił kieliszek na stół.

- Macie jeszcze jakieś prośby?

- Towarzyszu Stalin - Czkałow śmiało spojrzał mu w oczy. - W imieniu naszego lotniczego kolektywu... Zaraz będzie występować Leonid Utiosow... W imieniu naszego kolektywu... prosimy... pozwólcie, żeby Utiosow zaśpiewał "Z odeskiej paki".

- Co to za piosenka? - spytał Stalin, choć znał ją. W domu śpiewał tę piosenkę Waśka i ON był niezadowolony: syn śpiewa złodziejskie pieśni.

- Bardzo ładna, towarzyszu Stalin. Słowa, towarzyszu Stalin, są być może więzienne, błatne, ale melodia bojowa, towarzyszu Stalin, marszowa melodia.

- Dobrze - zgodził się Stalin. - Niech śpiewa, posłuchamy.

W garderobie, gdzie w oczekiwaniu na swój występ tłoczyli się artyści (ci, którzy już wystąpili, siedzieli w sąsiedniej sali przy specjalnie dla nich przygotowanych stołach) zjawił się oficer z trzema rombami na patkach munduru, wziął na stronę Utiosowa i spytał groźnie:

- Co macie zamiar śpiewać, towarzyszu Utiosow?

Utiosow wymienił tytuły.

- Zaśpiewacie "Z odeskiej paki" - rozkazał oficer.

- Nie, nie - przestraszył się Utiosow. - Zabroniono mi to śpiewać.

- Kto zabronił?

- Towarzysz Mleczin. Naczelnik Komitetu Repertuarowego.

- Do... z waszym naczelnikiem. Będziecie śpiewać "Z odeskiej paki".

- Ale towarzysz Mleczin...

Oficer wbił w niego wzrok.

- Chyba powiedziałem wyraźnie, obywatelu Weisbein? - I złowieszczym szeptem dodał: - Polecenie towarzysza Stalina.

I na początku występu Leonid Utiosow przy akompaniamencie swojego tea-jazzu zaśpiewał "Z odeskiej paki".

Zza krat odeskiej paki prysnęły dwa cwaniaki,

We dwóch chłopaki z pierdla się urwali,

I na Abniarskiej mecie przy secie i kobiecie

Wolności smak od nowa smakowali...

Śpiewał z uczuciem, uskrzydlony poleceniem samego towarzysza Stalina, wiedział, że od tej chwili żaden repertuarkom już mu niestraszny, że będzie śpiewać "Celę" i "Hop ze smykiem", i "Murkę", i inne zakazane piosenki.

Zespół też grał z sercem. Perkusista wyprawiał cuda na swoich bębnach i talerzach, saksofoniści i trębacze osiągali szczyty wirtuozerii. Końcowy akord, muzycy urwali melodię tak samo brawurowo, jak zaczęli.

Nikt nie rozumiał, o co chodzi. Na takim bankiecie, w obecności towarzysza Stalina Utiosow odważył się zaśpiewać błatną piosenkę. Co to znaczy? Dywersja ideologiczna? Nikt nie śmiał się nawet poruszyć, nie mówiąc już o oklaskach. Nawet Czkałow, Bajdukow i Bielajew zastygli bez ruchu, nie wiedzieli, jak zareaguje towarzysz Stalin. Zmieszani jazzmeni opuścili trąbki, blady, sparaliżowany martwą ciszą Utiosow oparł się o fortepian i z przerażeniem myślał, czy to nie prowokacja, czy oficer go nie oszukał, idź teraz i wyjaśniaj, że ci kazali, przecież nawet nie wie, kim był ten oficer, nie zna jego nazwiska, pamięta tylko trzy romby na patkach.

I nagle rozległo się ciche klaskanie - to klaskał sam towarzysz Stalin. I sala entuzjastycznie podchwyciła jego oklaski. Jeśli towarzysz Stalin klaszcze, to piosenka mu się podoba, akceptuje ją! I słusznie! Jak się bawić, to się bawić! Słusznie! Brawo! Bis! Bis! Brawo!

Spocony Utiosow, z trudem łapiąc oddech, kłaniał się, pokazywał na zespół, wyćwiczonym gestem dawał znak, żeby muzycy wstali, muzycy wstawali, postukiwali o instrumenty, jak gdyby bijąc brawo słuchaczom. A sala nie milkła, domagała się bisów. Patrząc na Utiosowa Stalin rozłożył ręce, wzruszył ramionami - nic nie poradzisz, naród chce, naród żąda, narodowi się nie odmawia...

Utiosow zaśpiewał jeszcze raz.

Ach, wiedz, towarzyszu, jak bolą mnie rany

Od ciosów zadanych głęboko,

Tu jedna się goi, tam druga się gnoi,

A z trzeciej krew broczy mi w boku.

Lotnicy podśpiewywali, przytupywali, nożami i widelcami wybijali rytm o talerze i kieliszki. Goście przy innych stołach też podśpiewywali i przytupywali, a gdy Utiosow skończył śpiewać, znów wołali: "Bis! Bis!" I towarzysz Stalin klaskał, klaskali członkowie Biura Politycznego i znów towarzysz Stalin wzruszył ramionami, rozłożył ręce - Utiosow bisował trzeci raz.

Hej ty, towarzyszu, opowiedz mej mamie,

Że syn śmiercią padł nieulękłą,

Karabin miał w dłoni i szablą się bronił,

I skonał na ustach z piosenką!

Lotnicy już nie tylko podśpiewywali, lecz wydzierali się na całe gardło, wskoczyli na stół i zaczęli tańczyć, rozlewając trunki i strącając dania. Nawet pisarz Aleksy Tołstoj, tęgi, masywny, z twarzą o miękkich babskich rysach, nawet on wgramolił się na stół i przebierał tam nogami, rozbijał talerze. Hrabia, a jak go wzięło.

Piosenka jest oczywiście bandycka, ale coś w sobie ma. Sentymentalne słowa, kryminaliści to lubią. "Bolą mnie rany... Powiedz mojej mamie..." Ale melodia rzeczywiście dziarska, porywająca. ON dobrze pamięta kryminalistów, spotykał ich w więzieniach i na punktach etapowych. To, rzecz jasna, przestępcy. Również i dziś, jeśli połakomią się na socjalistyczną własność, należy ich bezlitośnie ścigać, surowo karać - własność socjalistyczna jest rzeczą świętą. Lecz wtedy, za cara, zacierała się granica między przestępstwem a protestem przeciwko niesprawiedliwości, uciskowi i nędzy. Prości, niepiśmienni ludzie nie zawsze mogą osiągnąć wysoki poziom świadomości społecznej. Chcą sprawiedliwości dla siebie, żądają podziału bogactwa zgodnie ze swoim pojmowaniem równości. W Baku, w więzieniu Baiłowskim ON miał lepsze stosunki z kryminalistami niż ze swoimi "kolegami" - politycznymi. "Koledzy" wiecznie się kłócili, teoretyzowali, rozprawiali, analizowali wzajemne układy, konflikty i intrygi, każdy dowodził, że jest mądrzejszy, bardziej wykształcony, lepszy od pozostałych. U kryminalistów wszystko było jasne i proste. Kierowali się nieskomplikowanymi, a zarazem nienaruszalnymi prawami i zasadami. Rządziły hierarchia i dyscyplina, ślepe posłuszeństwo prowodyrowi, lojalność wobec organizacji. Zdradę karano bez litości. Najczęściej śmiercią, innymi środkami kryminaliści nie dysponowali. Za najmniejsze podejrzenie - też śmierć, nie istniały żadne kary pośrednie.

Skłonność do przestępstwa jest atawizmem, leży w naturze każdego człowieka. Dla zapewnienia ładu i porządku w państwie trzeba ten atawizm tępić. Gdy jednak występuje w tak niewinnej postaci jak dziś tu, na Kremlu, gdy pojawia się w postaci dziarskiej piosenki o złodzieju, który uciekł z więzienia, w postaci tańców na stołach... No cóż, z takim przejawem przestępczej natury można się pogodzić. ON surowo karze za najdrobniejsze przewinienie, ale gdy ludzie przychodzą do NIEGO na uroczystość, powinni odczuwać radość i zadowolenie.

Towarzysz Stalin był zadowolony z tego bankietu. Goście bawili się szczerze, z całego serca. A jeśli ludzie się weselą, to znaczy, że dobrze im się wiedzie. Jeśli weselą się w całym kraju, to znaczy, że wszystko wszędzie jest w porządku.


3.


Grupa ustawiała się w szeregu, jeśli zaś sala była za mała - to w dwuszeregu, a Siemion Grigoriewicz komenderował:

- Zaczynamy prawą nogą... Krok do przodu - raz! Lewą - dwa! prawą w prawo, dołączamy lewą - trzy! Znów prawą - cztery! Która noga jest wolna? Lewa! Zaczynamy lewą! Do przodu - raz, dwa! W bok - trzy, cztery! To samo powtarzamy do tyłu: prawą, lewą - raz, dwa! Wróciliśmy do pozycji wyjściowej.

Te kroki - podstawę fokstrota, rumby i tanga - powtarzało się wiele razy. Następnie tancerze ćwiczyli z muzyką, pod dobitne, rytmiczne dźwięki fokstrota albo rumby. Prawą do przodu - raz, dwa, w prawo - trzy, cztery! Fiesta, proszę zamknąć drzwi. Fiesta, proszę zgasić światło... Raz, dwa, trzy, cztery! "Wciąż wyżej i wyżej, hen, w niebo, wzbijają się ptaki stalowe..." Raz, dwa, trzy, cztery! "Motory śpiewają i strzegą spokoju granicy państwowej..." Upewniwszy się, że kroki zostały opanowane, Siemion Grigoriewicz polecał tańczyć parami.

Siemion Grigoriewicz był całkiem przystojnym mężczyzną. Korpulentny, nawet tęgawy, w średnim wieku, z ogorzałą, starannie wygoloną twarzą aktora i bujną szpakowatą grzywą, zawsze zjawiał się na zajęciach w ciemnym garniturze, białej koszuli z muszką i w lśniących lakierkach. Nosił czarną lakierowaną laskę, zakończoną masywną okrągłą gałką. Podczas lekcji stawiał laskę w najdalszym kącie, żeby nikt się o nią nie potknął albo jej nie uszkodził. Głos miał Siemion Grigoriewicz przyjemny, dobrze ustawiony, wręcz inteligentny, mówił dobitnie, znacząco, na wstępie, jak uprzedzał Gleb, cytował Sokratesa i Arystotelesa, że tańce są korzystne dla zdrowia, rozwijają muzykalność i zmysł artystyczny. Tańce zachodnie, przekonywał Siemion Grigoriewicz, niesłusznie uważa się za burżuazyjne, w istocie mają one pochodzenie ludowe. Tango to narodowy taniec Argentyny, rumba - Meksyku, wolnego fokstrota tańczy się w rytmie bluesa, smutnej muzyki amerykańskich Murzynów. Siemion Grigoriewicz prosił Gleba o zagranie kilku taktów bluesa, po czym zwracał uwagę słuchaczy na wyczuwalną w melodii beznadziejność i rozpacz. To rozpacz czarnej ludności USA, która przez wieki cierpiała w jarzmie niewolnictwa, a obecnie jest uciskana i wyzyskiwana przez społeczeństwo burżuazyjne.

Siemiona Grigoriewicza i jego wykłady Sasza traktował z ironią. "Mrówka". Wędruje ze swoją laseczką po komitetach miejskich i zakładowych, podpisuje umowy, kombinuje czarując swoim szacownym wyglądem. Można się po nim wszystkiego spodziewać. Po każdym można się wszystkiego spodziewać, wszyscy są teraz ich ludźmi. Przecież nawet on sam podniósł na mityngu rękę, głosując za rozstrzelaniem Tuchaczewskiego, tak jak inni wziął na siebie odpowiedzialność za śmierć niewinnych ludzi. Wspomnienie tamtego wiecu i paraliżującego strachu ciążyło Saszy, gardził sobą, próbował przekonać samego siebie, że taki już jest ten świat, ale rozumiał, że taki już jest on sam.

Nikt nikomu nie ufa, i on nie ufa, z nikim nie rozmawia o polityce, nawet o tym, co piszą w gazetach... "Tak? Nie czytałem... pewnie przeoczyłem..." Rzeczywiście, prawie nie czytywał prasy, najwyżej czasem na ulicy przystawał przy kiosku, przeglądał "Prawdę". Ciągle to samo: zwycięstwa, rekordy, peany na cześć wielkiego Stalina, jego zdjęcia, zdemaskowani szpiedzy, dywersanci, trockiści, rozstrzeliwania, sądy, ordery dla funkcjonariuszy bezpieczeństwa za "szczególne zasługi w walce z wrogami narodu". Na jednej z list Sasza zauważył nazwisko Szaroka Jurija Denisowicza, odznaczonego Orderem Czerwonej Gwiazdy.

Budiagin i Mark rozstrzelani, przywódcy partii, uczestnicy Rewolucji Październikowej, bohaterowie wojny domowej wymordowani, a kontrrewolucjoniści i prawdziwi wrogowie dostają medale w imieniu tej partii, którą unicestwili, w imieniu władzy robotników i chłopów, która przestała istnieć. Czyją dyktaturę realizuje Stalin? Proletariat nie ma żadnych praw. Chłopom narzucono pańszczyznę w postaci kołchozów. Aparat państwowy jest zastraszony. W kraju panuje dyktatura Stalina, tylko Stalina, wyłącznie Stalina. Teza Lenina, że wolę ludu może urzeczywistniać dyktator, jest niesłuszna, dyktator może urzeczywistniać tylko własną wolę, w przeciwnym razie nie jest dyktatorem.

Natrafił kiedyś Sasza na artykuł Wadima Marasewicza. No proszę, Wadim załapał się do "Prawdy", gromi jakąś powieść, oskarża autora o apologetykę kułaka. "Czy autor tego chce, czy nie - pisał Wadim - swoją powieścią wyświadcza wspaniałą przysługę międzynarodowemu imperializmowi, pomaga mu osłabiać ducha ludzi radzieckich, podrywa ich wiarę w wielkie dzieło Lenina - Stalina". Nieliche oskarżenie, sugeruje artykuł 58. Udał się profesorski synalek, nie ma co!

Wszyscy się skurwili, wszyscy się sprzedali. Powszechny strach zrodził powszechną podłość, wszystko pod lupą, oni wszędzie mają oczy i uszy, wszędzie są wydziały kadr, ankiety, żądają dowodu osobistego, a w nim stoi jak byk, kim jesteś.

A więc wybór był słuszny. Tańce! Nikt tu nie pyta o życiorys, nie trzeba wypełniać ankiet. Przy zachowaniu ostrożności może uda się nie podpaść. Gospodyni nie pyta o skierowanie, które obiecywał przynieść, pewnie zapomniała. Sasza wraca późno i późno wstaje, czasem w ogóle nie wraca na noc, zachowuje się spokojnie, nikt u niego nie bywa, płaci w terminie, gospodyni jest zadowolona. Co prawda Gleb powiedział, że trzeba wstąpić do Gastrolbiura, do Marii Konstantinownej z dowodem, ale wspomniał o tym jakby mimochodem. Sasza zbagatelizował sprawę, nie pytają o dowód, no i dobrze.

W pierwszą niedzielę po przyjeździe do Ufy zadzwonił do mamy. W jej głosie słychać było niepokój. Telefonistka powiedziała: "Łączę z Ufą".

- Saszeńka, dlaczego Ufa, jaka Ufa?

- Jestem w Ufie w delegacji, przyjechałem z kolumną samochodową, pobędę tu ze dwa - trzy miesiące, będziemy zwozić zboże z rejonów, dlatego nie wiem, czy będę mógł regularnie dzwonić. Spróbuję jak zawsze, w każdą niedzielę. Pisz do mnie pod adres: Ufa, Poczta Główna, poste restante.

Mama jednak wyczuła, że coś jest nie w porządku, znów cierpiała, znów się o niego martwiła...

- Dlaczego tak daleko? Z Kalinina do Baszkirii!?

- Mamo, nie my decydujemy o przebiegu żniw. Kazali jechać, to pojechałem. Nic się nie martw, wszystko w porządku.

- Zajdź do szwagra Wiery. Dałam ci adres.

- Jak będę miał czas, to zajdę.

W następną niedzielę też zatelefonował i mama trochę się uspokoiła. Co jednak będzie, jeśli tu albo gdzie indziej znów zostanie aresztowany? W 1934 roku zabrali Saszę z domu, mama szukała go po moskiewskich więzieniach i w końcu znalazła. A jeśli aresztują syna w Ufie czy w innym mieście? Jak i gdzie będzie go szukać, nie dowie się, czy on żyje, czy umarł, czy siedzi, nie będzie wiedziała, dokąd ma jechać, dokąd ma się udać, do którego więzienia, do jakiego szpitala, na jaki cmentarz... Tego matka nie wytrzyma.

Do krewnych Wiery Sasza nie poszedł. Nie wiadomo, jak zareagują na tę wizytę: gościć u siebie skazanego to dziś niebezpieczna rzecz. Poza tym nie ma powodu, żeby iść. Urządził się, przywyka do tego życia, spokojnego i nawet łatwego. W Kalininie, siedząc za kółkiem, wciąż od początku przeżywał i rozpamiętywał te same wydarzenia, chciwie rzucał się na gazety, wpadał w rozpacz, szczególnie w ponure samotne wieczory. Tu wieczory są jak święta - muzyka, ładne dziewczyny, oczy im błyszczą, na chwilę zapomniały o naczelnikach, o komitetach partyjnych i związkowych, o nudnej i monotonnej pracy, wsłuchują się w każde jego słowo.

- Prawą do przodu - raz! Lewą do przodu - dwa! "A Masza czaj już w samowarze parzy, a w oczach jej obietnic płonie żar..." Raz, dwa, trzy, cztery! "Przy samowarze siedzi moja Masza, do rana czaj będziemy razem pić..."

Starają się dziewczęta. Zapominają o przeklętej codzienności, o tym, że nie starczy pieniędzy do pierwszego... Dobra praca daje ludziom radość.

W każdej grupie Sasza wybierał zdolną dziewczynę, tańczył z nią, pokazywał kroki, zostawała jego asystentką. Jedna taka partnerka pojawiła się w pierwszej grupie, miała na imię Gulia, zgrabna, gibka, szesnastoletnia, z dziecinną buzią, delikatną i ufną. Miała wyczucie rytmu, lekki krok i silne ramiona, mocno trzymała partnera, obracała go we właściwym kierunku, bez szemrania ćwiczyła nawet z najtępszymi. Naszą dewizą jest - dobitnie podkreślał Siemion Grigoriewicz - stuprocentowy sukces! "Każdy może się nauczyć tańczyć - zdolności taneczne leżą w naturze człowieka!"

Sasza często czuł na sobie spojrzenie Gulii, przyłapana, natychmiast odwracała wzrok. Podobał się jej, dziewczęta w tym wieku łatwo zakochują się w młodych nauczycielach. Pewnego razu podczas tańca Gulia przełamała nieśmiałość, powiedziała:

- Nie chciałby pan pójść po kursie do teatru, tu, w Pałacu Pracy, na górze?

W sali na piętrze często odbywały się koncerty, występowały przyjezdne zespoły.

Gulia wyciągnęła z torebki na szyi dwa bilety.

- Mam już bilety.

- Dziękuję, Gulieńko, ale dziś po zajęciach mam zebranie w Gastrolbiurze, idź z przyjaciółką.

Żadnego zebrania nie było, ale Sasza nie chciał wdawać się w romans z tym podlotkiem.

Przypomniał sobie, jak w "Arbackiej Piwniczce" Waria zaprosiła go na ślizgawkę. Taka sama naiwna propozycja... Myślał teraz o Wari bez zazdrości i żalu. Wszystko minęło, wypaliło się. Był wtedy urok jej młodości, była jego samotność na Syberii, dopiski w listach od mamy, nikt inny do niego nie pisywał, dlatego oczekiwanie wiązało się właśnie z Warią, Waria stała się jego Moskwą, Arbatem, przyszłością. Wszystko sobie wymyślił, wyobraził. A jednak rana bolała na samo wspomnienie.

Dlatego starał się nie myśleć o Wari. Jednak pewnego razu w rozmowie z mamą spytał, kto ją odwiedza. Nie miał zamiaru zadawać tego pytania, lecz nagle zapragnął usłyszeć imię Wari.

- Kto mnie odwiedza? - powtórzyła mama. - Waria zagląda, czasem przyjeżdżają siostry. A co?

- Nic - odpowiedział. - Po prostu chcę sobie wyobrazić, jak żyjesz.

A więc Waria bywa u mamy. Ucieszyła go ta wiadomość. Choć na dobrą sprawę o niczym nie świadczyła. No cóż, chciał usłyszeć imię Wari, to usłyszał. I tyle.


4.


Szaroka wysłano do Paryża raz, potem drugi, a później zostawiono go tam na stałe ze zdobytym w Hiszpanii paszportem rosyjskiego emigranta Jurija Aleksandrowicza Priwałowa. Pasowały zwłaszcza imiona: nieboszczyk też nazywał się Jurij. Życiorys spreparowano bardzo starannie. Jako dwuletnie dziecko Jurij znalazł się na emigracji w Szanghaju, rodzice zmarli, przedostał się do Paryża, pracuje w firmie reklamowej, właścicielem jest Francuz. W Rosji, w Nalcziku, zostali jacyś dalecy krewni, oczywiście nie ma z nimi żadnego kontaktu, nawet nie wie, czy żyją. "Kamuflaż" choć nie dyplomatyczny, budził zaufanie. Spiegelglas nadał mu kontakt z dwoma agentami - generałem Skoblinem ("Farmer") i Tretiakowem ("Iwanow"). Z "Farmerem" Szarok spotykał się już wcześniej w obecności Spiegelglasa, gdy przygotowywali sprawę Tuchaczewskiego, a z dossier Tretiakowa zapoznał się w Paryżu.

Siergiej Nikołajewicz Tretiakow, przed rewolucją rosyjski potentat przemysłowy, w 1917 roku minister Rządu Tymczasowego, później minister w rządzie Kołczaka, zwerbowany w 1930 roku za dwieście dolarów miesięcznie, cieszył się wśród emigrantów nieposzlakowaną opinią. Jako agent był cenny z jednego względu: w domu Tretiakowa (przy Rue Colisee 29) na parterze mieścił się sztab ROWS, Rosyjskiego Związku Ogólnowojskowego, rodzina Tretiakowa mieszkała na drugim piętrze, on sam zaś na pierwszym, dokładnie nad gabinetem szefa ROWS, generała Millera. W suficie gabinetu zainstalowano podsłuch, Tretiakow całymi dniami przesiadywał przy aparacie, notował, a potem przekazywał zapiski Szarokowi. W ten sposób wywiad radziecki miał dostęp do najściślejszych tajemnic białogwardyjskiej emigracji.

Spotkania z Tretiakowem były przyjemniejsze niż ze Skoblinem. Skoblin zachowywał się wyniośle, poza tym kontakt z nim groził wpadką: emigranci podejrzewali go o współpracę z NKWD, mógł być śledzony, trzeba było często zmieniać czas i miejsce spotkań. Tretiakow był poza podejrzeniami, spotykali się we środy o siedemnastej w kawiarni "Henryk IV" na rogu Place de la Bastilie i bulwaru Henryka IV, siadywali w niewielkiej, pustej o tej porze sali, nigdy nie rozmawiali o sprawie, kładli na stoliku przyniesione ze sobą gazety, Tretiakow wychodził z gazetą Szaroka, Szarok z gazetą Tretiakowa, między stronami znajdowały się zapisy podsłuchanych rozmów.

W swoim czasie Spiegelglas uprzedzał:

- Tretiakow rozczarował się do emigracji, ale nie przekazuje nam wszystkiego, co wie. Musicie stale okazywać niezadowolenie, żądać więcej. Pracuje wyłącznie dla pieniędzy i ciągle będzie was o nie molestować. Nie ustępujcie. Dwieście dolarów miesięcznie i ani centa więcej. Będzie źle pracować, dawajcie po sto, resztę - gdy dostarczy coś naprawdę cennego. Pokwitowania - obowiązkowo. Uważajcie na jego wspomnienia, lubi wracać do przeszłości, całkiem was zagada.

Szarok nie narzekał jednak na Tretiakowa. W odróżnieniu od krótkich, wyrywkowych i nie zawsze istotnych meldunków Skoblina informacje Tretiakowa były wyczerpujące i cenne. Wysoki, przystojny, typowy rosyjski pan, popijał drobnymi łykami kawę, snuł rozważania o przedrewolucyjnej Rosji, o starej Moskwie. Szarok wbrew radom Spiegelglasa nie przerywał rozmówcy. Czemu by nie posłuchać? Słuchał starego, a równocześnie wyciągał własne wnioski: Tretiakow to człowiek o zmiennym usposobieniu. Miły uśmiech znikał z jego twarzy równie szybko, jak się pojawiał, Tretiakow wpadał w gniew, czerwieniał, zaczynał przeklinać emigrację:

- Jako siła zdolna do walki z bolszewikami straciła wszelkie znaczenie, wszyscy żrą się między sobą. Państwa zachodnie przestały się z nią liczyć. Z nieboszczykiem nikt się nie liczy.

Szarok przeznaczał na spotkania z Tretiakowem czterdzieści minut. Nawet nie podejrzewał, że wkrótce będzie musiał spędzić z nim prawie dwie doby. Stało się tak w czasie porwania Millera. Miller wiedział, jaką rolę odegrał Skoblin w sprawie Tuchaczewskiego i innych dowódców radzieckich. Właśnie dlatego Spiegelglas uznał go za niewygodnego świadka. Wspólnie ze Skoblinem przygotował porwanie i wyznaczył operację na 22 września. Podczas tej akcji Skoblin wpadł.

Przed wyjściem ze sztabu generał Miller zostawił zapieczętowaną kopertę i kazał ją otworzyć, jeśli nie wróci do wieczora.

Nie wrócił, kopertę otwarto. Zawierała notatkę:

"Dziś o 12.30 mam się spotkać z generałem Skoblinem na rogu ulicy Jasmin i Raffet. Zawiezie mnie na rendez-vous z oficerami niemieckimi: pułkownikiem Stormanem i pracownikiem ambasady Niemiec Wernerem. Spotkanie zorganizowano z inicjatywy Skoblina. Być może jest to pułapka, dlatego zostawiam tę wiadomość".

Współpracownicy Millera pokazali notatkę Skoblinowi i zażądali, żeby poszedł z nimi na policję. Skoblin zdołał uciec, po czym nawiązał kontakt ze Spiegelglasem. Ten kazał Szarokowi ukryć go u Tretiakowa, czyli w domu, gdzie mieścił się sztab ROWS. Nikomu nie przyszło do głowy, by szukać zbiega właśnie tam. Po dwóch dniach Spiegelglas przerzucił Skoblina do Hiszpanii, a stamtąd do Moskwy.

Na widok Skoblina Tretiakow przestraszył się, a gdy następnego dnia przeczytał w gazetach o porwaniu Millera - wpadł w panikę: ukrywając Skoblina stał się współuczestnikiem przestępstwa. Przez dwie doby Szarok nie spuszczał go z oka, uspokajał starego, a kiedy Skoblina przerzucono do Hiszpanii, wręczył mu pięćset dolarów za wyświadczoną przysługę. Taki był rozkaz Spiegelglasa. Tretiakow uspokoił się, nikt i nigdzie nie wymienił jego nazwiska w związku z aferą, nie padł na niego żaden cień podejrzenia.

O szczegółach porwania Szarok dowiedział się z prasy. Skoblin przywiózł Millera na bulwar Montmorency, w bramie willi dwaj mężczyźni wepchnęli go do samochodu, który niezwłocznie wyruszył do Hawru. W Hawrze skrzynię z Millerem załadowano na pokład radzieckiego statku "Maria Uljanowna", parowiec natychmiast odpłynął do Leningradu. Dalszych losów generała Millera Szarok mógł się jedynie domyślać - pewnie go rozstrzelano.

Czytając gazety Szarok uśmiechał się do siebie - krzyk, gwałt... W biały dzień na terytorium Francji bolszewicy porywają ludzi! Porwali już generała Kutiepowa, a teraz generała Millera! Ciężarówka, którą przewieziono Millera do Hawru, jest własnością ambasady radzieckiej. Do kampanii włączył się słynny Burcew, to on zdemaskował kiedyś prowokatora Azefa. Burcew twierdził, że głównym agentem Moskwy nie był Skoblin, lecz jego żona - - znana rosyjska śpiewaczka Plewicka. Skoblin grał drugie skrzypce. Plewicką aresztowano, czeka w więzieniu na proces. Sytuacja się komplikowała, Spiegelglasa i niektórych agentów wycofano do Moskwy. Dobrze zakonspirowany Szarok został w Paryżu, poza innymi zajęciami uczył się niemieckiego.

Spiegelglas powiedział kiedyś:

- Wywiadowca powinien znać co najmniej dwa języki. W szkole mieliście francuski, na uczelni niemiecki. Tak podaliście w ankiecie.

- Tak, na studiach uczyłem się niemieckiego.

- No to uczcie się dalej. Wasz gospodarz jest Alzatczykiem, jego żona Niemką, możecie praktykować na miejscu.

Żartem, ale z naciskiem dodał:

- Uczcie się solidnie, będziemy sprawdzać postępy. I jeszcze jedno: nawiązujcie kontakty z emigrantami na płaszczyźnie osobistej, zawodowej, handlowej. Musicie mieć krąg znajomych, którzy będą mogli poświadczyć: "Ach, Jurij Aleksandrowicz... Znamy go". Mogą to być nawet prości ludzie, niekoniecznie utytułowane osobistości.

- Wśród prostych emigrantów zdarzają się książęta - zażartował z kolei Szarok.

- Też mogą być.


5.


Siemion Grigoriewicz przyjął jeszcze dwóch akompaniatorów - pianistę i harmonistę. Harmonista miał na imię Lonia: rosły, dobroduszny chłopak, zgodny, spokojny, szedł ze swoją harmonią, gdzie mu kazali, grał ze słuchu, repertuar miał prymitywny, lubił wypić, szybko stał się kompanem Gleba i Saszy, Sasza ostatnio też nie wylewał za kołnierz. Drugi akompaniator, zawodowy pianista, Misza Kaniewski, szczupły, nerwowa twarz, szare niespokojne oczy, długie piękne palce, był studentem konserwatorium w Leningradzie, nie ukończył go, trafił do Ufy, do Gastrolbiura, nie znalazł pracy, więc przyjął propozycję Siemiona Grigoriewicza, w restauracji nie chciał grać:

- Knajpianego grajka "oni" ze mnie nie zrobią - wykrzywiał usta, a po jego twarzy błąkał się ni to żałosny, ni to pogardliwy uśmiech.

Misze wysiedlono z Leningradu po zabójstwie Kirowa wraz z kilkoma tysiącami "przedstawicieli szlachty i burżuazji", jego ojciec, adwokat, miał przed rewolucją dom w Sankt Petersburgu. Po rewolucji dom przejęło państwo, adwokat powiększył liczbę "byłych kamieniczników". Misza został napiętnowany jako syn "byłego kamienicznika". W Ufie znalazło się wielu takich młodych ludzi o nieokreślonym statusie, nie odebrano im dowodów osobistych, ale wymeldowano z Leningradu. Kaniewski zupełnie inaczej wyobrażał sobie własną przyszłość i oto z "ich" łaski wylądował w Ufie jako taper. Wszystko w tym mieście było dlań nienawistne: "ich" kluby, "ich" pianina i fortepiany, które dawno należałoby nastroić, ale chamstwo tego nie rozumie, "ich" hasła na ścianach, "ich" wulgarna nowoczesna muzyka, którą musiał grać. W duchu gardził Glebem i Lonią, żadni z nich muzycy, Siemion Grigoriewicz, Nonna, Sasza to chałturszczycy, zbijają kasę, trzymał się więc na uboczu, nie wdawał się w rozmowy, nawet palił z daleka od pozostałych. Znikał od razu po zajęciach. Gleb Miszy nie lubił, traktował go chłodno.

- Nie cierpię tego żydowskiego inteligenckiego wywyższania się - powiedział kiedyś do Saszy.

- O, jesteś antysemitą? Nie podejrzewałem cię o to.

- Nie jestem antysemitą, kochanieńki, wszyscy moi przyjaciele w szkole i na uczelni byli Żydami. Sąsiedzi też. Wspaniali ludzie! I wielu nauczycieli - takich nauczycieli ze świecą szukać! Ale każdy naród ma swoje wady. W przypadku żydowskiej inteligencji jest to pycha. Kaniewski ma o sobie zbyt wysokie mniemanie, uważa się za geniusza.

- "Ten Ormianin", "ten Ukrainiec", "ten Gruzin" - przykro słuchać, Iwanow ukradnie, powiesz: "Iwanow to złodziej", ukradnie Rabinowicz, powiesz: "Żydzi to złodzieje"...

- Niesympatyczny typek.

- Sam jesteś typek! To tylko nieszczęśliwy, zaszczuty człowiek.

Podczas zajęć Gleb popatrywał na Saszę, było mu głupio po rozmowie o Kaniewskim. Potem przestał o tym myśleć, grał, kiwając głową do taktu, jego rysy złagodniały. Miał nie widzące spojrzenie, pewnie naszły go jakieś wspomnienia.

Lekcja się skończyła, a Gleb wciąż siedział przy pianinie z rękami na kolanach. Wreszcie skinął na Saszę: chodź tu!

- Zauważyłeś, kochanieńki, że nastrój tworzą najprostsze melodie, najzwyklejsze słowa? Nie trzeba żadnych cudów, wystarczy jedno słówko "pamiętasz". Mówię ci - każdego poderwie z miejsca.

- Na przykład?

Proszę, nawet z twoim imieniem: "Sasza, pamiętasz nasze spotkania w nadmorskim parku, na samym brzegu..." - Cichutko przygrywał palcami jednej dłoni, ci, którzy nie zdążyli jeszcze wyjść, zawracali od drzwi, Gleb ładnie śpiewał, Sasza przekonał się o tym jeszcze w Kalininie. - "Sasza, pamiętasz ten ciepły wieczór, wieczór wiosenny, kasztan kwitnący..." To Izabella Juriewa, a teraz Leszczenko: "Pamiętasz, jak smakowicie pachniały przed laty bliny, gdy mi je piekłaś na płycie, najmilsza ma gospodyni..." I tak dalej.

Sasza prowadził już lekcje samodzielnie, sam wygłaszał wstępny wykład, ale nie naśladował Siemiona Grigoriewicza, nie cytował Sokratesa i Arystotelesa, lecz Puszkina:

Uwielbiam młodość szalejącą,

I tłok, i blask, i radość wrącą,

I przemyślane stroje dam,

I nóżki ich... Lecz tutaj - kram:

Wątpię, czy znajdę w Rosji całej

Choć ze trzy pary zgrabnych nóg...

- Gdyby Puszkin zjawił się na naszym kursie - kończył Sasza - przekonałby się, że w Rosji jest o wiele więcej zgrabnych nóżek.

Wszyscy wybuchali śmiechem, a Sasza zaczynał lekcję.

- Fajnie wymyśliłeś z tym Puszkinem - pochwalił Gleb. Kaniewski, który zazwyczaj nie wtrącał się do rozmowy, powiedział z ironicznym uśmiechem:

- Na czasie i po linii. Obchodziliśmy setną rocznicę śmierci Puszkina, znają go wszyscy ludzie radzieccy. Czytałem w gazecie wypowiedź jakiejś dojarki czy świniarki, już nie pamiętam: "Zuch Tatiana, przepędziła Oniegina. Jak prosta była, na wsi mieszkała, to jej nie chciał. A jak się za generała machnęła, to od razu na nią poleciał".

Zamilkł, jak zwykle wykrzywiając usta w żałośnie pogardliwym grymasie. Tylko z Saszą utrzymywał mniej lub bardziej koleżeńskie stosunki. Saszy było go żal, takiego zaciętego i bezsilnego w swej dumie. Kaniewski wyczuwał to współczucie, czasem zamieniał z Saszą kilka słów, akompaniował mu chętniej niż innym. Dziś nie mógł się powstrzymać. W jego odczuciu Sasza wspierał oficjalne obchody setnej rocznicy śmierci Puszkina, świętowane z wielką pompą. Posługiwać się nazwiskiem wieszcza tu, w tej chałturze? Sasza sam czuł, że włącza się do chóru obłudników, ale szkoda mu było rezygnować z tak pięknego wstępu do zajęć. Ględzić o wyzysku Murzynów w imperialistycznej Ameryce? Nie, strofy Puszkina o balach, zgiełku i radości bardziej pasują.

- Przyłożył ci dziś Kaniewski, dosolił - zauważył Gleb.

- Czym?

- Puszkinem. Że niby władze wykorzystują rocznicę śmierci, a ty się przyłączasz.

- No cóż, tak się może wydawać.

- Nie wszystkim, kochanieńki, nie wszystkim. Mnie się nie wydawało, a wprost przeciwnie, podobało. A jemu nie. "Świniarki", "dojarki"... Czy on kiedykolwiek widział te świniarki i dojarki? Mleczko sobie popija, a dojarkami gardzi. Żeby tak choć raz zobaczył ich ręce! Palce powykrzywiane, opuchnięte, takimi po klawiszach nie poprzebierasz, spróbuj wydoić krowę, zrozumiesz, ile trzeba mieć siły...

- Ale ci podpadł ten Kaniewski! Może jesteś zazdrosny, że gra na fortepianie lepiej od ciebie?

- Powinien grać lepiej ode mnie, studiował w konserwatorium, ja się nigdzie nie uczyłem, poza tym nie jestem muzykiem, tylko malarzem. Nie podoba mi się co innego: to, że przez niego pójdziemy siedzieć. Ot, co mi się nie podoba!

Sasza wzruszył ramionami.

- Tak, tak, kochanieńki, wyobraź sobie! Kaniewski drwił z obchodów rocznicy, powiedział, że Puszkina przywłaszczyło sobie chamstwo.

- Po co doszukiwać się aż takiego znaczenia? W ten sposób można przekręcić sens każdego słowa.

- Niczego nie przekręcam, kochanieńki. Po prostu muszę być czujny, jak to się mówi, muszę mieć oczy i uszy otwarte, myśleć o tym, kto jest obok mnie i czego się mogę po nim spodziewać. Takie czasy, kochanieńki. Nawiasem mówiąc, ty musisz uważać jeszcze bardziej niż ja! W Kalininie czułeś się jeszcze byłym zekiem, byłeś ostrożny, a tutaj o tym zapomniałeś i pogrążasz się. Zresztą czujność utraciłeś już w Kalininie...

- O co ci chodzi?

- Uprzedzałem cię w "Seligerze", że wprowadzą zakaz osiedlania się. Powinieneś następnego dnia zwolnić się z tej swojej pieprzonej autobazy i od razu pryskać ze mną z miasta. A ty zostałeś.

- Już o tym rozmawialiśmy. Zwolniłem się kilka dni później.

- Nie, kochanieńki, nie - skrzywił się Gleb. - Nie ty się zwolniłeś, tylko ciebie zwolnili "z powodu wyjazdu" - to znaczy albo zamknęli, albo wysiedlili z miasta. I tak ci się udało. Mogli nie tylko pozbawić cię prawa pobytu, ale po prostu zesłać. Pewnie nie mieli czasu na ustalanie, gdzie kogo wyrzucić, więc załatwili wszystkich hurtem: won z Kalinina i koniec, zadanie wykonane!

- Nie wiadomo, co by było, gdybym wyjechał z tobą. A tak wszystko jest zgodnie z przepisami: z pracy zwolniony, z miejsca zamieszkania wymeldowany.

- Wymeldowany! A gdzie zameldowany? Jak pisał twój ukochany Puszkin: "Zima. Chłop w chacie wypoczywa, wdział kożuch i z mrozów pokpiwa..." Ty też wypoczywasz. Żyjesz sobie cicho i spokojnie. A niech się zdarzy jakaś draka z Baszkirami, przyjedzie milicja - dokumenty! Gdzie jesteście zameldowani? Nigdzie! A bez meldunku nie wolno tu przebywać dłużej niż trzy dni. Może jesteście przestępcą? Może się ukrywacie? Tymczasem ty mieszkasz w Ufie bez zameldowania już kilka miesięcy, zaraz będzie pół roku, potem rok... Pojedziesz do innego miasta, pójdziesz się zameldować, a ktoś spyta: gdzieście byli przez ten rok? Co odpowiesz? Na nowym miejscu nie znajdziesz drugiej Ludki i Lizy, które załatwią ci wpis. Tutaj też: Maria Konstantinowna zobaczy w Gastrolbiurze twój dowód i powie: zwalniam was, nie jesteście zameldowani. Notabene, kochanieńki, uprzedzałem cię: trzeba pójść do Marii Konstantinownej z dowodem. Uprzedzałem?

- Mówiłeś, ale tak jakoś mimochodem.

Gleb walnął dłońmi o blat.

- Co ty mi wmawiasz, kochanieńki... Co to znaczy: "mimochodem"? Dla ciebie nic nie może być "mimochodem", wszystko ma znaczenie, wszystko musisz przewidzieć i uprzedzić!

- Nie ma o czym mówić - zasępił się Sasza. - Do Kalinina nie pojadę, nikt mi tam nie anuluje wymeldowania. Muszę to jakoś załatwić tu, w Ufie.

- A dlaczego nie pomyślałeś o tym wcześniej? Wpadałeś w poważne tarapaty, ale widać miałeś szczęście, jakoś ci się udawało. Za którymś razem może się jednak nie udać, oj, i to jak! Lepiej uważaj na siebie.


6.


To, przed czym ostrzegał Gleb, zdarzyło się już następnego dnia. Wykrakał czy co?

Rano, gdy Sasza się mył, wstąpiła do niego gospodyni.

- Aleksandrze Pawłowiczu, wieczorem byli tu z komisji wyborczej i taka jedna z administracji, co się zajmuje meldunkami. Sporządzają listy na wybory do Rady Najwyższej. Pewnie pan czytał w gazetach, w grudniu będą wybory.

- Oczywiście czytałem, wiem.

Znów, jak dawniej, poczuł obrzydliwy, trwożny skurcz w sercu.

- Robią spis lokatorów - gospodyni ciągnęła nudnym, monotonnym głosem. - Żeby wszyscy obowiązkowo zagłosowali, sto procent. Podałam was - Pankratow Aleksander Pawłowicz, artysta, ze skierowaniem z Gastrolbiura. A ta z administracji na mnie: "Żadnego skierowania mi nie dostarczyliście!" Aleksandrze Pawłowiczu, nie pamiętam: dawał mi pan skierowanie czy nie?

Sasza speszył się.

- Ja też nie pamiętam... Kiedy przyszedłem tu pierwszy raz z kolegą, dawaliśmy pani jakiś papierek.

- Może go gdzieś wsunęłam, pamięć mnie zawodzi. Ale to się da naprawić. Zdarzało się, że gubiłam skierowania albo lokatorzy nosili je po kieszeniach i też gubili. Maria Konstantinowna zawsze kopię wydawała. Aha, jeszcze jedno: powiedzieli, żeby pan przyszedł z dowodem do komisji wyborczej, to tu niedaleko, w szkole.

- A jeśli wyjadę przed wyborami?

- Oni wam wszystko wytłumaczą i dadzą zaświadczenie.

Pragnął choć na krótko mieć spokój: żeby nigdzie nie chodzić, niczego nie wyjaśniać, nie poniżać się. Za chwilę spokoju los kazał mu zapłacić z nawiązką. Gazety piszą o wyborach jako o wielkim triumfie radzieckiej demokracji. Publikują listy kandydatów na deputowanych z ramienia "bloku komunistów i bezpartyjnych" - "najlepszych synów i córek narodu radzieckiego". Pierwszym kandydatem jest towarzysz Stalin. Wszystko to Sasza czytał każdego dnia. Gdzieś głęboko czaiło się podejrzenie, że wybory mogą mieć dla niego przykre konsekwencje, ale bronił się przed tą myślą, no i teraz ma. Dureń, nie posłuchał wtedy Gleba, gdyby wyjechał z nim z Kalinina, miałby w dowodzie tamtejszy meldunek. A teraz w komisji wyborczej zaczną się korowody, wrobi też gospodynię - przez trzy miesiące mieszkał u niej nie zameldowany lokator. Co robić? Może pójść do brata męża Wiery, to stary mieszkaniec Ufy, może coś poradzi?

Otworzyła mu kobieta w zniszczonej kapocie, miała zaczerwienione oczy.

Sasza przedstawił się, dodał:

- Wiera Aleksandrowna pisała o mnie do państwa i dzwoniła do Siergieja Pietrowicza.

- Nie, nie - kobieta potrząsnęła głową. - Siergieja Pietrowicza nie ma, wyjechał na długo, nie wiem, kiedy wróci.

Nie zaprosiła do środka, kręciła głową, najwyraźniej chciała tylko jednego - czym prędzej zatrzasnąć za nim drzwi.

Sasza odszedł. Pewnie bali się wpuścić sądzonego. Gdy w niedzielę zadzwonił do Moskwy, mama powiedziała:

- Nie chodź tam, jej szwagier jest w szpitalu. Bardzo długo poleży. Sasza zrozumiał, krewniak Wiery został aresztowany, dlatego jego żona tak się bała. Zwyczajny inżynier, ojciec trojga dzieci, a jednak zamknęli go.

Wszystko to wyjaśniło się w niedzielę, tego samego dnia Sasza powiedział do Gleba:

- Miałeś rację.

- Co się stało, kochanieńki?

Sasza streścił rozmowę z gospodynią.

- Wpadłeś, kochanieńki - uśmiechnął się Gleb. - Jak mawiają w Baszkirii: "Błąd dawał, zamiast "ura", krzyczał "granda"".

- Jutro wyjadę z Ufy, bo się do mnie dobiorą. Oczywiście to moja wina, wrabiam też gospodynię, Marię Konstantinownę i Siemiona, ale co mi pozostaje?

- Jak ich wrabiasz? - Gleb przyglądał mu się z uśmiechem.

- Wyjadę, a oni będą musieli wypić to piwo.

- Ciągle martwisz się o innych. - Gleb nie wyglądał na przejętego. - O całą ludzkość albo żeby kogoś nie ukrzywdzić... Ludzkość sama się o siebie zatroszczy, nie będzie cię pytać o radę.

- Nie rozumiem, co masz na myśli.

- Stale to samo: "Oni będą musieli wypić to piwo". Dlaczego? Ktoś sobie pomyśli: przyjechał jakiś tancerz artysta, poszwendał się, nawet nie załatwił meldunku i zniknął! Pozdrowienia z Anapy! Odtańczył swoje i przepadł. Takich pędziwiatrów, kochanieńki, są dziesiątki. Kto by tam badał twoją sprawę, komu ty jesteś potrzebny! Komitet domowy sam nie dopatrzył; człowiek mieszkał trzy miesiące bez zameldowania. Maria Konstantinowna? Najwyżej powie Siemionowi: "Jakich niesolidnych ludzi przyjmujecie!" Też przecież zaniedbała obowiązki. I koniec. Wyjedziesz - nikogo nie wrobisz. Oprócz siebie oczywiście, co poczniesz na nowym miejscu? Dziewczyny na ciebie lecą, ale nie od razu trafisz na taką, co ci pomoże. Nie, kochanieńki, jeśli wyjedziesz, nikt nie będzie pił żadnego piwa. A jeśli zostaniesz, będą musieli coś z tym fantem zrobić - i Siemion, i Maszeńka nasza krasawica Konstantinowna. Muszą naprawić swoje niedopatrzenie.

- To nie w porządku, jest w tym coś z szantażu.

- Widzisz, kochanieńki, odzywa się w tobie zgniłe inteligenctwo, twoja kryształowa uczciwość! Wyjechać zawsze zdążysz, najpierw trzeba wypróbować wszystkie tutejsze możliwości. Siemion cię potrzebuje, stałeś się już w Ufie sławny, podpisuje umowę i słyszy: przyślijcie tego czarniawego, który prowadzi zajęcia w Pałacu Pracy, taki jesteś znany... Coś ci powiem: nie spodziewałem się tego! Kiedy pokazujesz pierwszy krok i tak przeciągasz: "I... raz!", to to twoje "i" porywa każdego. I ty myślisz, że Siemion cię puści, że sam zacznie obskakiwać wszystkie grupy? Myślisz, że nosi laseczkę, bo to elegancko? Nie, nogi odmawiają mu posłuszeństwa, tylko na pierwszej lekcji tak śmiga, a potem dwa dni odpoczywa. Nie wytrzyma sześciu godzin dziennie. I nie znajdzie nikogo na twoje miejsce. To oznacza, że musi jakoś załatwić sprawę twojego meldunku. Dogada się z Marią Konstantinowną, spokojna głowa! Ona ma swoje układy z Siemionem i wszystko może. Kiedyś załatwiła zameldowanie takiemu włóczędze, co prawda tymczasowe, ale co ci za różnica, ty musisz tylko mieć świstek za te trzy miesiące. Pogadaj z Siemionem, powiedz mu, jak się sprawy mają, to bystry facet, załatwi co trzeba.

Wszystko odbyło się zgodnie z przewidywaniami Gleba. Siemion Grigoriewicz wziął dowód Saszy i oddał go nazajutrz z dwoma skierowaniami, jedno dla dotychczasowej gospodyni, drugie na nowy adres z adnotacją: "Proszę o tymczasowe zameldowanie". Sasza pojechał, obejrzał nowe mieszkanie: nędzna chatka na peryferiach Ufy, wśród ogródków, okropne jesienne błoto... Gospodyni, żwawa staruszka, pokazała mu klitkę z drewnianym tapczanem zamiast łóżka i z gwoździem w drzwiach zamiast szafy, wzięła dowód, skierowanie i pieniądze za miesiąc z góry. Ta żałosna nora kosztowała więcej niż pokój w centrum - cena zameldowania.

Sasza nie miał zamiaru siedzieć w tej chałupie i wlec się tu co noc po zajęciach. Jest zameldowany, może teraz mieszkać, gdzie chce. Powiesił na gwoździu stary garnitur i niepotrzebny w zimie płaszcz, wsunął pod tapczan stare półbuty, położył na taborecie pod oknem szczoteczkę do zębów - stworzył pozory, że ktoś zamieszkuje tę norę. Zaszedł do obwodu wyborczego, stanął przed komisją, trzej członkowie sprawdzili dowód, wpisali nazwisko na listę, wręczyli zaproszenie na wybory, bez powodu świdrowali Saszę niedobrymi spojrzeniami, zwracali się do niego urzędowym tonem.

I od razu napłynęło wspomnienie, jak w ich domu w Moskwie na początku 1934 roku wydawano dowody osobiste... W administracji tłoczyli się zdenerwowani lokatorzy, Sasza zapamiętał zwłaszcza dwie staruszki, obie dygotały z przerażenia, bały się podejść do biurka, za którym siedział milicjant, administratorka i wychudły starszy jegomość - "czynnik społeczny". Każdy lokator trzymał w ręku wypełnioną ankietę, kładł ją na biurku razem z metryką i zaświadczeniem z pracy. Funkcjonariusz oglądał dokumenty: jeśli coś się nie zgadzało, zwracał je i kazał przynieść nowe. Jeśli papiery były w porządku, wysuwał szufladę, sprawdzał coś na liście, pisał na ankiecie decyzję i podawał kartkę administratorce.

Sasza nie rozumiał wtedy, dlaczego ta procedura wprawia niektórych w panikę, wśród lokatorów nie ma przecież przestępców, wszyscy spędzili w tym domu całe życie, wielu sąsiadów pamiętał od wczesnego dzieciństwa. Przed nim stał Gurcew, też znany od lat, uprzejmy inteligentny człowiek, mąż znanej baletnicy, która zmarła przed rokiem. Sasza pamiętał jej okazały pogrzeb. Gurcew w czarnym palcie szedł za trumną. Nie byli bliskimi znajomymi, ale witali się jak ludzie, którzy często widują się na podwórzu, na schodach, w windzie. Gurcew podał dokumenty, funkcjonariusz przejrzał je, zerknął na listę w szufladzie, odłożył papiery Gurcewa na osobny stosik.

- Zgłosicie się jutro o jedenastej w Ósmym Komisariacie Milicji.

- Ależ... - zaczął Gurcew.

- Obywatelu, wszystko już wyjaśniłem. Następny!

- Ale chciałbym wiedzieć...

- Tam się wszystkiego dowiecie. Następny!

Jak opowiadała później mama, Gurcew nie dostał dowodu, kazano mu opuścić Moskwę: jego ojciec był przed rewolucją fabrykantem. Dowodów nie wydano jeszcze kilku rodzinom. I tamtym dwóm staruszkom. Podobno "bezdowodowcy" wyjechali na sto pierwszy kilometr.

Dlaczego wtedy milczał, nie oburzał się? Refleksja przyszła dopiero teraz, gdy spotkał go ten sam los.

Sasza zamieszkał u Gleba. Wstawili rozkładane łóżko, dołożyli gospodyni trzydziestaka. Do swojej nory Sasza wpadał raz na tydzień, zazwyczaj w niedzielę rano, na 7 listopada przyniósł tort - świąteczny prezent, staruszka się ucieszyła: "Lubię słodkości", nie pytała, dlaczego nie nocuje, przyzwyczaiła się już, że jej lokatorzy mieszkają gdzie indziej, tylko przed grudniem stale przypominała, żeby Sasza poszedł głosować, bo inaczej będą nieprzyjemności, i żeby zjawił się wcześnie, bo grozili, że po dwunastej będą chodzić po domach i sprawdzać tych, którzy jeszcze nie poszli do urn.

Gleb też ostrzegał:

- Tylko nie skreślaj, wszystkie karty do głosowania są znaczone, od razu cię namierzą.

Sasza oczywiście nie skreślił jedynego kandydata, nawet nie zapamiętał jego nazwiska i nie wszedł do kabiny, stała w przeciwległym końcu sali, zajdziesz za parawan - pomyślą, że chcesz skreślić. Przeszedł obok licznych "czynników społecznych", wrzucił kartkę do urny.

Wszyscy tak robili. Nie było nic dziwnego w fakcie, że na "blok komunistów i bezpartyjnych" głosowało 98,6 procent wyborców. Nikogo nie zdziwiły też słowa Stalina na posiedzeniu przedwyborczym: "Jeszcze nigdy nie było na świecie tak rzeczywiście wolnych i rzeczywiście demokratycznych wyborów, nigdy! Historia nie zna takich przykładów..." Dziwne było tylko jedno: skąd wzięło się te półtora procent głosujących przeciw.


7.


Przed wyjazdem Spiegelglas przekazał Szarokowi kontakt z Markiem Grigoriewiczem Zborowskim - agentem o pseudonimie "Maks" alias "Tulipan". Spiegelglas się śpieszył, ale ze względu na znaczenie "Maksa" - Zborowskiego uznał za konieczne wziąć udział w pierwszym spotkaniu. Zborowski był osobistym sekretarzem, zaufanym i najbliższym przyjacielem syna Trockiego - Lwa Siedowa, wydającego w Paryżu "Biuletyn Opozycji". Siedow zajmował się też tworzeniem IV Międzynarodówki.

Szarok nie miał wątpliwości, że Spiegelglas od dawna poluje na Trockiego. W swoim czasie Spiegelglas współpracował ze Skoblinem i jego najbliższym przyjacielem z Bułgarii, generałem Turkułem. Zabójstwo Trockiego miało wyglądać na zemstę białogwardzistów za klęskę w wojnie domowej. Zajmowali się tym również ludzie Millera i Dragomirowa, gdy Trocki przyjechał z Turcji do Europy. Nie udało się. Nie wyszło.

W Meksyku, dokąd Trocki przybył w styczniu 1937 roku, Rosjan białogwardzistów nie ma. Marek Zborowski był jedynym człowiekiem, który poprzez syna mógł przeniknąć do otoczenia ojca. Na razie stanowił cenne źródło informacji. Lew Siedow powierzał mu wszystkie sprawy łącznie z osobistą korespondencją z ojcem; w listach nazywali Zborowskiego "Etienne". O stopniu zaufania świadczył taki oto list Lwa Siedowa do ojca: "Podczas mojej nieobecności zastąpi mnie Etienne, który jest wtajemniczony we wszystkie moje przedsięwzięcia i zasługuje na zaufanie pod każdym względem". Kopię tego listu wraz z kopiami wszystkich listów ojca do syna i syna do ojca Zborowski przekazał Szarokowi. Dzięki temu Moskwa wiedziała o każdym kroku Trockiego i jego zwolenników. W meldunkach Lew Siedow występował jako "synek", a Trocki jako "stary".

Zborowski podobał się Szarokowi: inteligentny małomówny Żyd o szczerym spojrzeniu i powolnych ruchach, urodził się w 1908 roku w Humaniu na Ukrainie, potem mieszkał w Polsce, był członkiem KPP, siedział rok w polskim więzieniu, wyjechał z żoną do Berlina, później do Paryża, zwerbowano go w 1933 roku. W ZSRR została jego siostra i dwaj bracia.

Podczas następnego spotkania Zborowski dostarczył Szarokowi materiały dotyczące przygotowań do kongresu trockistowskiej IV Międzynarodówki z nazwiskami i adresami spodziewanych delegatów, a także kopie ostatnich listów Siedowa do Trockiego i Trockiego do Siedowa. Tak jak poprzednio miał powolne ruchy i szczere jasne spojrzenie, to nie to co gadatliwy Tretiakow czy wyniosły Skoblin, nie było w nim buty, której Szarok nie lubił u Polaków, Zborowski sprawiał wrażenie człowieka na pozór łagodnego, lecz w gruncie rzeczy twardego i znającego swoją cenę. Żadnych zbędnych pogaduszek. O żonie Siedowa, Jeanne Martin, Zborowski powiedział, że wzajemne stosunki w tym związku są skomplikowane, Jeanne jest osobą egzaltowaną, chce kierować swoim byłym mężem, Raymondem Mouline, i obecnym - Lwem Siedowem. Mouline wycofał się jednak z działalności politycznej, a z Siedowem wiąże Jeanne tylko wychowywanie Siewy Wołkowa - wnuka Trockiego i siostrzeńca Siedowa, którego usynowił po samobójstwie swej siostry Jelizawiety. Zborowski opowiadał o tym powściągliwie, nawet z pewnym współczuciem dla Siedowa.

Szarok rozumiał, dlaczego Siedow ufa Zborowskiemu. Takiemu człowiekowi trudno nie ufać. Oczywiście jeśli się nie wie, że Zborowski za zaufanie odpłaca zdradą, a za zdradę bierze pieniądze. Notabene, pracując piąty rok w organach Szarok niczemu już się nie dziwił. Nie ma bohaterów, nie ma ideowców, nie ma świętych. Wszystkich można kupić, sprzedać, zdradzić, złamać, zastraszyć. Od żołnierza do marszałka, od prostego robociarza do ministra. Na przykład w paryskiej gazecie przeczytał artykuł byłego pułkownika żandarmerii, że towarzysz Stalin, gdy jeszcze nazywał się Iosif Dżugaszwili, był płatnym informatorem carskiej Ochrany pod pseudonimem "Fikus". W artykule zamieszczono nawet dokumenty świadczące o współpracy Dżugaszwilego z żandarmerią. Burcew, wielki demaskator prowokatorów, twierdził w swoim czasie, że w KC bolszewików działali dwaj agenci Ochrany, jednego Burcew ujawnił - był nim Malinowski, nazwiska drugiego nie znał, ale miał dowody, że osobnik ten istnieje. Teraz hipotezę Burcewa potwierdził pułkownik żandarmerii i wymienił nazwisko prowokatora - Stalin.

Czy Szarok w to wierzył? A niby czemu nie? On sam służy radzieckiej Ochranie, dlaczego Stalin nie miałby służyć carskiej? Szpiedzy, donosiciele - wszystko to istniało, istnieje i będzie istnieć do końca świata. Jest nieuniknione. Szarok z nikim nie rozmawiał o artykule - nie czytał, nie wie, nie słyszał. Jedno słowo na ten temat można przypłacić głową. We wszystkim zachowywał ostrożność. Przekazując kiedyś Spiegelglasowi kolejny "Biuletyn Opozycji" powiedział: "Nie chcę nawet tego czytać!" Spiegelglas zauważył: "Ależ dlaczego, trzeba poznawać wroga". Takie poglądy to błąd. Trocki też popełnił błąd. Najlepszy przyjaciel jego syna to nasz agent. I ojciec, i syn mu wierzą, uważają za oddanego człowieka, zapomnieli, że w języku rosyjskim "oddanie" i "zdrada" mają ten sam rdzeń. Nikomu nie wolno wierzyć. Trocki tego nie rozumie i dlatego zginie. Natomiast towarzysz Stalin rozumie, nikomu nie wierzy, likwiduje wszystkich wokół siebie, w tej rzeźni giną zdrajcy, choć prawdę mówiąc, giną też ludzie oddani.

W końcu stycznia Zborowski poinformował Szaroka, że Siedow źle się czuje, narzeka na bóle brzucha. Oczywiście każdego może rozboleć brzuch, ale przy tej informacji coś błysnęło w oczach Zborowskiego, jakoś dziwnie zabrzmiał jego głos. Szarok zrozumiał - to wiadomość najwyższej wagi, taką sytuację zawczasu przewidziano - i wysłał zaszyfrowaną wiadomość do Moskwy, do Spiegelglasa. Ten polecił codziennie meldować o stanie zdrowia "synka", jutro do Paryża przyjedzie "Aleksiej", Szarok ma zorganizować spotkanie "Aleksieja" z "Maksem", ale osobiście nie brać w nim udziału.

"Aleksieja" Szarok widział przelotnie w Moskwie, na Łubiance. Zdziwiło go wtedy, że ten niepozorny człowiek, były bokser, tak dobrze zna francuski. Dopiero po jakimś czasie dowiedział się, że "Aleksiej" wchodzi w skład grupy, kierowanej przez Jakowa Izaakowicza Sieriebrianskiego.

Wykonując polecenia swego ówczesnego szefa Szarok znalazł się kiedyś w domu Sieriebrianskiego, w willi na bulwarze Gogola, poznał żonę gospodarza, Polinę Natanownę. Znaczna osoba. Mądre spojrzenie. "Ciotka z życiorysem" - pomyślał Szarok z szacunkiem. Już na ulicy stwierdził, że Sieriebrianski przypomina rzymskiego patrycjusza. Średniego wzrostu, tęgi, wyraziste rysy twarzy. O wiele później zorientował się, że Sieriebrianski, były eser, kieruje w ich instytucji grupą do zadań specjalnych, czyli zajmuje się likwidacją i porwaniami przeciwników. Agentów z tej grupy czekiści nazywali "chłopcami Jaszy". "Aleksiej" należał do "chłopców Jaszy", więc nietrudno było się domyślić, po co przyjeżdża.

Po spotkaniu ze Zborowskim "Aleksiej" natychmiast zniknął. Zborowski nadal kontaktował się z Szarokiem i wkrótce poinformował, że z Siedowem jest już całkiem źle, leży w szpitalu na Rue Narcisse Dias pod nazwiskiem Martin (panieńskie nazwisko żony). Dostęp do niego miały tylko dwie osoby: Jeanne i Zborowski. Teraz meldunki od Zborowskiego napływały codziennie. Szarok przekazywał je do Moskwy. Ósmego lutego Siedowowi usunięto wyrostek, operacja się udała. Dziewiątego, dziesiątego, jedenastego, dwunastego i trzynastego stan pacjenta był dobry: Siedow chodził po sali. Czternastego - nowa wiadomość, poprzedniego dnia wieczorem Siedow zaczął mieć halucynacje. Biegał po klinice, wykrzykiwał coś po rosyjsku, wreszcie upadł na kanapę w gabinecie dyrektora. Ponownie przetoczono mu krew, ale transfuzja nie pomogła. Szesnastego lutego Siedow zmarł w stanie śpiączki. Sekcja nic nie wykazała. Nie mogła niczego wykazać. Francuscy lekarze nie znali trucizny, którą podał choremu "Aleksiej": działała dopiero po dziesięciu dniach. Siedow został otruty jeszcze przed pójściem do szpitala.


8.


Ból gardła, katar, lekarze poradzili zostać w domu. Stalin nie pojechał na Kreml.

Pochmurny dzień. Na JEGO polecenie nie uprzątano śniegu z werandy. Nie widać na nim śladów - nikt nie podchodził. Jak zawsze widok dziewiczego śniegu uspokajał. Śnieg oblepiał drzewa, leżał na dachu wartowni. Śnieg z dachów zrzucano tylko wtedy, gdy ON wyjeżdżał na Kreml, dopóki przebywał na daczy, nie wolno było łazić po dachach, zgrzytać łopatami - nie lubił skrobania łopat nad głową, nie lubił, gdy na górze słychać było kroki. Obsługa nie odśnieżała nawet drogi od bramy do domu, bała się obudzić GO hałasami i krzątaniną.

W pokoju panował półmrok, ale Stalin nie zapalał lampy - przepadłoby wrażenie przytulności, którego zazwyczaj doznawał w takie właśnie pochmurne zimowe dni w zaciszu swojego domu. Umył się. Z golenia zrezygnował; przecież nikt go dziś nie zobaczy.

Waleczka przyniosła śniadanie na tacy.

- Jak się czujecie, Iosifie Wissarionowiczu? Jak zdróweczko?

- Dobrze. Pójdę do biblioteki.

Popatrzyła na niego nieśmiało.

- Co tak patrzysz, nie poznajesz?

- Iosifie Wissarionowiczu, przecież chcieliście posiedzieć w domu. No i lekarze...

- Do biblioteki pozwolili - przerwał jej Stalin.

- No to w porządeczku.

To "w porządeczku" oznaczało, co następuje: kiedy Stalin w walonkach, kożuchu i uszance wyszedł na dwór, ścieżka od domu do biblioteki była już odśnieżona, śnieg uprzątnięto również z ganku biblioteki - drewnianego budynku z podziemnym piętrem. Biblioteka była już wywietrzona i ogrzana. Kiedy oni zdążyli to zrobić?

Na regałach panuje porządek, książki są pogrupowane w działy tematyczne, stoją w porządku alfabetycznym, ON z łatwością znajdował potrzebny tytuł, nie mógł tracić czasu na szukanie. Karol Marks mawiał, że uwielbia grzebać się w książkach, Marks nie rządził państwem, miał czas grzebać się w książkach. Lenin, korzystając ze zbiorów Państwowej Biblioteki Publicznej, z której nie wolno było wynosić książek na zewnątrz, za każdym razem prosił, żeby wypożyczyć mu je na niedzielę, w poniedziałek odda. Czy jako głowa państwa dawał w ten sposób przykład przestrzegania prawa? Nie, to tylko dawał o sobie znać inteligencki nawyk szacunku dla świętych regulaminów bibliotecznych. Lenin był w istocie molem książkowym, stąd jego błędy. A dla NIEGO książka jest tylko narzędziem pracy, niczym więcej.

Na stole leżały "Opowiadania o dzieciństwie Stalina". Wydrukowali dla NIEGO jeden egzemplarz i czekają na JEGO akceptację, żeby wydrukować cały nakład. Nie dostaną JEGO zgody. To niedobra książczyna. Niepotrzebna. Wszystko gładko, wszystko pięknie - dobrzy rodzice, zgodna rodzina. Łgarze! Szczególnie denerwują ci "krajanie", autor stale się na nich powołuje. Jak się starają, sukinsyny! Wspominają "dziecięcą przyjaźń", której nie było. ON nie pamięta tych zarozumiałych, okrutnych bachorów, które odnosiły się do NIEGO z nienawiścią albo w ogóle go ignorowały. Teraz pieją hymny na JEGO cześć, chcą wydobyć się z nicości, dzięki NIEMU utrwalić swoje żałosne kreatury w Historii.

Autorka jest Rosjanką, a książka wprost ocieka gruzińskim kolorytem. Chciała się przypodobać, idiotka! Same gruzińskie imiona, na dodatek dziecięce: Zuriko, Besiko, Temriko, Otariko, Gogi... Rosyjskie dzieci będą kpić: Soso, Sosiko...

Jest już jedno dziecko - Wołodia Uljanow, śliczny, bielutki, kędzierzawiutki, takie rosyjskie paniątko, widnieje na wszystkich znaczkach, na wszystkich furażerkach, sympatyczny - myślałby kto - rosyjski szlachecki synalek. Po co jeszcze jedno dzieciątko!? I jeszcze z takim dziwacznym, śmiesznym imieniem - Sosiko?! Dla dzieci radzieckich ON nie powinien być rówieśnikiem, lecz wszechmocnym wodzem, towarzyszem Stalinem we frenczu i butach z cholewami, dzieciom imponuje mundur. Lenin to już abstrakcja, odległa przeszłość, a ON jest żywy i dla dzieci radzieckich powinien być żywym - żywym ojcem, żywym Bogiem. Martwy Jezus może być niemowlęciem, Jezus i Lenin spełnili już swoją historyczną misję i mogą funkcjonować w ludzkiej świadomości jako urocze maleństwa. ON nie, ON nie może.

Grzebią się! Szukają! Jakiś osetyński uczony bałwan napisał rozprawę, że niby towarzysz Stalin wywodzi się z osetyńskiego rodu Dzugata. Jest w Osetii taka wioska - Dzugata; wszyscy, którzy z niej pochodzą, nazywają się Dzugata. Chrzczonym na północy dodawano do nazwiska rosyjską końcówkę - ew albo - ow - Dzugajew, Dzugatow, na południu zaś gruziński diakon dopisywał - dze albo - szwili. W ten sposób JEGO przodkowie stali się najpierw "Dzugaszwili", a później "Dżugaszwili". Teraz wszyscy chcą GO przywłaszczyć: Gruzini - sobie, Osetyńcy - sobie.

Hitler zabronił pisać o swoich przodkach. Słusznie postępuje! Ojciec Hitlera, Aloiz, był nieślubnym synem wieśniaczki Schickelgruber, nosił nazwisko matki, potem nagle zjawił się jego ojciec Hitler i Aloiz został Hitlerem, syn Aloiza Adolf też nosi to nazwisko. Adolf Hitler słusznie postąpił: po co naród niemiecki ma o tym wszystkim wiedzieć? Żeby różni tacy stroili sobie żarty, żeby drwili: Heil Schickelgruber!! Jacyś idioci grzebią się w życiorysie Lenina, przodkowie Lenina ze strony ojca to Rosjanie i Kałmucy, ze strony matki - Szwedzi i Żydzi. Po co to narodowi radzieckiemu? Hitler żąda czystości rasy, a ON nie żąda. Ojcem JEGO dzieci jest Gruzin, a matką Rosjanka z domieszką krwi niemieckiej. No i co z tego?! Naród rosyjski to mieszanina Słowian z plemionami ugrofińskimi, Turkami i Mongołami. W ZSRR należy popierać mieszane małżeństwa, w ten sposób powstanie jednolity naród radziecki. A śluby z cudzoziemcami trzeba tępić. Sprzyjają szpiegostwu i zdradzie. Do czego doprowadziły Romanowów małżeństwa z cudzoziemskimi księżniczkami? Do tego, że ostatni car Mikołaj II był faktycznie Niemcem, wszyscy jego przodkowie żenili się z Niemkami, nie miał w sobie ani kropli rosyjskiej krwi. Właśnie z tego powodu naród go obalił: car Niemiec, caryca Niemka, jak mogą walczyć ze swoimi rodakami?

ON nie jest potomkiem carskiej dynastii i nie potrzebuje żadnej genealogii. Matka była Gruzinką, ojciec też, jest więc z pochodzenia Gruzinem, a faktycznie - Rosjaninem, należy przede wszystkim do całego narodu rosyjskiego, całe JEGO życie i działalność związane są z narodem rosyjskim. Ten uczony bałwan dokopał się w Gori do metryk cerkiewnych z 1878 roku, gdzie jakoby zapisano, że 6 stycznia w rodzinie mieszkańców Gori, wieśniaka Wissariona Iwanowicza Dżugaszwili i jego małżonki Jekateriny Gabrielewny, urodził się syn Iosif. Ochrzcił noworodka Protojeriej Chachanow w asyście diaka Kwinikidzego. Chrzciny miały miejsce 17 stycznia. A więc ON ujął sobie rok życia, odmłodził się, tak? W jakim celu? Nie, nie uda się rzucić na NIEGO cienia! JEGO rola jako wodza i stratega podczas Rewolucji, w latach wojny domowej, w budowie socjalizmu - to są tematy dla poważnych badań, które należy popierać, to babranie się zaś w życiu osobistym trzeba ukrócić raz na zawsze.

Stalin napisał na kartce niebieskim ołówkiem:

Do Państwowego Wydawnictwa Literatury Dziecięcej przy KC WLKZM.

Jestem stanowczo przeciwny publikacji "Opowiadań o dzieciństwie Stalina". Książeczka zawiera mnóstwo przeinaczeń, fałszywych informacji, wiele przesady i nie zasłużonych peanów. Autor został wprowadzony w błąd przez miłośników bajek, łgarzy (być może nawet celowo "życzliwych") i pochlebców. Żal mi autora, ale fakt pozostaje faktem.

Nie to jest jednak najważniejsze. Istota sprawy polega na tym, że książeczka wykazuje tendencję do wpajania dzieciom radzieckim (i czytelnikom w ogóle) kultu wodzów, bohaterów bez skazy. To niebezpieczne, to szkodliwe. Teoria "bohaterów" i "tłumu" nie jest teorią bolszewicką, lecz eserowską. Bohaterowie stwarzają naród, przekształcają masy w naród - twierdzą eserzy. To naród tworzy bohaterów - odpowiadają im bolszewicy. Książeczka jest wodą na młyn eserów. Będzie szkodzić naszej wspólnej bolszewickiej sprawie. Radzę książeczkę spalić.

16 luty 1938 roku.

I Stalin Odłożył teczkę, wziął następną. Meldunki o Trockim, o jego IV Międzynarodówce i "Biuletyn Opozycji" czytał codziennie. "Stalinizm i faszyzm to zjawisko symetryczne. Pod wieloma względami są do siebie zabójczo podobne..." Trockistowska demagogia! Jedyne podobieństwo między bolszewizmem i nazizmem to wspólna nienawiść do zachodniej demokracji burżuazyjnej, przede wszystkim do obłudnej Anglii. ON i Hitler mają wspólnych wrogów, ci wrogowie w swoim czasie połączą ich obu. Na razie ON prowadzi swoją grę z zachodnimi demokracjami, straszy je Hitlerem, Hitler z kolei prowadzi własną grę, straszy Zachód Stalinem. Lecz walczyć z ZSRR mając za plecami Anglię i Francję, wyniszczyć się w takiej wojnie - nie, na to Hitler nie pójdzie. Trocki doskonale to rozumie, przewiduje JEGO sojusz z Hitlerem, chce być prorokiem, wali prosto z mostu: "Stalin likwiduje partię bolszewicką... Do historii Stalin przejdzie z haniebnym piętnem najpodlejszego spośród Kainów... Posągi, które sobie wzniósł, legną w gruzach lub trafią do muzeów, do sal totalitarnych okropności. Zwycięska zaś klasa robotnicza na placach wyzwolonego ZSRR wystawi pomniki ofiarom stalinowskiej podłości... Stalinizm zostanie zgnieciony, rozgromiony, na zawsze okryty hańbą..."

Chce zgnieść, rozgromić JEGO! Łajdak! Zobaczymy, kto kogo zgniecie! Jeśli Słucki i Spiegelglas nie poradzą sobie z Trockim, ON znajdzie innych ludzi, którzy zdołają wykonać zadanie partii. Ta rodzinka musi zniknąć z powierzchni Ziemi.

Z tej samej teczki Stalin wyjął listę członków rodziny Trockiego. Znów, nie wiadomo który już raz, przeczytał:

Aleksander Dawidowicz Bronstein, starszy brat Trockiego - rozstrzelany w 1937 roku w więzieniu w Kursku.

Borys Aleksandrowicz Bronstein, bratanek Trockiego - rozstrzelany w październiku 1937 roku.

Olga Dawidowna, siostra Trockiego - skazana na dziesięć lat więzienia.

Aleksandra Lwowna Sokołowska, pierwsza żona - zmarła w łagrze.

Nina Lwowna, starsza córka Trockiego z pierwszego małżeństwa - zmarła w 1928 roku na gruźlicę.

Jej mąż, Newelson - rozstrzelany w 1937 roku.

Ich córka Wala, urodzona w 1925 roku - zaginęła w Domu Dziecka NKWD (do dziś nie mogą jej odnaleźć, darmozjady!)

Zinaida Lwowna Wołkowa, młodsza córka Trockiego - popełniła samobójstwo.

Jej mąż, Płaton Wołkow - rozstrzelany w 1937 roku.

Ich syn, Wsiewołod Wołkow, urodzony w 1926 roku, mieszka w Paryżu u swojego wuja Lwa Siedowa, starszego syna Trockiego.

Siergiej Lwowicz Siedow, młodszy syn Trockiego - rozstrzelany 29 października 1937 roku.

Aleksander i Jurij, siostrzeńcy Trockiego - rozstrzelani.

Żyją: sam łajdak Trocki, jego druga żona Natalia Siedowa, starszy syn Lew Siedow i jedenastoletni wnuk Wsiewołod Wołkow. W pierwszej kolejności należy zlikwidować Trockiego. Lwa Siedowa nie warto na razie ruszać. Nasz agent Marek Zborowski cieszy się jego zaufaniem, dzięki niemu mamy pełny obraz sytuacji. Synka - później, po tatusiu.

Niepotrzebnie wypuścił wtedy Trockiego za granicę. Trzeba go było pod sąd, razem z resztą tych niegodziwców. Gdyby tak postał dziesięć godzin na jednej nodze, podpisałby każde zeznanie. Ci szubrawcy Rykow i Bucharin okazali się takimi samymi śmieciami jak Zinowiew i Kamieniew. Oczywiście robią z siebie "ideowców": "wykonają rozkaz partii i na rozprawie potwierdzą swoje zeznania". Łżą! Podpisują wszystko, bo nie wytrzymują śledztwa. Nie wiadomo tylko, dlaczego Wania Budiagin nie zaczął "wykonywać rozkazu partii". Och, jak go łamali! ON specjalnie posłał Andriejewa, żeby popatrzył, Andriejew popatrzył i zemdlał, takim słabeuszem okazał się członek Biura Politycznego. Człowiek, który się tylko przygląda, traci przytomność: człowiek, z którym to robią, nie traci. A więc silny człowiek. Ci zaś, którzy podpisują zeznania, są słabi. Jagoda łamał innych, a jak się za niego wzięli, wszyściutko podpisał.

Trocki też by podpisał. Gdyby przy nim przesłuchiwano jego żonę, synów i wnuków - na pewno by podpisał. A jeśliby nie podpisał, zgniłby w więzieniu. Oczywiście na Zachodzie podniósłby się krzyk. No i co z tego? Jaki uszczerbek poniósłby ZSRR z tego powodu? Żadnego. Gdy chodzi o własne interesy, kapitaliści są gotowi paktować nawet z diabłem. Proces Bucharina-Rykowa też przełkną.

Proces trzeba rozpocząć 2 marca. Jawny, z udziałem obrońców, dziennikarzy, zagranicznych dyplomatów, inteligencji, zwłaszcza pisarzy. Bucharin uchodzi wśród nich za specjalistę od poezji, niech sobie posłuchają ulubieńca.

Jego myśli zakłócił cichy krótki dźwięk. ON zaczął nasłuchiwać... Chwila ciszy i znów urywane ćwierkanie. Świerszcz? Tak, chyba świerszcz. Skąd tutaj świerszcz? ON dawno nie słyszał świerszcza. Może w dzieciństwie... Nie pamięta świerszczy z Gori... Słyszał je na wsi, na zesłaniu. Świerszcz ćwierkał po nocach. JEMU nie przeszkadzał, to było nawet przyjemne, podkreślało ciszę, spokój... ON leżał, a za piecem cichutko, samotnie ćwierkał świerszcz, tak nieśmiało, delikatnie... Tu jednak nie ma pieca, lecz centralne ogrzewanie. Może świerszcze mieszkają nie tylko za piecami? Nadia zaprowadziła kiedyś dzieci do Teatru Artystycznego na spektakl "Świerszcz za kominem". Pewnie dlatego ON uznał, że świerszcze mieszkają tylko na zapiecku, a tymczasem okazuje się, że nie tylko... Powiedzieć Własikowi? Po co? Komu przeszkadza taki świerszczyk? To przecież nie insekt, nie karaluch czy pluskwa. Śpiewa sobie, ćwierka. A niech śpiewa i ćwierka, biedaczek...

Stalin wstał, włożył kożuch, czapkę, posłuchał. Świerszcz milczał. Stalin zaczekał jeszcze chwilę... Cisza. Milczy świerszczyk, pewnie usnął.

Stalin wyszedł na ganek. Noc była ciemna, właściwie to jeszcze nie noc, chyba nie ma jeszcze siódmej. Jasno paliły się światła w domu, na wartowni i w innych budynkach. Ścieżka od biblioteki do willi też była oświetlona. W budkach wzdłuż płotu tkwili wartownicy. Stalin postał, odetchnął zimnym i jak zwykle w lutym nieco wilgotnym powietrzem, poszedł do domu.

Obiad jadł samotnie. Jeżow czekał na wartowni. Waleczka sprzątnęła ze stołu. Stalin polecił wezwać Jeżowa.

Zjawił się ze swoimi teczkami, mały, istny karzełek z fiołkowymi oczami. Nierozgarnięty, tępy oprawca. Niezdolny do samodzielnego podejmowania decyzji. Zwraca się do NIEGO z każdym drobiazgiem, pyta o zgodę na wszystko, w końcu nie wiadomo, kto właściwie jest ludowym komisarzem spraw wewnętrznych, ON czy Jeżow. Kiedy się go usunie, trzeba będzie wypuścić kilku wojskowych, pokazać, że Jeżow bezpodstawnie oskarżył niewinnych ludzi. Naród będzie zadowolony. I ON, i naród zawiedli się na Jeżowie. Notoryczny alkoholik. To znaczy, że za dużo gada. ON nie potrzebuje takiego świadka. Beria zastąpi Jeżowa. Beria to niegłupi i stanowczy człowiek, rozumie JEGO myśli w pół słowa. Stalin wskazał krzesło, uprzedził:

- Trochę choruję, mam katar. Nie podchodźcie. Co macie?

Jeżow położył na stole protokoły ostatnich śledztw. Stalin przejrzał je. Wszystko w porządku. Oskarżeni podpisali wszystko, co ON kazał wczoraj dopisać do zeznań. Stalin zamknął teczkę.

- Jak Budiagin?

- Nadal się nie przyznaje, towarzyszu Stalin. Przesłuchiwałem go osobiście, i podczas konfrontacji ze świadkami, i... Nie zeznaje.

Stalin wbił w Jeżowa ciężkie spojrzenie.

- Poradzicie sobie z Budiaginem?

- Oczywiście, towarzyszu Stalin.

- Nie - posępnie powiedział Stalin. - Nie poradzicie sobie. Znam Budiagina jeszcze z zesłania. Nie męczcie się z nim. Rozstrzelać Budiagina.

- Tak jest, towarzyszu Stalin.

- Co z Trockim?

- Nadeszła ważna wiadomość, towarzyszu Stalin. Wczoraj wieczorem w Paryżu zmarł syn Trockiego, Lew Siedow. W szpitalu.

Stalin znów popatrzył na Jeżowa swoim nieruchomym, ponurym wzrokiem.

- Dlaczego umarł?

- Już meldowałem, towarzyszu Stalin. Dotarł do niego nasz człowiek...

- Pytam: dlaczego umarł? - przerwał mu Stalin.

- Było polecenie towarzysza Słuckiego i Spiegelglasa...

- Ja nie ich, ale was pytam: dlaczego umarł?

- Zakładaliśmy, że po śmierci Siedowa Trocki zabierze Zborowskiego do Meksyku.

Stalin uderzył pięścią w stół.

- Durnie, swołocze! Po śmierci syna Trocki nigdy nie weźmie Zborowskiego do siebie! Przeciwnie, podejmie dodatkowe środki ostrożności! Wróci! Podła akcja, sabotaż! Spiegelglas sabotuje główne zadanie. Słucki to człowiek Jagody. Po co go jeszcze trzymacie?

- Już meldowałem, towarzyszu Stalin. Aresztowanie wprawiłoby w popłoch naszych agentów za granicą, skierowaliśmy Słuckiego do Uzbekistanu. Wyjeżdża w tych dniach.

Stalin zamyślił się, podniósł na Jeżowa ciężki wzrok.

- Wyjeżdża... Zorganizujcie mu udane pożegnanie.


9.


Wadim obudził się w doskonałym nastroju, wyskoczył z łóżka, pomachał rękami, żeby rozprostować kości, pomaszerował do łazienki.

- Nastaw czajnik! - zawołał do Fieni w kuchni. Jak zwykle miała włączone radio, nadawano pieśni kompozytorów radzieckich.

Zazwyczaj kazał wyłączać "katarynkę", dziś wprost przeciwnie, stojąc pod prysznicem zaczął przytupywać i podśpiewywać:

Jak dobrze jest w kraju radzieckim żyć,

Jak dobrze jest przez kraj kochanym być,

Jak dobrze jest dlań pożytecznym być!

Tak, wspaniały dzień, cudowny dzień!

Ze śpiewem na ustach poszedł do kuchni. Unosił się w niej smakowity zapach grzanek. Fienia usiadła przy stole, patrzyła na Wadima z dumą i czułością.

- A więc sam Kalinin nadał ci order...

- Nie, Kalinin tylko podpisał listę odznaczonych.

- Szczęście, prawdziwe szczęście!

Fienia szczerze cieszyła się z jego sukcesu, ale ojciec przyjął wiadomość obojętnie, ledwie spojrzał na gazetę. Szkoda: w kraju jest kilka tysięcy pisarzy, a odznaczono tylko stu siedemdziesięciu dwóch. Szołochowa, Fadiejewa, Twardowskiego, Katajewa, Marszaka, Michałkowa, Gładkowa... I obok tych koryfeuszy, tatusiu, widnieje nazwisko twojego syna, no, popatrz! Widzisz, jak wysoko go cenią? Spytaj Fienię, przychodzą sterty depesz z gratulacjami od redakcji gazet, tygodników, wydawnictw, studiów filmowych, przeróżnych komitetów i zarządów...

- Wszystkich koleżków wyprzedziłeś, tych wodolejów - Fienia miała na myśli Jerszyłowa, nie lubiła go, wydymała wargi, gdy przychodził: no proszę, prosta babina, a kobieca intuicja nie zawodzi. Jerszyłow, niby to najlepszy przyjaciel, a odbębnił jakieś zdawkowe życzenia - zazdrości, że Marasiewicz dostał order, a on nie. - Ty jesteś najmądrzejszy ze wszystkich - dodała Fienia i jak w dzieciństwie pogłaskała Wadima po głowie.

Zadzwonił telefon - Żeńka Diełanowski.

- No co, Wadim, wstępujesz do marynarki?

Chciał powiedzieć, że trzeba będzie przyszykować klapę marynarki do przypięcia orderu. Niezbyt błyskotliwy dowcip. Żeńka Diełanowski chodził z Wadimem do szkoły w zaułku Kriwoarbackim, był o trzy klasy niżej. Jeszcze jako uczeń drukował wiersze w "Pionierskiej Prawdzie", dorósł też do "Komsomolskiej". Zdolny chłopak, ale za bardzo się spoufala. Te jego docinki, głupie kalambury, ciągle sypie dowcipami, nie powie dwóch zdań, żeby nie rzucić jakiegoś rymu... Kiedyś w klubie pisarzy spytał Wadima: "Kogo będziesz jutro jermiłować?" Że niby masz chody u Jermiłowa, on cię napuszcza na innych. Jedno słowo u Altmana, jedno zdanie w kolejnym donosie i po Żeńce nie zostanie nawet mokra plama. Ale to płotka, niech sobie żyje, niech oddycha. Mimo to trzeba go będzie jakoś osadzić. Poetę Wasiliewa też trzeba osadzić.

- Gratuluję "Wesołej kompanii"!

Tak potocznie nazywano Medal Honorowy, bo widniała na nim para - młody robotnik i robotnica. Abstrakcyjny, oderwany od kontekstu żart to jedno, lecz użyty w gratulacjach świadczy o lekceważeniu. Dobrze, zapamiętamy to sobie.

Znów telefon: Kławdia Filippowna, redaktorka z Goslitizdatu.

- Zasłużone, naprawdę zasłużone odznaczenie.

Tak minął cały dzień. Wadim siedział przy telefonie, przyjmował gratulacje, w przerwach między rozmowami studiował "Prawdę" z listą nagrodzonych. Kupił w kiosku dziesięć egzemplarzy. Dziewięć schował do biurka, a w dziesiątym podliczał - kto został odznaczony, ilu pisarzy z Moskwy, iłu z Leningradu, ilu z Kijowa, ilu krytyków, ilu jego rówieśników... Wyszło na to, że spośród młodych moskiewskich krytyków odznaczono tylko jego.

Wieczorem Wadim pojechał do Związku Pisarzy na wiec. Występowali najznakomitsi twórcy, dziękowali partii, rządowi i towarzyszowi Stalinowi za ojcowską opiekę nad literaturą radziecką. Gdy padało nazwisko towarzysza Stalina, wszyscy wstawali i klaskali. Rezolucję z wyrazami wdzięczności dla partii, rządu i towarzysza Stalina przyjęto jednogłośnie i owacyjnie.

Gdziekolwiek się teraz Wadim pojawił, witano go radosnymi gratulacjami. Jeździł po redakcjach, chodził od pokoju do pokoju, z działu do działu niby w jakiejś sprawie, a tak naprawdę - żeby się pokazać i dostać należną porcję uśmiechów i życzeń. Jeśli w jakimś dziale nie zwracano na niego uwagi, obrażał się - nie ze względu na siebie, lecz w imieniu literatury radzieckiej: kretyni, nie czytają gazet. A przecież pracują na froncie ideologicznym!

Składano mu gratulacje czy nie - i tak spełniło się jego dawne marzenie. Tamci, najważniejsi, uznali go za swojego. Wyróżniony wysokim odznaczeniem państwowym należy teraz do nich, do gospodarzy i panów życia. Teraz powinni przyznać mu prawo do korzystania z rządowej polikliniki na Kremlu, w końcu czy tak wielu mamy pisarzy, których nagrodzono orderami? Ordienonosiec - piękne słowo, dźwięczne. We Francji posiadacz orderu to "kawaler Legii Honorowej". "Kawaler" brzmi jakoś niepoważnie, jest w nim coś płochego, typowo francuskiego, trąci damskim buduarem. Ordienonosiec to rdzennie radzieckie słowo, spiżowe, potężne jak "mieczenosiec" albo "bronienosiec" - ten, który nosi miecz lub pancerz. Znaczy też "pancernik". Szkoda, że podobnie brzmi "rogonosiec", rogacz...

Krążyły słuchy, że listę odznaczonych przeglądał sam towarzysz Stalin i był ponoć niezadowolony z Katajewa za niezbyt pochlebną ocenę twórczości Michałkowa, kazał przyznać Michałkowowi ważniejsze odznaczenie, niż przewidywano. Teraz Sierioża Michałkow pójdzie w górę, nie ma co - talent, poeta, uwielbiany przez dzieci. A Katajew podpadł. I dobrze mu tak, typowy odeski arogant, zarozumiały i bezwzględny. Ciekawe, co powiedziano o Wadimie? Dostał order, więc musiała to być pozytywna opinia. Ale co konkretnie i kto powiedział? Może sam towarzysz Stalin? "Czytałem artykuły Marasiewicza... Czy to ten Marasiewicz?" - "Tak, towarzyszu Stalin, ten sam". - "No cóż, zdolny człowiek i stoi na słusznych pozycjach. Trzeba popierać młode talenty". Być może takiej rozmowy w ogóle nie było. Towarzysz Stalin mógł po prostu spytać, kim jest ten Marasiewicz, powiedziano mu i zostawił Wadima na liście. Dobrze by jednak było znać szczegóły. Tylko od kogo? Przecież nie pójdzie do Fadiejewa: "Aleksandrze Aleksandrowiczu, co o mnie powiedział towarzysz Stalin?" - Fadiejew wytrzeszczy przekrwione po kolejnym pijaństwie oczy: - "A co, jesteście znajomym towarzysza Stalina? Nawet nie wymienił waszego nazwiska".

I jeszcze jedno: czy zatwierdzając listę Stalin wiedział, że Wadim jest równocześnie "Wacławem"? To jasne, że lista musiała uzyskać akceptację Łubianki, nazwiska Wadima nie skreślono, a więc uznali go za pewnego, towarzysz Stalin też tak uznał.

Kiedy będą wręczać ordery? Oczywiście na Kremlu, oczywiście Kalinin, ale kiedyż wreszcie przypnie order do piersi, kiedyż wreszcie wszyscy zobaczą, że został odznaczony?

W Teatrze Wachtangowa dyrektor i kierownik artystyczny złożyli mu gratulacje, a aktorzy nie, w ogóle nie czytają gazet, wkuwają swoje role i nic więcej ich nie obchodzi. Nawet Weronika Pirożkowa, która przy każdym spotkaniu mówiła mu coś miłego, ani słowem nie wspomniała o odznaczeniu - nie wie. To przykre. Pirożkowa jak wszyscy aktorzy traktowała go z atencją, ale bez charakterystycznego dla aktorów płaszczenia się przed krytykiem. Szczuplutka, kędzierzawa blondynka w nieokreślonym wieku - ni to osiemnaście lat, ni to trzydzieści, z kapryśnymi usteczkami i wielkimi niebieskimi oczami, które zawsze śmiały się do Wadima, nie nazywała go Wadimem Aleksandrowiczem jak inni, mówiła po nazwisku - Marasiewicz, było w tym jakieś ukryte wyzwanie, może drwina z ważności jego osoby, może irytacja, że nie reaguje na jej zainteresowanie. Jednakże Wadim mimo swoich dwudziestu ośmiu lat nigdy nie miał kobiety i w takich sytuacjach paraliżowała go nieśmiałość, choć Pirożkowa podobała mu się. Jej spojrzenie, kpiący uśmieszek, poufałe "Marasiewicz" intrygowały Wadima. Pirożkowa grywała drugoplanowe role, ale mimo to w jednej z recenzji napisał: "Godna uwagi była W. Pirożkowa w epizodycznej, lecz znaczącej roli Anny". Weronika ucałowała go w teatrze przy wszystkich: "Dziękuję, Marasiewicz!" Aktorzy i aktorki lubią się całować przy każdej okazji i bez okazji, ale pocałunek Pirożkowej był jak ogień. Od tej chwili Wadim wyobrażał sobie po nocach randki z Weroniką, jej objęcia i pieszczoty, rozbierał ją w myślach, a potem wstawał i chodził po pokoju, żeby nie zrobić tego, co robił w dzieciństwie i czego oduczył go ojciec.


Wreszcie się odbyło! Na Kremlu. Order wręczył sam Michaił Iwanowicz Kalinin. Wywołano Wadima. Podszedł. Michaił Iwanowicz podał mu pudełko z odznaczeniem, legitymację, uścisnął dłoń, uśmiechnął się, ale nie zdawkowo, tylko ciepło, jak do starego znajomego. Rękę też podał nie oficjalnie, lecz ścisnął mocno, serdecznie. Gdy przeszli do następnej sali i pozowali do wspólnej fotografii, Kalinin, który siedział W pierwszym rzędzie, nagle odwrócił się, szukał kogoś wzrokiem, ale nie znalazł. Wadim był pewien, że chodziło właśnie o niego, może Kalinin nie czytał jego artykułów, ale zna ojca, ojciec go leczy. Szkoda, że nikt tego nie zauważył, każdy myśli wyłącznie o swoim orderze, każdy jest pewien, że Kalinin właśnie jego potraktował cieplej niż innych, że akurat on jest tu najważniejszy.

W domu Fienia przedziurawiła klapę marynarki, obrzuciła dziurkę nitką, Wadim przypiął order, przejrzał się w lustrze. Fantastycznie! Fenia też się zachwycała:

- Ładnie, Wadimuszka, pięknie, całkiem jak komisarz ludowy, słowo daję!... - Głos jej zadrżał. - Żeby cię tak Siergiej Aleksiejewicz zobaczył, ucieszyłby się, bardzo cię lubił, Wadimuszka, od dziecka lubił...

Idiotka, musiała przypomnieć tego głupiego fryzjera, zepsuła nastrój, odebrała całą przyjemność.

A właściwie dlaczego? Nic nie zepsuła. Z fryzjerem skończone, przecież Wadim nie będzie go wspominać aż do śmierci, dureń sam sobie był winien! Nie takie głowy lecą, nie tacy ludzie się przyznają, a on nie chciał. No, dość już o nim!

Następnego dnia Wadim znów jeździł od redakcji do redakcji, zdejmował palto w szatni i paradował po gabinetach z orderem na piersi. Wszyscy mu gratulowali, zachwycali się odznaczeniem. Ci, którzy poprzednim razem nic nie wiedzieli, teraz też włączyli się do chóru. Wadim przyjmował gratulacje skromnie, z godnością, nie ma w tym jego zasługi, uhonorowano literaturę radziecką, on sam jest bardzo dumny z literatury radzieckiej.

Wieczorem poszedł do Teatru Wachtangowa, rozebrał się w gabinecie administratora, poszedł za kulisy, niby to kogoś szukając otworzył drzwi garderoby, gdzie wśród innych statystów przygotowywała się do spektaklu Pirożkowa, zobaczył półnagie dziewczyny przed lustrem. Ach, pardon, wybaczcie... Lecz Weronika zauważyła Wadima, podbiegła, wciągnęła go do pokoju.

- Dziewczyny, patrzcie, nasz Marasiewicz dostał order!

Rzuciła mu się na szyję, wycałowała, pozostałe statystki zrobiły to samo.

- Przepraszam - mamrotał Wadim. - Szukam Komarowa...

- Komarowa? - powtórzyła Weronika. - Gdzieś tu jest, zaraz go znajdę.

Gdy wyszli na korytarz, szepnęła:

- Jest pan wolny dziś wieczorem?

Wadimowi zamarło serce.

- Tak...

- Uczcijmy pańskie odznaczenie, występuję tylko w pierwszym akcie.

- Z przyjemnością. Pójdziemy do restauracji.

Zaprzeczyła ruchem głowy.

- Nie, nie, nie trzeba, wszędzie roi się od plotkarzy, obgadają nas, powiedzą, że z panem kręcę... albo coś równie podłego.

Głos jej zadrżał, w oczach zaszkliły się łzy...

- Ależ nie, nie! - przeraził się Wadim. - Dlaczego pani płacze? Nie trzeba...

Otarła oczy chusteczką.

- Nie lubię, kiedy mnie obgadują. Po prostu cieszę się, że dostał pan order. Dla mnie to święto. Pojedźmy lepiej do mnie, posiedzimy, posłuchamy muzyki. Mieszkam sama. Zgoda?

- Zgoda - niemal bezgłośnie przytaknął Wadim.

- Po pierwszym akcie będę czekać na ulicy przy wejściu dla aktorów.

Cmoknęła go w policzek i zniknęła.

Wadim męczył się przez cały akt, nawet nie wiedział, co się dzieje na scenie. Spotkanie sam na sam z kobietą, w jej pokoju... "Mieszkam sama". Dlaczego sama? Przyjechała z Penzy, coś wynajmuje, pewnie jest mężatką, mąż w delegacji... A jeśli nagle wróci? Nie, jego, odznaczonego, nie ośmieli się tknąć... Przerażało coś innego. A nuż nie wyjdzie? Już dwa razy tak się zdarzyło. Co będzie dzisiaj?! Na ucieczkę było już jednak za późno. Pirożkowa będzie czekać na ulicy, na mrozie. Jak wyjść po pierwszym akcie? Pomyślą, że sztuka mu się nie podoba, uznają, że to zarozumialstwo świeżo upieczonego posiadacza orderu: podoba się czy nie, krytyk powinien siedzieć do końca spektaklu. Trzeba będzie wyjść pod jakimś pretekstem.

W antrakcie Wadim wszedł do gabinetu administratora, podniósł słuchawkę telefonu, wykręcił na chybił trafił jakiś numer, udał, że z kimś rozmawia, nawet poprosił obecnych o ciszę.

- Tak, tak... Kiedy? Ach tak... Rozumiem. Dobrze, dobrze. Natychmiast wyjeżdżam. W tej chwili. Zadzwońcie i przekażcie, że będę za dwadzieścia minut.

Odłożył słuchawkę, znacząco popatrzył na zebranych.

- Niestety, muszę niezwłocznie wyjechać.

- Co się stało, Wadimie Andriejewiczu?

- Wzywają mnie! - oznajmił Wadim dając do zrozumienia, że został wezwany bardzo wysoko, może nawet do KC.

Wstąpili do sklepu na ulicy Gorkiego. Wadim kupił portwein, kiełbasę, ser, masło, słoik ogórków konserwowych, suszoną rybę. Kupował z gestem, chciał się popisać przed Pirożkową. Kręciła głową: "Marasiewicz, Marasiewicz, po co aż tyle tego?", ale równocześnie myszkowała wzrokiem po ladach w poszukiwaniu następnych smakołyków.

Weronika mieszkała w zaułku Stolesznikowym ("w samym centrum" - zauważyła z dumą), w dużym mieszkaniu komunalnym. Idąc korytarzem pokazywała:

- Tu jest ubikacja. A tu łazienka. Niech pan nie zwraca na nikogo uwagi. Drobnomieszczanie!

Powiedziała to głośno, bez obawy, że sąsiedzi usłyszą. Mały, skąpo umeblowany pokoik. Weronika podprowadziła Wadima do okna.

- Niech pan spojrzy, Marasiewicz, jaki piękny widok...

- Wspaniały - zgodził się Wadim, choć było ciemno i nic nie zobaczył.

Za plecami coś skrzypnęło. Wadim obejrzał się z przestrachem.

Drzwi szafy otworzyły się, ze środka wypadła zwinięta sukienka, Weronika wrzuciła ją z powrotem, domknęła drzwi, wsunęła pod nie złożoną gazetę.

- W porządku. Niech pan zdejmie buty. Wygodniej, prawda?

- Bardzo.

- Marynarkę też! - komenderowała Weronika. - Tu jest ciepło, grzeją.

Pomogła mu zdjąć marynarkę, powiesiła ją na oparciu krzesła, potem przygotowała zakąskę. Miała tylko dwa talerze, na jednym podała ser, kiełbasę i masło, na drugim rybę. Kromki chleba ułożyła na gazecie.

- Będziemy jedli po studencku. Pan pewnie nie przywykł do takich warunków?

Wadim zaprotestował wzruszeniem pulchnych ramion.

- Przejściowe trudności - enigmatycznie powiedziała Weronika. - Poza tym nie lubię drobnomieszczaństwa. Marasiewicz, niech pan otworzy butelkę. Korkociąg? Nie mam. W tym domu piję wino pierwszy raz, na cześć pańskiego orderu. Docenia pan to, Marasiewicz?

- Oczywiście, oczywiście...

- Niech pan ją walnie dłonią w dno. Widział pan, jak chłopaki to robią?

Wadim obrócił butelkę w rękach, niezdarnie uderzył nią o dłoń.

- Spróbujemy inaczej. - Weronika zabrała mu wino. - Wepchniemy korek i już. Mam śrubokręt.

Podłubała śrubokrętem w szyjce butelki.

- Korek pójdzie na dno, nie otrujemy się nim.

Uporawszy się z korkiem, nalała wina do dwóch graniastych kieliszków, podniosła swój.

- Za wysokie i zasłużone, Marasiewicz, zasłużone odznaczenie państwowe!

Trąciła się z Wadimem, wypiła do dna. Wadim wypił tylko połowę kieliszka. Potrząsnęła kędziorami.

- Tak nie wolno pić za order, bo się nie będzie dobrze nosić.

Wadim dopił. Podała mu ogórek na widelcu.

- Niech pan zakąsza, proszę wziąć rybkę, a może przyszykuję kanapkę. - Zrobiła kanapkę z masłem, kiełbasą i serem. - Proszę. Trzywarstwowa!

Wadim z apetytem zjadł rybę, kiełbasę i ser. Bał się upić - wtedy na pewno nic nie wyjdzie.

Weronika ponownie napełniła kieliszki.

- Teraz za panią - powiedział Wadim. - Za pani sukcesy w teatrze, żeby doceniono pani talent, tak jak na to zasługuje.

Skrzywiła się.

- W teatrze sam talent nie wystarczy. Aktorzy, to hieny, jeden drugiego by zagryzł. Nie chcę o tym mówić. Dziś twój dzień, twoje święto... Oj, Marasiewicz, zaczęłam ci mówić "ty"...

- Świetnie. Ja też przejdę z tobą na "ty".

- To trzeba wypić bruderszaft. - Zaśpiewała: - Marasiewicz, Marasiewicz, wypijemy bruderszaft...

Skrzyżowali ramiona, wychylili kieliszki, pocałowali się. Weronika odstawiła swój kieliszek na stół.

- O nie! Tak się bruderszaftu nie pije...

Przysunęła się z krzesłem, objęła Wadima za głowę, pocałowała długo, długo, potem długo patrzyła mu w oczy, spojrzenie miała poważne, wręcz przepełnione cierpieniem, po czym nagle zaproponowała:

- Chcesz jajecznicę? Na kiełbasie. Wiesz, jakie to dobre? Pokrajała kiełbasę, położyła na talerzu cztery jajka, kawałek masła, wyszła do kuchni.

Wadim został sam. Na myśl o ewentualnym fiasku ogarnęła go panika. Znów będzie - jak już się zdarzało - źle skrywana pogarda, ziewanie, odwracanie głowy, obojętne pożegnanie. Jutro w teatrze rozgada przyjaciółkom: "Marasiewicz to impotent". Nie trzeba było tu przychodzić, nie wolno wiązać się z kobietą z tych środowisk, w których jest znany. A może tym razem się uda? Jest w tej Pirożkowej jakaś pewność siebie. On też musi nabrać pewności siebie, przecież lekarz powiedział: "Z panem wszystko w porządku, tylko nie wolno się peszyć, każdy przez to przechodzi". Może dziś się uda. A jeśli nie, uda podpitego. "Sama była winna, spiła mnie".

Weronika wróciła z patelnią, rozdzieliła jajecznicę, nalała wina sobie i Wadimowi.

- Wypijmy za szczęście. Za szczęście, Marasiewicz.

- Za twoje szczęście! Za twój sukces!

Jej oczy znów napełniły się łzami.

- Co ty, co z tobą? - zaniepokoił się Wadim. Wytarła łzy.

- Takie tam bzdury, przypominają się różne rzeczy. No, do dna!

Jedząc jajecznicę mówiła:

- Teraz w teatrze będą się ciebie jeszcze bardziej bać, zobaczysz! Udają szacunek, a tak naprawdę to się ciebie boją. Nasze baby, te wszystkie zasłużone i ludowe artystki to kurwy, każda wskoczy ci do łóżka, żebyś ją tylko pochwalił w recenzji. Pies im mordy lizał! Zatańczmy!

- Kiepsko tańczę... Poza tym - pokazał butelkę - trochę za dużo wypiłem.

- Phi, ile tam wypiłeś! Nonsens! Dobrze, nie chcesz tańczyć, to zagrajmy w karty. - Wyciągnęła skądś talię brudnych kart, Wadim nie zauważył skąd. - Gra jest łatwa, patrz, będę brać kartę, a ty zgaduj - czarna czy czerwona. Zgadniesz, ja coś zdejmuję, nie zgadniesz - ty się rozbierasz. No, Marasiewicz, czarna czy czerwona?

- Czerwona - szepnął wstrząśnięty Wadim. - Nie słyszałem o takiej grze.

Odsłoniła pierwszą kartę - była to siódemka kier.

- Patrzcie państwo, Marasiewicz zgadł! Przegrałam, zdejmuję pasek.

Rozpięła pasek.

- Zgaduj dalej!

- Czerwona - wyszeptał Wadim. Następny był as karo.

- Znów zgadłeś. Marasiewicz, jesteś czarownikiem.

Wstała, ściągnęła przez głowę sukienkę, została w białej jedwabnej halce na wąziutkich ramiączkach, z tak głębokim dekoltem, że było - widać piersi.

Wadim bał się podnieść oczy.

- Jaki kolor?

- Czerwony - powtórzył Wadim. Odwróciła kartę - dama trefl!

- Przegrałeś, przegrałeś - ucieszyła się. - Pan Bóg sprawiedliwy, nie zawsze wygrasz! Ściągaj coś!

- Zdejmę krawat - zaproponował nieśmiało. Sama rozwiązała mu krawat, położyła na stole.

- Dalej!

- Czarna! Dziesiątka kier.

- Może zegarek - powiedział Wadim.

- Spryciarz z ciebie, Marasiewicz! Zegarek to nie ubranie. Zdejmuj pulower! Zdejmuj, zdejmuj... - Nagle rzuciła karty. - Słuchaj, Marasiewicz, bawimy się w jakieś dziecinne gry, po co tracić czas? Podobam ci się?

- Oczywiście, oczywiście - wykrztusił Wadim.

- Ty też mi się podobasz, chodźmy do łóżka, jesteśmy dorośli, wiemy, co robimy, rozbieraj się, kochany. - Zadarła halkę, odpięła pas, zdjęła pończochę. - Mam zgasić światło?

W ciemności słyszał, jak Weronika krząta się po pokoju, ściele łóżko, potem skrzypnęły sprężyny.

- Teraz ogrzejemy łóżeczko dla Marasiewicza, będzie mu cieplutko, wygodniutko, no, Marasiewicz, chodź do mnie, nie bój się, wszystko będzie dobrze... No chodź, chodź, marudo moja kochana, daj łapkę. - Namacała jego dłoń, powiodła rękami po ciele, pomogła zdjąć kalesony. - Nudzę się tu bez ciebie, źle jest w łóżeczku bez Marasiewicza, Kładź się, najmilszy, nic się nie bój... Wszystko zrobię sama, będzie ci dobrze... Zobaczysz...

Rzeczywiście było dobrze. Wprawna i doświadczona, zrobiła wszystko, jak należy. Wadim pierwszy raz w życiu doznał rozkoszy, był z siebie dumny - sprawdził się jako mężczyzna! Za drugim razem też wyszło. Weronika namiętnie szeptała mu do ucha: "Dobrze, kochany, świetnie, nie śpiesz się, spokojnie, o tak, dobrze, dobrze!"

Miała gibkie gorące ciało, drobne piersi, położył na nich dłoń. Przytrzymała ją swoją dłonią.

- Nasze baby to superkurwy. A jak się zgrywają na dziewice! Każda się puści, ale przedtem musi poudawać chodzącą niewinność. Ty mi się podobasz i nie widzę w tym nic złego. Po co robić jakieś ceregiele? Dobrze mówię, Marasiewicz?

- Oczywiście, oczywiście - zgadzał się Wadim.

Leżał twarzą do Weroniki, wdychał podniecający zapach kobiecego ciała, był szczęśliwy i uśmiechał się w ciemności.


10.


Pensję wypłacała chłopakom Nonna, energiczna, obrotna trzydziestolatka, pomocnica Siemiona Grigoriewicza i jego kochanka. Każdy kwitował wypłatę indywidualnie.

Pewnego razu zdarzyło się tak, że pieniądze dostali wszyscy naraz.

- Trzeba to oblać - stwierdził Gleb.

- Jasne - dobrodusznie zgodził się Lonia. - Rano Stakanow, w południe Busygin, wieczorem Kriwonos.

Lonia przekręcił nazwiska słynnych przodowników pracy. Ze Stachanowa zrobił Stakanowa, Busygin to "nabuzowany", a wymieniając Kriwonosa znacząco nacisnął palcem nos, że niby rozkwasił go po pijanemu.

Kaniewski milczał.

- Czemu nic nie mówisz? - spytał Gleb.

- Nie wiem - odpowiedział tamten niezdecydowanie. - Stołuję się w domu, u gospodarzy.

- Pracujemy razem, dostaliśmy wypłatę, zgodnie z tradycją trzeba to oblać.

Kaniewski skrzywił się.

- Skoro tradycja, to proszę bardzo.

- Tylko bez łaski - mruknął Gleb. - Kolektyw powinien trzymać się razem.

Kaniewski odpowiedział pogardliwym uśmieszkiem.

W restauracji usiedli jak najdalej od orkiestry. Gleb mawiał, że po całym dniu pracy ma dość muzyki. Zamówili butelkę wódki, po kuflu piwa i śledzia z ziemniakami.

Gleb chciał nalać Kaniewskiemu, ten zakrył kieliszek dłonią.

- Dziękuję, nie piję wódki.

- Może zamówić ci szampana, co? Jakiego? Wolisz nasz czy francuski? Nie psuj humoru kolegom, Kaniewski, straszny z ciebie indywidualista.

- Dobrze - zgodził się nagle Kaniewski i podsunął kieliszek.

- Zuch! - pochwalił Gleb wyszczerzając białe zęby. - Teraz w porządku, po naszemu.

Wszyscy wypili, zakąsili, potem chlapnęli po drugim. Gleb zamówił jeszcze jedną butelkę, jeszcze raz piwo i schabowe dla wszystkich. Sasza z niepokojem obserwował Kaniewskiego. Człowiek niepijący, film mu się urwie, potem trzeba go będzie odstawić do domu, diabli wiedzą, gdzie mieszka. Sasza dał Glebowi znak, wskazał oczami Kaniewskiego - uważaj, ma dość.

Gleb nie zareagował.

- Miło się siedzi! - powiedział. - Wypijmy, żeby w mieście Ufie i w całej Republice Baszkirskiej rozkwitały tańce zachodnie! Sasza, dobrze mówię?

- Dobrze, dobrze, ale myślę, że Misza nie powinien już pić - Sasza przysunął do siebie kieliszek Kaniewskiego. - Pozwolisz?

- Proszę bardzo - znów skrzywił się Kaniewski. - Mogę pić, mogę nie pić.

- Zjedz coś! Spójrz na kotlet. Widzisz tłuszcz? Pewien stary szofer radził: zakąszaj tłustym, to się nie urżniesz.

- Racja - przytaknął Lonia. - Tłuszcz wchłania alkohol, nie pozwala mu przeniknąć do organizmu.

- Proszę bardzo - powtórzył Kaniewski i pochylił się nad talerzem. - Zakąszać to zakąszać, tłustym to tłustym.

Chwała Bogu! Chyba się nie upił, je z apetytem.

- Chcę zaproponować toast - Gleb znów uniósł kieliszek. - A więc za rozkwit zachodnich tańców wśród wszystkich narodów Republiki Baszkirskiej, wśród Baszkirów, Tatarów, Rosjan, Ukraińców, Żydów, Czeremisów, Mordwińców, Czuwaszów i tak dalej... Niektórzy patrzą na nas krzywo, że niby jesteśmy chałturzyści, naród haruje na produkcji, a wy nóżkami fikacie, forsę zgarniacie... O nie, kochani! Jesteśmy ludźmi socjalistycznej sztuki i kultury, a bez kultury nie ma socjalizmu!

- Nie rozumiem, o jakim socjalizmie mówicie - powiedział niespodziewanie Kaniewski.

- Jak to o jakim? - zdumiał się Gleb. - O naszym! O tym, który u nas zwyciężył.

- Socjalizm nie może być nasz albo nie nasz - ciągnął Kaniewski ze wzrokiem utkwionym w talerz. - Socjalizm to pojęcie absolutne. Niemieccy faszyści też nazywają siebie socjalistami. A dopóki istnieje armia, milicja i aparat przymusu, nie może być mowy o prawdziwym socjalizmie.

Speszony Gleb zamilkł, potem wybuchnął śmiechem.

- Patrzcie no, okazuje się, że Kaniewski to obkuty w teorii towarzysz, nawet nie wiedziałem!

Nagle zaczął się spieszyć.

- No, chłopaki, strzemiennego.

Wypili wszyscy z wyjątkiem Kaniewskiego. Gleb zażądał rachunku, policzył, kto ile ma zapłacić, zapłacili, wyszli na ulicę. Była dziesiąta wieczorem. Siąpił deszcz, Kaniewski wzdrygnął się, postawił kołnierz palta.

- No to kto gdzie? - ni to spytał, ni to pożegnał się Gleb i poszedł z Saszą.

Przeszli kilka kroków.

- I co powiesz, kochanieńki?

- O czym?

- O Kaniewskim. Nie da się zbudować socjalizmu w jednym kraju. Przecież to teoria Trockiego. Przypomnij sobie, kochanieńki.

Gleb miał rację, ale Sasza nie chciał pogrążyć Kaniewskiego.

- On nie mówił o państwie radzieckim, tylko o faszystowskich Niemczech.

- Nie, kochanieńki, mnie oczu nie zamydlisz. Jak Kaniewski powiedział? W ogóle nie ma socjalizmu, skoro istnieje wojsko i milicja... Zauważ: "milicja", a nie "policja"... Kochanieńki! To było o Związku Radzieckim!

- Milicja, policja, myślałby kto! Robisz z igły widły.

- A jeśli o tym, co powiedział, dowiedzą się tam? - Gleb wskazał głową ulicę Jegorowa, gdzie mieściło się NKWD.

- Skąd się dowiedzą?

- Wiewiórki powiedzą! Przypuśćmy, że ode mnie.

- Ach tak!?

- Tak, tak! Co ty o mnie wiesz? A może od ciebie?

- Jak to?

- Tak to, kochanieńki, czemu nie? Ja też nie wszystko o tobie wiem. A może od Loni. Obaj go nie znamy. Albo od samego Kaniewskiego. Kim on jest? Wezwą nas i spytają: mówił coś takiego? Mówił. Czemu nas nie zawiadomiliście? No i masz gotowy paragraf: "wiedział - nie powiedział". To w najlepszym przypadku. W najgorszym - grupa trockistowska.

Gleb zatrzymał się nagle, zwrócił ku Saszy nabiegłą krwią twarz, potrząsnął pięściami, prawie wykrzyczał:

- Czasem mam ochotę wyć! Zaprosili cię, człowieku, do kompanii, to siedź cicho, spokojnie, spędź czas po ludzku, w kręgu przyjaciół! Ale nie, on musi wygadywać czort wie co, mądrzyć się, narażać innych!

Sasza nie widział go jeszcze w takim stanie.

- Uspokój się - powiedział. - Nie widzę powodu do histerii. Czegoś się tak przestraszył? Spokój! Strach ma wielkie oczy, ludzie rozdmuchują takie sprawy, a potem sami przez nie cierpią.

Doszli do rogu.

- Ja tutaj - już spokojnie oznajmił Gleb.

- Pomyśl o tym, co ci powiedziałem.

- Oczywiście, kochanieńki, oczywiście.

- Wyśpij się i przemyśl wszystko na trzeźwo.

- Tak zrobię, kochanieńki, wytrzeźwieję i przemyślę.

Głupia historia. Kaniewski to dureń i wariat. Kiedyś wpadnie i jeszcze wrobi innych. Ale dzisiejsza rozmowa nic nie znaczyła. Ot, gadanina. Jeśli Gleb nie narozrabia, wszyscy zapomną o tym incydencie.

Incydent miał jednak dalszy ciąg.

Po dwóch dniach na lekcjach Saszy pojawił się nowy akompaniator - Stasik, pianista i harmonista, wesoły, rezolutny chłopaczek. W pracy od razu poczuł się jak ryba w wodzie, gdzieś się nauczył grać, ale tak jak Lonia, ze słuchu, nie znał nut. Oczywiście ani się umywał do Kaniewskiego.

Wieczorem w restauracji Sasza spytał Gleba:

- Gdzie się podział Kaniewski?

- Kaniewskiego już nie ma.

Siemion go zwolnił.

- Dlaczego?

- Przenosimy się na przedmieścia, do jakiejś fabryki makaronów, nie ma tam fortepianu, a więc potrzebny jest trzeci harmonista. Stasik tak jak ja gra na dwóch instrumentach.

Sasza odstawił kieliszek.

- Kłamiesz.

- Zmień temat, kochanieńki - skrzywił się Gleb. - Coś się tak przyczepił?

- Co powiedziałeś Siemionowi?

- Chcesz wszystko wiedzieć?

- Chcę.

Gleb wypił, nadział na widelec dzwonko śledzia.

- No cóż, powiedziałem: pozbądźcie się Kaniewskiego. Za dużo gada.

- Mówiłeś Siemionowi, o czym gada?

- Po co Siemion ma wiedzieć, co kto wygaduje? Za to, że wiesz, też można beknąć. Może Kaniewski narzekał, że za mało mu płacą? Kochanieńki, Siemion to bystry facet: skoro człowiek gada, lepiej się go pozbyć.

Nalał sobie, zerknął na kieliszek Saszy.

- Nie ma tak dobrze. Myślisz, że sam obciągnę tę flachę?

Wypili obaj.

- Załatwiłeś chłopaka - powiedział Sasza.

- Ja? Coś ty?

- Wyrzucili go na bruk, został bez pracy.

- Nie bój się, z głodu nie umrze. - Gleb wskazał orkiestrę. - Tam czeka kawałek chleba, nawet z masłem.

- No, ale po co mówiłeś Siemionowi, że Kaniewski gada? Żeby mieć pewność, że go wywalą?

- Tak, kochanieńki, właśnie dlatego. Nie życzę sobie pracować z kimś, kto przy ludziach wygaduje rzeczy, za które jutro mogą mnie zamknąć.

Sasza milczał.

- Masz mi za złe? - spytał Gleb.

- Mam.

- Ach tak - uśmiechnął się Gleb. - No dobra!

Nalał sobie jeszcze jeden kieliszek, wypił bez zakąski, już go brało.

- Opowiem ci pewną historię o moim przyjacielu. Chcesz posłuchać?

- Mogę.

- No to słuchaj.


11.


Gleb przyjrzał się butelce, była już pusta.

- Dobra, kochanieńki, opowiem ci tę historię, a potem wypijemy jeszcze po secie. A więc miałem w Leningradzie przyjaciela, dobrego, wiernego przyjaciela. Mieszkaliśmy w jednym domu, na jednej klatce, drzwi w drzwi, chodziliśmy do tej samej szkoły. Był prymusem i z literatury, i z matematyki, nawet z wuefu. Pochodził z prostej chłopskiej rodziny, ale to był prawdziwy samorodny talent. Łomonosow! Na wydział matematyczno-fizyczny uniwersytetu zdał najlepiej ze wszystkich. Ideowiec! "Kapitał" Marksa przeczytał już w dziewiątej klasie. Nie pił, nie chodził na kurwy. Owszem, palił. Blondyn, niebieskie oczy, postawny - piękny mężczyzna! I co najważniejsze, taki serdeczny, wszyscy szli do niego ze swoimi sprawami, a on nikomu nie odmawiał pomocy, robił, co mógł. I nagle, rozumiesz, taki numer... Zaczął działać w opozycji trockistowskiej jeszcze jako student, na uczelni nie ukrywał swoich poglądów. Spytasz, dlaczego przyjaźnił się ze mną, całkiem bezpartyjnym i bezideowym? Bo ja, kochanieńki, jestem być może człowiekiem niepoważnym, ale wiernym, on o tym wiedział. I pewnie dlatego mnie lubił. Wszystko mi opowiadał. Oczywiście nie zdradzał żadnych tajemnic, nie wymieniał nazwisk, zaczynały się już aresztowania, zsyłki, ale poglądów nie ukrywał.

Gleb kiwnął palcem na kelnera, wskazał karafeczkę.

- Daj no jeszcze dwie sety!

- Może wystarczy - powiedział Sasza.

- Po sto gramów nie zaszkodzi.

Gleb nalał.

- Jednego człowieka absolutnie nie tolerował.

Zerknął na boki. Sasza zrozumiał: chodziło o Stalina.

- Nazywał go "grabarzem rewolucji". Zapomniałem już, o czym wtedy rozmawialiśmy, ale dokładnie zapamiętałem właśnie kwestię budowy socjalizmu w jednym państwie. Dlatego, kochanieńki, tak mnie wkurzył ten Kaniewski. Wcześniej mówił mi o tym przyjaciel, któremu ufałem, a Kaniewskiego nie znam. Mój przyjaciel twierdził, że nie wolno budować socjalizmu w jednym kraju. Ci, którzy twierdzą inaczej, chcą zamienić Związek Radziecki w "oblężoną twierdzę", w "cytadelę otoczoną przez wrogów", czyli w istocie wprowadzić stan wojenny, stworzyć warunki dla dyktatury jednego człowieka, warunki dla terroru i represji. Mówił też: "Twierdzić, że w naszym państwie zbudowano już socjalizm - to kompromitować samą ideę socjalizmu i w rezultacie zniszczyć go. - Zamilkł, wlepił w Saszę mętne spojrzenie.

- Dokończysz innym razem - zaproponował Sasza.

Gleb przyjrzał mu się spode łba.

- Myślisz, że się rozgadałem? Nie, nigdy, nigdy!

Wstał, przytrzymując się blatu.

- Pójdę się odlać. A ty zamów herbatę, tylko taką siekierę, prawdziwy czaj. Wiesz, co to jest?

- Wiem, ale kelner może nie wiedzieć.

- To mu wytłumacz.

Poszedł do ubikacji nieco chwiejnym krokiem, znosiło go.

Ciekawa sytuacja. Zaskakująca. A więc Gleb to nie zwyczajny ochlapus, nie prowincjonalna bohema. Zawsze był ostrożny, a tu z sympatią wspomina trockistę, trockistów można dziś najwyżej przeklinać, odsądzać od czci i wiary. Kołchoźnica w zapadłej wsi na potańcówce zaśpiewała starą czastuszkę z lat dwudziestych: "Jak pokocham, to dla męża będę ta jedyna, jak nie wyjdę za Trockiego, to za Cziczerina!" Dostała dziesięć lat łagru "za trockistowską agitację i propagandę". Gdzieś jakiś człowiek palnął: "Trocki był jednym z najlepszych mówców na świecie" - dziesięć lat. "Trocki to oczywiście wróg, ale kiedyś był drugi po Leninie" - też dziesięć lat. Takie teraz czasy. A Glebowi zebrało się na szczerość...

Kelner postawił na stoliku dwie szklanki herbaty. Płyn był niemal czarny, żeby uzyskać taki kolor, dodaje się do naparu palonego cukru czy czegoś w tym rodzaju, Sasza już nie pamiętał.

Wrócił Gleb, odświeżony, uśmiechnięty, włosy miał mokre i przyczesane, widocznie wsadził głowę pod kran z zimną wodą, łyknął herbaty.

- No dobrze! Na czym to stanęliśmy, kochanieńki?

- Mówiłem ci, żebyś opowiedział mi resztę innym razem.

- E tam. Posłuchaj do końca.

Saszę zawsze dziwiło, ile Gleb mógł wypić i jak szybko trzeźwiał w razie potrzeby. Popijał przed zajęciami, a nawet podczas nich, przynosił wódkę ze sobą, ale grając nigdy nie fałszował, nie gubił rytmu.

- Takim człowiekiem był mój przyjaciel - ciągnął Gleb - i oczywiście zamknęli go jeszcze pod koniec lat dwudziestych. Długo nie siedział, przywódcy trockistowscy zaczęli deklarować, że niby popierają linię partii, podporządkowują się, proszą o przyjęcie w jej szeregi. Wypuszczono ich z zesłania, mój przyjaciel też wrócił do Leningradu. Przychodził do mnie, siedzieliśmy, rozmawialiśmy, zrozumiałem, że ma dość polityki, chce się zajmować wyłącznie nauką. Wrócił na wydział matematyczno-fizyczny, ożenił się z sympatyczną dziewczyną, potem urodziła mu syna, świata nie widział za dzieciakiem, stypendium miał oczywiście małe, więc udzielał korepetycji z matematyki, fizyki. Żył jak normalni ludzie. Formalnie należał do partii, po powrocie z zesłania przywrócono mu członkostwo, bardzo mu ta partyjność ciążyła, nie chodził na zebrania, nie wykonywał poleceń i zadań, miał nadzieję, że za tę bierność w końcu go wyrzucą i odczepią się raz na zawsze. Chciał żyć spokojnie. Ale nie pożył...

Glebowi załamał się głos. Umilkł na dłuższą chwilę, oparł się łokciami o stolik, ścisnął głowę rękami.

- Rąbnijmy jeszcze po setce...

Kelner przyniósł wódkę. Gleb wypił, zakąsił kiełbasą.

- Tak... Wpadli kiedyś do mojego przyjaciela dawni koledzy z zesłania. Pogadali sobie. Akurat Hitler doszedł do władzy, podyskutowali o tym. Że Stalin niczym się nie różni od Hitlera, rozumiesz? Wygadywali takie rzeczy! Chłopak powinien od razu przerwać te rozmówki, osadzić koleżków, powiedzieć: "Nie zajmuję się polityką i przestańcie o niej chrzanić albo w ogóle do mnie nie przychodźcie!" Zabrakło mu charakteru czy co - kulturalny, delikatny był człowiek, może ta przyjaźń ze zsyłki okazała się silniejsza niż ostrożność, może bał się, że uznają go za tchórza, może ufał tym ludziom, myślał, że są tak samo porządni jak on... Może zresztą byli porządni, ale gadatliwi, zesłanie niczego ich nie nauczyło, więc znowu zaczęli mleć ozorami nie tylko u mojego przyjaciela. Mimo wszystko, gdy przyszli drugi raz, dał im do zrozumienia, taktownie rzecz jasna, że nie może ich gościć u siebie, jeden ciasny pokoik w mieszkaniu komunalnym, dziecko musi spać, on pracuje wieczorami... Więcej się nie pojawili. Myślał, że na tym się skończyło. Nie skończyło się. Pewnego pięknego dnia w instytucie podchodzi do niego miły młody człowiek, bierze go na stronę, pokazuje czerwoną legitymację: "Pofatygujcie się ze mną tu niedaleko". Przychodzą do Wielkiego Domu - tak u nas nazywają gmach NKWD. Naczelnik sadza go w fotelu, pyta, jak się urządził po powrocie z zesłania, czy nikt go nie szykanuje. Mój przyjaciel odpowiada: "Wszystko w porządku". "A jak tam wasi koledzy z zesłania?" Mój przyjaciel wyczuł niebezpieczeństwo, ale trochę za późno. "Nie wiem, z nikim się nie spotykam".

Naczelnik wyciąga z biurka papier i czyta nazwiska gości mojego Przyjaciela. "A z tymi ludźmi spotykaliście się?" - "Tak, byli u mnie dwa razy". - "I o czym rozmawialiście?" - "O niczym szczególnym". - "Wspominaliście Syberię, zesłanie?" - "Wspominaliśmy". - "Takie romantyczne wspominki?" - "Jaka tam romantyka na Syberii..." - "A o polityce rozmawialiście?" - "Polityka mnie nie interesuje, studiuję fizykę i chemię".

Naczelnik wyjmuje drugą kartkę. "A oto co mówił taki a taki..." I słowo w słowo cytuje wywody jednego z gości. "Mówił to?" Jak się wykręcić? - "Tak, mówił". - "Jak zareagowaliście?" - "Nie słuchałem, uczyłem się". - "Jak to: w waszej obecności toczą się antyradzieckie rozmowy, a wy nie słuchacie? Słuchaliście, w przeciwnym razie nie potwierdzilibyście, że wasz znajomy faktycznie to mówił".

Mój przyjaciel milczy, zabrakło mu argumentów. Jasne: wśród gości był donosiciel, może nawet kilku. A naczelnik naciska: "Dlaczego milczycie? Odpowiem za was. Wy, trockiści, udawaliście kapitulację, żeby odrodzić się wewnątrz partii i rozsadzić ją od środka. Wy osobiście zaś stanęliście na czele podziemnej grupy trockistowskiej, która zbierała się w waszym mieszkaniu. Mamy podstawy, by was aresztować i postawić przed sądem razem z całą grupą".

Mój przyjaciel odpowiada: "Nie zajmowałem się żadną działalnością trockistowską i nie brałem udziału w żadnych rozmowach. Donosić nie będę, bo to sprzeczne z moimi zasadami moralnymi. Mój błąd polega na tym, że nie wyprosiłem tych znajomych z domu, gdy przyszli pierwszy raz".

A naczelnik swoje: "Aresztujemy was i waszą grupę. W śledztwie wszyscy przyznacie się do winy, jako że wina była. Odpowiecie za "utworzenie organizacji kontrrewolucyjnej". Ten artykuł przewiduje karę od pięciu lat do najwyższego wymiaru. Jeśli chcecie żyć, jeśli chcecie ocalić swoją rodzinę, to pomyślcie, jak ją ocalić. Twierdzicie, że jesteście wierni partii, więc udowodnijcie tę wierność". I zaproponował mojemu przyjacielowi współpracę. "Odmówicie - miejcie pretensje wyłącznie do siebie".

Mój przyjaciel mógł oczywiście odrzucić taką propozycję, ale gdyby to zrobił, od razu wylądowałby w celi z perspektywą łagru albo rozstrzelania. Tego nie chciał. Nie dlatego, że się bał, nie, był odważnym człowiekiem, ale za co miał ginąć? Za to, że jacyś idioci wygadywali przy nim bzdury? Nie chciał umierać za ich głupotę, nie chciał, żeby zginęła jego żona i synek. Za ideę? Ideę jego przywódcy sprzedali, wyparli się jej. Podpisał zobowiązanie. Nie miał jednak zamiaru być donosicielem, liczył - rozumiesz! - że się jakoś z tego wykręci...

Towarzystwo przy sąsiednim stoliku skończyło kolację, jeden z gości czekał na rachunek, trzej inni już wychodzili, zatrzymali się przy drzwiach. Gleb umilkł. Na sali nie było tłoku - powszedni dzień. Wokalistka przewracała oczami, przyciskała dłonie do piersi. "Tylko raz zdarzają się spotkania, tylko raz nić szczęścia zrywa los..." Nie miała dobrego głosu, ale Sasza lubił cygańskie romanse.

Wychodzący przeszli do szatni. Gleb podjął opowiadanie:

- Pojechał do Moskwy, do samego towarzysza Solca. Słyszałeś to nazwisko?

- A jakże, nawet znam go osobiście. Porządny człowiek.

- Tak? Porządny? No, może ty wiesz lepiej, kochanieńki. Przecież nazywano go "sumieniem partii". I właśnie do tego "sumienia" pojechał mój przyjaciel. Solc go przyjął, przyjaciel wyjaśnił, o co chodzi: chcą mnie zwerbować, powiada, więc jak to się ma do etyki i moralności partii, żeby jeden komunista donosił na innych komunistów? Solc odpowiedział: "Nie wszystkim komunistom organy proponują współpracę, na przykład do mnie nikt się z tym nie zwracał. To jest wasz osobisty problem i sami decydujcie".

- Solc tak mu odpowiedział?

- Mówił mi to mój przyjaciel. Nigdy nie kłamał.

Czyżby Solc mógł potraktować kogoś tak bezdusznie? Szkoda. Sasza pamiętał go jako zupełnie innego człowieka.

- No i co było dalej?

- Po powrocie z Moskwy mój przyjaciel przyszedł do mnie i opowiedział to, co tu usłyszałeś. Przegadaliśmy całą noc, mówił dużo i o różnych sprawach. Gardził Zinowiewem, Kamieniewem, Radkiem, Bucharinem, Rykowem - swoimi peanami pomogli Stalinowi, wykopali sobie grób. O Trockim powiedział: wybitna postać, tamci do pięt mu nie dorastają. Jego teoria jest słuszna, nie da się zbudować socjalizmu w jednym państwie, trzeba dać wolność wszystkim frakcjom i ugrupowaniom, to jest droga do wolności myśli i wolności poglądów, a więc do demokracji.

- Nie sądzę, żeby Trocki był aż takim demokratą.

- Kochanieńki, powtarzam ci słowa mojego przyjaciela. Nie chodziło o demokrację burżuazyjną, ale jakąś socjalistyczną, proletariacką, nie wiem, nie znam się na tym. Przyjaciel szanował Trockiego - geniusz, powiada, ale tylko przeglądał się w lustrze historii, nie chciał zostać drugim Napoleonem, więc przegrał. Jeszcze w 1923 roku miał za sobą wierną armię, mógł aresztować i rozstrzelać tę trójkę: Stalina, Zinowiewa i Kamieniewa.

- Rozstrzelać!? I jakaż to demokracja?

- Kochanieńki! Przecież w naszym kraju wszystko opiera się na rozstrzeliwaniu - i dyktatura, i demokracja.

- Filozof z ciebie.

- Akurat. Mój przyjaciel mówił też, że wszystko stracone. Rewolucja Październikowa zginęła, kraj zmierza ku faszyzmowi. I że jego własne życie też się skończyło. Był spokojny, jakby wygłaszał odczyt, słowo daję! Widocznie podjął decyzję, wstał i powiedział: "Wszystko może się teraz zdarzyć, chcę, żeby choć jeden człowiek na świecie znał moją prawdziwą historię. Tym człowiekiem jesteś ty. Mam nadzieję, że przynajmniej na razie nikomu nie powtórzysz naszej rozmowy. Ucz się milczeć!" Rozumiesz, kochanieńki? "Ucz się milczeć" - święte słowa!

Gleb powiódł mrocznym spojrzeniem po stoliku, rzucił się na oparcie krzesła.

- Kochanieńki, co tak siedzimy jak u cioci na imieninach? Chlapnijmy jeszcze po secie, zobacz, ile kiełbasy zostało, co się ma zmarnować?

Wypił, zjadł kiełbasę.

- Dwa dni go nie widziałem, a trzeciej nocy ktoś zadzwonił do naszego mieszkania. Co się stało? Pod drzwiami stoi trzech facetów: milicjant, administrator i dozorca. Ubierajcie się, idziemy, będziecie świadkiem. Prowadzą mnie naprzeciwko, do jego pokoju, a tam rewizja. Mojego przyjaciela nie ma, tylko roztrzęsiona żona i dziecko w łóżeczku. Rewizja trwała do rana, nic nie znaleźli, dla formalności spisali jakieś stare książki, żeby mieć pretekst, dlaczego przez całą noc buszowali po mieszkaniu. Wreszcie poszli, ja zostałem, pytam żonę, gdzie on jest? Odpowiada: "W kostnicy". Popełnił samobójstwo, otruł się w instytucie, poczekał, aż wszyscy wyjdą, i zażył truciznę. Porozmawiał z towarzyszem Solcem, z "sumieniem partii" i po tym "sumieniu" - zabił się. Takie to sumienie ma partia! Rano przyszli ludzie, a on leży w auli. Pochowaliśmy go na Cmentarzu Wołkowym, obok rodziców. I powiem ci, kochanieńki, że słusznie postąpił: gdyby dożył dzisiejszych czasów, rozstrzelaliby go ze dwadzieścia razy z całą rodziną. A tak zabił się człowiek, no cóż, nie pierwszy i nie ostatni. Rodzina ma spokój, syn chodzi już do szkoły... A historię mojego przyjaciela, jego cierpienie znam tylko ja, wyłącznie ja, jeden jedyny! To był wspaniały, wielki człowiek. I zginął. Za jakichś durniów, którym zechciało się mleć ozorami. No więc powiedz mi, kochanieńki, jak teraz powinienem traktować takich jak Kaniewski? Jakie on ma prawo w mojej czy w twojej obecności wygadywać rzeczy, za które wlepiają wyrok albo karę śmierci? Chce się popisać, jaki jest wykształcony? Chromolę jego wykształcenie! To, co on wie, ja już dawno zapomniałem. Jak mogę ufać jakiemuś Kaniewskiemu, jeśli nawet mój przyjaciel podpisał zobowiązanie? Ten dokumencik leży w archiwach, przeczytają go za sto lat i powiedzą: o, jeszcze jeden donosiciel. Tymczasem on był najuczciwszym, najporządniejszym człowiekiem, nigdy w życiu nie skłamał...

Gleb pochylił się ku Saszy.

- Opowiedziałem ci tę historię, kochanieńki, żebyś nie uważał mnie za swołocz. Usunąłem Kaniewskiego ze względów taktycznych, wśród nas nie może być durniów, przez których możemy zginąć. Zresztą nie ja, tylko ty powinieneś to zrobić.

- Dlaczego ja?

- Bo taki masz życiorys. Kiedy spokojnie szoferowałeś w Kalininie, ta kurwa Kirpiczewa z działu kadr założyła ci osobną teczkę, choć byłeś zwyczajnym kierowcą. Podziękuj naszej rodzonej milicji robotniczo-chłopskiej, że cię stamtąd wysiedliła... Kiedy Kaniewski się rozgadał, od razu pomyślałem: czemuż to Saszka milczy? No, wyobraź sobie, kochanieńki, że zgarniają nas za Kaniewskiego - tam... I co? Ja i Lonia to płotki, zwyczajni harmoniści, ale ty? Skazany, karany... I oto jedna kontra spotyka się z drugą kontrą, rozważają teorie Trockiego. Organizacja! I ty nią kierujesz. Łagier - jeśli nie gorzej - masz jak w banku. A ty użalasz się nad Kaniewskim, lejesz gorzkie łzy: ach, wyrzucili na bruk, został bez środków do życia! Mój przyjaciel też tak wszystkich żałował... Wiesz, co ci powiem? Gdy wtedy w Kalininie przyszedłeś z Ludką do kowala, popatrzyłem na ciebie i od razu wiedziałem: chłopak po odsiadce.

- Domyślny jesteś.

- Miałeś to wypisane na twarzy, na swetrze, na butach - w całej swej naturze. Jestem przecież malarzem, mam oko, natychmiast cię rozgryzłem - zek jesteś, ale nie zwyczajny, tylko inteligent, w dodatku nie zaprawiony do tego wilczego życia, zupełnie jak tamten mój przyjaciel. Powiem więcej, kiedy wszedłeś, coś mnie dźgnęło w serce jak nożem, taki byłeś do niego podobny... On miał włosy blond, ty masz czarne, był tęższy od ciebie, a mimo to jesteście podobni, ten sam wyraz twarzy, ten sam gatunek - szukacie sprawiedliwości, za subtelni jesteście, za delikatni... I mimo to wtedy w Kalininie od razu cię polubiłem, oto, myślę sobie, w moim bydlęcym życiu znów pojawił się prawdziwy człowiek. A potem pomyślałem tak: mój przyjaciel zginął przez swoją subtelność, ty też przez nią zginiesz.

- Boję się, że ty zginiesz wcześniej - powiedział Sasza.

- Tak? A dlaczego?

- Co mi mówiłeś o Kaniewskim trzy miesiące temu?

- Coś o rocznicy śmierci Puszkina, już nie pamiętam.

- Przypomnę ci. Powiedziałeś: przez Kaniewskiego wylądujemy w więzieniu. Muszę być czujny, muszę pamiętać, z kim się zadaję. Mówiłeś tak?

- Coś w tym rodzaju...

- Po co więc namawiałeś Kaniewskiego, żeby poszedł z nami na wódkę? Po co zmuszałeś go do picia? Przecież nie chciał iść.

- No, pracujemy razem, dostaliśmy wypłatę, idziemy do knajpy, a jego nie zapraszamy... Jakoś nieładnie.

- Ach tak, nieładnie, nie wypada nie zaprosić? Ciągniesz ze sobą człowieka, o którym wiesz, że może nas wpakować do więzienia. Kim więc jesteś? Poza tym to nie on zaczął mówić o socjalizmie, tylko ty. Podrzuciłeś temat, na który Kaniewski się wypowiedział. Sprowokowałeś go. Po co?

Gleb spojrzał Saszy prosto w oczy.

- Mówisz serio?

- Jak najbardziej serio. Sprowokowałeś go, a potem poleciałeś do Siemiona: "Zwolnijcie Kaniewskiego, za dużo gada".

Gleb wzruszył ramionami.

- No, jeśli uważasz mnie za prowokatora...

Sasza dopił swój kieliszek, powąchał skórkę od chleba.

- Gdybym uważał cię za prowokatora, ani minuty nie siedziałbym z tobą przy jednym stole. Powiem ci, dlaczego zaciągnąłeś Kaniewskiego do restauracji. Drażni cię jego "duma".

- Ach tak, uważasz się za geniusza, stronisz od nas, gardzisz nami, stroisz fochy, nie, kochanieńki, jesteś taki sam jak my - latasz po klubach, bębnisz fokstroty, to trzymaj z nami! Oblewamy wypłatę, więc ty też oblewaj, pijemy wódkę, ty też pij, gadamy o socjalizmie, ty też gadaj. A skoro nie panujesz nad językiem - giń wcześniej niż ja!

- Chwała Bogu, już myślałem, że uznasz mnie za donosiciela.

- Historia twojego przyjaciela jest tragiczna i smutna - ciągnął Sasza. - Był jednak skazany. Poznałem trockistów na zesłaniu. Twardzi ludzie. Dlatego likwidowano ich tak zaciekle, teraz potrzebni są słabi, tylko słabych można urabiać wedle własnej woli. Żeby nie dać się tak urabiać, trzeba być powściągliwym i ostrożnym. Myślisz, że wywijanie fokstrotów sprawia mi przyjemność? Czy to jest praca dla mnie? Nie: po prostu zaległem w mule na dnie, leżę wśród wodorostów, pozycja niezbyt godna mężczyzny, ale chcę w tych podłych warunkach pozostać porządnym człowiekiem, może jeszcze przyjdzie taki czas, że się wynurzę. A ty wypuszczasz bąbelki, zdradzasz, gdzie jesteś, po tych bąbelkach cię namierzą. Jutro Siemion zjawi się tam: "Mój pracownik Dubinin poinformował mnie, że pianista Kaniewski wygaduje różne rzeczy". Zaproszą cię: "Dziękujemy wam, Glebie Wasiliewiczu, postępujecie jak prawdziwy człowiek radziecki, róbcie tak dalej, meldujcie nam o wszelkich antyradzieckich rozmowach". No i mają cię w garści. Chciałeś ustawić chłopaka, a tymczasem sam się ustawiłeś. Na linii strzału.

W sali przygaszono światła.

- Trzeba się zbierać - Sasza przywołał kelnera, zapłacił.

- Żałuję tego, co się stało - powiedział Gleb. - Saszka, rób ze mną, co chcesz, ale pamiętaj: jestem twoim człowiekiem!

- Wiem. - Sasza wstał. - Dobra, chodźmy stąd.


12.


Waria spotkała Lenę Budiaginę przypadkiem. Była z Igorem Władimirowiczem na "Delegacie floty" w "Szturmowcu", wyszli z kina, na ulicy pełno ludzi, ciepło, ruch, jasno oświetlone witryny domu towarowego, tłum widzów spływa po seansie w stronę Polanki - na Kamiennym Moście stęka kafar, błyskają płomyki palników, rozbudowują most, prace trwają dzień i noc. Igor Władimirowicz zaproponował spacer po bulwarze. Skręcili w lewo i od razu przed jedną z klatek schodowych wielkiej kamienicy Waria zauważyła Lenę Budiaginę.

Lena otwierała drzwi, odwróciła głowę, nagle na jej twarzy pojawił się wyraz napięcia - poznała Warię. Nie było to trudne, Waria zdjęła chustkę jeszcze w kinie, proste czarne włosy jak dawniej sięgały do kołnierzyka, grzywka opadała na czoło, Waria też od razu poznała Lenę, choć w starym workowatym płaszczu i zniszczonych pantoflach nie przypominała dawnej Leny. Czas też nie stał w miejscu... Ile lat upłynęło? Wspólnie witali Nowy Rok jeszcze przed aresztowaniem Saszy, a więc Ponad cztery lata temu. Lena była wtedy z Jurą Szarokiem, Szarok przy wszystkich flirtował z Wiką Marasiewicz, Ninka zrobiła mu awanturę, a mimo to Lena pokornie wyszła z Szarokiem i Sasza zawołał za nią: "Gorszego gnojka nie mogłaś sobie znaleźć?"

Lena stała przy otwartych drzwiach nie wiedząc, czy wejść, czy zrobić krok w stronę Wari. Taką rozterkę Waria widziała ostatnio na wielu twarzach, ci ludzie nie byli pewni, czy wczorajsi przyjaciele będą chcieli dziś ich znać.

Waria uśmiechnęła się, wyciągnęła rękę.

- Dzień dobry, Leno.

Na ustach Leny pojawił się łagodny, nieśmiały uśmiech, patrzyła nieco spode łba, na widok tego uśmiechu i tego spojrzenia Waria przypomniała sobie, że ostatni raz widziała Lenę nie na tamtym sylwestrze, ale w klubie pracowników sztuki w zaułku Staropimienowskim, Waria była tam z Kostią, a Lena z Szarokiem i Wadimem Marasiewiczem, tak samo nieśmiało uśmiechnęła się wtedy do Wari, tak samo spojrzała, pewnie dlatego, że ze względu na wysoki wzrost musiała pochylać głowę ku rozmówcy. Była wtedy piękna, nie można było oderwać od niej oczu.

- Dzień dobry, Wariu. - Podeszła, uścisnęła dłoń. - Cieszę się, że panią widzę. No, jak się żyje, jak tam Nina?

- U mnie wszystko w porządku, pracuję, a propos, to mój szef, Igor Władimirowicz... Lena...

Waria nie dodała "Budiagina", nie ze strachu, ale dlatego, że nie wiedziała, czy Lena nosi teraz to nazwisko.

- Nina jest daleko - ciągnęła. - Wyszła za mąż prawie rok temu.

- A ja się zastanawiałam: co z Niną? Nie daje o sobie znać, nie zagląda...

- Pani tu mieszka? - przerwała jej Waria. Zmieniła temat, nikt nie powinien wiedzieć, że Nina jest u Maksa.

- Tak, tutaj, z synem i bratem.

O matce ani słowa, a więc aresztowano oboje rodziców. Lena podała rękę.

- Zatrzymuję panią. Jeśli będzie pani pisać do Niny, proszę ją ode mnie pozdrowić.

- Czy mogę kiedyś panią odwiedzić?

Lena popatrzyła na nią ze zdziwieniem.

- Oczywiście...

- Proszę mi podać swój telefon. Zadzwonię i wpadnę.

Lena pokręciła głową.

- Już dawno nie mamy telefonu...

- Mieszka pani na tej klatce?

- Tak, na parterze, mieszkanie po prawej stronie, dzwonić trzy razy. Do szesnastej jestem przeważnie w domu.

- Nie pracuje pani?

- Na razie nie, a w zasadzie już nie.

- Napiszę do Niny, że panią spotkałam, a wpadnę w najbliższym czasie. Naprawdę nie ma pani nic przeciwko temu?

- Jestem teraz w takiej sytuacji, że może nie warto mnie odwiedzać...

- Znam pani sytuację. I co z tego? - Waria potrząsnęła grzywką. - Jesteśmy starymi znajomymi, chodziłyśmy do jednej szkoły, nie mam prawa wpaść do pani z wizytą?

- No cóż, będzie mi bardzo miło.

Waria i Igor Władimirowicz poszli dalej. Waria zerknęła na swego towarzysza.

- Niech się pan trzyma, Igorze Władimirowiczu!

- Trzymam się.

- Zaraz panu powiem, kogo pan właśnie poznał.

- Domyśliłem się. Rodzina skazanego.

- Ale jakiego! Budiagina. Iwana Grigoriewicza. Mówi coś panu to nazwisko?

- Tak. Były zastępca Ordżonikidzego. Na dodatek eksambasador.

- Aresztowano go w zeszłym roku i rozstrzelano. Lena powiedziała: "Mieszkam z synem i bratem". A więc matkę też rozstrzelali, też należała do "starych bolszewików".

- Odniosłem wrażenie - ostrożnie powiedział Igor Władimirowicz - że zapraszała panią bez specjalnego entuzjazmu.

- Zauważyłam. Sądzi, że nie powinno się jej odwiedzać.

Igor Władimirowicz miał spytać: "A pani jak uważa?", lecz takie pytanie sugerowałoby radę, że nie należy składać tam wizyt. Dlatego nie odezwał się.

Waria nie brała udziału w wiecach, potępiających "szpiegów, dywersantów i morderców". Po pracy szła na uczelnię, studiowała wieczorowo, jeśli masówki odbywały się przed południem, wychodziła służbowo do Mossowietu, do Mosstroju, Igor Władimirowicz potwierdzał, że właśnie ją tam wysłał. Nie miał pojęcia, skąd wcześniej wiedziała o terminach wieców i zebrań. Któregoś dnia więc zaskoczył Warię, gdy przy wszystkich rzuciła od drzwi: "Igorze Władimirowiczu, no to lecę do APU!" Odpowiedział: "Tak, tak, pośpieszcie się, Iwanowa, czekają na was!" Dla postronnych zabrzmiało to naturalnie i wiarygodnie. Waria doceniła pomoc, zatrzymała się na moment, zerknęła na niego, podziękowała skinieniem głowy.

On zaś wrócił do swojego gabinetu, podszedł do okna, chciał zobaczyć, jak Waria będzie przechodzić przez ulicę: kochał tę dziewczynę od chwili, gdy poznał ją w "Nationalu". Przyszła tam z Wiką, co nie świadczyło o niej zbyt dobrze, zdjęła kapelusz z szerokim rondem, ujrzał jej oczy i natychmiast zrozumiał, że nie ma znaczenia, z kim przyszła. Znaczenie ma tylko jedno - jak wyjść z restauracji w jej towarzystwie, z nią.

Później stracił Warię z oczu. Wika opowiadała, że Waria wyszła za mąż za jakiegoś Greka bilardzistę, małżeństwo okazało się nieudane, toteż gdy Lowoczka przyprowadził Warię do ich biura, Igor uznał to za zrządzenie losu.

Dwa lata temu wysłał do niej list, zdecydował się na ten krok, żeby wiedziała o jego miłości. Następnego dnia przyszła do jego gabinetu w sukience bez rękawów, stanęła w progu, zaproponował krzesło, zauważył, że jest ładnie opalona. "Byłam na plaży - odparła. - W Srebrnym Borze. Przyszłam z powodu pańskiego listu". I po chwili milczenia oznajmiła, że kocha innego, ten ktoś jest daleko, wróci za rok, ona czeka na niego. Znalazł w sobie dość siły, by zażartować: "No cóż, Warieńko, w takim razie ja też będę czekać..."

Oczywiście był ciekaw, kim jest człowiek, którego Waria kocha. Nie mógł zapytać wprost. Z opowiadań Wiki, z rzucanych półgębkiem uwag Lowoczki dowiedział się, że chodzi o przyjaciela Wari, szkolnego kolegę jej siostry, chłopak przebywa na zesłaniu, Waria z mężem bilardzistą wynajmowała pokój u jego matki. Minęły jednak dwa lata, upływa trzeci rok, a w życiu Wari nic się nie zmienia. Igor Władimirowicz doszedł do wniosku, że z tym zesłańcem coś nie wyszło. Waria była przygnębiona, nie wzięła urlopu, nie ruszała się z Moskwy, na coś czekała. W takiej sytuacji jego szanse rosły, ale bał się mieć nadzieję, niech wszystko zostanie tak, jak jest, razem pracują, co dzień ją widzi i już nie może bez tego żyć, byle tak zostało, byle nie zmieniło się na gorsze - czasy są ciężkie, a Waria zachowuje się nieostrożnie.

Najbardziej go niepokoiło, że Waria bojkotuje manifestacje. O dziewiątej rano wszyscy pracownicy są już na miejscu zbiórki, odświętnie ubrani, ustawiają się w kolumny, niosą przez plac Czerwony kwiaty, transparenty. Brak tylko Iwanowej. Pewnego razu dał jej do zrozumienia, że nie należy tak się zachowywać. Po co drażnić gęsi? To się rzuca w oczy. Odpowiedziała, że maszeruje ze studentami instytutu, czy to wystarczające usprawiedliwienie?

- Nie - stwierdził. - Studenci wieczorowi nie biorą udziału w pochodach.

Na razie wykręty uchodziły Wari na sucho, Igor Władimirowicz domyślał się dlaczego: nikt oprócz niego nie traktował jej poważnie - ot, zwyczajna kreślarka, byle kto. Tym, którzy mieli obowiązek pilnować, nie przyszło do głowy, że w naszych czasach możliwe jest jakiekolwiek nieposłuszeństwo. Najwybitniejsi ludzie stoją karnie w szeregu, jak mogłaby się wyłamać jakaś nic nie znacząca smarkula? Owszem, urwała się parę razy z zebrań, oczywiście to nie w porządku, ale przecież studiuje wieczorami, ma oficjalne zaświadczenie. Poza tym na żadne takie Iwanowa sobie nie pozwalała. W pracy Waria nigdy nie palnęła żadnego niepotrzebnego słówka. Przy szefie mogła żartować, oburzać się i wygłaszać złośliwości tylko wtedy, gdy byli sam na sam.

- Dlaczego pan milczy, Igorze Władimirowiczu?

- Tak sobie. O czymś myślałem.

- Wiem o czym. Nie podobało się panu, że powiedziałam: "Niech się pan trzyma". Pomyślał pan, że chcę panu dodać odwagi, dziś wszyscy się wszystkiego boją, ale ja powiedziałam tak dla równowagi. Lowoczka i Rina kadzą panu: "Ach, nasz Igor Władimirowicz jest najprzystojniejszy, nasz Igor Władimirowicz to geniusz, główny doradca Stalina do spraw przebudowy Moskwy..." Jeśli dołączę do tego chóru, zamieni się pan w ikonę.

- Zawsze ma pani gotowy wykręt.

- Co pan ma na myśli?

Miał na myśli niedawny incydent w stołówce. Pracownicy jadali zazwyczaj grupkami, w kolejce do kasy i przy stolikach rozmawiali o ciuchach, zakupach, ślubach, rozwodach, a przede wszystkim o najświeższych doniesieniach prasowych, o procesach i rozprawach. Wszyscy byli zbulwersowani zbrodniami oskarżonych, tylko Waria milczała nad talerzem.

- Iwanowa, o czym tak myślisz, nie zgadzasz się czy co?

Pytanie zadał nieprzyjemny typek, niejaki Kostołomow, nowy kreślarz, skierowany do pracowni Igora Władimirowicza przez dział kadr. Igor Władimirowicz nie chciał go przyjąć: kreślarzy mu nie brak, nie potrzebuje takich niedoświadczonych, ale kadry nalegały. Igor Władimirowicz pytał nawet przyjaciół o radę. "Nie szarp sobie nerwów - powiedzieli. - Jeśli kadry same go przysyłają, to znaczy, że w twojej pracowni jest za mało wtyczek".

Waria popatrzyła na Kostołomowa.

- Nie słyszałam, o czym rozmawiacie. Wieczorem mam kolokwium z matematyki, rozwiązuję w myślach zadania.

Ona też pamiętała to zdarzenie.

- Aż pan zbladł, Igorze Władimirowiczu, kiedy otworzyłam usta, żeby odpowiedzieć tamtemu palantowi - uśmiechnęła się. - Niepotrzebnie pan się tak przejmuje, jestem dorosłym człowiekiem.

- Jest pani człowiekiem dorosłym, ale nie zawsze ostrożnym.

- A jak pan myśli, skąd on ma takie nazwisko - Kostołomow? Czy przypadkiem jego przodkowie nie służyli Malucie albo Skuratowowi? Bądź co bądź specjaliści od łamania kości...

- Możliwe, choć równie dobrze jego przodkowie mogli być znachorami i nastawiać ludziom kości, a nie łamać, stąd nazwisko.

Szli przez most Krymski w stronę placu Zubowskiego. W ciemności posępnie majaczyły stalowe przęsła.

- W swoim czasie zaproponowałem, żeby zawiesić na górze girlandy żarówek - powiedział Igor Władimirowicz. - Ożywiłoby to wygląd mostu i rzeki. Odmówili - brakuje energii. Akurat byłem wtedy w Nowym Jorku, tam wszystkie mosty lśnią od świateł, dzięki temu wydają się lekkie, zwiewne. Zachwycający widok. Patrzyłem i zazdrościłem.

- Nigdy czegoś takiego nie zobaczymy - westchnęła Waria. - A tak chciałoby się pojechać do Indii, do Afryki. Równie dobrze można marzyć o podróży na Marsa. Jesteśmy przecież chłopami pańszczyźnianymi, dziedzic nie wypuszcza nas poza rodzinną wieś.

Zawsze go zdumiewało, skąd w tej dziewczynie tyle niechęci do rzeczywistości. Przecież wyrosła w radzieckiej rodzinie, wychowała się w radzieckiej szkole. Wszystko jest złe, wszystko jest bez sensu, wszystko jest niesprawiedliwe. Radykalizm młodości? Skończy studia, on pomoże jej znaleźć ciekawą pracę, w której będzie mogła wykorzystać swój talent, jest niezwykle uzdolniona, zrozumie, że właśnie to jest w życiu najważniejsze.

- Kim z zawodu jest pani znajoma? - spytał Igor Władimirowicz, gdy doszli do domu Wari na Arbacie.

- Nie wiem. Dlaczego pan pyta?

- Nigdzie nie pracuje, pewnie nie może się urządzić.

- Szkoda, że nie widział jej pan dwa lata temu. Myślę, że była najpiękniejszą dziewczyną w Moskwie. Jak ona się ubierała! Długo mieszkała za granicą. A teraz chodzi w zniszczonych pantoflach, w cudzym płaszczu. Pewnie wyprzedała wszystkie rzeczy. Musi wykarmić synka i brata.

- Niech się pani dowie, co ona umie robić. Postaram się pomóc.

Waria spojrzała na niego. I po raz pierwszy dostrzegł w jej oczach coś więcej niż przyjacielskie zainteresowanie.


13.


Nadszedł rozkaz powrotu do Moskwy. Szarok zamyślił się.

Wieczorem 17 lutego u Jeżowa odbył się bankiet pożegnalny z okazji wyjazdu Słuckiego do Uzbekistanu. Tej samej nocy Słucki zmarł. Zwięzły, choć utrzymany w ciepłym tonie nekrolog nie zwiódł Szaroka. Moskwa to nie Paryż, tam nie trzeba się bawić w trucizny, które działają z dziesięciodniowym opóźnieniem, wystarczy jednodniowe. Spiegelglas też przepadł, jego miejsce zajął nowy człowiek - Paweł Anatoliewicz Sudopłatow.

Słucki był skazany. Aresztowanie Spiegelglasa dowodziło, że chodzi o zabójstwo Lwa Siedowa. Z chwilą śmierci przyjaciela Zborowski utracił dostęp do korespondencji Trockiego i możliwość przeniknięcia do jego najbliższego otoczenia. Siedzi też Sieriebrianski i wszyscy jego chłopcy łącznie z "Aleksiejem". No i masz boksera, dobrze mówiącego po francusku.

Rozkaz wydał Spiegelglas, truciznę przekazał "Aleksiej", resztę załatwił Zborowski. On, Szarok, nie miał z tą akcją nic wspólnego, pomyślał tylko, że była błędem. Znał jednak swoją instytucję. Żadne dowody i argumenty nie mają tam znaczenia. Trzeba oczyścić wydział z ludzi Spiegelglasa, to oczyszczą, wszystkich rozstrzelają i koniec.

Co robić, jak postąpić? Nie wracać, uciec? Dokąd? Poprosić o azyl, zostać "bezpowrotnym"? Znajdą. Tak samo, jak znaleźli i zabili Ignatija Reissa. Z drugiej strony nie sposób uznać jego, Szaroka, za człowieka Spiegelglasa. Do Spiegelglasa skierował go osobiście Jeżow. Może po to, żeby mieć ewentualnego następcę. Przecież powiedział: "Przyglądajcie się".

Niepokojące było jednak to, że Jeżowa, szefa NKWD, mianowano ostatnio ludowym komisarzem transportu wodnego. Dziwna nominacja. Transport wodny! Parowce rzeczne - komu to potrzebne?! Jagoda przed rozstrzelaniem został narkomem łączności. No tak, ale Jagodę od razu odwołano z NKWD, a Jeżowa nie. On, Szarok, jest człowiekiem Jeżowa, w dodatku Rosjaninem, a nie jakimś Polakiem czy Żydem jak wszyscy ci Słuccy i Spiegelglasowie. Trzeba jechać, co ma być, to będzie.

Jak przypuszczał, rozmawiano z nim o Siedowie, to nie było przesłuchanie, ale rozmowa. Musiał napisać raport. Napisał, jak było. A jak było? Siedow zachorował, Spiegelglas przysłał "Aleksieja", polecił skontaktować go ze Zborowskim, ale nie uczestniczyć w spotkaniu. Skontaktował. Nie uczestniczył. A po dziesięciu dniach Siedow zmarł. To wszystko. Szarok po namyśle dopisał ostrożnie: "Śmierć Siedowa pod wieloma względami obniżyła znaczenie "Tulipana" jako źródła wyjątkowo ważnych informacji i pozbawiła go możliwości przeniknięcia do otoczenia L. D. Trockiego".

Przekazał raport i nastały długie dni oczekiwania. Obijał się po wydziale. Poznał Pawła Anatoliewicza Sudopłatowa, opowiedział mu o Tretiakowie i Zborowskim. Sudopłatow oczywiście wszystko o nich wiedział, ale słuchał uważnie, popijając gorącą herbatę. Miał grypę, dreszcze, załzawione oczy i czerwony nos, nie wyglądał najlepiej, ale wywarł na Szaroku wielkie wrażenie - zimny, bezlitosny, prawdziwy wywiadowca. Na razie kazał zapoznawać się z materiałami od Zborowskiego na temat przygotowań do kongresu trockistowskiej IV Międzynarodówki w Paryżu.

20 lipca zastępcą Jeżowa i naczelnikiem Głównego Zarządu Bezpieczeństwa Państwowego został Ławrientij Pawłowicz Beria. Stało się jasne, że Jeżow jest na wylocie, Beria, zaufany człowiek Stalina, przejmie jego stanowisko. Szaroka ogarnęło przerażenie. Jeżow był jego jedynym oparciem. A teraz? Nie ma kogo poprosić o pomoc, żadnej znajomej twarzy, wszyscy siedzą: Mołczanow, Wutkowski, Stein, Diakow. Dziś strach wspomnieć choćby słowem, że kiedyś pracował z tymi osądzonymi wrogami ludu.

Ze starych znajomych został tylko Wiktor Siemionowicz Abakumow. Był teraz grubą rybą - naczelnikiem Obwodowego Zarządu NKWD w Rostowie, jednego z największych w Narkomacie. A przecież kiedyś oprawiał dokumenty w ich wydziale... Za Jeżowa poszedł w górę. Ustawił w swoim gabinecie szafy ze skonfiskowanymi książkami, choć nigdy w życiu żadnej nie przeczytał. Nieokrzesany ciemniak bez wykształcenia, kobieciarz, miłośnik fokstrota, taki niedźwiedź, a uważa się za znakomitego tancerza. Szarok wstawił się kiedyś za nim, gdyby nie to, Abakumow tkwiłby teraz gdzieś na północy jako szef komórki NKWD w jakimś lagrze. Nie wolno mu nawet wspomnieć o przysłudze: obrazi się, że niby co zawdzięczam stanowisko nie własnym zdolnościom, nie bezgranicznemu oddaniu dziełu Lenina-Stalina, tylko tobie, gnojku? Najwyżej zyska się jeszcze jednego wroga, ludzie nie lubią, gdy się im przypomina o długu wdzięczności. Być może Abakumow w ogóle nie chce pamiętać o tamtych czasach. Przecież to on przesłuchiwał swoich byłych zwierzchników i współpracowników SPO. Lepiej trzymać się od niego z daleka. Abakumow często bywał w Moskwie, ale Szarok nie kwapił się do spotkania. Zetknęli się przypadkowo na korytarzu. Abakumow szedł władczo, naczelnicy umieją tak specjalnie chodzić: nie krzyczy, nie tupie, a od razu widać, że idzie ważna osobistość, nikomu nie ustępuje z drogi, prze środkiem korytarza jak czołg, kiwa głową znajomym i nieznajomym, nawet wartownikom, ci nie pytają go o przepustkę, znają. Szarokowi też skinął mimochodem, jak innym, ale po chwili przystanął.

- Jura, czy to ty?

- Ja, Wiktorze Siemionowiczu.

- Cieszę się, że cię widzę. Podobno jesteś tam? - Wskazał głową w bok, jak gdyby za kordon, za granicę.

- Tak jakby.

- Zostajesz czy z powrotem?

- Trudno powiedzieć, Wiktorze Siemionowiczu, taka to praca: dziś tu, jutro tam... - Szarok też pokazał głową jakiś nieokreślony kierunek.

Abakumow roześmiał się hałaśliwie.

- Jak to śpiewaliśmy w Komsomole: "Rozkaz dano już nam, dzisiaj tu, jutro tam..." Ożeniłeś się?

- Jeszcze nie.

- Wolny strzelec?

- Coś w tym rodzaju.

- Zaraz: przecież ty masz samodzielne mieszkanie! Pamiętam, że byłem u ciebie na oblewaniu.

- Mam mieszkanie.

- Wiesz, jaka jest różnica między komedią, dramatem i tragedią?

- No więc - zaczął Szarok - komedia to...

- Czekaj - przerwał mu Abakumow. - Sam ci to wytłumaczę. Kiedy masz "czym" i "kogo", ale nie masz "gdzie", to komedia; kiedy masz "czym" i "gdzie", ale nie masz "kogo", to dramat; a kiedy masz "gdzie" i "kogo", a nie masz "czym" - to tragedia.

I znów wybuchnął głośnym śmiechem.

- Zrozumiałeś? Zorganizuj nam panienki! Znasz jakieś?

- Gdzie ich nie ma...

- No to jutro wieczorem o dziewiątej. Zbierz kworum, ja przywiozę wałówkę. Tylko daj adres, wyleciał mi z pamięci.

Szarok podał swój adres, ale za "wałówkę" podziękował:

- Nie trzeba, Wiktorze Siemionowiczu, mam w domu zapasy.

Planowana impreza natchnęła go optymizmem. Jeśli Abakumow chce urządzić w jego mieszkaniu nocną orgię, to znaczy, że Szarok ma dobre notowania. Abakumow wie, z kim można popić, a z kim nie wolno. Wie, że Jeżow jest skończony, ale nie traci pewności siebie - najwidoczniej ma poparcie drugiej strony.

Szarok zadzwonił do Kali, kazał jej przyjść jutro z koleżanką, uprzedził:

- Tylko nie przyprowadzaj byle fladry, rozumiesz? To dla ważnego faceta. W moich sprawach wiele od niego zależy.

Kala obiecała wszystko załatwić. Pewnie uznała, że ten człowiek pomoże Szarokowi zostać w Moskwie, a wtedy Jura się z nią ożeni. Kretyński pomysł, ale babka niczego sobie, pewna, wierna.

Nazajutrz Szarok poczuł się spokojniejszy. Sporządził wyciąg z doniesień Zborowskiego o zbliżającym się kongresie trockistowskiej IV Międzynarodówki. Oficjalnie podano, że kongres odbędzie się w Lozannie: w rzeczywistości trockiści mieli się zebrać na przedmieściach Paryża, w willi Rosmerów, przyjaciół Trockiego. Udział weźmie trzydziestu-czterdziestu delegatów z piętnastu-szesnastu państw, Zborowski przysłał listę tych państw i nazwiska potencjalnych uczestników. Celem kongresu ma być utworzenie "światowej partii rewolucji społecznej". Pod koniec dnia pracy Szarok przedstawił wyciąg Sudopłatowowi. Tamten polecił ściągnąć od Zborowskiego listę wszystkich pracowników obsługi technicznej kongresu.

- Pawle Anatoliewiczu - powiedział Szarok - dziś wieczorem mam do załatwienia pewne sprawy osobiste. Proszę o pozwolenie wyjścia o dziewiętnastej.

- Proszę bardzo, wieczorem nie jesteście potrzebni.

Szarok wrócił do swojego gabinetu, zamknął szuflady biurka, zgasił lampę i w tym momencie zadzwonił telefon: Szarok miał się natychmiast stawić u komisarza ludowego, towarzysza Jeżowa.

Znów, jak dwa lata temu, szedł długimi korytarzami do lewego skrzydła budynku, wędrował schodami w górę i w dół, na każdym półpiętrze okazywał przepustkę, znów się zastanawiał, po co Jeżow go wzywa. Abakumow coś powiedział? Raczej nie. Szarok o nic go nie prosił. Paryż? O wszystkim zameldował Sudopłatowowi. Jest jeszcze coś: wydział zagraniczny podlega teraz Berii. Może Jeżow chce podpuścić Szaroka, a potem Beria się odegra... Tak czy owak wezwanie nie wróżyło nic dobrego.

W towarzystwie sekretarza Szarok wszedł do znajomego gabinetu. Ten sam masywny stół, oszklone szafy wzdłuż ścian, zasłony na oknach, te same kosztowne meble i portret towarzysza Stalina nad fotelem. Sekretarz zapukał do kolejnych drzwi, rozległ się ochrypły głos: "Wejść!"

Jeżow siedział na tapczanie, rękawy koszuli podwinięte, włosy rozczochrane, na stole bateria butelek, talerze z zakąską. Obrzucił Szaroka mętnym spojrzeniem. Zadzwonił telefon. Jeżow podniósł słuchawkę, posłuchał, powiedział ordynarnie:

- Chyba wyraźnie wytłumaczyłem wam wszystko po rosyjsku. Nie zrozumieliście? No to ch... z wami, wy...

Sklął rozmówcę i cisnął słuchawkę. Był nie tylko pijany, lecz także zły i niespokojny. Znów wlepił w Szaroka podejrzliwy wzrok.

- Złożyliście sprawozdanie?

- Tak jest, towarzyszu komisarzu ludowy, złożyłem - Szarok wyprężył się na baczność.

Jeżow nie zaproponował mu krzesła.

- Nie macie dość życia z dala od Rosji?

- Służba, towarzyszu komisarzu ludowy.

- Służba... Służyć można gdzie indziej.

- Wedle rozkazu, towarzyszu komisarzu ludowy.

- A ja rozkażę wam przejść na służbę do ludowego komisariatu transportu wodnego. Co wy na to?

- Rozkaz to rozkaz, towarzyszu komisarzu ludowy.

- Co ty tak w kółko: rozkaz, rozkaz... Pytam: chcesz przenieść się do mnie, do Narkomatu Transportu Wodnego?

Mózg Szaroka pracował gorączkowo. W organach zrobiło się niebezpiecznie, dobrze by było przejść do cywilnego resortu, ale związanie się z Jeżowem to jeszcze większe niebezpieczeństwo.

- Czemu milczysz?

- Nie wiem, jaka to praca, towarzyszu komisarzu ludowy.

- Pracy tam nie brak, sami sabotażyści i pyskacze, jasne?

- Tak jest. Ale ja jestem z wykształcenia prawnikiem, właśnie dlatego zatrudniono mnie w NKWD. A transport wodny... Nawet nie wiem, co to takiego.

Jeżow wypił kieliszek, powiódł wzrokiem po stole, ale nie sięgnął po zakąskę. Nie patrząc na Szaroka powiedział:

- Urządzimy cię w twoim zawodzie. Tam jest wydział prawny i kadr, i specjalny.

- Pozwólcie się zastanowić, towarzyszu komisarzu ludowy.

Jeżow podniósł na niego pijane oczy, spojrzenie miał niedobre, Szarok zamarł ze strachu.

- Nie chcesz - złowieszczo stwierdził Jeżow.

- Chcę się zastanowić, towarzyszu...

- Wszystko jasne - powiedział Jeżow. - Wyjdź!


14.


W sklepie NKWD na Bolszoj Łubiance Szarok kupił wódkę, wino, zakąski. Miał mieszkanie na Ostrożence, w zaułku Zaczatiewskim, na początku lat dwudziestych jakiś nepman wykroił je z byłej dworskiej rezydencji. Nepman dawno wyciągnął kopyta w Narymie albo na Solówkach, lokal po nim zajął profesor, też odwalił kitę na Kołymie albo w Workucie, a mieszkanie dostał Szarok. Dwa pokoje, kuchnia, łazienka, toaleta, dwie szafy w ścianach, antresola, wszystko jak należy, w dobrym punkcie - blisko do Arbatu, gdzie mieszkają rodzice, firmie też pasuje, gdy pracownik przebywa za granicą, jego mieszkanie służy jako punkt kontaktowy do spotkań z agentami; klucze są w wydziale. Drugą parę mają rodzice - przychodzą w niedziele, w te dni nie ma spotkań, tak ustalono. Kiedyś Kala zaproponowała: "Chcesz, to będę doglądać mieszkania". Uśmiechnął się: "Kochana, myślisz, że w mojej instytucji nie ma kto doglądać mieszkań? Beze mnie nawet nie podchodź do drzwi!" Kala osiągnęła tylko tyle, że w łazience stale wisiał jej szlafrok. Kiedy jednak Szarok przyjeżdżał do Moskwy, z poświęceniem pełniła rolę gospodyni, sprzątała, szorowała, pastowała, stwarzała namiastkę prawdziwego domu, że niby są ze sobą już trzeci rok, pora się na coś zdecydować. Teraz nakrywała do stołu, ładna, wesoła, o dużych i silnych rękach. Przyprowadziła ze sobą wysoką, długonogą, podobną do Cyganki brunetkę z pozłacanymi kolczykami w uszach. Przedstawiła ją:

- Moja przyjaciółka Aza.

Przyjaciółka wypuściła kłąb dymu z papierosa:

- Cyganka Aza.

Tak samo przedstawiła się Abakumowowi.

- Cyganka Aza.

- Na pewno? - z powątpiewaniem spytał Abakumow.

- A co, nie jestem podobna?

Aza po cygańsku potrząsnęła ramionami.

- My też tak umiemy...

Ku zdziwieniu Szaroka również Abakumow potrząsnął tęgimi ramionami, oczywiście nie tak jak Aza, ale niby po cygańsku.

- Z naszego taboru - pochwaliła Aza.

- Więc będziemy spać w jednym wozie - podsumował Abakumow.

Zachowywał się tak, jakby znał obie dziewczyny od dawna, tyle ich już miał, że nie odróżniał znajomych od nieznajomych, wszedł hałaśliwie, kierowca wniósł za nim paczkę i wyszedł po wysłuchaniu instrukcji, kiedy i dokąd ma przyjechać. Szarokowi zaś Abakumow rozkazał:

- Otwieraj paczkę!

- Wiktorze Siemionowiczu, po co to? Wszystko jest na stole.

- Wsparcie nie zaszkodzi. Jak mawiał Napoleon? Co jest potrzebne do zwycięstwa? Koncentracja głównych sił na głównym kierunku. Hej, dziewczyny, dobrze mówił Napoleon Bonaparte? Znacie takiego? Czytałyście, co Tarle napisał?

Ale cham, pomyślał Szarok, nie umie nawet prawidłowo zaakcentować nazwiska. Wcale nie czytał Tarlego, dowiedział się, że Stalin przywrócił historykowi tytuł akademika, więc kupił jego książkę "Napoleon" i postawił na półce.

- Znamy Napoleona, czytałyśmy. - Aza założyła nogę na nogę, zaciągnęła się papierosem.

Kala tymczasem otworzyła paczkę, wyciągnęła z niej armeński koniak, kawior, łososia, szynkę i winogrona.

- Od czego zaczniemy? - spytał Abakumow i sięgnął po wódkę.

- Od tego, co w rękach - Aza potrząsnęła kolczykami.

- Słusznie. - Abakumow otaksował ją wzrokiem. - Jak pić - to wódkę, jak kochać - to ślicznotki, jak kraść - to miliony.

Żłopał kieliszek za kieliszkiem i wszystkich zmuszał do picia: za nową znajomość, za Kalę i Azę, za Jurę, za krewnych i znajomych... I żarł, żarł jak świnia, nawet pochrząkiwał.

Jura pił ostrożnie. Myślał o czekającej go rozmowie z Abakumowem. Gra idzie o życie. Preparują "sprawę Spiegelglasa", a więc będą szukać współwinnych. Jeżow chciał go ocalić, przenieść do innego resortu. Widzisz, ratuję cię! Ach tak - nie chcesz, no to zapłacisz! Dziś w nocy na pewno po niego przyjdą. Zastaną Abakumowa z dziwką. Szarok powinien go uprzedzić. Tylko czy Abakumow to doceni? Z więzienia nie wyciągnie. Lepiej niech też wpadnie. Jeśli w nocy nie przyjdą, jutro rano Abakumow zacznie działać. Będzie musiał pomóc, żeby ratować własną skórę. Z kim się spotykaliście?" - "Z towarzyszem Abakumowem. W moim mieszkaniu, na pijackich orgiach". Niech się Abakumow spróbuje potem wykręcić!

Abakumow zdjął marynarkę, był po cywilnemu, rozpiął koszulę, pokazuje owłosioną pierś, już wsadził Azie kosmatą łapę pod spódnicę, ta się wierci, udaje roznamiętnioną, nieźle się zaprawiła, Kali też błyszczą oczy, zanosi się śmiechem. On musi mieć jasny umysł. Z drugiej strony Abakumow to wprawdzie gruba ryba, ale prymityw, łamanie kości nie wymaga intelektu, do Paryża takiego nie wyślą, tam potrzebni są Spiegelglasowie, Sudopłatowowie, Szarokowie, ci, na których opiera się radziecki wywiad - zawodowcy. Poradził sobie z generałem Skoblinem, z ministrem Tretiakowem, poradzi i z chamidłem Abakumowem, zmusi go do udziału w sprawie, wrobi, wciągnie. Byle się nie upić. Szarok dyskretnie zamiast wódki nalewał sobie narzanu, na szczęście kieliszki są z grubego zielonego szkła, nie widać bąbelków, Abakumow nie patrzył, co Jura pije. Sam żłopał, jadł, obmacywał Azę, zerkał też na Kalę, naciskał palcem piersi: "Niezła mleczarnia, zuch dziewczyna, wszystko na swoim miejscu!" Gdyby nie Szarok, zaciągnąłby do łóżka obydwie dziewczyny.

Gość kazał włączyć patefon, zatańczył z Azą. Był pijany, ale nogi mu się nie plątały, tęgi, krzepki, tańczył z figurami, tylko nie wiadomo co - tango czy "kamaryńską", w tańcu rozbierał Azę, rozpiął wszystkie guziki i zatrzaski, wepchnął jej rękę do majtek, a ona nic, tylko popatruje na Kalę i Szaroka: "Patrzcie, ludzie, jaki namolny!"

Płyta się skończyła.

- Gdzie tu można odpocząć? - wysapał Abakumow.

Szarok wskazał drzwi sypialni.

Abakumow pociągnął Azę za rękę.

- Chodź do wozu, Cyganeczko!

Aza znów spojrzała na Kalę i Szaroka, wzruszyła ramionami - patrzcie tylko, co on ze mną wyprawia!

Poszła jednak bez oporu.

Szarok i Kala położyli się na tapczanie.

- Rano pójdziesz z nią do łazienki - powiedział Szarok. - Posiedzicie tam, dopóki nie skończę rozmawiać z Wiktorem Siemionowiczem.

Nie musiał czekać do rana. Wydawało mu się, że ledwie zamknął oczy, gdy z drzemki wyrwał go głos Abakumowa. Szarok wyciągnął rękę, włączył światło w kinkiecie. Abakumow stał na środku pokoju w samych kalesonach, gruby, z obwisłym brzuchem. Aza siedziała przy stole.

- Dość spania, chłopaczku, wiosna na dworze - Abakumow usiadł obok Azy, nalał do szklanek narzanu. - Wstawajcie, jeszcze pohulamy!

Szarok włożył pod prześcieradłem spodenki, wstał, podszedł do stołu.

- Kala, wstawaj! - zakomenderował Abakumow.

- Proszę się odwrócić, Wiktorze Siemionowiczu, jestem nie ubrana.

- Jeszcze czego! Gołej baby nie widziałem, czy co?

Zasłaniając się rękami Kala przemknęła do łazienki, wróciła w szlafroku.

Szarok dał znak Azie.

- Idźcie się umyć. Zaraz was zawołam.

Kobiety wyszły, po chwili z łazienki dobiegł plusk wody. Abakumow nalał wódki sobie i Szarokowi.

- No to siup.

Wypili.

- Wiktorze Siemionowiczu, chciałem się was poradzić.

Szarok słowo w słowo powtórzył rozmowę z Jeżowem. Wspomniał też o niezadowoleniu narkoma.

Abakumow wbijał widelec w potrawy, jadł to jedno, to drugie, zerkał na Jurę.

- Zameldowałeś Sudopłatowowi?

- Kiedy? Nikołaj Iwanowicz zwolnił mnie dopiero wieczorem. Bałem się spóźnić na spotkanie z wami. Myślicie, że Sudopłatow może mi pomóc?

- Nie może - nieoczekiwanie trzeźwym głosem powiedział z naciskiem Abakumow - ale musi wiedzieć o tej rozmowie. Wezwie go towarzysz Beria Ławrientij Pawłowicz, spyta: "Czy wiecie, że waszych pracowników ściągają do innych resortów?" - "Nie wiem" - odpowie Sudopłatow. "Ach tak, a więc towarzysz Szarok podejmuje rozmowy za waszymi plecami. Prowadzi podwójną grę! Co to znaczy?" Rozumiesz mnie?

- Macie rację, Wiktorze Siemionowiczu.

- Dziś, jak tylko przyjdziesz do pracy, wal do Sudopłatowa. Opowiedz mu wszystko tak jak mnie. Podkreśl: "Nie wyraziłem zgody. Uważam za swój obowiązek zameldować wam o tym". A potem siedź spokojnie i czekaj. Resztę ja załatwię.

Pochylił się nagle do przodu, popatrzył na Szaroka spode łba.

- Abakumow nie zapomina wiernych przyjaciół. Rozumiesz?

- Rozumiem, dziękuję, Wiktorze Siemionowiczu.

- Wypijmy za to. Cały wieczór żłopałeś narzan zamiast wódki. Widziałem. No, myślę sobie, szykuje się do rozmowy. Nie mam pretensji. Ale teraz wypijemy!

I wypił, odrzucając głowę do tyłu.

- Z twoją sprawą skończone - powiedział. - Teraz się zabawimy. Jak w tej piosence: "Będziemy pić, będziemy grzeszyć, życie jest krótkie, trzeba się cieszyć!" Aza to kobitka niczego sobie, doświadczona. A jak tam Kala?

Szarok natychmiast wytrzeźwiał, zrozumiał sens tego pytania.

- Jestem z Kalą nie od dziś, Wiktorze Siemionowiczu, nawet myśleliśmy o...

Abakumow nie dał mu dokończyć.

- No to pora zaliczyć świeże ciałko. Zamieńmy się!

Nie da się wykręcić, ta świnia ma go w ręku. Zjawi się dziś u Jeżowa i zamelduje: "Wpadłem wczoraj do Szaroka jako do dawnego znajomego z pracy, a ten sukinsyn siedzi pijany i klnie na was, mówi, że namawiacie go do odejścia z organów, to dopiero łajdak i swołocz!" Po czymś takim od razu wyprowadzą Szaroka pod ścianę i rozstrzelają bez żadnych ceregieli.

- Gdzież tam mnie po was do Azy - Szarok próbował obrócić propozycję w żart.

- Dasz radę, krzepki z ciebie chłopak! No, gdzie te dziewczyny?

Wstał, uchylił drzwi łazienki.

- Wypluskałyście się? Jak w tej piosence: "Dziewczyny się pluskają, cycuszki im dyndają..."

- Zaraz się ubierzemy, Wiktorze Siemionowiczu - odezwała się Kala.

- Po co? I tak trzeba będzie ściągać kiecki!

- Nie, tak nam wygodniej.

Abakumow napełnił kieliszki.

- Pokrzepcie się, dziewczyny.

Szarok wyszedł do kuchni, zawołał Kalę, powiedział ponurym głosem:

- Rozmawiałem z nim, obiecał pomóc. Od niego zależy nie tylko mój los, ale życie. Rozumiesz?

- Rozumiem - przytaknęła przerażona.

- Aza mu się nie spodobała. Stroi fochy. Uprzedzałem cię, żebyś nie przyprowadzała byle kogo. Teraz musisz odpracować swój błąd.

Początkowo nie zrozumiała znaczenia tych słów. Gdy wreszcie dotarło do niej, o co chodzi, wybuchnęła:

- Oszalałeś? Natychmiast stąd wychodzę! Co ty wygadujesz?

- To, co słyszysz. Zrób to dla mnie, ratuj mi życie. - Z całej siły ścisnął ją za przegub. - Proszę cię! Przysięgam, że nigdy o tym nawet nie wspomnimy. To wszystko! Tylko bez żadnych numerów! Uprzedzam! Nie pójdziesz - oboje zginiemy. Mnie śmierć i tobie śmierć! Jasne?

Wrócili do stołu.

- Teraz zatańczymy - zawołał Abakumow przełykając kęs szynki. - Jurka, nastaw muzykę. No, Kala, poskaczmy sobie.

Objął ją, przycisnął, goły, tłusty, kosmaty, w tańcu próbował wsunąć dłoń Kali do swoich gaci. Krążyli wokół pokoju, nogą otworzył drzwi sypialni, wepchnął ją do środka.

Obejrzała się, popatrzyła na Szaroka błagalnym wzrokiem.

Gwałtownie machnął ręką: idź!

Rano Szarok wstąpił do Sudopłatowa, zameldował mu o rozmowie z Jeżowem.

- Decyzja należy do was - oschle stwierdził Sudopłatow.

Wieczorem wezwano Szaroka do Ławrientija Pawłowicza Berii. Szarok znał Berię tylko z portretów. Malarze oczywiście upiększali wizerunek, ale okazało się, że Beria naprawdę ma nienaturalnie gładką twarz, zupełnie jak nadmuchany balon, do którego dla ozdoby przyczepiono binokle.

Oprócz Berii w gabinecie był jeszcze Sudopłatow i jakiś wysoki rangą funkcjonariusz, przypominał Sieriebrianskiego, ale miał subtelniejsze rysy, bystre spojrzenie, sprawiał wrażenie bardzo inteligentnego.

Szarok stanął na baczność i zameldował swoje przybycie.

- Siadajcie!

Świdrując Szaroka malutkimi oczkami Beria spytał:

- Co ze Zborowskim?

- Po śmierci Lwa Siedowa ma dostęp tylko do spraw trockistowskiego sekretariatu międzynarodowego - zwięźle odpowiedział Szarok.

- Czy ma szanse dostać się do otoczenia Trockiego?

- Bardzo małe. Podejrzewano go o zabójstwo Siedowa. Podejrzenie upadło. Przy Siedowie przez cały czas przebywała jego żona, Jeanne Martin, Zborowski nie miał kontaktu z jedzeniem Siedowa. Mimo to pozostał cień nieufności. Zborowski prosił Trockiego o pozwolenie na przyjazd do Meksyku, Trocki odmówił.

Funkcjonariusz siedzący obok Sudopłatowa spojrzał na Szaroka badawczo.

- Jakie widzicie perspektywy? - spytał Beria.

Szarok doskonale rozumiał, że chodzi o likwidację Trockiego, lecz wiedział też, że w tej rozmowie nie może wyjść poza omawiany temat, czyli kwestię umieszczenia agenta w otoczeniu Trockiego. Pojął również jeszcze jedno: oto znów dostaje szansę - może zostać człowiekiem Berii. Starannie dobierając słowa powiedział:

- Wydaje mi się, że plany przeniknięcia do otoczenia Trockiego były nierealne. Chciano podrzucić mu kogoś od białych, ludzi przygotowywali generałowie Turkuł, Miller i Dragomirow. W Turcji i w Europie mieli jakieś szanse, w Meksyku nie mają żadnych. Ochrona Trockiego składa się z Amerykanów i Meksykanów, należy znaleźć kogoś wśród nich. Najlepiej Meksykanina albo Latynosa.

- Dobrze... - stwierdził Beria i po tonie głosu narkoma Szarok zorientował się, że trafił w dziesiątkę, że jego opinia jest zgodna z planami tych ludzi. - Trzeciego września zaczyna się kongres założycielski IV Międzynarodówki. Musicie jutro wyjechać do Paryża i być na bieżąco w sprawach tej... gadaniny.

- Tak jest, towarzyszu Beria!

Nazwał go po nazwisku. Głupio byłoby mówić "zastępco komisarza ludowego" do człowieka, który jeśli nie dziś, to jutro będzie komisarzem ludowym.

- Wasi przełożeni... - Beria wskazał Sudopłatowa. - Pawła Anatoliewicza już znacie.

- Tak jest.

Beria odwrócił się do sąsiada Sudopłatowa, przedstawił go:

- Naum Isaakowicz Eitington.

Eitington podał Szarokowi rękę, uśmiechnął się.

- No to popracujemy.


15.


Dzięki odznaczeniu pozycja Wadima umocniła się tak bardzo, że dostał jednodniową przepustkę do Sali Październikowej Domu Związków na proces "antyradzieckiego bloku prawicowo-trockistowskiego". Takiego zaszczytu mogli dostąpić tylko wybitni pisarze, którzy byli w stanie właściwie ukierunkować nastroje opinii publicznej.

Wadim nie wątpił, że potrafi odwdzięczyć się za zaufanie. Postanowił jednak napisać coś lepszego niż jeden z tych sztampowych artykułów, jakie setkami produkują jego koledzy po piórze: "Surowo ukarać brudną bandę morderców i szpiegów!", "Zlikwidować!", "Dobić!" i tak dalej. On, Wadim, przeanalizuje psychologię przestępstwa politycznego, zacznie od wykładu Bucharina na I Zjeździe Pisarzy w 1934 roku i zakończy na obecnym procesie. Wykład o poezji... O poezji mówił ten szpieg i morderca! Gdzież leży granica między inteligencją a przestępstwem? Pletniew, Lewin, Kazakow - lekarze, których powołaniem jest leczyć i ratować, stali się wysłańcami i sługami śmierci. Gdzież leży granica między humanizmem a zbrodnią? Na te pytania Wadim udzieli jasnej i precyzyjnej odpowiedzi: otóż prawdziwa inteligencja i prawdziwy humanizm polegają na wiernej służbie partii Lenina-Stalina. Właśnie w tym duchu trzeba zacząć, dalej już samo się napisze.

Jak wszyscy w sali Wadim z zapartym tchem śledził to, co działo się na scenie. Boże! Bucharin i Rykow - byli przywódcy partii i rządu, Jagoda - wszechmocny szef NKWD, samo jego nazwisko budziło grozę, komisarze ludowi, sekretarze KC, ci, którzy decydowali o losach milionów ludzi - żałośni i wystraszeni siedzą teraz na ławie oskarżonych, pokornie wstają, pokornie siadają, skwapliwie przyznają się do najpotworniejszych zbrodni, Wadim nie wiedział i nie chciał wiedzieć, w jaki sposób ich do tego zmuszono. Mógł się tylko domyślać, wspominając fryzjera Siergieja Aleksiejewicza, jego wybite zęby, straszne krwiaki na twarzy. Nie odczuwał jednak nawet cienia litości wobec tych ludzi. Czyż to nie oni stworzyli system, w którym wszyscy muszą być "Wacławami"? I dość tych głupich wyrzutów sumienia!

Wadim siedział w tylnych rzędach, ale Sala Październikowa jest niewielka, wszystko widać. Bucharina i Rykowa poznał od razu, wszyscy ich znali ze zdjęć i portretów, rozpoznał też profesora Dmitrija Dmitrijewicza Pletniewa - nauczyciel jego ojca, często bywał w domu Marasiewiczów, ojciec uważał go za wielki talent, nawet za geniusza, jednego z największych lekarzy na świecie. W ubiegłym roku w czerwcowej "Prawdzie" ukazał się artykuł: "Profesor - gwałciciel i sadysta". Ponoć podczas badania jakiejś pacjentki Pletniew ugryzł ją w pierś, w następstwie tego urazu i szoku kobieta została inwalidką. W artykule cytowano jej list, który gazeta nazwała "wstrząsającym dokumentem". Następnego dnia zaczęła się nagonka prasowa. Autorytety medyczne, całe zespoły lekarzy piętnowały sześćdziesięcioletniego profesora jako "gwałciciela i sadystę". Wśród podpisów pod tymi oskarżeniami Wadim nie dostrzegł nazwiska ojca. Andriej Andriejewicz nie brał też udziału w nadzwyczajnych posiedzeniach izb lekarskich. Wadim znalazł się w dwuznacznej sytuacji: ojciec nie chce zabierać głosu w tej sprawie, jego milczenie może drogo kosztować, zaszkodzić Wadimowi. Nie zdecydował się jednak na rozmowę z ojcem, bał się jego gniewu, bał się celnych argumentów, bał się też zdemaskowania - odnosił wrażenie, że ojciec domyśla się historii z "Wacławem", może nawet coś wie. Czyżby Wadim przez roztargnienie zostawił na stole jakiś donos, a ojciec go przeczytał? To by było okropne. Może właśnie dlatego ojciec nie pogratulował mu odznaczenia i w ogóle przestał się interesować jego sprawami. Lecz wtedy, w czerwcu 1937 roku, Wadim spytał:

- Co to za historia z Dmitrijem Dmitrijewiczem?

- Przecież czytasz gazety. Pewnie wiesz.

- Tak, czytam. Wiem też, jak reagują jego koledzy. Potępiają go.

- Nie wszyscy! - przerwał mu ojciec. - Bardzo wielu - Jegorow, Sokolnikow, Gurewicz, Kannabich, Fromholtz, Miasnikow - odmówiło udziału w tej podłości. Notabene twój ojciec też.

- Każdy ma prawo do własnego zdania - powiedział Wadim pojednawczo.

Nie mógł powiedzieć nic innego. Nikt nie wiedział, czy Pletniew przyznał się do winy, dostał dwa lata z zawieszeniem, wkrótce znów go aresztowano, ale już z innego artykułu, właśnie w tej sprawie toczy się obecny proces. Pletniewa oskarżono o poważniejsze przestępstwa niż próba gwałtu na jakiejś histeryczce.

Wadim słuchał zeznań profesora wyjątkowo uważnie. Cokolwiek by mówić, władza radziecka ma w sobie coś takiego, co łamie najtwardsze charaktery i najsilniejsze osobowości. To groźna, niezwyciężona siła, biada temu, kto stanie na jej drodze.

Co teraz powie ojciec? Pletniew przyznał się do wszystkich zarzucanych mu przestępstw. I to do jakich! Teraz grozi mu rozstrzelanie. Jemu i każdemu, kto piśnie choć jedno słowo w jego obronie. Teraz ojciec już się nie wykręci. Będzie musiał ujawnić swoje poglądy. Pletniew jest jego mistrzem, przyjacielem. Trudno! Ludzie wyrzekają się ojców i matek, braci i sióstr, a kolegów z pracy, nauczycieli i uczniów sam Pan Bóg kazał się wyrzekać.

Na sali nie wolno było sporządzać notatek. Trzeba zapisać myśli dziś, od razu, pod wrażeniem procesu. Wadim zrobił to natychmiast po powrocie do domu. Pracował w natchnieniu.

Niebawem wrócił z pracy ojciec, zdjął marynarkę, przebrał się w bonżurkę, jak zwykle został w krawacie, wzrok miał ponury i zmęczony. Wadim wiedział, że rozmowa o Pletniewie nie będzie dla ojca przyjemna, ale nie mógł się powstrzymać. Musi dojść do tej wymiany zdań. Ojciec nie odważy się jej uniknąć, nie ma prawa milczeć. Musi zwolnić Fienię i zerwać kontakty z Wiką, koresponduje z nią za pośrednictwem tej damulki Nelly Władimirowny. Poza tym Wadim nie mógł odmówić sobie satysfakcji policzenia się z ojcem za tamtą rozmowę o Pletniewie. Teraz ojciec nie ośmieli się używać takich słów jak podłość, prowokacja czy szaleństwo. Niech szuka innych, bezpieczniejszych.

Ogryzając kurze udko (lubił zjeść przed snem kawałek kurczaka, Fienia przed wyjściem zawsze zostawiała dla niego coś na ząb) Wadim powiedział:

- Byłem dziś w Domu Związków na procesie, fascynujące widowisko, opowiem ci.

Ojciec jadł w milczeniu.

- Bucharin, Rykow, Jagoda to skończeni łajdacy i politykierzy, sprawa jest jasna. Co innego lekarze - Lewin, Kazakow i co najważniejsze Dmitrij Dmitrijewicz Pletniew. Nie wierzyłem własnym uszom. Przyznał się do wszystkiego.

Ojciec jadł, pochylony nad talerzem.

- Patrzyłem tylko na niego, myślałem, że może to podstawiony aktor. Nie, to był on, Dmitrij Dmitrijewicz, przecież widywałem go mnóstwo razy tu, w naszym domu, w tym pokoju, to na pewno był on, Jego głos, jego sposób bycia.

Ojciec jadł, milczał, nie patrzył na Wadima.

- Nie rozumiem, co go do tego skłoniło? Zamordować Kujbyszewa, Maksyma Gorkiego...

Andriej Andriejewicz odłożył nóż i widelec na talerz, otarł usta serwetką, odchylił się na oparcie krzesła i patrząc gdzieś w przestrzeń powiedział spokojnie:

- Dmitrij Dmitrijewicz nie leczył Kujbyszewa.

- Ale...

- Powtarzam - Andriej Andriejewicz podniósł głos. - Dmitrij Dmitriejewicz nie leczył Kujbyszewa. Kujbyszew zmarł nagle na zawał po wyczerpującym dniu pracy. Przeprowadzono sekcję zwłok. Przyczyną zgonu była zakrzepowa niedrożność prawej tętnicy wieńcowej serca. Zresztą to nieważne. Dmitrij Dmitrijewicz nie leczył Kujbyszewa.

Głęboko zaczerpnął powietrza.

- Co do Gorkiego: Gorki przez wiele lat cierpiał na chroniczne ropne zapalenie oskrzeli z rozstrzeniami, stwardnienie płuc, rozedmę i niewydolność serca. Stale kaszlał i bez przerwy palił papierosy, choć lekarze żądali, żeby rzucił palenie. Miewał nawet krwotoki płucne. Na Capri, na Krymie czuł się lepiej, ale każdy powrót do Moskwy wywoływał nawrót zapalenia płuc. Tak samo było w czerwcu 1936 roku. Leczyli go Konczałowski, Lang i Lewin. Dmitrij Dmitrijewicz kilkakrotnie kosultował z nimi stan chorego. Stosowano absolutnie prawidłową terapię, ale Gorkiego nie można już było uratować. Oświadczenie w sprawie przyczyny zgonu podpisał ludowy komisarz zdrowia, podpisali wszyscy lekarze, a także profesor Spieranski i profesor Dawydowski, którzy przeprowadzali sekcję. Żadnego z nich nie wezwano do sądu choćby w charakterze świadka. Ani jednego! Nie byli potrzebni! Wszystko zwalono na Pletniewa i nieszczęsnego Lewina. "Banda bezlitosnych zbrodniarzy"! - Andriej Andriejewicz uderzył nagle pięścią w stół. - To nie oni, tylko ich sędziowie są zbrodniarzami!

- Ojcze! - zawołał Wadim. - Opamiętaj się! Co ty mówisz? Sądowi przedstawiono ekspertyzy!

- Ekspertyzy? - Andriej Andriejewicz spojrzał wreszcie synowi w oczy. W spojrzeniu tym było tyle pogardy i nienawiści, że Wadim poczuł się nieswojo. - Tych łajdaków nazywasz ekspertami? Bermin, przewodniczący zespołu - beztalencie, ignorant i tchórz! Od dziesięciu lat zajmuje się kisłowodskim narzanem, dawno wyleciała mu z głowy ta szczątkowa wiedza medyczna, jaką kiedykolwiek posiadał. Kogo dobrał do komisji? Szerszeniewski i Rossyjski... To nie terapeuci, ale endokrynolodzy, nie mogą być ekspertami w sprawie Pletniewa! - Znów nienawistnie popatrzył na Wadima. - Co za hańba! Szerszeniewski był przyjacielem Pletniewa, bywał w jego domu i zdradził. Zdrajcy, zdrajcy, wszędzie, na każdym kroku zdrajcy!

Wadim zamarł. W słowach ojca, w jego pełnym pogardy wzroku była wyraźna aluzja.

Andriej Andriejewicz jakby oprzytomniał, opanował się i usiłując mówić spokojnie, ciągnął dalej:

- Jedynym, który miał zawodowe prawo uczestniczyć w komisji ekspertów, był Winogradow - terapeuta nie najwyższych lotów, ale znakomity praktyk, uczeń Pletniewa. I oto uczeń zdradza mistrza. Przestraszył się!

Znów zaczął ciężko oddychać, spojrzał na Wadima zaszczutym wzrokiem, głos mu się rwał.

- Bóg im tego nie wybaczy. Fałszywym sędziom też. I kłamcom.

Za to, co nawygadywał ojciec, można by go rozstrzelać kilka razy. Jeśli to samo mówi w pracy, wśród znajomych, najpóźniej jutro zostanie aresztowany. Jak wtedy będzie wyglądał on, Wadim? Ojciec - skazany wróg ludu, siostra - w Paryżu, na dodatek żona antykomunisty. Nie pomogą żadne ordery ani żadne "Wacławy". "Wacław", myślałby kto! Połowa oskarżonych w tych procesach to "Wacławowie"!

- Ojcze, nie denerwuj się. Przecież wiesz, że to ci szkodzi - zaczął Wadim. - Ale pomyśl sam: Pletniew to nasz najwybitniejszy lekarz, sam go nazywałeś "chlubą medycyny". Po co władze miałyby go likwidować? Zwłaszcza że, jak mówisz, jest niewinny.

- Winny, winny! - krzyknął Andriej Andriejewicz rozrywając kołnierzyk. - Jest winny, bo za dużo wie! Tak, tak! Kiedy zamordowali Ordżonikidzego...

Wadim wstał.

- Ojcze, co ty opowiadasz?

- Siedź! Wiem, co mówię! Zabili Ordżonikidzego albo sam się zastrzelił, miał ranę postrzałową. Tymczasem jako przyczynę śmierci podano atak serca! Dmitrij Dmitrijewicz odmówił podpisania aktu zgonu. Sam mi o tym opowiadał. Jest niewygodnym świadkiem, więc chcą go usunąć. Najpierw zrobili z niego gwałciciela, a teraz mordercę.

- Przecież się przyznał.

- Torturowali go. Sam wiesz, że w tych waszych procesach wszyscy się przyznają.

Wadim chciał zaprotestować.

- Tak, tak! Właśnie w waszych! Wymuszacie zeznania torturami w podziemiach Łubianki. Wasza bandycka władza...

- Ojcze, przestań! - krzyknął Wadim.

Andriejowi Andriejewiczowi brakowało tchu, otwierał usta, szarpał krawat.

- ...bandycka władza... Przestępcza... Wszyscy jesteście przestępcami, zbójami... Ty też... Też jesteś przestępcą... Twoje artykuły są podłe, plugawe, prześladujesz, niszczysz porządnych ludzi... Ta bandycka władza cię kupiła... Ja wiem...

Boże, zaraz powie o "Wacławie". Nie, nie wolno do tego dopuścić! Wadim wykrzyczał ojcu w twarz:

- A ciebie nie kupili?

Ojciec osłupiał.

- Kto... Co ty mówisz?

- Chodzisz do nich, leczysz ich - krzyczał Wadim - cieszysz się ich względami, ludzie nie mają co jeść, a oni zapewniają ci luksusy! - Gwałtownie odsunął od siebie talerz. - Skąd te kurczaki? Od nich! Tak, ja służę, ale służę idei, a wy służycie za kurczaki! - Znów pchnął talerz. - Wisicie narodowi na szyi i jeszcze go opluwacie. Gorki robił dla was wszystko, ratował, bronił. Kto ci załatwił to mieszkanie? Gorki! A czym mu odpłaciliście? Trucizną!

Andriej Andriejewicz nie był w stanie wykrztusić słowa, rozpaczliwie chwytał powietrze otwartymi ustami.

- Tak, tak, słyszałem na własne uszy. Tu, w tym pokoju, żartowaliście: jest już teatr Gorkiego, ulica Gorkiego, miasto Gorkiego, teraz kolej na gorzką władzę. Słyszałem to, słyszałem! Dostałem order, nawet mi nie pogratulowałeś, ale kiedy tobie przyznano tytuł zasłużonego pracownika nauki, urządziłeś bankiet, triumfowałeś, ze swojej nagrody byłeś dumny, a ja okazałem się nędzną kreaturą, tak? Mam tego dość! Znam twój stosunek do mnie. Ze względu na Wikę zadajesz się z tą pindą Nelly Władimirowną. Wika jest żoną zagranicznego szpiega, a ty, zdaje się, to akceptujesz. W tym roku wybierasz się za granicę, spotkasz się z Wiką, ona przydzieli ci jakieś zadanie od mężulka, a ty je z głupoty wykonasz. Przez ciebie muszę żyć w zagrożeniu, w każdej chwili mogą przyjść i aresztować nas pod zarzutem szpiegostwa. O nie! Nie chcę tak żyć! Nie życzę sobie wysłuchiwać antyradzieckich tyrad nawet od własnego ojca! Mam dosyć, dosyć! Już dawno proponowałem ci zamianę mieszkania na dwa oddzielne - nie chciałeś. Zrobię więc to sam, mam do tego prawo, prawo jest po mojej stronie. I nie radzę mi przeszkadzać. Nie radzę! Nie zmuszaj mnie, żebym w razie czego musiał powiedzieć, dlaczego nie możemy mieszkać pod jednym dachem.

W trakcie tego monologu Andriej Andriejewicz szarpał krawat, rzucał głową, próbował coś mówić, ale oprócz "Ty... ty..." nie mógł nic wykrztusić, wreszcie umilkł, zamknął oczy. Głowa opadła mu na ramię... Wadim zerwał się, podtrzymał ojca. Stary znów zaczął chwytać powietrze, uniósł jedną powiekę, spojrzenie miał puste i nieobecne, ponownie zamknął oko. Wadim z trudem dowlókł go do kanapy, położył, wsunął poduszkę pod głowę, zdjął ojcu pantofle, otulił kocem.

Andriej Andriejewicz leżał z zamkniętymi oczami, to łapał powietrze, to w ogóle przestawał oddychać.

Należało wezwać pogotowie.

Tylko czy warto? Ojcu zdarzały się już podobne ataki, pogotowie wcale nie było potrzebne, sam zabraniał je wzywać. Poleży, odsapnie, zażyje walerianę albo coś innego na uspokojenie. Teraz też mu przejdzie... Przyjedzie karetka, a ojciec już na nogach. Głupio wyjdzie - niepotrzebnie narobili alarmu, niepotrzebnie ściągali lekarzy.

Ojciec leżał z zamkniętymi oczami. Wadim pochylił się nad nim, posłuchał - jakby oddycha... Wziął starego za przegub, długo szukał pulsu, wreszcie chyba znalazł. Chwała Bogu, żyje. Biedny ojciec. Co go czeka? Nie dostosował się do nowej rzeczywistości, ma przed sobą aresztowanie, więzienie, męczarnie, cierpienia, hańbę. Wadim nie może żyć w oczekiwaniu na katastrofę, która go spotka w razie aresztowania ojca, nie zniesie, jeśli ojciec nagle nazwie go "Wacławem". Podszedł do telefonu, podniósł słuchawkę, usłyszał sygnał, odłożył ją na widełki. Myśli mąciły mu się w głowie.

O Boże, co robić, co robić? Jak żyć, czekając na aresztowanie - z dnia na dzień, z godziny na godzinę? Ojciec sam się pcha pod lufę, nie rozumie, że w obecnych warunkach nie ma miejsca na coś takiego jak uczciwość i sumienie.

A jeśli atak nie minie, jeśli to coś poważniejszego niż dotychczasowe palpitacje?

Wadim znów sięgnął po słuchawkę, wykręcił "03": zajęte.

Dlaczego starzy ludzie są takimi egoistami? Stoją nad grobem, nie boją się śmierci - no i dobrze, nie bójcie się, ale pociągajcie za sobą innych! Ojcze, zlituj się nad synem! Przecież syn jeszcze nawet nie zaczął żyć! Dwadzieścia osiem lat - a cóż to za wiek? Nie, nie da się pogrążyć, wybacz, ojcze - nie dopuści do tego! O Boże, Boże, co robić?

Wadim spojrzał na zegarek - wpół do dziewiątej. Fienia jest z wizytą u Fieoktistowów, zazwyczaj wraca od nich o dziesiątej.

Poszedł do łazienki. W apteczce, małej wiszącej szafce z inkrustowanym smokiem na drzwiczkach, znalazł krople walerianowe z eterem, spojrzał na datę produkcji. Zeszłoroczne. Nie nadają się, trzeba je wyrzucić. Schował buteleczkę do kieszeni, w jadalni podszedł do kanapy, pochylił się nad ojcem.

- Tato!

Ojciec nie odpowiedział. Wadim wpatrywał się w jego twarz, nawet powieki były nieruchome. Dotknął ręki - zimna, puścił ją - bezwładnie opadła na podłogę. Może ojciec zasnął? No cóż, niech się wyśpi, sen przyniesie mu uspokojenie. Wadim otworzył lufcik, trzeba wpuścić świeże powietrze. Oczywiście wszystko się ułoży. A to, co przemknęło mu przez myśl, to tylko tak, głupstwa, trzeba o nich zapomnieć, co będzie, to będzie. Póki co, pójdzie do apteki po lekarstwo. Stare było przeterminowane, idzie po nowe.

W drodze do apteki Wadim namacał flakonik z walerianą, przez kieszeń zdjął nakrętkę i wylał zawartość na błotnisty wiosenny śnieg. Waleriana jest stara, zeszłoroczna, nie nadaje się, ale nie trzeba, żeby ludzie widzieli, jak ją wylewa, mogliby sobie coś pomyśleć. Mijali go przechodnie - zaaferowani, zmęczeni, wracali z pracy do domów. Jak wiele obcych twarzy pojawiło się na Arbacie. Wszystko przemija. I wszyscy znikają. Po tej ulicy chodziła kiedyś jego mama, od dawna już jej nie ma, chodziła Wika, chwała Bogu, już nie wróci do Moskwy, chodził fryzjer Siergiej Aleksiejewicz, on też przepadł na zawsze, i Sasza Pankratow, który zginął na Syberii, nie widać też Jurka Szaroka, pewnie przenieśli go do innego miasta, a może rozstrzelali, swoich też nie oszczędzają, Lena Budiagina wysiedlona, o Ninie Iwanowej słuch zaginął, wszystkich rozrzuciło po świecie, nikogo nie ma. I ojciec odejdzie. On, Wadim, też kiedyś odejdzie. Wszystko jest względne, czas mija jak błyskawica, rok wcześniej czy rok później, co za różnica, wobec wieczności życie człowieka to tylko jedna chwila. Na rogu Arbatu dyskretnie wyrzucił pustą buteleczkę do kosza.

W aptece cierpliwie odstał kolejkę. Znał kasjera i aptekarza. "Coś na serce - poprosił. - Ojciec źle się czuje". Dostał walerianę, jakieś krople, podziękował i nagle pomyślał: dobrze, że wstąpiłem do apteki, dobrze, że mnie tu widziano, sam nie wiedział, dlaczego tak pomyślał, ale pomyślał. Teraz wróci do domu. Miał nadzieję, że ojciec przez ten czas doszedł do siebie, Wadim pokaże lekarstwa, które kupił w aptece. Szukał w łazience, nie znalazł, więc pobiegł do apteki, masz, zażyj, nie denerwuj się, sam widzisz, do czego prowadzą takie kłótnie.

Andriej Andriejewicz leżał na kanapie w tej samej pozycji. Nie reagował na pytania. Wadim pochylił się nad nim, ale nie wyczuł oddechu, potrzymał rękę, puścił, ramię opadło na podłogę.

Wadim znów wykręcił "03", wezwał karetkę do profesora Marasiewicza. Co się stało? Atak serca. Adres? Podał adres.

Po dwudziestu minutach do mieszkania wszedł młody lekarz w płaszczu, narzuconym na biały fartuch. Towarzyszyli mu dwaj sanitarusze z noszami. Oni też mieli płaszcze narzucone na fartuchy.

Prawie natychmiast zjawiła się Fienia, zaczęła lamentować, rozpaczać. Wadim musiał na nią krzyknąć, żeby się uspokoiła.

Lekarz przycupnął na kanapie obok Andrieja Andriejewicza, macał puls, słuchał serca, zaglądał pod powieki. Potem powiedział:

- Zmarłych nie przewozimy.


16.


Żelazne łóżka pod ścianami, ręczniki na oparciach, stół bez serwety, cztery krzesła, szafka kuchenna z naczyniami. Ubrania wiszą na gwoździach. Gdyby nie dziecinne łóżeczko, pokój przypominałby klitkę w akademiku.

- Mieszka z nami Mania, nasza dawna pomoc domowa - wyjaśniła Lena. - Teraz jest sprzątaczką w fabryce, kiedy ma wolne, pilnuje dziecka, a ja chodzę po urzędach.

Tak beznadziejnej nędzy Waria jeszcze nie widziała. Wszyscy wokół są biedni, ale to bieda powszednia, wieloletnia, ludzie już się do niej przyzwyczaili. Na Lenę nędza zwaliła się nagle - wyrzucono dziewczynę z mieszkania, wypędzono z pracy, z dnia na dzień została bez żadnych środków do życia.

Lena ubierała Wasię, miała iść do sklepu, Waria zaofiarowała się, że pójdzie zamiast niej.

- Tam będzie kolejka - uprzedziła Lena.

- Przecież z dzieckiem można bez kolejki.

- Kogo dziś wpuszczają bez kolejki?

- Postoję.

- No dobrze, masz tu pieniądze, kup dwie butelki kefiru.

- Może jeszcze coś?

- W żadnym wypadku, nic więcej nie trzeba.

Oprócz kefiru Waria kupiła śmietanę, serki topione, dziesięć jajek i trzydzieści deko marmolady.

- Chcesz nam zafundować ucztę? - Lena z dezaprobatą pokręciła głową. - Na drugi raz tego nie rób. Stawiasz mnie w niezręcznej sytuacji.

- Na drugi raz zobaczymy - uśmiechnęła się Waria.

Zabawnie kołysząc się na nieco krzywych nóżkach, podszedł do niej Wasia, uczepił się sukienki. Ładniutki, jasnowłosy (wdał się w Szaroka, pomyślała Waria), wlepił w nią niebieskie oczka. Lena wzięła go na ręce, usiadła przy stole.

- Mieliśmy trzy rewizje - napełniła filiżankę kefirem, wsunęła synkowi do rączki kawałek chleba, pocałowała go w główkę. - Pierwszą na Granowskiego, kiedy zabierali papę, drugą na daczy, a trzecią tutaj, podczas aresztowania mamy. Zabrali wszystko - pieniądze, kosztowności, obligacje, książki, moje suknie, garnitury ojca, przecież zagraniczne, jak można zostawić? Dwa pokoje od razu opieczętowali, wszystko, co w nich było, przepadło - dokumenty rodziców, patefon, nawet rower Władlena. Napisałam podanie, żeby zwrócili chociaż najniezbędniejsze rzeczy - nikt nie odpowiedział. Po rewizji kazali podpisać oświadczenie, że nie mamy żadnych pretensji do NKWD, zagrozili: "Nie podpiszecie - nic nie zostawimy!" Szabrowali na naszych oczach, wyłamywali zamki walizek. Wszyściutko wynieśli, nawet szafę, pewnie biedna szafa też okazała się antyradziecka.

Znów pocałowała synka w czubek głowy, zerknęła na Warię.

- Z pracy zwolnili mnie natychmiast po aresztowaniu ojca pod pretekstem redukcji mojego etatu, po tygodniu na tym samym etacie pracował ktoś inny.

- Co robiłaś? - Waria też przeszła na "ty".

- Byłam tłumaczką z angielskiego. Znam również francuski, ale nie ma dla mnie żadnej pracy. "Zadzwońcie za tydzień", potem za następny tydzień, w końcu jeden taki typ powiedział: "Zmieńcie nazwisko". I pomyśleć, że starałam się wtedy o posadę nocnej sprzątaczki, chciałam szorować podłogi i ubikacje. Później zauważyłam ogłoszenie: potrzebni listonosze. Dobre zajęcie, można roznieść paczki i listy, zanim Władlen wyjdzie do szkoły, Wasia byłby przez ten czas pod jego opieką. Zgłosiłam się. Mówią: "Piszcie podanie i przyjdźcie jutro o szóstej rano". Nazajutrz nie patrzą mi w oczy. "Przepraszamy, miejsce już zajęte". Po kilku dniach widzę, że ogłoszenie wciąż wisi... Ciągle chodzę i chodzę... Do NKWD, na Kuznieckij 24, do prokuratury cywilnej, do wojskowej, szukałam po więzieniach taty, mamy... Nie znalazłam, skazano ich "bez prawa do korespondencji", to znaczy, że już ich nie ma... Żeby chociaż o tym powiedzieli, ale nie, trzeba biegać od więzienia do więzienia, od okienka do okienka, dręczą ludzi...

- Znam to.

- Tak? Masz kogoś w więzieniu?

- Nosiłam paczki dla Saszy Pankratowa.

Twarz Leny pociemniała.

- Wszyscy jesteśmy winni wobec Saszy, nie pomogliśmy mu wtedy...

- A co mogliśmy zrobić?

- Nie wiem, ale coś powinniśmy... Wysyłać listy, protesty, oświadczenia, chodzić do NKWD i prokuratury, wstawić się za kolegą. Wszystko dopiero się zaczynało. A my milczeliśmy. Teraz za to płacimy. Ja, mój ojciec, wujek Saszy, płacą tysiące, miliony ludzi.

- Zaczęło się wcześniej, od kolektywizacji i rozkułaczania.

- Tak, oczywiście. - Lena puściła chłopczyka, podreptał do swoich klocków, usiadł przy nich na podłodze. - Ja mieszkałam wówczas za granicą, nie widziałam tych okropności. A sprawa Saszy rozegrała się na moich oczach. Nie wiedzieliśmy, że nas też to dosięgnie. Dziś, gdy spotykam znajomych, a oni odwracają się ode mnie, myślę: na was też przyjdzie kolej, wtedy przypomnicie sobie tych, których unikaliście... Przecież przez te trzy, nie, cztery lata ani razu nie zajrzałam do mamy Saszy. Nie chciałam mieć nic wspólnego z cudzym cierpieniem, pilnowałam własnego spokoju i zostałam za to ukarana. Takie myśli przychodzą mi do głowy, Warieńko. Wstyd, wstyd...

- Każdy człowiek ma w sobie coś, czego się wstydzi - powiedziała Waria.

Lena westchnęła, popatrzyła na zegarek, potem na Warię.

- Zaraz wróci ze szkoły Władlen. Chcę cię o czymś uprzedzić. Władlen ma trzynaście lat, jest całkowicie pod wpływem propagandy, przeczytał w gazetach wszystkie relacje z procesu Bucharina-Rykowa, wierzy w każde słowo, przeklina oskarżonych, mówi, że trzeba wsadzić obu do klatek jak zwierzęta i pokazywać publicznie, żeby ludzie mogli ich opluwać. Tatę i mamę też odsądza od czci i wiary, powtarza: "Są tacy sami jak Bucharin i Rykow!" Marzył o lotnictwie, zdaje sobie sprawę, że nigdy nie zostanie lotnikiem, choć zajmuje się modelarstwem lotniczym, zdolny z niego chłopak, ale już nie wysłano go na zawody modelarzy, czuje się odtrącony, wini za to ojca i matkę. Wyparł się ich w szkole.

- Nie on pierwszy.

- Tak, ale ja znam inne dzieci. Nasi rodzice walczyli o swoje idee. Kto mógł przewidzieć, że wszystko utonie we własnej krwi. Nie potrafię tego wytłumaczyć Władlenowi. Nie ma nawet cienia litości dla ojca i matki. Cóż, więzy rodzinne w naszym domu zawsze były słabe, rodzice nie mieli dla nas czasu, pochłaniały ich własne sprawy - państwowe, partyjne. - Wskazała na bawiącego się klockami Wasię. - Wiesz, czyj to syn?

- Jury Szaroka.

- Obrzydliwy, niegodny związek, mój ciężki błąd - spokojnie powiedziała Lena, patrząc Wari prosto w oczy. - Wiesz, czym mnie zafascynował? Może to dziwne, ale właśnie swoją rodziną.

- Tak? - Waria wzruszyła ramionami. - Nawet nie widziałaś tych ludzi.

- Teraz też to rozumiem. Ale wtedy na zasadzie kontrastu z moim domem wydawało mi się, że to prawdziwa rodzina, zgodna, kochająca się. A u nas... Nie pamiętam, żebyśmy kiedyś zasiedli razem do stołu, każdy jadł o innej porze. Takie było nasze dzieciństwo... Nie pytaj Władlena o rodziców, nie rozmawiaj z nim o polityce, jak każdy nastolatek jest okrutny w swoich sądach.

Waria pokiwała głową.

- Zgoda, będę milczeć.

Z podwórza dobiegły jakieś hałasy. Lena podeszła do okna, przywołała Warię palcem.

- Zobacz, w tym domu dzień w dzień dzieje się coś takiego... Przed ich klatką wyładowywano cztery ciężarówki - wprowadzała się nowa rodzina: gruby enkawudzista w mundurze, z pistoletem przy pasie, jego krzykliwa żona i dwie jasnowłose dziewczynki w wieku siedmiu, ośmiu lat. Enkawudzista ordynarnie komenderował robotnikami, uwijało się ich dziewięciu czy dziesięciu. Wnosili rzeczy.

- W naszym mieszkaniu wszystkie meble były służbowe - powiedziała Lena. - Szafy, stoły, kanapy miały tabliczki z numerami ewidencyjnymi. Rodzice nie zwracali uwagi na dobra materialne. A ci? Antyki, lustra, kredensy, fotele, fortepian...

- Wszystko ukradzione, zagrabione - przytaknęła Waria. - Gdybym miała teraz karabin maszynowy, rozwaliłabym ich w cholerę!

- Wariu, nigdy nie mów takich rzeczy, nigdy i nikomu, nawet przy najbliższych ci ludziach.

- Bo co? - prychnęła Waria. - Przecież miałam na myśli tych tragarzy. Ruszają się jak muchy w smole. Lekceważą funkcjonariusza naszych bohaterskich organów!

- Nie mów tak nawet o tragarzach.

- Dobrze, dobrze.

Zjawił się Władlen, ponuro przywitał się z Warią, cisnął na łóżko zniszczoną brezentową teczkę. Lena podała mu obiad: kapuśniak bez mięsa i kaszę. Zjadł, nie podziękował, wyszedł nie mówiąc, kiedy wróci.

- Trzeba z nim coś zrobić - westchnęła Lena. - W zeszłym tygodniu wysiedlono poza Moskwę osiemdziesiąt pięć rodzin z naszego domu. Co się działo! Pogrom! Prawie że rozpruwali poduszki. Na podwórzu roiło się od enkawudzistów, wrzucali do ciężarówek ludzi, walizy. Podobno jest już gotowa lista następnych sześćdziesięciu rodzin, oczywiście mnie też wysiedlą. Co pocznę z Władlenem na nowym miejscu? Nawet tutaj nie mogę go wykarmić, chłopak rośnie, potrzebuje pożywienia. Buty mu się rozlatują, skąd wezmę na nowe? Nie zostało już nic do sprzedania. Mam tylko to, co na sobie. Ciężko o tym myśleć, ale pewnie będę musiała oddać Władlena do domu dziecka, byłam w Rejonowym Komitecie Wykonawczym, skierowali mnie na Wał Danilewski, do izby dziecka NKWD, ale to straszne miejsce, po prostu dziecięce więzienie.

- Stamtąd rozsyła się dzieci do sierocińców, tam już nie jest tak źle.

Lena znów westchnęła.

- Wszyscy tak mówią. Wiele matek z naszego domu oddało do tej izby swoje dzieci, zdążyły przed wysyłką. Będę musiała zrobić to samo z Władlenem, zresztą on tego chce. Któregoś dnia nie mieliśmy nic do jedzenia, Władlen kaprysił, straciłam cierpliwość, powiedziałam: "Oddam cię do domu dziecka, tam cię nakarmią!" Odpowiedział: "Bardzo dobrze. Przynajmniej pozbędę się tego przeklętego nazwiska!"

- Jeśli cię wysiedlą, co będzie z Wasią? - spytała Waria.

- Zostanie ze mną. Znajdę jakąś pracę, w końcu nie skażą nas na śmierć głodową.

- Kto się nim zajmie, kiedy zaczniesz pracować?

- Nie wiem... Nie mogę przecież porzucić własnego dziecka! Najwyżej razem umrzemy. Niektórym rodzinom pozwolono wybrać miejsce zsyłki, ale nie wiem, jakie miasto wybrać. Mam jakichś dalekich krewnych w Motowilisze, w Baku, nie znam ich, nie znam adresów. Poza tym ludzie boją się dziś wszystkiego... Czasem chciałabym zasnąć i już się nie obudzić, nie wracać do tego koszmaru.

- Jeśli pozwolą ci wybrać miasto, jedź do Miczurinska, mieszka tam moja ciotka, wprawdzie staruszka, ale dziarska i dobra, jest sama, będziesz mogła u niej zamieszkać. Jeśli się nie zgodzą na Miczurinsk, wybierz Ufę.

- Dlaczego Ufę?

- Dlaczego Ufę? - powtórzyła Waria. - Wiesz, Sasza jest na wolności.

- Tak?

- Odsiedział wyrok, ale nie ma prawa mieszkać w dużych miastach. Pracuje w Ufie jako kierowca, Sofia Aleksandrowna pisuje do niego na poste restante, kiedy przyjedziesz, zostaw mu kartkę na poczcie.

Lena zastanowiła się, pokręciła głową.

- Tak nie można. Sasza był karany, ja jestem "córką wroga narodu", to jeszcze bardziej skomplikuje jego sytuację. Nie mam prawa tego robić. Jeśli pozwolą mi wybierać, to Miczurinsk jest lepszy - będę miała gdzie przenocować po przyjeździe. Zresztą najprawdopodobniej nikt mnie nie będzie pytać, ześlą, dokąd zechcą, i tyle.

- A jeśli spytają? - naciskała Waria.

- To wybiorę Miczurinsk, tylko czy twoja ciocia przyjmie mnie z dzieckiem?

- Na pewno. Napiszę do niej.

- Dziękuję ci. Bardzo mi to pomoże.


17.


Sasza i Gleb jadali zazwyczaj kolację w restauracji, ceny niewiele wyższe niż w stołówce, za to można siedzieć choćby do północy. Czasem ostro pili, Gleb miał w tym wprawę, Sasza dopiero jej nabierał. Nie wiadomo, co będzie jutro, więc używajmy póki czas.

Któregoś dnia Gleb powiedział:

- Dziś spotkamy w knajpie całą dyrekcję.

- Marię Konstantinownę?

- Z Moskwy przyjechała ważna osobistość, dobra znajoma naszej Maszki. Trzeba ją ugościć, oczywiście na koszt Siemiona. Nonka też będzie.

- A my tam po co?

- Oni sobie, kochanieńki, a my sobie. Oni będą wtryniać "dewolaje", my czyściochę pod śledzika.

W restauracji przyjaciele jak zwykle siedzieli w kącie, Siemion w towarzystwie pań - na środku sali, wokół stolika uwijali się kelnerzy pod wodzą samej kierowniczki, a więc uznano gości za bardzo ważne osoby.

Ze swojego miejsca Sasza doskonale widział całe towarzystwo: Siemiona, Nonnę i dwie kobiety. Brunetka, jak wyjaśnił Gleb, to właśnie Maria Konstantinowna, druga - postawna, rudowłosa - przyjechała służbowo ze stolicy. Ładne, zadbane, dobrze ubrane damy, obie mniej więcej trzydziestopięcioletnie, zwracały powszechną uwagę. Wokalistka nie śpiewała cygańskich romansów; muzycy grali melodie filmowe.

- Ze względu na tę madame dziś w repertuarze wyłącznie Błanter i Dunajewski - zauważył Gleb. - Chłopaki zasuwają ideologicznie. Ale kobity - palce lizać!

Siemion Grigoriewicz obejrzał się, popatrzył na Saszę i Gleba. Zauważyli to spojrzenie, ale nie dali nic po sobie poznać. Kobiety też odwróciły głowy w ich stronę.

- Siemion pokazuje swoją drużynę - Gleb mrugnął do Saszy. - Maszka to tutaj potęga, przebiera w facetach, wybredna jest, sam do niej startowałem, spławiła mnie. Siemion zachwala towar, czyli ciebie: proszę, jakiego mam inteligentnego asystenta, wyższe wykształcenie, z samej Moskwy. Obskakuje te babki. Nawiasem mówiąc, tamta ruda to instruktor KC do spraw teatru, wielka szycha. Chodziła z Maszką do szkoły. Dlatego Maszka jest taka odważna, ma kumpelkę w Moskwie, w razie czego może liczyć na pomoc. Fajnie mieć takie plecy w stolicy, no nie?

- Pewnie tak...

- Potęga! Gdyby zechciała, od razu urządziłaby mnie w Moskwie. Oczywiście po partyjnemu, na telefon. - W głosie Gleba zabrzmiał władczy ton ważnego naczelnika. - "Przeglądaliśmy tu właśnie prace malarza Dubinina. Interesujące prace". Wyczuwasz, kochanieńki? Żadnej oceny, tylko "interesujące". "Według naszej opinii". Kapujesz? Nie zapada decyzja, jest tylko opinia. "Należy pomóc towarzyszowi" - to sygnał, że trzeba załatwić sprawę nie oficjalnie, ale po ludzku. Jednym słowem, "kierujemy do was Dubinina Gleba Wasiliewicza na stanowisko kierownika artystycznego teatru". I przyjmą, ani pisną.

- Powinieneś być aktorem!

- Kochanieńki, ja wszystko potrafię!

Następnego dnia obie damy w towarzystwie Siemiona Grigoriewicza zjawiły się w Pałacu Pracy. Zasiadły w fotelach, położyły futra, nie zostawiły ich w szatni, to znaczy, że wpadły tylko na chwilę.

W sali było wielu dawnych uczniów Saszy, pomagali mu prowadzić kurs. Gdy klaskał w dłonie i komenderował: "A teraz uwaga!" albo "Uwaga - zaczynamy!", wszyscy patrzyli na jego ruchy. Dziś uczyli się pierwszej figury bostona, najtrudniejsza lekcja, trzeba obracać się jak w walcu, lecz zacząć od długiego kroku. Jeśli ktoś nie umiał tańczyć walca, miał kłopoty z opanowaniem obrotu.

Sasza widział, że Siemion i obie kobiety patrzą na niego, stale czuł na sobie ich wzrok. Gdy znalazł się w pobliżu gości, Siemion przywołał go palcem. Sasza klasnął w dłonie:

- Stop!

Podszedł do Siemiona Grigoriewicza. Ten dokonał prezentacji:

- Uljana Zacharowna, Maria Konstantinowna, Aleksander Pawłowicz.

- A więc tak wyglądacie - powiedziała Maria Konstantinowna. - Przyjechaliście i od razu zdobyliście sławę.

Jej wąskie piwne oczy, wystające kości policzkowe miały w sobie coś buriackiego, wyglądała na życzliwą, ale w twarzy trudno by było doszukać się dobroci.

Sasza wskazał uczniów.

- Oto cała moja sława.

Uljana Zacharowna patrzyła na niego z uśmiechem.

Ładna, zgrabna, warkocz rudych włosów upięty jak korona wokół głowy, w szarozielonych oczach czai się łagodny uśmiech i jeszcze coś. Sasza nie wiedział co - ciekawość?

Siemion Grigoriewicz wstał, powiedział sztucznie familiarnym tonem szefa:

- No cóż, Sasza, pozabawiajcie gości, a ja przez ten czas zajmę się waszymi podopiecznymi.

- Nie, nie. - Maria Konstantinowna wstała. - Proszę zaprowadzić mnie do dyrektora. - Zerknęła na zegarek. - Mamy jeszcze dwadzieścia minut. Idziemy na górę, do teatru - wyjaśniła Saszy. - Do was wstąpiliśmy po drodze.

Cel tego manewru był oczywisty: zostawić Saszę sam na sam z Uljaną Zacharowną.

- Usiądźcie - Podniosła na Saszę wielkie, uśmiechnięte oczy, długo patrzyła spod przymrużonych powiek, wskazała fotel obok siebie.

- Dziękuję - Sasza usiadł.

Odwróciła się w jego stronę, zapachniało dobrymi perfumami, oparła się o poręcz, niemal dotknęła go piersią.

- Powiedziano mi, że jesteście z Moskwy.

- Tak, z Moskwy, z Arbatu.

Otworzyła szeroko oczy, znów zamigotało w nich coś, czego Sasza nie rozumiał.

- A więc jesteśmy sąsiadami, mieszkam na ulicy Granowskiego.

- Może w Piątym Domu Rad?

Psiakrew! Wyrwało mu się, teraz zacznie wypytywać, skąd on zna ten dom, będzie wyszukiwać wspólnych znajomych. Kogo wymienić? Rozstrzelanego Budiagina? Sądząc po nazwiskach wrogów narodu, jakie pojawiały się w gazetach, wszyscy dawni lokatorzy tego domu już siedzą. Zamiast nich mieszkają ci, nowa elita.

- Zgadliście. - Przysunęła się jeszcze bliżej. - Macie tam znajomych?

- W naszej szkole było kilku uczniów, którzy mieszkali w Piątym Domu Rad: Pietia Woroszyłow, Wiera i Tamara - córki Iwana Iwanowicza Michajłowa... Dawne czasy, upłynęło dziesięć lat, nie pamiętam już wszystkich nazwisk.

Położyła na jego ręce swoją ciepłą, miękką dłoń, spytała z ufnym uśmiechem:

- Może my też razem się uczyliśmy? Gdzie studiowaliście?

- W Instytucie Transportu.

- W Instytucie Transportu? - zdziwiła się. - Coś podobnego: Instytut Transportu i tańce! Jak to możliwe?

- Kiepski ze mnie inżynier, wolałem muzykę, taniec. Wielu jest takich...

Zaczynała go męczyć ta rozmowa. Niby rozprostowując kości, poruszył ramionami, uwolnił rękę, opadł na oparcie fotela.

- Proszę nie zabierać ręki. - Znów wzięła go za dłoń. - Tak szybko mi nie uciekniecie. Może ja też chcę się nauczyć tańczyć? Nauczycie mnie?

- Proszę bardzo, choćby zaraz.

- Teraz idę z Marią do teatru, więc umówimy się na później. Macie rację, Sasza. - Wymówiła jego imię z naciskiem, jak gdyby podkreślając ich wzajemną zażyłość i zaufanie. - Macie rację, wielu artystów kształciło się w zupełnie innych zawodach niż ten, który wykonują. Mogłabym coś niecoś dla was zrobić. Znam kierowników wszystkich zespołów - i Aleksandrowa, i Igora Mojsiejewa. Oczywiście trudno się tam dostać, ale towarzysze spróbują wam pomóc. O, idzie już Maria, jeszcze wrócimy do tej rozmowy. O której kończycie zajęcia?

- O dziesiątej.

- Spektakl kończy się za kwadrans jedenasta. Zaczekajcie na nas, posiedzimy sobie u Marii, pogadamy.

Wstała, nie czekając na odpowiedź. Sasza podał jej futro.

- Leci na ciebie - powiedział Gleb.

- Na to wygląda.

- Potyrasz na nocnej zmianie...

- Cholernie ważna, za wysokie progi.

- Za to doświadczona, zrobiła na tym karierę.

- Prosiła, żebym zaczekał. Czort wie! Nie mam nastroju. Nie pójdę.

- Tchórzysz, kochanieńki? Wszystko już ustalone, plan opracowany, jak myślisz, po co tu przyszły? Przyuważyła cię jeszcze wczoraj. Ubaw dawno naszykowany, wypitka i wyżerka na stole... Zapraszają cię w gości, a ty odmawiasz. Nawet o tym nie myśl! Maria Konstantinowna nigdy by ci nie darowała. Pamiętaj, że wiele jej zawdzięczasz. Za miesiąc czy dwa kończy się twoje zameldowanie, znów do niej pójdziesz: "Mario Konstantinowna, ratujcie"! A ona na to: "Wybaczcie, Aleksandrze Pawłowiczu, gardzicie naszym towarzystwem, więc nie możecie na nas liczyć". I będzie miała rację.

Sasza wahał się. Pokusa była silna. Z drugiej strony coś go powstrzymywało. O czym będzie rozmawiał z towarzyszką z KC? Po co mu to?

- Taka piękność! - ciągnął Gleb. - Tylko dureń by z nią nie chciał. Wenus, Afrodyta! Gdyby była tutejsza, pierwszy byś za nią latał. A że jest z Moskwy, do tego ważniaczka, to odezwał się w tobie grzeczny chłopczyk: ach, co sobie o mnie pomyślą, powiedzą, że robię to dla kariery, chcę się urządzić, a ja przecież nie jestem Rastignakiem, Potiomkinem czy hrabią Orłowem, lecz człowiekiem wysoce moralnym...

- Widzicie go - zażartował Sasza. - Rastignaca sobie znalazł!

- Kochanieńki! - Gleb wyszczerzył w uśmiechu białe zęby. - Ani z ciebie Rastignac, ani Potiomkin. Co przez nią załatwisz? Może zatarcie krechy? Nikt ci tego nie załatwi, nawet nie wspomnisz o swojej historii! A jeśli do czegoś między wami dojdzie, to co? Różne rzeczy się zdarzają w sympatycznym towarzystwie, zwłaszcza kiedy pod bokiem jest taka kobieta!


18.


Niewielki parterowy domek w cichym zaułku niedaleko teatru. Płot ze sztachet, drewniany ganeczek, na ścieżce ślady miotły. W korytarzu dywanik, na jednej ścianie długi wieszak, na drugiej lustro. Uljana powiesiła futro na wieszaku, usiadła na krześle pod lustrem, Maria podała jej pantofle. Uljana wstała, przeciągnęła się, jakby coś ją uwierało.

- Warto by zrzucić zbroję. Czy w jadalni jest ciepło?

- Napalone. Dam ci szlafrok.

Uljana spojrzała na Saszę.

- Saszo, czy wypada mi być w szlafroku?

- Ależ oczywiście!

Przeszli do jadalni.

- Posiedźcie tu - powiedziała Maria. - Zaraz wrócimy. Chodź, Uljana.

Kobiety wyszły.

Sasza rozejrzał się. Zegar ścienny z wahadłem, gustownie dobrane miniatury, pianino, na nim wąska koronkowa serwetka, jakieś bibeloty, telefon na okrągłym rzeźbionym stoliku. Meble z czerwonego drzewa, Sasza nie znał się na tym, ale czuł, że są antyczne i kosztowne. Piec z kaflami w rosyjskie wzory ludowe. Ciepło i przytulnie.

Wróciła Maria w domowej spódnicy, bluzce i kapciach, odrzuciła z połowy stołu brzeg gęstej wzorzystej serwety, rozłożyła biały obrus, postawiła trzy nakrycia, kieliszki, szklanki.

- No jak, Saszeńko, podoba się wam u nas?

- Uroczo, jeszcze bardziej elegancko niż u mnie.

Pokręciła głową z wyrzutem.

- Saszeńko, waszą kwaterę trzymam dla tych, którzy potrzebują zameldowania. Przecież tam nie mieszkacie.

- Oczywiście.

- Gdybyście przyszli do mnie od razu po przyjeździe, załatwiłabym wam pokój w centrum. Zgłosiliście się po terminie, więc nie miałam innego wyjścia.

- I jestem wam za to bardzo wdzięczny - szczerze powiedział Sasza. - Podszedłem do tego lekkomyślnie, wyratowaliście mnie.

Zerknęła na niego z ukosa: wiem, kochany, dlaczego zwlekałeś z meldunkiem, ale nie pora teraz o tym mówić.

Weszła Uljana w szlafroku, rude włosy opadały na ramiona: rozpuściła warkocz. Niedopięty szlafrok prawie nic nie zasłaniał, spod włochatej tkaniny wyłaniały się kształtne nogi, krągłe kolana. Pokazywała ciało bez cienia żenady i Sasza zrozumiał, co kryło się w szarozielonych oczach: energiczna, rzeczowa działaczka z KC, żadnych ceregieli, zaciągnie do łóżka i radź sobie, jak umiesz, miejmy nadzieję, że umiesz. W KC trzeba dbać o wysokie morale, a tu, z dała od zwierzchników i podwładnych, można sobie pofolgować, można zrobić swoje. Maria oczywiście nie powiedziała jej, kim jest Sasza.

- No, sokoliki moje kochane - Maria rozstawiała na stole talerze z zakąskami. - Pewnie zgłodnieliście. Wypijecie coś? Wy, Sasza, pewnie wódeczkę, a ty, Uljano?

- Ja też odrobinę wódki.

Uljana przysunęła do stołu fotel, usiadła, założyła nogę na nogę, poły szlafroka rozchyliły się, obnażając uda.

- Chodź bliżej - zakpiła Maria. - Sasza już się napatrzył na twoje przecudne nóżki. No jak, Sasza, napatrzyłeś się?

- A co mu tam moje nogi? - odezwała się Uljana. - Na tych tańcach nóg ma aż nadto. Bialutkich, czarniutkich, nakrapianych...

- Nakrapianych nie widziałem - roześmiał się Sasza.

- Zgoda, kochani - Maria napełniła kieliszek. - Wypijmy za spotkanie.

Uljana też podniosła kieliszek. W jej oczach pojawił się nagle wyraz powagi.

- Wypijmy za stolicę naszej ojczyzny, za Moskwę. Sasza i ja jesteśmy przecież krajanami, prawie sąsiadami.

Asekuruje się. Spędzi z nim noc - nikt się nie dowie, ale nie wznieść toastu za Moskwę, to inna sprawa: na spotkaniu u przyjaciółki nie wypiła za stolicę naszej ojczyzny.

Wypili. Zakąsili. Sasza od dawna nie widział tak zastawionego stołu: czarny i czerwony kawior, łosoś, szynka, wódka bez posmaku siwuchy, napój z czarnej porzeczki i klukwy. Lubią opływać w dostatki, nauczyli się.

Uljana podsunęła talerz.

- Saszo, proszę mi nałożyć wszystkiego po trochu.

Maria podała salaterki z marynowanymi grzybkami, ogórkami, pomidorami.

- Skosztujcie moich przetworów.

Uljana spróbowała, pochwaliła:

- Dobre. Twoja Pietrowna robiła?

- Ona.

- Domowe zapasy są najlepsze. Tylko nie ma kiedy ich robić.

Trzymała talerz na kolanach. Nie było jej zbyt wygodnie, ale chciała dokładniej pokazać swoje wdzięki.

- Zaraz przyniosę pielmienie. Tutejsze, z Ufy.

Uljana popatrzyła na zegarek.

- Dwunasta. Muszę zadzwonić do hotelu.

Wstała, podeszła do telefonu, kazała połączyć z hotelem.

- Tu Bolszakowa. Zasiedziałam się u przyjaciółki. Nie przysyłajcie kierowcy, już za późno. Przenocuję tutaj. Jestem pod numerem...

- Po co podałaś telefon? - powiedziała Maria. - Będą ci zawracać głowę po nocy.

Uljana wróciła do stołu.

- Nikt nie zadzwoni. Nikomu nie jestem w nocy potrzebna. Chyba że Saszy, jeśli nie pogardzi. No jak, Sasza, lubisz takie jak ja?

- To znaczy jakie?

- Rude, namolne i bezwstydne.

Roześmiał się: sama powiedziała głośno to, co o niej myślał.

- Kto nie lubi?

Uljana wróciła do tematu.

- Podałam numer na wypadek, gdyby ktoś się jutro zainteresował, gdzie spędziłam noc. Na prowincji towarzysz z centrum jest jak pod lupą, wszyscy aż się trzęsą, żeby coś przyuważyć.

Maria wstała.

- Idę po pielmienie. Tylko zachowujcie się przyzwoicie!

Doświadczona rajfurka...

Uljana pochyliła się ku Saszy, nie odrywała od niego szarozielonych oczu, nagle powiedziała:

- Haruję w pracy po szesnaście godzin na dobę, a każda minuta to czekanie - skąd uderzy grom? Czy mam prawo czasem się odprężyć? W towarzystwie dobrego człowieka? Jak sądzisz?

Nie wiedział, co odpowiedzieć, wzruszył więc ramionami - jasne, masz prawo.

Uljana nie spuszczała z niego wzroku.

- Jesteś dobrym człowiekiem, porządnym, prawda?

Uśmiechnął się w odpowiedzi, znów wzruszył ramionami.

- No to się dogadaliśmy. - Przytuliła się do niego. - Pocałuj mnie.

- Zaraz wróci Maria.

- Nie szkodzi, Maszka to swój człowiek.

- No, no - usłyszeli głos Marii - uprzedzałam. Co wam tak pilno?

Postawiła na stole półmisek pielmieni, nałożyła na talerze.

- Śmietana, ocet, pieprz, jedzcie, z czym chcecie, to prawdziwe pielmienie: wieprzowina pół na pół z wołowiną i trochę baraniny.

- Pod takie pielmienie warto wypić - zaproponował Sasza.

Miał ochotę na wódkę. Czy Uljana mówiła szczerze, czy to tylko taka gadka-usprawiedliwienie? W końcu co za różnica! On też nie jest tym, za kogo się podaje. Są kwita. Ona chce się zabawić, on też. Trzeba więc to oblać.

- Słusznie - zgodziła się Maria. - Nalej sobie do pełna, nam mniej. No, Uljana, zamiast środków uspokajających!

Uljana wypiła... Zjadła pierożek, patrzyła na Saszę, położyła dłoń na jego dłoni.

- Uljana, daj człowiekowi zjeść! - zawołała Maria.

- Niech je, kto mu broni?

Maria wytarła usta serwetką, wstała:

- Wam to dobrze, kochani, jesteście wolni ludzie, a ja muszę jutro na dziewiątą do pracy. Dobranoc. - Wskazała stolik z telefonem. - Uljana, tam leżą klucze, oddasz mi w ciągu dnia. I pamiętaj, że o dziesiątej przychodzi sprzątać moja Pietrowna... - Pocałowała Uljanę i Saszę, pogłaskała go po policzku. - Powodzenia, chłoptasiu!

Sasza obudził się, gdy przez zasłony przeniknęły smugi światła, usłyszał hałasy w jadalni, brzęk naczyń. Obok niego poruszyła się Uljana, z twarzą utkwioną w poduszce szepnęła:

- Leż, Maria sprząta ze stołu.

Zamknął oczy, brzęk zastawy ucichł. Później trzasnęły drzwi.

- Maszka wyszła. - Uljana wstała. - Zaraz wrócę.

Wróciła, wśliznęła się pod koc, przywarła do Saszy.

- Brr, zimno. - Sięgnęła do stolika, popatrzyła na zegarek. - Oho, już wpół do dziewiątej. - Znów przytuliła się do Saszy. - Mogłabym tak leżeć z tobą całe wieki, ale muszę się pokazać w biurze, wstawaj, kochany. - Ściągnęła z niego koc. - Ubieraj się.

Sasza wstał, ubrał się.

- Wypuszczę cię, potem doprowadzę się do porządku i też wyjdę. Muszę ułożyć włosy, zajmie mi to pół godziny. Sprzątaczka Maszki może mnie tu zastać, ale nas obojga - w żadnym wypadku, sam rozumiesz. Kiedy będziesz w Moskwie? Ja dziś wyjeżdżam.

- Tak? - zdziwił się Sasza.

- Tak, najdroższy, nocnym pociągiem. No więc kiedy będziesz w Moskwie?

- Obiecałem Siemionowi Grigoriewiczowi, że pojadę do Saratowa.

- Też mi coś - Siemion Grigoriewicz, starszy pomocnik młodszego stróża. Masz w Moskwie mieszkanie?

- W Moskwie mieszka moja matka.

- I wolisz się włóczyć od miasta do miasta? W Moskwie wszystko ci załatwię.

Przysiadł na łóżku.

- Taka jesteś wszechmocna? Gdzie ty pracujesz?

Przyjrzała mu się z niedowierzaniem.

- Nie wiesz?

- A skąd mam wiedzieć?

Przez chwilę zwlekała z odpowiedzią, wreszcie powiedziała:

- W komitecie do spraw sztuki. Kiedy będziesz jechać do Moskwy, Maria da ci mój telefon. Uprzedzę ją, żeby podała ci numer.

- Zadzwonię do ciebie - obiecał Sasza. Wiedział, że nigdy nie zadzwoni. - Tylko że w moim wieku trudno zaczynać karierę. Solistą nie zostanę, statystą nie chcę. Mam jednak do ciebie prośbę. Widziałaś mojego akompaniatora?

- Taki blondyn?

- Tak. To scenograf, pracował w Leningradzie u Akimowa, później w Teatrze Młodego Widza w Kalininie. Nie mógł się dogadać z kierownikiem artystycznym, odszedł. Byłoby wspaniale, gdybyś mu pomogła. Nazywa się Dubinin, Gleb Wasiliewicz.

- Wszystko z nim w porządku?

- W jakim sensie?

- Nie rozumiesz... A rozumiesz, jakie mamy czasy?

Sasza wzruszył ramionami, uśmiechnął się:

- Bezpartyjny, nie karany.

- Dobrze. - Znów zerknęła na zegarek, zaczęła się śpieszyć, wstała, narzuciła szlafrok. - Powiedz koledze, że odprowadzałeś wczoraj Marię Konstantinownę, opowiedziałeś o nim, kazała mu przyjść. Pomogę przez Maszkę. Chodźmy, wypuszczę cię.

W korytarzu oparła się o ścianę, patrzyła, jak Sasza wkłada palto, cyklistówkę.

- A więc tak, jak ustaliliśmy. Po ulicy idź spokojnie, nie oglądaj się.


19.


Po co powiedziała Lenie o Ufie, po co wspomniała o Saszy? Sasza dzwoni do Sofii Aleksandrowny, przekazuje pozdrowienia. Waria dziękowała, ale nie wierzyła w te pozdrowienia. Sofia Aleksandrowna mówi tak przez uprzejmość, może chce pocieszyć. Sasza wykreślił ją ze swego życia, nie może wybaczyć związku z Kostią.

Czasem usiłowała przekonać samą siebie, że przyczyna jest całkiem inna. Sasza tuła się po kraju, żyje w bezustannym zagrożeniu, nie chce, żeby ją spotkał ten sam los. Przecież jej marzenia o spokojnym życiu na głuchej prowincji też się rozwiały, nikt dziś nie ma spokojnego życia. Musi tylko wiedzieć, że Sasza ją kocha. I żeby wiedział, że ona go kocha. Żeby można było porozmawiać czasem przez telefon, napisać i dostać list, pojechać do Saszy na dzień, dwa, na urlop. I nie ma znaczenia, że nie będą mieli własnego domu, rodziny, dzieci. Gorzkie to marzenia, ale niech chociaż one się spełnią. Najważniejsze, żeby wiedzieć, że są sobie potrzebni.

Pewnego razu przyśniło się jej chudziutkie maleństwo z rudymi włoskami i był to jakby jej syn, nosiła go po pokoju, owiniętego we flanelowy kocyk, tuliła do piersi, całowała i płakała. I wciąż dziwiła się tym rudym włosom. Sasza jest brunetem, ona też, a synek - rudy.

Obudziła się i nie miała ochoty wstać, może malec przyśni się jeszcze raz, może chociaż we śnie będzie można ukołysać własne dziecko, jej i Saszy...

Dziwna sprawa: ten sen otrzeźwił Warię. Dotychczas była przekonana, że to nieporozumienie w końcu się wyjaśni, że Sasza do niej napisze, nie pojechała nawet na urlop do ciotki. Ciotka dzwoniła, namawiała: nazbieramy malin, usmażymy na zimę... Waria bała się jechać: a nuż w tym czasie przyjdzie list, a nuż Sasza wyznaczy spotkanie, będzie sobie pluła potem w brodę. I nagle to minęło. Jechała metrem do pracy, stała przy tylnych drzwiach, żeby ludzie nie widzieli jej zapłakanych oczu, patrzyła na ściany ciemnego tunelu i raptem zrozumiała: nic się nie wyjaśni, już nigdy nie spotka się z Saszą. Sasza jest na wolności od półtora roku, przez ten czas nie napisał do niej ani jednego słowa, raz zatelefonował, ale Waria była pewna, że zrobił to na prośbę Sofii Aleksandrowny. Jeśli boi się z nią wiązać, niech napisze: "Nie wiem, co mnie jutro czeka, nie mam prawa narażać twojego życia, twojej wolności, zapomnij o mnie". Jest człowiekiem prawym i uczciwym, na pewno by tak napisał. Nie napisał. A więc chodzi o Kostię. Sasza nie chce o tym wspominać. Wyrzucił Warię z pamięci raz na zawsze i trzeba się z tym pogodzić. Sponiewierany przez życie, zaszczuty, wierzył w nią, wiadomość o Kosti załamała go, dobiła. To człowiek z zasadami, mężczyzna, zerwał wszystkie więzi. W jego niespokojnym życiu nie ma miejsca dla Wari, po prostu o niej zapomniał. Ona go jednak nigdy nie zapomni. Czy może zapomnieć tamten dzień, gdy ujrzała go na Dworcu Kazańskim, jak kroczył między dwoma konwojentami z walizką w ręku i plecakiem na grzbiecie? I to, że czując na sobie jej wzrok obejrzał się, zobaczyła białą jak papier twarz i czarną brodę niczym u Cygana? Nikogo jednak nie zobaczył, Wari też nie, poszedł między konwojentami do pociągu na najdalszym peronie. Ten widok odmienił jej życie, po raz pierwszy odczuła strach przed bezlitosnym i niesprawiedliwym światem. Nigdy nie zapomni tamtego dnia, nigdy nie zapomni Saszy, zawsze będzie go pamiętać i kochać, zawsze będzie wierna jego pamięci, nigdy nie opuści Sofii Aleksandrowny. Waria jak dawniej codziennie do niej dzwoniła, czasem wpadała po pracy, ale teraz pojawiły się nowe zmartwienia: cały wolny czas spędzała u Leny Budiaginej.

Igor Władimirowicz nie zdołał załatwić jej pracy. Wpływowi znajomi na dźwięk nazwiska Leny od razu odmawiali pomocy, a jeśli nawet ktoś próbował gdzieś interweniować, natrafiał na sprzeciw działu kadr.

Lena oddała brata do izby dziecka.

- Gdybyś widziała nasze pożegnanie - opowiadała Wari z goryczą. - Władlen nawet mnie nie pocałował, skinął głową jak komuś obcemu. Powiedzieli mi, że po miesiącu będę się mogła dowiedzieć, do którego domu dziecka go wysłano. Tylko czy dadzą mi ten miesiąc? Mamy złe wiadomości.

- Co się stało?

- Wszystkich wysiedlonych z naszego domu aresztowano w nowych miejscach i wysłano do obozów. Sprytnie pomyślane. Jeśli żonę "wroga narodu" aresztuje się tutaj, w mieszkaniu zostanie jej rodzina. A jeśli całą rodzinę wysiedli się na przykład do Astrachania, mieszkanie jest wolne. Wkrótce się za nas wezmą, zostało tylko dwanaście rodzin. Żyjemy z dnia na dzień. Mnie pewnie wyślą do obozu, a Wanię do domu dziecka.

- Oddasz im syna?!

- A co mogę poradzić? Gdybym mieszkała na dziewiątym piętrze, rzuciłabym się z nim z okna. Ale co da skok z parteru?

- Bredzisz.

- Wiem. No cóż, inne rozmowy nie mają sensu.

- Dlaczego nie wyjedziesz?

- Dokąd?

- Już ci mówiłam - do Miczurinska.

- Warieńko, czy twoja ciotka weźmie nas oboje na utrzymanie? Zacznę szukać pracy, każą wypełnić ankietę, kim jest ojciec i matka. Od razu mnie aresztują. W jakiejś głuszy. Tu jest przynajmniej Moskwa. Widzę, że się ze mną nie zgadzasz?

- Nie zgadzam się. Dlaczego tak pokornie idziecie do więzień, na zesłanie? Nie ratujecie nawet swoich dzieci! Łagry, zsyłka, więzienia, wysiedlenia - to są miliony ludzi, gdyby wszyscy się rozbiegli, rozproszyli, nikt by ich nie wyłapał! Sto NKWD by nie wystarczyło!

Lena ze znużeniem osunęła się na krzesło.

- Wszystko skończone, przegrane, zniszczone, nie wiemy, co robić. Żeby chociaż uratować Wanieczkę, ale jak?

- Trzeba go zostawić u porządnych ludzi, a potem zwiewać.

- Gdzież ci porządni ludzie, znasz takich?

- Czy krewni z Motowilichy i z Baku nie zaopiekują się twoim dzieckiem?

- Nie, nawet jeśli ich odnajdę. Nie przygarną Wani.

- Może póki co zabiorę go do siebie? Jeśli uda ci się od nich uciec i gdzieś się urządzić, oddam ci go, jeśli nie, sama wychowam.

- Dziękuję, Warieńko, ale to nierealne. Pracujesz, uczysz się, kto się zajmie małym?

- Pomoże mi Sofia Aleksandrowna, mama Saszy.

- Ona też pracuje. Nie, nie mogę tym obarczać ani ciebie, ani jej.

- Czy twoja Masza nie ma jakichś krewnych na wsi?

- Jej krewnych zesłano jako kułaków, Masza w dzieciństwie uciekła do miasta i trafiła do nas.

- Bierz dziecko i jeszcze dziś jedź do Miczurinska. Pojadę z tobą i urządzę was u ciotki.

- Nie mogę tak ryzykować. Lepiej iść do obozu czy na zesłanie, niż znaleźć się w obcym mieście bez pracy, bez kawałka chleba, z dzieckiem na ręku i ze świadomością, że w każdej chwili mogą aresztować i wsadzić do więzienia.

Rozmowa wytrąciła Warię z równowagi.

Tchórze, pokornie czekają na swoją godzinę. Najbardziej żal Wanieczki, taki delikatny, kruchy, cieplutki, niebieskooki chłopczyk, oddadzą go do sierocińca dla dzieci "wrogów narodu". Ile dzieci tam umiera, jeśli nawet mały przeżyje, nigdy się nie dowie, kim jest, skąd... Lena, jeśli ujdzie z życiem, też nie będzie wiedziała, gdzie jest jej synek.

Wracając do domu Waria wstąpiła na pocztę, gdzie czekał list od Niny. Nina pisała na poste restante, sumiennie, co tydzień. W pierwszych listach zawiadomiła: "Wszystko w porządku, uczę historii w starszych klasach, brakuje tu nauczycieli. Wyszłam za Maksa, teraz nazywam się Kostina". Waria pomyślała, że to Maks namówił ją do zmiany nazwiska. Zuch! Teraz nikt Niny nie znajdzie, zresztą po co mieliby jej szukać? Ci, którzy szukali, sami już siedzą.

Zazwyczaj w listach Niny nie było nic szczególnego: u nas po staremu, żadnych nowości. W dzisiejszym pobrzmiewały jednak nuty niepokoju: "Oczywiście słyszałaś o tutejszych wydarzeniach. Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze".

Jakie wydarzenia?! Nina wysłała list 1 sierpnia, dziś jest piętnasty. Poczta idzie dwa tygodnie. Co się stało na początku sierpnia? Waria programowo nie czytała gazet, w radiu słuchała wyłącznie prognozy pogody - nie miała zamiaru ani czytać, ani słuchać ich łgarstw. Mimo to coś niecoś do niej dotarło: na Dalekim Wschodzie, trwają potyczki z Japończykami. Tylko co z tego, stale mamy jakieś starcia z "japońskimi samurajami".

Następnego dnia w pracy dowiedziała się, o co chodzi. Od 29 lipca do 11 sierpnia w rejonie jeziora Chasan doszło do zaciętych walk między Armią Czerwoną i wojskami japońskimi, atak odparto, Japończycy podpisali rozejm. A więc o tym pisała Nina. Maks brał udział w walkach, Nina niepokoiła się o męża. Czy Maks żyje?

Waria po raz pierwszy uświadomiła sobie realność wojny. Uczyła się w szkole o wojnie światowej i domowej, ale to była historia, przeszłość, a tu się okazuje, że Maks mógł zginąć na froncie. Oczywiście jest zawodowym żołnierzem, ma obowiązek walczyć, ale dlaczego zaraz - wojna? Waria pamiętała, co powtarzali nauczyciele, Nina i jej koledzy: "Ludzkość nie zapomniała i nie zapomni wojny światowej, w której zginęło dziesięć milionów ludzi. Robotnicy całego świata nie dopuszczą do napaści na Związek Radziecki". A teraz ciągle słychać o "groźbie wojny" ze strony Niemiec i Japonii. I oto Japończycy zaatakowali nasze terytorium, jezioro Chasan leży na naszej ziemi. Waria kupiła "Prawdę", znalazła doniesienia z Dalekiego Wschodu. Wieczorem włączyła radio, wysłuchała najnowszych wiadomości.

Gdyby Maksowi coś się stało, Nina zawiadomiłaby siostrę. A może zabroniono o tym pisać? Oni wszystko mogą. Gazety podają liczbę rannych i zabitych Japończyków, a o naszych stratach - ani słowa, milczą, ukrywają.

Co robić? Wysłać depeszę? Do Niny Siergiejewny Kostinej: "Napisz, jak zdrowie". Nina zrozumie, o czyje zdrowie martwi się Waria. Tylko czy taka depesza im nie zaszkodzi? Wszystko tajne, zabronione... Spytają: "Dlaczego wasza siostra się niepokoi, czy wie, że towarzysz Kostin uczestniczył w walkach? A skąd wie? Informowaliście ją o tym? W jakim celu?" Przeklęty kraj! Każdy krok, każdy gest grozi niebezpieczeństwem.

Może wstąpić do rodziców Maksa, mieszkają tuż obok, zapytać co i jak, przecież była wojna... Nie: nie jest szkolną koleżanką Maksa, nie przyjaźniła się z nim, nigdy go nie odwiedzała, rodziców prawie nie zna, a tu ni stąd, ni zowąd dzień dobry, co słychać, wstąpiłam, bo się niepokoję. Nie wypada.

Waria podzieliła się swoim zmartwieniem z Sofią Aleksandrowną, ta obiecała dowiedzieć się wszystkiego od matki Maksyma. Zadzwoniła po dwóch dniach: rodzina Kostinów nie dostała żadnej złej wiadomości. Nie uspokoiło to Wari. Mogą przecież ukrywać prawdę nawet przed rodzoną matką. Dobrze! Odczeka jeszcze tydzień i wyśle depeszę.

Nie musiała depeszować. Któregoś dnia znów zatelefonowała do niej Sofia Aleksandrowna:

- Warieńko, przeczytaj dzisiejszą gazetę. Jest tam coś o Maksymie.

- Zła wiadomość?

- Wprost przeciwnie.

Waria kupiła gazetę. Uczestnicy walk w rejonie jeziora Chasan dostali medale i ordery, odznaczono kilka tysięcy ludzi. W gazecie wymieniono jedynie nazwiska Bohaterów Związku Radzieckiego. Jednym z nich był Kostin Maksym Iwanowicz, dowódca batalionu.

Bohater Związku Radzieckiego! Najwyższe odznaczenie państwowe! Teraz Nina jest zupełnie bezpieczna, żony bohatera nikt nie ośmieli się ruszyć.

Waria nagle pomyślała, że Nina i Maks mogliby przygarnąć malutkiego Wanię Budiagina, adoptować go, dać swoje nazwisko. Nie mają własnych dzieci, pieniędzy im nie brakuje, w osiedlu wojskowym na pewno jest żłobek i przedszkole. Skąd wzięli dziecko? To proste: dzieciaka urodziła siostrunia Waria, ma go nie wiadomo z kim, kurwiszon jeden, nie można pozwolić, żeby się malec zmarnował przy takiej puszczalskiej, chcemy wychować go na prawdziwego człowieka radzieckiego, wiernego obrońcę socjalistycznej Ojczyzny. Przyjechała, swołocz, podrzuciła swoje dziecko i zniknęła, o, zostawiła papierek: "Zgadzam się na adopcję mojego syna Iwana przez M.I. i N.S. Kostinów. W. Iwanowa". No i co z nią, taką owaką, robić?! Załatwią formalności, przecież to nie Moskwa, w dodatku będzie je załatwiał nie byle kto, ale Bohater Związku Radzieckiego!

Czy Lena się zgodzi? Matka powinna przede wszystkim ratować dziecko. Czy zgodzi się Nina? Jak może odmówić pomocy najbliższej przyjaciółce? Niemożliwe, żeby partia zabiła w niej wszelkie człowieczeństwo! Maks postąpi tak, jak zadecyduje Nina, to dobry chłopak. Waria osobiście zawiezie do nich Wanieczkę, niech tylko spróbują go nie przyjąć!

Okazało się, że jadąc na Daleki Wschód trzeba mieć przepustkę. Waria poszła do VIII Komisariatu Milicji w zaułku Mogilcewskim, tam jej powiedziano, że najpierw musi dostać odpowiednio sformułowane zaproszenie, "tam" wiedzą jakie.

Waria niezwłocznie wysłała depeszę do Maksa: "Gratuluję wysokiego odznaczenia państwowego (czort z nimi, tak szybciej dojdzie). Biorę urlop, pilnie przyślij zaproszenie dla mnie i mojego syna Iwana w celu otrzymania przepustki. Waria".


20.


W życiu Klimenta Woroszyłowa nie było nic straszniejszego niż tamte dwa miesiące, które przeżył latem 1938 roku. Przez dwa miesiące nie zapraszano Woroszyłowa na posiedzenia Biura Politycznego, Stalin nie odpowiadał na jego telefony, wzywał do siebie jedynie szefa Sztabu Generalnego, Szaposznikowa. Woroszyłow nie spał po nocach. Wstawał, wlókł się do kuchni, pił powolnymi łykami zimną wodę na uspokojenie.

Co będzie, co będzie? Czy aresztują go i rozstrzelają tak jak aresztowali i rozstrzelali dziesiątki tysięcy dowódców, jak rozstrzelali prawie całą generalicję Armii Czerwonej, jak rozstrzelali wielu członków Biura Politycznego? A przecież on, Woroszyłow, bez wahania akceptował wszystkie te aresztowania i egzekucje, wyrażał zgodę na rozstrzeliwanie zarówno ludzi, których w ogóle nie znał, jak i tych, których cenił jako odważnych żołnierzy i utalentowanych dowódców. Ani razu nie zakwestionował wyroku, przeciwnie, żądał najsurowszych kar, żeby tylko dogodzić Kobie, żeby Koba był zadowolony. Od 1919 roku, od czasów Carycyna, całe swoje życie podporządkował Kobie, służył mu wiernie i z oddaniem, to on pierwszy, jeszcze w latach dwudziestych, napisał o roli towarzysza Stalina jako głównego stratega i przywódcy wojny domowej, sławił go w każdym wystąpieniu, walczył z jego wrogami. A teraz przyjdą w nocy i po niego, wsadzą do więzienia, będą bić, torturować i zadawać męczarnie, zmuszą do podpisania wszystkich zeznań, i on, ulubieniec narodu, bohater wojny domowej, pozostanie w historii jako zdrajca, sprzedawczyk i szpieg. Jekatierinę Dawidownę i dzieci też będą dręczyć i torturować, a potem albo zabiją, albo ześlą do łagru, gdzie umrą przy wyrębie lasu.

Z gardła wyrwał się szloch. Koba znęcał się nad nim, nieszczęsnym: "Co robić, jeśli po ciebie przyjdą? Po prostu nie otwieraj im drzwi!" Co to znaczy: "nie otwieraj"? Wyłamią drzwi, wykręcą ręce. Zastrzelić się? Ogłoszą, że umarł na zawał serca, pochowają z honorami na placu Czerwonym, żony i dzieci nie ruszą, w pamięci narodu pozostanie tym, kim był: najważniejszym czerwonym oficerem. Nie chce umierać w pełni sił, przecież jest zdrowy, silny, młody, ma dopiero pięćdziesiąt pięć lat, nawet na portretach wygląda najwyżej na czterdzieści pięć - czterdzieści siedem! Umrzeć, kiedy zaszedł tak wysoko, kiedy cały kraj go zna? A tu wszystko skończone. Koba, Koba, nie cenisz oddanych ci ludzi, kim chcesz mnie zastąpić - tym bałwanem Budionnym? I za co? Zgoda, postąpiłem nierozważnie, bezmyślnie, ale to przecież drobiazg, żadne przestępstwo, o tamtej rozmowie, Koba, wiemy tylko my dwaj!

Wszystko przez to, że Jekatierina Dawidowna wyjechała wtedy na daczę, został sam, nagle zadzwonili Kondratiewowie, byli przejazdem w Moskwie, zaprosił ich do siebie. Dawniej też zapraszał Miszkę Kondratiewa, gdy tamten przyjeżdżał do Moskwy, Jekatierina Dawidowna podejmowała gościa ze szczerego serca, wiedziała, że Miszka uratował mu życie w dziewiętnastym roku, zasłonił własną piersią od białogwardyjskiej kuli. Córka Kondratiewów zdawała w zeszłym roku na uniwersytet, Jekatierina Dawidowna też ją ugościła, pomogła dostać się na uczelnię. Tylko Natalii nie tolerowała, wiedziała o tamtej historii w Carycynie. Chociaż jaka tam historia... Nic nadzwyczajnego. Podobała mu się Natalia, wszystkim się zresztą podobała, miała dziewczyna temperament. Wyszła za Miszkę Kondratiewa, zdemobilizowanego z Armii Czerwonej po ciężkim postrzale, został inwalidą. Klim mieszkał u nich, inni towarzysze też tam mieszkali, Stalin na przykład... Dobrzy ludzie. Tak więc niechęć Jekatieriny Dawidowny do Natalii jest całkiem bezpodstawna. Baba to jednak baba, wprawdzie mądra i wykształcona, ale z charakterem, żyją spokojnie i zgodnie, on nie chciał w domu żadnych konfliktów, dlatego nigdy nie zapraszał Natalii. Misza zawsze przyjeżdżał sam, pracował w bankowości, bywał w Moskwie w delegacjach. I raptem dzwonią - oboje. On jest w domu sam, Jekatierina Dawidowna i pomoc domowa pojechały na daczę, a więc można zaprosić Natalię, czemu by się nie spotkać ze starymi towarzyszami broni, z komunistami, nie należeli do żadnych opozycji, nie mają krewnych za granicą, córka studiuje na moskiewskim uniwersytecie, syn chodzi jeszcze do szkoły, zna ich sam towarzysz Stalin, porządni ludzie, poza tym był ciekaw Natalii, jak się zmieniła przez te dwadzieścia lat, ona też niech nacieszy oczy widokiem marszałka Związku Radzieckiego. Chociaż był upał - wiadomo, lipiec - włożył paradny mundur ze wszystkimi medalami i orderami. Wiedział, że do twarzy mu w tym uniformie, takim widział go naród na portretach, Natalia też właśnie tak go sobie wyobrażała, niech więc podziwia.

Woroszyłow otworzył drzwi. Miszka prawie się nie zmienił od ostatniej wizyty w Moskwie, tylko zupełnie osiwiał, dziwne, w tym wieku, ileż on ma lat? Niewiele ponad czterdziestkę. A kiedy weszła Natalia, od razu powiało młodością, nic się nie zmieniła, piękna, postawna, zgrabna, Kozaczki mają taką własną urodę, strome piersi, płomień w czarnych oczach, głos śpiewny, zmysłowy...

Zakrzątnął się wokół gości po gospodarsku, ale dostojnie, zaprosił do stołu. Usiedli, lecz nie tknęli wódki, wina i poczęstunku, od razu przystąpili do rzeczy, okazało się, że mają konkretną sprawę. Ich szesnastoletni syn Sierioża jest chory psychicznie, dlaczego zachorował - nie wiadomo, nikt nie wie, byli z nim w Moskwie i u miejscowych lekarzy, wszyscy orzekli to samo: nieuleczalna choroba, nic się nie da zrobić, chłopak zachowuje się spokojnie, tyle że gada od rzeczy, coś mamrocze, a co mamrocze - nie wiadomo. Jest pod opieką poradni psychiatrycznej, ostatni rok spędził w klinice, wypisali go dwa miesiące temu, skierowali do fabryki opakowań, klei tam pudełka, w fabryce było zebranie i ponoć Sierioża krzyknął: "Precz ze Stalinem!" Na pewno tak nie krzyknął, nie interesuje się polityką, poza tym nigdy nie krzyczy, mówi cicho, niewyraźnie, coś tam mruczy pod nosem, jeśli nawet wymknęło mu się jakieś głupstwo, to przecież trzeba wziąć pod uwagę, że jest nienormalny. Tymczasem aresztowano go i skazano na śmierć za "podżeganie do zamachu terrorystycznego"! Chłopak ma szesnaście lat! Jednym słowem, Klimencie Jefriemowiczu, wstawcie się za synem!

Woroszyłow wiedział, że w tego rodzaju sprawach nikomu nie wolno pomagać. Jeśli chłopiec rzeczywiście krzyknął "Precz ze Stalinem!" (aż strach powtarzać takie słowa), to nikt się za nim nie ujmie - ani Wyszyński, ani Kalinin, wariat czy nie wariat, dorosły czy dziecko. Pomóc może wyłącznie sam Stalin. Jest nawet powód: Stalin zna Kondratiewów, mieszkał w ich domu, zna Miszkę, oglądał się za Natalią, tyle że była wtedy w ósmym miesiącu ciąży, to ją uratowało, inaczej Koba nie przepuściłby dziewczynie. Można mu nie mówić o tym "Precz ze Stalinem!" Ot, chory na umyśle dzieciak palnął coś bez sensu, a chcą go za to rozstrzelać.

Obiecał pomóc. Natalia tak błagalnie patrzyła na niego swoimi czarnymi oczami, tyle było w nich prośby i cierpienia, tyle wspomnień przywołały, że zechciał popisać się swą potęgą, powiedział: "Dobrze, nie martwcie się, spróbuję jakoś pomóc, zbadam sprawę".

Wyszli pełni nadziei. Woroszyłow zaś zreflektował się i stwierdził, że niepotrzebnie im cokolwiek obiecywał: strach iść do Koby z czymś takim. Pożałował, że Jekatieriny Dawidowny nie było w domu, gdyby była w domu, nie zaprosiłby Kondratiewów, jakoś by się wykręcił od wizyty, uniknąłby całej tej historii. To był pierwszy przypadek: następny znów pogrążył Klimenta Jefriemowicza.

Po kilku dniach znalazł się u Stalina. Stalin miał dobry humor, akurat wspominał Carycyn, korzystając z okazji Woroszyłow spytał:

- Koba, pamiętasz Kondratiewów?

- Jakich Kondratiewów?

- Mieszkałeś u nich w Carycynie.

- Takie młode, wiecznie zabiegane małżeństwo?

- No właśnie.

- Co porabiają?

- On pracuje w Strojbanku, ona jest dyrektorką technikum.

- Pozdrów ich ode mnie.

- Zdarzyło im się wielkie nieszczęście w rodzinie.

- Jakie nieszczęście?

- Syn jest chory umysłowo, spędził rok w klinice psychiatrycznej, teraz wyszedł, ale to nienormalny, wariat.

- Można im jakoś pomóc?

- Jak pomożesz? To nieuleczalna choroba. Można by pomóc, ale w innej sprawie. Wiesz, chłopak coś krzyknął na zebraniu, aresztowano go, skazano na rozstrzelanie. Ma szesnaście lat. Nie powinni go wypuszczać z kliniki, ale wypuścili.

- A co krzyknął?

- Takie tam... Wiadomo, wariat.

Stalin podniósł na Woroszyłowa ciężki wzrok.

- Co krzyknął?

- Koba, coś ty!... Jakieś brednie, jak to wariat.

Stalin nie spuszczał z niego oczu.

- Co krzyknął?

- Skąd mam wiedzieć? - wykręcał się Woroszyłow. - Wariat...

- Skoro postanowiłeś się za nim wstawić, to powinieneś wiedzieć.

- Duża sala - Woroszyłow spocił się ze zdenerwowania, przeklinał samego siebie, że dał się wrobić w tę historię - tłum, hałas, właściwie nikt nic nie słyszał, ale dwaj świadkowie donieśli, jakoby krzyknął... "Precz ze Stalinem!"

Stalin odwrócił wzrok, zamyślił się, po chwili powiedział:

- Tacy wariaci nie są nam potrzebni.

ON później sprawdził - chłopca rozstrzelano. I słusznie. W przeciwnym razie każdy terrorysta mógłby się podawać na wariata. A dlaczego ten wariat nie krzyczał: "Niech żyje towarzysz Stalin!"? Dlaczego nie wyobrażał sobie, że jest Stalinem? Przecież chorzy psychicznie podają się za Napoleonów, Jezusów Chrystusów. Jeszcze żaden wariat nie krzyczał: "Precz z Napoleonem!" albo "Precz z Jezusem Chrystusem!" Też sobie znalazł protegowanego! Bałwan! On trzyma tego bałwana przy sobie, chroni go, awansuje, a ten idiota przyłazi z takimi sprawami, podsuwa MU taką historię. Członek Biura Politycznego! Chce uświadomić towarzysza Stalina, jakie okrzyki wznosi się na wiecach pod JEGO adresem?!

Stalin przez dwa miesiące nie przyjmował Woroszyłowa. Niech sobie pożyje w niepewności jutra, niech trochę wysili mózgownicę.

Woroszyłow rozmyślał, bo co innego miał do roboty poza rozmyślaniami? Nie zdjęto go ze stanowiska ludowego komisarza obrony, codziennie jeździł do narkomatu, prowadził posiedzenia sztabu, przyjmował dowódców okręgów i szefów poszczególnych rodzajów wojsk, wydawał rozkazy. Jako członek rządu uczestniczył w posiedzeniach Sownarkomu, pozostali komisarze łącznie z Mołotowem i Kaganowiczem jak zwykle wykonywali jego polecenia i dostarczali dokumenty, które powinien dostawać jako członek Biura Politycznego. Woroszyłow znał jednak tę stalinowską zabawę ze skazanym człowiekiem.

Dzieciom nic nie mówił, ale Jekatierinie Dawidownie opowiedział o całym zdarzeniu. Zmyślił tylko, że Kondratiew miał przyjechać sam, a zwalił się z żoną. Jekatierina Dawidowna, mądra kobieta, nie zwróciła uwagi na ten drobiazg. Powiedziała, że nie należy wpadać w panikę, co będzie, to będzie. Zgodziła się jednak, że lepsza śmierć niż męki i tortury. Jeśli NKWD przyjdzie po nich do domu, oboje się zastrzelą, każde ma swój pistolet. Jeśli przyjdą po Klimenta do pracy, on zastrzeli się w gabinecie, a ona w domu. Dzieci nie trzeba w to wciągać, są dorosłe, same zadecydują. Pocałowała go, powiedziała, że jeśli będzie musiała umrzeć, to umrze spokojna, dziękuje mu za życie, które razem spędzili, była szczęśliwa. Woroszyłow rozpłakał się w objęciach żony, kochał ją, nigdy go w niczym nie zawiodła, nie pociągał jej kremlowski wielki świat, zajmowała się domem, dziećmi, mężem, dobierała mu lektury, chodziła z nim do opery, oboje lubili muzykę, kolekcjonowała płyty, tak jak on pasjonowała się malarstwem, zwiedzali wystawy, nigdy nie miała do niego żadnych pretensji. Była sprawa sztabowców, sprawa Tuchaczewskiego i innych dowódców - nie mieszała się, milczała, dobra żona, prawdziwa! W ogóle nie rozmawiała o polityce, a jeśli nawet wygłaszała jakąś opinię, to zawsze trafną! Tym razem też się nie pomyliła, co za kobieta!

30 września, gdy Woroszyłow wrócił do domu na obiad (obiady jadał zazwyczaj w domu), Jekatierina Dawidowna spytała:

- Wiesz, co się dzieje w Monachium?

- W radiu coś mówili, chyba podpisano jakiś układ. W gazetach nic nie ma.

- W gazetach będzie jutro. Ty postaraj się dowiedzieć jeszcze dziś. Myślę, że to bardzo poważna sprawa, może oznaczać wojnę. Teraz ON nie obejdzie się bez ciebie.

Po powrocie do pracy Woroszyłow kazał przynieść najświeższe raporty polityczne. Z nich dowiedział się wszystkiego.

W nocy z 29 na 30 sierpnia Hitler, Mussolini, Chamberlain i Daladier, szefowie czterech państw europejskich - Niemiec, Włoch, Anglii i Francji - podpisali w Monachium układ. Czechosłowacja musiała oddać Niemcom Sudety i tereny przygraniczne, zamieszkane przez Niemców, a także zaspokoić roszczenia terytorialne Polski i Węgier. Czechosłowacja traciła jedną piątą swoich ziem, ponad jedną czwartą ludności, połowę przemysłu ciężkiego i potężne umocnienia obronne na zachodzie. Nowa granica Niemiec miała sięgać przedmieść Pragi, stolicy Czechosłowacji.

Gdy tylko Woroszyłow skończył czytać raporty, odebrał telefon z Kremla. Poproszono go o pilny przyjazd na posiedzenie Biura Politycznego.

Jekatierina Dawidowna miała rację.


21.


O osiemnastej zebrali się w przestronnym gabinecie Stalina wokół długiego stołu, pokrytego zielonym suknem. Nieco na uboczu siedział ludowy komisarz spraw zagranicznych Litwinow.

Stalin miał na sobie oliwkowo-ochronny frencz i spodnie tego samego koloru, wpuszczone w wysokie buty, przechadzał się po gabinecie, ale nie wzdłuż okien jak zazwyczaj, lecz wzdłuż ściany, na której oprócz mapy ZSRR wisiała mapa Europy. Referujący zaznaczyli na niej nowe granice Niemiec i Czechosłowacji oraz zakreślili tereny, zaanektowane przez Niemcy, Polskę i Węgry. Przechadzając się tam i z powrotem Stalin za każdym razem przystawał przed mapą, patrzył na nią, po czym gniewnie rzucał pod adresem Chamberlaina i Daladiera: "Zdrajcy, tchórze, handlarze!" Hitlera nie atakował. Hitler odebrał swoje, dlaczego miałby nie brać, skoro samo pchało się w ręce. Polacy, sępy, ścierwojady, wyrwali Śląsk Cieszyński. Pająki w słoiku! A Czesi stchórzyli.

Stalin przywitał Woroszyłowa zwyczajnie, jakby rozstali się dopiero wczoraj. Marszałkowi serce skoczyło do gardła. Salwa przeniosła! Darowano mu życie, najgorsze minęło, Stalin już się nie gniewa.

Później zeszli piętro niżej i kontynuowali rozmowy przy kolacji. Chory na astmę Żdanow, ciężko dysząc, komentował przetłumaczone na rosyjski doniesienia zachodnich agencji telegraficznych:

- Czechosłowaccy dyplomaci czekali cały dzień przed gabinetem. Wezwano ich o wpół do drugiej w nocy. Hitler i Mussolini już wyjechali. Chamberlain poinformował Czechów o układzie i wręczył im tekst: czytajcie sobie sami. Przedstawiciel Czechosłowacji spytał, czy sygnatariusze oczekują na stanowisko jego rządu. Wyjaśniono mu brutalnie, że nie musi przedstawiać żadnego stanowiska, układ jest ostateczny. Czechosłowacja w granicach z 1918 roku przestała istnieć. W trakcie rozmowy... Posłuchajcie tylko... - Żdanow rozejrzał się, czy wszyscy słuchają. - W trakcie rozmowy Chamberlain bez przerwy ziewał...

- Typowo brytyjska pycha - powiedział Stalin. - Widziałem w gazecie zdjęcie tego Chamberlaina: taki długachny, wiecie, chudy, kościsty, a główka malutka, maciupeńka, zupełnie jak takie przedpotopowe wykopalisko. Zapomniałem, jak się to zwierzę nazywa.

- Pterodaktyl - podpowiedział Żdanow.

- No właśnie - Stalin odwrócił się do przystawek.

Podano koniak, wódkę, wędzoną siewrugę, kawior, grzyby, chleb, jakąś zieleninę, słodycze - żadnych kiełbas, szynki i konserw, Stalin nigdy ich nie jadał. Chruszczow nadział na widelec korniszona, pokazał Andriejewowi: "Jak łebek tego Chamberlaina". Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Woroszyłow tak jak inni członkowie Biura Politycznego nałożył na talerz trochę jedzenia, ale wina nie nalał, bał się. Stalin zerknął na niego z ukosa, zażartował:

- Nawet marszałek może sobie czasem pozwolić na odrobinę wina.

Woroszyłow rozpłynął się w uśmiechu wdzięczności, napełnił kieliszek.

Na drugim stole stały wazy z pierwszym daniem, obok piętrzył się stosik czystych talerzy. Każdy nalewał sobie według uznania - jedni barszcz, drudzy rosół. Stalin podnosił pokrywki, zaglądał do środka i mówił sam do siebie:

- Aha, kapuśniak... A tu zupa... Ucha... Skosztujemy uchy...

Woroszyłow też wybrał uchę.

Nieco później kelnerzy podali drugie danie. Po kolacji wszyscy pili herbatę, nalewali ją z dużego samowara, na którego kryzie stał czajnik z esencją.

Stalin miał na sobie ten sam frencz co w gabinecie. Zmienił tylko buty na miękkie, safianowe, jasnego koloru, w malinowe desenie. Również w tym pokoju wisiała mapa Europy z zaznaczonymi nowymi granicami. I tak samo jak w gabinecie Stalin często podchodził do mapy, wyzywał "monachijczyków", Chamberlaina i Daladiera, Anglię i Francję.

Nazajutrz znów zebrali się o osiemnastej w gabinecie Stalina i znów zakończyli posiedzenie kolacją w jego mieszkaniu. W ciągu doby dotarły nowe doniesienia: ludność Pragi wyszła na ulice, domagając się utrzymania gotowości bojowej wojsk na granicy i powszechnej mobilizacji, ludzie płakali. Jednakże 1 października rząd Czechosłowacji ogłosił przez radio kapitulację. Tego samego dnia wojska niemieckie przekroczyły granicę i weszły na terytorium kraju.

Członkowie Biura Politycznego wyładowali swój gniew na Litwinowie.

Szczególnie głośno pomstował Mołotow - nie lubił Litwinowa: tamten jako jedyny w rządzie demonstrował niezależność. Teraz nadarzyła się okazja rozprawy z narkomem spraw zagranicznych. Oto do czego doprowadziła bezkrytyczna orientacja na Anglię i Francję - mówił Mołotow - ślepe zaufanie Litwinowa do tych imperialistycznych drapieżców! Oczywiście, towarzysz Litwinow spędził w Anglii wiele lat, uważa się niemal za Anglosasa, po angielsku mówi lepiej niż po rosyjsku, ożenił się z Angielką, ale czy to może usprawiedliwiać tak krótkowzroczną politykę? Nie, to nie są partyjne podstawy polityki, lecz mieszczańskie. W najlepszym przypadku mieszczańskie - poprawił się Mołotow bardzo znacząco.

Kaganowicz, patrząc z nienawiścią na Litwinowa zimnymi niebieskimi oczami, oskarżył go o to, że w pogoni za tanią popularnością wśród zachodniej burżuazji narkom sprzeniewierzył się interesom Związku Radzieckiego. Dlaczego nie przewidział, nie odgadł z góry Monachium? Dlaczego nie uprzedził kierownictwa partii? Należy wyciągnąć bezwzględne konsekwencje wobec Litwinowa i jego aparatu.

Burzliwą atmosferę trochę rozładował ostrożny Mikojan. Mówił o stosunkach gospodarczych między ZSRR i Zachodem, o tym, że Niemcy zwlekają z podpisaniem traktatu handlowokredytowego.

Woroszyłow, który jeszcze nie doszedł do siebie po przeżytym strachu, przyłączył się do ogólnego chóru. Zerkając nieśmiało na Stalina odczytał dane o czechosłowackim i radzieckim potencjale wojskowym. Oba kraje mogły wystawić 133 dywizje przeciwko 43 niemieckim. Prawie trzykrotna przewaga, Hitler musiałby ponieść klęskę. Jednakże Litwinow, zamiast przekonywać Czechów o potędze pomocy radzieckiej, flirtował z Anglią i Francją, które tymczasem za jego plecami dogadały się z Niemcami.

Litwinow zachowywał spokój. Tak, Anglia i Francja próbują okiełznać wojownicze zapędy Hitlera za cenę zdrady. Ich nadzieje są płonne. Hitler ma daleko idące plany. Po jego kolejnych podbojach kraje zachodnie przekonają się, że Niemcy należy powstrzymać, gdyż w przeciwnym razie same staną się ich ofiarą. To oznacza, że nie mogą rezygnować z takiego sojusznika jak ZSRR. Sytuacja jest trudna, lecz nie beznadziejna. Nie należy tracić głowy. Układ monachijski ma wielu przeciwników na Zachodzie. Po powrocie do Londynu Chamberlain obwieścił: "Przywiozłem pokój!" Winston Churchill odpowiedział: "Ponieśliśmy całkowitą i miażdżącą klęskę. Nie należy sądzić, że to koniec. To dopiero początek". Nie tylko Churchill tak uważa, zachodnia opinia publiczna jest tego samego zdania.

- Przewidujecie, że Hitler zaatakuje ZSRR? - przerwał mu Mołotow.

- Sądzi, że Anglia i Francja to łatwiejsi przeciwnicy niż ZSRR. Jeśli rozpęta wojnę w Europie, to najpierw rozprawi się z nimi, a dopiero potem napadnie na nas.

- Usypiacie naszą czujność - grubiańsko powiedział Kaganowicz. - W czyim interesie?

- Kieruję się jedynie interesem mojego kraju i mojej partii - odparł Litwinow.

- Frazesy! - rzucił Kaganowicz i ostentacyjnie odwrócił się plecami. Stalin zabrał głos na zakończenie ostatniego posiedzenia. Jednakże członkowie Politbiura usłyszeli od niego zupełnie coś innego, niż się spodziewali.

- Anglia i Francja - powiedział Stalin - popychają Hitlera do napaści na Związek Radziecki. Do koalicji antyradzieckiej przyłączyła się Japonia, ZSRR znalazł się w niebezpiecznej izolacji politycznej.

Wstał i mówił dalej, przechadzając się po pokoju jak zwykle wzdłuż okien, zerkał na blask kremlowskich gwiazd, na oświetloną nocną Moskwę.

- Co należy począć w takiej sytuacji? Towarzysz Litwinow zapewnia nas, że Hitler zaatakuje zachodnie mocarstwa. Taki wariant nie jest wykluczony, ale przede wszystkim powinny to sobie uświadomić właśnie te mocarstwa. - Stalin zatrzymał się przed Litwinowem, wycelował w niego palec. - Jeśli wy, towarzyszu Litwinow, jesteście pewni, że na pierwszy ogień pójdą Francja i Anglia, to właśnie wy powinniście przekonać o tym przywódców Francji i Anglii. Takie jest obecnie podstawowe zadanie naszej dyplomacji.

Litwinow i pracownicy narkomatu spraw zagranicznych gorliwie wykonywali dyrektywę Stalina.

Jednakże sam towarzysz Stalin główne zadanie dyplomacji radzieckiej rozumiał całkiem inaczej.

Po Monachium wszyscy dostrzegli słabość Anglii i Francji, ich strach przed Hitlerem. To zachęci Hitlera do ataku na "odwiecznego wroga" - Francję, na znienawidzoną Anglię. Tu Litwinow ma rację. Jednakże Hitler zaatakuje te kraje tylko wtedy, gdy będzie miał za plecami przyjazny albo przynajmniej neutralny Związek Radziecki. Tego Litwinow nie rozumie i kursu na zbliżenie ZSRR z Niemcami realizować nie będzie. Robią to za niego inni. A Litwinow niech prowadzi rozmowy z Anglią i Francją, niech usypia ich czujność.

Hitler niewątpliwie ucieszyłby się z dymisji Żyda Litwinowa. ON to zrobi, gdy JEGO stosunki z Hitlerem osiągną odpowiedni poziom. Nie zlikwiduje jednak narkoma. Nie wiadomo, jak się potoczą wydarzenia. Litwinow może być jeszcze potrzebny. W Anglii i USA ma wysokie notowania, niech więc jeździ i przekonuje. Prawdziwą politykę, JEGO politykę, realizują inni, radca handlowy Kandelaki prowadzi tajne rozmowy z Niemcami. I kontaktuje się nie z Litwinowem, lecz bezpośrednio z NIM. Trzeba będzie włączyć do tych negocjacji Mołotowa.


22.


Zadzwoniła Lena.

- Warieńko, przyjedź najszybciej, jak tylko możesz.

- Zaraz będę...

Waria odłożyła słuchawkę, poszła do Igora Władimirowicza.

- Igorze Władimirowiczu, muszę się urwać.

Patrzył na nią z niedowierzaniem. Za godzinę mieli być w Mossowiecie. Waria przygotowywała dla niego referat i jak zwykle w takich przypadkach asystowała mu na zebraniach.

- Mam bardzo pilną sprawę - powiedziała Waria. - Plany przekażę Lowoczce, wszystko mu wytłumaczę, pojedzie z panem, dobrze?

- Oczywiście, skoro tak, niech jedzie Lowoczka - zgodził się Igor Władimirowicz.

Jak się okazało, Lenie i wszystkim zameldowanym w jej mieszkaniu wręczono nakaz opuszczenia Moskwy w ciągu trzech dni. Na pytanie "Dokąd chcecie się udać?" odpowiedziała, że do Miczurinska, tak jak radziła Waria. "Do Miczurinska nie wolno". Wymieniła więc Ufę, nic innego nie przyszło jej do głowy. Dostała skierowanie i bilet do Ufy. "Mam dziecko". - "W jakim wieku?" - "Półtora roku". - "Nie potrzebuje specjalnego biletu". Pojutrze wieczorem musi wyjechać do Ufy i stawić się w tamtejszym oddziale NKWD. Tak to wygląda. Masza, pomoc domowa, zwalnia się dziś z pracy, przechodzi do Metrostroju, zamieszka w hotelu robotniczym. Trzeba jakoś załatwić u notariusza upoważnienie dla Maszy, napisać, że w imieniu Budiaginej Jeleny Iwanowny ma prawo dowiedzieć się, w którym domu dziecka przebywa brat tejże. Nie wiadomo tylko, czy uda się uzyskać taki dokument.

- Jeśli chcesz, sama pojadę do tego sierocińca i dowiem się wszystkiego o Władlenie.

- Warieńko, osobom postronnym nie udzielają żadnych informacji. Taką mają zasadę. Masza w ostateczności pokaże swój dowód, była zameldowana w naszym mieszkaniu na Granowskiego i tutaj. Zawsze to jakiś argument.

- Zgoda, niech się Masza dowiaduje - powiedziała Waria - ale usiądźmy na chwilę, chcę z tobą porozmawiać.

Usiadły.

- Dobrze, że wybrałaś Ufę, odnajdziesz tam Saszę, on ci pomoże.

- Nie. Nie będę szukać Saszy, nie chcę komplikować mu życia. Myślisz, że oni pozwalają wybrać sobie miasto, bo są tacy humanitarni? Chcą w ten sposób wykryć, gdzie kto ma krewnych, żeby zacząć nowy łańcuszek aresztowań i zsyłek.

- Twoja sprawa. Ale nie masz prawa zabierać ze sobą Wani. Jeśli cię tam zamkną, dziecko zginie, jeśli zostaniesz na wolności, zginiecie oboje.

Lena spojrzała na nią spode łba.

- Co proponujesz?

- Powiedz mi, czy zastanawiałaś się, za kogo wyszła Nina i dokąd wyjechała?

- Nietrudno zgadnąć. Wyszła za Maksa i wyjechała do Maksa.

- No właśnie. Za udział w walkach nad jeziorem Chasan Maks dostał order Bohatera Związku Radzieckiego.

- Tak? - ożywiła się Lena. - Bardzo się cieszę. Maks był wspaniałym chłopakiem. Taki prosty, skromny, Sasza bardzo go lubił. To dobrze, że nic mu się nie stało.

- Mam propozycję - powiedziała Waria z naciskiem. - Zostawisz Wanię u mnie, a ja zawiozę go do Niny i Maksa. Usynowią małego, będzie u nich bezpieczny. Uratujemy dziecko, będziesz wiedziała, że żyje, i będziesz wiedziała, gdzie jest. Jeśli twoja sytuacja zmieni się na lepsze, jakoś to załatwicie między sobą. Wtedy pojadę i przywiozę ci synka. Lena długo myślała ze zwieszoną głową, potem spytała:

- Czy oni go zechcą?

- Możesz być absolutnie pewna. Wszystko biorę na siebie i za wszystko odpowiadam. Wysłałam już depeszę, żeby przysłali zaproszenie dla mnie i dziecka. Niedługo biorę urlop. Pobędę z Wanią, dopóki nie przyjdzie zaproszenie, Sofia Aleksandrowna mi pomoże. Spakuj tylko jego rzeczy.

Lena nadal siedziała ze spuszczoną głową. Ojciec i matka rozstrzelani, brat w izbie dziecka NKWD, teraz rozstaje się z synkiem, pewnie na zawsze, czeka ją los rodziców. Niech chociaż dziecko się uratuje.

Boże, skąd się u niej wzięła ta mężna i pełna poświęcenia dziewczynka? Jak się uchowała w tym złowrogim i krwawym świecie?

- Dam ci adres Niny - powiedziała Waria - ale go nie zapisuj i nie pisz listów. Naucz się go na pamięć. Tam rządzi wojsko, w razie czego ucierpią i oni, i twój syn. Będziecie się kontaktować przeze mnie. Do mnie pisz na poste restante. Tak będzie najbezpieczniej.

- Dobrze, będę pisała na poste restante. Pomilczała, popatrzyła na Warię ze smutnym uśmiechem.

- Jaka ty jesteś dobra, Wariu! Czy chociaż o tym wiesz?


23.


13 stycznia 1939 roku dziennikarze akredytowani w Berlinie przekazali informację o oddaniu do użytku nowego gmachu Kancelarii Rzeszy. Opisywali gigantyczną budowlę, marmurowe kolumnady i płyty, którymi wyłożono wewnętrzny dziedziniec, masywne drzwi o wysokości pięciu metrów, galerię, która według planów Hitlera miała być dwukrotnie większa niż galeria pałacu w Wersalu. Kolosalny gabinet zdobiła rzeźba wielkości człowieka, przedstawiająca na wpół obnażony miecz. Ten miecz, jak się ponoć wyraził Hitler, miał wzbudzać respekt wśród dyplomatów. Otwarcie nowej kancelarii uświetnił uroczysty bankiet dla korpusu dyplomatycznego.

Najważniejsze było to, że w czasie bankietu Hitler znacząco długo rozmawiał z radzieckim ambasadorem Mierkałowem. Po Hitlerze do Mierkałowa podszedł Ribbentrop, a później generał Keitel. Radziecki ambasador znalazł się w centrum uwagi.

W swoim raporcie do Moskwy Mierkałow był ostrożny: "Hitler przywitał się, pytał o życie w Berlinie, o mój wyjazd do Moskwy, powiedział, że wie o moim moskiewskim spotkaniu z niemieckim ambasadorem Schulenburgiem i życzył powodzenia". Ostrożność Mierkałowa nie zdziwiła Stalina: nie bierze udziału w poufnych kontaktach, poza tym słabo zna niemiecki, a Hitler rozmawiał bez tłumacza. Znaczenie faktu takiej rozmowy było jednak oczywiste. Hitler daje MU sygnał: wie o tajnych rokowaniach, popiera je, jest gotów polepszyć stosunki między Niemcami a ZSRR.

Domysły potwierdziły się - w prasie niemieckiej ustały ataki na przywódców Związku Radzieckiego.

Jeszcze ważniejszym potwierdzeniem stał się meldunek antyfaszystowskiej grupy Schultze-Beuzena, która działała w niemieckim ministerstwie lotnictwa: rankiem 8 marca Hitler w przemówieniu do generałów i admirałów rozkazał do 15 marca zająć resztę Czechosłowacji; do jesieni, przed roztopami, podbić Polskę; w latach 1940-1941 zetrzeć z powierzchni ziemi "odwiecznego wroga", Francję, i zapanować nad Anglią, przejąć jej bogactwa i kolonie na całym świecie.

Stalin mógł sobie pogratulować. JEGO przewidywania okazały się słuszne: Hitler zaatakuje Francję. Teraz ruch należał do NIEGO. Wykonał go, wygłaszając 10 marca 1939 roku referat na XVIII Zjeździe partii.

Przed zjazdem Stalin poświęcił najwięcej uwagi składowi Komitetu Centralnego, który należało wybrać. Wziął listę członków KC, wybranych na poprzednim zjeździe, wykreślił rozstrzelanych, stanowili większość, przy przewidzianych do rozstrzelania postawił grube krzyżyki, niektóre nazwiska obwiódł kółkami, podobnymi do pętli i przeniósł je na dół listy, do grupy kandydatów, inne, też za pomocą takiej szubienicznej pętli, podciągnął w górę, do grupy członków, i kierując się własnymi rachubami dodał nowe nazwiska.

Następnie Stalin kazał uzupełnić tekst referatu na XVIII Zjazd. Stwierdzając, że Anglia i Francja nie dały odporu Hitlerowi, powiedział:

"Główna przyczyna... to pragnienie, by nie przeszkadzać Niemcom, by uwikłały się w wojnę ze Związkiem Radzieckim, pozwolić wszystkim uczestnikom wojny, by głęboko ugrzęźli w bagnie wojny, pozwolić im, by się wzajemnie osłabili i wyczerpali, a potem, gdy dostatecznie osłabną - wkroczyć na scenę ze świeżymi siłami, podyktować swoje warunki osłabionym uczestnikom wojny. I tanio, i przyjemnie!... Należy jednak zaznaczyć, że ta wielka i niebezpieczna gra polityczna może się dla nich skończyć poważnym fiaskiem".

W Berlinie zrozumiano odpowiedź Stalina.

15 marca wojska niemieckie wkroczyły do Pragi. Czechy zostały włączone do Rzeszy jako "protektorat Czech i Moraw". Wkrótce potem Niemcy zajęli litewski port Kłajpedę (Memel). 23 marca padł Madryt, republika przestała istnieć. Zbrojna konfrontacja ZSRR i Niemiec w Hiszpanii skończyła się.

Droga do sojuszu z Hitlerem była otwarta. Ale sojusz z faszystowskimi Niemcami?! Trzeba zminimalizować polityczne koszty tego posunięcia.

Naród? Naród nie jest siłą polityczną. Siłą polityczną staje się dopiero w rękach politycznego przywódcy. Sprzeciw wobec nagłego zwrotu jest możliwy jedynie w przypadku istnienia politycznej opozycji. Nie ma jej. Została zlikwidowana, wykorzeniona raz na zawsze. ON rządzi narodem, naród przyzwyczaił się już do JEGO nieoczekiwanych posunięć i manewrów. W JEGO rękach jest partia - potężny i posłuszny ster, który natychmiast może skierować państwo w pożądanym kierunku. Naród, ludzie - to tylko poddani państwa.

Zachód? Reakcja Zachodu nie będzie jednoznaczna. Burżuazja wpadnie w histerię, socjaldemokracja też. Komuniści? Partie komunistyczne są w JEGO rękach, utrzymują się za radzieckie złoto. Przeciwnicy JEGO polityki? Znajdą się wśród zachodniej inteligencji. Oczywiście muszą mieć przywódcę. Taki przywódca już jest. Trocki. Znane nazwisko, nimb bohatera Rewolucji Październikowej, uosabia socjalizm, który fascynuje zachodnią inteligencję. Najważniejsze, że dzień w dzień przepowiada sojusz Stalina z Hitlerem. Co gorsza, w opinii zachodnich robotników i inteligentów, nie obeznanych z wielką polityką, będzie miał słuszność. W swoich najnowszych artykułach pisze:

"Klęska Czechosłowacji - to klęska polityki Stalina... Dyplomacja radziecka zacznie teraz szukać zbliżenia z Hitlerem za cenę nowych ustępstw i kapitulacji... Zbliżenie Stalina i Hitlera jest bardzo prawdopodobne... Po rozgromieniu partii, po likwidacji dowództwa armii Stalin jawnie pretenduje do roli głównego agenta Hitlera".

Co za łajdak! Doskonale rozumie konieczność manewrów dyplomatycznych, a na NIEGO wylewa kubły pomyj. Łatwo sobie wyobrazić satysfakcję Trockiego, gdy ON rzeczywiście zawrze sojusz z Hitlerem, przez co ta żałosna IV Międzynarodówka stanie się potężną siłą. Trocki ma znakomite wyczucie polityczne - tego nie można mu odmówić - i dostrzega swoją wielką szansę.

Likwidacja Trockiego to już nie zemsta i odwet, lecz usunięcie groźnego przeciwnika politycznego. W NKWD zadaniem tym zamiast Słuckiego i Spiegelglasa zajmuje się teraz Sudopłatow i Eitington. Beria zapewnia, że starannie przygotowują operację. Zbyt powoli przygotowują! Trzeba porozmawiać z tymi ludźmi.

Eitington był w podróży służbowej. Beria przyszedł z Sudopłatowem. Usiedli po obu stronach długiego stołu. Stalin spacerował po gabinecie, mówił cichym głosem:

- Oczywiście doskonale wiecie, ile zła wyrządził Trocki naszemu narodowi. Jego wspólnicy ponieśli zasłużoną karę. A przywódca? Jest cały i zdrowy. - Stalin umilkł, chodził z kąta w kąt. Sudopłatow zerknął na Berię, ten nieznacznie pokręcił głową: nie, pauza nie oznacza, że towarzysz Stalin już skończył, zaraz rozwinie swoją myśl. - Trocki działa za granicą od dziesięciu lat. Czy w ciągu tych dziesięciu lat nie mogli go unieszkodliwić? Niewątpliwie mogli. Nie chcieli. Sabotowali. Winni poniosą najsurowsze konsekwencje. Dłużej nie wolno zwlekać. W obecnej sytuacji międzynarodowej nie możemy sobie na to pozwolić. Nadchodzi wojna. Trocki stał się sojusznikiem faszyzmu. Trockiści przenikają do ruchów lewicowych, dezorganizują je i tym samym osłabiają pomoc, jakiej postępowe siły mogłyby udzielić Związkowi Radzieckiemu. Należy zadać cios IV Międzynarodówce. Jak? Pozbawić ją przywódcy.

Stalin zatrzymał się przed Sudopłatowem, wbił w niego swoje ciężkie spojrzenie, powiedział podniesionym głosem:

- Trockiego trzeba zlikwidować w ciągu roku. Mam nadzieję, że sobie z tym poradzicie. Jedźcie do Meksyku. Zapewnimy wam niezbędne warunki i wszelką pomoc.

Sudopłatow wstał.

- Siedźcie! - polecił Stalin.

Sudopłatow usiadł, ale nawet siedząc mówił tak, jak gdyby stał na baczność.

- Towarzyszu Stalin! Zrobimy wszystko co w naszej mocy, żeby wykonać wasz rozkaz. Nie powinienem jednak jechać do Meksyku: nie znam hiszpańskiego i niepotrzebnie będę zwracać na siebie uwagę.

- A Eitington?

- Tak zdecydowaliśmy, towarzyszu Stalin. Na miejscu operacją będzie kierował towarzysz Eitington.

- Co to za człowiek?

- Czterdzieści lat. Doświadczony wywiadowca, pewny, bystry, twardy. Członek partii od 1919 roku. Studiował w akademii wojskowej, pracował z towarzyszem Dzierżyńskim. Znakomicie sprawdził się w Hiszpanii. Biegle włada angielskim, niemieckim, francuskim i hiszpańskim.

- Jaki jest plan operacji?

- Przewidziano kilka wariantów. Najlepszy zostanie wybrany w Meksyku. Wszystkie łączy jedno: akcję przeprowadzą komuniści, którzy byli przeszkoleni w Związku Radzieckim i walczyli w Hiszpanii.

- No cóż - powiedział Stalin. - Działajcie! Nie żałujcie środków. I pamiętajcie - znów popatrzył na Sudopłatowa ciężkim wzrokiem - że likwidacja Trockiego to polecenie Komitetu Centralnego naszej partii. - Podał dłoń. - Życzę powodzenia.

Stalin i Beria zostali sami.

- Co tam u was? - spytał Stalin. Beria położył przed nim kartkę papieru. Był to donos pracownika Narkomatu Spraw Zagranicznych. W prywatnej rozmowie Litwinow krytycznie wypowiedział się o polityce kierownictwa partii i rządu.

Znając charakter Litwinowa Stalin uznał, że komisarz ludowy prawdopodobnie pozwolił sobie na coś takiego. Poza tym już czas podjąć bliższe rozmowy z Niemcami. Litwinow się do tego nie przyda.

Oczywiście ON nie zapomniał, jak wtedy w Londynie Litwinow uratował GO przed pijanymi dokerami. Oczywiście ON docenia, że przez trzydzieści lat Litwinow nikomu nie powiedział o tamtym zdarzeniu, ale jak długo można spłacać dług wdzięczności? Przywódca państwa nie ma i nie miewa osobistych przyjaciół, ma jedynie wielkie dzieło, które ON tworzy. Ludzie dzielą się na tych, którzy pomagają MU w tym dziele, i na takich, którzy w tym przeszkadzają. Szkoda, że towarzysz Litwinow tego nie rozumie. Wielu takie niezrozumienie przypłaciło życiem. Życie Litwinowa należy jednak oszczędzić, Litwinow może się jeszcze przydać.

W rogu donosu Stalin napisał: "Nadać bieg sprawie". Oddając kartkę Berii powiedział:

- Litwinowa na razie nie ruszać, ale muszę wiedzieć o każdym jego słowie. Gdziekolwiek by je wypowiedział.

3 maja Litwinow został odwołany ze stanowiska ludowego komisarza spraw zagranicznych. Zastąpił go Mołotow, który zachował równocześnie funkcję przewodniczącego Sownarkomu. Formalności załatwiono nocą, w obecności Malenkowa i Berii. Obecność Berii nie była przypadkowa.

Do lata 1939 roku represjonowano pięciu zastępców Litwinowa, czterdziestu ośmiu ambasadorów, stu czterdziestu pracowników Narkomatu Spraw Zagranicznych i większość personelu ambasad ZSRR za granicą. Z niektórych placówek odwołano i zlikwidowano wszystkich dyplomatów. Realizacją stalinowskiej polityki zagranicznej zajęli się nowi ludzie.


24.


Zajęcia zaczynały się dopiero za dwie godziny, Sasza i Gleb wstąpili na pocztę, tam odbierali korespondencję na poste restante. Ciotka rzadko pisywała do Gleba, ale Sasza dostał list od mamy, spokojny list. Sasza kilka razy wysłał jej pieniądze, mama wymawiała mu te przekazy, bała się, że syn odejmuje sobie od ust, lecz powoli przywykała do myśli, że u niego wszystko w porządku, został w Ufie, bo dostał lepsze mieszkanie i większą pensję.

Sasza czytał przy oknie list od mamy, Gleb flirtował z panienkami z okienek, znali się, dziewczyny chodziły w zeszłym roku na kurs, fajna była grupa, wesoła. Sasza schował list do kieszeni, podniósł wzrok. W tej samej chwili do okienka podeszła wysoka kobieta w czarnym płaszczu i szarym berecie, podała dowód. Przez moment widział twarz tej kobiety, wydała mu się znajoma, nie odrywał więc od niej oczu. Stała, pochylona nad barierką, urzędniczka z dowodem w dłoni drugą ręką przeglądała koperty w szufladzie, zamknęła dowód, oddała - listów nie było.

Kobieta wyprostowała się, odwróciła głowę. Boże mój, Lena Budiagina!

- Lena!

Piękna jak dawniej, matowa cera, nieco wydęte usta - "lewantyński profil", jak mawiała o niej Nina Iwanowna. Tylko oczy miała zmęczone, pojawiło się w nich coś nowego, jakaś surowość i powaga.

Popatrzyła na niego nieco spode łba. To znajome z dzieciństwa spojrzenie przypomniało mu ich klasę, ich szkołę, grupę przyjaciół, Arbat.

- Witaj, Saszo, cieszę się, że cię widzę.

Powiedziała to zupełnie spokojnie. Nie zdziwiło jej to nieoczekiwane spotkanie. A przecież nie widzieli się od pięciu lat. Może wiedziała, że Sasza jest w Ufie?

Podszedł Gleb. Uśmiechnął się do Leny, błysnął białymi zębami. Lena wreszcie też się uśmiechnęła. Uprzejmy uśmiech, nie tak nieśmiały jak dawniej. Sasza dokonał prezentacji. Lena - koleżanka ze szkoły, przyjaciółka z dziecięcych i młodych lat. Gleb - najbliższy kolega.

Wyszli z poczty we trójkę. Sasza wypytywał o Moskwę, o przyjaciół, kiedy przyjechała do Ufy. Odpowiedzi były skąpe. W Ufie jest od pół roku. Przyjaciele? Maks w wojsku, Nina wyszła za mąż, dokądś wyjechała, Wadim chyba w Moskwie. Odpowiadała powściągliwie, żadnych nazwisk, same imiona, ani słowa o Szaroku, a przecież ma z nim dziecko, ani słowa, dokąd wyjechała Nina, Nina wyjechała na Daleki Wschód, do Maksa, Sasza wiedział o tym od mamy. Maks został Bohaterem Związku Radzieckiego, pisano o tym w gazetach, tymczasem Lena nawet nie wspomina, o jakim Maksie mowa, ani słowa o rodzicach, o tym, co robi w Ufie.

Doszli do przystanku autobusowego.

- Jakim jedziesz? - spytał Sasza.

Zerknęła na rozkład, trzy linie... Po chwili zastanowienia powiedziała:

- Wszystko jedno, każdy pasuje.

"Każdy" nie mógł jej pasować, kursowały w różnych kierunkach.

- Może zostawisz mi swój adres, wpadnę kiedyś - zaproponował Sasza.

- Nie, mieszkam bardzo daleko. Lepiej ja zajdę do ciebie albo umówimy się gdzieś na mieście, już wiosna, ciepło.

- Dobrze. Zapisz sobie mój adres.

- Zapamiętam.

Podał adres, umówili się na dzień i godzinę. Lena wsiadła do pierwszego autobusu.


25.


- Śliczna - orzekł Gleb w zamyśleniu. - I ostrożna.

- To była najpiękniejsza dziewczyna w szkole - powiedział Sasza. - Ostrożna? A kto dziś nie jest ostrożny? Wie, że pięć lat temu aresztowali mnie, zesłali, i nagle spotykamy się w Ufie. Nie ma pojęcia, kim teraz jestem, co robię.

Miał zaufanie do Gleba, ale mówił mu o swoich sprawach, a tu w grę wchodziły cudze. Może Lena nosi inne nazwisko, może wyszła za mąż. Na razie nic o niej nie powie.

- Kochanieńki, ona była taka ostrożna ze względu na mnie. I słusznie: nie wie, kim jestem, a może obaj zwialiśmy z Syberii? Uciekła od nas pierwszym lepszym autobusem. Nie mam jej tego za złe, wprost przeciwnie. Widać, że waszą szkołę kończyły nie tylko takie palanty jak ty.

- No to świetnie - powiedział Sasza. - Chodź, poczytamy sobie gazetkę.

- Po cholerę, ciągle tylko zjazd i zjazd.

Zatrzymał się jednak z Saszą przed gablotą z prasą.

Od wielu dni gazety pełne były sprawozdań z XVIII Zjazdu partii, w kółko to samo, w kółko to samo... Referaty, wystąpienia, powitania, hymny na cześć towarzysza Stalina, owacje.

W dzisiejszej gazecie zamieszczono mowę Szołochowa. Sasza przeczytał ją. Pokazał Glebowi.

Gleb też zaczął czytać:

"Tak już jest i tak już pozostanie, towarzysze, że i w szczęściu, i w nieszczęściu zawsze zwracamy się w myślach do niego, twórcy naszego życia. Przy całej swej niezwykłej, tak bardzo ludzkiej skromności towarzysz Stalin będzie musiał dźwigać brzemię naszej miłości i oddania (oklaski), gdyż nie tylko my, żyjący i pracujący pod jego przywództwem, lecz także wszyscy ludzie pracy wiążą nadzieje na świetlane jutro ludzkości właśnie z jego imieniem (oklaski)". - Słuchaj, po co mam to czytać? Chodźmy! - powtórzył Gleb.

- Dobra, chodźmy. No i co ty na to?

- Kmiot!

- Przecież napisał "Cichy Don", znakomita powieść.

- W latach dwudziestych podawano w wątpliwość jego autorstwo, powołano nawet specjalną komisję.

- Coś niecoś o tym słyszałem.

- Akimow mi opowiadał. Podobno autorem był jakiś biały oficer, ale przecież nie mogli tego ogłosić. No bo jak, kochanieńki?! A tu pod ręką swój, Kozak ze stanicy, przedstawiciel ludu. Jeśli jednak "Cichy Don" jest arcydziełem, to jego autorem nie może być kmiot. Jak powiedział twój ulubiony Puszkin, kochanieńki, geniusz i nieuczciwość nigdy nie chodzą w parze.

- Nie każdy geniusz może pokonać strach. Szołochow nie jest zresztą taki znów genialny.

- Opluwa rozstrzelanych kolegów. Według ciebie - ze strachu?

- Tak.

- Nie, kochanieńki, to natura naszego rosyjskiego kmiota. Chłop pełza przed panem, ale drugiego chłopa zakatuje na śmierć, jeśli pan mu rozkaże. Wszyscy to takie kmioty, cały nasz "wielki naród radziecki", którym wy, inteligenci, tak się zachwycacie.

- Inteligencja zła, naród zły, a ty kim jesteś?

- Ja, kochanieńki, też jestem kmiot, taki sam jak wszyscy. Opowiem ci, co widziałem na własne oczy. Chcesz?

Sasza roześmiał się.

- Dawaj. Na każdą okazję od razu masz gotową opowieść.

- Posłuchaj, posłuchaj. W dwudziestym dziewiątym albo w trzydziestym roku miałem dziewczynę, wiejską nauczycielkę. Mieszkałem u niej jako brat, nawet imiona ojców się zgadzały: ja Wasilijewicz, ona Wasilijewna. Po nocach baraszkowaliśmy w łóżku, dobrze nam było, a w dzień zaszywałem się w lesie albo na polach ze szkicownikiem. Taka sielska idylla. Miejscowi traktowali mnie trochę pobłażliwie, jak pracujący wieśniacy mieszczucha ze sztalugami, ot, "pan się zabawia", ale ogólnie rzecz biorąc życzliwie. Pewnego razu śpimy sobie z moją Kławoczką, napracowaliśmy się w nocy, raptem słyszę jakiś raban na ulicy. Co się dzieje? Wstała, podeszła do okienka, ciut uchyliła firankę i powiada: "Gołoduchinów rozkułaczają". A tam, nawiasem mówiąc, mieszkali sami Gołoduchinowie, wieś też nazywała się dawniej Gołoduchino, potem zmieniono nazwę na bardziej dopasowaną do rzeczywistości: Groza Imperializmu.

- Nie zalewaj, nie zalewaj!

- Słowo daję. Nędzny kołchozik, a nazywa się właśnie tak: Groza Imperializmu, żeby było straszniej.

- To dowcip.

- Mniejsza z tym. Chodzi o to, że wszyscy mieszkańcy noszą to samo nazwisko, a więc są ze sobą jakoś spokrewnieni, w bliższym czy dalszym stopniu, ale spokrewnieni. I akurat którychś Gołoduchinów rozkułaczają. Oczywiście szybko wciągam portki, na takie widowisko warto popatrzeć. A Kławka do mnie: "Nie chodź, tam jest milicja, pełnomocnicy, ty nie jesteś stąd, przyczepią się, zaczną sprawdzać dokumenty, pytać ktoś ty, a nasi powiedzą: do nauczycielki Kławdii Wasilijewńy przyjeżdża, nocuje, nie chcę tego. Patrz stąd, wszystko widać, stań tutaj".

Stanąłem przy oknie, tak jak kazała, i co widzę: przed chatą dwie podwody, milicjanci wywlekają z domu kobiety, dzieci, starców, gospodarze nie stawiają oporu, wiedzą, że za opór dostaną dodatkowy artykuł, baby wrzucają na wozy wszelkie barachło, babka, zupełna starowinka, nie chodzi, milicjanci ściągnęli ją z pieca, wynieśli na rękach i cisnęli na furmankę, jedno niemowlę, pozostałe dzieciaki też malutkie, płaczą, krzyk, lament, okropny widok, nie wiadomo, za co i po co wyrywają ludzi z ojcowizny, niszczą rodzinne gniazdo, wysyłają na Syberię, praktycznie na śmierć.

Gleb umilkł na dłuższą chwilę.

- Chodzi jednak o coś innego, kochanieńki. Obok stoją mężczyźni, kobiety, bez słowa stoją, nawet dzieciaki jakby skamieniały, a wszyscy to Gołoduchinowie, tacy sami jak ci nieszczęśni rozkułaczani, ich krewni, kumy, swaty, razem życie przeżyli. I oto na ich oczach dzieje się krzywda, zło, wyrządza je urzędniczyna w garniturku i dwaj cherlawi milicjanci. Popatrzyłem na tłum silnych, krzepkich chłopów, na silne, krzepkie baby, zobaczyłem gotowość na ich twarzach i pomyślałem: no, zaraz rzucą się na tych wymoczków, rozbroją, wpakują na wozy i przepędzą ze wsi. Stoję, czekam na ten moment. Nic z tego... Milicjanci wywlekli z chałupy całą rodzinę, wsadzili na podwody, kobiety zawodzą, dzieci też, a gliniarze - batem po końskich tyłkach i pojechali... I w tej samej chwili, kochanieńki, gromada gapiów faktycznie się rzuciła, ale nie w pogoń, nie na ratunek swoim, nie na pomoc - do chaty się chłopstwo rzuciło, szabrować resztę dobytku, rozdrapać to, czego tamci nieszczęśnicy nie zdążyli zabrać. I wracają, rozumiesz, do domów nasze poczciwe, litościwe kobieciny, idą zadowolone, radosne, dzieciarnia też, ktoś niesie garnek, ktoś talerz, ktoś drzwiczki od pieca, z zawiasami wyrwali, spieszyli się, żeby zdążyć, zanim przewodniczący kołchozu opieczętuje ten rozgrabiony, sponiewierany dom. Miałem wtedy dziewiętnaście czy dwadzieścia lat. Zrozumiałem, że nasz naród to kmioty, od chłopa po tego chłopskiego pisarza Szołochowa, od prostej baby po członka Biura Politycznego, który na rozkaz przyznaje się, że jest szpiegiem i dywersantem. Wszystko, co piszą różni Dostojewscy i inni filozofowie o specyficznej duszy, szczególnym powołaniu, szczególnej misji, to jedna wielka bzdura! Strofy Tiutczewa: "Rozumem nie ogarniesz Rosji, jest w niej szczególny zamysł boski...", kochanieńki, to też tylko poetyckie pustosłowie, poetyckie fantazje.

- Cała wieś brała w tym udział? - spytał Sasza.

- Nie wszyscy, ale co to zmienia?

- Bardzo wiele. Grupka szabrowników to jeszcze nie cały naród. Wszędzie są swoi bandyci.

- A dlaczego "dobrzy ludzie" nie poszli bronić sąsiadów?

- A ty poszedłeś? Ty broniłeś?

- Kochanieńki, ja jestem taki sam kmiot jak tamci!

- Więc nie wymagaj od innych! Szczególnie od chłopa, który zawsze był okradany, gnębiony, pogardzany. Robił z nim, co chciał, dziedzic, starosta z knutem, urzędnik z szablą, kozak z nahajką, pełnomocnik do spraw rekwizycji żywności z karabinem i agitator, za którym stał komisarz z mauzerem, i ci, którzy kazali "rozkułaczać", i ci, którzy to wykonywali. Na nich się nie odkujemy za swoje krzywdy, bo to niebezpieczne, a my chcemy tańczyć, żyć, jeść i pić.

- A propos jedzenia - podchwycił Gleb, właśnie przechodzili obok restauracji. - Może wstąpimy?

- Godzinę temu jedliśmy obiad. Powiedz od razu, że masz ochotę na wódeczkę.

Gleb roześmiał się.

- Tak, kochanieńki, chcę golnąć setę przed zajęciami. Sasza zerknął na zegarek.

- Nie zdążymy. Odwalimy robotę i przyjdziemy na kielicha.

- W porządku - zgodził się Gleb. - Przenosimy picie na wieczór. Tylko coś ci powiem. Mnie zrugałeś. A ty sam?

- Jestem taki jak ty. Jaki bym jednak nie był, nie będę zwalał winy na zastraszonych, zdruzgotanych, oszukanych ludzi. Nie nimi, ale sobą gardzę.

Gleb milczał przez jakiś czas, potem powiedział:

- Mówię tak o naszym chłopstwie nie dlatego, że jestem Niemcem czy innym obcokrajowcem. Nie, kochanieńki, jestem czystej krwi Rosjaninem, teraz znów pozwolili się tym szczycić, teraz jest moda na patriotyzm. "Aleksander Newski", "Minin i Pożarski", "Piotr I" - po co kręcą te filmy? Żeby kształtować patriotyzm, i zauważ, kochanieńki, że chodzi o rosyjski patriotyzm. Powiem ci więcej, tylko tobie: jestem szlachcicem z bardzo starego rodu, moi przodkowie za Iwana Groźnego zdobywali Kazań i Astrachań, przechodzili przez Alpy z Suworowem, byli wśród nich namiestnicy miast i dekabryści, ziemianie i członkowie Narodnej Woli, ale nigdy nie było żadnego Niemca. Później nasz ród zubożał, rozpłynął się wśród kupiectwa i inteligencji, przodkowie kończyli uniwersytety, zostawali profesorami, artystami, tak więc dziś, chwała Bogu, nikt nie ma pojęcia o moim pochodzeniu. Tyle że to szlachectwo też o niczym nie świadczy. Zachował się dokument z szesnastego czy z siedemnastego wieku, pokazywał mi go jeden krewniak, nasz przodek bojar tak podpisał suplikę do cara: "Wierny chłopina twój, Iwaszka, syn takiego to a takiego..." We Francji czy w Niemczech żaden szlachcic nie napisałby o sobie: chłop... To typowo nasze, rosyjskie. Już wtedy wszyscy byli kmiotami, nawet bojarzy i wielmoże, stąd się to wzięło.

- Nie opowiadaj bajek o Francuzach i Niemcach, wcale nie są lepsi. Jacy Niemcy byli wolni po wojnie, jacy demokratyczni! I co? Sami wsadzili sobie Hitlera na kark, i to w powszechnych wyborach! Uciekali od kajzera do wolności, a jak jej zakosztowali, znów zatęsknili za knutem. Sam widzisz, że nie warto stawiać innych za przykład. I nie trzeba mierzyć jedną miarką całego narodu.

Doszli do Pałacu Pracy. Gleb położył dłoń na klamce, ale nie otworzył drzwi, powiedział nagle:

- Ta twoja szkolna przyjaciółka, Lena, jest bardzo interesująca...

- W takich przypadkach mawiasz: kolossal Madonna - zażartował Sasza.

- Nie. - Gleb zamyślił się. - To coś więcej.


26.


Mołotow to tępak, za wolno myśli, a trzeba się śpieszyć. Hitler chce zająć Polskę przed jesiennymi roztopami, to oznacza, że do tego czasu musi uregulować stosunki ze Związkiem Radzieckim. Teraz nie ON, lecz Hitler będzie szukał dróg porozumienia i szedł na ustępstwa. ON nie dopuści, żeby Hitler musiał się poniżać, człowiek nie zapomina poniżenia i przy pierwszej sposobności odpłaca krzywdzicielowi. ON pokaże jednak niemieckiemu Führerowi, że doskonale rozumie jego posunięcia. Będą to pertraktacje między przywódcami dwóch najpotężniejszych mocarstw, między ludźmi, którzy mają zbieżne interesy.

ZSRR i Niemcy przeciwko Anglii i Francji. ON wysunął tę koncepcję już przed dziesięciu laty, teraz w pełni potwierdziła się jej słuszność. Podbój Polski zajmie Hitlerowi miesiąc, najwyżej dwa. Jeśli zaś do wojny przystąpi Anglia i Francja, konflikt przeciągnie się. Pierwsza wojna światowa trwała cztery lata, druga potrwa jeszcze dłużej. Jej uczestnicy wyczerpią siły w walce, dzięki czemu ZSRR stanie się największą potęgą militarną, a ON będzie dyktować osłabionej Europie swoje warunki.

Na JEGO polecenie Astachow, radca ambasady w Berlinie, odwiedził niemieckie MSZ i odbył tam rozmowę, której sens sprowadzał się do tego, że w kwestiach polityki zagranicznej między ZSRR i Niemcami nie ma żadnych sprzeczności.

Po tygodniu ambasador Rzeszy Schulenburg oznajmił Mołotowowi: "Czas uzdrowić stosunki między Niemcami i Związkiem Radzieckim. Rozwiązanie kwestii polskiej uwzględni interesy ZSRR. Anglia nie może i nie chce udzielić pomocy Związkowi Radzieckiemu, zmusi ZSRR, by wyciągał kasztany z ognia". Cenne oświadczenie. Jednakże w Berlinie Astachow usłyszał: "Jeśli ZSRR ma zamiar stanąć po stronie wrogów Rzeszy, to rząd niemiecki jest gotów przyjąć na siebie rolę przeciwnika".

Te słowa brzmią jak pogróżka. ON nie ścierpi takiego tonu. Hitler się denerwuje, do wojny z Polską zostały zaledwie trzy miesiące, ale trzeba panować nad sobą. Hitler to histeryk. Gdy w obecności Hindenburga został kanclerzem Rzeszy, rozpłakał się. Uczuciowy Niemiaszek. W "Mein Kampf" pisze, że na wiadomość o wybuchu rewolucji listopadowej w Niemczech w 1918 roku też się rozpłakał. Rozpłakał się w Wiedniu po anschlussie Austrii, wzruszony powrotem do ojczyzny. Krokodyle łzy, oczywiście. Nie pali, nie pije, wegetarianin. I spokojnie wysyła pod nóż tysiące ludzi. Niezrównoważona natura. W kontaktach z NIM będzie jednak musiał ważyć każde słowo.

Stalin kazał Mołotowowi przerwać polityczne rozmowy z Niemcami i domagać się przede wszystkim podpisania traktatu handlowego. Mołotow jest mistrzem takiej taktyki. Zwodzić, przeciągać to jego żywioł. W czerwcu i w lipcu wszelkie próby Niemców, by kontynuować negocjacje polityczne, napotykały zimną powściągliwość Mołotowa, który nalegał na podpisanie traktatu handlowego. Dopiero 22 lipca prasa radziecka opublikowała komunikat: "Wznowiono rozmowy na temat handlu i wymiany pieniężnej między Niemcami i Związkiem Radzieckim"

Po pięciu dniach Astachow nadesłał sprawozdanie z rozmowy z czołowym niemieckim dyplomatą Schnurem. Rozmowa miała miejsce 25 lipca w Berlinie, w ustronnym gabinecie wytwornej restauracji "Evest". Pewnie nieźle sobie podjedli, dyplomaci lubią wykwintne potrawy, to smakosze, zwłaszcza gdy piją i jedzą za państwowe pieniądze.

Schnure oświadczył w imieniu Führera: "Polityka niemiecka skierowana jest przeciwko Anglii. To decydujący czynnik. Nie może być mowy o zagrożeniu ZSRR z naszej strony. Niezależnie od różnic światopoglądowych ideologie Niemiec, Włoch i Związku Radzieckiego mają jedną wspólną cechę: są wymierzone przeciwko kapitalistycznej demokracji. Co Anglia może zaproponować Rosji? Żadnego celu, który przyniósłby Rosji jakiś pożytek. Co możemy zaproponować my? Zrozumienie wzajemnych interesów, co przyniesie obustronne korzyści".

JEGO taktyka okazała się słuszna. Jakie jest teraz największe zmartwienie Hitlera? Żeby ON nie dogadał się z Anglią. Tylko co konkretnie Hitler proponuje?

Stalin podyktował depeszę do Astachowa:

"Jeśli Niemcy szczerze zmieniają front i rzeczywiście pragną poprawy stosunków z ZSRR, powinni powiedzieć nam, jak konkretnie wyobrażają sobie tę poprawę. Wszystko zależy wyłącznie od nich".

Depeszę podpisze Mołotow. Nie jest jednak pisana językiem dyplomatycznym. Tekst zredagował ON. Hitler to zrozumie.

Hitler zrozumiał i Hitler się śpieszył. Odpowiedź brzmiała następująco:

"Od Bałtyku do Morza Czarnego nie będzie problemów. Na Bałtyku starczy miejsca dla obu państw. Kwestię Polski Niemcy uregulują w ciągu tygodnia. Jeśli Rosjanie chcą, Rzesza zawrze z nimi pakt w sprawie losów Polski".

7 sierpnia na JEGO stole znalazł się raport wywiadu: "Po 20 sierpnia należy się liczyć z możliwością działań wojennych na terytorium Polski".

Następnego dnia zjawił się Woroszyłow z pilnym meldunkiem: w Mongolii, w rejonie rzeki Chałchin-Goł, Japończycy skoncentrowali wojska pod dowództwem generała Kamatsubary, szykują się do decydującego natarcia.

Groźba wojny na dwa fronty - JEGO największa obawa - stawała się coraz bardziej realna.

- O sytuacji w rejonie Chałchin-Goł będziesz meldować w miarę rozwoju wydarzeń - powiedział Stalin. - Jak rozmowy z wojskowymi przedstawicielami Anglii i Francji?

- Rozmowy zaczną się jutro. Podstawowa trudność: Polska nie zgadza się na przejście naszych wojsk przez jej terytorium. Nie możemy błagać Polaków na kolanach, żeby przyjęli naszą pomoc.

- Anglia i Francja - powiedział Stalin - liczą, że po zajęciu Polski Niemcy będą graniczyły z nami i ta bliskość skłoni Hitlera do ataku na Związek Radziecki. Nie biorą pod uwagę, że Hitler może zaatakować Zachód, a nie nas. No cóż, spróbujemy jeszcze raz wytłumaczyć to Anglii i Francji. Zobaczymy, co dadzą twoje rozmowy z tymi przedstawicielami wojskowymi. Wątpię, czy ich przekonamy.

Mówił z silnym akcentem gruzińskim, uderzając kantem dłoni o stół.

Woroszyłow siedział bez ruchu, bał się, że jakiś niezdarny gest może wywołać gniew towarzysza Stalina.

- Zaczynaj rozmowy, trzymaj się twardo, a potem zobaczymy - zakonkludował Stalin.


27.


Niebawem przyszło zaproszenie. Na milicji nie było kłopotów z przepustką: działał tytuł Maksa - Bohater Związku Radzieckiego.

Niewielkie komplikacje pojawiły się w Chabarowsku. Młodziutki lejtenant spytał podczas kontroli dokumentów:

- Dlaczego dziecko nie jest wpisane do dowodu?

- Jest wpisane w dowodzie ojca.

- Nie macie adnotacji o zawarciu małżeństwa.

- Nie braliśmy ślubu.

- A gdzie akt urodzenia dziecka?

- Kto jadąc w gościnę zabiera metrykę dzieciaka?! Towarzyszu lejtenancie! Wszystkie papiery prześwietlili mi w Moskwie przy wydawaniu przepustki, co, nie macie zaufania do kolegów z Moskwy?

- Wszystkich obywateli obowiązują jednakowe przepisy, następnym razem pamiętajcie o tym! - Lejtenant unikając wzroku Wari przybił pieczątkę na przepustce.

Chociaż Maks był sławny w całym kraju jako Bohater Związku Radzieckiego, chociaż awansował na wyższy stopień i stanowisko, w jego domu nie czuło się radości ani spokoju. Nina zaczynała siwieć, trochę za wcześnie.

- Papa też wcześnie osiwiał, widocznie to rodzinne.

- Nie szkodzi - powiedziała Waria. - Nawet ci do twarzy.

W rozmowach Maks i Nina niewiele mówili, ale Waria zrozumiała, że na Dalekim Wschodzie, mimo zwycięskich komunikatów, dzieje się to samo co w Moskwie. W gazetach ta sama napastliwa histeria, prawie całą kadrę aresztowano w trzydziestym siódmym roku, w tym zamykano dowódców, którzy przyszli na miejsce tamtych.

Nina nie chciała rozmawiać na ten temat, Waria też pomijała go milczeniem - nie wolno zaostrzać sytuacji, trzeba urządzić Wanię. Pierwsza nie wytrzymała Nina. Poprzedniego dnia Maks został do późna na zebraniu partyjnym, wrócił, gdy Waria już spała, rano wyszedł, zanim zdążyła wstać. Przy śniadaniu Nina poskarżyła się:

- Maks wraca z tych zebrań przybity. Werbują informatorów wśród żołnierzy, każą donosić na dowódców. Zwrócisz uwagę szeregowcowi, a ten od razu leci do spec-służb, zmyśli jakieś głupstwo, a za to głupstwo - z miejsca trybunał.

Wstała od stołu, już nie wróciła do tej rozmowy. Biedna Nina, żyje w ciągłym lęku. Cóż, nie ona jedna.

Historii Leny Budiaginej Maks i Nina wysłuchali w milczeniu. Gdy siostry zostały same, Nina powiedziała:

- Kiedy przyszła depesza od ciebie, uznałam, że ty i Sasza macie dziecko, że znaleźliście się w niebezpieczeństwie, że musimy pomóc. Nie wykluczaliśmy, że Saszę znów aresztowano i tobie też to grozi, nawet się zastanawialiśmy, czy nie trzeba będzie wydawać cię tu za mąż. Nie wahaliśmy się ani chwili: jesteś moją siostrą i wiesz, kim jest Sasza dla Maksyma. Przy okazji: co z Saszą?

- Tuła się od miasta do miasta, pracuje jako kierowca w różnych miejscach - powiedziała Waria ogólnikowo. Nina sądzi, że są razem. Niech nadal tak uważa, choć serce bolało na każdą myśl o wspólnym życiu z Saszą.

- Biedny Sasza - westchnęła Nina. - Tyle wycierpiał, chociaż, z drugiej strony, może miał szczęście. Gdyby aresztowali go dziś, a nie wtedy - dziś na pewno by go aresztowali, jest zbyt samodzielny i bezkompromisowy - rozstrzelaliby chłopaka.

- Pewnie tak.

- Doszliśmy do wniosku, że postanowiliście ukryć dziecko u nas. I, powtarzam, nie wahaliśmy się ani chwili, ale syn Leny i Szaroka, wnuk Budiagina...

- Myślę, że Szarok nie ma tu nic do rzeczy - zauważyła Waria.

- Ja tylko tak, z rozpędu - poprawiła się Nina - ale wnuk Budiagina! Jeśli to wyjdzie na jaw, Maksymowi zarzucą pomaganie wrogom narodu i czort wie co jeszcze, dokopią się do mnie, jednym słowem, katastrofa.

- Boisz się?

- Tak. Wszystko jak grom z jasnego nieba. Muszę oswoić się z tą sytuacją, przemyśleć ją. Jaką mamy gwarancję, że nie dotrze tu prawda o tym chłopczyku?

- To wykluczone! Lena nawet na torturach nie wyda, gdzie on jest, rozumie, że jeśli wy zginiecie, Wania też zginie. Ma swoją wersję: zostawiła syna na dworcu, wszyscy teraz tak robią.

- Sofia Aleksandrowna wie?

- Powiedziałam, że to dziecko mojej przyjaciółki, aresztowano jej męża, sama bała się aresztowania, uciekła z Moskwy, a mnie poprosiła, żebym odwiozła małego do dziadków na Dalekim Wschodzie.

Właśnie tak powiedziała Sofii Aleksandrownie, choć widziała po oczach, że tamta jej nie wierzy, przecież wcześniej opowiadała o Lenie, nawet radziła się, co zrobić z Wanią. Sofia Aleksandrowna nie dała jednak po sobie poznać, że wątpi w historię o dziadkach na Dalekim Wschodzie. Porządny człowiek.

- Dobrze - bez przekonania zgodziła się Nina. - Teraz drugie pytanie. Mały nie ma żadnych dokumentów.

- Twoi sąsiedzi wiedzą, że gościsz siostrę z synem. Wszyscy mnie widzieli - co dzień spaceruję z Wanią. Tu u was nic się nie ukryje.

- Tak, mężczyźni już się nawet za tobą oglądają.

- Któregoś pięknego dnia zniknę. Ty i Maks...

- Warieńko, nie nazywaj go Maksem. Maks to szkolne przezwisko. Brzmi nie po rosyjsku. Tutaj najmniejsze skojarzenie z zagranicą od razu wzbudza podejrzenia.

- Zgoda. Ty i Maksym rozłożycie ręce: ale siostrunia, podrzuciła dziecko i zwiała. Możesz mnie oczernić: bezwstydnica, wywłoka, szlaja się...

- Przesada, po co takie słowa! - skrzywiła się Nina.

- Nie szkodzi, wasze pułkowe damy będą zacierać ręce z zachwytu, jeszcze dodadzą od siebie: chodziła tu, lafirynda, wywłoka, strzelała oczkami, od razu widać co za jedna. Biedna Nina Siergiejewna, musi się teraz męczyć z jakimś podrzutkiem.

- Ale masz fantazję - powiedziała Nina z nieco wymuszonym uśmiechem.

- To nie fantazja, tylko prawda. Jak wezmą mnie na języki, to zapomną o "nieszczęsnym podrzutku". Zgłoście go jako Kostina, że niby ciężka sprawa, nie znamy imienia i nazwiska jego ojca, nasza rozkoszna siostrunia też pewnie nie wie, czyj to dzieciak.

- Skończ już z tym!

- Podsuwam ci argumenty. O wychowaniu człowieka radzieckiego, przyszłego obrońcy ojczyzny i tak dalej powiesz sama, masz wprawę.

- Nie ironizuj - nadąsała się Nina. - Wyrosłaś już z tego wieku. Ja też wydoroślałam.

- Jeśli mimo wszystko uznacie, że Wania skomplikuje sytuację Maksa, przepraszam, Maksyma, to zabiorę go z powrotem.

- I co z nim zrobisz?

- Wychowam jako samotna matka.

- Dobrze już, dobrze, nie strasz mnie. Poczekamy. Zastanowimy się. Maksym zadecyduje.

Nazajutrz rano Nina wstała skoro świt, czekała, aż Waria się obudzi. Od razu przystąpiła do sedna sprawy.

- Nie podoba mi się twoja wersja: "Porzuciła dziecko... Uciekła... Nie wiemy, gdzie jej szukać..." To niepoważne.

A więc w nocy przedyskutowała z Maksymem argumenty Wari. Waria myślała, że Maks nadal siedzi pod pantoflem, ale najwyraźniej coś się zmieniło. Na pozór wszystkim rządziła Nina, ale liczyła się z Maksymem, był wprawdzie małomówny, nie narzucał swojego zdania, ale Nina natychmiast zgadzała się z jego decyzjami.

- Może powiedzieć inaczej: chciała się tu urządzić, ale nic z tego nie wyszło, więc stwierdziła, że zaciągnie się na północ, pojedzie szukać szczęścia. Sami zaczęliśmy nalegać, żeby zostawiła Wanię. Dzieciak nie skończył jeszcze dwóch latek, po co ma się męczyć w barakach i hotelach robotniczych. Urządzi się dziewczyna, wyjdzie za porządnego człowieka, wtedy go zabierze. Co ty na to?

- O Boże - roześmiała się Waria - na północ, na południe do samego diabła! Słusznie! Ta wersja rzeczywiście brzmi bardziej przekonująco. - Nie wytrzymała, docięła Ninie: - Powiedz Maksymowi, że popieram jego pomysł.

Po przyjeździe Wari Maks wysłuchał historii chłopca, ale nie rozmawiał o nim i o Lenie Budiaginej. Wracał do domu późno, świeżo upieczony dowódca pułku, gorliwy, skrupulatny i wymagający. W wolnych chwilach wymieniał z Warią zdawkowe uwagi o niczym, bawił się z Wanią, polubił dzieciaka, chłopczyk też witał go radośnie.

W ostatnich dniach sierpnia Maks oznajmił, że udało mu się załatwić przyjęcie Wani do żłobka.

- Odsłuży w żłobku rok, jak skończy trzy lata, awansujemy go do przedszkola - dodał dobrodusznie.

Następnego dnia Waria wyjechała do Moskwy.

Maksym doskonale zdawał sobie sprawę, czym grozi przygarnięcie dziecka wroga narodu. Nie mógł jednak odesłać Wani. Lena to najlepsza przyjaciółka jego żony, on też przyjaźnił się z nią od dzieciństwa, nie raz i nie dwa bywał w domu Budiaginów na Granowskiego, lubił ten dom i Iwana Grigoriewicza, nie wierzył, że Budiagin to "wróg narodu", tak jak nie wierzył, że "wrogami narodu" byli jego wierni towarzysze broni. Ufał też Wari: wszystko dobrze obmyśliła, nikt nie dojdzie prawdy. A jeśli nawet dojdzie, on sam jest niewinny: podrzucili małego.

Maksym nie lubił kłamać, ale gdy musiał, robił to z obłudną chłopską prostotą, która przekonywała każdego. Naradzając się z komisarzem pułku i sekretarzem organizacji partyjnej rozłożył ręce:

- Pomyślmy no razem. Urodziła dziewucha niczyjego chłopaczka, przyjechała - męża tu poszukam, powiada. Machnęłaby się jak nic, ładna, wykształcona, dziewczyny u nas deficytowe, każdy wziąłby i z dzieciakiem. Ja tam jednak swoją szwagierkę znam: jakby tu została, wszystkie baby by się z mężami pożarły. I przez kogo? Przez krewną dowódcy pułku. Musiałem odmówić. Poszukaj, powiadam, kochaniutka, mężulka gdzie indziej. A ona na to: ach tak, nie chcecie mi pomóc wychować małego, to zwerbuję się na północ! Na to moja żona nie wytrzymała: jedź, mówi, gdzie tylko chcesz, ale po co chłopaczka wlec za krąg polarny?! I tak zamorzyłaś dzieciaka, skóra i kości! Nie pozwolimy! Zostanie u nas! Ona odpowiada: a proszę bardzo. I wyjechała. Kiedy znów się zjawi i czy w ogóle się zjawi, nie wiadomo. Skoro tak, mówię, to jedź, i bez ciebie wychowamy syna pułku! Poza tym nie ucierpi zdrowa atmosfera moralna naszego garnizonu. Tak postanowiłem zadecydować. Wasza opinia, towarzysze?

Towarzysze przyznali mu rację. Wysokie morale pułku to najważniejsze zadanie na danym etapie, gdyż atmosfera moralna jest nieodłącznym elementem atmosfery politycznej.


28.


Po wyjściu Woroszyłowa Stalin zadzwonił do Mołotowa:

- Przekaż do Berlina: jesteśmy zainteresowani rozmowami. Tyle że Niemcom się śpieszy, więc trzeba dać im do zrozumienia, że nam się nie śpieszy, nie mamy powodów do pośpiechu. Znajdź odpowiednie sformułowanie: stopniowo, kolejno... Zmusimy Hitlera do odsłonięcia kart. Jeśli jego propozycje nas usatysfakcjonują, też zaczniemy się śpieszyć.

Po trzech dniach, 15 sierpnia, Mołotow przyniósł odpowiedź Ribbentropa. Z tekstu jasno wynikało, że propozycje podyktował sam Hitler i że były skierowane do NIEGO.

Stalin powoli czytał pismo na głos, zastanawiając się nad każdym słowem. Mołotow słuchał uważnie, choć znał już treść posłania.

- "Oba kraje mają otwartą drogę do przyszłości. Niemcy nie żywią agresywnych zamiarów wobec ZSRR. Stosunki niemiecko-radzieckie osiągnęły punkt zwrotny w swojej historii. Ustalenia, jakich dokonamy, na setki lat zadecydują o losach naszych krajów i narodów..."

Stalin przerwał lekturę, spojrzał na Mołotowa.

- Ten Austriak bardzo kwieciście się wyraża.

- Orator! - skwitował Mołotow. Wiedział, że Stalin zawsze używa słowa "orator" w ironicznym znaczeniu.

Stalin znów zaczął czytać:

- "Interesy Niemiec i ZSRR nie są sprzeczne. Od Bałtyku po Morze Czarne nie istnieją kwestie, które nie mogłyby być uregulowane w sposób zadowalający obie strony (Morze Bałtyckie, Nadbałtyka, Europa Południowo-Wschodnia i tak dalej). Potencjały gospodarcze obu państw mogłyby się nawzajem uzupełniać... Minister spraw zagranicznych Rzeszy jest gotów przybyć do Moskwy z krótką wizytą w celu przedstawienia poglądów Führera panu Stalinowi..."

Stalin upuścił kartkę na stół, osunął się na oparcie fotela.

- Propozycje są jasne. Oprócz terenów Polski Hitler proponuje kraje nadbałtyckie, Finlandię, Besarabię... Lecz sojuszu z agresorem nasz naród nie zrozumie i nie zaakceptuje. Możemy podpisać pakt o nieagresji. Taki pakt nasz naród zrozumie i zaakceptuje. Taki pakt oznacza, że Związek Radziecki nie wtrąci się do wojny, co zapewni narodowi radzieckiemu pokój i spokój. Czy to oznacza, że rezygnujemy ze swoich interesów w Polsce, krajach nadbałtyckich, Besarabii i innych częściach Europy? Nie, nie oznacza. Jednakże te kwestie należy umieścić w osobnym, tajnym protokole.

Zamilkł, potem ciągnął dalej:

- Oczywiście kiedyś nasi potomni dowiedzą się o tym poufnym dokumencie i spytają: dlaczego Stalin i Mołotow podpisali tajny protokół? Przecież bolszewicy zawsze byli przeciwnikami tajnych porozumień, bolszewicy opublikowali teksty tajnych umów, zawieranych przez cara i jego ministrów. Tak, potomni mogą kiedyś zadać takie pytanie. Na takie pytanie mamy odpowiedź: czym innym są umowy, podpisane przez rząd carski wbrew interesom narodu, a czym innym tajne porozumienia, zawarte przez rząd robotniczo-chłopski w interesach narodu. To dwie zupełnie różne kwestie. Przyszłe pokolenia nas zrozumieją. Jak postępują rozmowy handlowe?

- Dobrze. Sądzę, że zakończą się jeszcze w tym miesiącu.

- Należy postawić sprawę tak: najpierw umowa handlowa, potem pakt o nieagresji. Wtedy Niemcy pójdą na wszystkie nasze warunki. Dla Niemców pakt o nieagresji oznacza, że ZSRR nie będzie interweniować, kiedy Rzesza zaatakuje Polskę.

- Anglia i Francja udzieliły Polsce gwarancji - zauważył Mołotow.

- Boją się Hitlera. No, jeśli zdecydują się na wojnę z Niemcami, to tym lepiej. Wszyscy ugrzęzną w tym konflikcie, osłabną i skończy się tym samym, co poprzednia wojna: rewolucją. Jeszcze jedno: trzeba ukrócić japońskie prowokacje. Powinna to załatwić Rzesza, jest sojusznikiem Japonii. A więc - uniósł palec - na posłanie Ribbentropa odpowiesz tak: czy Niemcy są gotowe podpisać z ZSRR pakt o nieagresji? Co do tajnego porozumienia, to można o nim rozmawiać wyłącznie osobiście. Zobaczymy, co zaproponują.

Następnego dnia, 16 sierpnia, Mołotow przekazał te pytania ambasadorowi Niemiec Schulenburgowi.

17 sierpnia Schulenburg odczytał Mołotowowi odpowiedź Ribbentropa: "Niemcy są gotowe podpisać z ZSRR pakt o nieagresji i wywrzeć wpływ na poprawę stosunków radziecko- japońskich. Ribbentrop pragnie przylecieć do Moskwy jutro, 18 sierpnia, by jako pełnomocnik Führera podpisać stosowne porozumienia".

Mołotow zawahał się. Ani on, ani Stalin nie będą w stanie przyjąć jutro Ribbentropa - dokumenty nie są gotowe. Dlatego też stwierdził, że chwilowo nie sposób nawet w przybliżeniu ustalić terminu wizyty.

Stalin nie był zadowolony z tej odpowiedzi.

- Hitler może uznać, że nie chcemy przyjąć jego ministra: "nie sposób nawet w przybliżeniu ustalić terminu". Dlaczego nie możesz ustalić? Możesz. Podpiszą traktat handlowy i natychmiast przyjmiemy Ribbentropa. Znajdź ambasadora Niemiec i przekaż mu to razem z projektem paktu o nieagresji. Zgodzą się na każdą wersję, nie mają czasu.

Mołotow postawił na nogi swój aparat, polecił znaleźć Schulenburga i ponownie zaprosić go na Kreml. Schulenburg przyjechał. Mołotow wręczył mu projekt paktu o nieagresji i oświadczył, że Ribbentrop może przybyć do Moskwy natychmiast po podpisaniu traktatu handlowego.

20 sierpnia podpisano traktat. 21 sierpnia o godzinie piętnastej zaś Stalin otrzymał posłanie od samego Hitlera.

1) Do Pana Stalina. Moskwa Szczerze cieszę się z podpisania nowej niemiecko-radzieckiej umowy handlowej jako pierwszego kroku w kierunku przebudowy stosunków niemiecko- radzieckich.

2) Zawarcie paktu o nieagresji ze Związkiem Radzieckim jest dla mnie wyznacznikiem kierunku dalszej polityki Niemiec. Dlatego też Niemcy powracają do linii politycznej, która służyła interesom obu państw na przestrzeni minionych stuleci.

3) Akceptuję projekt paktu o nieagresji, przekazany mi przez pana Mołotowa, i uważam za rzecz niezbędną jak najszybsze wyjaśnienie związanych z tym kwestii.

4) Protokół uzupełniający, proponowany przez stronę radziecką, może być opracowany w możliwie najkrótszym czasie, jeśli odpowiedzialny przedstawiciel Rzeszy będzie mógł osobiście przybyć do Moskwy w celu przeprowadzenia rozmów.

5) Postępowanie Polski jest takie, że kryzys może nastąpić w każdej chwili.

6) Jeszcze raz proponuję przyjąć mojego ministra spraw zagranicznych we wtorek, 22 sierpnia, najpóźniej - w środę 23 sierpnia. Minister spraw zagranicznych Rzeszy ma wszelkie pełnomocnictwa do sporządzenia i podpisania zarówno paktu o nieagresji, jak i dodatkowego protokołu. Liczę na szybką odpowiedź.

Adolf Hitler.

Dłużej nie wolno przeciągać. Hitler osobiście zajął się rozmowami, każda zwłoka może mieć nieobliczalne konsekwencje. Tego samego dnia o 19.30 Stalin wysłał odpowiedź.

21 sierpnia 1939 r.

Kanclerz Rzeszy Niemieckiej, Pan Hitler Dziękuję za list.

Mam nadzieję, że niemiecko-radziecki pakt o nieagresji stanie się decydującym czynnikiem poprawy stosunków politycznych między naszymi krajami.

Narodom naszych krajów potrzebne są pokojowe stosunki wzajemne. Zgoda rządu niemieckiego na podpisanie paktu o nieagresji stwarza możliwość likwidacji napięcia politycznego, ustanowienia pokoju oraz rozwoju współpracy między naszymi krajami.

Z upoważnienia rządu radzieckiego pragnę Pana poinformować, że zgadza się on na przybycie pana Ribbentropa do Moskwy w dniu 23 sierpnia. I. Stalin.

Wieczorem, w trakcie rozmów z przedstawicielami sił zbrojnych Anglii i Francji, adiutant podał Woroszyłowowi karteczkę: "Klim, Koba powiedział, żebyś zatkał katarynkę". Karteczka bez podpisu, pismo niewyraźne. Chyba Mołotowa.

Rozmowy zerwano pod pretekstem impasu.

Przez cały dzień 22 sierpnia i noc na 23 sierpnia trwały przygotowania do wizyty Ribbentropa. Szykowano dokumenty, salę, wartę, powitanie na lotnisku. Okazało się, że nigdzie nie ma niemieckich flag państwowych - czerwonych z czarną swastyką w białym kole, znalazły się dopiero w rekwizytorni Mosfilmu, wykorzystywano je tam do produkcji filmów antyfaszystowskich.

Stalin nie wyjechał na daczę, nocował w Moskwie, dopracowywał dokumenty, przygotowywał się do rozmowy. Przeczytał życiorys Ribbentropa - trzeba wiedzieć, z kim się ma do czynienia. W młodości Ribbentrop był komiwojażerem, handlował winem, przyłączył się do faszystów, został ambasadorem w Anglii, obecnie jest ministrem spraw zagranicznych. ON zwrócił uwagę na opinię Göringa, zastępcy Hitlera: "Leniwy i niekompetentny, dumny jak paw, wyniosły i pozbawiony poczucia humoru. Gdy zacząłem krytykować kandydaturę Ribbentropa, twierdząc, że nie poradzi sobie z Anglikami, Führer powiedział, że Ribbentrop zna lorda takiego a takiego, ministra takiego a takiego... Odpowiedziałem: "Na nasze nieszczęście oni też go znają!"

Hitler oczywiście popiera takie wzajemne niechęci. Wódz nie może dopuścić do solidarności otoczenia, solidarne otoczenie od razu uknuje spisek. Tak więc słów Goeringa nie należy traktować serio. Ministrem spraw zagranicznych Rzeszy nie może być leniwy i niekompetentny polityk, Hitler by do tego nie dopuścił. Na przykład w opinii dziennikarzy Ribbentrop jest człowiekiem przenikliwym i stanowczym, chamskim i bezczelnym. Potwierdzają to sukcesy niemieckiej polityki zagranicznej. Wyniosłość jest dla dyplomaty elementem taktyki, zwłaszcza gdy jego rząd uprawia agresywną politykę. W tych pertraktacjach Ribbentrop będzie uprzejmy i potulny, do 1 września został tylko tydzień, ON ma Niemców w garści. A jeśli nawet Ribbentrop zacznie zadzierać nosa, ON go szybko osadzi.

Dziś, w przeddzień przyjazdu Ribbentropa, ON powinien podjąć ostateczne decyzje. Te decyzje na długo zaważą na losach Związku Radzieckiego, Europy, całego świata. Najważniejsza kwestia - czy ON wierzy Niemcom? Czy niemieckie dywizje nie przemaszerują przez Polskę, żeby rzucić się na Związek Radziecki?

W polityce nie wolno nikomu wierzyć, w polityce można wierzyć wyłącznie sobie. Podobno Hitler ma szczególną intuicję. Bzdura! Intuicja jest efektem zimnej kalkulacji. Z kalkulacji wynika, że po zajęciu Polski Hitler uderzy na Francję. Podobno Hitler jest nieobliczalny. "Nieobliczalność" wielkich mężów stanu to tylko umiejętność nagłej zmiany kursu, wynikająca z ich genialnej zdolności przewidywania. Po podpisaniu paktu z Niemcami ON też zostanie uznany za nieobliczalnego. Jednakże w gruncie rzeczy jest to starannie przemyślany krok, podyktowany strategicznymi interesami Związku Radzieckiego.

Oczywiście trudno jest rozszyfrować osobowość Hitlera. Człowiek z kosmykiem włosów opadającym na czoło, z wąsikiem a la Chaplin pod ostrym, wągrowatym nosem, z dziwacznym nawykiem splatania rąk gdzieś poniżej pasa, nie wygląda na wybitnego męża stanu. A jednak Hitler niewątpliwie jest wybitnym mężem stanu. Powiadają, że cierpi na manię wielkości, na każdym kroku podkreśla swoją genialność, swoje historyczne powołanie. "Sama Opatrzność każe geniuszowi stanąć na czele wielkiego narodu... Żeby uratować naród, potrzebny jest dyktator o żelaznej pięści". Taki egotyzm obcy jest naturze człowieka radzieckiego, naród radziecki ceni w swoim przywódcy przede wszystkim skromność. Widocznie Niemcy mają inne wyobrażenie o wodzu, Niemcy lubią samochwalstwo. Jednakże tylko człowiek przekonany o własnym geniuszu może wpoić to przekonanie narodowi. A mówić o tym czy nie... ON nigdy nie mówi o swoim geniuszu, inni mówią za niego. Hitler woli mówić osobiście. Jego sprawa. Tyle że to nie mania wielkości. Mania wielkości występuje wtedy, gdy jest mania, a nie ma wielkości. A przecież nie sposób nie zauważyć, że w ciągu sześciu lat Hitler podźwignął Niemcy z ruin, opanował chaos, przywrócił porządek, rozwinął przemysł, zlikwidował bezrobocie, stworzył i uzbroił potężną armię, flotę i lotnictwo, zerwał okowy traktatu wersalskiego, przyłączył Austrię i Czechosłowację nie tracąc ani jednego żołnierza, powiększył ludność kraju o dziesięć milionów ludzi, zajął ogromne, ważne pod względem strategicznym terytoria, przekształcił bezbronne, wyniszczone Niemcy w mocarstwo, przed którym drżą Anglia i Francja - gnijące, coraz słabsze, ponoszące klęskę za klęską.

Na kogo ON postawi? Na Hitlera, którego czas nadchodzi, czy na zachodnie demokracje, których czas mija? Kogo ON ma poprzeć? Może butną polską szlachtę, uciskającą cztery i pół miliona Ukraińców i półtora miliona Białorusinów? Polskę, która w ubiegłym roku jak sęp rzuciła się na ginącą Czechosłowację i zagarnęła Śląsk Cieszyński?! ON nie jest winien, że Polską rządzą pyszałkowaci durnie. Dlaczego nie oddali Niemcom Gdańska? Gdańsk to przecież niemieckie miasto. Dlaczego nie chcieli przepuścić Armii Czerwonej przez swoje terytorium? Czy są aż tak silni, żeby równocześnie zadzierać z Niemcami i Związkiem Radzieckim? Polacy zawsze byli upartym narodem, teraz też nie mają zamiaru prowadzić racjonalnej polityki. Niech za to zapłacą. Polacy nie zdążą naprawić swoich błędów. Jutro Ribbentrop będzie w Moskwie i ON podpisze pakt z Hitlerem. Już dawno myślał o tym sojuszu, był pewien, że Hitler przystanie na ten sojusz, JEGO pewność się potwierdziła, nie mogła się nie potwierdzić. Natomiast sojusz z zachodnimi demokracjami oznaczałby nieuchronną klęskę. ON to rozumie, Hitler też rozumie.

Przez wszystkie te lata ON dużo rozmyślał o Hitlerze, znajdował wiele wspólnego w charakterach i w losach. Tak jak ON, Hitler pisywał w młodości wiersze, śpiewał w dziecięcym chórze, jako dziecko był chorowity, zamknięty w sobie i samotny, lubi i zna historię, nie zna i nie chce znać języków obcych. Tak jak ON, Hitler posiada niezłomną wolę, jest konsekwentny i stanowczy w realizacji zamierzonego celu, wyczuwa najmniejsze niebezpieczeństwo i błyskawicznie na nie reaguje, umie dobierać wiernych ludzi i na zawsze pozbywać się nieprzydatnych. Tak jak ON, zdolny jest do manewru.

Czyż oni, dwaj najwięksi współcześni przywódcy, ludzie o podobnych losach, wyniesieni na szczyty władzy wyłącznie dzięki swoim zdolnościom, ludzie, którzy przekształcili swoje kraje w najpotężniejsze mocarstwa na świecie, którzy skupili swoje narody wokół wzniosłej idei państwowości, czyż oni dwaj zniszczą swoje narody, swoje kraje i samych siebie w bezsensownej wojnie ku uciesze międzynarodowej burżuazji i plutokratów, których obaj tak nienawidzą? Czyż dla NIEGO i dla Hitlera, dla ich narodów, dla ich krajów nie starczy miejsca na planecie wyzyskiwanej Przez angielskich i francuskich imperialistów? Świat jest wielki, pomieści i Rosję, i Niemcy. Kiedy opanują świat, wypracują formułę współistnienia. Jeśli zaś potomni zmarnują ich dorobek - tym gorzej dla potomnych.

O "terytoriach na wschodzie" Hitler pisał w 1924 roku. Rosja była wtedy słaba, wydawała się łatwą zdobyczą. Później Hitler podtrzymywał tę tezę, żeby oszukać Zachód, żeby Zachód nie przeszkadzał mu w zbrojeniach. Dziś panuje inny układ sił, Hitler nikomu nie mydli już oczu, prze prosto do głównego celu.

Kilka dni temu Roosevelt, prezydent USA, zadepeszował do Mołotowa: "Jeśli rząd radziecki zawrze sojusz z Hitlerem, to stanie się jasne jak słońce, że Hitler po podboju Francji rzuci swoje wojska na Rosję". A co Roosevelt rozumie? Rozumie wyłącznie interesy amerykańskich bankierów. Amerykańscy bankierzy nie chcą silnej, zjednoczonej Europy. Im potrzebna jest inna Europa: zrujnowany Związek Radziecki, zrujnowane Niemcy, rozpadająca się Anglia, osłabiona Francja - jednym słowem Europa, która będzie zależna od amerykańskich banków. Takiej Europy Roosevelt się nie doczeka.

ON rozstrzygnął problem i podjął decyzję. Ostateczną. Taką samą jak Hitler.


29.


Do Paryża przyjeżdża hiszpański komunista Jacques Mornar, trzeba go skontaktować ze Zborowskim. Zborowski pozna Mornara z amerykańską trockistką Silvią Ageloff - uczestniczką zbliżającego się kongresu trockistowskiego. Takie jest polecenie Eitingtona. Szarok przekazał je Zborowskiemu i poprosił o informacje na temat tej kobiety.

- Panny - sprecyzował Zborowski. - Tłumaczka, biegle włada francuskim, włoskim, hiszpańskim, no i oczywiście angielskim, zna też rosyjski - ma matkę Rosjankę. Jej siostra Ruth pracuje w Meksyku, w Cayoacanie, w osobistym sekretariacie Trockiego. Gdy Silvia odwiedza siostrę, też pomaga w sekretariacie. Lew Dawidowicz i Natalia Iwanowna Siedowa lubią ją, cenią i darzą absolutnym zaufaniem.

W głosie Zborowskiego pobrzmiewała sympatia dla Sylvii Ageloff. Równie ciepło mówił o Lwie Siedowie, co nie przeszkodziło mu wyprawić przyjaciela na tamten świat. Mimo to nadal reprezentował interesy Trockiego w Paryżu, wydawał "Biuletyn Opozycji", twierdził, że właśnie dlatego Trocki nie chce go ściągnąć do Meksyku - bardziej przydaje się w Europie. Podejrzewał też, że Trockiemu i jego żonie sprawiałby przykrość widok człowieka, który swoją obecnością stale przypominałby im o śmierci syna. Szarok słuchał tych wyjaśnień, ale był pewien, że Trocki albo ktoś z jego otoczenia nie ufa Zborowskiemu. Z tego też względu trzyma go z daleka od siebie. W tej sytuacji jedyną możliwą drogą dotarcia do Cayoacanu pozostawał sposób, wskazany przez Sudopłatowa i Eitingtona, a tak precyzyjnie i w odpowiednim momencie przedstawiony przez Szaroka.

Szarok od razu rozpoznał Mornara, wysokiego przystojnego Hiszpana w okularach, z wąsami, bródką i krótkimi baczkami, widział go w lutym 1937 roku w ośrodku wywiadowczym NKWD pod Moskwą. Mornar nie nosił wówczas wąsów i brody, nazywał się Ramon czy Lopez. Młody chłopak, miał dwadzieścia trzy - dwadzieścia cztery lata, rozmawiał po francusku, uprzejmy, delikatny, spędził w ośrodku kilka dni, później przeniesiono go gdzie indziej, pewnie tam, gdzie szkolono "chłopców Jaszy". Wywiad intensywnie zajmował się wtedy Hiszpanią, nasi przenikali tam do rozmaitych ruchów politycznych, przede wszystkim do trockistowskiej POUM, wysyłali agentów, którzy zajmowali się likwidacją przeciwników. Takim właśnie agentem był młody Hiszpan. Szarok zapamiętał go, gdyż tamten zechciał pójść z nim na narty. Nigdy przedtem nie uprawiał tego sportu, ale postanowił spróbować. Wybrali się we trójkę: Hiszpan, Szarok i Arwid - ni to Szwed, ni to Norweg. Arwid pomknął do przodu, zniknął za drzewami, a Hiszpan uparcie trzymał się Szaroka, choć ciągle gubił narty i przewracał się w śnieg. Był za lekko ubrany, nie miał nawet czapki, tymczasem rozpętała się zamieć, jak to w lutym. Szarok pożałował chłopaka, powiedział: "Lepiej wracaj, przeziębisz się!" Hiszpan spojrzał na niego obrażonym, nawet gniewnym wzrokiem i zawrócił. Szaroka zaskoczyła tak agresywna reakcja pozornie łagodnego i sympatycznego chłopaka, dlatego utkwił mu w pamięci. Następnego dnia Hiszpan wyjechał bez słowa pożegnania.

A więc to nie żaden Jacques Mornar, belgijski paszport jest oczywiście cudzy, zdobyty w Hiszpanii, w Brygadzie Międzynarodowej. Gdy tylko ochotnik przybywał do Hiszpanii, odbierano mu paszport, całe paczki dokumentów trafiały prosto do Moskwy. Paszportami poległych posługiwali się później nasi agenci. Każdy musiał zapamiętać życiorys prawdziwego właściciela, jego całą rodzinę i wszystkich krewnych. Wykorzystywano też paszporty osób żyjących: fałszowaniem imion i nazwisk zajmowali się specjaliści najwyższej klasy.

Szarok nie wiedział, czy prawdziwy Jacques Mornar nie żyje, czy też jest to fikcyjne nazwisko. Z paszportu wynikało, że Mornar ma trzydzieści trzy lata, a więc dodano mu sześć- siedem lat. Żeby wyglądać na starszego, Hiszpan zapuścił wąsy i bródkę - Silvia Ageloff, którą polecono mu uwieść, ma dwadzieścia osiem lat.

Szarok też nosił wąsy i bródkę. Czy Hiszpan go poznał? Trudno powiedzieć. Nie dał nic po sobie poznać. Nie powiedział ani słowa po rosyjsku. Opanowany chłopak. Nie zmienił sposobu bycia, nadal jest uprzejmy i delikatny, ale w jego zachowaniu pojawiła się jakaś powolność ruchów, podkreślona, niemal arystokratyczna ważność - to też aktorski element stworzonej postaci trzydziestoparoletniego solidnego człowieka.

Szarok skontaktował Mornara ze Zborowskim. Mornar przedstawił plan, opracowany przez Eitingtona. Jego ojciec jest belgijskim konsulem w Teheranie, on sam zerwał stosunki ze swoją szacowną rodziną z pobudek ideowych, dostrzega panującą na świecie niesprawiedliwość społeczną, ale polityka go nie interesuje, nie chce się nią zajmować, będzie w Paryżu fotoreporterem, pracującym dla belgijskiej agencji prasowej. Eitington kazał mu nawiązać romans z Silvią i zdobyć poprzez nią zaufanie Rosmerów, najbliższych przyjaciół Trockiego. W ich willi w Rekigny pod Paryżem odbędzie się kongres trockistów.

Szarok z uznaniem pomyślał o Eitingtonie: fotoreporter - znakomity pomysł, zawód daleki od polityki. Z kilku rozmów z Mornarem wywnioskował, że ten nie grzeszy inteligencją, jako polityk od razu wzbudziłby podejrzenia. Rosmerowie to starzy wyjadacze, nie dadzą się nabrać.

Zborowski zadzwonił po kilku dniach, powiedział, że zawarcie znajomości nastąpi jutro w kawiarni przy rue Nicolo o trzynastej. On i Mornar przyjdą dziesięć minut wcześniej.

Szarok zjawił się nieco później, przeszedł obok Zborowskiego i Mornara, usiadł w pobliżu, żeby dokładnie wszystko widzieć.

Do kawiarni weszły dwie kobiety. Zborowski wstał, wyszedł im na spotkanie. Szarok z opisu bez trudu poznał Silvię: średniego wzrostu, blondynka, nieźle zbudowana, ale żadna piękność, niepozorna, nie rzuca się w oczy. Nie ma czego zazdrościć Mornarowi. Taki przystojniak miałby się w niej zakochać? Kto w to uwierzy? Trudno, nie ma wyjścia, zadanie to zadanie.

Zborowski przyprowadził kobiety do stolika, Mornar wstał. Wszyscy uścisnęli sobie dłonie, usiedli. Ze swojego miejsca Szarok dobrze ich widział, rozmawiali z ożywieniem, chociaż przyciszonymi głosami, jedynie z rzadka dolatywały pojedyncze słowa. Czy Silvia ulegnie urokowi Mornara? Typ działaczki, zajmuje się polityką, takie albo zostają starymi pannami, albo wychodzą za nawiedzonych ideowców z tej samej partii. Mornar nie zna się na polityce. Jakie może być między nimi "wzajemne zrozumienie" albo "pokrewieństwo duchowe"? W tym przypadku można liczyć wyłącznie na pociąg fizyczny. Czy Silvia nie przestraszy się związku z tak przystojnym mężczyzną? Każda kobieta ocenia swoje walory, wie, czym ją obdarzyła, a czego poskąpiła natura. Cała nadzieja w figurze Silvii. To ważne. Jeśli baba ma ładną figurę, jest dobra w łóżku. On sam, gdy zobaczył Kałę na przystanku tramwajowym, przede wszystkim zwrócił uwagę na jej kibić. Kiedy baba ma strome biodra, można ją brać na wszelkie możliwe sposoby, nieraz to wypróbowali, ale czy jeszcze kiedyś będą kontynuować - nie wiadomo. Do dziś miał przed oczami łapy Abakumowa na jej ciele. I chociaż przysiągł wtedy Kali, że nigdy o tym nie wspomni - wspominał. Nie zadzwonił do niej przed wyjazdem. Jakoś to przeżyje. Potem się zobaczy. Kiedy teraz wróci do Moskwy - za miesiąc, dwa?

Rozmowa przy stoliku Zborowskiego stawała się coraz bardziej ożywiona. Mornar coś opowiadał, Silvia wybuchała śmiechem. Szarok zapłacił rachunek, a wychodząc pomyślał, że Mornar ma jednak szanse.

Mornar wykorzystał te szanse. Z relacji Zborowskiego wynikało, że Hiszpan codziennie spotyka się z Silvią, bywa z nią w teatrach, restauracjach. Odwoził Silvię samochodem do Rosmerow w Rekigny, później po nią przyjeżdżał. Silvia przedstawiła go Rosmerom. Wszystko idzie zgodnie z planem.

W willi Rosmerow odbył się kongres założycielski IV Międzynarodówki. Zborowski przekazał Szarokowi manifest programowy i inne dokumenty. Załączył też artykuł Trockiego, opublikowany w prasie: "Kremlowskiej klice wystarczyło dziesięć lat, by zdławić partię bolszewicką i przekształcić pierwsze państwo robotnicze w ponurą karykaturę... Tylko dziesięć lat... Jednakże w ciągu najbliższej dekady program IV Międzynarodówki stanie się gwiazdą przewodnią dla milionów ludzi, którzy będą wiedzieli, jak zdobywać Ziemię i niebo!" Szarok wysłał materiały do Moskwy.

Wreszcie Zborowski zameldował: Mornar i Silvia wynajęli dwupokojowe mieszkanie w centrum Paryża, tuż obok katedry Notre Dame.

Jadają w amerykańskim barze Pan-Nam na placu Opery. Polecenie Eitingtona zostało wykonane. Szarok miał tylko dostarczać Mornarowi pieniądze, dużo pieniędzy.


30.


Lena zadzwoniła do drzwi w umówionym dniu i o umówionej godzinie. Autobusy w Ufie jeżdżą jak chcą, trudno przewidzieć czas dojazdu, lecz Lena jakoś sobie wyliczyła - zawsze była punktualna.

- Łatwo trafiłaś? - spytał Sasza, pomagając jej zdjąć płaszcz.

Tak dokładnie wytłumaczyłeś, że nie mogłam zabłądzić. Sasza zaparzył herbatę, postawił na stole kanapki z kiełbasą i serem, cukierki, butelkę czerwonego wina - zrobił zakupy poprzedniego dnia, ale Lena nie chciała alkoholu.

- Po jednej kropli boli mnie głowa.

Zachowywała się swobodniej niż na poczcie.

- A ja wypiję za nasze spotkanie.

Sasza nalał sobie pół szklanki, wypił.

- A więc, Lenoczko, najpierw opowiem ci o moich sprawach, a potem ty mnie o swoich. Po zesłaniu dostałem minus, nie mam prawa mieszkać w dużych miastach, tułam się po małych. W normalnej pracy są ogromne kłopoty z ankietą, więc poszedłem do nienormalnej: uczę zachodnich tańców. Gleb, którego poznałaś, to mój akompaniator i wierny, sprawdzony kolega, możesz się go nie obawiać. Regularnie dzwonię do mamy, mieszka sama. Ojciec pracuje w innym mieście, ma nową rodzinę. Mojego wujka Marka rozstrzelano. Takie są moje sprawy. Co wiem o twoich? Iwan Grigoriewicz i Aszchen Stiepanowna zostali aresztowani w trzydziestym siódmym. Masz syna, słyszałem, że jego ojcem jest Jura Szarok, ale z nim zerwałaś. O naszych przyjaciołach: Maks - na Dalekim Wschodzie, Bohater Związku Radzieckiego. Ożenił się z Niną Iwanową. Wadim Marasiewicz to błyskotliwy krytyk i jak mi się wydaje, straszna świnia. To wszystko, co wiem o tobie i o naszych wspólnych znajomych. Teraz ty opowiadaj, oczywiście o tym, co uznasz za stosowne.

Popatrzyła na niego spode łba.

- Myślisz, że ci nie ufam?

- Lenoczko, nieufność to sztandar naszej epoki. Nie musisz być szczera, ale może potrzebujesz mojej pomocy. Jestem gotów.

- Zawsze ci wierzyłam i teraz też wierzę - powiedziała poważnie. - Mniej więcej wszystko wiesz. Dodam tylko to: papę rozstrzelali, w więzieniu nie przyjęli ode mnie ani jednej paczki dla niego. Ludzie mówią, że to pierwszy sygnał, że człowiek został rozstrzelany, mama pewnie też. Mój brat Władlen, pewnie go pamiętasz, jest w izbie dziecka NKWD, moim synem Wanią zajęli się dobrzy ludzie. Kazano mi opuścić Moskwę, mogłam wybrać miasto, wybrałam Ufę, raz na miesiąc muszę się meldować w NKWD przy ulicy Jegora Sazonowa. Pracuję "w Nieftiegazie, mieszkam w hotelu robotniczym.

- Co robisz?

- Pracuję przy budowie i naprawie bocznic kolejowych. Ciężka praca, ale dobrze płatna.

- Dźwigasz podkłady?

- Czasem tak. Nie narzekam: mogę posyłać pieniądze Maszy, to dawna niania Władlena, nie da chłopcu zginąć.

Sasza wykaszlał się, potrząsnął głową, znów nalał sobie wina, zauważył wzrok Leny.

- Boisz się, że zostałem alkoholikiem? Nie, nie zostałem. A więc taką masz pracę; nosisz podkłady... Dają wam chociaż rękawice?

- Tak. Oczywiście długo tam nie popracuję. Wszystkich "członków rodziny wroga narodu", wysiedlonych z Moskwy, wysłano już do obozów. Mnie też to czeka. Tuż obok jest podobóz, po prostu mogą mnie przenieść z jednego baraku do drugiego, tyle że już za drutami. Co do naszych znajomych: masz rację, Nina wyjechała do Maksa, ale to tajemnica, skoro jednak wiesz, to nie ma co ukrywać. Wadim? Jego siostra Wika wyszła za Francuza, mieszka w Paryżu, Wadim ma teraz "krewnych za granicą" i dlatego jest taki gorliwy.

- Dlaczego nie jesz? - spytał Sasza. - Pij herbatę, bo wystygnie.

Wzięła kanapkę, upiła łyk herbaty.

- Powiedz mi, o ile to nie tajemnica, jakie nosisz nazwisko?

- Swoje. Budiagina.

- Próbowałaś znaleźć inną pracę?

- Jaką?

- Przecież znasz języki.

- Kochany, kto mnie tu zatrudni? Kto pozwoli uczyć języków w szkole, w instytucie?

Nieoczekiwanie przyszedł mu do głowy pewien pomysł.

- O ile pamiętam, dobrze grasz na fortepianie.

- Gram. Nie wiem, czy dobrze.

- Jesteś dziś wolna?

- A co?

- Pójdziesz ze mną do Pałacu Pracy, prowadzę tam kurs tańca. Zobaczysz, jak mi idzie.

- Dziś? - Popatrzyła na zegarek. - Zgoda. Jakoś nie mogę cię sobie wyobrazić w roli nauczyciela tańca.

- A ja nie widzę cię przy noszeniu podkładów.

- Tak - powiedziała. - Czasem myślę, że to pokuta.

- Pokuta? Za co?

- Za grzechy rodziców.

- Co masz na myśli?

- Wszystko. Czerwony terror, CzeKa, GPU. Za wszystko, co się działo. Przecież rządzili państwem, odpowiadali za losy narodu.

Sasza jeszcze raz nalał sobie pół szklanki wina, spojrzał na Lenę, roześmiał się.

- Tatusiu, nie pij! Pamiętasz, z czego to?

Zmarszczyła czoło.

- Znany cytat... Zapomniałam, z jakiej książki.

- "Anna na szyi" Czechowa. Lena też się roześmiała:

- Oczywiście, "Anna na szyi". Słusznie: "Tatusiu, nie pij!"

- Nie wolno wrzucać wszystkiego do jednego worka, Lenoczko, oprócz czerwonego terroru był też biały terror, obie strony stosowały przemoc. Rewolucja to kataklizm, lawina, winni są ci, którzy nie zdołali jej zapobiec.

Sasza dopił wino, zamyślił się, potem mówił dalej:

- W dwudziestym pierwszym roku, po zakończeniu wojny domowej, okazało się, że komunizmu nie da się zbudować siłą. Przemoc zastąpiono więc NEPem, przemiany miały następować stopniowo i bezboleśnie. NEP został jednak odrzucony, i oto, co i kogo mamy zamiast niego. Właśnie to jest wina naszych ojców. Nie zapobiegli, mieli władzę i bez oporu oddali ją w ręce przestępców. Są więc winni. Ja zresztą też...

- Ty jesteś winien?!

- Pamiętasz Sonię Szwarc z naszej klasy?

- Oczywiście, widziałam się z nią po skończeniu szkoły. Ukończyła uniwersytet, jest fizykiem, jak jej ojciec - akademik.

Ja też spotkałem ją kiedyś na Arbacie, wspominaliśmy naszą klasę, kolegów, nauczycieli, a ona w pewnej chwili zaczyna się śmiać i mówi: "Wiesz, Sasza, bardzo się ciebie wtedy bałam!" - "Bałaś się? Dlaczego?" - "Sama nie wiem, ale się bałam". Pomyślałem sobie: dlaczego ona się mnie bała? Czy byłem taki straszny, krzywdziłem kogoś?

- Coś ty, wszyscy cię lubiliśmy!

- A ona się mnie bała. Zrozumiałem dlaczego. Ja, komsomolec, byłem dla niej uosobieniem systemu opartego na strachu. Wpajałem jej ten strach, na tym polega moja wina. Jestem więc tak samo winny jak twoi rodzice. Ale nie ty! Jaką winę ponoszą tysiące, dziesiątki tysięcy takich jak ty, żon, dzieci, ojców i matek - za co teraz pokutują?! Ty nazywasz to pokutą, a ja bezprawiem.

- Skoro nasi rodzice tak potulnie oddali władzę - powiedziała Lena w zamyśleniu - to widocznie nie tak wielkie były ich ideały, nie tak znowu słuszne były założenia tych teorii, w imię których rozpętali rewolucję!

- Ktoś powiedział, że rewolucje zaczynają idealiści, a kończą łajdacy, którzy ich likwidują. Jesteśmy tego świadkami, naszym zadaniem jest przetrwać. Może nastaną lepsze czasy.

- Wierzysz w to? A może chcesz mnie tylko pocieszyć?

- Wierzę. Dlatego powtarzam, musimy przetrwać chociażby ze względu na naszych najbliższych: ty masz syna, ja matkę. A propos, dawno się z nią widziałaś?

Lena spuściła głowę.

- Saszo, przepraszam, ani razu nie byłam u twojej mamy. Za to też pokutuję.

Sasza roześmiał się.

- Spytałem o mamę nie dlatego, żeby się dowiedzieć, czy ją odwiedzałaś, lecz z całkiem innego powodu. Na poczcie odniosłem wrażenie, że nasze spotkanie wcale cię nie zaskoczyło, pomyślałem: pewnie wie od mamy, że jestem w Ufie.

- Tak - powiedziała Lena. - Wiedziałam, że tu jesteś. Mówiła mi o tym Waria, siostra Niny Iwanowej.

- Waria... Widywałaś ją, przyjaźniłyście się?

- Spotykałyśmy się wiele razy, ostatnio często u mnie bywała. Pewnie pamiętasz ją jako podlotka?

- Była jeszcze uczennicą - krótko stwierdził Sasza.

Już dawno dorosła. Chwilami wydawało mi się nawet, że jest bardziej dorosła i mądrzejsza ode mnie. I silniejsza. Wyciągała mnie z nieszczęścia, dosłownie wyciągała. Po aresztowaniu rodziców natychmiast wyrzucono mnie z pracy, nie mogłam nawet szorować ubikacji i podłóg, a musiałam wykarmić brata, dziecko...

Wstała, podeszła do okna, żeby Sasza nie widział jej łez.

- Wszystkich przyjaciół jakby wymiotło. I nagle spotykam Warię. Przypadkiem, na ulicy. Gdybym wierzyła w Boga, modliłabym się za nią do końca życia! Zresztą robię to codziennie, choć nie znam modlitw, modlę się swoimi słowami. Nie mówię o tym, że podkarmiała nas przez te miesiące za własne pieniądze, choć zarabia marne grosze: jest zwykłą kreślarką, sama musi się liczyć z każdym rublem. Ona uratowała Wanieczkę.

Lena odwróciła się twarzą do Saszy, spojrzała na niego badawczo.

- Waria zawiozła mojego syna do swoich krewnych.

- Do Niny?

- Tak. Sasza, nikt nie ma prawa o tym wiedzieć.

- I nikt się nie dowie, możesz mi wierzyć.

- Zawieźć dziecko na Daleki Wschód to nie taka prosta sprawa. W metryce Wani stoi jak wół: matka - Budiagina Jelena Iwanowna, a przepustkę wystawiono na Iwanowa Warwarę Siergiejewnę. Wyobrażasz sobie, jak ona ryzykowała? Mogli odebrać jej małego, oskarżyć, że go porwała. Ale Waria jest święta, dlatego wszystko się jej udaje. Słowo daję, to święta! Taka młoda, taka piękna, a całe życie poświęca innym, w ogóle nie myśli o sobie!

- Poczekaj, poczekaj! - Sasza był wstrząśnięty tym, co usłyszał. - Nic nie rozumiem, jaka przepustka?

- Na Daleki Wschód nie wolno jechać bez przepustki. Maks musiał przysłać zaproszenie dla Wari i jej syna. Zanim przyszło zaproszenie, Wanieczka przez prawie cały miesiąc mieszkał z Warią u twojej mamy. Sofia Aleksandrowna też się nim opiekowała, dla Wari zrobiłaby wszystko, przecież Waria pomagała i jej, nosiła dla ciebie paczki do więzienia, stała w potwornych kolejkach. Wiesz o tym?

- Oczywiście.

- Nina i Maks pewnie myśleli, że Wanieczka to syn Wari.

- Słyszałem, że wyszła za jakiegoś bilardzistę?

- Tak. Głupia historia. Miała siedemnaście lat. Czy ja mogę być dumna z romansu z Szarokiem? A przecież byłam starsza. Wszyscy popełniamy błędy, ale dzięki nim stajemy się mądrzejsi.

Uśmiechnęła się nagle, spojrzała na Saszę spode łba.

- Nawiasem mówiąc, to ty w pewnym stopniu ponosisz winę za to małżeństwo, oczywiście pośrednio.

- Jak to?

- Wyjeżdżałeś na zesłanie z Dworca Kazańskiego, prowadzili cię dwaj konwojenci z dowódcą.

- Zgadza się.

- Miałeś brodę, niosłeś walizkę.

- Tak.

- No więc w tym samym czasie z sąsiedniego peronu wyjeżdżali na Daleki Wschód absolwenci szkoły oficerskiej, był wśród nich Maks. Waria i Nina odprowadzały go. Waria cię widziała, zobaczyła twoją bladą twarz i wielką czarną brodę. Opowiadała mi, że był to najbardziej wstrząsający widok w jej życiu. Sasza, ona doznała szoku, że tak pokornie idziesz między tymi konwojentami, pokornie niesiesz walizkę, pokornie wyruszasz na zesłanie. Nie gniewaj się na nią, miała siedemnaście lat. Uznała, że pozwoliłeś się upokorzyć, że powinieneś się bronić, stawiać opór, powinni byli nieść cię związanego, żeby ludzie nie przechodzili obok tak obojętnie, żeby dostrzegli czyjeś nieszczęście, żeby ci świeżo upieczeni oficerowie nie byli tak weseli w chwili, gdy w pobliżu idzie człowiek pod strażą. Waria doznała szoku. Postanowiła, że nie będzie tak żyć, nie zostanie pokorną niewolnicą. Znalazł się taki ktoś, kto nigdzie nie pracował, coś kombinował, zarabiał ciężkie pieniądze, był niezależny od państwa. Waria wyszła za niego, żeby też być niezależną. Szybko się jednak zorientowała, że to blef, mąż jest bilardzistą, może szulerem. Przepędziła go. W dość dramatycznych okolicznościach zresztą.

- Podobno chciał ją zabić?

- Ach, więc o tym wiesz? Niepotrzebnie ci opowiadam.

- Nie, nie, znam tylko finał tej historii. Przepędziła go, a on groził, że ją zastrzeli. Opowiedziała mi o tym mama, kiedyś widziałem się z nią bardzo krótko na dworcu. O innych sprawach słyszę pierwszy raz. Opowiadaj, to bardzo ciekawe.

- Po tym wszystkim Waria zrozumiała: niezależność nie jest nam dana, człowiek zdobywa niezależność sam, jeśli na przekór wszystkiemu czyni dobro. Właśnie tak teraz żyje. I powiem ci: gdyby nie Waria, nie byłabym w stanie znieść tego, co się na mnie zwaliło. To Waria powiedziała: "Jeśli będziesz mogła wybierać miejsce zesłania, wybierz Ufę: tam jest Sasza. Znajdź go, zostaw na poczcie kartkę na poste restante, na pewno się odezwie".

Boże! A więc Waria o nim pamięta...

- Dlaczego mnie nie zawiadomiłaś?

- Saszo, sam jesteś w trudnej sytuacji, nie chciałam zawracać ci głowy.


31.


Plewicka nie przyznawała się do winy, odgrywała komedię, ale fakty, z samym zniknięciem Skoblina na czele, świadczyły przeciwko niej. O procesie rozpisywała się cała prasa. Gazety, które Szarok czytał od deski do deski, oskarżały rząd francuski o uległość wobec bolszewików, a policję, że pomogła zatrzeć ślady porywaczom Millera. Ani w śledztwie, ani podczas rozprawy nie ujawniono jednak żadnego agenta radzieckiego, nie padło żadne nazwisko. Plewicką skazano na dwadzieścia lat ciężkich robót, praktycznie na dożywocie. Emigranci triumfowali. Burcew oświadczył: "Niech zgnije w kolonii karnej".

Po porwaniu Millera ROWS faktycznie przestał istnieć. Tretiakow jak dawniej skrupulatnie zapisywał podsłuchane rozmowy, lecz nie było w nich nic ciekawego. Sztabowcy nie zbierali się całymi tygodniami, brakowało pieniędzy nawet na pensję dla strażnika.

Proces Plewickiej nasunął Szarokowi myśl, że to najlepsza okazja, by odnowić kontakt z Wiką Marasiewicz. Wika bywała u Plewickiej w Osuarla-Ferier, nazwa tego miasteczka nie schodzi teraz z łamów gazet. Wika żyje w strachu, trzeba ją nastraszyć jeszcze bardziej, wtedy pójdzie na współpracę. Na razie nie będzie potrzebna, ale kiedyś może się przydać. Po procesie ochłonie, w razie czego zawiadomi wywiad francuski, że jest szantażowana, Szarok zna przecież charakter Wiki. Zdołała wywinąć się w Moskwie, poradzi sobie i w Paryżu. Należy ją przycisnąć właśnie teraz, kiedy się boi, proces Plewickiej trwa - nie ucieknie.

Sprawę Wiki Szarok zlecił agentowi o pseudonimie "Suchow". Sam wkroczy do akcji, kiedy będzie to potrzebne. W jego obecności "Suchow" zadzwonił do Wiki, powiedział, że przywiózł list od brata i chciałby się z nią spotkać w jakimś muzeum, na przykład w Luwrze. Ma czas wyłącznie jutro przed południem, godzinę niech wyznaczy Wika. List mógłby wysłać pocztą, Wadim uprzedzał, że nie ma w nim nic istotnego, ale ważne jest to, co ma przekazać osobiście.

Po dłuższej chwili milczenia Wika spytała:

- Przepraszam, jak się pan nazywa?

- Piotr Aleksandrowicz.

- Piotrze Aleksandrowiczu, czy coś się stało? "Suchow" odpowiedział zgodnie z instrukcją Szaroka:

- Wiktorio Andriejewna, stawia mnie pani w niezręcznej sytuacji. Przepraszam za rosyjski nawyk, ale to nie jest rozmowa na telefon. Chodzi między innymi o sprawy spadkowe. A propos, proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje z powodu śmierci pani ojca.

O śmierci profesora Marasiewicza Szarok dowiedział się z gazet. "Sprawy spadkowe" były przynętą, którą Wika powinna połknąć.

Wika jednak milczała. Szarok dał znak "Suchowowi", ten powiedział:

- Skoro pani nie chce się ze mną spotkać, nie będę nalegał. Jest mi to nawet na rękę. Niech Wadim szuka innych dróg kontaktu. Żegnam panią.

- Ależ nie - przerwała mu Wika. - Proszę zaczekać. Zastanawiam się tylko, o której by się z panem spotkać. Jutro o dwunastej w Luwrze obok kas. Odpowiada to panu?

- Dobrze.

- Jak pana rozpoznam?

- Bywałem na Starokoniuszennym, u Wadima, doskonale panią pamiętam. Może pani też sobie mnie przypomni. Będę sam, mam nadzieję, że pani również.

Nazajutrz tuż przed dwunastą Szarok i "Suchow" podjechali pod Luwr. Wika przechadzała się w pobliżu kas. Szarok pokazał ją "Suchowowi". Przez kilka minut obaj obserwowali zwiedzających, sprawdzali, czy Wika przyszła sama. Obserwował głównie "Suchow", Szarok napawał się widokiem Wiki, wspominał pańskie mieszkanie Marasiewiczów na Starokoniuszennym i znanych ludzi, tych wybrańców losu, którzy tam bywali. Wika już wtedy była ładna, klasa kobita, nie ma co.

Upewniwszy się, że nie ma żadnego "ogona", "Suchow" podszedł do Wiki. Przywitali się, weszli do muzeum. Szarok pospieszył za nimi do galerii. Wika i "Suchow" siedzieli na ławeczce. Szarok zaczął spacerować wzdłuż ścian, udawał, że ogląda obrazy.

O śmierci ojca zawiadomiła Wikę Nelly Władimirowna, Charles przyniósł jej gazetę "Izwiestia" z nekrologiem. Od Wadima - ani słowa. Wika nie interesowała się życiem brata. Sprawy spadkowe?! Kosztowności po mamie zawsze należały do niej, ma je do dziś. Może Wadim chce się podzielić tym, co zostało po ojcu? Wykluczone. Wadim to skąpiradło i dusigrosz. Wika nie ma ochoty widywać się z żadnymi radzieckimi. A jednak zgodziła się na to spotkanie. Czort wie. Może w papierach ojca znalazło się coś ważnego? Przodkowie byli spowinowaceni z hetmanami. A nuż gdzieś w Europie żyją bogaci krewni, a ona ma prawo do ich majątku? Może ojciec zarejestrował na Zachodzie jakieś patenty czy odkrycia naukowe, o których Sowieci nic nie wiedzą? Możliwe też, że Wadim kombinuje, jak wyjechać za granicę, może chce się tu urządzić jako korespondent, w Związku Radzieckim dzieją się teraz okropne rzeczy. Wadim nie jest jej do niczego potrzebny, jeśli jednak w grę wchodzą patenty albo majątek, bez brata się nie obejdzie - to też spadkobierca. Nie można pozwolić, żeby sam wszystko zgarnął. Trzeba sprawdzić, o co chodzi.

Piotra Aleksandrowicza na pewno przedtem nie widziała. Szczupły, nawet chudy młody człowiek. Skromnie ubrany. Uśmiecha się. Wyciągnął z kieszeni marynarki kopertę, wyjął jakiś papier, pokazał, ale nie dał do ręki.

- Pamięta pani ten dokument, Wiktorio Andriejewna? Spojrzała i zamarła. Było to zobowiązanie do współpracy z NKWD, które kiedyś podpisała na Łubiance. Przeklęta przeszłość, przeklęty kraj! Piotr Aleksandrowicz złożył zobowiązanie, schował do kieszeni, spytał jeszcze raz:

- No więc, Wiktorio Andriejewna, pamięta pani?

A co jej zrobią? Tu nie Moskwa! Zawoła policjanta i wskaże mu tego sowieckiego szpiega! Ośmielił się ją szantażować jakimś fałszywym świstkiem! To jego zdemaskuje ten papierek!

- Nie - oznajmiła Wika. - Nie znam tego dokumentu. Może pójdziemy na policję i tam wszystko wyjaśnimy?

- Po cóż nam policja, Wiktorio Andriejewna - uśmiechnął się Piotr Aleksandrowicz. - Zlecą się dziennikarze, opublikują dokumencik w gazetach, nie wiem, czy zdoła pani podważyć wyniki ekspertyzy grafologicznej i wyjaśnić cel wizyt u pani Plewickiej w Osuarla-Ferier. Wszystko to bardzo zainteresuje opinię publiczną. Pani Plewicka została zdemaskowana, a powiązania z panią, współpracowniczką NKWD, wydłużą listę zarzutów przeciwko niej. Pani oczywiście też zasiądzie na ławie oskarżonych. Chyba powinna pani dobrze to sobie przemyśleć przed pójściem na policję.

Słowa tego łajdaka, wygłoszone z niewinnym uśmiechem, nie były czczą pogróżką: złamią życie Wice i Charlesowi. A więc oni są za granicą tak samo bezkarni jak w Moskwie na Łubiance! W biały dzień porwali generała Millera, jeszcze wcześniej generała Kutiepowa, zamordowali emigranta Ignatija Raissa. Pomyśleć tylko, Skoblin to generał, Plewicka jest znaną śpiewaczką, a też byli ich agentami!

- Nie mam zamiaru niczym pani obarczać - dodał Piotr Aleksandrowicz. - Być może poprosimy panią o jakąś drobną przysługę, która nie będzie sprzeczna z prawem francuskim. Ani razu nie niepokoiliśmy pani, gdyż nie było to konieczne. Teraz zaistniała taka potrzeba w związku ze sprawą Plewickiej. Pani u niej bywała, chcielibyśmy wiedzieć, o czym rozmawiałyście.

- O niczym szczególnym. Nadieżda Wasilijewna opowiadała o swoim życiu, czasem śpiewała, wspominała Rosję, jest głęboko wierząca, pokazywała mi cerkiew. Jestem wstrząśnięta tym, co się stało!

- Znakomicie! Niech pani to napisze. Proszę dostarczyć zapiski w przyszły czwartek, spotkamy się w tym samym miejscu o tej samej godzinie. Tylko uprzedzam, Wiktorio Andriejewna, niech pani nie robi żadnych głupstw. Jeden nielojalny krok i natychmiast we wszystkich gazetach pojawią się pani zdjęcia, pani zobowiązanie, daty wszystkich spotkań z Plewicką. Mam nadzieję, że będzie pani rozsądna.

Po tym spotkaniu Szarok polecił "Suchowowi":

- Działajcie delikatnie, nieważne, co przyniesie, byle przyniosła. Trzymajcie ją na długiej smyczy. Spotkania wyłącznie w miejscach publicznych: muzea, galerie, wystawy.

Niebawem przyjechał Eitington. Pochwalił akcję, ale zalecił dużą ostrożność. Wika ma bogatego męża, nie potrzebuje pieniędzy, pobudki ideowe też nie wchodzą w grę. Zostaje tylko strach, ale w tym przypadku to bardzo krucha motywacja. Wika na razie go nie interesowała, polecił Szarokowi zająć się Hiszpanami, przerzucał ich do Meksyku, tworzył tam potężną grupę dywersyjną, nie żałował pieniędzy na ten cel.

Eitington zachowywał się w Paryżu tak samo pewnie jak w Moskwie. Afiszował się z kochanką, co wzbudzało zazdrość Szaroka: wiadomo, szef, a on musi żyć jak mnich. Bał się kontaktów z prostytutkami: podłapiesz jakieś paskudztwo, wydasz majątek na lekarza albo trafisz na sutenera, wplączesz się w coś i żegnaj, kariero. Przydałaby się jakaś baba na stałe, najlepiej Wika Marasiewicz, ale w sprawie Wiki Eitington miał rację.

W następnym tygodniu "Suchow" w towarzystwie Szaroka podjechał pod Luwr. Weszli do sali, Wika siedziała na ławce. "Suchow" nie podchodził do niej, oglądał z Szarokiem obrazy, przeszli do następnej sali, przez cały czas obserwując Wikę. "Suchow" zmienił wygląd, przykleił wąsy i brodę. Bardzo szybko zauważyli dwóch facetów, którzy kręcili się po sali, nietrudno było odgadnąć, kim są. W końcu faceci wyszli, w chwilę później to samo zrobiła Wika.

Eitington przypuszczał, że Wika opowiedziała wszystko mężowi, ten zawiadomił Surete, francuski kontrwywiad, zaproponował, żeby z pomocą Wiki zastawić pułapkę na radzieckich agentów, w zamian darowano by jej moskiewskie grzechy młodości.

- Na razie jej nie ruszajcie - powiedział Eitington. - Nie ma takiej potrzeby. Wszystko w swoim czasie.

Szarok stale spotykał się teraz z Eitingtonem i Mornarem, przyjmował ludzi z Hiszpanii, wysyłał ich do Meksyku i dzięki temu poznał najważniejszych uczestników przyszłej operacji. W Moskwie kierował nią Sudopłatow, w Paryżu - Eitington. Lalunia - Eustasia Maria Caridd del Rio, była nie tylko kochanką, lecz także asystentką Eitingtona. Córka bogatego Kubańczyka, żona zamieszkałego w Barcelonie hiszpańskiego arystokraty Mercadera, ma z nim pięcioro dzieci, egzaltowana, porzuciła męża, mieszkała z dziećmi w Paryżu, wróciła do Barcelony, wstąpiła do partii komunistycznej i tam została agentką Eitingtona. Dzieci są pod jej wpływem, jeden z synów, Ramon Mercander, to właśnie Jacques Mornar. Eitington zwerbował go do NKWD wraz z matką, Ramon wyjechał do Moskwy, Szarok spotkał go tam w ośrodku szkolenia wywiadu. W Moskwie spędził ponad rok, do Paryża przybył już jako Jacques Mornar, uwiódł Silvię Ageloff, zawarł znajomość z Rosnerami, a wszystko w jednym jedynym celu - żeby dostać się do Cayoacanu, do Trockiego.

Nadeszła oficjalna wiadomość: Jeżow został odwołany ze stanowiska narkoma spraw wewnętrznych. A więc stało się. Można uznać, że Jeżow jest już trupem. To bez znaczenia, kiedy go zamkną i rozstrzelają - za tydzień, za miesiąc czy za dwa. Na jego miejsce mianowano Berię. Kogo wymiecie nowa miotła? Szarok miał oczywiście ochotę porozmawiać o tym z Eitingtonem, ale nie zdecydował się na ten krok: po co okazywać niepokój. Eitington wspomniał kiedyś, że Abakumow to protegowany Kobułowa, najbliższego człowieka Berii. A więc Szarok ma poparcie na samej górze. Pożyjemy, zobaczymy. Będzie czystka, ale ich wydział nie ucierpi, dla "gospodarza" Meksyk jest najważniejszym zadaniem, nikt nie ruszy ludzi, którzy przygotowują tę operację. Ruszą, jeśli operacja się nie powiedzie. Wprawdzie powoli, ale wszystko idzie dobrze. Silvia wróciła do Meksyku. Mercander został na razie w Paryżu pod pretekstem załatwiania spraw handlowych. W istocie Eitington postanowił wymienić jego paszport na bardziej wiarygodny. Wybór padł na paszport Kanadyjczyka pochodzenia jugosłowiańskiego, Tony Babicha, poległego w Hiszpanii. "T" przerobiono na "F", "o" na "a", między "F" i "a" wstawiono "r", końcowe "y" zamieniło się w "k". "Tony" stał się "Frankiem", a "Babich" - "Jacksonem", obywatelem kanadyjskim Frankiem Jacksonem, urodzonym w Jugosławii 13 lipca 1905 roku, naturalizowanym w Kanadzie w roku 1929. Paszport podrabiali najlepsi moskiewscy specjaliści. W sierpniu zakończono przygotowania. Ramon Mercander alias Frank Jackson alias Jacques Mornar mógł wreszcie wyjechać do Ameryki, gdzie oczekiwała go Silvia.


32.


Wieloosobowa delegacja niemiecka wraz z ochroną i służbą odleciała z Berlina dwoma czterosilnikowymi samolotami typu Condor. Jednym z nich, osobistym samolotem führera, leciał Ribbentrop. Niemcy wylądowali w Moskwie 23 sierpnia o godzinie 12. Zawieziono ich do gmachu byłej ambasady austriackiej, należącego teraz do Rzeszy. Po naprędce zjedzonym obiedzie Ribbentrop pośpieszył na Kreml. Rozmowy z Mołotowem miały się rozpocząć o 15.30. Spotkanie ze Stalinem przewidziano na wieczór. Jednakże gdy Ribbentrop wszedł do gabinetu Mołotowa, Stalin już tam czekał.

To był JEGO manewr, ON postanowił od razu zbić z tropu hitlerowskiego ministra. Zachowywał się jednak serdecznie, gościnnie i po domowemu. ON nie jest dyplomatą, ON jest tu gospodarzem, arbitrem. Sporne kwestie może rozstrzygnąć jednym zdaniem, jednym słowem. Siedział w fotelu, uważnie słuchał Mołotowa, Ribbentropa i tłumacza Pawłowa. Radziecki projekt paktu był zwięzły: ZSRR i Niemcy zobowiązują się powstrzymywać od agresji, przemocy i napaści wobec drugiej strony. Jeśli któryś z krajów stanie się celem działań wojennych ze strony państw trzecich, drugi sygnatariusz paktu nie stanie po stronie agresora. Kwestie sporne będą rozstrzygane wyłącznie w drodze pokojowej. Pakt zostaje zawarty na pięć lat i wchodzi w życie po ratyfikacji.

Ribbentrop zaproponował poprawkę: pakt będzie obowiązywał dziesięć lat i nabierze mocy prawnej od razu po podpisaniu. Niemcy się śpieszą i dlatego chcą przedobrzyć. No cóż, można się zgodzić, naród radziecki to zaakceptuje: skoro pakt wchodzi w życie w trybie natychmiastowym, więc od dzisiaj mamy pokój.

Zaczęli omawiać tajny protokół. Ribbentrop wyjął z kieszeni złożoną na czworo kartkę, podał ją tłumaczowi Hilgerowi. Hilger czytał punkt po punkcie. Ribbentrop nie spuszczał wzroku ze Stalina, ale twarz Stalina nie zdradzała żadnych uczuć. Przymknął oczy i słuchał, jak Hilger tłumaczy na rosyjski tekst o rozgraniczeniu stref interesów obu państw w Europie Wschodniej... Hitler daje MU wolną rękę w kwestii krajów nadbałtyckich, odstępuje połowę Polski, jej dalsze losy zostaną omówione w przyszłości. ON powinien przemyśleć, co jest dla NIEGO korzystniejsze: wspólna granica z Niemcami czy jakiś szczątek Polski jako państewko buforowe.

- To wszystko, panie Stalin. - Hilger położył kartkę na stole. Stalin zaczął mówić powoli, z przerwami, żeby Hilger miał czas przetłumaczyć.

- Sądzę, że w zasadzie protokół jest do przyjęcia. Byłoby jednak wskazane dodać punkt o interesach Związku Radzieckiego w Besarabii. Wszyscy wiedzą, że Besarabia zawsze wchodziła w skład Rosji i jest okupowana przez Rumunię od 1919 roku.

Po wysłuchaniu przekładu Ribbentrop powiedział:

- Zrozumiałem, panie Stalin. Niezwłocznie poproszę pana Hitlera o zgodę. Mam nadzieję, że odpowiedź będzie szybka i pozytywna.

Odpowiedź przyszła po dwóch godzinach: "Tak, zgadzam się. Hitler".

Ustalono, że dokumenty zostaną podpisane o północy.

Na uroczystość podpisania paktu Stalin rozkazał zaprosić szefa Sztabu Generalnego, Szaposznikowa. Obecność byłego pułkownika armii carskiej zaimponuje niemieckim generałom, dawnym oficerom kajzera. Niech wiedzą, że ON zlikwidował jedynie kilku zdrajców, reszta carskiej kadry wojskowej jest po JEGO stronie.

Mołotow i Ribbentrop podpisali pakt i protokół. Wymienili teczki, uścisnęli sobie ręce. Ribbentrop poprosił o połączenie z Hitlerem. Bezpośrednią linię telefoniczną zainstalowano w przeddzień spotkania. Podenerwowany i uszczęśliwiony Ribbentrop triumfalnie zameldował Fuhrerowi, że wszystkie dokumenty zostały podpisane, misja zakończyła się pełnym sukcesem. Podczas rozmowy z Hitlerem Ribbentrop niechcący usiadł w fotelu Mołotowa.

"Zupełnie oszalał ze szczęścia" - pomyślał Stalin.

Przeszli do sali, w której przygotowano alkohole i zakąski. Czekali tam dziennikarze i fotoreporterzy. Pito i jedzono na stojąco.

Stalin rozsiadł się w fotelu pod ścianą, zaprosił Ribbentropa, by ten zajął miejsce obok niego. Przy Ribbentropie stanął niemiecki tłumacz Hilger, przy Stalinie - rosyjski tłumacz Pawłow.

- Ciekaw jestem, jak pan Ribbentrop ocenia stosunki radziecko-japońskie? - spytał Stalin.

Ribbentrop wysłuchał tłumaczenia, na znak szczerości położył dłoń na sercu.

- Panie Stalin, mogę zapewnić, że przyjaźń niemiecko-japońska w żadnym wypadku nie jest skierowana przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Co więcej, panie Stalin, możemy przyczynić się do usunięcia rozbieżności między Związkiem Radzieckim i Japonią. Jestem gotów podjąć energiczne działania w tej kwestii.

Przed kilkoma godzinami ON otrzymał meldunek z Dalekiego Wschodu. Natarcie wojsk radzieckich w rejonie Chałchin-Goł trwa, główne siły japońskie zostały całkowicie okrążone. Ribbentrop, rzecz jasna, o tym nie wie.

- Związek Radziecki nie boi się wojny i jest do niej przygotowany - powiedział Stalin. - Jeśli Japonia pragnie pokoju, tym lepiej. Oczywiście pośrednictwo Niemiec może być bardzo pożyteczne, jednakże nikogo nie prosimy o pomoc. Liczymy wyłącznie na własne siły.

- Oczywiście, oczywiście, panie Stalin, ma pan absolutną rację. Niemcy nie wystąpią z żadną nową inicjatywą. Po prostu będę kontynuował rozmowy, które prowadzę od kilku miesięcy.

Rozumie! Göring nie miał racji, zarzucając mu niekompetencję. Do Stalina i Ribbentropa podszedł człowiek z aparatem fotograficznym.

- Panie Stalin - uroczyście oznajmił Ribbentrop. - Pozwoli pan, że przedstawię pana Hoffmana, osobistego fotografa i przyjaciela naszego führera.

Stalin podał Hoffmanowi rękę, uśmiechnął się, wskazał stół.

- Obaj wypijemy za pańskie zdrowie.

Wzruszony fotograf odpowiedział:

- Ekscelencjo, mam wielki zaszczyt przekazać panu serdeczne pozdrowienia i życzenia wszystkiego najlepszego od mego przyjaciela Adolfa Hitlera. Byłby niezmiernie rad poznać osobiście wielkiego wodza narodu rosyjskiego.

- Proszę przekazać panu Hitlerowi - powiedział Stalin - że ja również byłbym szczęśliwy, mogąc go poznać.

Hoffman cofnął się o krok, ustawił aparat, sfotografował Stalina i Ribbentropa, podziękował i odszedł do stołu.

- A co pan myśli o Turcji? - spytał Stalin. - Turcja graniczy ze Związkiem Radzieckim, Turcja panuje nad Bosforem i Dardanelami, dla radzieckiej Floty Czarnomorskiej te cieśniny są drogą na Morze Śródziemne i dalej, na oceany. Cieśniny to od dawna bolesny problem polityki rosyjskiej.

- O, panie Stalin! - zawołał Ribbentrop. - Robię wszystko, żeby nawiązać przyjazne stosunki z Turcją. Z Turkami bardzo trudno się dogadać, panie Stalin.

- Tak - zgodził się Stalin. - Turcy zawsze są niezdecydowani.

- To zrozumiałe, panie Stalin - podchwycił Ribbentrop. - Anglia wydała pięć milionów funtów na antyniemiecką propagandę w Turcji.

Stalin uśmiechnął się ironicznie.

- Angielscy plutokraci są przekonani, że wszystko można kupić i sprzedać. Na przykład: odwiedzili nas niedawno przedstawiciele ich sił zbrojnych, perorowali przez dziesięć dni, a i tak nie połapaliśmy się, o co im właściwie chodzi. Gdyby można nas było kupić albo sprzedać, pewnie by wiedzieli, co powiedzieć. Sam pan jednak rozumie, że nas nie da się kupić.

- Panie Stalin - pokiwał głową Ribbentrop - proszę mi wybaczyć, ale Anglia jest słaba, zapewniam pana. Byłem ambasadorem w Anglii i wiem to doskonale, Anglia jest słaba, więc chce, żeby inne państwa popierały jej maniakalne pretensje do roli mocarstwa. - Ucieka od tematu cieśnin, przerzucił się na Anglię. Nie szkodzi. Hitler i tak będzie musiał podjąć decyzję w tej sprawie - ZSRR musi panować na Morzu Czarnym. Gdy przyjdzie czas, ON zażąda cieśnin i jeszcze wielu innych rzeczy, których Hitler nie ma zamiaru oddawać.

- Zgadzam się z panem. - Stalin zrobił pauzę, żeby Ribbentrop docenił takie wyznanie. - Imperium brytyjskie istnieje wyłącznie dzięki głupocie innych państw. Kilkuset Anglików rządzi Indiami - czyż to nie śmieszne? Jednakże wojnę będą toczyć długo i uporczywie, będą sprytnie wykorzystywać różnice zdań między innymi krajami. Poza tym Francja, sojuszniczka Anglii, dysponuje armią, z którą należy się liczyć... Spytajmy Mołotowa.

Skinął na Mołotowa.

Mołotow odstawił talerz i podszedł.

- Omawiamy właśnie z panem Ribbentropem kwestię siły militarnej Francji - powiedział Stalin. - Co o tym sądzicie?

- Myślę, że Francja dysponuje armią godną uwagi.

- No proszę! - Stalin zwrócił się do Ribbentropa.

- Być może pan, panie Stalin, i pan, panie Mołotow, dysponujecie bardziej wiarygodnymi danymi - odparł Ribbentrop - ale weźcie pod uwagę, że Wał Zachodni jest pięciokrotnie silniejszy niż Linia Maginota.

Stalin uśmiechnął się w duchu. Mołotow też. Obaj doskonale wiedzieli, że niemiecki Wał Zachodni to jedynie pojedyncze fortyfikacje, rozrzucone od Luksemburga po Szwajcarię, jako jednolita linia obronna istnieją tylko na papierze. Ribbentrop też to wiedział. A jednak, żeby podkreślić prawdziwość swoich słów, dodał dumnie:

- Jeśli Francja zacznie wojnę z Niemcami, zostanie pokonana. Rzesza ma sojuszników...

- W pakcie antykominternowskim? - ironicznie spytał Mołotow.

Ribbentrop wstał, znów usiadł, powiedział zdenerwowany:

- Panie Stalin, panie Mołotow, panowie. Chcę, żeby ta kwestia była zupełnie jasna. Pragnę stanowczo i z całą odpowiedzialnością oświadczyć, że pakt antykominternowski nie jest wymierzony przeciwko Związkowi Radzieckiemu, lecz tylko i wyłącznie przeciwko zachodnim demokracjom.

- Pakt antykominternowski nastraszył tylko drobnych angielskich kupców - oznajmił Stalin. - Nikt inny się go nie zląkł.

Niech Hitler sobie uświadomi, że trzeba oględniej nazywać swoje sojusze. ON nie boi się żadnego paktu antykominternowskiego. Ribbentrop nie zrozumiał żartu albo udał, że nie rozumie...

- No właśnie, panie Stalin, no właśnie. Ja też nie sądzę, by naród radziecki przestraszył się tego paktu. Wywnioskowałem to z lektury prasy radzieckiej. Niemcy doskonale to rozumieją. Czy pan wie, panie Stalin, że wśród berlińczyków, znanych ze swego dowcipu, od kilku miesięcy krąży taki kawał: "Niedługo Stalin przyłączy się do paktu antykominternowskiego".

Stalin nachmurzył się. Ten Niemiec jest pozbawiony poczucia humoru. Tu Göring miał rację.

- Berlińczycy to weseli ludzie - powiedział. - A jak naród niemiecki odnosi się do normalizacji stosunków między Rzeszą a Związkiem Radzieckim?

- Wszystkie klasy społeczne, panie Stalin, bardzo się z tego cieszą.

Nawet prości ludzie zdają sobie sprawę, że jedyną przeszkodą są intrygi Anglii.

- Prości ludzie zawsze pragną pokoju - zauważył Stalin.

- Tak - potwierdził Ribbentrop. - Naród niemiecki chce pokoju, choć z drugiej strony oburzenie na Polskę jest tak powszechne, że wszyscy są gotowi walczyć. Naród niemiecki nie ścierpi dalszych polskich prowokacji.

Stalin nie miał zamiaru rozmawiać o wojnie Niemiec z Polską. Nie dosłuchał tłumacza, wstał, gestem zaprosił Ribbentropa do stołu.

Kelner nalał szampana. Stalin uniósł swój kieliszek. Zapadła cisza.

- Wiem - powiedział Stalin - jak naród niemiecki kocha swojego wodza, dlatego pragnę wznieść toast za jego zdrowie.

Wszyscy wypili za Hitlera. W tej samej chwili znany już Stalinowi niemiecki fotograf zrobił zdjęcie. Stalin przywołał go, wskazał wolny kielich, fotograf pośpiesznie nalał szampana, trącił się ze Stalinem.

- Powiedzcie mu - Stalin zwrócił się do tłumacza Pawłowa - że takiego zdjęcia nie należy publikować. Takie zdjęcie może zostać źle zrozumiane przez naród radziecki i niemiecki. Naród radziecki i niemiecki mogą pomyśleć, że nie pracujemy tu nad umocnieniem pokoju, lecz oddajemy się pijaństwu.

- Proszę o wybaczenie, panie Stalin - zmieszał się fotograf. - Ma pan absolutną słuszność, zaraz wyjmę film i dam go panu.

Stalin powstrzymał go gestem.

- Nie trzeba! Wierzę mu. Powiedzcie, że wystarczy mi jego słowo.

Stalin popełnił błąd, ufając fotografowi. Hoffman oszukał go tak samo jak Hitler. Po jakimś czasie zdjęcie Stalina, pijącego za zdrowie Hitlera, obiegło łamy gazet na całym świecie.

Mołotow wzniósł toast za zdrowie towarzysza Stalina.

- To właśnie towarzysz Stalin swoim przemówieniem z marca bieżącego roku, które właściwie zrozumiano w Niemczech, całkowicie zmienił stosunki polityczne między naszymi krajami.

Mołotow miał na myśli referat Stalina na XVIII Zjeździe partii.

Następnie Mołotow zaproponował toasty za Ribbentropa, ambasadora Rzeszy Schulenberga i naród niemiecki.

Toast Ribbentropa za pana Stalina, pana Mołotowa i rząd radziecki przekształcił się w długą i kwiecistą orację.

Za oknami świtało, zaczynał się poranek 24 sierpnia. Przyjęcie dobiegło końca.

Odprowadzając Ribbentropa do drzwi, Stalin zatrzymał się i przez tłumacza powoli, znacząco i jak mu się wydawało, ciepło powiedział:

- Proszę przekazać panu Hitlerowi, że rząd radziecki traktuje pakt bardzo poważnie. Daję słowo honoru, że Związek Radziecki nigdy nie zdradzi swego partnera.

- Panie Stalin - odpowiedział Ribbentrop - może pan być pewien, że będą to pierwsze słowa, które usłyszy ode mnie pan Hitler.


33.


Wieczorem 31 sierpnia na nadzwyczajnym posiedzeniu Rady Najwyższej ZSRR ratyfikowano pakt o nieagresji między Związkiem Radzieckim i III Rzeszą.

Rankiem 1 września o godzinie 4.45 armia niemiecka przekroczyła granice Polski i ruszyła na Warszawę z północy, południa i zachodu. Rozpoczęła się druga wojna światowa, najkrwawsza wojna w dziejach ludzkości.

Początkowo była to dziwna wojna. Anglia i Francja nie oddały ani jednego wystrzału, patrząc spokojnie, jak niemieckie dywizje pancerne w ciągu dwóch tygodni rozgromiły armię polską i dotarły do Brześcia.

Czy Zachód nie zostawi GO sam na sam z Hitlerem? Czy za JEGO plecami nie zawarto nowego "układu z Monachium"? Czy alianci nie rzucili Polski na ofiarę, żeby skierować uderzenie Hitlera na Związek Radziecki? Czy ON się nie przeliczył? Czy Hitler GO nie oszukał?

17 września wojska radzieckie wkroczyły do Polski i nie napotykając oporu, doszły do linii uzgodnionej z Ribbentropem. A więc Hitler GO nie oszukał. Wszystko odbyło się gładko, zgodnie z ustaleniami i bez przeszkód. Podczas przekazywania Rosjanom Brześcia i innych miast zorganizowano nawet wspólne parady wojskowe, które przebiegły w ciepłej i przyjaznej atmosferze. Z takim sąsiadem można żyć.

27 września Ribbentrop ponownie przyleciał do Moskwy. Tym razem powitał go osobiście Mołotow, na lotnisku czekała kompania honorowa, wszędzie powiewały flagi ze swastyką - teraz ich nie brakowało.

Negocjacje rozpoczęły się w gabinecie Stalina o dziesiątej wieczorem i trwały aż do świtu. Podpisali umowę "o przyjaźni i granicy". Podzielili Polskę. ZSRR dostał wszystkie kraje nadbałtyckie. Nakreślili na mapie nową, "ostateczną" granicę. Stalin podpisał ją niebieskim ołówkiem, Ribbentrop - czerwonym. Polska przestała istnieć jako państwo. Na posiedzeniu Rady Najwyższej Mołotow oznajmił: "Wystarczyło jedno uderzenie armii niemieckiej, a później radzieckiej, żeby zlikwidować tego pokracznego bękarta traktatu wersalskiego".

Nazajutrz Stalin wydał uroczysty obiad na cześć Ribbentropa. Wieczorem obejrzeli balet "Jezioro łabędzie" w Teatrze Wielkim. Ribbentrop napisał potem o spotkaniu ze Stalinem: "Chwilami odnosiłem wrażenie, że jestem wśród swoich starych towarzyszy partyjnych z NSDAP".

Po wyjeździe Ribbentropa Związek Radziecki rozmieścił w Estonii, Litwie i Łotwie swoje bazy marynarki wojennej i lotniska. 12 października rozpoczęły się rozmowy z Finlandią. Stalin nie miał wątpliwości co do ich wyniku: maleńka Finlandia nie będzie przecież walczyć z potężnym Związkiem Radzieckim!

Cóż wobec takich sukcesów może znaczyć krakanie Trockiego! Nie umilkł, pluje jadowitą śliną:

"Wyszło na jaw, że Kreml od dawna dążył do zawarcia sojuszu wojskowego z Hitlerem. Stalin boi się Hitlera. I ma powody. Faszyzm kroczy od zwycięstwa do zwycięstwa. Pakt niemiecko-radziecki to kapitulacja Stalina wobec faszystowskiego imperializmu, mająca na celu ratowanie sowieckiej oligarchii... Hitler prowadzi działania wojenne, Stalin występuje w roli zaopatrzeniowca... Straszliwa groźba wojny stuka do drzwi Związku Radzieckiego... Za dwa lata Niemcy napadną na ZSRR. Jedyną wątpliwą gwarancją pokoju jest podpis Ribbentropa na świstku papieru".

Stalin cisnął w kąt artykuł Trockiego. Bydlak! Jest skończony jako polityk, został zupełnie sam, nie ma już nawet własnych dzieci, ale ciągle się nie poddaje! Wlazł do mysiej dziury i prorokuje: za dwa lata Hitler zaatakuje Związek Radziecki! Skąd takie dokładne prognozy? Dlaczego ma zaatakować akurat w czterdziestym pierwszym roku? W czterdziestym pierwszym roku świat będzie wyglądał całkiem inaczej niż teraz, wszyscy zapomną o Trockim i jego idiotycznych przepowiedniach. Dni tego człowieka są policzone. Niech Sudopłatow i Eitington spróbują nie wykonać JEGO rozkazu!

Stary dureń Litwinow też udaje jasnowidza. Przy ludziach milczy, ale w domu popisuje się przed żoną, z drugiej strony wie, że mieszkanie jest na podsłuchu, dlatego ani razu nie wspomniał o NIM, krytykuje jedynie Mołotowa. ON jednak rozumie, do czyjego ogródka są te kamyki.

ON czytał stenogramy podsłuchu.

"Hitler zajął pozycje na zachodniej granicy ZSRR. Dla Związku Radzieckiego oznacza to front zachodni... (kaszle) Pakt wciąga ZSRR do haniebnej współpracy z hitlerowskimi Niemcami. Mołotow liczy, że uda mu się nawiązać z Niemcami jakieś stabilne stosunki. To niebezpieczne złudzenia!... (Kicha... przeziębił się, bałwan, czy co?!) Niemcy to odwieczny wróg Rosji. Pakt o nieagresji umożliwia wybuch drugiej wojny światowej!"

Litwinowa należałoby rozstrzelać. Czym on się różni od Trockiego? Na razie nie warto go jednak ruszać. Sojusz z Hitlerem umacnia się, wcześniej czy później przyjdzie czas na decyzję co do Żydów. Oczywiście Związek Radziecki nie wyrzeknie się swych internacjonalistycznych zasad, takiego atutu nie wolno się pozbywać, kiedyś, w decydującym momencie ON wyciągnie go przeciwko hitlerowskiemu nacjonalizmowi. To kwestia odległej przyszłości. Niewykluczone jednak, że w drodze do tej przyszłości wypadnie pójść na pewne ustępstwa ideologiczne, może trzeba będzie osadzić Żydów, rzucić Hitlerowi kość. Litwinow i inni żydowscy krzykacze będą tą kością. W razie potrzeby zorganizuje się proces. Zapisy pogaduszek z żoną bardzo się wtedy przydadzą.

Oddając stenogramy Berii, Stalin powiedział:

- Dopiszcie Litwinowowi takie zdanie: "Dyplomacja Mołotowa odzwierciedla jego własną tępotę i ograniczenie umysłowe", a potem pokażcie to Mołotowowi.

Beria przekazał dokumenty Mołotowowi. Ten jednak nie zareagował. Z niezmąconym spokojem referował Stalinowi kolejne sprawy. Znalazła się wśród nich informacja z ambasady radzieckiej w Berlinie. Do ambasady przyszła żona Thalmanna, Rose Thalmann. Prosi Moskwę o interwencję w kwestii uwolnienia z faszystowskiego więzienia jej męża, Ernsta Thalmanna, przywódcy niemieckich komunistów, wiernego przyjaciela Związku Radzieckiego. Dodała też, że nie ma żadnych środków do życia, głoduje, lecz nie prosi o pomoc dla siebie, tylko dla Thalmanna, przywódcy niemieckiego proletariatu, jest przekonana, że Niemcy nie ośmielą się odmówić prośbie Związku Radzieckiego.

Żona Thalmanna na wolności? Spaceruje po Berlinie, odwiedza ambasady? Nasłana! Jasne, po co. Po pierwsze, Hitler chce pokazać, że w przeciwieństwie do NIEGO nie prześladuje rodzin wrogów, że niby jest wystarczająco silny, żeby nie bać się jakichś tam żon i dzieci. Po drugie, Hitler sprawdza JEGO lojalność. ON udowodnił swoją lojalność, wydając Hitlerowi kilkuset niemieckich antyfaszystów. Lecz jeśli w zamian ON poprosi o uwolnienie Thalmanna, to nie będzie to lojalność, ale transakcja.

- Co jej odpowiedziano w ambasadzie? - spytał Stalin.

- "W niczym nie możemy wam pomóc". Rozpłakała się: "Czy cała działalność Thalmanna poszła na marne? W takim razie poradźcie chociaż, czy powinnam się zwrócić do Göringa?" Usłyszała: "To wasza prywatna sprawa".

- No cóż - powiedział Stalin. - Dobra odpowiedź. Z takiego powodu ON nie będzie się zwracać do Hitlera. Ruch komunistyczny w Niemczech został rozbity, więc los Thalmanna nie ma najmniejszego znaczenia. A to, czy Hitler represjonuje czy nie represjonuje członków rodzin swoich wrogów, w ogóle GO nie obchodzi. Jeszcze w trzydziestym siódmym roku ON osobiście podyktował i podpisał decyzję Biura Politycznego: "Należy wprowadzić porządek prawny, na mocy którego żony zdemaskowanych zdrajców ojczyzny i szpiegów prawicowo-trockistowskich będą podlegać karze zesłania do obozów na czas nie krótszy niż 5-8 lat". Wtedy też wygłosił swoje credo: "Będziemy likwidować każdego wroga, choćby był starym bolszewikiem, będziemy likwidować cały jego ród, całą jego rodzinę. Będziemy bezlitośnie likwidować każdego, kto swoimi czynami i myślami - tak jest - myślami, ugodzi w jedność socjalistycznego państwa".

Na razie trzeba przywrócić Rosji jej dawne granice. Zostały jeszcze Finlandia i Besarabia. Mołotow zameldował, że Finowie się opierają. Finowie?! Litwa i Łotwa ani pisnęły, a ci się opierają? Iluż ich jest, tych Finów? Trzy, cztery miliony... I nie chcą pójść na rękę Związkowi Radzieckiemu? Zapomnieli, że to właśnie władza radziecka dała im niepodległość. Dała, to i odbierze. Stalin polecił Mołotowowi wezwać do Moskwy przedstawiciela rządu fińskiego.

Przybył doświadczony dyplomata Paasikivi. Nasz ambasador doniósł z Helsinek, że cała Finlandia żegnała go śpiewaniem hymnu narodowego. Patrzcie no, jacy uczuciowi! A ON sądził, że Finowie to naród flegmatyków.

Stalin przeszedł do gabinetu Mołotowa. Paasikivi wstał na powitanie - wysoki, kościsty Fin. Stalin skinieniem głowy pozwolił mu usiąść, a następnie przez tłumacza poprosił o wyjaśnienia. Przecież Związek Radziecki proponuje takie korzystne warunki: za odsunięcie granicy od Leningradu Finlandia otrzyma o wiele większe terytoria w Karelii. Skąd więc to niezadowolenie?

Tłumacz przekazał odpowiedź fińskiego polityka.

- Widzi pan, panie Stalin - powiedział Paasikivi - zgodnie z naszą konstytucją decyzje w kwestiach terytorialnych podejmuje parlament większością dwóch trzecich głosów. Obawiam się...

- Nie ma się czego obawiać - przerwał mu Stalin brutalnie. - Będziecie mieli więcej niż dwie trzecie głosów, jeśli doliczycie jeszcze nasze głosy.

Była to jawna pogróżka. Finowie nie dali się jednak zastraszyć.

- No cóż - powiedział Stalin na posiedzeniu Rady Wojskowej. - Niech więc przemówi artyleria. Po pierwszej salwie Finowie podniosą ręce do góry.

Woroszyłow i Timoszenko całkowicie się z nim zgodzili.

30 listopada Związek Radziecki rozpoczął wojnę z Finlandią.

Finowie nie podnieśli rąk do góry. Nie bez powodu śpiewali hymn w dniu wyjazdu swojego polityka do Moskwy. Wojna z maleńkim narodem trwała nie dziewięć dni, jak planowano, lecz sto cztery. ZSRR stracił 76 tysięcy żołnierzy, 176 tysięcy zostało rannych. Nie osiągnąwszy pełnego zwycięstwa, Rosjanie zakończyli działania wojenne. Związek Radziecki ujawnił przed całym światem swą militarną słabość.


34.


Z dworca w Irkucku Waria wysłała do Leny depeszę na poste restante w Ufie: "Koniec urlopu jadę do domu". Bez podpisu: przecież Lena się domyśli. W rubryce "nadawca" napisała: "Sidorowa, przejazdem". W Moskwie odebrała na poczcie listy od Leny, zwięzłe i treściwe: znalazłam pracę, mieszkam w hotelu robotniczym, co u ciebie? O Wanieczce ani słowa, tak się umówiły. Waria natychmiast zadepeszowała: "Listy otrzymałam, wszyscy zdrowi, nastroje dobre, szczegóły w liście". W liście napisała, że urlop miała udany, odpoczęła, przytyła, opaliła się, rodzina przyjęła ją bardzo serdecznie. Lena zrozumie, że wszystko to odnosi się do Wani. Waria uznała, że wystarczająco dobrze zakamuflowała wiadomości.

Igor Władimirowicz wiedział, że była na Dalekim Wschodzie, załatwił jej bilet w wagonie sypialnym, co wywołało niezadowolenie Wari - zwykłym pociągiem też by dojechali.

- Proszę to potraktować jako drobny prezent - powiedział Igor Władimirowicz. - Chciałem, żeby się wam wygodniej podróżowało.

- A więc teraz daje się kobietom w prezencie bilety kolejowe? Roześmiał się.

- Raczej kwiaty, ale kwiaty pani zwróciła.

Pożegnali się w żartobliwym nastroju. Po powrocie przywitał ją radośnie, o nic nie pytał, powiedział tylko:

- Znalazłem pracę dla pani znajomej. O ile jednak rozumiem, to już nieaktualne.

- Dlaczego tak pan sądzi?

- Nie zadzwoniła.

- Wysiedlono ją z Moskwy - krótko powiedziała Waria. Oczywiście Igor Władimirowicz domyślał się wielu rzeczy. Kiedy załatwiał bilet, Waria dała mu swoją przepustkę: jechała z dzieckiem, Igor Władimirowicz był na tyle inteligentny, żeby skojarzyć fakty. Nie wtajemniczała go jednak w szczegóły: wiedzieć - to być współuczestnikiem. Nie trzeba.

Nie udało się jednak uniknąć rozmowy na ten temat. Starannie dobierając słowa, powoli i dobitnie Igor Władimirowicz powiedział:

- Jako przyjaciel chcę panią ostrzec: niech pani będzie ostrożniejsza.

- A co ja takiego zrobiłam?

- Czasem zbyt szczerze wypowiada pani swoje myśli, powiedziałbym, nie bardzo na czasie. Może to być wykorzystane przeciwko pani.

- Nie rozumiem, o czym pan mówi.

Nadal starannie dobierał słowa.

- Odnoszę wrażenie, że pani nazwisko zaczęło wzbudzać niezdrowe zainteresowanie, ktoś zaczyna się przyglądać pani postępowaniu. Mówiąc językiem technicznym, wzrósł współczynnik zagrożenia, należy więc zwiększyć współczynnik ostrożności.

- Ale co się stało - naciskała Waria - że ni stąd, ni zowąd zwrócono uwagę na moją osobę? Czy pańskie obawy związane są z Leną Budiaginą?

- Nie wiem. Od jakiegoś czasu ze strony organizacji partyjnej wyczuwam pewien chłód w stosunku do pani. I chyba się nie mylę.

- Może powinnam zmienić pracę?

- W żadnym wypadku. Gdzie indziej będzie pani jeszcze bardziej bezbronna. Wariu, spokojniej i bezpieczniej będzie tu, u mnie. I - głos mu zadrżał - przy mnie. Proszę jednak panią o ostrożność. Warieńko, błagam!

Co się kryje za jego ostrzeżeniem? To nie przypadek. A także nie sposób, żeby wzbudzić w niej uczucie. Igor Władimirowicz nie ukrywa, że jest zakochany, ale nie będzie straszyć zmyślonym niebezpieczeństwem. Coś się dzieje. Jakieś babskie plotki w pracowni? Okazało się, że sprawa jest poważniejsza.

Wydano "Krótki kurs WKP(b)", we wszystkich instytucjach, zakładach i uczelniach zaczęło się obowiązkowe studiowanie książki. Dwie godziny tygodniowo, po pracy. Każdy kupował egzemplarz, w ciągu tygodnia należało przeczytać jeden rozdział, omawiano go na zajęciach, wykładowca zadawał pytania, żeby sprawdzić, czy wszyscy przeczytali zadaną lekturę i czy zrozumieli, jak należy ją właściwie rozumieć.

Waria też kupiła "Krótki kurs", przywieziono książki do pracowni, kosztowały rubla z czymś tam. Przekartkowała nabytek w drodze do domu, o mało jej nie zemdliło od tej lektury - najpierw ciągle Lenin, potem ciągle Stalin. Na pierwsze zajęcia oczywiście nie poszła, zastosowała swój tradycyjny wykręt - że przerabiają to na uczelni.

Tym razem sprawdzona metoda zawiodła. Zażądano od niej urzędowego zaświadczenia z instytutu o ukończeniu szkolenia w zakresie "Krótkiego kursu" właśnie tam. W instytucie zaś poinformowano, że studenci powinni zgłębiać "Krótki kurs" w miejscu pracy i że w te dni są zwolnieni z zajęć. Tak ogromne znaczenie przywiązywało państwo do powszechnej lektury "Krótkiego kursu WKP(b)".

Jak powiedział Lowoczka: "Waria znalazła się w tarapatach". Rina milczała.

Tego samego dnia wezwano Warię do przewodniczącej związków zawodowych, Iraidy Tichonowny, tęgiej, miodoustej i wiecznie zaaferowanej towarzyszki inżynier z wydziału wodociągów. Jako inżynier była zupełnym zerem i dlatego aktywnie zajmowała się działalnością związkową. Raczej nieszkodliwa, w miarę możliwości starała się nawet pomagać w różnych sprawach. To właśnie ona wystąpiła kiedyś w obronie Wari: "Uczy się człowiek, podnosi kwalifikacje nasza młoda towarzyszka". Iraida Tichonowna załatwiała pracownikom skierowania do domów wczasowych, a ich dzieciom - na obozy pionierskie, ze słynnym "Artekiem" nad Morzem Czarnym włącznie. Ogólnie przydawała się wszystkim: i pracownikom, i administracji, i egzekutywie, do której zawsze należała. z racji pełnionej funkcji Iraida Tichonowna nie miała czasu na pracę zawodową, ale jej podpis widniał na wszystkich projektach i planach, toteż zawsze uwzględniano ją przy podwyżkach i awansach.

Dzięki jej staraniom zakładowa siedziba związków wyglądała jak należy. Stół pokryty zielonym suknem, w kącie czerwony sztandar, na ścianach portrety Stalina i Lenina, zobowiązania załogi we współzawodnictwie socjalistycznym, fotografie przodowników, listy pochwalne. Jednym słowem tak, jak powinno być w poważnej instytucji. Żeby stworzyć wrażenie przytulności, Iraida Tichonowna przyniosła z domu pelargonie - kwitną czerwone kwiatki na parapecie, obok stoi koneweczka z wodą.

- Wariu - powiedziała Iraida Tichonowna - znasz mój stosunek do ciebie. Wszyscy cenimy cię jako obiecującego młodego fachowca. Jednakże ty, Wariu, oszukałaś nas, skłamałaś, że "Krótki kurs" przerabiasz w instytucie, co okazało się nieprawdą. Bardzo nas zawiodłaś, Wariu.

- Kogo?

- Wszystkie zakłady mają stuprocentową frekwencję. U nas pracuje zaledwie czterdzieści osób, każda nieobecność bardzo obniża wskaźniki.

- Więc przez jakieś wskaźniki mam nie chodzić na wykłady?

- Na studiach wieczorowych wolno w te dni opuszczać zajęcia.

- Jestem bezpartyjna, nie mam obowiązku studiować historii partii.

Iraida Tichonowna osłupiała: co za bezczelność! Nie musi studiować historii partii!

- Towarzyszko Iwanowa! - jej głos przybrał oficjalny ton. - Czytaliście polecenie administracji, przekazano je wszystkim pracownikom i wywieszono w gablocie.

- Nie pamiętam, tam wisi mnóstwo różnych świstków.

- Przypomnę wam: "Wszyscy pracownicy mają obowiązek uczęszczać na zajęcia z "Krótkiego kursu historii WKP(b)"". Nie wykonaliście polecenia.

- Możliwe - powiedziała Waria spokojnie. - Pewnie dostanę wymówienie.

- A wasza wypowiedź, że bezpartyjni nie muszą studiować historii naszej partii, to przeciwstawianie bezpartyjnych komunistom!

- Tak? - zdziwiła się Waria.

- Tak, tak! W naszym kraju istnieje blok komunistów i bezpartyjnych, a wy staracie się go rozbić.

- Ja mogę rozbić taki potężny blok?!

- Iwanowa! Nie róbcie ze mnie idiotki! Broniłam was, a teraz tego żałuję. Macie dużo na sumieniu, Iwanowa, bardzo dużo. Od dawna nas oszukujecie, zasłaniacie się uczelnią. Nie braliście udziału w ani jednym pochodzie pierwszomajowym i w rocznicę rewolucji uciekaliście z zebrań i wieców. Jako jedyna w biurze zadeklarowaliście na pożyczkę państwową pobory z trzech tygodni, podczas gdy pozostali pracownicy zadeklarowali miesięczną pensję, a ja na przykład nawet dwumiesięczną!

- Pani zarabia więcej ode mnie - powiedziała Waria. - Jestem zwykłą kreślarką, a pani starszym inżynierem - o ile wiem, pani mąż też.

Policzki Iraidy Tichonowny nabiegły krwią, oczy zwęziły się w dwie szparki.

- Tak, mój mąż jest inżynierem - wysyczała - a wasz został skazany za oszustwa i grabież mienia socjalistycznego!

- To nieprawda. Nie mam i nie miałam męża. A z kim sypiam to moja prywatna sprawa i nikomu nic do tego. Mnie nie obchodzi, z kim pani śpi i czy ktoś śpi z panią.

Iraida Tichonowna długo patrzyła na Warię z nienawiścią, a potem rwącym się głosem wysyczała:

- Ta rozmowa będzie was drogo kosztować, Iwanowa, niejedno wam przypomnimy - i mężulka-kryminalistę, i siostrę wydaloną z partii, i zesłanego trockistę, z którym korespondujecie. Wiemy o was wszystko. Dojdziemy z tym do ładu. Jesteśmy silniejsi, zapamiętajcie to sobie.

- Zapamiętam sobie pani pogróżki, pani mi jeszcze za to odpowie.

Waria wstała i wyszła z gabinetu, sama nie wiedząc, dlaczego to powiedziała. Pewnie dlatego, żeby mieć ostatnie słowo, żeby nie dać się upokorzyć.

Skąd oni wszystko wiedzą? Najwidoczniej od dawna ją obserwowali, aluzje Igora Władimirowicza nie były przypadkowe. Chwała Bogu, że chyba nie dowiedzieli się o Lenie Budiaginej.

Trzeba uciekać z biura, zanim zrobią aferę polityczną, zwolnić się jak najszybciej, wtedy zapomną. Z nową pracą nie będzie kłopotu, technicy konstruktorzy wszędzie są potrzebni. Igor Władimirowicz wystawi jej dobrą opinię. Szkoda, przepracowała w tym biurze cztery lata, przyzwyczaiła się, uważała nawet, że wszyscy traktują ją jak przyjaciele, ale nie ma innego wyjścia.

Igor Władimirowicz przeczytał jej wymówienie. Było krótkie: "Proszę o zwolnienie na własną prośbę". Przeczytał, położył kartkę na stole, spytał:

- Czy to może poczekać do jutra?

- A co się zmieni do jutra?

- Ma pani czas dziś wieczorem?

- Idę na zajęcia.

- Niech pani zwagaruje. Muszę z panią porozmawiać. To bardzo ważne. Posiedzimy sobie przy kawie w "Nationalu". Pamięta pani, gdzie się poznaliśmy?


35.


I oto znów są w kawiarni "National", siedzą przy maleńkim stoliku pod oknem, które wychodzi na Mochowa. Patrzą na ceglany gmach Muzeum Historycznego i wejście na plac Czerwony, z lewej widać hotel "Moskwa", w którym kiedyś mieściło się ich biuro projektowe. Po zakończeniu budowy hotelu biuro przeniesiono na Ordynkę. Po prawej stronie rozciąga się Ogród Aleksandrowski, spacerowali po nim w pierwszym dniu znajomości, cztery lata temu. Siedzieli wówczas nie tu, lecz na piętrze, w restauracji. Była Wika ze Szwedem Erykiem, ślicznotka Noemi z Japończykiem, Nina Szeremietiewa z Włochem. Wika mieszka w Paryżu, Noemi wyszła za znanego pisarza, Nina Szeremietiewa też ma męża, chyba jakiegoś króla czy księcia, Waria słyszała o tym od Lowoczki i Riny. Wszystko to było tak dawno, chyba ze sto lat temu, nie tęskni do tamtego życia, wprost przeciwnie, myśli o nim ze wstrętem - uczta podczas dżumy... Jedyne dobre wspomnienie to spotkanie z Igorem Władimirowiczem, spodobała mu się, później jego uczucie przekształciło się w miłość, wprawdzie nie odwzajemnioną, ale wierną i cierpliwą. Gdyby go wtedy nie odtrąciła, jej życie wyglądałoby całkiem inaczej, nie byłoby wstrętnej historii z Kostią. Nie byłoby też Saszy, ale Saszy i tak nie ma, nigdy nie będzie. Siedząc teraz przy kawiarnianym stoliku przypomniała sobie, jak tańczyła z Igorem Władimirowiczem na małym parkiecie obok orkiestry i na jego pytanie, jaką muzykę lubi, odpowiedziała: głośną. Było dużo śmiechu, a potem, w Ogrodzie Aleksandrowskim, uciekali przed stróżem, podarła pończochę, Igor Władimirowicz bardzo jej współczuł. Wszystko minęło, nigdy nie istniało. Przepadł radosny zachwyt życiem, oczekiwanie szczęścia w świecie, który wydawał się tak fascynujący, tak piękny. Teraz już wie, że świat jest niesprawiedliwy, okrutny i bezlitosny.

Igor Władimirowicz zamówił dla siebie wino, a dla Wari kawę i ciastko, podziękowała - jadła obiad w pracy. Waria dostrzegała zdenerwowanie Igora Władimirowicza, historia z "Krótkim kursem" wyprowadziła go z równowagi. Nie jest bohaterem. Kto zresztą dziś jest? Po prostu porządny człowiek, to bardzo wiele w naszych warunkach, prawdziwa rzadkość.

Gdy kelner przyniósł zamówienie i odszedł, Igor Władimirowicz pochylił się ku Wari, nie chciał, żeby słyszano ich przy sąsiednich stolikach.

- Warieńko, czeka nas ważna rozmowa, najważniejsza w moim życiu.

Wypił łyk wina, zapalił, długo gasił zapałkę ze wzrokiem utkwionym w popielniczkę.

- Wariu, proszę mnie uważnie wysłuchać. I z pełnym zaufaniem. Chcę, żeby dostrzegła pani we mnie prawdziwego przyjaciela.

- Zawsze uważałam pana za prawdziwego przyjaciela - zapewniła Waria, wzruszona jego powagą. - Ja też jestem pańskim najwierniejszym przyjacielem.

- To wspaniale. A więc złożyła pani wymówienie w nadziei, że odejście z pracy ukróci tę podłą wrzawę wokół pani osoby. Wariu, powinna pani jasno zdać sobie sprawę: to nie pomoże. Znajdą panią wszędzie, od dawna mają panią na oku. Jak wszystkich. Każdy pracownik ma swoją teczkę personalną, jest w niej wszystko - krewni, znajomi, przebieg pracy, opinie i materiały. Jesteśmy jak pod lupą. Tym "Krótkim kursem" dała im pani pretekst do rozdmuchania sprawy. Iraida Tichonowna jest wściekła, rozmawiałem z nią, musiała ją pani dotknąć do żywego.

Waria wzruszyła ramionami.

- Zwykła babska pyskówka, obraziła mnie, odgryzłam się. Co w tym strasznego?

- Rozumiem. Tyle że Iraida zrobiła z tego aferę polityczną: "Bezpartyjni nie muszą się uczyć historii partii, to zajęcie dla komunistów" (tak podobno miała pani powiedzieć), siostrę wydalono z partii - pani to zataiła, korespondowała pani z zesłanym trockistą i nadal będzie korespondować.

- Tego nie mówiłam.

- Iraida może wymyślić wszystko, co zechce. Jej dobroć to tylko pozory, sposób, żeby umocnić swoją pozycję w związkach zawodowych jako osoba "ciesząca się autorytetem w kolektywie", tak naprawdę jest równie podła jak wszyscy jej podobni. Wariu, proszę zrozumieć, że na zbyt wiele sobie pani pozwoliła, a w naszym społeczeństwie nikomu nie wolno tego robić. Iraida Tichonowna może bez trudu nadać bieg sprawie. Jest pani zupełnie bezsilna. Może pani wszystko rzucić i wyjechać do siostry, ale załatwienie zaproszenia i przepustki trochę potrwa, a wątpię, czy będzie pani miała aż tyle czasu. Jeśli nawet pani zdąży uciec, co panią tam czeka? Praca? Trzeba będzie wypełnić ankietę, spytają o ostatnie miejsce zatrudnienia, czyli o nasz Mostprojekt, wszystko wyjdzie na jaw i dobiorą się do pani. Co pozostaje? Wyjść za jakiegoś lejtnanta, zmienić nazwisko i siedzieć przy mężu w domu, żeby nie wypełniać ankiet.

Waria pokręciła głową. Ninka załatwiła sobie pracę w szkole bez żadnych dokumentów z Moskwy. Daleki Wschód odpada z innego powodu: tam jest mały Wania, wszyscy wiedzą, że jego matka wyjechała do pracy na północ, nie można się znów pokazywać.

Igor Władimirowicz zinterpretował jej reakcję po swojemu.

- Tak. Ja też tak sądzę: czy to jest życie dla pani? No i kim okaże się pani przyszły mąż?

Zamilkł, wodził palcami po nóżce kieliszka, zastanawiał się.

- Kiedyś powiedziała pani, że kocha innego i czeka na jego powrót. Nie mam podstaw, by pani nie wierzyć. Lecz gdzie jest ten człowiek?! Mówiła pani: "Wróci za rok". Minęły już trzy lata. Jeśli on istnieje, czy jest w stanie pani pomóc, zabrać do siebie, zapewnić bezpieczeństwo? Jeśli tak, polecę przygotować pani dokumenty i niech pani jedzie do niego jak najszybciej. Jeśli jednak to nieprawda, jeśli wymyśliła go pani, żeby dyplomatycznie dać mi kosza, to zostaje pani tylko jedno. - Po krótkiej pauzie spojrzał Wari w oczy i dodał zdecydowanym głosem: - Wyjść za mnie.

Waria milczała. Gdy Igor Władimirowicz powiedział: "...Czeka nas ważna rozmowa, najważniejsza w moim życiu" - zrozumiała, że chce się jej oświadczyć.

Dlaczego nie może powiedzieć "tak"? Lubi Igora Władimirowicza, ceni go, szanuje, ale jest coś, co przeszkadza, powstrzymuje. Sasza? Z Saszą wszystko skończone, nie ma cienia wątpliwości. A jednak to właśnie Sasza, ten nieobecny w jej losach Sasza, nadawał sens dotychczasowemu życiu, miły zaś, dobry Igor Władimirowicz był jak gdyby poza nią. Nie kocha go. I dlatego nie ma prawa powiedzieć "tak".

Głos Igora Władimirowicza wyrwał Warię z zamyślenia.

- Wariu, rozumiem, że trudno pani tak od razu podjąć decyzję. Chcę tylko, żeby pani to sobie przemyślała. Przede wszystkim aspekt praktyczny. Jeżeli pani przyjmie moją propozycję, jutro weźmiemy ślub.

- Czy można tak z dnia na dzień?

- Załatwimy. Jutro, natychmiast po ślubie, zwolni się pani z pracy. Za miesiąc czy dwa, kiedy wszystko przycichnie, urządzę panią w innym biurze, do którego przechodzę po Nowym Roku. Rozpoczynam nową, bardzo dużą budowę. Albo, co nawet byłoby lepsze, przeniesie się pani na studia dzienne, będzie pani miała wolne wieczory, przecież oprócz pracy istnieją jeszcze teatry, koncerty, wystawy - to, czego teraz jest pani zupełnie pozbawiona. Tu już pani zadecyduje. Co będzie w pracowni? Wyobrażam to sobie tak: jest pani moją żoną i już pani u nas nie pracuje. Atak na panią oznaczałby atak na mnie.

- Ale to moją, a nie pańską siostrę wydalono z partii.

Roześmiał się.

- No cóż, ten fakt w pewnym stopniu stanie się elementem mojego życiorysu, ale przeciwko mnie nie wystąpią - nie są tacy głupi, wiedzą, do jakiego szczebla mogę dojść. A więc ten problem odpada. Jest jednak jeszcze jeden, Wariu.

Dopił wino, zapalił, znów patrzył, jak dogasa zapałka, wrzucił ją do popielniczki.

- Wariu, najbardziej bałem się, że pomyśli pani, że postanowiłem wykorzystać pani beznadziejną sytuację. To nie tak. Zawsze trzymała mnie pani na dystans, przyzwyczaiłem się do tego i gdyby nie okoliczności, pewnie pokornie cierpiałbym nadal. Nie mogę jednak dopuścić do pani zguby. Nie tylko dlatego, że bardzo panią cenię, ale dlatego, że panią kocham. Jest pani mężnym człowiekiem, dla dobra innych naraża się pani na niebezpieczeństwa. Okoliczności są jednak o wiele groźniejsze, niż się pani wydaje, proszę mi wierzyć. Moja propozycja rozwiązuje wszystkie problemy, ze mną będzie pani bezpieczna. A teraz najważniejsza sprawa, o której chcę powiedzieć. Nie proponuję pani fikcyjnego małżeństwa, byłoby to upokarzające dla mnie i obraźliwe dla pani. Ofiarowuję pani swoje uczucie i oddanie w nadziei, że pani też mnie pokocha. Może mi pani oddać rękę tylko wtedy, jeśli jest pani skłonna odpowiedzieć miłością na moją miłość. Pani nigdy nie zgodzi się na wykalkulowaną transakcję, jest pani na to zbyt szlachetna. Chcę, by w tej kwestii wszystko było jasne. Jeśli mnie pani nie odtrąci, to zostaniemy prawdziwym małżeństwem, Bóg da, będziemy mieli dzieci, będziemy też mieć wspólną sprawę. Wariu, są rzeczy ponadczasowe - to, co tworzymy. Twórczość nie pozwala uciec od ludzkich cierpień nieszczęść, lecz dzięki naszej pracy i naszemu kunsztowi możemy dać ludziom odrobinę radości i pociechy. Jest pani bardzo zdolna, Wariu, na tym polu czeka panią wielka przyszłość. Wiem, myśli pani teraz, że pomoc zaszczutym i bezsilnym jest ważniejsza od tworzenia dzieł sztuki. Zgadzam się z panią. Proszę jednak wziąć pod uwagę, że jako moja żona będzie pani miała o wiele większe możliwości niesienia tej pomocy.

Odchylił się na oparcie krzesła, spojrzał na Warię ze smutnym uśmiechem.

- Uff... Jeszcze nigdy nie wygłaszałem takich oracji, zmęczyłem panią. Wariu, oddaję pani głos.

Waria też się uśmiechnęła.

- Dziś w pracy spytał mnie pan, czy ta sprawa może zaczekać do jutra. Odpowiem tym samym pytaniem.

Westchnął.

- No cóż, jak do jutra, to do jutra.

Wyszli na ulicę Gorkiego.

- Proszę mnie nie odprowadzać - powiedziała Waria. - To tylko trzy przystanki.

- Dobrze - zgodził się Igor Władimirowicz. - A więc do jutra. Niech się pani zastanowi. I proszę pamiętać, że bez względu na pani decyzję, bez względu na to, jaki los panią czeka, ja pójdę za panią wszędzie, na dobre i na złe.


36.


Waria wróciła do domu piechotą. Nie chciała jechać zatłoczonym metrem.

Sytuacja jest poważna. Zwołają zebranie, zażądają oczyszczenia kolektywu z "wrogiego elementu", a potem weźmie się za nią NKWD. Znany scenariusz.

Ślub z Igorem Władimirowiczem jest jedyną szansą ratunku. Czy ma prawo skorzystać z tej szansy? Nie chodzi o Saszę, dla Saszy ona nie istnieje, czas się z tym pogodzić. Była jednak pewna, że nie kocha Igora Władimirowicza. Nie żeby był jej wstrętny, przeciwnie, jego towarzystwo sprawia przyjemność, ale nigdy nie wyobrażała go sobie jako męża. Może dlatego, że podczas pierwszego spotkania jej, nastolatce, wydał się stary. A przecież nie jest starszy od Kosti. Kostia nie wydawał się stary, a Igor Władimirowicz tak. Kostia imponował niezależnością, a Igor Władimirowicz był człowiekiem zależnym. Kostia, jak wtedy myślała, nie akceptował istniejącego porządku, Igor Władimirowicz wprost przeciwnie. E tam, głupie porównanie. Kostia to bilardzista, cwaniak, szuler, jest zależny od praw świata przestępczego, te zaś niczym się nie różnią od bezprawia, jakie panuje w państwie. Powinna jasno sobie uzmysłowić, czy mogą być ze sobą. Czy będzie szczycić się mężem, czy się go wstydzić? Z jego talentu może być dumna. Tylko komu i czemu służy dziś talent? Tej wąsatej mordzie. W dodatku wąsata morda popiera Igora Władimirowicza. Z czego więc tu być dumnym? Z wystaw, nagród, pochwalnych artykułów w gazetach, gratulacji? Ilu łajdaków i swołoczy dostaje dziś nagrody!

Czy będzie się go wstydzić? Przez wszystkie te lata tylko raz się na nim zawiodła - gdy tak urzędowym tonem wystawiał jej opinię na zebraniu związkowym, i po zebraniu, kiedy w "Kanatiku" nieoczekiwanie piskliwym głosem krzyknął na tę prostytutkę Kosti, Kławdię Łukjanownę: "Dawno nie nocowaliście na milicji? Zaraz wam to załatwię!" Wystarczyłoby przepędzić ją od stolika, a on od razu: na milicję... Waria pomyślała wówczas: to tchórz!

Niepotrzebnie tak pomyślała, niesprawiedliwie. Igor Władimirowicz nie był przyzwyczajony do zebrań związkowych i postanowił mówić ich językiem, nie miał do czynienia z prostytutkami i nie wiedział, jak się zachować. Poza tym, ileż to już lat minęło, nie wolno wypominać przeszłości, on mógłby jej wypomnieć o wiele więcej, chociażby właśnie Kostię.

Nie, nie będzie się go wstydzić. Pracuje dla nich, ale przecież ona też pracuje. Jest autorem projektu przebudowy Moskwy, który na całe wieki utrwali wielkość epoki stalinowskiej. Waria jest prostą kreślarką, lecz też przyczynia się do realizacji tego planu. Trzeba żyć, trzeba jeść i pić, i niezależnie od wszystkiego, budować miasta. Poza tym Igor Władimirowicz zawdzięcza stanowisko talentowi, a nie świństwom czy intrygom. W głębi ducha współczuje prześladowanym i skrzywdzonym, szukał pracy dla Leny Budiaginej, pomógł odwieźć Wanię.

Przypomniała sobie, jak szli kiedyś po Wołchonce wzdłuż placu, na którym miał stanąć Pałac Rad. Spytała go, dlaczego w swoim czasie nie wziął udziału w konkursie na projekt pałacu, wszyscy byli zaskoczeni tym faktem.

Roześmiał się.

- Wie pani, kto się najbardziej boi, że ten pałac powstanie? Nigdy by pani nie zgadła, daję głowę!

Wymieniła kilka nazwisk, ale rzeczywiście nie zgadła. Okazało się, że - Hitler! Jeśli gmach zostanie zbudowany, Moskwa prześcignie Berlin, a tego führer sobie nie życzy.

- A więc nie chciał pan zmartwić Hitlera?

- Na to wychodzi.

- A naprawdę?

- Naprawdę? Pałac ma powstać na miejscu cerkwi Chrystusa Zbawiciela. Różnie można traktować religię, a świątynie w szczególności. To jednak była cerkiew, zbudowana na cześć zwycięstwa nad Napoleonem, za pieniądze całego narodu, ludzie zbierali je po kopiejce we wszystkich zakątkach Rosji. Nie mogłem wziąć udziału w niszczeniu czegoś takiego.

Tak, życie z Igorem Władimirowiczem będzie godnym życiem, o ile jest to możliwe w takim kraju.

A jednak... Co pomyśli Sasza, kiedy się dowie, że ponownie wyszła za mąż? Pierwszy raz za fartownego szulera, drugi - za wziętego architekta? Źle pomyśli. Tuła się po kraju, zaszczuty, prześladowany, bez domu, bez dachu nad głową, a ona będzie mieszkać w komfortowym mieszkaniu, chodzić na koncerty, bywać na premierach. Z Saszą skończone, ale Waria nie chce pozostać w jego oczach tanią dziwką, polującą na bogatych narzeczonych.

Dlaczego Sasza nie chciał się z nią spotkać?! Przyjechałaby do Kalinina, posiedzieliby na dworcu, porozmawiali, wszystko by zrozumiał, może życie ułożyłoby się inaczej. A teraz z jej imieniem będzie kojarzył jeszcze jedno rozczarowanie, jeszcze jedną zdradę. I nic się na to nie poradzi.

Z Saszą nic nie wyszło i nie wyjdzie, dość tych złudzeń. Okoliczności zmuszają ją do zamążpójścia. Lepszego męża niż Igor Władimirowicz nie znajdzie, drugi taki się nie trafi: mądry, uczciwy, kochający, troskliwy. Nie trzeba dłużej zwlekać, ponaglają, jutro lub pojutrze przeprowadzi się do niego na ulicę Gorkiego. A potem... Wiele rzeczy w tym "potem" bardzo Warię peszyło. Jak przejdzie z nim na "ty"? Przyzwyczaiła się do formy "pan". Jak się z nim całować, jak pójść do łóżka? Trzeba się będzie jakoś przełamać. Później to przemyśli. Na razie musi do końca wyjaśnić kwestię Saszy. Oczywiście Sasza dowie się o jej drugim małżeństwie. Niech jednak Sofia Aleksandrowna wytłumaczy mu, że ten człowiek czekał na Warię cztery lata, te same lata, przez które ona tak samo czekała na Saszę. I nie doczekała się. I uznała, że ma prawo zadecydować o swoim losie.

Wyjdzie za Igora Władimirowicza, ale najpierw wszystko mu opowie. O Kosti, o Saszy. To już przeszłość, w przyszłość wejdzie z Igorem Władimirowiczem, ma zamiar być dobrą, oddaną i oczywiście wierną żoną.

Na podwórzu zerknęła w okna Sofii Aleksandrowny, paliło się w nich światło. A więc nie śpi. Waria postanowiła do niej wstąpić.

Znajomy korytarz, znajome mieszkanie. Pokój Michaiła Juriewicza zajęli nowi lokatorzy, a w pokoju Saszy, który wynajmowała kiedyś z Kostią, mieszkała nieznajoma kobieta. Na pytanie Wari, kto to taki, Sofia Aleksandrowna odpowiedziała wymijająco: "Znajoma mojego męża". A więc ktoś z nowej rodziny Pawła Nikołajewicza, Waria nie wypytywała o szczegóły.

Wiele się zmieniło. A jednak, wchodząc do Sofii Aleksandrowny, Waria pomyślała ze wzruszeniem, ile wspomnień łączyło ją z tym pokojem - tu szykowały paczki dla Saszy, czytały listy od niego, pakowały kartony. Teraz ten dom przestanie być jej drugim domem, oczywiście nie opuści Sofii Aleksandrowny, ale wątpliwe, by mogła ją odwiedzać tak często jak dotychczas. To mieszkanie będą przypominać jedynie książki, które podarował jej Michaił Juriewicz.

Opowieść Wari zatrwożyła Sofię Aleksandrownę.

- To się może źle skończyć. Natychmiast jedź do ciotki do Miczurinska, a potem się zobaczy.

Waria opowiedziała o oświadczynach Igora Władimirowicza.

- No i dobrze - ożywiła się Sofia Aleksandrowna. - Tak go wychwalałaś!

- Owszem, to porządny człowiek. Nawet nie wstępuje do partii, choć go naciskają. Kierownik pracowni, a bezpartyjny. Takich można policzyć na palcach.

- Najważniejsze, że jest gotów cię chronić. Oczywiście i nie takie głowy teraz lecą, ale jego argumenty wydają się logiczne, będziesz bezpieczna. Wychodź za niego, Warieńko, ratuj się. No i życie będziesz miała lżejsze.

Waria milczała. Sofia Aleksandrowna wzięła ją za rękę, zajrzała w oczy.

- Coś cię gryzie? Powiedz mi. Sasza?

Milczenie Wari wystarczyło za odpowiedź.

- Warieńko, miła moja... Oczywiście popełniłam błąd, kiedy opowiedziałam Saszy o Kosti. Byłoby lepiej, gdybyś sama to zrobiła. Tylko że niczego by to nie zmieniło. Sasza mieszkał w Kalininie pół roku, teraz jest w Ufie, powiedział, że w delegacji, ale sprawdziłam i wiem co innego: Kalinin uznano za miasto zamknięte, więc musiał wyjechać. Jutro mogą to samo ogłosić w Ufie, to oznacza nową tułaczkę, może nawet zsyłkę, łagier. Żadnej nadziei. Sasza jest skazany, napiętnowany, na takich dziś się poluje. Czy ma prawo łamać ci życie, tak jak złamano jemu? Gdyby się dowiedział o twojej sytuacji, powiedziałby bez wahania: "Natychmiast wychodź za mąż, tym bardziej że wychodzisz za uczciwego człowieka". Mówię to z goryczą, wiem, że byłabyś dla Saszy wspaniałą żoną, skoro jednak Sasza ma zmarnowane życie, to niech przynajmniej tobie będzie dobrze.

Po długim milczeniu Waria powiedziała:

- Pewnie ma pani rację co do Saszy. Chyba rzeczywiście powinien mieć wolne ręce. Chociaż z drugiej strony jestem pewna, że nie byłabym dla niego ciężarem. Igor Władimirowicz to faktycznie wspaniały człowiek. Nie jestem jednak pewna, czy go kocham.

- Warieńko, dziecino, uważasz, że małżeństwo musi być z miłości? Mylisz się... Miłość, choćby największa, nie gwarantuje szczęścia rodzinnego. Bardzo kochałam mojego męża, ojca Saszy. Moja rodzina nie chciała, żebym za niego wychodziła: był apodyktyczny, władczy, oschły, ale ja myślałam, że te cechy świadczą o samodzielności, o poczuciu własnej godności. Miłość mnie zaślepiła, Warieńko, poza tym był taki przystojny... No i złamałam sobie życie. Okazał się egoistą, samolubem bez serca. Masz małżeństwo z miłości! Wiązać własne życie należy tylko z człowiekiem! Prawdziwym. Igor Władimirowicz czeka na ciebie od czterech lat, to znaczy, że kocha, wychodź za niego, nie wahaj się!

- Mam pani posłuchać?

- Tak. Dlatego że chcę, żebyś była szczęśliwa.

Następnego ranka Waria weszła do gabinetu Igora Władimirowicza. Wstał, spojrzał na nią pytająco.

- Igorze Władimirowiczu - powiedziała Waria. - Wybierzmy się dziś dokądś, chcę panu coś opowiedzieć.

- Dobrze, Wariu, ale najpierw niech pani powie tylko jedno słowo: tak czy nie?

Waria uśmiechnęła się do niego.

- Tak.


37.


Gleb spotkał Saszę i Lenę w foyer Pałacu Pracy. Rozpromienił się na ich widok.

- Wiedziałem, że Sasza panią tu przyprowadzi.

- Tak? - Lena też odpowiedziała uśmiechem.

- Żeby się pochwalić swoim talentem.

- I to ma być przyjaciel - obruszył się Sasza. - Robi ze mnie kabotyna. A ja wytrzasnąłem ci pianistkę!

- To świetnie! - wykrzyknął Gleb. Posadził Lenę obok siebie, zagrał pierwsze takty, zerkając na nią z ukosa.

Nigdy jeszcze Sasza nie prowadził zajęć z taką radością jak dziś, nigdy jeszcze tak go nie porywały melodie, które wygrywał Gleb.

"Ach, te oczy czarne i ogromne, ja tych oczu nigdy nie zapomnę..."

Opowieść Leny wstrząsnęła nim do głębi. Zadziwiający zbieg okoliczności! Przywieźli go wtedy na dworzec "czarną wroną". Pierwsi wyskoczyli z samochodu czerwonoarmiści, a on, ujrzawszy po miesiącach więzienia ludzi na wolności, niebo, niskie chmury i mokry asfalt, zagapił się... Dowódca krzyknął: "Szybciej, szybciej, pociąg nie będzie czekać, wyłaź!" I, mały, zaaferowany, w szynelu do samej ziemi ruszył przed siebie, niecierpliwie roztrącając tłum. Sasza poczuł na sobie czyjś wzrok, obejrzał się, ale nie zauważył żadnej znajomej twarzy i poszedł dalej, do swojego wagonu, prowadzony przez dwóch konwojentów. A to Waria patrzyła na niego i płakała. Przeznaczenie skrzyżowało ich drogi, ale nie pozwoliło pożegnać się choćby wzrokiem. Nie udało się. A później on sam wszystko zepsuł. Jak mógł tak okrutnie rozmawiać z Warią przez telefon! Przypomniał sobie jej posmutniały głos: "Saszo, nic więcej nie chcesz mi powiedzieć?" Zadzwoni do niej. Żeby tylko jeszcze raz usłyszeć jej głos, nieważne, co powie - żeby tylko wiedziała, jak Sasza ją ceni, jak jest z niej dumny, jak przeklina samego siebie za tamtą rozmowę...

A Gleb grał i grał.

"Oczy czarne i namiętne, i płonące, i przepiękne, jakże kocham was, jak się boję was, ech, ujrzałem was w niefortunny czas..."

Krążąc w tańcu po sali Sasza widział Lenę, też zerkała na niego, na grupę, uśmiechała się do Gleba, a gdy Sasza ogłosił przerwę i podszedł do nich, jej twarz wydawała się spokojniejsza.

- No jak? - spytał Sasza. - Nie nudzisz się?

- Jestem wstrząśnięta!

- Mogłabyś mi akompaniować jak Gleb?

- Akompaniować? Wątpię. Gram tylko z nut.

- Po co nuty? - wtrącił Gleb. - Pamięta pani jakieś tango?

- Oczywiście. "Strumienie szampana", "Zmęczone słońce"...

Gleb zagrał kilka akordów.

- To?

- Tak. Wstał.

- Proszę zagrać.

Lena usiadła do fortepianu, zagrała tango. Potem podniosła wzrok znad klawiatury.

- Nie grałam od stu lat. Jak wyszło?

- Wspaniale, cudownie! - zawołał Gleb.

- A mówiłaś, że jesteś tylko tłumaczką - powiedział Sasza. - Tymczasem okazuje się, że masz drugi zawód.

- Nigdy nie myślałam, że to może być praca.

- No więc teraz pomyśl. Chyba lepsze to niż dźwiganie podkładów.

Gleb uniósł brwi ze zdziwieniem, Lena zmarkotniała.

- Nie martw się - powiedział Sasza. - Gleb wie, gdzie pracujesz, i nie przeszkadza mu to. Spróbujemy urządzić cię u nas. Będziesz akompaniatorką. No jak, Gleb, załatwimy?

- Postaramy się.

- Wynajmiemy ci dobre mieszkanie i będziemy cię ochraniać, bo dla tubylców jesteś zbyt piękna.

- Nie tylko dla tubylców - dodał Gleb.

Lena wstała.

- Muszę już iść. Do domu daleko, a jutro trzeba wstać do pracy.

- Kiedy powinien przyjść Stasik? - spytał Sasza.

- Przed ósmą - odparł Gleb.

- To świetnie. Leno, zaczekaj jeszcze chwilę. Sasza zwrócił się do uczniów, klasnął w dłonie.

- Koniec przerwy! Proszę dobrać się parami.

"Żegnaj, żegnaj, moja ty najdroższa, nie pokocham żadnej innej już, to ostatnie, pożegnalne tango ścielę ci do stóp jak pęki róż..."

Sasza zaczął tańczyć, znów wrócił myślami do Wari, po raz nie wiadomo który powtarzał wszystko, co opowiedziała o niej Lena: "Taka młoda, taka piękna, a całe życie poświęca innym". Do niego też pisała: "Jakże chciałabym wiedzieć, co teraz robisz..."

Pragnęła dodać mu sił swoją miłością. Teraz odwiozła synka Leny na Daleki Wschód... A on dyskutował z Glebem: lud, kmioty... Nie, nie wszyscy są tacy! Sasza odruchowo ścisnął dłoń swojej partnerki, dziewczyna popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

- Zrobiłam coś nie tak?

- Wybacz - przeprosił. - Zuch z ciebie, znakomicie tańczysz. Zamyśliłem się...

Gleb zagrał kolejną melodię.

"To już kres drogi, wszystko skończone, pragnie odpocząć serce zmęczone..."

Dopasowywał do rytmu tańca każdą piosenkę, nawet cygańskie romanse, wiedział, że Sasza je lubi. Lena siedziała obok niego, coś jej tłumaczył, coś wyjaśniał, pewnie instruował, jak akompaniować. Zjawił się Stasik, też usiadł w pobliżu fortepianu. Do sali wchodzili uczniowie z następnej grupy.

Sasza skończył wreszcie zajęcia, spojrzał na Gleba.

- Odwieziesz Lenę?

- Nie trzeba, sama dojadę.

- Odwiezie cię samochodem, wysiądziesz, gdzie zechcesz.

- Macie samochód?

- W tym mieście wszystkie auta są nasze - roześmiał się Gleb.

- Tylko nie zniknij nam z oczu. Wiesz, gdzie nas znaleźć. Rano jesteśmy w domu, wieczorem tutaj. Spróbujemy urządzić cię w naszej brygadzie.

- Muszę to przemyśleć.

- Myśl, byle nie za długo.

Gleb wrócił, gdy kolejna grupa kończyła już zajęcia.

- No, kochanieńki, muszę ci zameldować, że Lena mieszka za rafinerią, ciemno, jakieś domki, za nimi baraki, dalej nie pozwoliła mi jechać. Ani odprowadzić. Oczywiście nalegałem: "Nie puszczę pani samej". Odprowadziłem ją. Baraki stoją rzędami, jak w łagrze. Przed każdym pali się lampa, a w środku egipskie ciemności, pewnie chodzą spać o jednej godzinie albo ktoś im wyłącza światło, cholera wie. Kiedy podeszliśmy do baraków, pożegnała się ze mną i szybko odeszła, ale zauważyłem: mieszka w drugim baraku z prawej.

Przy kolacji Sasza opowiedział Glebowi historię Leny. Gleb słuchał uważnie, chociaż w losach Leny jak na dzisiejsze czasy nie było nic szczególnego, takich jak ona spotykało się na każdym kroku.

- Myślałem, że jest nauczycielką: twardo wymawia końcówki.

- Długo mieszkała za granicą, stąd ta wymowa, potem pracowała jako tłumaczka w jakimś wydawnictwie technicznym.

- Ojciec mógł ją lepiej urządzić.

- Nie, jej ojciec był z tamtych, prawdziwych! Poza tym sama Lena by się na to nie zgodziła. Ja też w swoim czasie uwierzyłem, że kraj potrzebuje inżynierów.

- Byli kiedyś ideowcy... - zakpił Gleb.

- Właśnie - roześmiał się Sasza. - Chcieliśmy służyć socjalistycznej ojczyźnie, ale okazaliśmy się niepotrzebni.

- Taka kobieta - powiedział Gleb. - Zna trzy języki, a kazali jej nosić podkłady, układać tory, wbijać nity. No i masz wiersze o przepięknej damie.

- Dobra, zamów no jeszcze po sto gramów.

- Patrzcie, patrzcie - zdziwił się Gleb. - Sam proponujesz! Co się stało?

- Mam problemy.

Wypili, zakąsili.

- Rozumiesz, jest taka sprawa - powiedział Sasza. - Miałem kiedyś ukochaną, dawno, jeszcze w Moskwie. Jak by ci tu powiedzieć? Miłość? Taki dzieciak, siedemnaście lat, podobałem się jej, fajna dziewczyna, ładna, mądra, z charakterem. Potem mnie zamknęli, chodziła po więzieniach, przynosiła paczki, opiekowała się moją matką, pisywała do mnie, kiedy byłem na zesłaniu, odpisywałem, marzyłem, żeby się z nią spotkać, ma na imię Waria. Po powrocie z Syberii dowiedziałem się, że przez ten czas wyszła za mąż, co prawda potem szybko się rozwiodła, ale rozumiesz, jakbym dostał obuchem w łeb, zerwałem, uciąłem wszystko. A teraz Lena opowiedziała mi, jak było naprawdę, a było zupełnie inaczej, niż myślałem, długo by tłumaczyć. Po prostu nie miałem racji, potraktowałem Warię po chamsku, niesprawiedliwie, czekała na mnie, a ja ją odtrąciłem.

- Kochałeś ją?

- Kochałem.

- A teraz?

- Teraz też kocham.

- A ona?

Sasza wzruszył ramionami.

- Nie wiem, nie widzieliśmy się pięć lat.

- Problem... - powiedział Gleb przeciągle. - Młoda dziewczyna, przecież nie będzie żyć tyle lat jak w klasztorze. No, ale z drugiej strony, pierwsza miłość! Tego się, kochanieńki, nie zapomina.

- Zadzwonię do niej - zdecydował się Sasza.

- Słusznie - przytaknął Gleb. - Zaproś ją tutaj. Wynajmiemy najlepszy pokój w hotelu. Wtedy jakoś dojdziecie do ładu.

- Jak ona tu przyjedzie? Pracuje, uczy się.

- Pierwszy maja blisko, weźmie parę dni urlopu, będziecie mieli miesiąc miodowy. Za to trzeba wypić, kochanieńki!

Świetny pomysł! Lena też jest w Ufie. Waria ucieszy się, kiedy usłyszy: "Przyjedź do nas! Spotkamy się we trójkę!"

- Teraz co do Leny - powiedział Sasza. - Musimy ją wziąć do nas, bo zginie przy tych podkładach.

- Musimy. Koniecznie - zgodził się Gleb. - Pogadam z Lonią i Stasikiem, jakoś się podzielimy godzinami. Boję się tylko, że Maszka stanie okoniem: Lena jest wysiedlona.

- Kaniewski to też wysiedleniec, a gra w tutejszej orkiestrze symfonicznej. Nazwisko? Maszka pewnie nigdy nie słyszała o Budiaginie, nie zna się na polityce.

- Przypuśćmy. A Siemion? Znowu powie, że nie potrzebujemy pianistów.

- Jeśli odmówi, jutro rzucę robotę i wyjadę.

- Aż tak?

- Aż tak. Nawet nie ma się nad czym zastanawiać.

- Kochanieńki, ja się nie zastanawiam, ale obmyślam, jak wszystko załatwić. Pomysł z odejściem jest dobry. W razie czego ja też zagrożę, że odejdę razem z tobą.

Sasza dzwonił do Moskwy zazwyczaj w niedzielę. Do niedzieli zostały jeszcze trzy dni. Nie ma sensu czekać tak długo. Nazajutrz zatelefonował do Wari.

- Z kim będzie rozmowa? - spytała telefonistka.

- Z Iwanową Warwarą Siergiejewną.

- Czekajcie. Potem powiedziała:

- Abonent nieobecny.

To samo powtórzyło się następnego dnia. Pewnie Waria jest w instytucie.

W niedzielę zadzwonił najpierw do mamy. Jak zwykle czekała na telefon od niego. Zdrowie, samopoczucie... Kończąc rozmowę spytał:

- Co u Wari?

I nagle poczuł, że mama zwleka z odpowiedzią.

- Waria - powtórzyła. - Saszeńko, Waria wyszła za mąż.

- Za mąż?

- Tak. Za dobrego, uczciwego człowieka. Znają się od kilku lat, ale decyzję podjęli w jeden dzień. Tak się złożyły okoliczności. Rozumiesz mnie?... Takie czasy, Saszeńko, tobie nie trzeba tego tłumaczyć.

- Kiedy to się stało?

- Dwa tygodnie temu.

- No cóż - powiedział Sasza. - Przekaż jej życzenia ode mnie. Najlepsze, najszczersze i najserdeczniejsze.




Część druga

I marmur lejtenantów:

Nagrobny pomnik z dykty.

B. Słucki


1.


Gleb przyniósł nowinę. Maria Konstantinowna poleciła mu dostarczyć dokumenty, potwierdzające, że jest scenografem.

- Moskwa zażądała, szukają dla was teatru.

- Twoja Uljana działa - powiedział Gleb do Saszy.

Sasza skrzywił się. To było przykre wspomnienie. Jaka znów "jego" Uljana!

- Zobaczymy, jaką dziurę mi zaproponują. Na razie trzeba urządzić Lenę.

Siemion Grigoriewicz nie chciał nawet słyszeć o nowym akompaniatorze - kursy się kończą, pracy w Ufie starczy najwyżej na miesiąc, góra sześć tygodni. Gdy jednak Sasza i Gleb zagrozili, że odejdą - ustąpił. Dobrze, przeegzaminuje Lenę, a potem zadecyduje.

Tymczasem Lena się nie pokazywała.

- Pojedźmy do niej - zaproponował Gleb. - Wiem, w którym baraku mieszka.

- Nie chce, żebyśmy tam przyjeżdżali - odpowiedział Sasza. - Zaczekamy.

Lena zjawiła się w Pałacu Pracy po dwóch tygodniach.

- Nie mieliśmy dni wolnych.

Była bez płaszcza, na dworze ciepło, miała na sobie tani szary żakiecik na zwyczajnej sukience, wysoka, silna, opalona.

Sasza prowadził zajęcia, zobaczył Lenę, pomachał do niej ręką.

Uradowany Gleb uśmiechnął się, posadził Lenę obok siebie, znów pokazywał, jak akompaniować, nawet zmusił ją, żeby przez chwilę pograła zamiast niego. Wyszło całkiem nieźle.

Podczas przerwy Sasza podszedł do nich, objął Lenę ramieniem.

- Wszystko już ustaliliśmy. Gleb trochę cię poduczy, potem pokażesz, co potrafisz, przed kierownictwem. Najważniejsze to wiedzieć, kiedy robić pauzy, co powtarzać, z czasem się nauczysz.

Ku ich zaskoczeniu Lena odmówiła.

- Dziękuję, chłopcy. Nie chcę być akompaniatorką.

- Dlaczego?! - zdumiał się Sasza. - Dostałaś lepszą pracę?

- Nie, ale tamta praca mi odpowiada. To pewne zajęcie. Robotnicy zawsze są potrzebni, zwłaszcza do noszenia podkładów. U was nie miałabym tej pewności. Dziś jesteście, jutro was nie będzie. Co wtedy zrobię?

- Urządzimy cię w Gastrolbiurze. Przyjeżdżają śpiewacy, artyści, ktoś musi akompaniować na koncertach.

Pokręciła przecząco głową.

- Na budowie nikt na mnie nie zwraca uwagi, ginę w tłumie, a tu będę na widoku. Występować z artystami? To oznacza, że moje nazwisko pojawi się na plakatach. "Przy fortepianie J. Budiagina" - tak się pisze, prawda?

- Na razie rozmawiamy o pracy u nas, a potem się zobaczy.

- Saszeńko, ja wiem tylko jedno: tutaj będę bardzo krótko. Rozumiesz?

- Leno - wtrącił Gleb. - Ja też panią zrozumiałem. Sytuacja się zmienia. "Nożyc Jeżowa" już nie ma, podobno Jeżow sam siedzi. Ponoć zaczynają wypuszczać ludzi, rehabilitować.

- Możliwe, możliwe - odpowiedziała Lena żartobliwie. - Lecz jeśli mnie też wypuszczą, to po co mam zmieniać pracę? Poczekam, może pozwolą mi wrócić do Moskwy i zwolnią rodziców.

Jej ironia była zrozumiała. Jaka rehabilitacja?! Rozeszły się słuchy, jakoby zwolniono z więzienia kilku generałów, a i aresztowań jest jakby mniej, pewnie, pół kraju już zamknęli, jeśli wezmą się za drugą połowę, to kto zostanie, kim będzie rządzić towarzysz Stalin? Lena rozumuje logicznie. Oczywiście przekonanie, że wśród robotników nie rzuca się w oczy, jest złudne, oni wszystko o niej wiedzą, ale poczucie, że jakoś się udało ukryć, uspokaja Lenę.

- Zrobisz to, co uznasz za słuszne - powiedział Sasza. - Prawdę mówiąc sądziłem, że się ucieszysz, nie to nie, ale przychodź do nas jak najczęściej. Nie znikaj na tak długo.

Gleb popatrzył na Lenę z zatroskaniem. Zakochał się czy co?!

Lena odwiedzała ich, kiedy miała wolne. Siadywała obok Gleba, czasami grała zamiast niego, tak sobie, dla przyjemności.

Gleb ożywiał się podczas tych wizyt, stawał się nawet subtelny. Sasza nigdy go takim nie widział - miły, wesoły, zerka na Lenę, uśmiecha się, widać, że jest szczęśliwy.

Po zajęciach odprowadzali Lenę do domu, czasem we dwójkę, częściej sam Gleb, przy fortepianie zastępował go Stasik, Saszy nikt nie mógł zastąpić.

Pewnego razu kurs odwołano - w fabryce zwołano zebranie załogi, uczniowie nie przyszli na tańce.

- Może wstąpimy do restauracji? - zaproponował Gleb.

Lena wzruszyła ramionami.

- Chętnie poszłabym do kina. Kupiłam "Prawdę". Eisenstein chwali najnowszy film Romma - "Lenin w 1918 roku".

- Świetnie - powiedział Gleb. - Chodźmy do kina.

Kupili bilety na szesnastą. Sasza ledwo wytrzymał do końca seansu. Wychwalanie Stalina - w porządku, wszyscy teraz to robią, ale scena, kiedy Bucharin popiera zamach na Lenina, jest odrażająca, to szczyt podłości. Sasza widział Bucharina tylko raz, na zlocie pionierów w Chamownikach, Bucharin przemawiał, został honorowym pionierem, w czerwonym krawacie maszerował po Wielkiej Carycyńskiej, środkiem ulicy, niewysoki, masywny, barczysty mężczyzna z bródką i wesołymi niebieskimi oczami, śmiał się, żartował, doszedł z pionierami do placu Zubowskiego, tam wsiadł do czekającego samochodu. Żadnej obstawy, prosty, bezpośredni, czarujący. "Ulubieniec partii", jak mawiał o nim Lenin. Rozstrzelano go jako szpiega, zdrajcę i mordercę. I oto reżyser Michaił Romm skwapliwie szkaluje zakatowanego Bucharina.

Wyszli z kina w milczeniu. Wsiedli do autobusu. Lena nie chciała wracać samochodem: "Wolę uniknąć niepotrzebnych uwag".

W autobusie Sasza poprosił ją o gazetę.

- Pokaż ten artykuł Eisensteina.

"Film chwyta za serce - pisał Eisenstein. - W mistrzowski sposób ukazuje istotę wielkości bolszewizmu - humanizm... W charakterach i czynach wszystkich postaci widoczny jest humanizm Rewolucji, wielki humanizm tych, którzy jej dokonują..."

A więc Eisenstein też dołączył do chóru! Jako mały chłopiec Sasza widział jego film "Pancernik Potiomkin" w "Artystycznym" na placu Arbackim. Kasjerki, bileterzy, szatniarki - wszyscy byli przebrani za marynarzy, kapitalnie to wyglądało, tworzyło nastrój. Świat uznał "Pancernik Potiomkin" za arcydzieło, a Eisensteina za największego reżysera.

A teraz ten "największy" wiernie służy tyranowi i oprawcy. Znakomita ilustracja do niedawnej dyskusji z Glebem o geniuszu i podłości. Gleb też przeczytał gazetę, spojrzał na Saszę.

- No cóż, jeszcze jeden kmiot.

A więc on też pomyślał o tamtej rozmowie.

Sasza cieszył się z wizyt Leny. Jej obecność przywoływała wspomnienia dzieciństwa i młodości, smutne, przyjemne, wzruszające. Patrząc na Lenę myślał często: oto co znaczy krew Iwana Grigoriewicza! Odziedziczyła po ojcu silną wolę i męstwo. Wie, że jak nie dziś, to jutro ją aresztują, ale w ogóle o tym nie mówi, tylko raz rzuciła mimochodem: "Być może przeniosą mnie z baraku do baraku, ale już za drutami".

Jego sytuacja jest o wiele lepsza, nie grozi mu nagłe aresztowanie. Sasza nie wyobrażał sobie, że mógłby na przykład studiować, chodzić na zajęcia, spotykać się z kolegami, jeść, pić i bezustannie myśleć o jednym: "To twój ostatni krok na wolności" A Lena przeżywa gehennę! Jedną już przeżyła - rozstanie z synkiem. Pewnie rozstała się z nim wiedząc, że nigdy go już nie zobaczy. Jedyną pociechą jest dla niej obecność Saszy i Gleba, z przyjaciółmi zawsze raźniej, w Moskwie też nie czuła się osamotniona, miała przy sobie Warię.

Wiadomość o nowym zamążpójściu Wari Sasza zniósł mężnie. Tak mu się przynajmniej wydawało.

- No i jak tam twoja Waria? - spytał Gleb. - Przyjedzie do Ufy, czy nie?

- Waria wyszła za mąż. Znała tego człowieka od kilku lat, a zdecydowała się w jeden dzień. Może to i lepiej.

Prawdę mówiąc, co właściwie zmieniłaby jedna rozmowa z Warią? Owszem, spotkaliby się. No i co dalej? Niezależnie od tego, co by mieli sobie do powiedzenia, i tak musiałby zniknąć z jej życia. A teraz okazało się, że to ona zniknęła z jego życia. Postąpiła słusznie: Sasza skazany jest na tułaczkę - to w najlepszym przypadku. W najgorszym trafi do łagru. Waria i tak by się go nie doczekała. Może jej nowy mąż też pomaga ludziom, może właśnie to ich zbliżyło. Szkoda tylko, że nie udało się poprosić o wybaczenie. Może zadzwonić jeszcze raz? Nie, jakoś głupio wyjdzie - nie telefonował, nie pisał, a na wiadomość, że wyszła za mąż, od razu się zjawił, gratuluje, pozdrawia, przeprasza za przeszłość. Może jeszcze kiedyś się spotkają, wtedy przeprosi.

Smutno, ale co zrobić?! I co dalej? Dokąd teraz pojechać? Wlec się za Siemionem Grigoriewiczem do Saratowa? Żeby chociaż Gleb tam był, we dwóch jakoś łatwiej. Może do Riazania? Po co? Jak mu tam pomoże brat zmarłego Michaiła Juriewicza? Jakiej pracy szukać w Riazaniu? Wszystko jak we mgle. Dręczyło go też niezadowolenie z siebie. Na zesłaniu uczył się francuskiego, pisał eseje o historii rewolucji francuskiej, tutaj podręcznik i rękopisy pleśnieją w walizce, ani razu do nich nie zajrzał, nie przeczytał ani jednej książki. Tańczy, popija. Oto do czego sprowadziło się jego życie.


2.


Hitler w ciągu dwóch tygodni rozgromił armię polską, jedną z najsilniejszych w Europie, podbił kraj dziesięciokrotnie liczniejszy od Finlandii. ON walczył ponad trzy miesiące i nie zdołał sobie poradzić z narodem czterdzieści razy mniejszym niż naród radziecki! Zaufał sztabowcom, nie docenił siły fińskiego oporu. No cóż, każdemu politykowi zdarzają się niepowodzenia, każdy wódz ponosi czasem porażkę.

Mimo to naród musi nadal wierzyć, że armia jest niepokonana, naród powinien pamiętać, że będziemy walczyć tylko na obcej ziemi, no i walczyliśmy na terytorium Finlandii, naród powinien żywić przekonanie, że zwyciężaliśmy i będziemy zwyciężać bez przelewu radzieckiej krwi. Dlatego nie wolno ujawniać wysokości strat. ZSRR to wielki kraj, więc jeśli nawet w jego niezliczonych miastach, wioskach i osadach zabraknie po kilku ludzi, to i tak nikt się nie dowie, ilu naprawdę zginęło. Naród powinien wiedzieć jedno: ZSRR odsunął granicę od Leningradu o sto osiemnaście kilometrów i zapewnił miastu bezpieczeństwo.

I jeszcze coś powinien sobie uświadomić naród: w Europie toczy się wojna. JEGO starania zapewniły Związkowi Radzieckiemu pokój. Pokój jest kruchy i niepewny. Pewny i trwały będzie dopiero wtedy, gdy ZSRR przekształci się w najpotężniejsze mocarstwo na świecie, którego nikt nie odważy się zaatakować. W tym celu należy przestawić gospodarkę na potrzeby wojenne, zwiększyć produkcję samolotów, czołgów, nowoczesnej broni. Wymaga to wielu wysiłków i wielu ofiar, lecz jeśli naród chce pokoju, musi się z tym pogodzić. Trzeba wprowadzić jak najostrzejszą dyscyplinę pracy, bezlitośnie karać za bumelanctwo, spóźnienia, złą jakość. Trzeba kilkakrotnie zwiększyć liczebność kadry dowódczej wszystkich szczebli, tworzyć nowe akademie i szkoły wojskowe, zawód żołnierza powinien być najbardziej zaszczytnym zawodem w kraju. Trzeba wprowadzić żelazną dyscyplinę w armii, jednoosobowe dowodzenie, powołać generałów i admirałów. Zdjąć Woroszyłowa ze stanowiska ludowego komisarza obrony, zastąpić go Timoszenką. Winą za nieudaną kampanię fińską obarczyć wywiad wojskowy. Szefa wywiadu Armii Czerwonej, Proskurowa, rozstrzelać.

Oddźwięk międzynarodowy? Niedobry, negatywny. Ale to chwilowe. Związek Radziecki jeszcze pokaże swoją prawdziwą siłę. Hitler zacznie wojnę ze Związkiem Radzieckim dopiero wtedy, gdy rozprawi się z Anglią i Francją, nie może walczyć na dwa fronty. Anglia i Francja to nie Polska, tu w dwa tygodnie się nie uwiniesz. Związek Radziecki ma jakieś trzy, cztery lata czasu. Przez ten czas ON stworzy najpotężniejszy na świecie przemysł zbrojeniowy, najpotężniejszą armię. Niech nikogo nie zwiedzie Finlandia, niech nikt się nie upaja argumentem o "kolosie na glinianych nogach".

Anglia i Francja pomagały Finom, dostarczały im broń, formowały korpus ekspedycyjny, do Finlandii przyjeżdżali ochotnicy z całej Europy. W tych warunkach kontynuacja działań zbrojnych nieuchronnie przekształciłaby się w wojnę ZSRR przeciwko Anglii i Francji. Właśnie o to chodziło Hitlerowi, chciał wciągnąć ZSRR w drugą wojnę światową po swojej stronie. Związek Radziecki nie jest jeszcze przygotowany do takiej wojny. ON wkroczy do akcji, gdy będzie silniejszy, a oni osłabieni. Oto dlaczego ON wstrzymał działania zbrojne i podpisał pokój z Finami.

Tak, tak, właśnie dlatego podpisał, pokazał Hitlerowi, że nie jest głupszy od niego, i Hitler zrozumiał, że nie uda się wciągnąć ZSRR do wojny, trzeba wojować w pojedynkę. No i wojuje. W kwietniu Niemcy zajęli Danię i wylądowali w Norwegii. Na początku maja skapitulowały Holandia i Belgia. Droga do Francji była otwarta. Anglia cudem zdążyła ewakuować swoje oddziały z Dunkierki.

Rząd Chamberlaina upadł, premierem został Churchill. Oczywiście Churchill to zajadły wróg władzy radzieckiej. Potępił jednak układ z Monachium i nie pójdzie na żaden pakt z Hitlerem. Anglia będzie nadal prowadzić wojnę. Dopóki Niemcy mają front zachodni, Związek Radziecki jest bezpieczny.

24 maja Beria zameldował Stalinowi o depeszy, która właśnie nadeszła z Nowego Jorku. "Operacja przeprowadzona. Rezultaty będą znane później".

A więc dobrali się do Trockiego. Tylko dlaczego "rezultaty będą znane później"? Zginął szubrawiec czy nie zginął?

Na odpowiedź Stalin musiał czekać kilka dni. Wreszcie zjawił się Beria. Po jego twarzy, po tym, jak krył oczy za szkłami binokli, po drżącym głosie Stalin poznał: akcja się nie udała.

Nie spuszczając z Berii ciężkiego spojrzenia, Stalin rzucił:

- Meldujcie!

Beria zameldował.

- Operację przeprowadzono pod dowództwem znanego malarza Siqueirosa. O trzeciej w nocy dwudziestoosobowa grupa, uzbrojona w automaty i karabin maszynowy, podjechała pod dom Trockiego, błyskawicznie rozbroiła strażników i otworzyła zmasowany ogień w okna i drzwi sypialni Trockiego. Wystrzelono ponad dwieście pocisków. Na zakończenie akcji rzucono bombę, po czym grupa rozproszyła się. Tylko że...

Berii załamał się głos.

- Co "tylko że"? - gniewnie spytał Stalin.

- Trocki i jego żona schowali się za łóżkiem, łóżko ich osłoniło. Ranę odniósł jedynie wnuk w sąsiednim pokoju, niewielkie draśnięcie.

Stalin wstał, przeszedł się po gabinecie. Beria siedział przy stole bez ruchu.

- Sypialnia była duża? - nie odwracając głowy spytał Stalin.

- Niewielka...

- I wy chcecie mnie przekonać, że dwieście pocisków, wystrzelonych do małego pomieszczenia, w ogóle nie wyrządziło szkody ludziom, którzy tam byli?

- Towarzyszu Stalin...

- Wiem, że jestem towarzyszem Stalinem! Pytam was: jak to się stało? Dwieście pocisków i ani jeden nie trafił?

- Między oknem a łóżkiem był półmetrowy odstęp. Żona popchnęła tam Trockiego i przykryła go własnym ciałem. Przez okno strzelano po całym pokoju, ale oni leżeli w martwym polu.

Stalin wrócił do stołu, usiadł, znów wbił w Berię ciężki wzrok.

- A bomba?

- Bomba nie wybuchła.

Stalin uderzył pięścią w stół. Jego twarz była straszna.

- Kto kogo oszukuje?

Beria milczał.

Stalin znów wyrżnął pięścią w stół.

- Pytam, kto kogo oszukuje. Siqueiros Eitingtona, Eitington Berię czy też może Beria próbuje okłamać towarzysza Stalina?

Beria milczał.

- Dlaczego milczycie?! - krzyknął Stalin.

- Towarzyszu Stalin - powiedział Beria. - Do otoczenia Trockiego udało się wprowadzić naszego człowieka. Wasz rozkaz zostanie wykonany.

- Kiedy?

- W najbliższym czasie.

- A więc - dobitnie powiedział Stalin - daję wam trzy miesiące, w sierpniu wszystko musi być załatwione. Przekażcie to Sudopłatowowi i Eitingtonowi. Przy okazji przypomnijcie im o losie Spiegelglasa.

6 lipca nowy ambasador Anglii w Moskwie, Stafford, przekazał Stalinowi osobisty list od Churchilla. Churchill ostrzegał, że Hitler dąży do podboju wszystkich państw Europy ze Związkiem Radzieckim włącznie, i zaproponował współpracę.

Stalin przeczytał list, a potem powiedział:

- Dobrze znam kilku czołowych polityków niemieckich i nie zauważyłem, by wykazywali dążenie do podboju państw europejskich.

Treść tej rozmowy wraz z listem Churchilla tego samego dnia przekazano Hitlerowi - Stalin demonstrował swoją lojalność.

Po tygodniu, 14 lipca, Niemcy zajęli Paryż.

Ta wiadomość oszołomiła Stalina. W ciągu miesiąca padła Francja - najsilniejsze państwo w Europie. Czy Hitler jest niezwyciężony? Czy JEGO też oszuka?

W przemówieniu, wygłoszonym w Reichstagu z okazji zwycięstwa nad Francją, Hitler powiedział:

"Sądzę, że dziś tylko moje sumienie każe mi jeszcze raz zaapelować do rozumu i zdrowego rozsądku Wielkiej Brytanii, gdyż nie jestem pokonanym wrogiem, ale zwycięzcą... Nie warto czekać, aż Churchill ucieknie do Kanady, należy natychmiast podjąć rokowania pokojowe z Rzeszą".

Stalin czekał na odpowiedź Anglii z nie mniejszym napięciem niż Hitler. Po błyskawicznym rozgromieniu Francji pokój z Anglią uczyni z Hitlera władcę Europy, pokrzyżuje JEGO rachuby. Członkowie Biura Politycznego, którzy zostali u NIEGO na obiedzie, siedzieli w milczeniu, żadnych żartów, żadnych dowcipów. Stalin był ponury, wstawał od stołu, znów siadał, nie podnosił wzroku znad talerza. Mołotow skarżył się potem żonie: "Takie napięcie, że nerwów nie wystarcza".

Po kilku dniach minister spraw zagranicznych Anglii, Eden, odrzucił propozycje pokojowe Hitlera. 13 sierpnia Niemcy zbombardowali angielskie miasta, rozpoczęła się bitwa o Anglię. Tego Anglicy nigdy Hitlerowi nie wybaczą. Stalin odetchnął z ulgą. Nie został sam na sam z Hitlerem. Czas pracuje dla NIEGO.

A wieczorem 21 sierpnia Beria przekazał wiadomość najwyższej wagi: dziś w szpitalu miejskim w Mexico City zmarł Trocki. Cios czekanem w głowę zadał mu Hiszpan Ramon Mercander, agent NKWD, którego udało się wprowadzić do otoczenia Trockiego, o czym Beria meldował MU poprzednim razem. W Meksyku akcją kierował Eitington, w Moskwie - Sudopłatow.

Nareszcie wykończyli niegodziwca! Przez trzydzieści pięć lat ten człowiek zatruwał MU życie, psuł MU krew. Po raz pierwszy ON widział go w 1905 roku na zjeździe w Londynie - młody, przystojny, otoczony zwolennikami i zwolenniczkami, wygłaszał błyskotliwe mowy i w ogóle nie zwrócił na NIEGO uwagi. W 1913 roku w Wiedniu Trocki też pięknie przemawiał, też był w centrum zainteresowania i też nie zwrócił na NIEGO uwagi. W siedemnastym roku odgrywał rolę wodza i przywódcy rewolucji, podczas wojny domowej uważał się za głównego twórcę zwycięstwa - JEGO miał za nic, zachowywał się wyniośle i arogancko. A przez ostatnich piętnaście lat wylewał na NIEGO kubły pomyj, oczerniał, gdzie tylko mógł, ponoć nawet napisał o NIM książkę, tylko nie zdążył jej wydać. Wiadomo, o czym jest ta książka: o geniuszu Trockiego i miernocie Stalina. O nie! Towarzysz Stalin decyduje o losach świata, a pan Trocki leży w kostnicy z rozwaloną czaszką. Dobrze mu tak.

Beria dostarczył też testament Trockiego, napisany w lutym, jeszcze przed zamachem Siqueirosa. Przeczuwał, łajdak, rychłą śmierć, rozumiał, że nie uniknie pomsty. Ale nie potrafił umrzeć jak człowiek, o nie! Nawet stojąc nad grobem nie wyrzekł się pozerstwa. No nic, zobaczymy, co tam nagryzmolił.

Stalin otworzył teczkę, dostarczoną przez Berię.


TESTAMENT


Koniec, jak sądzę, jest bliski. Te słowa zostaną ogłoszone po mojej śmierci.

Nie mam powodu odpowiadać tu na głupie i podłe oszczerstwa Stalina i jego agentury: niczym nie splamiłem honoru rewolucjonisty. Nigdy nie wdawałem się w żadne potajemne rozmowy i porozumienia z wrogami klasy robotniczej. Tysiące przeciwników Stalina padły ofiarą podobnych, fałszywych oskarżeń. Przyszłe pokolenia rewolucyjne przywrócą im polityczny honor i należycie odpłacą oprawcom z Kremla.

Gorąco dziękuję przyjaciołom, którzy pozostali mi wierni w najtrudniejszych dniach mego życia. Nie wymieniam tu nikogo, gdyż nie sposób wymienić wszystkich.

Jedyną osobą, wobec której mam prawo zrobić wyjątek, jest moja przyjaciółka Natalia Iwanowna Siedowa. Los dał mi szczęście być bojownikiem o sprawę socjalizmu i jej mężem. W ciągu prawie czterdziestu lat naszego wspólnego życia była niewyczerpanym źródłem miłości, wielkoduszności i czułości. Wiele wycierpiała, zwłaszcza w ostatnim okresie naszego życia. Pociechą jest dla mnie myśl, że zaznała również dni szczęścia.

Przez czterdzieści trzy lata mego świadomego życia byłem rewolucjonistą, czterdzieści dwa walczyłem pod sztandarami marksizmu. Gdybym mógł zacząć wszystko jeszcze raz, postarałbym się uniknąć tych czy innych błędów, ale poszedłbym tą samą drogą. Umrę jako proletariacki rewolucjonista, marksista, dialektyczny materialista i ateista. Moja wiara w komunistyczną przyszłość ludzkości jest dziś nie mniej gorąca, lecz jeszcze silniejsza niż w dniach młodości.

Natasza podeszła do okna i otworzyła je szerzej, żeby powietrze mogło napłynąć do pokoju.

Widzę soczyście zielone pasmo trawy pod ścianą, czyste błękitne niebo i wszechobecny blask słońca.

Życie jest piękne. Niech przyszłe pokolenia uwolnią je od zła, ucisku i przemocy, niech czerpią z niego radość. 27 lutego 1940 r., Coyoacan L. Trocki.


3.


Pierwsze informacje wywiadu o niemieckich przygotowaniach do ataku na ZSRR zaczęły napływać w czerwcu 1940 roku. Stalin nie przywiązywał do nich znaczenia. Rozmowy jakichś tam Niemców, gadanina, szkolenie kilku tysięcy spadochroniarzy mówiących po rosyjsku - wymysł idioty, ruchy wojsk niemieckich na terytorium Polski - normalne działania w okupowanym kraju, koncentracja wielu dywizji nad granicą radziecką - kamuflaż, Niemcy oszukują Churchilla, odwracają jego uwagę od przygotowań do inwazji na Anglię.

Pierwsze poważniejsze ostrzeżenie nadeszło w październiku od agenta z niemieckiego Sztabu Generalnego. Niemcy rozpoczną wojnę z ZSRR wiosną przyszłego roku, cel - oderwanie Ukrainy. W to też nie należy wierzyć - do wiosny przyszłego roku Hitler nie zdąży podbić Anglii, w zimie nie podejmie przeprawy przez kanał La Manche.

Ten uparty osioł Litwinow też bez przerwy tokuje o nieuchronnej napaści Niemiec, o błędnej polityce Mołotowa, mając oczywiście na myśli nie Mołotowa, lecz Stalina.

"Klęska Francji to całkowite bankructwo radzieckiej polityki. Teraz Hitler nie ma drugiego frontu, Anglia nie jest drugim frontem. Teraz Rzesza ma do dyspozycji potencjał i zasoby całej Europy. Ugłaskiwanie Hitlera to polityka strusia, chowanie głowy w piasek".

Nic nie rozumie, stary dureń! Hitler nie zaatakuje Związku Radzieckiego. Trzeba tylko mieć na uwadze impulsywny charakter Hitlera i nie dostarczać mu pretekstu. Hitler musi być pewien JEGO lojalności. ON odwoła Litwinowa z funkcji członka Komitetu Centralnego, Litwinow będzie tylko kandydatem do KC, Hitler zobaczy, że ON pozbywa się Żydów. Żemczużina w ogóle opuści KC, niech się Hitler cieszy - ON nie oszczędził nawet żony Mołotowa, premiera rządu.

5 października na posiedzeniu Biura Politycznego omawiano plan obrony kraju. W posiedzeniu wzięli udział Timoszenko, Szaposznikow, Żukow i autor planu, jeden z szefów Sztabu Generalnego, Wasilewski. On też referował założenia taktyczne.

Wszyscy siedzieli wokół długiego stołu. Stalin jak zwykle przechadzał się po gabinecie, czasem podchodził do mapy, po której Wasilewski wodził pałeczką, znów odchodził, słuchając Wasilewskiego próbował wyrobić sobie o nim ostateczną opinię.

Wasilewski jest synem duchownego, ojciec do dziś ma parafię na wsi. Beria przedstawił bardzo pozytywną charakterystykę. Rzadki wypadek. Beria z reguły wynajduje jakieś minusy, zabezpiecza się. A tu nic. Podczas pierwszej wojny Wasilewski dosłużył się stopnia sztabskapitana, od maja 1919 roku służy w Armii Czerwonej, ukończył szkołę "Wystrzał", później Akademię Sztabu Generalnego, od trzydziestego siódmego pracuje w Gensztabie. Człowiek kompetentny, łagodny, delikatny. Żukow to oczywiście też żołnierz, ale zupak, wywołuje rozdrażnienie, na Wasilewskiego zaś nie można się złościć, kiedyś ON powiedział mu: "Towarzyszu Wasilewski, wy pewnie nawet muchy byście nie skrzywdzili... Bądźcie trochę twardsi". Głos ma miły, łagodny, twarz sympatyczną, jasne włosy, niebieskie oczy, w cywilnej koszuli wyglądałby jak wiejski nauczyciel. Stalin słuchał go, nie przerywał, jedynie w momencie, gdy Wasilewski mówił o rejonach umocnionych, spytał go:

- Wy co, zakładacie odwrót?

- Nie, towarzyszu Stalin, w żadnym wypadku! Nasz plan zakłada wyłącznie natarcie, ale działania zaczepne nie wykluczają budowy fortyfikacji obronnych na granicy.

Stalin zatrzymał się, popatrzył na Wasilewskiego.

- Tak, nie wykluczają. Na nowej granicy! Obecnie Związek Radziecki ma nową granicę! Właśnie ją należy umacniać. Tymczasem wy planujecie budowę linii obronnej na dawnej granicy. Dawnej granicy już nie ma i nigdy nie będzie. Zapomnijcie o niej.

- Jest silnie ufortyfikowana i dobrze wyposażona - nieśmiało zaoponował Wasilewski.

- Wspaniale. Od razu macie gotowe wyposażenie bojowe. Zdemontujcie je i przenieście na nową granicę. Podziemne umocnienia przekażcie kołchozom na magazyny ziarna. Zostawić dawne fortyfikacje, to powiedzieć wojskom: "Nie bójcie się, możecie się wycofywać, macie za plecami potężną linię obronną". Taka świadomość wywołuje w armii niechęć do walki, skłania armię do wycofywania się, a nie do ataku. Kontynuujcie!

Wasilewski mówił dalej. Plan był szczegółowy, Wasilewski referował go w sposób jasny i logiczny. Gdy skończył, zapadła cisza. Wojskowi milczeli - plan zawierał wszystko, co mieli do powiedzenia, członkowie Biura Politycznego też milczeli - nie wiedzieli, co myśli na ten temat towarzysz Stalin.

Przechadzając się po gabinecie Stalin zaczął:

- Koncepcja Sztabu Generalnego nie jest dla mnie zbyt jasna... Jak zwykle mówił powoli, wyraźnie i cicho, co zmuszało wszystkich do słuchania każdego słowa z wytężoną uwagą.

- Na czym polega koncepcja Sztabu Generalnego? Polega na tym, żeby skupić nasze główne siły na froncie zachodnim. Z czego wynika ta koncepcja? Wynika z założenia, że Niemcy w przypadku wojny będą próbowali poprowadzić główne natarcie po najkrótszej linii: Brześć - Moskwa. Czy można się zgodzić z taką koncepcją? Myślę, że z taką koncepcją zgodzić się nie można. Myślę, że Niemcy nie wybiorą najkrótszej drogi. Wszystkie dane wywiadu mówią o tym, że Niemcy chcą opanować Ukrainę. Czy można bezkrytycznie wierzyć danym wywiadu? Oczywiście nie można. Zawierają wiele dezinformacji, kłamstw i bzdur. A jednak to nie przypadek, że we wszystkich tych meldunkach wymieniana jest Ukraina. Dlaczego to nie przypadek? Jeśli założyć, że Hitler wda się w wojnę ze Związkiem Radzieckim, to będzie to długa wojna, ZSRR to nie Polska czy Francja, bez chleba, bez paliwa, bez surowców taka wojna nie jest możliwa. A więc dla Niemców szczególne, wyjątkowe znaczenie ma zboże Ukrainy, węgiel Donbasu, ruda z Krzywego Rogu, mangan z Nikopola. W związku z tym Hitler zaplanuje główne uderzenie nie na kierunku wschodnim, lecz południowo-wschodnim. Tym bardziej że umocnił się już na Bałkanach, skąd najłatwiej wyprowadzić natarcie. Na podstawie takiej właśnie koncepcji należy opracować plan obrony. Zamilkł na chwilę, po czym spytał:

- Czy macie inne zdanie, towarzysze?

Timoszenko, Żukow, Szaposznikow i Wasilewski doskonale wiedzieli, że plany niemieckiego Sztabu Generalnego zakładają uderzenie na Smoleńsk i Moskwę. Co więcej, podbijając Europę Hitler starał się jak najszybciej zajmować stolice napadanych krajów, żeby jak najszybciej kończyć kampanie. To jego taktyka - opanowana do perfekcji, sprawdzona i skuteczna.

Żaden z nich nie miał jednak dość odwagi, by sprzeciwić się towarzyszowi Stalinowi.

- No cóż - zakończył Stalin. - Nie widzę sprzeciwów. Proszę Sztab Generalny o ponowne przemyślenie planu. Oczekuję nowej wersji za dziesięć dni.

14 października Biuro Polityczne zapoznało się z nowym wariantem planu obrony. Zakładał uderzenie Niemców na południowy wschód, tam też przewidziano koncentrację głównych sił radzieckich. Jak poprzednim razem, Wasilewski referował rzeczowo, logicznie i przekonywająco.

Stalin był zadowolony i po naradzie zaprosił wszystkich na obiad. Zeszli piętro niżej, do jego mieszkania.

Obiad był niewyszukany. Niech wojskowi zobaczą, jak skromnie żyje towarzysz Stalin, niech biorą z niego przykład. Na pierwsze danie - gęsty barszcz ukraiński, na drugie - dobrze przyrządzona kasza gryczana i dużo gotowanego mięsa, na deser - kompot i owoce. Stalin pił lekkie wino chwanczkara. Wojskowi nie poszli za jego przykładem, woleli koniak.

Stalin wzniósł toast za zdrowie towarzysza Wasilewskiego, upił nieco z kieliszka, a potem spytał nieoczekiwanie:

- Towarzyszu Wasilewski, dlaczego po ukończeniu seminarium nie zostaliście duchownym?

Zmieszany Wasilewski wymamrotał coś nieskładnie, że on i jego trzej bracia wybrali inną drogę życiową.

- Tak, tak - uśmiechnął się Stalin. - No jasne, nie mieliście ochoty... A ja i Mikojan chcieliśmy zostać popami, ale nas nie wiadomo dlaczego nie przyjęli. - Zwrócił się do Mikojana. - No jak, Anastas, nie wzięli nas na popów?

- Nie wzięli, towarzyszu Stalin - przytaknął Mikojan.

- No widzicie. - Stalin rozłożył ręce. - Do dziś nie wiemy dlaczego.

Wszyscy roześmiali się z żartu, uszczęśliwieni dobrym humorem wodza.

Stalin milczał przez chwilę, potem znów podniósł wzrok na Wasilewskiego.

- Towarzyszu Wasilewski, powiedzcie, dlaczego wy i wasi bracia nie pomagacie materialnie swojemu ojcu? O ile mi wiadomo, jeden wasz brat jest lekarzem, drugi agronomem, trzeci lotnikiem. Dobrze zarabiacie. Myślę, że moglibyście wesprzeć finansowo rodziców, wtedy staruszek rzuciłby tę swoją cerkiew. Przecież trzyma się jej tylko dlatego, żeby jakoś przeżyć.

Teraz nikt się nie uśmiechał, zebrani nie wiedzieli, do czego zmierza wódz i czym to się skończy dla Wasilewskiego.

- Widzicie, towarzyszu Stalin - wyjaśnił Wasilewski, usiłując opanować zdenerwowanie - jeszcze w 1926 roku zerwałem wszelkie kontakty z rodzicami.

- Zerwaliście kontakty z rodzicami? - Stalin udał szczere zdziwienie. - A dlaczego, jeśli to nie tajemnica?

- W przeciwnym razie nie mógłbym służyć w Armii Czerwonej, a tym bardziej być członkiem Sztabu Generalnego.

- Czy w naszej partii i w naszej armii panują takie porządki? - nadal dziwił się Stalin.

Wszyscy doskonale wiedzieli, że i w partii, i w armii panują właśnie takie porządki, ale nikt nie odpowiedział towarzyszowi Stalinowi. Tym bardziej że towarzysz Stalin sam dobrze o tym wiedział.

Wasilewski rozumiał jednak, że musi udowodnić prawdziwość swoich słów, gdyż w przeciwnym razie wyjdzie na kłamcę. Powiedział:

- Towarzyszu Stalin, jeśli pozwolicie, opowiem wam taki przypadek...

- Opowiedzcie...

- Dwa tygodnie temu niespodziewanie, po wielu latach milczenia, dostałem list od ojca. A ja od 1926 roku we wszystkich ankietach podawałem, że ojciec jest duchownym i nie kontaktuję się z nim ani osobiście, ani korespondencyjnie. I nagle ten list. Natychmiast zameldowałem o nim sekretarzowi naszej organizacji partyjnej. Zażądał, żebym nie odpowiadał na list i nadal unikał kontaktów z rodzicami.

Stalin powiódł zdumionym wzrokiem po siedzących wokół stołu członkach Biura Politycznego. Wreszcie zrozumieli, czego się od nich oczekuje, i odpowiedzieli minami pełnymi zdziwienia, niedowierzania, a nawet oburzenia.

- Wasz sekretarz to dureń - powiedział Stalin. - Nie ma prawa pracować w Sztabie Generalnym, w Sztabie Generalnym potrzebni są mądrzy ludzie, a nie bałwany. Armia Czerwona musi być zwarta i jednolita, bez względu na pochodzenie społeczne żołnierzy. Ojciec Lenina był szlachcicem, a jednak, jak wiecie, Włodzimierz Iljicz nie wyrzekł się swoich rodziców. Proszę was, towarzyszu Wasilewski, proszę was i waszych braci: niezwłocznie nawiążcie stosunki z rodzicami, pomagajcie im finansowo. I przekażcie to sekretarzowi waszej organizacji partyjnej, o ile oczywiście do tego czasu będzie jeszcze sekretarzem i o ile będzie jeszcze pracował w Sztabie Generalnym.


4.


Maria Konstantinowna przekazała Glebowi pismo z Moskwy: Komitet do Spraw Sztuki proponuje mu stanowisko scenografa w Teatrze Młodego Widza w jednym z wybranych miast. Na liście znalazł się Kalinin. Poprzedni kierownik literacki, przez którego Gleb w swoim czasie odszedł z tamtejszego teatru, już nie pracował. Gleb wybrał Kalinin.

Nie śpieszył się jednak. Zwlekał z wyjazdem i wiadomo było dlaczego: z powodu Leny. Niecierpliwie czekał na jej wizyty w Pałacu Pracy, odprowadzał do domu, wracał ponury, zatroskany, rozbierał się, szedł spać. Był zakochany. Przestał spotykać się z dziewczynami. Sasza też przestał - znudziło mu się. Nie chodzili też na wódkę.

Gleb zadzwonił do Kalinina, dowiedział się co i jak, dzwonił też do Leningradu, ściągał potrzebne dokumenty. Chodził na premiery do miejscowych teatrów, oglądał dekoracje.

Pewnego razu przyszedł do pałacu zdenerwowany.

- Aresztowali Misze Kaniewskiego. I podobno jeszcze kogoś. Oczyszczają Ufę.

- Po zajęciach pojedziemy do Leny - powiedział Sasza.

- W nocy wystraszymy cały barak. Trzeba jechać teraz, póki widno.

- Zastąp nas - poprosił Sasza Stasika. - Pograj dla grupy, niech ćwiczą.

Zatrzymali samochód, dojechali do osady fabrycznej. Przed barakiem siedziały trzy kobiety, jedna była stara, z laską, dwie młodsze.

- Kobitki - uśmiechnął się Gleb - my z prośbą, zawołajcie no tu Budiaginę Jelenę Iwanownę. Sami boimy się zajść.

- A czego to się boicie? - spytała staruszka. Miała żywe, niespokojne oczy.

- Barak kobiecy, jak nas dziewuchy dorwą, to nie wypuszczą.

- Też możliwe. - Roześmiała się. - Nadalibyście się. Skąd jesteście?

- Z tej samej wsi, walonki na jednym piecu suszyliśmy.

- Zwodnik z ciebie. - Stara pokręciła głową. - Jak cię zwą, co Lenie powiedzieć?

- Powiedzcie, że swoi, wsiowi przyszli, gościniec przynieśli.

Lena zjawiła się w tej samej zwyczajnej sukience, w której przychodziła do Pałacu Pracy, popatrzyła na nich ze zdziwieniem, nie wiadomo dlaczego obejrzała się za siebie.

- Idźcie na plac zabaw - podpowiedziała staruszka. - Tam jest ławeczka.

W trawie obok piaskownicy coś błyszczało, Lena schyliła się, podniosła zardzewiałą łopatkę, z drewnianego trzonka obłaziła farba.

- Ktoś zgubił.

- Aresztowali naszego znajomego pianistę, był wysiedlony z Leningradu - powiedział Sasza. - Podobno nie tylko jego. Widocznie wyłapują wysiedleńców. Ciebie też mogą zgarnąć.

Słuchała w milczeniu, czyszcząc łopatkę chusteczką do nosa. Wreszcie podniosła wzrok.

- W fabryce nic się nie dzieje.

- To kwestia czasu.

- Oczywiście, ale myślę, że przed zakończeniem budowy nikogo nie ruszą, zwłaszcza prostych robotników, nawet teraz brakuje rąk do pracy.

- Kiedy się skończy ta budowa?

- Pod koniec miesiąca.

- I masz zamiar czekać, aż cię aresztują?

- A co mogę zrobić?

- Wyjechać.

- Dokąd?

Gleb wstał.

- Leno, nie traćmy czasu. Jedźmy do Kalinina. Natychmiast. Tam mam dom, pracę, swoich ludzi. Pobierzemy się, przyjmie pani moje nazwisko, ściągniemy pani syna, będzie naszym synem.

Przestała obracać w palcach łopatkę, schowała chusteczkę do kieszeni, zerknęła na Gleba spode łba.

- Gleb, kochany, dziękuję panu. Wiem, że byłabym z panem szczęśliwa. Tyle że oni i tak mnie znajdą, pan wtedy też ucierpi. A ja nie chcę, żeby pan cierpiał.

- Nikt nigdy pani nie znajdzie - zapewnił Gleb. - Obronię panią.

- Kiedy zaczynała się moja sprawa - powiedział Sasza - nasz sąsiad radził mi wyjechać. Nie posłuchałem go. Szkoda. Teraz ty popełniasz ten sam błąd.

Pokręciła głową.

- Byłeś wtedy wolny i mogłeś wyjechać, dokąd chciałeś. Ja wyjeżdżając z Ufy, ucieknę, ogłoszą poszukiwania w całym kraju, znajdą i oddadzą pod sąd nie tylko jako "członka rodziny". Gleb, żałuję, że nie spotkaliśmy się wcześniej, wtedy bez wahania przyjęłabym pańską propozycję. - Popatrzyła na niego z czułością. - Proponuje mi pan rękę i serce, prawda?

- Tak. Proponuję też wolność.

- Ze mną sam pan ją utraci. Strasznie jest żyć z myślą, że w każdej chwili mogą aresztować ciebie i najbliższego ci człowieka. - Położyła mu dłoń na ramieniu. - Wyznam panu, że dla takich jak ja nie ma wielkiej różnicy między tym wszystkim - pokazała na baraki, na posępne hale fabryczne - a łagrem. Myślę, że w łagrze byłoby nawet spokojniej.

Cichy letni wieczór, jeszcze widno, lecz w barakach już zapalają się światła, już wzeszła Wenus - zwiastunka wieczoru, dym z kominów wzbija się w niebo. Sielski pejzaż, szlag by go trafił!

- A więc w łagrze będziesz spokojniejsza, tak?

Spojrzała na Saszę uważnie, wyczuła w jego głosie niedobre nuty.

- Tak sądzę.

- O kogo będziesz spokojniejsza? Może o syna? Będą ci przekazywać całusy od niego, a jemu od ciebie - czekoladki?

- Sasza, jesteś okrutny.

- Mówię tak, jak na to zasługujecie. Los rodziców niczego cię nie nauczył? Daliście się pożreć, sami podstawialiście głowy. Boisz się pościgu! Jaki sąd cię skazał? Żaden! Jaki wyrok dostałaś? Żadnego! Bezprawnie kazali ci wyjechać do innego miasta. A wy wszyscy potulnie wyjechaliście, żeby czekać, aż was zapędzą do łagru. Nie masz żadnych wpisów w dowodzie. Za trzy dni pobierzecie się, dostaniesz nowy dowód ze zmienionym nazwiskiem. Nikt cię nie znajdzie. Ale ty się boisz, tchórzysz! Przyzwyczailiście się żyć jak niewolnicy i umrzecie jako niewolnicy. I tyle!

Zwiesiła głowę, milczała, długo milczała, potem powiedziała do Gleba:

- Gleb, stoi pan twarzą do baraku. Ile kobiet siedzi na ławce?

- Cztery.

- A kiedy przyszliście, siedziały trzy?

- Tak.

- Czwarta ma na sobie zieloną bluzkę?

- Tak.

- To jedna z tych, które nas pilnują. Dlatego nie pozwalałam odprowadzać się do baraku. Jeśli pójdę teraz z wami i nie wrócę na noc, a rano nie zjawię się w pracy, od razu zaczną mnie szukać. Czy możemy natychmiast wyjechać? Mamy pociąg?

- Pociąg do Leningradu przychodzi w południe.

- No właśnie! Mogę zniknąć tylko w wolny dzień.

- Kiedy masz wolne? - spytał Sasza.

- Pojutrze.

- Czekanie jest ryzykowne - powiedział Gleb. - Nie musimy jechać pociągiem, możemy popłynąć statkiem, a później się przesiąść.

- Gleb, kochany, mają swoich ludzi na dworcu, na przystani, nawet na dworcu autobusowym. Niektórzy próbowali wyjechać, złapano ich. Ważne, żeby tutaj zorientowali się jak najpóźniej, dlatego uciekać trzeba w dzień wolny od pracy. - Uśmiechnęła się. - Dziwnie brzmi to słowo: "uciekać"...

- Mnie się podoba - próbował zażartować Gleb.

Sasza wstał.

- Pojutrze rano czekamy na ciebie w naszym mieszkaniu. Postaraj się przyjść jak najwcześniej, może trzeba będzie wybrać inny wariant.

- Przyjdę punktualnie o dziewiątej. Sami rozumiecie, że bez żadnego bagażu. - Uśmiechnęła się, nareszcie był to dawny, nieco zawstydzony uśmiech. - Gleb, będzie pan musiał sprawić mi nowe sukienki.

Nazajutrz Gleb zwolnił się z pracy. Siemion Grigoriewicz nie był zadowolony, ale trudna rada - człowiek musi stawić się w nowym miejscu. Gleb powiedział mu, że wyjeżdża za trzy dni, po czym kupił bilety na jutrzejszy pociąg, miał znajomości w kasie, wszystko załatwił.

Wieczorem przy pakowaniu rzeczy powiedział do Saszy:

- Namierzą ją - a ona już w Kalininie, zanim dojdą co i jak - będzie się nazywała Dubinina Jelena Iwanowna. Ładnie brzmi?

- Ładnie.

- Poszukiwania w całym kraju? To milicja, biura meldunkowe, wydziały kadr. Do urzędów stanu cywilnego nie dotrą. Stary dowód Leny unieważnią i oddadzą mnie, mam tam znajome dziewczyny, potem go spalę. Ściągniemy jej syna, może i swojego zmajstrujemy. Jak myślisz?

- O to nietrudno.

Gleb zamknął wreszcie walizkę, położył na niej harmonię, usiadł przy stole.

- No to jak? Strzemiennego?

- Weź pod uwagę, że przy Lenie będziesz musiał z tym skończyć.

- Nie martw się. Wszystko będzie w granicach rozsądku. Kochanieńki, przecież mam prawie trzydziestkę na karku. Co pisał twój Puszkin o ożenku?

- "Dwadzieścia lat - kawaler ładny, trzydzieści lat - już mąż przykładny".

- No więc pod to sobie chlapnijmy!

Wypili. Gleb zakorkował butelkę, schował do szafy.

- Koniec! Reszta dla ciebie. Znów usiadł przy stole.

- Kochanieńki, nie chcę gadać po próżnicy...

- Znam twoją małomówność - roześmiał się Sasza.

- No właśnie. Powiem ci tak. Kiedy zobaczyłem ją na poczcie, od razu zrozumiałem, że to moje przeznaczenie. Nie o to chodzi, że jest piękna, że zna języki, nie, kochanieńki... Umilkł, potem ciągnął dalej:

- Jest z tego samego gatunku co ty - delikatna. Tyle że ta jej delikatność sprawia, że staję się czuły, szlachetny, wybacz tak górnolotne słowa. Ty jesteś mężczyzną i musisz być w tym świecie buldogiem o stalowych szczękach. Ona jest kobietą, nie może być buldogiem. Na przykład twoja Uljana...

- Weź ją sobie.

- Nieważne czyja. Uljana to buldog. A Lena to kobieta, chcę ją bronić, strzec przed tym chamskim światem. Gdy usłyszałem, że dźwiga podkłady, miałem ochotę pójść i wymordować wszystkich tych dyrektorów, kierowników - sami, sukinsyny, dźwigajcie, tak mnie poniosło. Jednego nie mogę sobie darować: dlaczego nie wywiozłem jej stąd dwa tygodnie temu, kiedy tylko dostałem to pismo z Moskwy. Z nieśmiałości, kochanieńki. Taka kobieta! Jak do niej podejść? Jak powiedzieć? Jak zaproponować? A gdy dowiedziałem się o Kaniewskim, od razu podjąłem decyzję - trzeba pomóc, uratować za wszelką cenę. Kocha, nie kocha, to bez znaczenia, najważniejsze - wywieźć stąd... A teraz - słyszałeś? "Jest mi pan bliski". No?! "Byłabym z panem szczęśliwa". I co ty na to, kochanieńki?! Powiedział ci ktoś coś takiego? Bo mnie nikt, nigdy!

- Lena jest wspaniała - powiedział Sasza. - Znam ją od wielu lat. Cieszę się za ciebie i za nią. A teraz chodźmy spać. Przyzwyczailiśmy się spać do południa, a jutro trzeba wcześnie wstać...


5.


O dziewiątej byli gotowi, lecz Lena spóźniała się. Gleb wyglądał przez okno, czy nie idzie, nerwowo krążył po pokoju.

- Coś ją zatrzymało - uspokajał go Sasza. - Zaraz przyjdzie. Minęła dziesiąta, jedenasta... Pociąg za godzinę...

- Może pojechała prosto na dworzec? - zastanawiał się Gleb.

- Nie zrobiłaby takiego głupstwa, pewnie nie dali im wolnego dnia. O dwunastej pojechali do Leny.

Przed barakiem siedziała ta sama staruszka, która rozmawiała z nimi ostatnim razem. Na widok Saszy i Gleba powiedziała cicho:

- Idźcie stąd, idźcie, nie ma Leny.

- Kiedy ją zabrali?

- Wczoraj, idźcie, idźcie. Nie ruszali się z miejsca.

Staruszka przywołała Gleba palcem.

- Synku, a jakiej ona jest narodowości?

- Rosjanka.

- A wiary jakiej? Prawosławnej czy innej?

- Prawosławnej.

- Niech ją Bóg ma w swojej opiece - wyszeptała stara kobieta.

W izbie przyjęć NKWD przy ulicy Jegora Sazonowa wypełnili ankietę: Budiagina Jelena Iwanowna, urodzona w 1911 roku, adres - osiedle Nieftiegaz, kto się dowiaduje - Dubinin Gleb Wasiliewicz, stopień pokrewieństwa...

- Napisz "narzeczony" - poradził Sasza.

- Nie, napiszę "brat cioteczny", tak będzie lepiej.

- Nie podawaj się za krewnego Budiaginów, rozumiesz? Pisz "narzeczony"!

- Każdy może się podać za narzeczonego, spławią jak nic. Krewny to co innego. Niech spróbują nie udzielić informacji!

- Tylko się nie stawiaj. Bez popisów!

- Sam wiem, kochanieńki! Tylko się nie wtrącaj, bo wszystko zepsujesz.

Podszedł do okienka, zapukał, oddał ankietę.

- Czekać!

Czekali długo, choć interesantów było niewielu. Pojedynczo wychodzili na papierosa, Sasza kupił w kiosku "Prawdę", przejrzał: podboje Hitlera w Europie, niezłomna przyjaźń z Niemcami, zabójstwo Trockiego, dokonane przez "jednego z najbliższych współpracowników... Zamordowali go jego zwolennicy, terroryści, których sam uczył skrytobójstwa, zdrady i wiarołomstwa".

Sami go zamordowali! Wszystkich mają za idiotów.

Gleb chodził tam i z powrotem po poczekalni, niecierpliwie spoglądał na okienko.

- Dubinin! Gleb podszedł. Sasza stanął przy nim.

- Dowód! Sasza chwycił Gleba za rękę - nie dawaj!

- Po co wam mój dowód?

- Informacji udziela się po okazaniu dokumentu tożsamości pytającego.

Gleb wyciągnął dowód, odepchnął Saszę, podał dokument. Okienko zatrzasnęło się. Odeszli na bok.

- Po co dałeś im dowód?! Trzeba było powiedzieć, że nie masz przy sobie! Teraz się przyczepią - znaleźli w Ufie krewniaka Budiagina. Pryskajmy stąd, zanim będzie za późno! W Kalininie wyrobisz sobie nowy dowód.

Pociągnął Gleba do wyjścia, ale ten znów go odepchnął.

- Chromolę to! Nie wyjdę, dopóki mi nie powiedzą, gdzie jest Lena. Żadne argumenty nie skutkowały. Gleb, zazwyczaj taki ostrożny, teraz szedł jak taran.

Obok okienka otworzyły się drzwi, wyszedł z nich gruby niski enkawudzista w okularach. Podniósł dokument do oczu:

- Dubinin!

- To ja.

Enkawudzista przyjrzał mu się uważnie, uchylił szerzej drzwi, przytrzymał je ręką i powiedział:

- Wejdźcie!

- Po co?

- Tam wam wytłumaczą po co, wchodźcie!

Gleb zbliżył do niego wykrzywioną gniewem twarz.

- Dlaczego tam, a nie tutaj?

Funkcjonariusz cofnął się o pół kroku, znów przysunął papier do oczu.

- To wy pytacie o... Budiaginę Jelenę Iwanownę?

- Tak, ja.

- No więc tam was poinformują.

Sasza podszedł bliżej.

- Gleb, spóźnimy się do pracy. Enkawudzista wbił w niego wzrok.

- A wy kto?

- Kolega. Szliśmy do roboty, poprosił, żeby z nim zajść, no to wszedłem.

- Idźcie stąd. Kolega was dogoni. Chodźcie, obywatelu Dubinin.

- Gleb! - Sasza chwycił przyjaciela za rękaw. Enkawudzista brutalnie odepchnął go ramieniem, przepuścił Gleba przed sobą, zatrzasnął drzwi.

Sasza dławił się nienawiścią, rozpaczą i poczuciem własnej bezsilności.

Krzyczeć, protestować? Wyskoczy dziesięciu osiłków z kwadratowymi mordami, obezwładnią, skatują, wrzucą do celi, a stamtąd jest tylko jedno wyjście - wiadomo dokąd. Władzę przejęła banda kryminalistów, jak z nimi walczyć? Iść na pewną śmierć? Nikomu nic z tego nie przyjdzie, nikt się nawet nie dowie o jego losie.

Sasza wyszedł na ulicę, zatrzymał samochód, podał adres Siemiona Grigoriewicza. Siemion ma swoje układy z Glebem, a poza tym prowadził kursy tańca w klubie NKWD, kogoś na pewno poznał, może porozmawia, z kim należy, wyciągnie Gleba?

Siemion Grigoriewicz wysłuchał relacji Saszy, obiecał coś zrobić. Pod koniec dnia oznajmił jednak, że niczego się nie dowiedział, po czym nie patrząc na Saszę powiedział swoim aktorskim, modulowanym głosem:

- Saszeńko, zajęcia w waszych grupach dokończę sam, a wy jeszcze dziś możecie rozliczyć się z Nonną.

Tak. Pozbywa się go. Glebowi też nie pomoże.

- No cóż - zgodził się Sasza. - Mogę się rozliczyć. Ale to jeszcze nie wszystko, Siemionie Grigoriewiczu.

Tamten patrzył na niego wyczekująco.

- Rozliczenie to jeszcze nie wszystko - powtórzył Sasza. - Musicie wydać mi zaświadczenie, że pracowałem u was od dnia tego i tego do tego i tego, przybić w dowodzie pieczątkę o zwolnieniu z pracy... aha, i jeszcze coś... - Wyjął z kieszeni legitymację związkową, otworzył ją. - Mam nie opłacone składki za ostatnie trzy miesiące. Taki to ze mnie nieodpowiedzialny pracownik.

- Sasza... Czy wy nie rozumiecie?! To potrwa, będziecie musieli poczekać.

Sasza wzruszył ramionami.

- Nigdzie się nie śpieszę. Może znajdę sobie w Ufie inną pracę...

Brwi Siemiona Grigoriewicza uniosły się do góry.

- Uważałem was za rozsądniejszego człowieka. Aresztowano waszego najbliższego kolegę. Znajomą, którą mi polecaliście, też aresztowano.

- Ajajaj - roześmiał się Sasza. - Niezłe ptaszki uwiły sobie u was gniazdko, Siemionie Grigoriewiczu.

Napawał się przerażeniem tamtego. Siemion chce, żeby Sasza natychmiast zniknął. Nie, nie zniknie! Nie zwieje, nie ucieknie! Wyjedzie, kiedy zechce. Zamkną go? Proszę bardzo, zamykajcie. Ale sam nie ma zamiaru uciekać na złamanie karku. Owszem, jest bezsilny, nie może pomóc Lenie i Glebowi, ale nie opuści ich ot tak, po prostu.

- Za pozwoleniem, za pozwoleniem... - W głosie Siemiona Grigoriewicza zabrzmiały nutki histerii. - Nigdy nawet nie widziałem tej kobiety, a gdy tylko usłyszałem jej nazwisko, natychmiast odmówiłem przyjęcia do pracy.

- I poczytuje pan to sobie za zasługę? Dobrze, nie będziemy prawić morałów na ten temat. Wszystko jasne: chce pan, żebym wyjechał. Polecenie Marii Konstantinowny?

- Tak, Maria Konstantinowna też uważa, że byłoby to dla was najlepsze wyjście.

- A panu nie radziła wyjechać?

- Musimy dokończyć zajęcia w dwóch grupach.

- Akurat... "Dwie grupy". Nie dokończy pan zajęć, Siemionie Grigoriewiczu. Pryśnie pan stąd, gdzie pieprz rośnie. Zwróci pan pieniądze za przerwany kurs, żeby nikt nie miał pretensji, żeby pana nie poszukiwano. Załatwi pan wszystkie formalności. Ja chcę tego samego. Muszę mieć dokumenty w porządku. Niech pan to przekaże Marii Konstantinownie.

Maria Konstantinowna zmierzyła Saszę nieprzyjaznym wzrokiem, postawiła pieczątkę w dowodzie, osobiście wkleiła znaczki do legitymacji związkowej i wydała świadectwo pracy. Świadectwo było na oficjalnym blankiecie Baszkirskiego Republikańskiego Gastrolbiura, ale podpisał je "kierownik kursów S.G. Zinowiew". Potem sięgnęła po słuchawkę, dając Saszy do zrozumienia, że to już wszystko - idź sobie, nie stercz tutaj, jestem zajęta. Zachowywała się lekceważąco i po chamsku.

- Dziękuję. - Sasza wziął dokument, bez pośpiechu schował do kieszeni dowód i legitymację. - Prawdopodobnie będę w Moskwie. Co mam przekazać Uljanie Zacharownie?

- Uljanie Zacharownie? - Bezczelnie popatrzyła mu w oczy. - Czyżbyście ją znali? Ale żmija!

- Zapomniałaś? - Sasza udał zdziwienie. - Ja też niewiele pamiętam. Z kim to w przytulnym pokoiku piłem wódkę i grzybkami zakąszałem, z kim to spałem w łóżeczku pod lustrem? Może mi przypomnisz?

Siedziała za biurkiem ze spuszczoną głową, na jej buriackiej twarzy drgały napięte mięśnie.

- Milczysz? - Sasza wskazał telefon. - No, dlaczego nie wzywasz milicji? Dzwoń: rozrabiają w moim gabinecie!... Boisz się? Że opowiem o twoich grzybkach i łóżku? Nie bój się, nic nie powiem. Nie chcę brudzić tobą rąk!

Gleb nie wrócił ani nazajutrz, ani za tydzień. Po jego rzeczy też nikt nie przyszedł. Bydlaki, sukinsyny! Sasza nigdy jeszcze nie czuł takiej nienawiści, takiej żądzy zemsty. Byle tylko dożyć chwili odwetu...

Rozliczył się z gospodynią, spakował walizkę Gleba. Harmonista Lonia dał słowo, że jeśli Gleb nie wróci w ciągu paru miesięcy, odeśle walizkę do jego ciotki. Gleb wyszedł z domu w letniej koszulce i sandałach. Na etapie zginie bez ciepłego ubrania. Może ciotka zdoła mu je jakoś dostarczyć.

Dziewczyny na poczcie zapakowały harmonię Gleba do tekturowego pudła, napisały: "Ostrożnie, szkło!" Sasza włożył do przesyłki list, poinformował ciotkę, co się stało, poradził, do kogo się zwrócić, napisał, gdzie został dobytek Gleba.

Zadzwonił do mamy. Jak zawsze mówił spokojnym głosem, wesoło i dziarsko. Nie wspomniał, że wyjeżdża z Ufy. Kończąc rozmowę jakby mimochodem, ale wystarczająco dobitnie powiedział:

- Była tu Lena, moja szkolna koleżanka.

- Tak tak, znam.

- Zachorowała, na długo... Przekaż jej rodzinie i znajomym. Rozumiesz mnie?

- Tak, rozumiem, przekażę.

Oczywiście mama ma na myśli Warię. Jej przekaże.


6.


Maksyma przeniesiono do Moskwy. Nina była zadowolona. Będzie trudniej finansowo, ale za to spokojniej. W Moskwie też trwają aresztowania, ale Maksym będzie mniej widoczny. To nie to co tutaj - osiedle garnizonowe ogrodzone murem, stłoczone jedno- i trzypiętrowe domy, ciągle te same twarze, czujne spojrzenia. Maksym jest Bohaterem Związku Radzieckiego, ale właśnie to, że dostał order, że dowodzi pułkiem, że wielu przeskoczył w karierze, wywoływało zawiść - uczucie obce Ninie i Maksymowi, zawsze uznawali wyższość inteligencji i zdolności. Tymczasem teraz normą postępowania stały się dwulicowość, kłamstwo, donosicielstwo. Żony dowódców w dzień nie wiedzą, czy ich mężowie wrócą ze służby, a gdy mężowie są w domu, nie wiadomo, czy nie przyjdą po nich w nocy. Jak wszyscy, Nina bała się rozmawiać o aresztowaniach, ale jak nie powiedzieć paru słów otuchy sąsiadce, której nocą aresztowano męża, co, odwrócić się rano na schodach, udać, że się jej nie zna?

Aresztowano dowódcę sił powietrznych Flerowskiego, dowódcę Floty Czarnomorskiej Wiktorowa i cały jego sztab, rozstrzelano komendanta Nadmorskiej Grupy Wojsk Fiedkę, a potem Lewandowskiego, który go zastąpił, aresztowano legendarnego Pokusa - podczas wojny domowej prowadził szturm na Spassk... Maksym z gorzkim uśmiechem przypomniał Ninie ulubioną piosenkę ich młodości: "Wiecznym będą płonąć blaskiem, jak niezapomniana baśń, bohaterskie noce spaskie, dni wołoczajewskich czas..." Wtedy byli dumni ze swego kraju, opiewali jego bohaterów, a dziś? Człowiek myśli tylko o tym, komu następnemu wpakują kulę w potylicę.

Szeptem rozmawiali o marszałku Blucherze. Wezwano go do Moskwy, krytykowano na posiedzeniu Biura Politycznego. Stalin traktował jednak marszałka przyjaźnie, naradzał się z nim w kwestii budowy nowej strategicznej magistrali kolejowej, Woroszyłow zaproponował wypoczynek na daczy w Soczi. Tam Bluchera aresztowano, przewieziono z powrotem do Moskwy, torturowało go czterech śledczych, wybili mu oko... "Nie przyznasz się, wybijemy drugie..." Skatowanego marszałka zaprowadzono do Berii, Beria go zastrzelił. Żona dostała osiem lat łagru, dzieci trafiły do sierocińców, najmłodszy, ośmiomiesięczny synek przepadł bez śladu.

Nina nie wiedziała, czy tak było naprawdę, całą historię opowiadały sobie sąsiadki. Spytała Maksyma, zdenerwował się.

- Nie słuchaj takich rozmów!

- A co się zmieni, jeśli nie będę słuchać?! - wybuchnęła Nina i wyszła z pokoju.

Po chwili ochłonęła, uspokoiła się. Maksym ma nerwy napięte do ostateczności, sam jest pod stałą obserwacją wydziału politycznego, organizacji partyjnej, wywiadu, odpowiada za każdego podwładnego, za każde słowo, jakie padnie w pułku. Dlatego tak zareagował na jej pytanie, trudno mu o tym mówić. Powinna była milczeć, trzeba cierpliwie czekać, za kilka miesięcy wyjadą do Moskwy, kurs rozpoczyna się we wrześniu, Maksym dostał już skierowanie.

Uchyliła drzwi i jak gdyby nigdy nic zawołała męża:

- Chodź, powiedz Wani dobranoc. On czeka.

Władza radziecka i partia nadal były dla Niny świętością, ale musiała z goryczą przyznać, że nie ma już tamtej partii, nie ma już tamtej władzy radzieckiej. Oczywiście, jeśli w Moskwie dogrzebią się do jej partyjnych perypetii, będą nieprzyjemności, lecz wątpliwe, by w rajkomie uchował się któryś z ludzi, prowadzących wtedy całą sprawę. Podobno w NKWD też pracują zupełnie inni, w domu na Arbacie nikt nic nie wie, poza tym nie zamieszkają na Arbacie, ale w internacie przy akademii wojskowej.

Waria po ślubie nie zlikwidowała mieszkania na Arbacie, nie wymeldowała się z niego, Niny też nie wymeldowała, od razu po przyjeździe do Moskwy dała jej klucze. Nina zaczęła często tam bywać, czasem nocowała, a później na dobre przeniosła się na Arbat. Pokój w internacie był mały i ciasny, Wania przeszkadzał Maksymowi w nauce, poza tym na Arbacie było wygodniej - w sąsiedniej klatce mieszkała matka Maksyma, gdy Nina musiała wyjść do miasta albo pojechać do Maksyma, Wania zostawał z babcią.

W kamienicy nie zauważono jej powrotu, tak samo jak w swoim czasie nie zauważono zniknięcia. Wrażenie na sąsiadach wywarł tylko Maksym. Wszyscy go pamiętali, biegał tu taki dzieciak, syn windziarki, a teraz proszę, Bohater Związku Radzieckiego! Przyszli do niego delegaci ze szkoły, w której uczył się z Niną, oświadczyli, że szkoła jest dumna ze swego absolwenta, jego zdjęcia wiszą w kąciku leninowskim, poprosili, żeby Maksym spotkał się z uczniami, żeby opowiedział o swoich czynach, o bohaterskich bojach Armii Czerwonej, o klęsce japońskich samurajów.

Któregoś dnia Nina spotkała na podwórku matkę Jury Szaroka. Tamta nie poznała jej albo udała, że nie poznaje. I nie wiedziała, że z Niną idzie syn jej syna, jej rodzony wnuk. I chwała Bogu.

Nina zadzwoniła do Sofii Aleksandrowny, mamy Saszy, spytała, czy może wstąpić. Najbardziej bała się nieoczekiwanego spotkania na podwórzu, przy ludziach nie będzie w stanie rozmawiać, w oczach Sofii Aleksandrowny pozostanie kimś, kto zaparł się Saszy. Nina zaś chciała jej powiedzieć, że nie zdradziła Saszy, nie odwróciła się od niego, przeciwnie, napisała list w jego obronie, zbierała podpisy, potem ją o to oskarżono, dlatego musiała wyjechać z Moskwy. Brak kontaktów wynikał z czegoś innego. Sofia Aleksandrowna wpuściła pod swój dach Warię i jej pierwszego męża, widok Wari w towarzystwie tamtego człowieka był ponad siły Niny. Zapewne należało przełamać swoją niechęć, nie opuszczać Sofii Aleksandrowny, nie zwracać uwagi na Warię i jej męża. Trudno, nie była w stanie przezwyciężyć wstrętu.

Takie logiczne i przekonywające wytłumaczenie przygotowała sobie Nina.

Gdy jednak trzymając Wanię za rękę weszła do znajomego, mrocznego pokoju, gdy zobaczyła Sofię Aleksandrownę, drobną, siwą, wychudłą, postarzałą, gdy zobaczyła dużą fotografię Saszy na komodzie, rozpłakała się. I te łzy pogodziły je bez niepotrzebnych słów.

Co opłakiwała? Opłakiwała swoją młodość, daremne nadzieje, utracone marzenia, takie piękne, czyste, a teraz zabite, rozstrzelane, ukrzyżowane, opłakiwała Saszę, Lenę, wypędzonych z życia, w które wierzyli, któremu byli tak szczerze oddani, opłakiwała Iwana Grigoriewicza, Alewtinę Fiodorownę, jej starszych towarzyszy, zamordowanych w imię Rewolucji, której poświęcili życie. Zamiast nich zjawili się tępi, bezlitośni karierowicze i oprawcy. Takim ludziom trzeba się podporządkować, żyć ze zgiętym karkiem.

Siedziała na brzeżku kanapy, szlochała, ocierała oczy chusteczką. Wania przytulił się do jej kolan, szarpał za rękaw: "Mamo, mamo, dlaczego płaczesz?" Nina nigdy nie pozwalała sobie na takie chwile słabości, ale teraz, tu, u Sofii Aleksandrowny, nie mogła się opanować - jedyna bliska dusza, którą spotkała w tym domu, matka Saszy, dla Wari też była jak matka, a ona odsunęła się od niej, nic nie może tego usprawiedliwić - już wtedy ogarniał ją strach, podporządkowywał sobie, paraliżował wolę.

Patrząc na Ninę Sofia Aleksandrowna też się rozpłakała. Nie miała żalu o przeszłość. Oszukane dzieci, stracone pokolenie, nieszczęsny kraj. Ten śliczny, jasnowłosy chłopczyk, który tuli się do kolan Niny, ma dopiero cztery latka, też jest już oszukany, nie wie, gdzie są jego rodzice, nie wie i pewnie już nigdy się nie dowie. Dzięki Bogu, że ma Ninę i Maksyma, nie zginął w sierocińcu NKWD.

Sofia Aleksandrowna wyciągnęła rękę, pogłaskała Wanię po głowie.

- Mama dawno nie była w Moskwie, stęskniła się, przyjechała, zobaczyła nas wszystkich i popłakała się z radości. Rozumiesz mnie, Waniusza?

Chłopczyk nie odpowiadał, pytająco popatrzył na Ninę.

- Niech mama sama powie. Nino, mam rację? Wycierając oczy i przełykając łzy Nina chlipnęła:

- Tak, oczywiście.

- Widzisz? - Sofia Aleksandrowna znów pogłaskała Wanię po głowie. - Jak ci się podoba w Moskwie?

Malec znów popatrzył na Ninę, potem przeniósł spojrzenie na Sofię Aleksandrownę i powiedział z powagą:

- Podoba.

Po kilku dniach Waria zaprosiła Ninę i Maksyma do siebie.

Mieszkała z Igorem przy ulicy Gorkiego, w nowym budynku, okna wychodzą na plac Radziecki, pośrodku placu wznosi się obelisk Wolności, naprzeciwko widać taki sam nowy dom, sklep i restaurację, po prawej Mossowiet. Mieszkanie było duże i przestronne, ale Nina zauważyła, że Waria nie zabrała żadnych rzeczy z Arbatu: ani swojej ulubionej lampy, ani książek, ani fotografii. Może nie chciała, żeby ich pokój całkiem opustoszał.

Waria spotkała siostrę i szwagra na dworcu, porwała Wanię na ręce, wycałowała, przytuliła z całej siły.

- Puść go - przestraszyła się Nina. - Masz taki elegancki kostium, pobrudzi cię bucikami!

- Nie pobrudzi, jest mądry.

Wania też do niej przywarł, nie dawał się oderwać.

- Patrz, pamięta mnie, poznał!

- Tak myślisz? - powątpiewała Nina. - Tyle czasu minęło... Po prostu mu się podobasz. Już dawno zauważyłam, że dzieci lubią pięknych ludzi.

Waria namówiła ich, żeby pojechali na Arbat, tam zjedzą obiad, odpoczną i przenocują, a nazajutrz rano Maksym załatwi sprawę pokoju w internacie.

- Po co jechać do akademii całą bandą?!

Była z nimi aż do wieczora, sama wykąpała Wanię, ułożyła go do snu. Widząc, jak Waria całuje malca i szepcze mu coś czule do ucha, Nina pomyślała: żałuje, że nie zatrzymała chłopca przy sobie albo marzy o własnym dziecku. Miała smutne oczy.

Nina spytała siostrę, czy Sasza wie o jej zamążpójściu, spytała ot tak, bez jakiegoś specjalnego powodu.

Waria milczała przez dłuższą chwilę, a potem udzieliła dziwnej odpowiedzi:

- Może wie, może nie wie, nie mam pojęcia.

I zmieniła temat.

A dziś, podczas wizyty w tym wygodnym, jasnym mieszkaniu, po którym nie było jednak widać, że jest domem Wari, Nina pomyślała o tamtych dziwnych słowach i wszystko zaczęło do siebie pasować. Gdy wracali, powiedziała do Maksyma:

- Myślę, że tak naprawdę Waria kochała tylko Saszę.

Igor Władimirowicz spodobał im się: miły, wykształcony, bezpośredni, chciał się zaprzyjaźnić z rodziną żony. Żartowali, że uprawia kumoterstwo: po ukończeniu instytutu Waria zaczęła pracować jako inżynier konstruktor w biurze projektowym, podległym Igorowi Władimirowiczowi.

- Siadajmy do kolacji, bo mięso będzie za suche - komenderowała Waria. - A Maksym wyda rozkaz, co pijemy.

Maksym przeczytał nazwy win: mukuzani, cinandali, zatrzymał wzrok na butelce wódki:

- Proponuję to.

- A więc będziemy pić wódkę - zgodziła się Waria. - Igor, nalej! Igor Władimirowicz okrążył stół, napełnił kieliszki. Waria wzniosła toast:

- Nino, Maksymie - za was! Za wasz powrót, żeby się wam w Moskwie dobrze mieszkało i żeby Maksym został generałem!

Maksym uśmiechnął się dobrodusznie.

- Generałem nie zostaje się tak łatwo.

- A Budionny? - spytała Waria. - Albo Czapajew, Szczors, Kotowski i jeszcze ktoś, widziałam taki film... Prości podoficerowie, a dowodzili armiami i jeszcze się chwalili: "Żadnych akademiów żeśwa nie kończyli".

- Warieńko - delikatnie przerwał jej Igor Władimirowicz. - Zaproponowałaś toast, więc wypijmy. Nino, Maksymie - za was!

Nina wyczuła w głosie Wari zaczepne nutki, postanowiła zmienić temat. Po co przy stole rozmawiać o wojsku? Pochwaliła fasolę.

- Sama przyrządziłaś?

Waria wskazała głową okno:

- Nie, zamówiłam w restauracji. To gruzińska restauracja, "Aragwi", dodają tam specjalne zioła, nawet nie wiem jakie.

Maksym wrócił jednak do rozmowy.

- To były inne czasy, Wariu, inna technika i inna wojna - domowa. Na współczesnym polu walki nie można stosować takich zasad.

Zamilkł, podniósł wzrok na Warię.

- Jeśli będziemy mieć podobne wyobrażenia o armii, przegramy nadchodzącą wojnę.

Igor Władimirowicz odsunął się z krzesłem od stołu, objął Warię, spojrzał na Maksyma z zaciekawieniem. Trzeba mieć dużo odwagi, żeby w dzisiejszych czasach rozprawiać o możliwości klęski.

- Masz rację, Maks - powiedziała Waria przepraszająco. - Wygłupiłam się. Mimo to życzę ci, żebyś został generałem, a Nina - generałową. Zawsze to przyjemnie mieć siostrę - żonę generała.

- Dobra - zgodził się Maksym. - Zostanę generałem.

- Przypuszcza pan, że będzie wojna? - spytał Igor Władimirowicz. Maksym odpowiedział zwięźle:

- Wojna światowa trwa już drugi rok.

To, co Maksym powiedział Wari, nie wynikało z przekory, lecz było wyrazem dręczących go niepokojów. Po rozstrzelaniu najlepszych dowódców Sztab Generalny opanowali przybysze z Pierwszej Konnej z Woroszyłowem na czele, ludzie krótkowzroczni, niewykształceni, opierający się na doświadczeniach z wojny domowej. Świeżo upieczony marszałek Kulik oświadczył, że czerwonoarmiście nie jest potrzebny burżuazyjny wynalazek - pistolet maszynowy, ale karabin kalibru 7,6 mm z bagnetem, przecie wiadomo: kula - durna, bagnet - zuch! Tenże Kulik nie widział zastosowania dla granatników, twierdził, że artyleria powinna być konna, bo "naszych dróg żadna mechanizacja nie wytrzyma". I takie opinie wyrażał szef Głównego Zarządu Artylerii! Podlegali mu dowódcy innych rodzajów broni. Do czego doprowadzą armię?

Maksym, człowiek solidny i zapobiegliwy, był dobrym dowódcą pułku. Lubił porządek, umiał go zaprowadzić surową, lecz nie twardą ręką. Urodzony w Moskwie, absolwent jednej z lepszych stołecznych szkół, wyrosły wśród inteligentnych dzieci Arbatu, inteligencją i wykształceniem przewyższał innych oficerów, dużo czytał, sprowadzał z Moskwy książki i czasopisma.

Oczywiście nie wierzył w żadne tajne czy jawne procesy, wszystko jest grubymi nićmi szyte. Nie wierzył, że dowódcy, którzy sprawdzili się w Hiszpanii, nad Chasanem, nad Chałchin-Gołem, są wrogami narodu. Jednakże występować w ich obronie znaczyło podzielić ten sam los, stracić możność służby krajowi i sprawie. Nikogo więc nie bronił, ale unikał też potępiania sądzonych. Udawało się, ale tylko do czasu. Niektórzy zaczęli krzywo na niego patrzeć. Należało wyjechać, oddelegowanie na kurs do Moskwy przyszło w samą porę. Maksym nie miał ochoty rozstawać się z macierzystym pułkiem, ale nie było innego wyjścia.

W Moskwie też nie zaznał spokoju. Spotkał tu wielu przyjaciół, z jednymi służył na Dalekim Wschodzie, z innymi studiował w szkole oficerskiej. Byli rówieśnikami, pokoleniem komsomolców z lat dwudziestych, wszyscy myśleli podobnie, mieli takie same poglądy. Czas nauczył ich ostrożności, a jednak aluzyjnie, półsłówkami, niby żartem, rozmawiali o wielu sprawach. Do akademii przyjeżdżali też z wykładami przedstawiciele Sił Zbrojnych, czasem pozwalali sobie powiedzieć coś, co wykraczało poza ramy oficjalnych wiadomości prasowych. Uchowało się również kilku profesorów starej daty, władze przymykały oko na polityczną naiwność staruszków. Wykładowca historii wojskowości przytoczył na przykład wypowiedź pewnego wodza: "Agresora prowokuje nie podwyższona gotowość bojowa przeciwnika, lecz wprost przeciwnie, jego nieprzygotowanie do wojny". Bystrzejsi słuchacze rozumieli: to o nas, o tym, że boimy się szykować do obrony, żeby nie drażnić Hitlera. A przecież wszyscy wiedzieli, gdzie, na czyjej granicy skoncentrowano sto czterdzieści niemieckich dywizji. W listopadzie czterdziestego roku wizytował je feldmarszałek Brauchitz, sprawdzał gotowość bojową.

Inny profesor, analizując działania wojsk niemieckich w Europie, powiedział, że inwazja na Anglię wymaga przerzucenia minimum trzydziestu dywizji, do tego celu potrzeba tylu a tylu statków, barek, holowników i kutrów, nie licząc okrętów wsparcia i osłony.

- Czy Niemcy mają tak liczną flotę?

Zadając pytanie wzruszył ramionami: nie, Niemcy nie mają tylu statków i okrętów, a więc inwazja na Anglię jest problematyczna, a co za tym idzie, przekonanie przywódców radzieckich, że Hitler w pierwszej kolejności zaatakuje Anglię, nie ma żadnych podstaw.

Podkreślając decydującą rolę korpusów pancernych w kampaniach Hitlera, ten sam profesor nie mógł się powstrzymać od uwagi:

- A my korpusy zmechanizowane zlikwidowaliśmy... Po chwili zreflektował się i dodał: - Widocznie obrano inną taktykę.

Jednak ci, którzy orientowali się w sprawach armii, wiedzieli, że korpusy zmechanizowane zlikwidowano po prostu z głupoty. Siły zbrojne mają za mało czołgów. W dywizjach piechoty brakuje połowy stanu osobowego. I to w przededniu wojny.

Tak żył Maksym i jego przyjaciele. Półsłówka, niedomówienia, domysły, aluzje, zakłamana oficjalna propaganda, wszystko trzeba dopowiadać samemu.

Wykładowcy są znakomici, profesorowie, specjaliści, ale ogranicza ich program, oparty wyłącznie na strategii natarcia. Nie wolno było nawet dyskutować o taktyce wymuszonego odwrotu, boju spotkaniowego, walk w okrążeniu. "Strategia natarcia" doprowadziła do tego, że składy i magazyny podciągnięto pod samą granicę ("będziemy atakować"). W razie nagłej napaści Niemców, natychmiast wpadną w ręce wroga.

Dlaczego kraj i armia nie przygotowują się do nieuniknionej wojny? Nikt nie ośmielał się zadać takiego pytania i nikt nie ośmieliłby się na nie odpowiedzieć.

Zamiast odpowiedzi kursanci musieli wkuć prawie na pamięć książkę Woroszyłowa "Obrona ZSRR". Mogli się z niej dowiedzieć, że:

"Towarzysz Stalin, pierwszy marszałek socjalistycznej Rewolucji, wielki marszałek zwycięstwa na frontach wojny domowej, marszałek komunizmu, wie lepiej niż ktokolwiek inny, co należy dziś robić".


7.


Po podpisaniu paktu Ribbentrop-Mołotow, po wkroczeniu Armii Czerwonej do Polski, we Francji rozpoczęły się aresztowania wśród emigrantów rosyjskich, podejrzanych o kontakty ze Związkiem Radzieckim, oraz hałaśliwa kampania antysowiecka, która osiągnęła apogeum po napaści ZSRR na Finlandię.

Przed wyjazdem do Ameryki Eitington polecił Szarokowi:

- Teraz obowiązuje tu prawo wojenne. Siedźcie cicho. Zborowski pewnie wyjedzie z Paryża, boi się Niemców.

Ostatnie zdanie powiedział po niemiecku - sprawdza znajomość języka. Patrzcie no tylko! Spiegelglasa rozstrzelali, ale kontrolują, czy jego rozkazy są wykonywane.

Dalszą rozmowę prowadzili tylko po niemiecku.

- Myślicie, że tu wkroczą? - spytał Szarok. Eitington wzruszył ramionami.

- Przewiduję, że Niemcy znajdą się w Paryżu szybciej niż Francuzi w Berlinie. Jak myślicie: czy po wkroczeniu wydadzą nam białogwardzistów?

Spryciarz, gada o niczym, chce usłyszeć, jak Jura mówi.

- Nie wiem, jakie porozumienia zawarto w tej kwestii - odpowiedział Szarok.

- Białogwardzistów nam nie wydadzą, ale trockistów mogą. Zborowski jako Żyd podpada Niemcom, a jako trockista - Rosjanom. Wyjedzie. Zostanie wam tylko Tretiakow, w kontaktach musicie zachować większą ostrożność: zmieńcie mieszkanie i telefon, nie spotykajcie się osobiście, wykorzystujcie skrzynki kontaktowe. Inne sprawy zamroźcie. Za rok czy dwa sytuacja się wyjaśni, będziemy wiedzieli, kto jest przeciwnikiem. Zrozumieliście, co powiedziałem?

- Oczywiście.

- Pytam, bo wasz niemiecki pozostawia jeszcze wiele do życzenia. Musicie go podszlifować.

- Postaram się. Ja też mam pytanie: czy przewidujecie, że Niemcy zaatakują Związek Radziecki?

- Druga wojna światowa dopiero się zaczęła, nie wiadomo, co będzie dalej.

- A jak sądzicie? - nalegał Szarok. Zostawiają go tu w trudnej sytuacji, musi mieć jakieś rozeznanie.

Po chwili namysłu Eitington odpowiedział:

- Wywiadowca powinien przewidywać różne warianty, żeby go nie zaskoczyły nagłe zmiany polityczne.

A więc nie wyklucza konfliktu między ZSRR i Niemcami. Towarzysz Stalin zapewnia, że pakt gwarantuje naszemu narodowi długotrwały pokój, tymczasem Eitington nie wierzy w trwałość tego pokoju. Trocki też tak uważa, a Eitington jedzie zamordować Trockiego.

Eitington znacząco popatrzył na Szaroka:

- Trzeba patrzeć w przyszłość, ukryjcie się, zakonspirujcie, żyjcie tu jak przeciętny mieszczuch. Praca, mieszkanie, dobre wino do kolacji, niewielki krąg znajomych emigrantów rosyjskich - tak powinno teraz wyglądać wasze życie. Oczywiście jako patriota popieracie Francję.

Chwała Bogu, że kazano mu zamrozić działalność. Świetna okazja, żeby się urwać. Dla Francuzów, Anglików, Amerykanów taki agent to skarb. Mógłby im dużo powiedzieć, mógłby wsypać całą siatkę z Eitingtonem na czele. Ukryliby go. Tylko na jak długo? Ze zdrajcami nikt się nie patyczkuje: zdradziłeś tamtych, zdradzisz i nas. Wyciągną z niego wszystko, co się da, a potem zostawią na pastwę losu. Nie wiadomo, jak się potoczy wojna. A jeśli Hitler nie zaatakuje ZSRR? Jeśli wspólnie ze Stalinem ruszy na Francję i Anglię? Gdzie się wtedy podziać?

Nie, nie czas na ucieczkę. Eitington powiedział, że sytuacja wyklaruje się za rok albo dwa. Może uda się spokojnie przeczekać te lata.

Szarok sprawdził skrzynkę kontaktową w lesie Vincennes - wszystko w porządku, dobre miejsce. Z Tretiakowem spotkał się na obrzeżach miasta, w metrze wsiadł do ostatniego wagonu i wysiadł jako ostatni, żeby przyjrzeć się pasażerom, potem przesiadł się na drugą linię i powtórzył obserwację. Upewniwszy się, że nikt go nie śledzi, podszedł w kawiarni do stolika Tretiakowa.

Tretiakow był ostatnio bardzo zaniepokojony. Chociaż aresztowania objęły tylko proradziecką część emigracji, podejrzliwość władz i niechęć Francuzów obróciła się przeciwko wszystkim Rosjanom. Tretiakow skarżył się: jakiś na pozór stateczny monsieur wyzwał go od "parszywych cudzoziemców" (sale etranger). W sklepie, przy ludziach. Nikt nie wziął Tretiakowa w obronę. Francuzów ogarnęła rusofobia. I nie ma się co dziwić, wystarczy spojrzeć, co wyprawia nasza rodzina panująca! Kiriłł Władimirowicz wydał córkę za syna byłego niemieckiego następcy tronu, "byli" żenią się z "byłymi", myślą, że minus i minus dadzą plus, no i co pan na to?!

Szarok nie doszukał się żadnej logiki w tych wywodach, zmienił temat. Propozycja zawieszenia osobistych spotkań i przejścia na kontakt poprzez skrzynki bardzo ucieszyła starego - mniej spotkań, mniejsze ryzyko. Tak... Ale pieniądze? Szarok go uspokoił, zapłacił za trzy miesiące z góry i obiecał dalsze regularne wypłaty.

- Z uwzględnieniem wzrostu cen - zastrzegł staruszek.

- Ależ oczywiście - zapewnił Szarok.

Wiosną czterdziestego roku Nadieżda Wasiliewna Plewicka zmarła w więzieniu. Przed śmiercią wyspowiadał ją prawosławny duchowny... Wzbudziło to czujność Szaroka. Dla policji nie istnieje coś takiego jak tajemnica spowiedzi, pewnie w celi był podsłuch. Szarok nie spotykał się z Plewicką. Skoblin nie znał jego prawdziwego nazwiska i adresu, od tego czasu Szarok dwukrotnie zmienił mieszkanie i telefon. Czy Plewicka wiedziała coś o Tretiakowie? Wszystko możliwe... Przez ostatnie dwa dni Skoblin ukrywał się w jego domu, Tretiakow jest teraz niebezpieczny, może być śledzony. Szarok przekazał swoje obawy rezydentowi, ten rozkazał zerwać kontakty z Tretiakowem. "Będzie potrzebny, to go znajdziemy".

Nie wiadomo tylko, co się dzieje w Moskwie. A nuż akcja znów nie wypali?!

To jasne, że Trockiego trzeba załatwić, nawarzył sobie tego piwa w 1917 roku. Akcję przeprowadzi Eitington, też nieźle - jeden Żyd ukatrupi drugiego. Jeśli Eitington wykona zadanie, wszyscy zostaną nagrodzeni - on sam, Sudopłatow, Beria. A Szarok dostanie figę! Drobna płotka. Nikt nawet nie będzie pamiętać, jak on tu, w Paryżu, przerzucał ludzi do Meksyku, jak organizował spotkanie Mercandera z Silvią. Nagrody to nic, ale kariera wzięła w łeb. Jeżow miał zamiar wywindować go ponad Spiegelglasa, może nawet ponad Słuckiego, właśnie dlatego przeniósł Szaroka do Wydziału Zagranicznego, taki był jego plan. Był, ale się zmył. Jeżowa i Spiegelglasa rozstrzelano. Słucki otruty, a Szarok utknął na swoim stanowisku bez szans na awans. To krzywdzące.

Jeśli jednak nie zdołają zabić Trockiego, poleci głowa Eitingtona, poleci głowa Sudopłatowa, może nawet i Berii. Razem z nimi może zginąć Abakumow, jego obecny protektor, przyjdzie nowe kierownictwo, nowi ludzie - szukaj do nich dojść... Niech lepiej zostaną ci, Eitington i Sudopłatow, przynajmniej będzie spokój. Dlatego Szarok trzymał kciuki za powodzenie operacji, uważnie czytał gazety, ale wciąż nie znajdował w nich wiadomości z Meksyku.

Niczym innym się nie przejmował. Francuzi piszą o duperelach, odpędzają od siebie myśli o wojnie: premiery, wyścigi, wystawy. Owszem, na ulicach pojawiło się wielu żołnierzy, w nocy obowiązuje zaciemnienie, znakomity Maurice Chevalier śpiewa nowe patriotyczne piosenki, czasem nad miastem krążą niemieckie samoloty, ale nie bombardują. Klienci, którzy przychodzili do szefa Szaroka, twierdzili, że Niemcy nie przełamią Linii Maginota. Nie dadzą rady!

Niemcy wkroczyli jednak do Norwegii i Danii, potem do Belgii i Holandii, by omijając Linię Maginota ruszyć w głąb Francji. Rankiem 16 maja było już wiadomo, że opór armii francuskiej został złamany, droga do Paryża stała otworem.

Zaczęła się panika. Przez Paryż ze wschodu i z północy kraju ciągnęły tłumy uchodźców z dobytkiem na wozach, wózkach i taczkach. Jechały stare samochody, obładowane walizkami, tobołami, workami, a nawet z tapczanami i łóżkami na dachach, rowery, furmanki, karety, bryczki, karawany, zaprzężone w konie, woły i osły. Niebo zasnuło się czarnym dymem. Jedni twierdzili, że płoną magazyny mazu tu, drudzy, że pali się Rouen, jeszcze inni, że to zasłona dymna.

Szarok wstąpił do swojego biura, szef, Alzatczyk, zamiatał sekretariat. Pomagał mu syn. Zazwyczaj robiła to Maria, sprzątaczka. Okazało się, że Maria rano odeszła - wyjeżdża z rodziną.

- Ja też mam dla panów taką samą smutną wiadomość - zażartował Szarok.

Kawiarnia, w której często jadali kolację, była zamknięta. Kłódka na drzwiach, okna zabite deskami - właściciele, Żydzi, dali drapaka z Paryża.

- Nie szkodzi, niedługo zapanuje tu porządek - uspokoił Szaroka szef.

W jego głosie czuło się radość.

"Porządek" miał oznaczać, że Niemcy lada dzień wkroczą do Paryża.

Szarok nie bał się Niemców. W jakimś stopniu poprawiało to nawet jego sytuację - bądź co bądź sojusznicy. W razie wpadki wydadzą go Moskwie, nie pracował przeciwko nim, lecz przeciwko rosyjskim białogwardzistom. Popierał też pakt z Hitlerem. Słuszne posunięcie. Faszystowska Rzesza jest nam bliższa niż angielscy i francuscy plutokraci.

13 maja stało się jasne, że Niemcy okrążają Paryż, odcinając go od reszty kraju. Nad Ministerstwem Spraw Zagranicznych unosił się słup dymu - palono archiwa. Długimi czarnymi limuzynami uciekali dygnitarze i ich urzędnicy. Na rogu Que d'Orsay grupa młodych ludzi próbowała zatrzymać auta, tłum dopingował ich okrzykami: "Łajdacy, uciekają, zostawiają nas!", "Zdrajcy!" Interweniowali policjanci, prosili, żeby nie tamować ruchu. Ogłoszono, że Paryż jest miastem otwartym, wojsko nie będzie go bronić.

Szarok powlókł się do domu. Straszny upał. Przydałoby się zimne piwko, ale sklepy i kawiarnie są pozamykane.

14 lipca nad miastem przeleciały niemieckie samoloty, leciały nisko, widać było czarne krzyże na skrzydłach.

Przez radio nadano rozkaz komendanta Paryża: mieszkańcom nie wolno wychodzić z domów przez czterdzieści osiem godzin, w tym czasie Niemcy zajmą miasto. Paryżanie patrzyli z okien na zwycięski przemarsz wojsk niemieckich, pod Łukiem Triumfalnym odbyła się defilada, przyjmowali ją hitlerowscy generałowie.

Przez kilka następnych dni Szarok obserwował, jak Niemcy przechodzą przez Paryż; motocykliści - w skórzanych płaszczach i stalowych hełmach, nieruchomi jak rzeźby; piechota - w otwartych samochodach, ramiona wyprostowane, podbródki zadarte, automaty przez pierś. Szarok zdziwił się, jak wielu żołnierzy nosiło okulary - w ZSRR krótkowidzów nie brano do wojska. I wreszcie czołgi - groźnie łomotały gąsienicami po Polach Elizejskich, rozpełzały się po ulicach, wypełniając miasto dymem i szczękiem żelaza. Tak, potęga!

Strach paryżan szybko ustąpił. Niemcy zachowywali się bez zarzutu. Żołnierze, nawet podpici, nie zaczepiali przechodniów, ryczeli swoje piosenki, na migi targowali się z prostytutkami.

Wielu uciekinierów wracało do Paryża, otwierali sklepy, kawiarnie. Oczywiście ogromne flagi ze swastyką, łopoczące nad Ratuszem, Łukiem Triumfalnym i Grobem Nieznanego Żołnierza drażniły dumę narodową Francuzów. Paryżanie z kamiennymi twarzami mijali też gmach Opery: na jego schodach niczym gospodarze rozsiedli się muzykanci w szarozielonych mundurach, grali swoje niemieckie marsze. Szarok kilkakrotnie przychodził ich słuchać. Piękne marsze, porywające. Niemcy to w ogóle potężne mocarstwo, Hitler wie, czego chce, a Francuzi nie wiedzą - paplali na łamach gazet, paplali w parlamencie, no i wreszcie się dopaplali. Eitington już dawno przewidział, że Niemcy zajmą Paryż. Dawał też do zrozumienia, że Hitler zaatakuje ZSRR. Czyżby miał rację? Niedobrze! Z Niemcami byłoby trudno walczyć, zwłaszcza teraz, gdy Francja została rozbita, a Anglicy schowali się na swoich wyspach. Poza tym wojna z Hitlerem to powrót do komunistycznej gadaniny, do "internacjonalizmu", "socjalistycznej ojczyzny", i wszystkich tych żydowskich wymysłów, nic dobrego z tego dla Rosji nie wyniknie. Zobaczymy, jak się to wszystko rozwinie.

Póki co Szarok kupił na pchlim targu słownik niemiecko-rosyjski, zabrał się do nauki. Na ladach leżały całe sterty słowników i niemieckich przewodników po Paryżu. Nie cieszyły się specjalnym powodzeniem, żołnierze woleli widokówki z wieżą Eiffla i fotki pornograficzne.

Niemcy nie tknęli rosyjskiej emigracji. Szarok przewidywał, że Stalin po wydaniu Hitlerowi wielu niemieckich komunistów zażąda w zamian chociażby najaktywniejszych działaczy białogwardyjskich. Nie wiadomo, czy Moskwa zwracała się do Niemców z taką prośbą, ale nie dostała ani jednego Rosjanina. Okupacja poprawiła sytuację materialną emigrantów, Niemcy zatrudniali ich jako kierowców, komendantów domów, kierowników stołówek. Znający niemiecki zostawali tłumaczami.

Szarok zastanawiał się, czy nie podjąć pracy u Niemców, przecież znakomicie władał ich językiem. Nie miał jednak takiego rozkazu.

Pod koniec sierpnia w gazetach pojawiły się doniesienia o zabójstwie Trockiego. Teraz Szarok jeszcze uważniej czytał prasę i stopniowo zorientował się w przebiegu całej operacji.

Pierwszy zamach miał miejsce 24 maja. Dokonała go grupa pod wodzą meksykańskiego malarza Siqueirosa. Akcja się nie udała. Gazety w ogóle o tym nie wspomniały lub zamieściły jedynie małe wzmianki, Szarok ich nie zauważył - ważniejsze było wkroczenie Niemców do Francji.

Skuteczną akcję przeprowadził Ramon Mercander alias Jean Mornar, którym Szarok zajmował się w Paryżu. Stąd jako Frank Jackson wyjechał do Ameryki za Silvią Ageloff. Spośród wielu wariantów najskuteczniejszy okazał się ten zaproponowany przez Szaroka. I Szarok znów pomyślał z goryczą, że nikt nawet o tym nie wspomni, laury przypadną innym.

Z USA Ramon i Silvia pojechali do Meksyku, gdzie Ramon jakoby zajął się handlem, Silvia zaś pracowała w sekretariacie Trockiego. Jako narzeczony Silvii Ramon zaczął bywać w domu Trockiego, zaprzyjaźnił się z jego wnukiem Siewa, obstawa przyzwyczaiła się do Mereandera, wchodził bez przeszkód i bez kontroli, wyświadczał rodzinie Trockiego i jego gościom rozmaite przysługi, woził ich do sklepów, kiedyś wybrali się nawet jego samochodem na wycieczkę na wybrzeże Atlantyku, przejechali czterysta kilometrów, ot, miły i usłużny młody człowiek, zamożny kupiec. Mercander nie usiłował zbliżyć się do Trockiego, zachowywał pełen szacunku dystans, trzymał się z daleka od polityki.

Nieoczekiwana prośba Mercandera o przeczytanie jakiegoś artykułu zdziwiła Trockiego, ale uznał, że nie wypada odmawiać narzeczonemu Silvii, ulubienicy wszystkich domowników. Do pierwszego spotkania sam na sam doszło 17 sierpnia, gdy Mercander przyniósł Trockiemu swój artykuł. Trwało kilka minut. Trocki naniósł na rękopisie jakieś uwagi i umówił się z Mercanderem, że ten przyjdzie za parę dni z poprawionym tekstem.

Mercander zjawił się 20 sierpnia. W kapeluszu, z płaszczem na ręku, choć na dworze panował upał.

- Dlaczego jest pan tak ciepło ubrany? - zdziwiła się żona Trockiego, Natalia Iwanowna. - Przecież świeci słońce.

- Zaraz zacznie padać - odparł Mercander.

Gdyby zaproponowała, żeby powiesił płaszcz na wieszaku, wszystko by się wydało. Mercander nie oddałby płaszcza - ukrywał pod nim maczetę i sztylet, zorientowałaby się w sytuacji, wezwała strażników i koniec! Strażnicy nie byli winni, że nie zauważyli maczety i noża: Trocki nie pozwalał rewidować gości, przekonał ochronę, że brak zaufania poniża człowieka.

Czytając o tym Szarok uśmiechnął się ironicznie. A więc takimi złudzeniami żył "dowódca i twórca Armii Czerwonej". Dlatego przegrał.

Strażnicy nie zwrócili też uwagi, że Mercander tak zaparkował samochód, by móc jak najszybciej odjechać. Drugie auto czekało na niego za rogiem, tego też nie zauważyli, w samochodzie siedziały dwie osoby: matka Ramona, Caridad, oraz Naum Isaakowicz Eitington.

Drugie i zarazem ostatnie spotkanie również trwało kilka minut. Trocki usiadł za biurkiem i zaczął czytać artykuł. Mercander położył płaszcz na brzegu biurka, a gdy Trocki pochylił się nad rękopisem, zabójca wyciągnął spod płaszcza maczetę i zadał nią czytającemu cios w głowę. Szarok wyobraził sobie siłę tego ciosu: Mercander był nie tylko bardzo sprawny fizycznie, lecz także świetnie wyszkolony. Plan akcji przewidywał, że Trocki zginie na miejscu, a Mercander zdąży opuścić dom i odjechać.

Plan zawiódł. Rozległ się rozpaczliwy krzyk. Trocki zerwał się z miejsca i skoczył na Mercandera, ten go odepchnął, Trocki upadł, lecz zdołał wstać, zataczając się wybiegł z pokoju. Strażnicy natychmiast obezwładnili Mercandera, zaczęli go strasznie bić kolbami rewolwerów. Mercander skowyczał żałośnie:

- Przetrzymują moją matkę... Musiałem...

- Nie zabijajcie go - z trudem powiedział Trocki. - Musi wszystko powiedzieć.

Trocki zachował przytomność. Przewieziono go do szpitala. Przed operacją nawet żartował: "Jutro miał przyjść do mnie fryzjer, pewnie trzeba będzie odwołać wizytę".

Cios Mercandera okazał się jednak śmiertelny. Po dwudziestu sześciu godzinach Trocki zmarł.

A więc tak długo oczekiwana akcja wreszcie się udała. Szaroka zdziwiło tylko, jak niestarannie zacierano ślady. Wersja radziecka, jakoby zabójcą była "osoba z najbliższego otoczenia Trockiego", była przeznaczona na użytek wewnętrzny. Jednakże przy Mercanderze znaleziono list. Pisał w nim, że Trocki kazał mu pojechać do Moskwy i zamordować Stalina. Mercander nie chciał wykonać rozkazu i w związku z tym był zmuszony zabić Trockiego. W Meksyku nie ma kary śmierci, najwyższa kara to dwadzieścia lat więzienia, Mercander dostałby najwyżej tyle niezależnie od motywu, mogli wymyślić coś mądrzejszego. Zresztą, dla Eitingtona motyw nie ma znaczenia. Wykonał zadanie Stalina i uniknął losu swego poprzednika, Spiegelglasa: ocalił własną głowę.

Dużo później Szarok dowiedział się, że Eitington i Caridad odczekali jeszcze osiem miesięcy na Kubie i w Kalifornii, po czym przez Chiny w maju czterdziestego pierwszego roku wrócili do Moskwy. Uczestników operacji szczodrze obsypano orderami, a Mercanderowi na mocy tajnej uchwały Rady Najwyższej ZSRR przyznano tytuł Bohatera Związku Radzieckiego.


8.


Znów Dworzec Kazański, na wieży zegar ze znakami zodiaku, znów plac Kałanczewski, samochody, tramwaje, podróżni z workami i walizkami, sklepiki i kioski, tłum i zgiełk. Brakuje tylko Syryjczyka czyścibuta, jego budka też zniknęła.

Tym razem Sasza nie odczuwał takiego strachu i poniżenia jak trzy lata temu, gdy wracał przez Moskwę z zesłania. Spytają o dokumenty - proszę bardzo, jestem przejazdem, przejazdem, jasne? Oto bilet. Umiecie czytać? No to czytajcie!

Szkoda tylko, że nie zobaczy mamy. Pojedziesz do niej, zauważą, wezmą ją potem na spytki, te sukinsyny wszystko mogą. Zadzwonić? Tylko się zdenerwuje. Był w Kalininie, potem w Ufie, teraz jedzie do Riazania, po co, dlaczego? Zadzwoni do niej z Riazania - znalazłem lepszą pracę, mamo, a i do ciebie mam bliżej.

A do instytutu pojedzie. Muszą mu wydać świadectwo ukończenia studiów. Oto indeks, wszystkie egzaminy zdane, stopnie są - był prymusem, nie obronił tylko pracy dyplomowej. Ci, którzy nie obronili pracy, dostają świadectwa zaliczenia zajęć teoretycznych. Niektórzy koledzy- moskwianie specjalnie nie robili dyplomu, żeby nie wylądować gdzieś na prowincji, nie groził im nakaz pracy, urządzali się w Moskwie jako specjaliści - wprawdzie bez dyplomu, ale po studiach.

Sasza nie wiedział, po co mu takie świadectwo. Przecież i tak nie będzie pracować w żadnej instytucji, tam są wydziały kadr, ankiety. Zostaje tylko szoferka! Do tego świadectwo nie jest potrzebne. Najlepsza byłaby nauka tańca, ale nie ma Gleba, nie ma Siemiona. Poza tym Riazań to nie Ufa, blisko do Moskwy, wszyscy nauczyli się już fokstrotów. Trzeba poszukać czegoś innego. W Ufie spotykał chłopaków w podobnej sytuacji, takich "dziś tu, jutro tam", włóczyli się po kraju z różnymi ekspedycjami, do ekspedycji przyjmowano ludzi od Sasa do lasa, naczalstwo daleko i "organy" daleko... Czy na przykład wytyczanie dróg byłoby takie złe? Studiował w Instytucie Transportu, miał zajęcia z drogownictwa. Był też przedmiot "mosty", była geodezja, topografia. Może chodzić z teodolitem! A do tego świadectwo na pewno się przyda. Poza tym należy mu się! A skoro się należy, to dawajcie!

Na ulicy, w tramwaju wpatrywał się w twarze ludzi. Zwyczajny moskiewski tłum, zmęczeni, zaaferowani, ponurzy przechodnie, nieżyczliwi i gburowaci. I nieoczekiwanie obcy. Nie, to on jest tu obcy, odłączono go od Moskwy.

Znajoma ulica Bachmietiewska i instytut, w którym studiował przez cztery lata, też były obce. Od tamtych czasów minęło siedem lat, a nie czuł żadnego wzruszenia, nic nie drgnęło w sercu. Pamiętał tylko, jak go wyrzucali, gnoili, poniewierali, szczuli, ściany, drzwi, schody, korytarze były odrażające, ze stołówki dolatywał ten sam ohydny smród skisłej kapusty. Niepotrzebnie tu przyszedł - znów widzieć te mordy, prosić, udowadniać, przekonywać. Nie, nie będzie się poniżał! Zażąda tego, co mu się należy.

Sasza nie znalazł swojego wydziału, przekształcono go w odrębny instytut, przeniesiono na szosę Leningradzką.

W dziekanacie nikt nawet nie spojrzał na jego indeks.

- Idźcie do archiwum, niech odszukają wasze akta.

Archiwum jak dawniej mieściło się w ciasnej i ciemnej suterenie. Za biurkiem, wciśniętym między regały, siedział archiwariusz, zasuszony staruszek o zgryźliwym wyglądzie - wytarta marynarka, czarne zarękawki, oczy podpuchnięte i tak samo mętne jak słaba żarówka pod sufitem.

Sasza przedstawił swoją sprawę. Rozpoczął studia w 1930 roku, na początku trzydziestego czwartego zdał ostatni egzamin, tu jest indeks, wszystkie przedmioty zaliczone, nie odbył praktyki dyplomowej i nie obronił dyplomu. Dyrekcja żąda od niego świadectwa ukończenia studiów.

Staruszek słuchał ze zwieszoną głową.

- Dlaczego nie obroniliście dyplomu?

Seplenił, pewnie nie ma zębów albo nosi nie dopasowaną sztuczną szczękę.

- Wyjechałem z Moskwy z powodu spraw rodzinnych.

- A dlaczego przez sześć lat nie zwracaliście się o wydanie świadectwa?

- Nie potrzebowałem go. Ani razu nie byłem też w Moskwie.

- Dajcie indeks.

Staruszek przejrzał indeks, wstał z trudem, opierając się rękami o blat poszedł do regałów w głębi archiwum, wyciągnął wąską szufladę, długo przeglądał kartotekę, wreszcie znalazł potrzebne dane, wrócił, usiadł, przeczytał kartkę, spojrzał na Saszę, przeczytał jeszcze raz, podał papiery Saszy.

Tak, to były jego akta. Nazwisko, imię, rok i miejsce urodzenia, wszystko się zgadza, data rozpoczęcia studiów - też w porządku. Przyczyna skreślenia z listy: "osądzony za kontrrewolucyjną działalność antyradziecką".

Teraz staruszek patrzył nie na biurko, lecz na Saszę, w jego oczach pojawiła się iskierka życia, jakieś ostrożne zainteresowanie, może nawet rozbawienie; aha, bratku, więc takie są te twoje "względy rodzinne".

- No i co? - spytał Sasza zaczepnym tonem.

- To znaczy... - nie zrozumiał archiwariusz.

- Świadectwo ukończenia studiów może otrzymać każdy absolwent, niezależnie od powodów, z których nie obronił pracy dyplomowej.

Staruszek unikał jego spojrzenia, znów długo milczał...

- Świadectwa wydaje dyrekcja. Muszę tam zanieść wasz indeks.

- No to zanieście, po to tu przyszedłem.

- Ja tego nie załatwię, musi tu przyjść ktoś z dyrekcji. Nie mam siły wspinać się na drugie piętro.

I nie patrząc na Saszę dodał:

- Tu jest podana przyczyna skreślenia was z listy studentów.

- Czy przez to nie mam prawa dostać świadectwa?!

- Dyrektor... - zaczął staruszek i umilkł, potem powtórzył: - Dyrektor nie będzie myślał o waszym prawie, lecz o swoim prawie. Prawdopodobnie przed wydaniem świadectwa będzie musiał skonsultować taką decyzję.

Aluzja była oczywista. Dyrektor poinformuje wydział specjalny, tamci zadzwonią do NKWD. Zjawił się taki jeden, powiedzą, zawraca głowę, żąda. Staruszek daje wyraźnie do zrozumienia: czy Sasza wie, czym to się może skończyć? Czyżby w tych mrocznych urzędowych podziemiach udało się spotkać przyzwoitego człowieka?

- Mieszkacie w Moskwie? - spytał archiwariusz.

- Mam minus. Nie mogę się meldować w dużych miastach.

- Pamiętam waszą historię - powiedział staruszek. - To było jeszcze za czasów Glińskiej, Kriworuczki, waszym dziekanem był chyba Janson albo ten... Łozgaczew. - Znów się ożywił, spojrzał na Saszę, jego twarz wyrażała lekkie zaciekawienie, może nawet rozbawienie. - Czy wiecie, że wszyscy okazali się wrogami narodu, rozumiecie - uznano ich za wrogów narodu! A wy mówicie mam prawo.

Znów wbił wzrok w biurko.

- Kiedy wyjeżdżacie?

- Dziś.

- Macie dowód osobisty?

- Mam.

- Pokażcie.

Przejrzał dowód, oddał go Saszy. Potem włożył do teczki dokumenty Saszy, jego indeks, wstał, opierając się o biurko..

- Chodźmy.

Weszli na drugie piętro, do dyrekcji. Staruszek szedł powoli, chwytał się poręczy, odpoczywał na każdym półpiętrze. Sasza chciał go podtrzymać pod ramię, ale archiwariusz nie pozwolił.

Wreszcie doszli.

- Zaczekajcie tutaj.

Staruszek wszedł do pokoju z tabliczką "Wydział kadr".

Żadnej ławeczki. Sasza przechadzał się po znajomym korytarzu, w głębi na gipsowym postumencie popiersie Lenina, obramowane czerwonymi szturmówkami, na ścianach hasła, tablica ogłoszeń, gazetka studencka, jakieś komunikaty...

Pierwszy raz był tu dziesięć lat temu, gdy składał dokumenty na studia. Dziesięć lat! Teraz ma dwadzieścia dziewięć, wtedy miał dziewiętnaście. Wbijano im do głów prymitywne stalinowskie formułki, podstawowym podręcznikiem była książka Stalina "Problemy leninizmu", wkuwali ją na pamięć - za błąd wylatywało się z Komsomołu. Nastały już inne, nowe czasy: "żelaznych chłopaków" rewolucji zastąpili "chłopcy z rajkomu" - posłuszni urzędnicy, bezduszni wykonawcy.

Ciekawych rzeczy dowiedział się od archiwariusza. To, że Glińska, Janson i Kriworuczko zostaną aresztowani, nie pozostawiało cienia wątpliwości. Ale żeby Łozgaczewowi, karierowiczowi i koniunkturaliście, też wlepili artykuł 58?! Sasza najbardziej żałował Jansona, studenci go lubili, dobry, porządny człowiek, syn łotewskiego chłopa, był parobkiem, wziął udział w rewolucji, walczył w wojnie domowej, potem zdobył wyższe wykształcenie, był jednym z tych milionów ludzi, którym rewolucja pozwoliła wydobyć się z nizin społecznych, przybliżyła do kultury. Gdy ktoś zawalał sesję, Janson wzywał go do swojego gabinetu na "rozmowę od serca":

- Państwo troszczy się o was, zapewnia bezpłatną naukę - i dodawał swoje ulubione zdanie - daje możliwość wybicia się na ludzi, a wy tego nie doceniacie.

Kryształowo uczciwy człowiek.

Z wydziału kadr archiwariusz poszedł do dyrektora. Sasza spojrzał na zegarek. W kadrach staruszek spędził równo godzinę, ciekawe, ile przesiedzi u dyrektora?

Archiwariusz zniknął w gabinecie na półtorej godziny, długo łamią sobie głowy, co z tym fantem zrobić, a może "konsultują się" z kim należy. Wybiegała sekretarka, wchodzili jacyś ludzie, wychodzili, może to zwyczajni interesanci, a archiwariusz siedzi w sekretariacie i też czeka?

Wreszcie się zjawił, popatrzył na Saszę, nic nie powiedział, znów podreptał do wydziału kadr. Coś wyjaśniali albo sprawdzali, pomyślał Sasza, patrząc, jak staruszek jeszcze raz wchodzi do dyrektora.

Sasza cierpliwie czekał. Uda się - dobrze, nie uda się - też dobrze, czort z nimi! Najwyżej nie załatwi sprawy. Nie to nie, obejdzie się bez świadectwa.

W końcu archiwariusz wrócił, podał Saszy indeks:

- Zgadza się, to wasze. Wręczył następny papier.

- To też wasze.

Świadectwo! Prawdziwe, na urzędowym blankiecie. Nazwisko Saszy, imiona, daty rozpoczęcia i ukończenia studiów, przedmioty, oceny, wszystko jak należy. Tylko na samym dole, po zdaniu: "Nie obronił pracy dyplomowej" stało jak byk: "Z powodu aresztowania".

- To wszystko, co mogłem dla was zrobić.

Oczywiście adnotację o aresztowaniu kazał dopisać dyrektor. Co tam! Złoży się świadectwo na czworo, dopisek znajdzie się na linii zgięcia, po jakimś czasie nikt nie odczyta wytartych liter.

Sasza spojrzał na staruszka z wdzięcznością.

- Serdecznie wam dziękuję, powiedzcie mi na pożegnanie, jak się nazywacie?

- A po co? Bądźcie zdrowi, wszystkiego najlepszego.

Odwrócił się i zaczął schodzić po schodach.

Sasza wyszedł z instytutu. Teraz na dworzec, a potem do Riazania. Co go czeka w Riazaniu? Powiodło się w instytucie, może w Riazaniu też się powiedzie?


9.


Tak więc Stalin mógł być zadowolony ze swoich marszałków i generałów: posłuszni, bierni wykonawcy, do polityki się nie pchają, po jego rozmowie z Wasilewskim zrozumieli, że ON wie o nich wszystko.

Niezbyt jasne są posunięcia Niemców. Rozmieścili swoje wojska w Rumunii i Finlandii, podpisali z Japonią "pakt trzech". Japonia stała się sojusznikiem Rzeszy. W razie wojny ZSRR będzie musiał walczyć na dwa fronty.

W odpowiedzi na notę Mołotowa Ribbentrop zaproponował Związkowi Radzieckiemu przyłączenie się do państw Osi i utworzenie "paktu czterech". To jednak oznaczałoby wojnę przeciwko Anglii i USA, do której ZSRR nie był przygotowany. Zadecydowano, że trzeba podjąć rozmowy dyplomatyczne i przeciągać je, żeby wygrać na czasie.

12 listopada Mołotow pojechał do Berlina, gdzie dwukrotnie spotkał się z Hitlerem. Hitler w długich tyradach zapewniał, że już wkrótce Anglia zostanie rozgromiona, a Niemcy i Związek Radziecki wraz z Japonią i Włochami będą musiały podzielić między sobą imperium brytyjskie. Mołotow usiłował poruszyć temat obecności wojsk niemieckich w Finlandii i Rumunii, cieśnin czarnomorskich i sytuacji na Bałkanach, ale Hitler nie słuchał, wciąż rozprawiał o podziale całego świata.

Rozmowy z Hitlerem nic nie dały. Odprowadzając Mołotowa Ribbentrop powiedział:

- Podstawowy problem sprowadza się do tego, czy Związek Radziecki jest gotów współpracować z nami w kwestii likwidacji imperium brytyjskiego. Inne sprawy nie mają najmniejszego znaczenia.

Trzeba było zareagować na te słowa. I znów postanowiono zwlekać z odpowiedzią, a przez ten czas uregulować stosunki z Japonią. Japonia szykowała się do skoku na Indonezję, Malaje, Singapur, Birmę, zależało jej na zabezpieczeniu granic od strony ZSRR.

13 kwietnia 1941 roku w Moskwie podpisano traktat o neutralności między Związkiem Radzieckim i Japonią. Stalin triumfował. Jeszcze raz ON pokazał Hitlerowi, że przejrzał jego plany i zamiary. Hitler podejmuje pewne kroki, żeby sprawdzić JEGO reakcję. To taka gra w szachy, w której rolę figur pełnią kraje i narody. I każdy JEGO ruch wprawia Hitlera w zachwyt: godny rywal, godny sojusznik.

Gdy po podpisaniu traktatu japoński minister spraw zagranicznych Matsuoka wyjeżdżał z Moskwy, jego pociąg zatrzymano na Dworcu Jarosławskim. Stalin zjawił się osobiście, by pożegnać ministra. Był to jedyny przypadek w historii ZSRR. Nigdy przedtem Stalin nie spotykał i nie żegnał zagranicznych mężów stanu. Na peronie Stalin położył Schulenburgowi rękę na ramieniu i zwracając się do Matsuoki oświadczył uroczyście: "Powinniśmy pozostać przyjaciółmi i zrobić wszystko, by tak się stało". Uścisnął też dłoń niemieckiemu attache wojskowemu, Krebsowi, i powiedział serdecznym tonem: "Pozostajemy przyjaciółmi".

Po tym pożegnaniu pociąg ruszył. Matsuoka w swojej salonce mógł spokojnie przemyśleć zaistniałą sytuację, o której Stalin, mimo potężnego wywiadu, najwyraźniej nie miał pojęcia. Przed podpisaniem traktatu Matsuoka był w Berlinie, widział się z Hitlerem i usłyszał od niego: "Za kilka miesięcy ZSRR przestanie istnieć". Matsuoka poinformował Ribbentropa o możliwym podpisaniu traktatu z ZSRR, Ribbentrop nie miał nic przeciwko temu. A więc Hitler nie potrzebuje sojusznika przeciwko ZSRR, ma nadzieję, że sam wygra tę wojnę.

Matsuoka wspominał swoją wizytę u szefa sztabu Armii Czerwonej, generała Żukowa. Prośba o takie spotkanie zaskoczyła stronę radziecką, ale Matsuoka uznał je za konieczne. Czyżby Stalin i Mołotow nie wiedzieli o rychłej napaści Niemiec? Wytrawni politycy mogli odegrać przed nim każde przedstawienie. Żukowa łatwiej będzie rozgryźć. O czym może myśleć szef Sztabu Generalnego w przeddzień wojny? Oczywiście tylko o wojnie. Z raportu, jaki Matsuoka złożył później w Tokio, wynikało, że stanął przed nim żołnierz, niezdarnie, na odgórny rozkaz, starał się być uprzejmy, przyznał, że nigdy nie był za granicą, ale dużo czytał o Niemczech, Włoszech i Anglii, niezbyt inteligentnie wywodził, że obce kraje lepiej poznawać na własne oczy niż z lektury. Matsuoka nie zorientował się, czy Żukow coś wie o nadciągającej wojnie z Niemcami.

Stalin był zadowolony z podpisania traktatu: Związek Radziecki nie ma drugiego frontu, Niemcy zaś mają - Anglię. Dopóki Hitler się z nią nie upora, nie zaatakuje ZSRR. Oczywiście jeśli ON nie dostarczy mu pretekstu, jeśli będzie umacniał wzajemne zaufanie i sympatię. Właśnie z tych względów ON musi prowadzić politykę sam, jako oficjalna głowa państwa. Na początku maja Stalin stanął na czele rządu, został przewodniczącym Rady Komisarzy Ludowych. Mołotow zachował stanowisko ministra spraw zagranicznych.

Stalin nadal nie wierzył w ani jeden sygnał o przygotowywanym ataku Niemiec na Związek Radziecki - wszystko to nic nie znaczące ruchy pionków na szachownicy. Nawet Mołotow, choć tępak, powiedział na posiedzeniu Biura Politycznego:

- Nie można polegać na agentach wywiadu. Agenci wywiadu mogą ustawić państwo na tak niebezpiecznych pozycjach, że nie da się potem z tego wykaraskać. Wśród nich aż roi się od prowokatorów.

Słusznie powiedział. Połowa naszych agentów za granicą została zwerbowana przez przeciwnika i przekazuje to, co jest na rękę ich mocodawcom. To nie przypadek, że wielu wywiadowców nie wraca i przechodzi na stronę wrogów.

Jednakże nie tylko szpiedzy, lecz również dowódcy naszych wojsk meldują o koncentracji niemieckich jednostek nad nową granicą radziecką, o bezustannym ruchu eszelonów z czołgami, artylerią, pojazdami i bronią, o przypadkach naruszania granicy, o ciągłych lotach zwiadowczych w głąb terytorium ZSRR. Wielu dowódców wyraża zdumienie: dlaczego zabroniono im odpowiadać na te prowokacje? Nawet Żukow ośmielił się przyjść do NIEGO z takim pytaniem.

Stalin ofuknął Żukowa, ale jednak jako głowa państwa napisał osobiście do Hitlera, że dziwi GO koncentracja wojsk niemieckich na granicy ZSRR, stwarza wrażenie, że Niemcy zamierzają walczyć ze Związkiem Radzieckim. Hitler w osobistym liście do Stalina niezwłocznie i jak podkreślił, poufnie odpowiedział, że informacje pana Stalina są prawdziwe, w Polsce rzeczywiście skoncentrowano wielkie związki taktyczne, lecz nie przeciwko ZSRR, on, Hitler, będzie konsekwentnie honorować pakt, ręczy za to honorem szefa państwa. Po prostu chodzi o to, że terytorium Rzeszy jest bombardowane przez Anglików, angielski wywiad lotniczy obserwuje dyslokację jednostek, dlatego też przemieszczono wojska na wschód. On, Hitler, ma nadzieję, że Stalin nie ujawni tej informacji.

Odpowiedź szczera, przyjacielska, przekonująca i co najważniejsze, potwierdza JEGO pewność, że agentom nie można wierzyć.

Tymczasem ambasador Niemiec, Schulenburg, zaprosił do siebie ambasadora ZSRR w Berlinie, Dekanozowa, który właśnie wrócił do Moskwy, i przy obiedzie, w obecności radcy Hilgera powiedział:

- Panie ambasadorze, być może to pierwszy przypadek w historii dyplomacji, ale mam zamiar zdradzić panu tajemnicę państwową numer jeden. Proszę przekazać panu Mołotowowi, a za jego pośrednictwem panu Stalinowi, że Hitler podjął decyzję: dwudziestego drugiego czerwca rozpocznie wojnę przeciwko ZSRR. Spyta pan, dlaczego to robię? Jestem ze starej szkoły Bismarcka, który zawsze był przeciwnikiem wojny z Rosją.

O rozmowie zameldowano Stalinowi. Na posiedzeniu Biura Politycznego Stalin oświadczył:

- Uznajemy, że dezinformację uprawia się już na szczeblu ambasadorów.

Członkowie Politbiura zgodzili się, że dezinformacja rzeczywiście osiągnęła szczebel ambasad.

Od tej chwili informacje wywiadu i meldunki znad granicy wywoływały jedynie irytację Stalina.

Radziecki szpieg w Japonii, Richard Sorge, pseudonim "Ramsey" przesłał do Moskwy fotokopię depeszy Ribbentropa do ambasadora Niemiec. Ribbentrop informował, że atak na ZSRR zaplanowano na drugą połowę czerwca.

To samo przekazał Stalinowi Churchill.

11 czerwca pracownik ambasady niemieckiej w Moskwie, Gerhard Kegel, doniósł, że na rozkaz Berlina należy spalić tajne dokumenty ambasady i w ciągu tygodnia przygotować się do ewakuacji placówki.

12 czerwca radziecki agent w Szwajcarii Radeau ostrzegł: "Atak nastąpi o świcie w niedzielę 22 czerwca".

Jednakże 14 czerwca nadano oficjalny komunikat w tej sprawie: "Niemcy skrupulatnie respektują ustalenia paktu o nieagresji, w związku z czym strona radziecka jest zdania, iż pogłoski o przygotowywanej napaści na ZSRR pozbawione są wszelkich podstaw".

15 czerwca Sorge nadesłał z Japonii kolejną depeszę: "Niemcy zaatakują o świcie 22 czerwca".

Tego samego dnia Timoszenko i Żukow wręczyli Stalinowi teczkę najświeższych meldunków o przygotowaniach Hitlera do wojny.

Stalin przejrzał je pobieżnie, lekceważąco rzucił na biurko, wskazał drugą teczkę:

- Przekazano mi już cały ten galimatias. Co więcej, jeden nasz spryciarz z Japonii, właściciel fabryczek i burdeli, raczył nawet podać datę ataku - dwudziestego drugiego czerwca. I co, mam mu wierzyć?

Wracajcie do swoich obowiązków. Poza tym kategorycznie zabrońcie swoim podwładnym panikować. Taki Pawłow, dowódca okręgu zachodniego, przysyła już trzecią depeszę: "Proszę o pozwolenie zajęcia pozycji bojowych wzdłuż granicy". Czy nie macie wrażenia, że generał Pawłow chce sprowokować wojnę?

Żukow zebrał się na odwagę:

- Towarzyszu Stalin, nie ma podstaw, żeby podejrzewać generała Pawłowa. Sprawdzony człowiek. Oczywiście ostrożny, przewidujący.

- Pod pozorem ostrożności można się dobrze przysłużyć wrogowi - przerwał mu Stalin. - Jeśli Pawłow pozwoli sobie na jakąkolwiek samowolę, odpowiecie za to głową. "Przewidujący"! Więc Pawłow jest przewidujący, a rząd i Komitet Centralny nie są przewidujący?!

Timoszenko i Żukow milczeli.

- A więc - ostro powiedział Stalin - stanowczo zabrońcie Pawłowowi nawet wysyłać takie depesze. Wytłumaczcie mu, jeśli nie rozumie: wyjście na pozycje bojowe może tylko sprowokować Niemców.

16 czerwca nadszedł meldunek od agentury wywiadu w Niemczech:

"W Dreźnie odbyło się spotkanie 2500 osób, mających pełnić funkcje administracyjne na okupowanych terytoriach ZSRR". Meldunek zawierał nazwiska przyszłych burmistrzów Moskwy, Petersburga, Kijowa, Mińska, Tyfusu.

Stalin kazał wezwać narkoma bezpieczeństwa państwa Mierkułowa oraz szefa wywiadu Fitina. Zjawili się na Kremlu w ciągu kilku minut. Stalin nawet nie zaprosił ich, by usiedli, stali przy drzwiach.

Spacerując po gabinecie, nie zwracając się do Fitina po imieniu i nazwisku, Stalin powiedział:

- Naczelniku wywiadu, zameldujcie, od kogo pochodzą te informacje, czy są to ludzie wiarygodni i jakie mają możliwości dotarcia do tak tajnych wiadomości.

Fitin szczegółowo opowiedział o każdym agencie. Stalin wysłuchał meldunku, długo przechadzał się po gabinecie, wreszcie oznajmił:

- Coś wam powiem, naczelniku wywiadu. Oprócz Wilhelma Piecka nie ma ani jednego Niemca, któremu można by wierzyć. Jasne?

Podszedł do biurka, pochylił się, jeszcze raz przeczytał doniesienie, coś na nim napisał i wręczył kartkę Fitinowi:

- Idźcie, sprawdźcie wszystko jeszcze raz, a potem mi zameldujcie.

Po wyjściu z gabinetu Mierkułow i Fitin przeczytali wniosek Stalina:

"Poślijcie w pizdu wasze źródło ze sztabu Luftwaffe. To nie źródło, lecz dezinformator".

Mierkułow i Fitin nie zdążyli już ani nikogo sprawdzić, ani posłać w pizdu.

21 czerwca przekroczył granicę żołnierz Wehrmachtu Alfred Liskov z wiadomością, że wojska niemieckie rozpoczną natarcie następnego dnia o czwartej rano. Artyleria zajęła już stanowiska bojowe, a czołgi i piechota znajdują się na pozycjach wyjściowych.

Zameldowano o tym Stalinowi. Wezwał Timoszenkę, Żukowa i Watutina. Przyszli. W gabinecie wokół stołu siedzieli już członkowie Biura Politycznego.

- Czy niemieccy generałowie nie podesłali nam tego dezertera, żeby sprowokować konflikt? - spytał Stalin.

- Nie - stanowczo stwierdził Timoszenko. - Uważamy, że zbieg mówi prawdę.

- Co zrobimy? - spytał Stalin.

Żukow odczytał projekt dyrektywy w kwestii postawienia wojsk na granicy w stan pełnej gotowości bojowej i zdecydowanego działania w razie ataku przeciwnika.

Stalin przerwał mu:

- Taka decyzja byłaby przedwczesna. Postarajmy się wszystko załagodzić drogą pokojową. Nasze wojska nie powinny reagować na żadne prowokacje, żeby nie komplikować sytuacji.

Sztabowcy poszli przygotowywać inny projekt. Członkowie Biura Politycznego już nad ranem rozeszli się do domów. Stalin pojechał na daczę.

Obudziło go pukanie do drzwi.

- Towarzyszu Stalin, generał armii Żukow prosi was do telefonu w bardzo pilnej sprawie.

Stalin podniósł słuchawkę.

- Słucham.

- Towarzyszu Stalin - zameldował Żukow - przed chwilą niemieckie samoloty zbombardowały Mińsk, Kijów, Wilno, Brześć, Sewastopol i inne miasta.

Stalin milczał.

- Zrozumieliście mnie, towarzyszu Stalin?

Stalin nie odpowiadał.

- Towarzyszu Stalin, czy mnie zrozumieliście? - powtórzył Żukow. - Czy mnie słyszycie, towarzyszu Stalin? Halo, halo! Towarzyszu Stalin, słyszycie mnie?

Wreszcie Stalin powiedział głuchym, zmartwiałym głosem:

- Przyjeżdżajcie z Timoszenką na Kreml. Przekażcie Poskriebyszewowi, żeby wezwał wszystkich członków Biura Politycznego.

Tak o czwartej rano 22 czerwca 1941 roku Niemcy zaatakowały Związek Radziecki, który nie był przygotowany do wojny i stracił w niej dwadzieścia siedem milionów swoich synów i córek.


10.


Blady, niewyspany Stalin wszedł do gabinetu. Członkowie Biura Politycznego już na niego czekali. Na pozór są spokojni, udają, że niby dopóki jest z nami towarzysz Stalin, wszystko jakoś się ułoży. Niech udają, cóż innego potrafią robić?

Legła w gruzach polityka, taka jasna, dalekowzroczna, doskonalona całymi latami, jedyna, jaka była do przyjęcia dla NIEGO i dla Hitlera. Kto ją zniszczył? Sam Hitler? To niemożliwe. Zamach stanu w Berlinie? Przekupieni przez angielskich plutokratów niemieccy generałowie rozpętali wojnę, ten szachraj Churchill odwrócił uderzenie od siebie? Należy to wyjaśnić.

- Trzeba zadzwonić do ambasady niemieckiej - powiedział Stalin. Mołotow podszedł do telefonu, zamienił z kimś kilka słów, nie odkładając słuchawki zwrócił się do Stalina:

- Ambasador Niemiec prosi o audiencję w celu złożenia ważnego oświadczenia.

Mołotow patrzył na NIEGO pytająco. Uważa, że Schulenburga powinien przyjąć towarzysz Stalin. Nie, Stalin nie będzie z nim rozmawiać, nie ma zamiaru spotykać się z takiego powodu, nie ma ochoty wysłuchiwać od Niemca takiego oświadczenia.

- Przyjmij go - polecił Stalin.

Mołotow odłożył słuchawkę i poszedł do swojego gabinetu.

Zjawił się generał Watutin, zameldował: po przygotowaniu artyleryjskim Niemcy przeszli do natarcia na całej szerokości frontu zachodniego i południowo-zachodniego. JEGO ten manewr nie zwiedzie. Jeśli wojna rzeczywiście wybuchła, to Niemcy odciągają naszą uwagę od południa, tam szykują główne uderzenie.

Wrócił Mołotow.

- No i co? - spytał Stalin.

- Niemcy wypowiedziały nam wojnę.

Stalin wstał, odszedł do najdalszego kąta gabinetu, stanął przy oknie. A więc nie generałowie, nie spiskowcy, nie agenci brytyjscy. Ten płaczliwy bękart Hitler oszukał go. Jest upojony zwycięstwami w całej Europie. Ale Związek Radziecki to nie Europa, Związek Radziecki to jedna szósta planety, niech Niemiaszkowie pospacerują po Rosji w swoich paletkach i furażerkach. ON nie chciał wojny. Skoro GO jednak zmuszono, ON będzie walczył.

Wstał Żukow.

- Sztab Generalny proponuje: niezwłocznie rzucić na przeciwnika wszystkie siły, jakimi dysponujemy w rejonach przygranicznych, i powstrzymać jego dalsze posuwanie się w głąb kraju.

Stalin milczał.

Timoszenko znał Stalina lepiej niż Żukow i dlatego sprecyzował:

- Nie powstrzymać, lecz zlikwidować.

Stalin skinął głową.

- Wydajcie rozkaz.

Sztabowcy wyszli.

- Trzeba powiadomić naród o wojnie - powiedział Stalin i spojrzał na Mołotowa. - Przygotuj wystąpienie!

Zapadło ciężkie milczenie. Wszyscy byli przekonani, że do narodu przemówi sam Stalin.

- Towarzyszu Stalin - odważył się Wozniesienski. - W tak ważnej historycznej chwili naród powinien przede wszystkim usłyszeć was.

- A co za różnica, od kogo usłyszy?! Od przewodniczącego Sownarkomu czy od jego zastępcy? Naród zna Mołotowa.

- Poderwać naród do obrony kraju może tylko towarzysz Stalin - powiedział Kaganowicz.

- Naród nie zrozumie, dlaczego nie przemawia sam Stalin - dodał Mikojan.

- Naród zrozumie, że zaczęła się wojna, a to najważniejsze - odparł Stalin.

- A jednak byłoby lepiej, gdyby wystąpił towarzysz Stalin. - No proszę, Kalinin się odezwał, potrząsał bródką. - Oczywiście wszyscy znają towarzysza Mołotowa, ale naród powinien usłyszeć głos swego wodza, wodza partii i państwa.

Chcą wypchnąć go na pierwszą linię, a sami schowają się za jego plecami. Nie mogą pojąć, że teraz ON nie ma nic do powiedzenia, ON powinien nie obwieścić, ale wyjaśnić, dlaczego mimo tylu zapewnień, że wojny nie będzie, wojna jednak wybuchła, takie wyjaśnienie trzeba przemyśleć. ON wystąpi za kilka dni, gdy wróg zostanie odrzucony, gdy Armia Czerwona zada mu miażdżący cios i przepędzi precz.

Stalin nachmurzył się.

- Towarzysz Mołotow wielokrotnie przemawiał do narodu, dużo mówił o sprawach niemieckich. Jego wystąpienie będzie logiczne i zrozumiałe dla narodu. Wiaczesław, pisz swoje przemówienie!

Niebawem Mołotow przedstawił tekst wystąpienia. ON słuchał uważnie. Mowa Mołotowa będzie JEGO świadectwem wobec ludzkości i Historii: niech wiedzą, jak uczciwie postępował ON i jak wiarołomnie zachował się Hitler.

Dlatego w różnych miejscach tekstu ON kazał wstawić takie zdania:

"Bez wysunięcia jakichkolwiek roszczeń wobec ZSRR wojska niemieckie zaatakowały nasz kraj".

"Bez względu na to, że rząd radziecki rzetelnie przestrzegał wszystkich ustaleń porozumienia".

"Rząd niemiecki nie mógł mieć żadnych pretensji do ZSRR".

"W żadnym miejscu nasze wojska i nasze lotnictwo nie dopuściły się naruszenia granic".

I choć oświadczenie kończyło się wezwaniem: "Jeszcze ciaśniej zewrzeć szeregi wokół naszego wielkiego wodza, towarzysza Stalina" i słowami: "Nasza sprawa jest słuszna. Wróg zostanie rozbity. Zwyciężymy" - brzmiało tak, jak chciał Stalin, było oskarżeniem Hitlera o fałsz i wiarołomstwo.

Żaden z członków Biura Politycznego nie ośmielił się zaprotestować przeciwko poprawkom Stalina.

Tymczasem z granicy nadchodziły alarmujące wieści. Nieprzyjaciel posuwał się naprzód na zachodzie i północnym zachodzie, ale Stalin nadal był przekonany, że to tylko pozorowany manewr, Hitler rzuci główne siły na południe, dlatego też rozkazał Żukowowi:

- Lećcie natychmiast do Tarnopola, do Sztabu Frontu Południowo-Zachodniego.

- Kto będzie kierować Sztabem Generalnym w tak trudnej sytuacji?

- Watutinow was zastąpi - powiedział Stalin i dodał z rozdrażnieniem: - Nie traćcie czasu, jakoś tu sobie poradzimy.

Żukow wyleciał do Kijowa i wieczorem był w Tarnopolu. Tam odebrał telefon od Watutina. Watutin przeczytał dyrektywę Stalina: natychmiast przejść do kontrofensywy, rozbić przeciwnika i wkroczyć na jego terytorium. Na dokumencie potrzebny jest podpis szefa Sztabu Generalnego.

- Jaka kontrofensywa?! - krzyknął Żukow. - Trzeba zorientować się w sytuacji, zaczekajcie do rana.

- Zgadzam się z wami - odpowiedział Watutin - ale decyzja już zapadła.

O żadnej kontrofensywie nie mogło być nawet mowy. Wojska radzieckie nie były przygotowane do obrony. Na frontach panował chaos. Z rozkazu Stalina zdemontowano uzbrojenie z umocnień na dawnej granicy, a na nowej jeszcze go nie zainstalowano. Przecież, według słów towarzysza Stalina, Hitler miał zaatakować dopiero w przyszłym roku i skierować główne uderzenie na południe. Hitler zaatakował w tym roku i uderzył prosto na wschód, gdzie miał sześciokrotną przewagę. Poza tym na kilka dni przed wybuchem wojny Stalin w rozkazie do generała Pawłowa, dowódcy frontu zachodniego, zabronił wyprowadzić jednostki na pozycje bojowe wzdłuż granicy. Idiotyczny, bzdurny rozkaz, ale Żukow nie ośmielił się sprzeciwić Stalinowi.

- Zgoda, podpiszcie w moim imieniu.

Watutin znów zjawił się w gabinecie Stalina, zameldował: niemieckie kolumny pancerne dotarły w pobliże Mińska.

- Co wy mi tu bredzicie? W ciągu pięciu dni nieprzyjaciel przeszedł dwieście kilometrów?

- Tak jest, towarzyszu Stalin, front zachodni został przerwany.

Stalin uderzył pięścią w stół.

- Oto jak Sztab Generalny dowodzi armią! Próbujecie połapać się w sytuacji na froncie, a tymczasem wróg dotarł do Mińska! Jutro przyjdziecie do mnie i powiecie, że jest już pod Moskwą! - Stalin cisnął mapę. - Zabierajcie swoje bazgroły i za dwie godziny przedstawcie mi dokładne rozmieszczenie naszych i niemieckich sił na wszystkich frontach!

Niemcy zajmą Mińsk?! To niemożliwe! Może do Mińska przedarło się kilka niemieckich czołgów, a Sztab Generalny wpada w panikę? Stalin zadzwonił do Tarnopola, do Żukowa.

- Towarzyszu Żukow! Mamy trudną sytuację na froncie zachodnim. Nieprzyjaciel dotarł do Mińska. Nie wiadomo, co się dzieje z Pawłowem. Wracajcie do Moskwy.

W nocy przed Stalinem stali na baczność Timoszenko, Żukow i Watutin, znużeni, z czerwonymi z niewyspania oczami. Stalin rzucił na biurko mapę frontu zachodniego.

- Pomyślcie we trójkę i powiedzcie, co się da zrobić.

Nazajutrz, 28 czerwca, Mińsk padł. W ciągu sześciu dni Niemcy rozgromili dziesiątki radzieckich dywizji, wzięli do niewoli siedemset pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, zdobyli sprzęt bojowy i magazyny. W pierwszym dniu wojny zniszczyli tysiąc dwieście samolotów, z czego osiemset na ziemi, nawet nie zdążyły wzbić się w powietrze.

To była katastrofa. Za trzy dni będą w Smoleńsku, za następne trzy dni - w Moskwie...

Stalin siedział samotnie w swoim gabinecie. Telefony milczały. Gdzie oni wszyscy się podziali? Wysiadywali tu za stołem, jedli, pili, gadali i nagle zniknęli, przepadli. Kombinują, jak ocalić własną skórę! Zmawiają się, jak zwalić na niego winę za klęskę, chcą z niego zrobić kozła ofiarnego! Swołocze! Łajdacy! A sami gdzie byli? Mołotow zapewniał, że Niemcy nie zaatakują, powoływał się na swoje spotkania z Hitlerem, Göringiem, Ribbentropem... I to ma być narkom spraw zagranicznych! A marszałkowie i generałowie? Dlaczego nie przekonywali, nie udowadniali swoich racji? Oszukiwali, mydlili oczy, wprowadzali w błąd, nie podejmowali niezbędnych kroków, żeby armia była gotowa do obrony. Tak, ON zalecał ostrożność, ale ostrożność nie oznacza bezczynności! Teraz przyjdą, zaczną oskarżać, aresztują, wywloką na ulice Moskwy, rzucą na pastwę rozjuszonych tłumów. Prędzej, prędzej uciec z tej pułapki!

Stalin nacisnął przycisk dzwonka. Czekał. Nikt się nie zjawia. Czyżby Poskriebyszew też uciekł?

Stalin podszedł do drzwi, zaczął nasłuchiwać. Cisza. Uciekł Poskriebyszew! Zajrzał do sekretariatu. Nikogo. Tak jest, zwiał, podlec! Podszedł na palcach do następnych drzwi, znów posłuchał, z korytarza nie dobiegał żaden dźwięk. Sięgnął do klamki, ale nie zdążył jej nacisnąć - drzwi nagle się otworzyły. Stalin odskoczył. Przed nim stał Poskriebyszew z papierami w ręku, patrzył na towarzysza Stalina ze zdziwieniem.

- Samochód! Na daczę! - wychrypiał Stalin.


11.


Auta pomknęły przez nocną Moskwę. Z tylnego siedzenia Stalin obserwował plecy kierowcy i ochroniarza, w kieszeni frencza ściskał pistolet. Uchylił nieco brzeg zasłony, ale za oknem nic nie było widać. Zaciemnienie. Na skrzyżowaniach migały czyjeś sylwetki, pewnie milicjanci z regulacji ruchu.

Otwarła się brama, samochód podjechał pod dom, ochroniarz otworzył drzwiczki. Na daczy, na wartowni, na dziedzińcu - ani jednego światełka. Ciemno, ponuro. Stalin szybko poszedł do siebie, zapalił światło, na oknach wisiały niebieskie zasłony, ale pokój był wywietrzony, nie brakowało powietrza. Mimo to uchylił lufcik, chciał zaczerpnąć tchu.

Weszła Waleczka, spytała o kolację: co podać? Zobaczyła otwarty lufcik, zaniepokoiła się:

- Komarów naleci, Iosifie Wissarionowiczu, zasnąć wam nie dadzą, pokąsają. Okropność, ile ich jest w tym roku!

Niecierpliwie wzruszył ramieniem: gada, gada.

- Kolacja później, przyślij tu Własika.

Opadł na fotel, przymknął oczy.

Czyżby wszystko stracone? Wielcy ludzie ginęli u szczytu sławy, na fali sukcesu, dlatego są nieśmiertelni. Napoleon poniósł klęskę, ale przedtem podbił całą Europę i pozostał w pamięci ludzkości jako największy wódz. Robespierre, drobny adwokat, jakobin, nieudaczny zwolennik terroru, zginął na gilotynie. Czy JEGO czeka taki sam haniebny koniec?! "Towarzysze" zwalą na niego całą winę za klęskę, obrzucą błotem, oczernią, skierują przeciwko niemu gniew narodu, sprowokują tłum do rozprawy.

Za plecami coś zaszeleściło.

Obejrzał się z przestrachem. W drzwiach stał Własik.

- Ty co, k... twoja mać, skradasz się jak mysz - wyszeptał Stalin.

- Wzywaliście mnie, towarzyszu Stalin? - wymamrotał speszony Własik.

- Nikogo nie wpuszczać i nie łączyć żadnych rozmów! - polecił Stalin.

- Tak jest!

- Wyjdź!

Stalin znów zamknął oczy, miał wrażenie, że zapadł w półsen, drzemał, budził się. Jak, dlaczego tak się stało? ON stworzył niezniszczalne państwo, na całe stulecia, unicestwił wszystko, co mogło zagrozić istnieniu tego państwa, jego przyszłości, przeszkody zostały wykorzenione, wypalone do cna, absolutnie wszystkie, nawet zdolność do myślenia inaczej, niż ON każe. Wyrosły nowe pokolenia, które nie znają i nie chcą znać żadnej innej idei oprócz tej jednej, wpajanej im od dziecka, pokolenia, dla których państwo radzieckie jest najlepsze, najsprawiedliwsze, idealne, pozostałe zaś są niesprawiedliwe i wrogie, pokolenia, które nie pragną innego życia niż radzieckie. Czy pięć milionów niemieckich żołnierzy może pokonać dwieście milionów takich ludzi?! Czy może runąć potężne imperium, oparte na entuzjazmie i całkowitym podporządkowaniu się władzy, na strachu przed wodzem i bezgranicznej miłości do niego? A mimo to Hitler wbija się w to państwo jak nóż w masło, w ciągu sześciu dni dotarł do Mińska, prze dalej, żołnierze poddają się, dowódcy nic nie robią.

ON usłyszał nagle w korytarzu tupot butów... Idą?! Nadchodzą spiskowcy! Aresztują go albo uduszą, tak jak kiedyś uduszono Pawła I.

Stalin zerwał się z fotela.

Drzwi się otworzyły. W drzwiach stał Własik, salutował.

- Pozwolicie zameldować?

Stalin patrzył na niego z przestrachem. Kto się tam czai za plecami Własika? Za plecami nie było nikogo.

- Ty co, k... twoja mać, tupiesz jak słoń?!

- Pozwólcie zameldować, towarzyszu Stalin. Dzwoni generał armii towarzysz Żukow.

- Przecież powiedziałem: z nikim nie łączyć!

- Tak jest, towarzyszu Stalin!

Własik wykonał w tył zwrot i wyszedł.

Żukow dzwonił... I czego on chce, ten Żukow? Zawiadomić, że Niemcy zajęli Smoleńsk, że Niemcy są pod Moskwą?! Szef Sztabu Generalnego to tępak! ON i jego ochrona będą się bić do końca, ostatnia kula - dla siebie. Lepsze to niż być rozszarpanym przez tłum. Albo, co jeszcze gorsze, trafić w ręce Berii, do jego podziemi na Łubiance. "Towarzysze" mogą się dogadać z Hitlerem, oddać mu Ukrainę, Białoruś, kraje nadbałtyckie, Kaukaz i bakijską ropę, byle tylko uratować swoją skórę, a JEGO obwinia o klęskę, oprawcy będą go katować w piwnicach Łubianki, będą wymuszać zeznania, że zdradził Związek Radziecki. Beria błyskawicznie zmieni front, stary prowokator!

Oczami wyobraźni ujrzał siebie nagiego, zakrwawionego, na kamiennej posadzce. Na myśl o torturach i biciu o mało go nie zemdliło. Nie przejmą się, że tak naprawdę jest już stary, ma ponad sześćdziesiąt lat. Kto to się skarżył, że jego, starego człowieka, bito? "Wielu pisało skargi i listy, ale ON zapamiętał właśnie te słowa... "Mnie, starego człowieka, bili..." Ach tak, to pisał Meyerhold, reżyser, ludowy artysta, rozstrzelany w zeszłym roku.

Stalin wstał, podszedł do szafy, wysunął szufladę, wyjął teczkę, w której przechowywał listy. Tych listów nie przekazał do archiwum, czasami je czytał. Piętnaście czy dwadzieścia spośród tego miliona listów, jakie pisali do niego skazani na śmierć.

Była tu "prośba o ułaskawienie" Bucharina, napisana na kilka godzin przed rozstrzelaniem:

"W mojej duszy nie ma ani jednego słowa protestu. Za moje winy powinno się mnie rozstrzelać nie raz, ale dziesięć razy. Błagam na kolanach. Pozwólcie żyć nowemu Bucharinowi. Ten gest proletariackiej wielkoduszności nie pójdzie na marne". Tak właśnie napisał.

Jeżow:

"Mój los jest przesądzony, oczywiście nikt nie daruje mi życia... Proszę o jedno - żeby rozstrzelano mnie spokojnie, bez tortur... Przekażcie Stalinowi, że będę umierał z jego imieniem na ustach..."

Były tu też listy innych rozstrzelanych członków Biura Politycznego. ON przechowywał je dla historii - niech wszyscy wiedzą: oskarżeni byli winni, to oni pisali przed śmiercią, a przed śmiercią ludzie nie kłamią.

List Meyerholda nie był adresowany do niego, lecz do Mołotowa. Beria zameldował, że Mołotow dostał taki list, więc ON spytał Mołotowa:

- Meyerhold pisał do ciebie?

- Tak.

- Co napisał?

W odpowiedzi Mołotow podał mu list. List znalazł się w tej teczce. ON nie pamiętał jak. Może wziął go na daczę z innymi dokumentami? W pamięci tkwiły tylko te słowa: "Mnie, starego człowieka, bili". Stalin wyjął z teczki list Meyerholda, przeczytał jeszcze raz: "Bili mnie tu, chorego, sześćdziesięcioletniego, starego człowieka, rzucali na podłogę twarzą do ziemi, gumowymi pałkami bili w pięty, po plecach, po nogach... A kiedy te miejsca na nogach puchły i nabiegały krwią, bili znowu tymi gumowymi pałkami po czerwono-sino-żółtych krwiakach, a ból był taki, jak gdyby polewano nogi wrzątkiem... Tą gumą bili mnie też po twarzy, mocno, z rozmachu... Krzyczałem i płakałem z bólu...

Leżąc na podłodze twarzą do ziemi wiłem się, kuliłem i skamlałem jak pies, bity przez gospodarza..."

Stalinowi znów zebrało się na mdłości. Nie, nie pozwoli, by robiono z nim coś takiego, nie dopuści do tego. Lepiej zginąć z rąk Niemców. A właściwie dlaczego Niemcy mieliby go zabijać? Czy zabili któregoś z przywódców podbitych państw? Żadnego. Ani królów, ani prezydentów, ani premierów. We Francji marszałek Petain stoi na czele rządu. I co? Nawet zachował kawałek Francji. Gdy Niemcy odejdą, Petain okaże się wybawicielem kraju.

Najważniejsze - to pozostać przy życiu, ocaleć. Nie pozwolą, zdrajcy, renegaci! Sami będą się ratować.

Zadzwonił. Na korytarzu rozległy się kroki. Nareszcie idzie normalnie, bałwan jeden. Własik wszedł, znieruchomiał przy drzwiach.

- Niemcy wszędzie zrzucają spadochroniarzy - posępnie powiedział Stalin.

Własik wytrzeszczał oczy, słuchał w napięciu.

- Spadochroniarzy - powtórzył Stalin. - Przebrani w nasze mundury podają się za funkcjonariuszy NKWD, biegle mówią po rosyjsku.

Zamilkł, popatrzył na Własika, tamten nadal stał z wybałuszonymi oczami.

Stalin mówił dalej:

- Tutaj też mogą zrzucić desant, żeby zabić przywódcę partii i rządu. Trzeba wzmocnić ochronę.

- Tak jest, towarzyszu Stalin, zaraz wezwę posiłki.

- Nie! Nigdzie nie dzwoń, nikogo nie wzywaj! Masz dość żołnierzy. Należy wzmóc czujność. Żeby nikt nie mógł się tu dostać. Jasne?

- Tak jest, towarzyszu Stalin.

- Odejdź!

Znów usiadł w fotelu, znów zapadł w drzemkę, znów obudził go szelest. To był znajomy szelest - Waleczka przyniosła kolację. Coś tam przełknął, nie miał apetytu.

Waleczka spojrzała na prawie nietknięte jedzenie, z dezaprobatą pokręciła głową, zabrała tacę. Przed wyjściem chciała zamknąć lufcik, wiedziała, że Iosif Wissarionowicz nie lubi spać przy otwartym. Stalin nie pozwolił jednak zamknąć lufcika.

Znów drzemał w fotelu, trzeba by się położyć, ale bał się rozebrać. Zdjął tylko buty.

Tak przesiedział całą noc, to drzemał, to otwierał oczy. Myśli znów się plątały, błądziły, ulatywały. Tylko jedna była wyraźna: dwieście milionów. Dwieście milionów. Dwieście milionów. Czy coś takiego można zwyciężyć? Jeśli wszyscy staną do walki, kto się przebije przez tę masę? Mężczyźni, kobiety, dzieci, miliony, miliony, miliony. Morze ludzi, gotowych na JEGO rozkaz iść na śmierć - kto ich zdoła pokonać?

Rankiem obudził go śpiew ptaków w ogrodzie. Zazwyczaj spał przy zamkniętych oknach, nic nie słyszał. Wstał, podszedł do drzwi werandy, rozsunął zasłony. Za drzewami wschodziło słońce, zapomniał, że istnieje świt, teraz sobie przypomniał.

Jak cicho. Nagle zachciało mu się spać. Zaciągnął zasłony, położył się na tapczanie, przykrył mundurem, momentalnie zasnął.

Obudził się, zerknął na zegarek. Wpół do pierwszej. W domu, za oknami, panowała ta sama przygniatająca cisza. Waleczka przyniosła śniadanie. Znów prawie nic nie zjadł, kazał sprzątnąć nakrycie, usiadł w fotelu. Ponownie ogarnął go strach. Nie wiedział, co się dzieje w kraju, nie włączał radia - po co, i tak nie usłyszy żadnej pocieszającej wiadomości, całej prawdy też nie... Nie chciał niczego słyszeć. I o niczym nie mógł myśleć, każda myśl wywoływała ból i cierpienie. Tylko jedno kołatało w mózgu: dwieście milionów, dwieście milionów! Hitler nie przedrze się przez takie ludzkie mrowie. Lecz ON został zdradzony, zdradzony, zdradzony...

Zapadł wieczór. W kątach panował już półmrok, Stalin znów się zdrzemnął.

Oprzytomniał, słysząc hałas w korytarzu.

Idą!

Chciał się zerwać, sięgnąć po pistolet. Nie miał jednak siły wstać. Zamknął oczy. A gdy je otworzył, ujrzał przed sobą Mołotowa, Woroszyłowa, Malenkowa, Berię, Mikojana i Wozniesienskiego... Miał wrażenie, że wypełnili sobą cały pokój, otoczyli GO ze wszystkich stron.

- Po co... Po co przyszliście? - wykrztusił Stalin.

- Koba - powiedział Mikojan. - Trzeba działać. Trzeba postawić kraj na nogi, utworzyć potężny ośrodek - Państwowy Komitet Obrony, przekazać mu całą władzę. Niech przejmie funkcje rządu, Rady Najwyższej, Komitetu Centralnego. Na czele powinieneś stanąć ty, Koba, twoje nazwisko da narodowi wiarę i siłę, zagwarantuje sprawność dowodzenia.

Stalin słuchał w milczeniu. Powoli odzyskiwał równowagę. Ci ludzie bez NIEGO nic nie mogą, nie mają odwagi sięgnąć po władzę, nie są nawet w stanie go zdradzić. Są posłuszni JEMU i tylko JEMU, cały naród też jest posłuszny wyłącznie JEMU. Patrzą na NIEGO, czekają na JEGO słowa. Zdołał jednak wymówić tylko jedno:

- Dobrze.

Teraz ON patrzył na nich. Tak, są MU posłuszni, naród też jest MU posłuszny. Dwieście milionów posłusznych MU ludzi. Cała droga od Mińska do Moskwy będzie usłana ciałami tych milionów, niemieckie czołgi nie przedrą się przez góry trupów, Niemcy poduszą się w tym smrodzie, poduszą się w dymie i ogniu pożarów. Paryż był miastem otwartym, w Rosji Hitler nie spotka miast otwartych, wszystko zostanie spalone, zniszczone i zlikwidowane - miasta, wsie, wioski, zbiory na polach, fabryki i zakłady, Niemcy nie dostaną ukraińskiego zboża i donieckiego węgla, dostaną tylko krew, krew, krew. Hitler utonie w tej krwi. To będzie krew milionów, dziesiątków milionów ludzi. Tę krew Historia wybaczy towarzyszowi Stalinowi. Jeśli zaś ON przegra wojnę i odda Rosję Hitlerowi - tego Historia nigdy mu nie wybaczy.

Milczenie przerwał Beria:

- Uważam, że Państwowy Komitet Obrony nie powinien być zbyt liczny. Na czele towarzysz Stalin, członkowie: Mołotow, Woroszyłow, Malenkow, Beria.

- Dobrze - powtórzył Stalin i dodał niepewnie: - Może włączyć też Mikojana i Wozniesienskiego?

- A kto będzie pracować w Sownarkomie, w Gospłanie? - zaoponował Beria. - Niech towarzysze Mikojan i Wozniesienski zajmują się sprawami rządu.

Wozniesienski powiedział twardo:

- Myślę, że w skład PKO powinno wchodzić siedem osób. Jestem zdania, że osoby wskazane przez towarzysza Stalina powinny dołączyć do PKO.

Co się kryje za tą rozbieżnością poglądów? Czego nie mogą podzielić? Sprytny Mikojan stwierdził gniewnie:

- Myślę, że tracimy czas. Ten spór jest niepotrzebny. Niech PKO będzie pięcioosobowy. My dwaj i bez tego mamy wystarczająco dużo obowiązków.

A więc nie są jednomyślni, kłócą się jak dawniej. To dobrze.

Stalin wciągnął buty, przespacerował się po pokoju, powoli, nieco chwiejnie - nogi spuchły po dwudziestu czterech godzinach spędzonych w fotelu. Podszedł do werandy, popatrzył na kwitnący letni ogród. Nie odwracając się powiedział:

- No cóż, niech tak będzie, a później - zobaczymy. Przygotujcie dekret o powołaniu Państwowego Komitetu Obrony. Który jutro? Pierwszy lipca. Jutro to opublikujcie.

Nadal patrzył na ogród, na swój ogród, na kwiaty, które pielęgnował, na las, widoczny za płotem. Wiele ogrodów zostanie wdeptanych w ziemię, wiele lasów spłonie. Spaloną ziemię, spalone miasta i wsie, krew i zwały trupów - oto co dostanie Hitler. ON już wiedział, co powinien powiedzieć narodowi.

- Po utworzeniu PKO naród będzie oczekiwał na wystąpienie jego przewodniczącego - usłyszał za plecami głos Mołotowa.

- Wystąpię w radiu trzeciego lipca - odpowiedział Stalin.

A jednak Stalin był zdenerwowany, głos mu się łamał, pił wodę i przez wszystkie głośniki, przez wszystkie megafony w kraju ludzie słyszeli drżący stukot szklanki o karafkę. Pierwszy raz w życiu powiedział słowa: "Bracia i siostry... Do was się zwracam, przyjaciele moi..."

Oczywiście kłamał, że przyczyną niepowodzeń jest zaskoczenie, że najlepsze dywizje wroga zostały już rozbite. Nie to było jednak najważniejsze. Najważniejsze było ogłoszenie wojny totalnej, wojny na wyniszczenie...

"Nasz kraj rozpoczął bój na śmierć i życie... Musimy zorganizować bezlitosną walkę przeciwko wszelkim dezorganizatorom zaplecza, dezerterom, panikarzom, szerzycielom pogłosek, musimy tępić szpiegów, dywersantów, spadochroniarzy nieprzyjacielskich... Nie pozostawiać nieprzyjacielowi ani kilograma zboża... Ani jednego litra paliwa... Uprowadzać całe bydło... Mienie, jeśli nie może być wywiezione, powinno być bezwzględnie niszczone... Tworzyć oddziały partyzanckie, grupy dywersyjne do wysadzania w powietrze mostów i niszczenia dróg, przerywania łączności telefonicznej i telegraficznej, podpalania lasów, składów, taborów... Stwarzać dla wroga warunki nie do zniesienia, ścigać i tępić go na każdym kroku... Naprzód, w imię naszego zwycięstwa!"

Jeśli JEMU sądzone jest zginąć, to ON nie zginie sam. Z NIM zginie cały naród. Do ostatniego człowieka.


12.


Wojna zastała Saszę w Prońsku, małym miasteczku na południu obwodu riazańskiego. Pracował jako kierowca w ekspedycji geodezyjnej, wytyczającej przebieg nowej szosy. W niedzielę rano mieszkańcy miasteczka zgromadzili się przed megafonem na placu. Nie każdy miał radioodbiornik, a ci, którzy mieli, przyszli w nadziei, że tu, na placu, w gromadzie, usłyszą coś więcej niż w domu. Przemówienia Mołotowa wysłuchali w milczeniu i w milczeniu się rozeszli. Tego samego dnia wykupili w sklepach wszystkie zapasy soli, zapałek i mydła.

A następnego dnia główną ulicą Prońska maszerowali poborowi - chłopcy, młodzi mężczyźni, miejscowi i z okolicznych wiosek, w cywilnych ubraniach, z tobołkami lub plecakami, obok kolumny szły matki, narzeczone, żony, wypatrywały swoich, nawoływały, przekrzykiwały się wzajemnie.

Sasza jeździł po trasie półtoratonówką gaz-AA, zbierał pracowników ekspedycji i ich sprzęt. We wszystkich wsiach słychać było lament i zawodzenie - wyprawiano mężczyzn na wojnę. Władze usiłowały nadać mobilizacji "kulturalny" charakter - z wiecami i przemówieniami, ale wieś żegnała poborowych odwiecznym zwyczajem, po rosyjsku - płaczem, pieśniami, tańcami, wódką i poczęstunkiem. Wiadomo - "ostatni dzionek dzisiaj..."

Z kolejną grupą geodetów Sasza wracał do Prońska, pomagał zwijać majdan ekspedycji.

W pokoju przez cały dzień nie milkło radio. Ludzie nie wierzyli w doniesienia z frontu. "Zacięte walki na kierunku brzeskim" oznaczały, że Brześć został zajęty przez wroga. "Nieprzyjacielowi udało się odeprzeć nasze wojska" - nasi się cofają, albo zostali okrążeni, albo zginęli. "W ciągu doby wzięto do niewoli pięć tysięcy niemieckich żołnierzy i oficerów" - gdzież to mogło się zdarzyć, jeśli walki toczą się już pod Mińskiem?! To nie nasi biorą Szwabów do niewoli, ale Szwaby naszych.

W Riazaniu wprowadzono zaciemnienie, mieszkańcy powiesili na oknach niebieskie zasłony, zakleili szyby, kopali rowy przeciwlotnicze na podwórkach, ulicami ciągnęły kolumny poborowych. Tak samo jak w Prońsku obok szły matki, żony i siostry, w WKR, w komisariatach milicji, w szkołach ochotnicy prowadzili szkolenie wojskowe. Sasza zadzwonił do mamy, uprzedził ją, że wkrótce zostanie zmobilizowany. Mama była spokojna, rozumiała, że wraz z wojną zaczyna się dla Saszy nowe życie, tamto szczególne, które ciążyło nad nim od tylu lat, teraz odeszło w przeszłość.

Sasza wstąpił do Jewgienija Juriewicza, jedynego człowieka w Riazaniu, z którym utrzymywał przyjacielskie stosunki. Lubił go, Jewgienij Juriewicz przypominał swojego brata Michaiła, sąsiada Saszy z Arbatu: też taki łagodny, inteligentny, nawet podobny: binokle, rzadkie włosy, taki sam cichy śmieszek, uśmiech pełen dobroci. Miłośnik muzyki, wieczorami przesiadywał przed radiolą, teraz jak wszyscy musiał oddać radio władzom i zadowolić się głośnikiem.

- A więc, Saszo - mówił Jewgienij Juriewicz - będziemy wojować?! Próbowałem wstąpić do pospolitego ruszenia, ale mnie nie wzięli - wskazał binokle. - Ciągle kopiemy rowy. W pracy i w domu. Jak pan myśli, czy one coś pomogą podczas bombardowania?

- Pewnie tak.

- Zdumiewa mnie i podnosi na duchu jedność narodu. Tylu ludzi niewinnie ucierpiało, a w obliczu niebezpieczeństwa zapomnieli o swoich krzywdach. Prasa podaje, że Niemcy zrzucają na nasze tyły szpiegów, dywersantów, oczywiście tak jest, ale zdrady w Rosji nie będzie. W żadnej wojnie Rosjanie nie zdradzili swojego kraju.

- A jeśli Hitler rozwiąże kołchozy, uwolni chłopów?

- Jeśli Hitler zniesie kołchozy, nie dostanie zboża. Zanim podzielą ziemię, zanim utworzą gospodarstwa, minie dużo czasu. A Hitler potrzebuje zboża natychmiast, teraz.

- Może obiecać chłopom ziemię.

- Miły Saszo, gdyby Lenin w siedemnastym roku tylko obiecał ziemię i pokój, nie utrzymałby się przy władzy nawet przez tydzień. Dał to wszystko w ciągu jednego dnia, jednym dekretem, i dlatego wygrał. W obietnice nikt nie uwierzy. Nie, Saszo, Rosjanin nie ścierpi najeźdźców. Myślę, że nasi przywódcy to docenią, będą bardziej ufać ludziom. Mam nadzieję, że po wojnie nastaną nowe, lepsze czasy.

Sasza słuchał. Takie nastroje ogarnęły wszystkich: patriotyzm, zapał bojowy. Dla niego też liczyło się tylko jedno - obrona ojczyzny.

- Czekam na kartę powołania - powiedział. - Czy mogę zostawić u pana swoje rzeczy? Zajmą niewiele miejsca. Walizka i paczka książek.

- Po co pan w ogóle pyta? Na Boga! Oczywiście! Zabierze je pan po wojnie. Tylko proszę zwyciężyć!

- Postaram się - obiecał Sasza z uśmiechem.

Po tygodniu dostał wezwanie. Miał się stawić w RKU z dowodem i książeczką wojskową.

Zmęczony, zaaferowany lejtenant odebrał mu dowód, schował do szuflady, przejrzał książeczkę wojskową, wyszukał kartę ewidencyjną.

- Jesteście kierowcą?

- Tak.

- Macie prawo jazdy? Sasza podał mu prawo jazdy.

Lejtenant rzucił na nie okiem, nawet nie wziął do ręki, wypełnił blankiet karty mobilizacyjnej, wręczył Saszy:

- Pokażecie to w pracy, otrzymacie rozliczenie i wszystko co należy, a jutro... Wiecie, gdzie jest fabryka Sielmasz?

- Wiem.

- Zgłosicie się tam jutro o ósmej rano.

W Sielmaszu formował się batalion samochodowy. Szef sztabu obejrzał prawo jazdy Saszy, pokiwał głową z uznaniem:

- Jedenaście lat stażu. A wykształcenie?

- Sasza miał w kieszeni świadectwo ukończenia instytutu z adnotacją:

"Nie obronił pracy dyplomowej z powodu aresztowania". Dlatego odpowiedział: Niepełne wyższe.

- Gdzie studiowaliście?

- W Instytucie Transportu.

- Chodźmy do dowódcy batalionu.

Dowódca batalionu, kapitan Jułdaszew, niewysoki chudy Tatar, przyjrzał się Saszy spod zmrużonych powiek.

- Dlaczego nie ukończyliście studiów?

- Ze względów rodzinnych.

- Na którym roku przerwaliście naukę?

- Na czwartym.

- Przyjmujemy samochody na stan, potrzebujemy fachowców. Będziecie tymczasowo w dyspozycji zastępcy do spraw technicznych, technika wojskowego pierwszej rangi, Korobkowa.

Sasza poszedł do łaźni, oddał cywilne ubranie do dezynfekcji, w magazynie wydano mu kombinezon, umundurowanie jeszcze nie dotarło, dostał też talony żywnościowe do stołówki zakładowej. Zakwaterowanie - w dużej hali fabrycznej czy magazynie, zastawionym łóżkami bez materaców, poduszek i pościeli.

- Wybierz sobie wyrko - powiedział dyżurny. - Ci, którzy dostali już wozy, śpią w kabinach, a tu pusto. Jak masz jakieś rzeczy, to zdaj do kapciory.

Samochody przyjmowano na dziedzińcu.

Korobkow okazał się niezdarnym chłopakiem o grubych wargach, w wojskowych butach i kombinezonie, pod którym widać było bluzę z miedzianymi guzikami. Na wiadomość, że Sasza studiował w moskiewskim Instytucie Transportu, rozpłynął się w uśmiechu:

- Słuchaj, tośmy z jednej uczelni!

Tylko tego brakowało! Sasza nie przypominał sobie żadnego Korobkowa. Zresztą, jakie to może mieć znaczenie? Dawne życie się skończyło, zaczęło się nowe.

- Nasz wydział przekształcili w MITD - Moskiewski Instytut Transportu Drogowego - i przenieśli na Prospekt Leningradzki - ciągnął Korobkow. - Urzęduję tutaj sam, dowódca batalionu to kawalerzysta, więc cała technika spadła na moją głowę, mam do pomocy tylko mechanika. Doświadczony.

Przywołał stojącego przy samochodach starszego mężczyznę w wytartej marynarce.

- Wasilij Akimowicz!

Tamten podszedł, wycierając ręce w szmatę.

- Poznajcie się, szeregowiec Pankratow, będzie przyjmować samochody.

Wasilij Akimowicz spojrzał na Saszę obojętnym wzrokiem i wrócił do aut.

- Nie traćmy czasu. - Mijając kolejkę czekających na przyjęcie wozów, Korobkow podszedł do dwóch świeżo pomalowanych półtoratonówek. - Zacznij od tych...

Obok ciężarówek stał mordziasty chłopak w bluzie bez naramienników, miał oficerski pas i eleganckie chromowe buty, w takich strojach chodzą dziś pracownicy na stanowiskach, jednakże z boku dyndała mu brezentowa torba, przerzucona przez ramię. Po tej torbie Sasza domyślił się: zaopatrzeniowiec.

- No i co, Gortorg - skinął na chłopaka Korobkow. - Wytrzasnąłeś farbę?

- Rozkaz wykonany, towarzyszu techniku wojskowy pierwszej rangi - dziarsko zameldował zaopatrzeniowiec.

- Sprawdzałem te wozy przedwczoraj - wyjaśnił Korobkow. - Są w idealnym stanie, ale wygląd miały nieszczególny, kazałem pomalować, a tu farby nie ma. Wykombinowali. Wykombinowaliście farbę, Gortorg?

- Ojczyzna potrzebuje, kraj musi dać - zażartował zaopatrzeniowiec.

- Dobra, Pankratow, działaj - powiedział Korobkow i odszedł.

Sasza kazał kierowcy włączyć silnik i podnieść maskę.

- Słuchaj, naczelniku, techniczny już kontrolował te wozy - zaczął zaopatrzeniowiec. - Uznał je za sprawne.

- Teraz ja sprawdzę.

Sasza posłuchał pracy silnika na różnych obrotach, dał znak kierowcy: wyłącz!

- Nie mogę przyjąć samochodu, silnik stuka - powiedział, opuszczając klapę maski.

Drugi samochód też uznał za niesprawny - za duży luz kierownicy, trzeba umocować kolumnę.

- A skąd wziąć nowe sworznie? - zaprotestował kierowca.

- Wasza sprawa.

- Czepiasz się, naczelniku - ponuro powiedział zaopatrzeniowiec i ruszył do sztabu, pewnie poskarżyć się Korobkowowi.

Tego dnia Sasza nie przyjął ani jednego samochodu: usterki, łyse opony, rdza, słabe akumulatory.

Przykre zajęcie! Jedni kierowcy klęli, drudzy byli uprzedzająco grzeczni, inni patrzyli błagalnym wzrokiem. Saszy było ich żal: wiedział, że nie są w stanie usunąć usterek, a za nieoddanie samochodów wojsku grozi im sąd, ale nie miał prawa wysyłać na front niesprawnych pojazdów.

Korobkow był wstrząśnięty.

- Ani jednego dobrego wozu? Może jesteś zbyt wymagający? Przecież sam sprawdzałem te samochody!

- Proszę bardzo - powiedział Sasza. - Możemy obejrzeć je razem. Korobkow nie chciał robić wspólnego przeglądu technicznego, powiedział zmartwionym głosem:

- Sytuacja jest trudna, a terminy naglą. Jeśli teraz zaczniemy się czepiać, później będziemy musieli przyjmować wozy jak leci, byle wyruszyć na czas. Nowych aut nikt nam nie da. Zrobimy tak: skoro auto przeszło przegląd techniczny w wydziale komunikacji i jest na chodzie, przyjmiemy je.

- Nie podpiszę takich dokumentów - stwierdził Sasza. Korobkow zmarszczył brwi:

- No cóż, idź, na razie masz wolne.

"Wolnego" nie było. Rano pobudka, śniadanie, potem zajęcia: musztra, regulaminy, karabin, granat, zasady ruchu w warunkach marszowych i bojowych, zachowanie się podczas ataku z powietrza, pod ogniem artylerii, gaszenie płonących pojazdów, maskowanie na postojach, sygnalizacja, udzielanie pierwszej pomocy, posługiwanie się pakietem indywidualnym, zasady transportu amunicji, broni, materiałów łatwopalnych i ludzi. Zajęcia prowadzili młodsi technicy Korniuszyn i Owsiannikow, młodzi chłopcy, świeżo upieczeni absolwenci szkół samochodowych, pełniący w batalionie funkcję dowódców plutonów. Czas wolny Sasza spędzał w hali, przerobionej na garaż. Kierowcy klęli - samochody do niczego, skąd je wytrzaśnięto, nie ma jak remontować, kłócili się z dowódcami: "Sam wsiadaj i jedź!" Do Saszy odnosili się z szacunkiem, wiedzieli, że zdyskwalifikował gruchoty, chwalili: zuch! Często zasięgali też rady - Sasza znał się na samochodach.

Zajęcia polityczne prowadził politruk Szczerbakow, rezerwista, miejscowy, z Riazania, pracownik Osoawiachimu. Czytali "Prawdę", "Czerwoną Gwiazdę", Szczerbakow kazał żołnierzom opowiadać swoimi słowami treść artykułów. Kierowcy z miasta jakoś sobie radzili, ale wiejscy nie byli w stanie nic wydukać. Szczerbakow wściekał się, wręczał czerwonoarmistom gazetę: "Na jutro naucz się na pamięć!"

Sasza oczywiście odpowiadał bez zająknięcia. Wzbudzało to nieufność Szczerbakowa: jakiś za bardzo oblatany. Podejrzliwie zezował w stronę Saszy.

Po dwóch dniach wezwano Saszę do dowódcy batalionu. W gabinecie Jułdaszewa znajdowali się: Korobkow, mechanik Wasilij Akimowicz, technicy Korniuszyn i Owsiannikow oraz niedawno przybyły dowódca pierwszej kompanii - starszy lejtenant Bieriezowski, jak się wydawało Saszy, oficer zawodowy, chyba czterdziestoletni, szpakowaty, sztywny, oschły i wymagający.

Sasza zameldował swoje przybycie.

Jułdaszew wskazał krzesło. Sasza usiadł.

Wszedł politruk Szczerbakow, powitał wszystkich suchym skinieniem głowy, usiadł obok Jułdaszewa.

- Przeprowadzimy naradę techniczną w sprawie przyjmowania sprzętu. Proszę, towarzyszu Korobkow.

Korobkow złożył raport. Zgodnie z harmonogramem powinno się przyjmować na stan dwadzieścia samochodów dziennie. Plan nie jest realizowany. Trzeba nadrobić opóźnienie.

- Pytania? - rzucił Jułdaszew.

- Pozwolicie, towarzyszu kapitanie? - powiedział Szczerbakow. - Mam pytanie do szeregowca Pankratowa. Szeregowy Pankratow!

Sasza spojrzał na niego pytająco.

- Szeregowy Pankratow! - powtórzył Szczerbakow. - Należy wstać, kiedy zwraca się do was starszy stopniem.

Sasza wstał.

- Szeregowy Pankratow! Mieliście rozkaz przyjmować samochody. Wszystkie zdyskwalifikowaliście. Czy auta były na chodzie?

- Były na chodzie, ale...

- Ach tak, na chodzie - przerwał mu Szczerbakow. - Dlaczego więc ich nie przyjęliście?

- Człowiek z jedną nogą, z protezą albo o kulach też jest na chodzie. Do wojska go jednak nie biorą.

Starszy lejtenant Bieriezowski uśmiechnął się, zatrzymał wzrok na Saszy.

- Tylko proszę bez dowcipów! - złowieszczo powiedział Szczerbakow. - Nie zapominajcie, że jesteście w wojsku, darujcie sobie te inteligenckie wygłupy. Jaki przykład dajecie kierowcom? Odmawiają przyjęcia samochodów, żądają nowych.

Sasza wiedział, że kierowcy wcale nie domagają się nowych aut, lecz sprawnych, ale odpowiedział tak:

- Jestem zwykłym szoferem, nie mam obowiązku przyjmować wozów.

- Rozkazano wam przyjmować, to przyjmujcie.

Sasza milczał. Co mógł odpowiedzieć temu durniowi?

- Siadajcie, Pankratow - powiedział Jułdaszew. - Czy da się usunąć usterki w samochodach, które zdyskwalifikowaliście?

- W batalionie nie da rady, nie ma jak. W Riazaniu są jednak bazy transportowe, warsztaty, magazyny części, wszystko można dostać i zrobić.

Jułdaszew zwrócił się do Wasilija Akimowicza:

- Co wy na to, towarzyszu Sinielszczikow?

- Jeśli zakłady zechcą pomóc w naprawie, to pomogą. Trzeba będzie załatwić sprawę przez komitet miejski partii.

Starszy lejtenant Bieriezowski powiedział:

- Sprawdziłem samochody w mojej kompanii. Są w złym stanie, słabe akumulatory, zdarte bieżniki.

Korobkow zaprotestował:

- Towarzyszu starszy lejtenancie, trzeba wziąć pod uwagę okoliczności. Większość samochodów zdano dla wojska w czerwcu i w lipcu. Dla nas zostały resztki.

- Okoliczność jest tylko jedna - osadził go Bieriezowski. - Na froncie potrzebne są sprawne auta, tam się walczy.

Wszedł szef sztabu, położył przed Jułdaszewem kartkę. Ten przeczytał, powiedział:

- Przyszła depesza: pilnie stawić się w Moskwie po odbiór wozu pomocy technicznej. Kogo poślemy?

- Mogę pojechać - błyskawicznie zgłosił się Korobkow.

- Batalion nie może zostać bez nadzoru technicznego. - Spojrzenie Jułdaszewa zatrzymało się na Owsiannikowie. - Weźmiecie kierowcę, towarzyszu Owsiannikow, i pojedziecie. Macie w plutonie kierowców?

- Na razie tylko jednego - Owsiannikow wskazał Saszę. - Szeregowego Pankratowa.

- No więc weźmiecie ze sobą szeregowego Pankratowa. - Oddał depeszę szefowi sztabu. - Wydajcie im dokumenty.

Sasza wstał:

- Towarzyszu kapitanie, pozwólcie zameldować: nie dostałem jeszcze umundurowania.

- Każcie wydać - polecił Jułdaszew.

- "Beu" - ni to powiedział, ni to spytał szef sztabu.

- Nie, wydajcie "enzet".

A więc mają nowe mundury, pewnie niewiele, dlatego trzymają je w magazynie.


13.


Taka niespodzianka, takie szczęście! Jułdaszew oczywiście chciał wysłać właśnie jego. Chytry Tatar. Spryciarz. I utarł nosa temu bałwanowi Szczerbakowowi.

Sasza zabrał od Jewgienija Juriewicza swoje rzeczy i książki, zatrzymał dla siebie dwie zmiany bielizny, wełniane skarpety, sweter, szalik, onuce, ręcznik, brzytwę, krem, mydło, szczoteczkę do zębów, flakonik wody kolońskiej, fotografię mamy, odłożył też dwutomowe wydanie Czechowa i "Wojnę i pokój" - książki mogą leżeć w szoferce, nie trzeba będzie wieźć ich do Moskwy. Pozostały dobytek spakował do walizki i wojskowego worka. Wieczorem zadzwonił do mamy, uprzedził o swoim przyjeździe w delegację.

Wczesnym rankiem w towarzystwie technika Owsiannikowa siedział już w pociągu. Pasażerów było niewielu, na przedmieściach Moskwy wagon prawie opustoszał - do stolicy można było wjechać wyłącznie z przepustką albo na wezwanie urzędów centralnych.

Owsiannikow okazał się sympatycznym chłopakiem, przyjacielskim i towarzyskim. Choć był przełożonym Saszy, zwracał się do niego per "wy" jako do starszego wiekiem, a na dodatek "inteligenta". Mówił z uśmiechem:

- Kiedy palnęliście politrukowi o tym inwalidzie o kulach, o mało co nie wlazłem pod stół ze strachu.

- Czemu?

- Toż to wydział polityczny! Oni się nie patyczkują, mogą załatwić człowieka za jedno nieopatrzne słowo.

Pochodził z obwodu kostromskiego, pracował w kołchozie, potem w POMie, był traktorzystą. Popatrywał w okno i opowiadał:

- W wojsku skierowali mnie na prawo jazdy, zaliczyłem kurs, no a potem, jako że ukończyłem siedmiolatkę, posłali do wojskowej szkoły samochodowej i tak zostałem młodszym technikiem.

Młody, rumiany, był bardzo dumny z kwadrata na pagonach, gorliwie salutował napotkanym oficerom, cieszył się, gdy to jemu salutowano, ale nie zatrzymywał żołnierzy, którzy nie oddawali mu honorów, zuch chłopak, nie wywyższał się. Niósł walizkę Saszy: "Wy macie worek, pomogę!"

Kogoś Saszy przypominał. Sasza wytężył pamięć. Oczywiście... Owsiannikow był podobny do młodziutkiego lejtenanta, którego Maks przyprowadził na tamten ostatni wieczór sylwestrowy. Lejtenancik sumiennie kręcił korbką patefonu, był nieśmiały, milczał, nie odważył się odezwać do Wari. Saszę bawiła ta nieśmiałość lejtenanta, chciał namówić Warię, żeby z nim porozmawiała i wtedy po raz pierwszy zobaczył z tak bliska jej malajskie oczy i delikatną twarz. Potem tańczył z Warią, trzymał jej małą dłoń w swojej, Waria uśmiechała się, nawet nie próbowała ukryć radości, że z nim tańczy. Ile miała wtedy lat? Szesnaście, on miał dwadzieścia dwa. Dziś ona ma dwadzieścia cztery, a on trzydzieści, zaczął się czwarty dziesiątek. Oto jak szybko wszystko minęło, przemknęło, przeleciało, odeszło.

A tamten lejtenant miał na imię Serafim, tak się nazywał...

Owsiannikow nigdy przedtem nie był w Moskwie, miasto go oszołomiło. Dworzec, plac, ludzie, tramwaje, samochody. Nie odstępował Saszy na krok, bał się zgubić. Na widok patrolu oficerskiego dosłownie zamarł, patrzył z przerażeniem, jak żołnierze sprawdzają ich dokumenty.

Saszy zaś od razu rzuciło się w oczy, że zniknęły prawie wszystkie kioski, tłum się wyraźnie przerzedził. Wiele kobiet w mundurach, wiele wojskowych ciężarówek z żołnierzami, na ziemi srebrzyste balony zaporowe, wieczorem wypuszczą je w powietrze, na placach baterie dział przeciwlotniczych.

Baza, w której mieli odebrać warsztat na kołach, znajdowała się niedaleko, w rejonie Krasnosielskiej. Dojechali tam prawie pustym tramwajem, znaleźli bazę w jednym z zaułków, wcześniej musiały się tam mieścić jakieś magazyny. Rozległy dziedziniec z bocznicami kolejowymi, wokół dziedzińca - warsztaty, samochody pod wiatami, od ulicy wejście do sztabu. W korytarzach mnóstwo wojskowych, kierowców, techników, pewnie też przyjechali po auta. W kancelarii dziewczyna-pisarz porównała ich dokumenty z jakąś listą, zwróciła papiery Owsiannikowowi.

- Idźcie do naczelnika bazy, w lewo, ostatnie drzwi na końcu korytarza.

Owsiannikow poszedł do naczelnika, Sasza przycupnął na swojej walizce, żałował, że nie zadzwonił do mamy z dworca, czort wie, jak długo będą ich tu trzymać.

Wrócił Owsiannikow:

- Towarzyszu Pankratow! Chodźcie ze mną. Wzywają was.

Sasza wszedł za nim do gabinetu.

Za biurkiem siedział inżynier wojskowy trzeciej rangi. Podniósł głowę, spojrzał na Saszę... Runoczkin! Niech go diabli, Runoczkin, kolega z roku, mały, ciut zezowaty i wiecznie przygarbiony Runoczkin!

Runoczkin wstał, nie odrywał oczu od Saszy.

- Sasza, to ty?

- Jakby ja...

Runoczkin wyszedł zza biurka, padli sobie w ramiona, wycałowali się. Owsiannikow uśmiechał się niepewnie, było mu niezręcznie, wrażliwy chłopak.

Ukrywając wzruszenie Runoczkin powiedział szorstko:

- No i czego stoicie, siadajcie!

Usiedli.

Tamte przeklęte dni zostawiły niewiele miłych wspomnień, ale o Runoczkinie Sasza zawsze myślał z sympatią - wierny przyjaciel, jedyny, który go wtedy nie opuścił w instytucie, bronił, interweniował. Zmienił się Runoczkin. Może to z powodu munduru. Dawniej chodził zgarbiony, a teraz proszę - jak struna, niewysoki, zgrabny oficer, pewny siebie, nawet władczy, nie zezuje, patrzy prosto. Jedno dręczyło Saszę - zapomniał, jak Runoczkin ma na imię. W instytucie rzadko mówili sobie po imieniu, najczęściej po nazwisku. No i zapomniał. Jak się do niego zwracać? Może po wojskowemu? Nie, tamten mówi "Sasza", a nie "szeregowy Pankratow".

- Przekaż swojemu dowództwu, młodszy techniku - powiedział Runoczkin - żeby podziękowali Bogu, że wysłali z tobą Pankratowa, razem studiowaliśmy, w jednej grupie, rozumiesz? Taki wóz wam wyszykuję, jakiego nie ma żaden batalion samochodowy. Jasne?

- Tak jest, towarzyszu inżynierze wojskowy trzeciej rangi. Dziękuję.

- Po co tyle słów... Mów po prostu "inżynierze wojskowy".

- Tak jest, towarzyszu inżynierze wojskowy.

- Wóz dostaniecie jutro. Zameldować się tutaj o dziesiątej zero zero. Towarzysz Pankratow zatrzyma się...

- U matki - podpowiedział Sasza.

- Właśnie, a was, techniku, ulokujemy w hotelu garnizonowym, obok jest kino, w pobliżu Teatr Transportu, nie będziecie się nudzić.

Nacisnął guzik dzwonka. Zjawiła się ta sama dziewczyna-pisarz. Runoczkin podał jej dokumenty:

- Podstemplujcie delegację, zaprowiantujcie obu, dla szeregowca Pankratowa suchy prowiant, prawda, Sasza?

- Jasne.

- A wam, techniku wojskowy, pewnie bardziej pasuje stołówka. No jak, techniku? Wolicie żuć śledzie w hotelu czy zjeść coś na gorąco?

- Wolałbym na gorąco.

- Technika wpiszcie na stan do naszej stołówki i dajcie mu skierowanie do hotelu, pokój numer sześć.

- Dmitriju Płatonowiczu, jeśli do pokoju numer sześć, to musicie napisać kartkę do komendanta.

Chwała Bogu! Ma na imię Dimka, właśnie tak, Dima, Dimka. Runoczkin napisał coś na kartce, wręczył dziewczynie. - Techniku wojskowy, idźcie, wszystko wam załatwią, a ty, Łariso, przynieś tu dokumenty Pankratowa. Odmaszerować!

Owsiannikow wstał.

- Tak jest, towarzyszu inżynierze wojskowy.

- Chwileczkę! - Sasza zanotował na karteczce numer telefonu mamy, dał Owsiannikowowi. - To telefon do mojej matki, na wszelki wypadek.

- Doskonale. Poczekam na was na korytarzu, towarzyszu Pankratow.

- Po co? - spytał Runoczkin.

- Względem rzeczy, żeby nie buchnęli...

- Jakich rzeczy?

- Mam ze sobą walizkę i książki, mój majątek, chcę go zostawić u matki - wyjaśnił Sasza. - Wszystko leży w korytarzu.

Runoczkin otworzył drzwi na korytarz, rozkazał pierwszemu z brzegu żołnierzowi wnieść walizkę i worek do gabinetu.

- Proszę o pozwolenie odejścia, towarzyszu inżynierze wojskowy.

- Idźcie!

Owsiannikow zasalutował, wykonał w tył zwrot, wyszedł.

- To chyba nie twój dowódca, ale ordynans - zauważył Runoczkin.

- Po prostu miły chłopak. Dima, pozwolisz mi stąd zadzwonić?

- Na Boga! - Runoczkin podsunął Saszy aparat telefoniczny. Sasza zadzwonił do mamy, uprzedził, że już jest w Moskwie, zaraz będzie wolny i przyjedzie.

- Saszka, ciągle nie mogę uwierzyć... Twój technik położył przede mną wasze delegacje, patrzę - Pankratow A. P., nawet nie zwróciłem uwagi, tu się kręcą setki ludzi, a potem coś mnie tknęło... Pankratow A. Może Aleksander? A nuż?! Dawaj, powiadam, tego Pankratowa... No i jesteś! Nie spodziewałem się takiego spotkania, słowo daję, myślałem sobie, pewnie zginął Sasza, przepadł jak inni. Przecież byłem u twojej matki, powiedziała, że siedzisz w Butyrkach, później, po ukończeniu instytutu, wysłali mnie na prowincję, zupełnie straciłem cię z oczu.

- Wiem, że byłeś u mojej mamy, mówiła mi na widzeniu. Byłeś jedynym, który ją odwiedził. Dziękuję.

Runoczkin machnął ręką, uciekł spojrzeniem.

- Dobra, nie ma o czym gadać... Opowiadaj o sobie.

- O sobie? Niby co? Odwaliłem trzy lata zsyłki na Syberii, nad Angarą. Potem dostałem minus - nie mam prawa mieszkać w dużych miastach. Wojna mnie wyratowała. Teraz jestem takim samym żołnierzem jak wszyscy.

- Ale dlaczego szeregowcem?

- Aresztowali mnie przed promocją w instytucie.

Runoczkin pokręcił głową.

- Co za swołocz, ale narobili bigosu! W naszym instytucie zgarnęli prawie połowę ludzi.

- Coś niecoś o tym wiem...

- No i mają Hitlera w Smoleńsku - mściwie powiedział Runoczkin i machnął ręką. - Nie będziemy teraz o tym mówić! Chwała Bogu, że w ogóle żyjesz! Ale szeregowy?! Wiesz co? Ściągnę cię tutaj.

- Jak to?

- Zwyczajnie. Przez Zarząd Główny wyślemy wezwanie do twojego batalionu: takiego a takiego natychmiast oddelegować do naszej dyspozycji.

- I co miałbym tu robić?

- Co chcesz - możesz być brygadzistą, kierownikiem warsztatu, właśnie zaczynamy szykować pociąg remontowy. - Wskazał okno. - Widzisz, jest tu nawet bocznica. Nadamy ci stopień, czasowo będziesz mieszkać w Moskwie, a potem zobaczymy, jak się potoczy ta wojna.

- Dziękuję, Dima, ale to nie dla mnie. Nadać stopień? Trzeba będzie wypełnić ankietę, podać, że byłem karany.

- Saszka, co ty wygadujesz? Dziś tylko durnie piszą prawdę w ankietach. Kto to sprawdzi? Ci od sprawdzania dekują się po kątach.

- Poza tym mam w Moskwie za dużo znajomych. Nie chcę chodzić z duszą na ramieniu. Cztery lata tak żyłem. Mam dość. Koniec z tym! Wojna, front, żadnych pytań!

- Wolisz służyć pod komendą jakiegoś zupaka? Kto jest dowódcą twojego batalionu?

- Kapitan Jułdaszew.

- Nie znam. A zastępca do spraw technicznych?

- Korobkow, technik wojskowy pierwszej rangi.

- Korobkow? Wańka?

- Nie wiem, jak ma na imię.

- Ale ja wiem. Tchórz wojskowy pierwszej rangi. Urządził się po protekcji, po studiach przekładał papierki w narkomacie, samochodu na oczy nie widział. A teraz szybciutko dali mu stopień i awansowali na technika.

- Czy w wojsku coś takiego jest możliwe?

- Kochany, u nas znajomości więcej znaczą niż narkomat obrony. Wszędzie tak jest.

- Teraz rozumiem, dlaczego przyjmował wszelki złom. Skąd go znasz?

- Pamiętasz Borię Niestierowa?

- Oczywiście.

- Coś ty wtedy na niego napisał? "Porcyjka ryżu, kotlet schabowy, na grób Borysa pomnik gotowy". Dobrze mówię? Drogo cię kosztował ten kotlet.

- Drogo - uśmiechnął się Sasza.

- Borka Niestierow pracuje w Zarządzie Głównym. To właśnie on opowiedział mi o Korobkowie. W wojsku nigdy nie wiesz, na kogo trafisz. A tu, ze mną, będziesz miał spokój, nie dam cię skrzywdzić. Pomyśl o tym. Nie pomyślisz - zadecyduję za ciebie: jeszcze dziś wyślę raport!

- Dima - Sasza spoważniał. - Nie rób tego. Proszę Cię... Obiecaj.

- Sasza, popełniasz błąd... Chcesz walczyć? Masz nadzieję, że na froncie odzyskasz dobre imię, odkupisz winy? Nie łudź się! Tam - wskazał palcem sufit - nic się nie zmieniło. Wprost przeciwnie!

- Nie miałem i nie mam żadnej winy na sumieniu - powiedział Sasza. - Nie muszą mi niczego przebaczać. Ja też nie będę im przebaczał. Po prostu chcę być wreszcie wolny. Tam, na froncie, za kierownicą, będę wiedział, w imię czego żyję, a jeśli przyjdzie mi zginąć, to będę wiedział, za co ginę. Podjąłem już decyzję.

- No dobra! Decyzja to decyzja. A teraz skoczymy na obiad, przecież jesteś prosto z drogi, zjemy, wypijemy...

- Dima, od wielu lat nie widziałem matki.

- Wybacz. Ale musimy oblać to spotkanie! Zdzwonimy się, umówimy, może ściągniemy Borię Niestierowa.

- Dima, powiem ci szczerze: nie mam ochoty widzieć kogokolwiek z instytutu, poza tobą oczywiście. Spotkałem cię i jest to mój szczęśliwy dzień. Sam rozumiesz, że w ciągu tych siedmiu lat nie miałem ich zbyt wiele.

- Rozumiem, Sasza, rozumiem. - Runoczkinowi zadrżał głos.

- Powiedz mi, metro kursuje normalnie?

- Jakie metro?! Mam tu pełen dziedziniec samochodów. Popędzisz jak wiatr.


14.


Ciasna głęboka studnia podwórka między siedmiopiętrowymi oficynami. Podwórko jego dzieciństwa. Przy wejściach na klatki schodowe beczki z wodą, skrzynie z piaskiem, poza tym nic się nie zmieniło. Te same schody pożarowe wzdłuż ścian, wspinał się po nich na dach, żeby zainstalować antenę do radia detektorowego. Dziś nikt już nie pamięta tych samodzielnie składanych odbiorników, a wtedy dopiero zaczynała nadawać pierwsza radziecka radiostacja imienia Kominternu.

Obok bramy wyjście z kina "Arbacki Ars", tamtędy wypuszczano publiczność po seansie. Latem drzwi były stale otwarte - na sali duszno, nad czarnymi rzędami widzów migotał promień projektora, słychać było jego terkot i dźwięki rozstrojonego fortepianu... Max Linder, Douglas Fairbanks, Mary Pickford, wzruszający, pechowy Charlie Chaplin. Tyle lat, a jak wyraźnie tkwi w pamięci.

Podręczniki i zeszyty pakowało się wtedy w ceratę, mocno ściągało rzemieniem, najlepiej długim, paczka świetnie nadawała się do bójek, można nią było wywijać młynka... Tu toczyli bitwy, na tym podwórzu, wydawało się wówczas wielkie i rozległe. Nie myślał, że wróci tutaj tak szybko, zaledwie po siedmiu latach. To dzięki wojnie. Minęło go kilku ludzi, wpatrywał się w ich twarze, nie, sami nieznajomi.

Sasza wbiegł na swoje piętro, nie zdążył nacisnąć dzwonka, drzwi otworzyły się na oścież, mama objęła go, przypadła do piersi, zanosiła się płaczem, na próżno próbowała powiedzieć, że widziała, jak wchodził na podwórko.

- Mamo, kochana, uspokój się. - Sasza całował jej głowę. - Popatrz, wszystko w porządku, wszystko dobrze.

Przeszli do pokoju. Mama usiadła na krześle, ścisnęła jego ręce w swoich, jej usta drżały.

- Mamo, wypłakaliśmy się, wymartwili, dosyć!

Wyjął z worka paczkę, położył na stole tuszonkę, chleb, cukierki.

- Mój suchy prowiant, zrób coś do jedzenia, od rana nic nie miałem w ustach...

- Tak tak, już, już, wszystko mam naszykowane.

- I daj mi ręcznik, umyję ręce.

Podszedł do komody, w ramce pod szkłem stało jego zdjęcie. Nie pamiętał go, nigdy nie miał takiej dużej fotografii.

- Nie poznajesz?

- Nie.

Mama wyjęła z szuflady malutką tekturkę - to zdjęcie Sasza pamiętał. Grał w piłkę w drużynie fabryki "Czerwona Róża", najlepsza drużyna w rejonie, fotografię zrobiono po meczu.

Czy naprawdę miał kiedyś taką dziecinną, ufną twarz?!

- Powiększyłyśmy to zdjęcie - powiedziała mama. - Chciałam mieć twój portret.

Od tego "my" Sasza poczuł ukłucie w sercu.

- Fotograf zrobił dwie odbitki, drugą wzięła sobie Waria, powiesiła na ścianie obok portretu Stalina, pamiętasz, jaka Nina była praworządna.

- Wisiałem w dobrym towarzystwie - zażartował Sasza. Nie wypytywał na razie o Warię, może mama sama coś powie.

- Umyj ręce - przypomniała mama. - Podaję obiad. Wszystko jak w dzieciństwie. Tak samo bulgocze woda w rurach, ta sama łuszcząca się farba olejna na ścianach. Wrócił do pokoju.

- Chciałem cię o coś spytać; przejeżdżałem obok Teatru Wachtangowa. Był bombardowany?

- Nie wiedziałeś? Zginął aktor Kuza, pamiętasz go?

- Oczywiście. Prowadził w naszej szkole kółko teatralne.

- Podobno był krewnym króla Rumunii.

- Nie wiem, możliwe. To co, Niemcy specjalnie celowali w Arbat?

- Bombardowali Arbat, bulwar Gogola, Teatr Wielki. Postawiła przed nim chłodnik z posiekanymi ogórkami, naleśniki z mięsem, kisiel - wszystko, co lubił w dzieciństwie.

- Oho! Takie pyszności dają u was na kartki?

Mama nie odpowiedziała, siedziała przy stole, nie odrywając oczu od syna.

- Nie zapatrzysz się?

Nadal nie odpowiadała, tylko wpatrywała się w niego. Jej usta znów zaczęły drżeć.

- Saszeńko, jakie masz plany, kiedy wyjeżdżasz?

- Jutro rano.

- Uprzedziłam Wierę i Polinę, że przyjedziesz, trzeba się z nimi zobaczyć, Saszeńko, zawsze to ciotki, one tak bardzo cię kochają.

- Chciałem spędzić ten wieczór z tobą.

- Ja też chciałam, ale one tak rozpaczały, że nie poprosiłeś ich wtedy, w Butyrkach, na widzenie. Zawiadomiłam też Ninę Iwanową.

- Ninę? Nina jest tutaj?

- Tak, mieszka w dawnym mieszkaniu. Zagląda do mnie, pyta o ciebie. Wczoraj zadzwoniła, a ja jej powiedziałam: "Przed chwilą rozmawiałam z Saszą, jutro tu będzie".

- A gdzie Maks?

- Maks jest na froncie.

- Z Niną nie ma problemu, mieszka w tym domu, mogę do niej wpaść na kilka minut. Ale ciotki... Zajmą nam cały wieczór.

- Przyjadą na krótko. W nocy nie wolno chodzić po ulicach, Wiera musi jutro iść do pracy, a Polina do kopania rowów obronnych. Zbiórka o szóstej rano, potem jadą samochodami na miejsce.

- No dobrze - zgodził się Sasza. - Niech ciotki przyjadą. A gdzie ojciec?

Zamyśliła się, zgarniała palcami okruchy i przygniatała je do blatu. Dawny nawyk.

- Ojciec? Ojciec jest w Moskwie. Zamienił pokój, mieszka teraz gdzieś w Zamoskworieczju, ma żonę, córkę, rozwiedliśmy się oficjalnie, dałam mu zgodę na piśmie, dowód, sam załatwił wszystkie formalności. Nie znam jego adresu, ale mam telefon, możesz zadzwonić.

Sasza wstał od stołu, przeszedł się po pokoju, przystanął przed regałem z książkami, spojrzał na matkę ze zdziwieniem:

- Skąd się tu wzięły książki Michaiła Juriewicza?! - Powiódł palcem po grzbietach. - Żirmunski, Tomaszewski, Tynianow... Pamiętniki literackie i teatralne... Henri de Regnier, Jules Romains, Proust, Hoffmann...

- To było takie dziwne... Niedługo przed śmiercią Michaił Juriewicz podzielił swój księgozbiór między Warię i ciebie, mówił, że ma dość życia w kurzu. Byłyśmy zaskoczone, ale nalegał. Waria go pyta: "Wyjeżdża pan z Moskwy?" On na to: "W pewnym sensie". Waria, dobra dusza, zaproponowała, że pomoże mu w pakowaniu. Odmówił. "Umiem - powiada - dobrze pakować".

- Michaił Juriewicz był mi bardzo bliski - powiedział Sasza. - Dlaczego popełnił samobójstwo?

- Odbywał się spis powszechny, zażądano od niego, żeby zataił śmierć sześciu milionów ludzi, nie chciał brać udziału w tym kłamstwie. Tak powiedział Wari. Pewnie bał się więzienia, bicia, tortur... Tak sądzimy.

Opuściła głowę, zamilkła.

- Sasza, powiedz mi, czy... Podszedł do niej, objął.

- Nie, nie bili mnie i nie torturowali. Te rzeczy zaczęły się później. Ktoś zapukał do drzwi, weszła sąsiadka Gala, wycałowała Saszę, popłakała się.

- No proszę - powiedział Sasza - ta też płacze.

Postarzała się Gala. Dawniej swarliwa była z niej sąsiadka, rządziła się w kuchni, ale serce miała dobre, kiedy zabierali Saszę, wsunęła mu do kieszeni paczkę papierosów.

- Zmieniłeś się - chlipnęła Gala. - A taki był z ciebie chłopak z fasonem, pamiętasz, jak cię nazywali na podwórku?

- Pamiętam - uśmiechnął się Sasza. "Saszka-Fason", takie miał przezwisko.

- Gdzie Pietia? - spytał Galę o syna.

- Nie wiem! Nie wiem! I boję się, że nigdy się nie dowiem. Wzięli go do wojska jeszcze przed wojną, dwudziesty rocznik, był na Białorusi, trafił w sam środek piekła. Ani listu, ani wiadomości.

- Nie trzeba się martwić, nie ma łączności z tamtymi jednostkami, kiedyś list na pewno dojdzie.

- Gdzież tam dojdzie, Saszeńko, kopiemy okopy już pod samą Moskwą.

- Wojska na zachodzie ciągle walczą, wyrywają się z okrążenia. Wróci Pietia, jestem tego pewien.

- Dzięki, Saszeńko, za dobre słowo. Niech cię Bóg zachowa przy życiu - Gala znów go ucałowała. - Umęczyli ciebie, umęczyli Sofię Aleksandrownę. A my tylko z boku patrzyliśmy. A teraz nastał czas, że się cały naród męczy.

- To w gruncie rzeczy dobry człowiek - powiedziała Sofia Aleksandrowna po wyjściu Gali. - Zdarzały się nam scysje i nieporozumienia, ale teraz wszystko jest w porządku. Wiesz, ludzie w nieszczęściu zrobili się jacyś lepsi, serdeczniejsi.

Sasza nagle rąbnął pięścią w stół.

- Bydlaki, dranie! "Nie oddamy ani piędzi ziemi", "Będziemy walczyć tylko na obcej ziemi", "Bez rozlewu krwi"... A Niemcy już w Smoleńsku!

- Czy oni dojdą aż tutaj?

- Nie wiem. Może nie dojdą. Nasz wielki i genialny poświęci jeszcze kilka milionów takich Pietków, Waniek, Griszek, co to dla niego?! Nie mogłem spojrzeć Gali w oczy. Jej Pietia zginął albo trafił do niewoli. Niewola traktowana jest jako zdrada.

- Saszeńko, bądź ostrożniejszy i rozsądniejszy, lepiej o tym nie mówić... Cieszę się, że jesteś zwykłym kierowcą i za nikogo nie odpowiadasz.

Rozległ się dzwonek do drzwi.

- Ciotki przyszły - powiedziała Sofia Aleksandrowna.

To były one. Starsza, Wiera, energiczna i rzeczowa jak dawniej, mocno objęła Saszę, potem odsunęła od siebie, przyjrzała mu się:

- Patrzcie, jaki dzielny żołnierzyk! - Wyciągnęła z torby butelkę wódki. - Taką okazję trzeba uczcić! - Przywiozła też prezent: zagraniczną maszynkę do golenia "Gillette" i dwie paczki zapasowych nożyków. - Wiesz, jak je ostrzyć?

- Nie wiem.

- Daj szklankę - rozkazała siostrze, wyjęła z opakowania jeden nożyk, ale nie rozwinęła z papierka. - Zaraz zrozumiesz. - Przyłożyła ostrze do wewnętrznej strony szklanki, przycisnęła dwoma palcami, przesunęła po szkle. - Rób tak przez pięć minut, potem odwróć i znów przesuwaj, nożyk się zaostrzy. Jednym będziesz się mógł golić przez miesiąc, tu jest trzydzieści sztuk, masz zapas na trzydzieści miesięcy.

Polina, najmłodsza z sióstr, cicha, pogodna, podarowała Saszy kieszonkowe wydanie wierszy i poematów Puszkina:

- Przecież tak lubisz Puszkina, a ta książeczka zmieści się w kieszeni.

Usiedli do stołu, trochę wypili, mama krzątała się, wychodziła do kuchni, wracała, ciotki opowiadały. Córka Wiery jest lekarzem wojskowym, pracuje w szpitalu, syn kończy szkołę artylerii, jeszcze w tym roku pójdzie na front. Mąż Poliny został korespondentem wojennym, syn skończył siedemnaście lat, ale był już na komisji poborowej.

- Zostałyśmy tylko my, trzy siostry - niewesoło zażartowała Wiera. - Ostatnia rezerwa naczelnego dowództwa.

Ciotki cieszyły się, były szczęśliwe - Sasza wyrwał się z tej maszynki do mięsa, co prawda trafił do innej, nie mniej krwawej, ale taki los spotkał wszystkich bez wyjątku, powiadają, że nasze straty idą w miliony, gazety oczywiście nic o tym nie piszą.

- Chwała Bogu - powiedziała Wiera - że chociaż ciebie udało się zobaczyć, kto wie, czy doczekamy pozostałych...

- Na pewno, jeszcze się spotkamy przy tym stole.

Banalne słowa, ale nie znalazł innych.

- Pokonamy Hitlera, zacznie się inne życie - wtrąciła Polina.

Przyszła Nina, rozpłakała się od progu, objęła Saszę, ucałowała.

- Nineczko, prosimy do nas - powiedziała Sofia Aleksandrowna.

Nina spojrzała na ciotki.

- Może przyszłam nie w porę?

- W samą porę - uśmiechnął się Sasza. - Wypijesz z nami.

Nina wskazała dno kieliszka.

- O, tyle.

Ciotki posiedziały jeszcze chwilę i zaczęły się zbierać: do domu daleko, rano trzeba do pracy. Sasza odprowadził je do schodów, przechylił się przez poręcz, patrzył za nimi, machał ręką, obejrzały się, też mu pomachały, wrócił, usiadł obok Niny.

- A gdzie twój syn?

- Zostawiłam go u babci.

Sasza opowiedział jej o Lenie, o Glebie.

- Taka to smutna historia. Co u Maksa, u Wari?

- Maksym jest na Dalekim Wschodzie, formuje dywizję. Waria służy w Wojskowym Zarządzie Budowlanym, projektują tam umocnienia wokół Moskwy, jeździ po całym obwodzie, nie widuję jej, czasem do siebie dzwonimy. Ja pracuję w szkole - uśmiechnęła się. - Uczę wychowania patriotycznego...

- W naszej?

- Nie, w innej dzielnicy. - Popatrzyła na niego. - Sasza, jak myślisz: wybiją całe nasze pokolenie?

- Może ktoś przeżyje.

- Boję się, że zostanie tylko Szarok - ze smutkiem powiedziała Nina. - Szarok nie będzie walczył. I Wadim Marasiewicz. Niedawno go spotkałam, zaczepił się w jakimś czasopiśmie wojskowym, chyba w "Pograniczniku", więc jakby służy w wojsku, a iść na front nie musi. Jest już kapitanem. No więc Szarok i Marasiewicz. Oni ocaleją.

- Nino, my też przeżyjemy.

- Pisz do mnie.

- Oczywiście.

Wreszcie zostali sami. Mama pościeliła mu na tapczanie, ale jeszcze długo siedzieli, rozmawiali.

- Proszę cię, Saszeńko, wiem, że nie jesteś tchórzem, ale bywasz nieostrożny. Masz trzydzieści lat, ale tak naprawdę w ogóle nie żyłeś, tylko cierpiałeś. Uważaj na siebie, nie możesz zginąć, po wojnie wszystko się zmieni.

- Tak myślisz?

- Jestem pewna. - Obejrzała się na drzwi, zniżyła głos. - "Za ojczyznę", "Za Stalina" - to tylko formułki, rytuał. W poprzedniej wojnie też tak było: "Za matuszkę Rosję", "Za ojczulka cara". A co potem zrobili z carem? W Rosji po każdej wojnie coś się zmieniało. Po Sewastopolu - reforma chłopska, po wojnie rosyjsko-japońskiej - rewolucja 1905 roku, po światowej - rewolucja lutowa.

- Co się może zmienić?

- Nie wiem. Wiem jedno: naród ma dość męczarni! Rosja powinna stać się normalnym krajem.

- Na wzór zachodni?

- A chociażby takim.

- Boję się, że nic z tego nie wyjdzie. W świadomości narodu bardzo głęboko zakorzeniły się idee sprawiedliwości społecznej, głoszone przez Rewolucję. Jeśli zwyciężymy, ludzie będą szukali rozwiązania w tamtych, leninowskich czasach.

- Saszeńko, wybacz, znam twój stosunek do Lenina, ale nie trzeba go idealizować. Ty byłeś wtedy bardzo mały, ale ja dobrze pamiętam ten okres, wtedy też mordowali, rozstrzeliwali, torturowali.

Sasza roześmiał się.

- Nie myślałem, że po siedmiu latach rozłąki będziemy rozmawiać o polityce.

- Nie, Saszo, dla mnie to nie polityka, dla mnie to twój los. Proszę Boga, żeby cię ocalił. I dlatego zastanawiam się, co będzie po wojnie.

- Dobrze - powiedział Sasza. - Najpierw przepędźmy Hitlera, a potem zadecydujemy, co robić. Na razie, mamo, pójdę spać, jestem potwornie zmęczony.

Rozebrał się, matka otuliła go kocem i pocałowała, gdy usnął.


15.


Sasza i technik wojskowy Owsiannikow przyprowadzili z Moskwy warsztat na kołach, kryty samochód z przyczepą, wyposażony w tokarkę, obrabiarkę, imadło, narzędzia, lampy lutownicze, kompresor i spawarkę.

Owsiannikow opowiadał na lewo i prawo, że takie cudo załatwili dzięki Saszy - Sasza studiował z naczelnikiem bazy. Nie było jednak czasu na zachwyty. Kończył się sierpień, mijał termin formowania batalionu. Ogłoszono dodatkową mobilizację roczników 1890-1904, w batalionie pojawili się kierowcy w starszym wieku. Mechanik Wasilij Akimowicz Sinielszczikow też został zmobilizowany, powierzono mu funkcję szefa wozu technicznego.

Spieszyli się, żeby wyprawić chociaż pierwszą kompanię. Przeniesiono do niej Owsiannikowa, został dowódcą plutonu, Sasza przeszedł wraz z nim, pomagał przyjmować samochody, robił to z kierowcą Procenką. Procenko był sprytny, wszystko mógł załatwić, wykombinować, wszędzie uchodził za swojego człowieka i w magazynie żywności, i w dziale zaopatrzenia technicznego, i na stacji paliw.

Jułdaszew chciał go nawet przenieść do jednostki zaopatrzenia, ale dowódca pierwszej kompanii Bieriezowski nie zgodził się: potrzebny jest każdy kierowca.

Któregoś dnia Bieriezowski zatrzymał Saszę. Obok warsztatu był kiedyś kantorek, usiedli tam przy starym biurku.

- Słyszałem, Pankratow, że studiowaliście w Instytucie Transportu i odeszliście po czwartym roku. Czy to prawda?

- Tak jest.

- Chcę was mianować pomocnikiem dowódcy kompanii do spraw technicznych i wystąpić o nadanie wam stopnia technika wojskowego. Macie dokument o wykształceniu?

Ten człowiek podobał się Saszy, wzbudzał zaufanie. A jednak Sasza powiedział:

- Nie mam dokumentu o wykształceniu.

Bieriezowski uniósł brwi ze zdziwienia. Brwi były tak samo czarne jak wąsy, ale włosy miał mocno przyprószone siwizną.

- Możecie wystąpić do instytutu o świadectwo, wyślemy pismo w tej sprawie. A jeszcze lepiej - damy wam delegację do Moskwy, obrócicie w ciągu dwudziestu czterech godzin.

- Do Moskwy nie pojadę, pisać nie będę. Jestem kierowcą i zostanę kierowcą.

Przez jakiś czas mierzyli się wzrokiem. Wreszcie Bieriezowski powiedział:

- Będziecie mieli w ręku oficjalne zapotrzebowanie dowództwa batalionu na dokumenty, niezbędne do przekwalifikowania. Wojsku nie mają prawa odmówić.

Najwidoczniej czegoś się domyślał, też pewnie bity. Oficer w jego wieku powinien być co najmniej podpułkownikiem.

- Towarzyszu starszy lejtenancie - powiedział Sasza. - Nigdy nie służyłem w wojsku. Nie jestem jednak pewien, czy żołnierzowi można nadać stopień wbrew jego woli.

- Na wojnie wszystko można - ostro rzucił Bieriezowski i zmienił temat: - Jakim wozem wolicie jeździć - półtoratonówką czy zisem?

- Półtoratonówką.

- Wybierzcie sobie według uznania.

Sasza wybrał sprawną ciężarówkę, data produkcji - 1940 rok, faktycznie nowa, z jakiegoś miejskiego urzędu, nigdy nie telepała się po wiejskich drogach. Komplet narzędzi, trochę części zapasowych, jakieś błotniki, śruby, nawet ocieplacz na maskę, widać, że wóz był w dobrych rękach.

W kompanii każdy dbał o swój samochód, na froncie niesprawny pojazd to śmierć. Kierowcy domagali się od dowódców plutonów to tego, to tamtego, nacierpiał się Owsiannikow, grzeczny, ustępliwy, szoferzy stare wygi wchodzili mu na głowę, a on nie umiał ich ustawić - mógłby być synem większości z nich.

Sasza powiedział kiedyś:

- Nie ustępuj, bo cię owiną wokół palca.

Owsiannikowowi brakowało jednak charakteru. Co zresztą mógł zrobić? Podlegli mu dowódcy drużyn też byli bezsilni. Drużyną Saszy dowodził Mieszkow, doświadczony kierowca po służbie zasadniczej, na naramiennikach miał dwa trójkąty - sierżant, solidny, porządny chłop, nigdy nie podnosił głosu, jego ulubionym słowem było: "Spokojnie!" Dobrodusznie radził szoferom: "Ruszajcie mózgownicami, chłopaki, kombinujcie, patrzcie, jak Procenko wszystko sobie załatwia". Cieszył się powszechnym szacunkiem, kierowcy zwracali się do niego "Juriju Iwanowiczu". Nawet Czurakow, największy rozrabiaka w kompanii, nie zaczynał z Mieszkowem.

Czurakow, niski, barczysty, wiecznie niezadowolony sobek o ponurym i nieufnym spojrzeniu, nie mówił, ale ryczał: "Nie pozwolę deptać sobie po odciskach!" Uwziął się na Mitkę Kuzina, młodego szofera z kołchozu, nie lubił go za brak obycia i niedoświadczenie, a może tamten powiedział mu coś nie tak. Czurakow nazywał go "morelą".

- Ty, morela, od kiedy jesteś żonaty?

- Nie jestem jeszcze żonaty.

- Nie żonaty - udawał zdziwienie Czurakow - no proszę! Ale z dziewczynami sypiałeś, no nie?

- Ależ co wy, towarzyszu Czurakow - peszył się Kuzin.

- A co w tym złego, życiowa sprawa, przecież ty, morela, jesteś chłopak na schwał. Powiedz mi: wiesz, jak odróżnić młodą babę od starej?

- No jak to... Po twarzy widać.

- Nie, morela! Trzeba sprawdzić. U młodej cycki sterczą, położysz pod nie ołówek - spadnie. A u starej cycki wiszą, przycisną ołówek - nie spadnie, rozumiesz, morela? Jak się będziesz żenić, nie zapomnij o ołówku, takiemu durnemu nic innego w noc poślubną nie będzie potrzebne, ech, ty morelo jedna!

- Przestań - powiedział Jurij Iwanowicz Mieszkow. - Nie czepiaj się człowieka.

Czurakow nie uspokoił się jednak i przez to podpadł. Narozrabiał z powodu pompy. Jak zwykle zaczął od wiązanki na cały garaż.

- Ty co? - spytał Bajkow, postawny, wyniosły kierowca, przed wojną woził limuzyną jakiegoś obwodowego dygnitarza, dobrze odżywiony, z brzuszkiem, morda gładka; pański, złośliwy, lubił, gdy Czurakow wszczynał awantury, sam chętnie wbijał innym szpilki.

- Co, co - pieklił się Czurakow - pompę mi podmienili, sukinsyny! Miałem nowiutką, a ta - podsunął Bajkowowi pompę pod nos - jest stara, popatrz, farba się łuszczy, cała porysowana i ni cholery nie pompuje!

- Dobra, załatwimy ci inną. - Bajkow niby uspokajał, a tak naprawdę podjudzał. - Drobiazg... Co się denerwujesz?

- Wiem, która swołocz ukradła, łeb mu urwę, temu bydlakowi! Z tymi słowami Czurakow skierował się do samochodu Kuzina.

- Dalej, podnieś fotel, morelo!

- Co wy, towarzyszu Czurakow, dlaczego?! - osłupiał Mitka.

- Podnoś fotel! No, do ciebie mówię! - wrzasnął Czurakow. Wokół ciężarówki zaczęli się gromadzić kierowcy.

Czurakow odepchnął Mitkę, otworzył kabinę, odchylił fotel, wyciągnął pompę, pokazał wszystkim:

- No i co? Widzieliście? Moja pompa!

Pompa rzeczywiście była nowa.

- Ta jest twoja! - Czurakow rzucił starą pompę na podłogę, kopnął ją. - Podnieś, łajdaku! Już ja cię oduczę kraść, morelo!

Sasza wiedział, że Czurakow faktycznie dostał nowiutki zestaw narzędzi, nawet torba była nowa, wszystkim ją pokazywał, a więc naprawdę ktoś zwędził mu pompę. Na pewno jednak nie Mitka. Sasza osobiście przyjmował wóz Kuzina. Dobry samochód. Sasza wahał się nawet, czy nie wziąć go dla siebie. Dlatego zapamiętał, że w tym aucie też była nowa pompa. Powiedział więc:

- Towarzyszu Czurakow! Przyjmowałem wóz Kuzina. Miał na wyposażeniu tę właśnie pompę.

Wtrącił się Bajkow:

- Ty, Pankratow, podobno jesteś inżynierem, ale i tak nikt nie uwierzy, że spamiętałeś, co było w każdym samochodzie. Może potrafisz rozpoznać wszystkie klucze, co?

W sąsiedniej ciężarówce siedział Gurianow, poważny człowiek, w cywilu był kierownikiem garażu, ale zmobilizowano go jako zwykłego szofera. Wysunął głowę z kabiny, zauważył:

- O takich przypadkach należy meldować dowódcy plutonu, a nie samowolnie pchać się do cudzego wozu.

- Czurakow woli po swojemu - rzucił Nikołaj Chałszin, który włączał się do rozmów wyłącznie w obronie sprawiedliwości.

Podobał się Saszy: sumienny, małomówny, nigdy niepotrzebnie nie zawracał głowy Owsiannikowowi, nie narzekał na samochód, jako jedyny spośród kierowców zwracał się do Saszy per "wy".

- Zamknij się, rudy! - ryknął Czurakow na Nikołaja. - Ty też! - zwrócił się do Gurianowa. - Nauczył się w swoim garażu rządzić i rozkazywać, ale tu się obejdzie bez ciebie! Zabiorę swoje. Moje - oddawaj!

- Jest plutonowy - powiedział ktoś. Podszedł Owsiannikow.

- Co się tu dzieje?

- Co, co! A nico! - warknął Czurakow.

Owsiannikow nie zdążył nic odpowiedzieć. Nie wiadomo skąd, jak spod ziemi zjawił się dowódca kompanii Bieriezowski.

- Szeregowy Czurakow, dlaczego odzywacie się takim tonem do przełożonego?

- Jak umiem, tak mówię - burknął Czurakow, odwracając się do niego plecami.

- Baczność! - rozkazał Bieriezowski.

Czurakow spojrzał na dowódcę speszonym wzrokiem i jakby trochę się wyprostował.

- Odłóżcie pompę!

Czurakow położył pompę na podłodze.

- Powiedziałem: baczność!

Czurakow wyprężył się w postawie zasadniczej.

- Techniku wojskowy Owsiannikow, wyjaśnijcie, co tu się dzieje.

- Widzę jakieś zbiegowisko, podchodzę, pytam, o co chodzi? Odpowiedź czerwonoarmisty Czurakowa sami słyszeliście.

- Pozwólcie zameldować, towarzyszu starszy lejtenancie - pośpieszył z wyjaśnieniami Bajkow. - Nic szczególnego, kierowcy ustalają, do kogo należy pompa.

- Wyjaśnijcie to - polecił Bieriezowski Owsiannikowowi. - A czerwonoarmista Czurakow zostaje ukarany trzema dniami pracy poza kolejnością. Przypominam wszystkim: każdy powinien szanować w swoim koledze żołnierza Armii Czerwonej. Za naruszenie dyscypliny, nieposłuszeństwo i chamstwo będę surowo karać. Pamiętajcie, że teraz obowiązuje prawo wojenne.

Na tym scysja się skończyła. Czurakow przez trzy dni sprzątał garaż, chodził z miotłą, wyzywał kierowców, że rzucają na podłogę szmaty i pakuły. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Niedługo w drogę, na front. Dokąd - nikt nie wiedział. Owsiannikow powiedział Saszy w tajemnicy, że ich kompania zostanie przydzielona do 50. Armii, formowanej od nowa w rejonie Briańska. Tam otrzymają broń.

Kompania szykowała się do wymarszu. Przed południem - szkolenie, po obiedzie - praca przy samochodach, każdy gromadził na zapas, co tylko mógł. Do batalionu dwa razy przyjeżdżało ruchome kino, ekran rozwieszano na ścianie, żołnierze oglądali stare filmy: antyfaszystowski "Profesor Mamlock" oraz "Jakow Swierdłow", Sasza pomyślał w trakcie projekcji: Swierdłow miał szczęście, że nie dożył trzydziestego siódmego roku, bo Stalin rozstrzelałby i jego.

W przeddzień wyjazdu nie było zajęć, wszyscy tankowali benzynę, smarowali, dokręcali śruby, szoferom wydano szynele, pakiety indywidualne, podano numer poczty polowej. Zjawili się intendenci z dywizji, do której kompania miała dostarczyć zaopatrzenie. Wymagający, starzy frontowcy.

Po zbiórce o siódmej poszli na kolację i choć wielu wypiło sobie tego dnia, panował nastrój smutku i spokoju.

Kierowca Rusłan Strielcow, przystojny chłopak o smutnych, niebieskich oczach, grał przez cały wieczór na harmonii. W każdej kompanii była harmonia, do ciężarówki wszystko można zabrać. Ładnie grał...

"Śpią kurhany ciemne..." Grał piosenkę Maksyma: "Gdzie ta ulica, gdzie jest ten dom, gdzie ta dziewczyna, co kocham ją..." I o Żeleźniaku: "I śpi pod kurhanem, porosłym burzanem, marynarz-partyzant Żeleźniak..." Same smętne melodie. Sam Strielcow też się rzadko uśmiechał: chciał iść do lotnictwa, mieli go skierować do szkoły lotniczej, ale dokumenty nie przyszły na czas i przydzielono go do batalionu samochodowego. A mógł latać po niebie.

Mieszkow poradził dobrodusznie:

- Strielcow, zagraj coś weselszego, bo żałość ludzi ogarnia. "Choćbym miał góry złota i rzeki pełne wina, oddałbym wszystko za to, by chciała mnie dziewczyna" - zagrał Strielcow. Niby weselsza piosenka, ale i tak brzmi smętnie. Pewnie przez te dźwięki. "Harmonia płacze" - tak mówią. To prawda.

Następnego dnia o świcie samochody wyjechały na miasto, gdzie załadowano je żywnością, mundurami, paliwem, smarami. Dziesięć aut, prowadzonych przez najbardziej doświadczonych kierowców, wiozło amunicję. Dopiero o trzeciej kompania zebrała się w wyznaczonym miejscu na drodze z Riazania do miasta Michajłow obok sowchozu Stieńkinskiego. Czekało tu dowództwo batalionu, wóz techniczny i kuchnia polowa.

Zjedli obiad. Samochody ustawiono plutonami na skraju lasu. Kierowcy stanęli obok swoich maszyn. Za drogą - nie zżęte pola, nad nimi stada wron. Zabrakło mężczyzn we wsi, nie ma kto kosić, marnują się plony.

- Baczność! - zakomenderował Bieriezowski i zameldował Jułdaszewowi: - Towarzyszu dowódco batalionu, melduję kompanię gotową do wymarszu.

- Towarzysze czerwonoarmiści - powiedział Jułdaszew - odważnie brońcie swego kraju. Spełnijcie obowiązek wobec ojczyzny. Niech żyje nasza socjalistyczna ojczyzna! Ura!

- Ura! - krzyknęli wszyscy niezbyt składnie, jeszcze się nie nauczyli. Bieriezowski wezwał dowódców plutonów, podał w rozkazie zasady poruszania się kolumny, prędkość, odstępy między pojazdami i plutonami. Pierwszy postój - Zacharowo, przy wyjeździe z wioski.

Kierowcy wsiedli do kabin, zawarczały silniki.

Kompania ruszyła na południowy zachód, do miasta Michajłow w obwodzie riazańskim.


16.


Stalin pokazał krajowi, jak ma zamiar walczyć.

Dowódca frontu zachodniego, Pawłow, któremu na dwa dni przed wybuchem wojny zabroniono zająć stanowiska bojowe wzdłuż granicy, został rozstrzelany wraz z całym sztabem. Rozstrzelano też dziesiątki generałów, dowódców jednostek i związków taktycznych. Wydany rozkaz głosił: "Za samowolne wycofanie się z pozycji winni dowódcy będą karani śmiercią... Oficerowie, którzy poddadzą się nieprzyjacielowi, zostaną uznani za zdradzieckich dezerterów, a ich rodziny będą podlegać karze więzienia... Rodziny czerwonoarmistów, oddających się do niewoli, zostaną pozbawione wszelkiej pomocy i świadczeń ze strony państwa... Doszczętnie niszczyć i palić wszystkie zamieszkane punkty na tyłach nieprzyjaciela... W każdym pułku utworzyć grupy ochotników do niszczenia i likwidacji zamieszkanych punktów. Szczególnie aktywnych członków tych grup przedstawiać do odznaczeń państwowych..."

Mimo tak bezwzględnych rozkazów Stalina Niemcy w ciągu trzech tygodni posunęli się naprzód o pięćset-sześćset kilometrów, Związek Radziecki stracił prawie milion zabitych i rannych, drugie tyle dostało się do niewoli. 16 lipca padł Smoleńsk. Droga do Moskwy stała otworem. Hitler obwieścił całemu światu, że Armia Czerwona została doszczętnie rozbita, a wojna zakończy się w najbliższych dniach całkowitym zwycięstwem oręża niemieckiego.

Triumf był przedwczesny. Armia Czerwona nie została rozbita, cofała się, walcząc o każdą piędź ziemi. Niemcy zdobyli Smoleńsk, ale ich wojska były bardzo wyczerpane. Szturmowe korpusy pancerne trzeba było wycofać na odpoczynek i zastąpić je jednostkami piechoty. Po raz pierwszy od rozpoczęcia wojny Niemcy musieli przejść do wymuszonej obrony.

Dowództwo niemieckie traktowało sytuację w Smoleńsku jako chwilową. Nadciąga jesień, roztopy, trzeba jak najszybciej wznowić natarcie i zająć Moskwę. To zadecyduje o losach wojny. Jednakże Hitler chciał osiągnąć zwycięstwo poprzez uderzenia na północny wschód i na południe. Zdobyć Leningrad, połączyć się z Finami, zdobyć Kijów, podbudować na duchu południowych sojuszników: Rumunię, Węgry i Włochy, zająć Ukrainę, Donbas, stworzyć trampolinę do skoku na Kaukaz, pozbawić Związek Radziecki zboża, węgla i ropy naftowej. Pod koniec lipca Hitler rozkazał szykować się do natarcia na Kijów. W ten sposób dał Rosjanom dwa miesiące na przygotowanie się do obrony Moskwy.

29 lipca Żukow pojechał zdać raport Stalinowi.

Sztab mieścił się teraz na ulicy Kirowa, w gmachu, z którego w razie nalotu można było szybko przenieść się na stację metra "Kirowska", przekształconą w schron: została zamknięta dla pasażerów, odgrodzona od torowiska i podzielona na kilka pomieszczeń. Jedno z nich przeznaczono dla towarzysza Stalina.

Żukow cieszyłby się, gdyby ogłoszono alarm powietrzny: w schronie Stalin był przystępniejszy niż normalnie. Jednakże Niemcy akurat nie bombardowali Moskwy. Stalin stał przy oknie w swoim gabinecie, a za stołem jak zwykle siedzieli Mołotow, Malenkow i Beria, co dodatkowo zirytowało Żukowa: w rozmowach sam na sam Stalin był bardziej ustępliwy. Niestety ta trójka zawsze tkwiła w jego gabinecie.

Żukow przedstawił sytuację. Natarcie Niemców na Kijów może mieć katastrofalne następstwa: wojska frontu południowo-zachodniego znajdą się w okrążeniu. Stalin powoli przechadzał się po gabinecie, czasem podchodził do biurka, patrzył na mapę, wreszcie usiadł przy niej.

- Co proponujecie?

- Należy niezwłocznie opuścić lewy brzeg Dniepru i zorganizować obronę na prawym brzegu.

Stalin podniósł na niego ciężki wzrok.

- A Kijów?

- Trzeba będzie oddać miasto.

Stalin wstał, gwałtownie odepchnął fotel, przespacerował się po pokoju, znów usiadł, wziął do ręki ołówek.

- Meldujcie dalej.

Żukow pokazał na mapie punkt niedaleko od Moskwy.

- Przyczółek jelnieński Niemcy mogą wykorzystać do natarcia na Moskwę. Należy przeprowadzić kontruderzenie i zlikwidować ten przyczółek.

Stalin rzucił ołówek na biurko.

- Jakie kontruderzenie, co za bzdury?!

Zamilkł, a po chwili krzyknął niespodziewanie piskliwym tonem:

- Jak mogliście w ogóle pomyśleć o oddaniu wrogowi Kijowa?

- Towarzyszu Stalin... - zaczął Żukow rwącym się głosem - jeśli uważacie, że jestem zdolny wygadywać bzdury, to nie mam tu co robić... W takim razie, towarzyszu Stalin... Proszę o zwolnienie mnie z funkcji szefa Sztabu Generalnego i skierowanie na front. Jak widać, tam będzie ze mnie większy pożytek...

Stalin odwrócił się do niego.

- Tak stawiacie sprawę?! Zgoda, obejdziemy się bez was! Idźcie sobie! Wezwę was, jak będzie trzeba. Zabierajcie swoje papierki!

Odepchnął od siebie mapę.

Żukow wyszedł. Stalin znów zaczął spacerować po gabinecie.

- Żadnych innych wariantów, żadnych propozycji, oddać Kijów i koniec!... Oburzające!

- Chruszczow i Kirponos go podpuścili - powiedział Beria. - Chcą się okopać na prawym brzegu, tak im będzie łatwiej.

Stalin nacisnął dzwonek. Wszedł dyżurny generał. Stalin podyktował depeszę:

- "Kijów. Do Chruszczowa. Uprzedzam, że jeśli zrobicie choć jeden krok w kierunku wycofania wojsk na prawy brzeg Dniepru, wszyscy zostaniecie bezlitośnie ukarani jako tchórze i zdrajcy".

Stalin podpisał depeszę.

- Wyślijcie natychmiast.

I znów zaczął spacerować po gabinecie. Nie słuchał, co mówili Mołotow, Malenkow i Beria. Myślał. Oddali Niemcom Mińsk, Rygę, Wilno, Lwów, Kiszyniów, Smoleńsk, teraz chcą oddać Kijów, jutro zaproponują, żeby oddać Leningrad. Każde utracone miasto to cios w serce narodu, każda klęska osłabia jego wolę walki, osłabia wiarę w wodza. W gazetach też co dzień te same wiadomości: nasze wojska opuściły miasto takie a takie... Jak to mają czytać ludzie radzieccy?!

Stalin wyciągnął palec w stronę Malenkowa.

- Musicie szerzej propagować bohaterstwo ludzi radzieckich. Środki masowego przekazu powinny przede wszystkim informować o heroicznych czynach naszych czerwonogwardzistów i dowódców. Naród radziecki musi wiedzieć, że gromimy i rozgromimy faszystowską swołocz. Trzeba to wpajać narodowi każdego dnia, o każdej godzinie.

- Tak jest, towarzyszu Stalin, natychmiast wydam dyspozycje - odpowiedział Malenkow i wyszedł z gabinetu.

Dyżurny generał zameldował:

- Towarzysz Woroszyłow z Leningradu.

Stalin podniósł słuchawkę.

- No, co tam u ciebie?

Wysłuchał w milczeniu, potem powiedział:

- Zaraz podyktuję rozkaz, to dotyczy ciebie... Piszcie - polecił dyżurnemu generałowi: - "Doszły nas słuchy, że niemieccy zbrodniarze gnają przed swoimi wojskami kobiety, dzieci i starców. Podobno wśród bolszewików znaleźli się ludzie, którzy wzbraniają się otworzyć ogień do tego rodzaju zakładników. Jeśli wśród bolszewików rzeczywiście znajdują się tacy ludzie, to należy ich likwidować w pierwszej kolejności, gdyż są groźniejsi od niemieckich faszystów. Moja rada: żadnych sentymentów, bić wroga i jego wspólników, dobrowolnych i przymusowych. Strzelajcie do Niemców i ich zakładników, kimkolwiek by byli, zabijajcie wrogów, niezależnie od tego, czy są to wrogowie wolni czy przymusowi". Stalin skończył dyktować.

- Wyślijcie natychmiast do wszystkich dowódców frontów.

Potem powiedział do słuchawki:

- Słyszałeś, co powiedziałem? Wszystko słyszałeś? Zrozumiałeś, jakich bolszewików mam na myśli? Tak, tak, właśnie! Bardzo dobrze, że zrozumiałeś.

Odłożył słuchawkę i znów zaczął się przechadzać po gabinecie. Głupi Klim, oderwał go od najważniejszej myśli... Dlaczego trzeba oddać Kijów?! Na południowym zachodzie skoncentrowano najlepsze dywizje, przecież ON właśnie tam spodziewał się głównego natarcia. Przecież ON zabronił się cofać! A teraz odwrót proponuje szef Sztabu Generalnego! Hańba! ON nie potrzebuje takiego szefa Sztabu Generalnego!

Znów nacisnął dzwonek, kazał wezwać Żukowa.

Żukow stawił się w gabinecie.

- A więc, towarzyszu Żukow - powiedział Stalin - naradziliśmy się i postanowiliśmy zwolnić was z obowiązków naczelnika Sztabu Generalnego. Stanowisko to powierzymy Szaposznikowowi. A was wykorzystamy do praktycznej roboty. Umiecie dowodzić w warunkach bojowych. Na froncie będzie z was wielki pożytek.

- Na jaki odcinek mam się udać?

- Proponowaliście operację pod Jelnią. Zajmijcie się tym. Oczywiście pozostaniecie zastępcą narkoma obrony i członkiem sztabu.

- Mogę już jechać?

- Przekażcie sprawy Szaposznikowowi i jedźcie.

Po dymisji Żukowa żaden z członków Sztabu Generalnego nie śmiał nawet pisnąć o oddaniu Kijowa i wycofaniu wojsk z lewego brzegu Dniepru.

Po upływie tygodnia Stalin ogłosił się najwyższym głównodowodzącym.

Usunięty z dowództwa strategicznego Żukow znalazł jednak w sobie dość odwagi i 19 sierpnia zadepeszował do Stalina z Gżatska:

"Nieprzyjaciel rzucił wszystkie szturmowe jednostki zmechanizowane i pancerne na południe. Cel: manewrem oskrzydlającym zniszczyć armie frontu południowo-zachodniego. Należy wykonać natarcie na skrzydło nieprzyjaciela, gdy tylko przystąpi do realizacji manewru".

Odpowiedź brzmiała tak:

"Uderzenie niemieckie jest możliwe. Aby mu zapobiec, utworzono front briański pod dowództwem Jeremienki. Podejmowane są też inne środki. Mamy nadzieję uprzedzić natarcie Niemców. Stalin. Jeremienko".

Depesza nie zadowoliła Żukowa, zadzwonił do Szaposznikowa. Ten oświadczył wprost:

- Front briański nie będzie w stanie powstrzymać ewentualnego natarcia, ale Jeremienko obiecał Stalinowi, że rozgromi przeciwnika.

Szaposznikow mówił prawdę. Jeremienko był u Stalina, zachowywał się z dużą pewnością siebie, pomysłowo odpowiadał na pytania o przyczyny naszych klęsk. W kwestii rajdu Guderiana na Kijów oświadczył:

- Chcę rozbić tego podleca Guderiana i bezwarunkowo rozbiję go w najbliższych dniach.

Stalin rozmawiał z nim życzliwie. Po wyjściu generała powiedział:

- Oto człowiek, który jest nam potrzebny w tej trudnej sytuacji.

Zaimponowało MU zachowanie Jeremienki. Twardy, stanowczy, po ukraińsku sprytny, ale posłuszny. Żukow też jest posłuszny, ale ucieka spojrzeniem, widać po nim, że słucha, bo musi. Obecność Żukowa męczy: Żukow uważa się za lepszego dowódcę niż towarzysz Stalin, nie rozumie, że strategia wojenna to przede wszystkim polityka, na której się kompletnie nie zna. ON nie zniósłby niczyjego wewnętrznego oporu, a opór Żukowa znosił - czuł, że Żukow jest jedynym człowiekiem, na którego naprawdę można liczyć. To też męczyło - ON przywykł liczyć wyłącznie na siebie. Oddalając Żukowa pozbył się tego irytującego uczucia. Żukow jest potrzebny, ale na odległość. Żukow ma ciężką rękę, tak samo jak ON, Żukow nie oszczędza ludzi, nie ogląda się na ofiary, będzie wykonywać JEGO rozkazy na najtrudniejszych odcinkach. Tu zaś zostanie Jeremienko. Rozgromi Guderiana, jak obiecał, a wtedy obejmie stanowisko szefa Sztabu Generalnego.

Jeremienko nie rozbił pancernych zagonów Guderiana ani w ciągu najbliższych dni, ani później. Niemcy z powodzeniem kontynuowali natarcie na południe. Jeremienko został ranny, przywieziono go do szpitala w gmachu Akademii Rolniczej imienia Timiriaziewa. Tam odwiedził go Stalin, pokazując, że ON nadal ceni Jeremienkę: gdyby nie rana, generał dotrzymałby obietnicy. ON nie myli się co do ludzi.

11 września Stalin rozkazał Kirponosowi: "Nie wycofywać się z Kijowa, nie wysadzać mostów".

19 września Kijów padł. Do niewoli dostało się 665 tysięcy żołnierzy i oficerów Armii Czerwonej.

Kirponos poległ wraz z całym sztabem.

- Odważny był człowiek - powiedział o nim Stalin. - Naród będzie czcić jego pamięć.

A Hitler, uskrzydlony zwycięstwem, wydał rozkaz natarcia na Moskwę. Stracił jednak dwa miesiące, sierpień i wrzesień. Ta zwłoka okazała się fatalna w skutkach.


17.


W dniu napaści Niemiec na Związek Radziecki premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill wygłosił przemówienie radiowe:

"Przez ostatnie dwadzieścia pięć lat nikt nie był bardziej konsekwentnym przeciwnikiem komunizmu niż ja. Nie cofnę ani jednego słowa, które o nim powiedziałem. Wszystko to jednak blednie wobec dramatu, rozgrywającego się dziś na naszych oczach. Przeszłość z jej zbrodniami, tragediami i szaleństwem nie ma już znaczenia. Widzę rosyjskich żołnierzy, stojących na progu swej ojczystej ziemi, broniących pól, które od niepamiętnych czasów uprawiali ich ojcowie. Widzę ich, broniących swych domów, gdzie modlą się ich matki i żony - tak, bo bywają chwile, gdy modlą się wszyscy bez wyjątku... Widzę, jak nadciąga przeciw nim nikczemna nazistowska machina wojenna, kierowana przez eleganckich pruskich oficerów w dzwoniących ostrogach, którzy dopiero co pokonali i powalili na kolana dziesiątki państw. Widzę szarą, wyćwiczoną, posłuszną masę tępego żołdactwa, zaślepione hordy Hunnów, podobne do chmar pełznącej szarańczy. Widzę na niebie niemieckie bombowce i myśliwce, rade, że znalazły, jak się im wydaje, łatwą i pewną zdobycz.

A za tym wszystkim widzę bandę zbirów, którzy planują, organizują i ściągają na ludzkość tę lawinę nieszczęść.

Musimy zabrać głos teraz, dziś, nie zwlekając ani jednego dnia. Jesteśmy zdecydowani unicestwić Hitlera i wszelkie ślady faszyzmu. Nikt nie może nas powstrzymać, nikt i nic. Nigdy nie będziemy negocjować ani z Hitlerem, ani z nikim z jego bandy. Będziemy walczyć z nim na lądzie, na morzu i w powietrzu, dopóki z Bożą pomocą nie uwolnimy Ziemi od jego złowieszczego cienia i nie wyzwolimy narodów z jego niewoli. Każdy człowiek albo każdy kraj, który sprzyja Hitlerowi, jest naszym wrogiem. Każdy człowiek albo każdy kraj, który walczy z faszyzmem, może liczyć na naszą pomoc.

Sprawa każdego Rosjanina jest sprawą wolnych ludzi i wolnych narodów we wszystkich zakątkach kuli ziemskiej. Podwoimy nasze wysiłki i będziemy walczyć ramię w ramię, dopóki starczy sił i życia".

Po upływie dwóch dni poparcie dla Związku Radzieckiego zadeklarował prezydent USA, Roosevelt.

Przydał się Litwinow. ON postąpił słusznie, oszczędzając mu życie.

I oto Litwinow siedzi w jego gabinecie. Poskriebyszew podał herbatę, ciastka. Przyniósł też jakąś paczuszkę, położył obok tacy.

- Co to?

- Pilna przesyłka z Leningradu, od towarzysza Żdanowa.

- A cóż tam jest pilnego?

- Nie wiem. Dostarczono z adnotacją: "Nie otwierać, przekazać towarzyszowi Stalinowi do rąk własnych".

- Dobrze, przeczytam. Później.

Stalin poszedł do sąsiedniego pokoju, przyniósł butelkę koniaku, nalał sobie do herbaty, wcisnął cytrynę, spytał wzrokiem Litwinowa, czy jemu też nalać. Litwinow podziękował, odmówił. Stalin tak samo bez pośpiechu zakorkował butelkę, odniósł ją, wrócił, usiadł do stołu, zamieszał herbatę łyżeczką, upił łyk, popatrzył na Litwinowa. Zestarzał się Litwinow, posiwiał, ale wciąż jest tak samo zwalisty, masywny, to samo niezmącone spojrzenie zza szkieł okularów: ani triumfu, ani żalu. Spośród dawnych towarzyszy i przyjaciół z lat młodości został tylko on, innych ON zlikwidował - i tych, którzy byli z NIM, i tych, którzy byli z Litwinowem. Sam Litwinow też codziennie czekał na aresztowanie. I ani razu nie zwrócił się do NIEGO. Rozmawiał tylko z żoną, sprytnie rozmawiał, niby o Mołotowie, wiadomo, stary konspirator, doświadczony. Tak jak przewidywaliśmy.

- Hitler najpierw zaatakował Francję - zaczął Stalin nieoczekiwanie. - Ale dlaczego zaatakował? Dlatego, że podpisał z nami pakt o nieagresji. Gdybyśmy tego nie zrobili, napadłby na Związek Radziecki jeszcze w zeszłym roku, gdy nie byliśmy gotowi do wojny. Teraz musi utrzymywać w okupowanej Europie dziesiątki dywizji, a rok temu zaatakowałby nas wszystkimi siłami. I dziś byłby już w Moskwie. I nie siedzielibyśmy tutaj przy herbatce. Jak myślisz: czy gdyby Hitler w zeszłym roku rzucił na nas wszystkie siły, na dodatek z błogosławieństwem Anglii i Francji, pilibyśmy tu herbatę?

Wbił w Litwinowa ciężkie spojrzenie. Co odpowie? Zacznie się spierać? Nie, nie zacznie. Dyplomata.

- Oczywiście nie pilibyśmy tu herbaty - odpowiedział Litwinow. Stalin odwrócił spojrzenie, znów zamieszał herbatę łyżeczką, upił trochę, podjął rozmowę:

- Hitler doszedł do Smoleńska i stracił rozpęd. Utknął pod Leningradem, pod Odessą, i to na długo. Blitzkrieg się nie udał, cały świat to widzi. Teraz potrzebujemy od Churchilla i Roosevelta nie pięknych słówek, ale konkretnej pomocy. Pamiętam Churchilla: "Likwidacja komunizmu będzie największym szczęściem dla ludzkości". To jego słowa, prawda?

- Tak, lecz w tej chwili faszyzm jest dla niego wrogiem numer jeden. Z Niemcami toczy już wojnę. Sądzę, że bez wahania udzieli nam pomocy.

- Realną pomocą byłby drugi front - powiedział Stalin.

- Churchill nie otworzy drugiego frontu bez Ameryki.

- Czy nas nie zdradzi?

- Boi się zwycięstwa Związku Radzieckiego, ale uważa, że to kwestia odległej przyszłości. Teraz musi pokonać Hitlera.

Stalin dopił herbatę, odsunął szklankę.

- A jaki jest Roosevelt?

- Roosevelt... Religia, moralność, cnoty i tak dalej, ale znamy jego stosunek do Hitlera. Na Roosevelta też można liczyć. W najbliższym czasie Ameryka przystąpi do wojny. Nie dopuści do panowania Hitlera w Europie i Japonii w Azji.

- Churchill, Roosevelt... Który z nich ma silniejszą osobowość?

- Roosevelt jest bardziej miękki.

Stalin wstał. Litwinow też podniósł się z miejsca.

- No cóż, towarzyszu Litwinow - powiedział Stalin. - Chyba wystarczy już tego odpoczynku, co? Nie czas teraz na odpoczynek, towarzyszu Litwinow, mianujemy cię zastępcą Mołotowa. Jeśli zajdzie taka potrzeba, zostaniesz ambasadorem w USA.

Litwinow wyszedł.

Stalin wyciągnął rękę do dzwonka. Jego wzrok padł na pakiet od Żdanowa. Zerwał pieczęć, otworzył.

W kopercie znajdowały się trzy niemieckie ulotki. Stalin sięgnął po pierwszą. I od razu rzuciło mu się w oczy zdjęcie jego syna. Jakow...

Stalin ciężko opadł na fotel. Spełniły się jego najgorsze obawy: Jakow dostał się do niewoli, jego syn w niewoli. Niemcy informują o tym cały naród radziecki, całą Armię Czerwoną. I zrobią z Jakowem, co tylko zechcą, zmuszą do podpisania wszystkiego, co im przyjdzie do głowy. Na zdjęciu uśmiechnięty Jakow spaceruje po lesie z dwoma Niemcami, zagląda jednemu w twarz, coś mówi z ożywieniem. Pod zdjęciem podpis:

"To Jakow Dżugaszwili, najstarszy syn Stalina, dowódca baterii 14. Pułku Haubic 14. Dywizji Pancernej, który 16 lipca oddał się pod Witebskiem do niewoli wraz z tysiącami innych oficerów i żołnierzy... Komisarze zastraszają was kłamstwami, że Niemcy źle traktują jeńców. Rodzony syn Stalina swoim przykładem udowodnił, że to nieprawda. Poddał się, bo wiedział, że wszelki opór jest bezcelowy". I na odwrocie: "Przepustka do niewoli. Okaziciel niniejszego przechodzi na stronę niemieckich sił zbrojnych, nie chcąc brać udziału w bezsensownym rozlewie krwi w obronie interesów Żydów i komisarzy".

Druga ulotka przedstawiała Jakowa w obozie albo w punkcie zbornym jeńców, miał na sobie szynel, otaczała go gromada zaciekawionych Niemców. Na trzeciej uśmiechnięty Jakow (uśmiecha się, niegodziwiec!) coś czyta, obok siedzi przystojny, wymuskany oficer niemiecki.

I tekst: "Bierzcie przykład z syna Stalina! Wybrał niewolę. Żyje i czuje się doskonale. Dlaczego więc chcecie iść na śmierć, skoro poddał się nawet syn waszego wodza? Pokój umęczonej ojczyźnie! Bagnety w ziemię!"

Na drugiej stronie widniał tekst, nakreślony ręką Jakowa: "Drogi ojcze! Jestem w niewoli, zdrowy, wkrótce pojadę do jednego z niemieckich oflagów. Traktują mnie dobrze. Pozdrowienia dla wszystkich. Jakow".

Stalin zebrał ulotki, schował je do koperty.

Łajdak! "Traktują mnie dobrze..." Podlec! Zhańbił ojca, zadał cios w plecy ojczyźnie. Zmusili go? Torturowali? Możliwe. Ale dlaczego się poddał? Dlaczego się nie zastrzelił? Przecież miał broń! Stchórzył! Stchórzył!

ON nigdy go nie kochał, nawet nie znał, dopóki drogi zięciunio, Alosza Swanidze, ten bękart, nie przywiózł Jakowa do Moskwy, żeby MU dokuczyć... Małomówny, obcy, powolny, żadnej dumy, ożenił się, miał córkę, umarła, rozwiódł się, próbował popełnić samobójstwo, strzelał do siebie, ale spudłował, nawet palnąć sobie w łeb nie potrafił. Z powodu dziwki, bydlak, umiał pociągnąć za spust, a teraz, teraz, gdy szło o honor, nie przyszło mu to do głowy. Później ożenił się drugi raz, z Żydówką z Odessy, porzuconą przez męża tancerką, nie raczył poszukać skromnej rosyjskiej dziewczyny. Spódnica okazała się ważniejsza niż reputacja ojca. Szubrawiec! JEGO rodzony syn poddał się Niemcom. "Traktują mnie dobrze". Łajdak! No cóż, tym gorzej dla niego. Władca nie może żywić żadnych uczuć wobec własnych dzieci. Iwan Groźny i Piotr Wielki zamordowali swoich synów. Słusznie postąpili. Stalin nacisnął dzwonek, spytał Poskriebyszewa:

- Kto tam czeka?

Poskriebyszew położył przed nim kartkę z nazwiskami oczekujących na audiencję.

Stalin zaznaczył na liście, w jakiej kolejności ich wpuszczać, polecił:

- Na siódmą wieczorem wezwijcie Berię.

Poskriebyszew, który jak nikt inny znał swego szefa, uprzedzał wchodzących:

- Gospodarz grozi wybuchem.

O siódmej zjawił się Beria. Stalin, który rozmawiał jeszcze z Szaposznikowem i Wasilewskim, bez słowa podał mu kopertę z ulotkami, Beria usiadł, zaczął czytać. Szaposznikow i Wasilewski zgarnęli mapy ze stołu, wyszli.

- Co powiesz? - spytał Stalin.

- Zdjęcia wyglądają na autentyczne. Nie sądzę, żeby to był aktor, ucharakteryzowany na Jakowa - odpowiedział Beria.

- Sam widzę, że to nie aktor! - wybuchnął Stalin. - Dlaczego dostaję te ulotki od Żdanowa? Czy były rozrzucane tylko pod Leningradem?

- Nie, na całym froncie. Dotarły do nas.

- Dlaczego nie zameldowałeś?

- Nie wiedziałem, jak wam o tym powiedzieć, towarzyszu Stalin.

- Zatailiście? - Stalin uderzył pięścią w stół.

- Zastanawialiśmy się, co można zrobić w tej sprawie. Chcieliśmy przyjść do was z konkretnymi wnioskami.

- I co wymyśliliście?

- Trzeba ustalić, gdzie jest Jakow. Niemcy z pewnością pilnują go jak oka w głowie. Przy masowych przemieszczeniach jeńców trudno będzie zlokalizować miejsce pobytu.

- A jeśli go znajdziecie - za miesiąc, za rok?

- Postaramy się zorganizować ucieczkę.

Stalin wstał, jak zwykle zaczął spacerować po gabinecie.

Ucieczka... Tysiące naszych żołnierzy nie mogą uciec z niewoli, a syn Stalina uciekł. Kto w to uwierzy? Naród powie: Stalin dogadał się z Hitlerem, wyciągnął swojego synalka. Jak po czymś takim naród ma ufać towarzyszowi Stalinowi?

Przystanął przed Berią.

- Gdy tylko się dowiecie, gdzie jest Jakow, natychmiast mi zameldujcie. Trzeba pozbawić Niemców możliwości wykorzystywania jego nazwiska na szkodę naszej armii, naszego kraju.

Beria wstał.

- Żonę - do więzienia - dodał Stalin.

- A córka?

- Niech Swietłana zadecyduje, może odwiezie ją do dziadków.


18.


Po miesiącu ciężkich walk w rejonie Briańska 50. Armia wyszła z okrążenia na wschodni brzeg Oki, utraciwszy znaczną część ludzi i sprzętu. "Katiusze" wystrzeliły ostatnią salwę, potem musiano je zniszczyć - zabrakło amunicji i paliwa. Na początku listopada pod naporem przeciwnika armia znów się cofnęła i zajęła pozycje na rubieży Dubna-Pławsk. Kolumna samochodowa pod dowództwem starszego lejtenanta Bieriezowskiego otrzymała rozkaz ewakuacji ciężko rannych do szpitala polowego.

W kompanii ocalały tylko czterdzieści dwa samochody, spośród kadry oprócz Bieriezowskiego pozostał przy życiu jedynie dowódca plutonu Owsiannikow. Bieriezowski rozkazał Saszy:

- Będziecie pomagać, Pankratow. Widzicie, co się dzieje: nie ma szefa kompanii, nie ma politruka, nie ma dowódców plutonów. Mianowałem Owsiannikowa moim zastępcą, ale sam jeden nie poradzi sobie z całym gospodarstwem. Zajmiecie się techniką. Zwolnię was, kiedy przydzielą nam nowego zastępcę do spraw technicznych.

Bieriezowski wychudł jak szczapa, poczerniał, był kontuzjowany, źle słyszał, pytał po kilka razy, przytrzymywał palcami drgającą powiekę.

Sasza nie miał zbyt wiele do roboty. Sprzęt był na chodzie, o wozy dbał Wasilij Akimowicz, świetny mechanik. Kierowcy, choć doświadczeni i oblatani, już wcześniej zwracali się do Saszy po radę, a teraz zaczęli go traktować jako kogoś w rodzaju dowódcy. Sasza nadal był szeregowcem, żołnierze mówili do niego "inżynierze" albo po nazwisku, Nikołaj Chałszin zaś jak dawniej per "wy".

Wysprzątali ciężarówki, zamietli, wymościli słomą, założyli plandeki, załadowali tylu rannych, ilu tylko mogli, zebrali się w wyznaczonym miejscu, zatankowali, wzięli zapas żywności, lekarza, felczera, pielęgniarkę i ruszyli. Kolumnę prowadził Bieriezowski, na końcu jechali Owsiannikow, Sasza i wóz techniczny.

Nieoczekiwanie pojawiła się mgła, Niemcy nie latali, następnego dnia kompania dowiozła rannych do szpitala.

Zaplecze frontu znajdowało się w małym miasteczku, Niemcy natychmiast zauważyliby czterdzieści dwa samochody, zwłaszcza że służby tyłowe miały własne pojazdy. Kompania rozlokowała się więc w trzech okolicznych wioskach, w jednej dowódcą był Owsiannikow, w drugiej - Sasza, w trzeciej - Gurianow, były kierownik garażu, członek partii.

Bieriezowski został w miasteczku, czekał tam na dalsze rozkazy, dokąd jechać, co przewozić. Towarzyszył mu Procenko, zmyślny chłopak - trzeba było zorganizować części zapasowe, paliwo, olej, smar, żywność.

Ciężkie walki we wrześniu i w listopadzie, okrążenie, wyjście z okrążenia, kluczenie po bezdrożach, pokonywanie rzek po naprędce skleconych, walących się mostach, utrata prawie połowy stanu osobowego kompanii, odwrót przez spalone wsie, przez zburzone miasta, drogi pełne uchodźców z dziećmi, sprzętu z kołchozów i trzód bydła, ranni żołnierze w zakrwawionych, sczerniałych i brudnych bandażach, artyleria, cysterny, samochody sztabowe, nieustanne bombardowania, podczas których nie zawsze i nie każdemu udawało się wyskoczyć z kabiny, uciec w pole i paść na ziemię, przenoszenie zabitych kolegów do swoich wozów, kopanie grobów - po tym wszystkim życie w spokojnej wsi wydawało się rajem.

Procenko dostarczał im tytoń i suchy prowiant, a ogórki i ziemniaki dostawali od gospodarzy. W pobliskim lesie leżały przyszykowane jeszcze w zeszłym roku drwa, kierowcy rozwieźli je po obejściach, porąbali, ułożyli polana w stosy - znalazła się i wódka. Łaźnia też jest... Istna sielanka. Tyle że trwała bardzo krótko.

Siódmego dnia Procenko wysadził Bieriezowskiego przed kwaterą Saszy, a sam pojechał wezwać kierowców na zbiórkę.

- Pogadam tu u was z szoferami - powiedział Bieriezowski. - A wy znajdźcie mi pomieszczenie na nocleg.

- Przecież możecie spać tutaj, są dwa łóżka.

Bieriezowski zdjął czapkę, płaszcz, powiesił go na haczyku w drzwiach, przysiadł na brzegu łóżka, zapalił.

- Byłem u Owsiannikowa i Gurianowa. Są gotowi do wymarszu. A wy?

- Wszystkie wozy w porządku.

Kolejni kierowcy otrząsali na ganku śnieg z butów, wchodzili do izby, meldowali swoje przybycie. Bieriezowski patrzył na nich w milczeniu. Wreszcie zebrali się w komplecie. Bieriezowski zgasił niedopałek o talerz.

- Siadajcie, gdzie kto może. Tylko nie palcie, sam dość nadymiłem.

Jedni przykucnęli pod ścianą, inni stali.

- Wyjeżdżamy jutro o szóstej zero zero. O miejscu załadunku poinformuję w drodze. Tu już nie wrócimy. Są pytania?

- Co z umundurowaniem zimowym, towarzyszu starszy lejtenancie? - spytał Bajkow. - Zima na dworze.

- Uszanki, walonki, kurtki, ocieplane spodnie i rękawice dostaniemy na stacji załadunku, tam też zostaną wydane. Co jeszcze? - Zwrócił się do Saszy. - Chcecie coś dodać?

- Silniki wystygły - powiedział Sasza. - Na rano trzeba by przygotować wiadra z gorącą wodą. I jeszcze jedno: nie zapomnijcie na kwaterach łopat, siekier, lin holowniczych.

- Żelazną łopatą niewiele odśnieżysz - zastanowił się Wasilij Akimowicz. - Będą potrzebne drewniane. Prosta sprawa: wystarczy podłużnie nadpiłować trzonek, wstawić w rozcięcie kawał dykty i przybić gwoździami. Ot i cała filozofia.

- Ot i cała filozofia - powtórzył zgryźliwie Czurakow. - A skąd wziąć dyktę?

- Przyjdź do mnie, dostaniesz.

- Macie dużo dykty? - spytał Bieriezowski.

- Parę arkuszy się znajdzie - wymijająco odpowiedział Wasilij Akimowicz.

- Zostawcie trochę dla reszty kompanii. Nie ma więcej pytań?.. A więc powtarzam: wyjazd o szóstej zero zero. Jesteście wolni. Procenko, przynieś tu moje rzeczy.

Kierowcy wyszli.

Procenko wrócił z niedużą walizką, żołnierskim workiem i zawiniątkiem. Wyjaśnił, że w zawiniątku są śledzie.

- Dziękuję, idź już. Przyjedź po mnie o piątej.

Bieriezowski zdjął pas i koalicyjkę, wsunął pod poduszkę pistolet w kaburze, rozpiął kołnierz koszuli, ściągnął buty, rozwinął onuce.

- Będzie je można tu wysuszyć?

- Oczywiście, dajcie.

- Poproście od razu o wrzątek, napijemy się herbaty.

- Może zjecie coś na gorąco? Zorganizuję jajecznicę.

- Do śledzia lepiej pasują ziemniaki, o ile są.

Sasza wyszedł do kuchni, rozłożył na piecu onuce, poprosił gospodynie, dwie samotne staruszki, żeby nastawiły czajnik i ugotowały trochę ziemniaków. Zakrzątnęły się obie, były wdzięczne Saszy: nie tylko przywiózł im ciężarówkę drewna, ale i popiłował drwa z kolegą, porąbał, starczy na całą zimę, nie zamarzną.

Sasza wrócił do izby.

Na stole stała pękata aluminiowa manierka w pokrowcu z sukna, oczywiście wódka. Bieriezowski krajał na gazecie dużego, tłustego śledzia.

- Widzieliście, jakie śledzie mają na tyłach? Jedliście takie?

- Zdarzało się.

- Mam brudne ręce, wyjmijcie z mojego worka puszkę z masłem i chleb. I pokrójcie go.

Lampa ze spłaszczonej łuski po pocisku artyleryjskim kopciła, Sasza przyciął nożyczkami knot, płomień się wyrównał.

Staruszki przyniosły szklanki, widelce, łyżki, talerze z kwaszonymi ogórkami, kiszoną kapustą, drobną cebulą, a po jakimś czasie kociołek, przykryty płótnem - gorące ziemniaki.

- Jedzcie na zdrowie.

Bieriezowski wskazał manierkę:

- Nalewajcie, Pankratow. Ja musiałbym umyć ręce. Sięgnął po szklankę, starając się opanować drżenie palców.

- Najpierw należy wypić za zwycięstwo. Wypili.

- Dobre - wzdrygnął się Bieriezowski.

Nadział na widelec dzwonko śledzia, zjadł, uniósł brwi.

- Dawno takiego nie jadłem. No jak, Pankratow? Smaczny śledź?

- Bardzo - pochwalił Sasza.

Bieriezowski zdjął płótno z kociołka, w twarz uderzyła smakowicie pachnąca para. Nałożył ziemniaków sobie, Saszy, zakrył kociołek.

- Żeby nie wystygły. Kiedy jeszcze będziemy mieli okazję napić się wódki, Pankratow? Może po zwycięstwie. Jak myślicie?

- Może wcześniej.

- Wcześniej? Znacie najnowsze wiadomości z frontu?

- Niemcy znów przeszli do natarcia.

- Tak. Na naszym odcinku działa armia pancerna Guderiana.

Przytrzymał palcami powiekę opierając się łokciem o stół, popatrzył na Saszę spode łba.

- Teraz posłuchajcie uważnie, Pankratow. Pełnicie obowiązki zastępcy do spraw technicznych.

- Jakiego tam zastępcy - uśmiechnął się Sasza. - Pomagam i tyle.

- Pełnicie, pełnicie. I jako zastępca do spraw technicznych powinniście znać nasze zadanie. A zadanie jest następujące. Kompania ma przewieźć transport odzieży zimowej, żywności i broni. Teraz pokażę wam miejsca załadunku.

Bieriezowski wyciągnął z raportówki mapę, rozłożył ją na łóżku.

- Tu jest miasto Michajłow.

- Wiem, bywałem tam.

- Od Michajłowa biegnie na południe linia kolejowa, o, ten odcinek: Michajłow na północy, Pawelec na południu. Między nimi znajdują się stacje, na których ponoć czekają na nas wagony z zaopatrzeniem. Tylko że... - Powoli, z przerwami i dobitnie powiedział: - Miasto Michajłow zajęły wojska Guderiana, zagon pancerny dotarł do Skopina.

- Do Skopina?

- W komunikatach Biura Informacyjnego nie podano tej wiadomości, ale gospodarz, u którego kwaterowałem, dzwonił do Skopina, a telefonistka mówi: "U nas są Niemcy... Piją... Zabierają mieszkańcom ciepłą odzież..." W naszym sztabie nic o tym nie wiedzą. Oto sławetny wywiad wojskowy. Co to oznacza dla nas? A to, że do Skopina Niemcy mogli dotrzeć wyłącznie przez Pawelec. A więc są i w Pawelcu. Odcinek linii kolejowej między Michajłowem a Pawelcem też jest w rękach Niemców. Gdzie mamy pobrać ładunek?

- Dlaczego tam jedziemy? - spytał Sasza.

- Spytałem o to w sztabie. Odpowiedzieli: "Niemców w Skopinie nie ma, to zwykłe plotki. W Michajłowie pojawili się niemieccy motocykliści, ale zostali przepędzeni. Jedźcie i ładujcie zaopatrzenie". Dobrze! Załóżmy, że dojechaliśmy, załadowaliśmy samochody. Dokąd teraz? Do dyspozycji 239. Dywizji Piechoty w rejonie stacji Uzłowaja. Spójrzcie, gdzie to jest. - Pokazał na mapie. - Widzicie? Na północy! Jeśli Guderian przebił się do Michajłowa, Uzłowaja jest odcięta. Jak tam dotrzemy? Drogą powietrzną? W sztabie odpowiadają: "Uzłowaja nie została odcięta, mamy z nią łączność. Wykonujcie rozkaz dowództwa". Skąd taki rozkaz? A stąd... Sięgnął po papierosa, zapalił od lampy, mówił dalej:

- 239. Dywizję przydzielono do 50. Armii. Tę dywizję trzeba wyposażyć w mundury zimowe i całą resztę. Jak to zrobić? Bardzo prosto. Nasza kompania przybyła z 50. Armii i powinna do niej wrócić. No to wracajcie! A po drodze podrzućcie zaopatrzenie dla 239. Dywizji. Schowali się za naszymi plecami. W razie czego pokażą dokumenty: wysłano kompanię samochodową numer... Do transportu numer... Wagony numer... Listy przewozowe numer... Nikt się nie przyczepi. Wszystko wysłali, wszystko skierowali... A że nie dotarło - trudno, nie nasza wina, jest wojna. Ale rozkaz wykonaliśmy. Tak to wygląda, Pankratow. Jedyne, co mi się udało załatwić u tych sukinsynów, to żywność na pięć dni i benzynę na trzy tankowania dla każdego wozu, przydzielili też sanitariuszkę, zostawiłem ją u Owsiannikowa, sami zobaczycie, zupełny dzieciak. Dali jeszcze dwanaście karabinów na całą kompanię. Pod Briańskiem walczyliśmy gołymi rękami, teraz jesteśmy uzbrojeni, co trzeci żołnierz ma karabin Mosina wzór 1891-1930 roku. Wszystkich zwyciężymy!

Bieriezowski schował mapę do raportówki, nalał wódki, wypił, nie czekając na Saszę.

- Tak się sprawy mają, Pankratow! Nasze straty idą w miliony, co znaczy w skali państwa śmierć jakichś tam pięćdziesięciu kierowców? - Zmrużył oczy, popatrzył na Saszę. - Tacy ludzie teraz rządzą, Pankratow. Tamtych ludzi już nie ma. O tamtych ludziach pisano wiersze...

Przytrzymał palcami powiekę, wyrecytował głuchym głosem:

Widziałem, jak żołnierze na lęk i ból nieczuli przed śmiercią w tyralierze pierś nadstawiali kuli.

- Wiecie, czyj to wiersz?

- Utkina. "Na śmierć Jesienina".

- Właśnie, Utkina... A więc, Pankratow, walczyłem ramię w ramię z takimi nieustraszonymi, nie ma już ich. A kiedy byli tamci, to Denikin, Kołczak, Judenicz, Wrangel, Czesi, Niemcy na Ukrainie, Francuzi w Odessie, Anglicy w Archangielsku, Japończycy na Dalekim Wschodzie nie dali sobie rady z bosą, gołą, głodną i bezbronną Armią Czerwoną! Dziś walczymy z jednym państwem, a Niemcy są już pod Moskwą. Znacie takiego pisarza Panaita Istratiego?

- Czytałem "Kirę Kiralinę".

- Dobry pisarz, bałkański Gorki. To on powiedział o tamtych: "złoty skarb Rewolucji rosyjskiej". Gdzie jest teraz ten złoty skarb? Zamiast niego mamy tych. Od góry do dołu. Wystawili Rosję na ciosy, gnają ludzi na śmierć.

Sasza pamiętał: "Złotym skarbem Rewolucji" Panait Istrati nazwał opozycjonistów, którzy w latach dwudziestych walczyli ze Stalinem, a w latach trzydziestych zostali przez niego zlikwidowani.

- Sprawiacie wrażenie zawodowego wojskowego, towarzyszu starszy lejtenancie. Dlaczego macie tak niski stopień?

Bieriezowski nałożył sobie drugą porcję ziemniaków, posmarował je masłem.

- Jedzcie, póki gorące. Zauważyliście, Pankratow, że ziemniak gotowany w żelaznym kociołku w rosyjskim piecu ma zupełnie inny smak niż gotowany w Moskwie na kuchence gazowej? Jesteście z Moskwy, prawda?

Sasza roześmiał się.

- Pochodzę z Moskwy, ale nie wiem, które ziemniaki są smaczniejsze.

- Dawno wyjechaliście z Moskwy? - spytał nagle Bieriezowski.

- Dawno - zwięźle odpowiedział Sasza.

- Tak myślałem - powiedział Bieriezowski. - No więc odpowiadam na wasze pytanie. Walczyłem w wojnie domowej, jestem w partii od 1919 roku. Jak na dzisiejsze czasy - eksponat muzealny. Studiowałem, jestem inżynierem, pracowałem w fabryce samochodów w Gorkim. Jako dowódcy kompanii rezerwy nadano mi stopień starszego lejtenanta i tak już zostało. - Wstał. - Chodźmy spać, Pankratow, wyruszamy wczesnym rankiem. Poprowadzimy ludzi na bój nasz ostatni... Wyjadę przed wami, spotkamy się we wsi Fofanowo, u Owsiannikowa.


19.


2 października na biurku Stalina znalazł się rozkaz Hitlera: "Dziś zaistniały wreszcie warunki do ostatecznego szturmu, który jeszcze przed zimą powinien doprowadzić do całkowitego rozgromienia nieprzyjaciela.

Wszystkie przygotowania, jakie tylko były w ludzkiej mocy, zostały zakończone. Zaczyna się ostatnia, decydująca bitwa w tym roku".

Na Moskwę runęła połowa sił niemieckich, walczących na terenie ZSRR. Operacja nosiła kryptonim "Tajfun". Trzeciego października padł Orzeł, szóstego - Briańsk, siódmego - Wiaźma, gdzie w okrążeniu znalazło się sześćset tysięcy żołnierzy i oficerów, prawie tylu, ilu trafiło do niewoli we wrześniu pod Kijowem.

Na rozkaz Stalina w bój szły świeżo sformowane i słabo wyszkolone jednostki. Do ataku rzucano poborowych, którzy jeszcze nie bardzo umieli trzymać karabin w rękach.

W tamtych dniach w moskiewskiej kronice filmowej pokazywano scenę: "Kwiat inteligencji i klasy robotniczej wyrusza na front". Twarze bez uśmiechu, siwizna we włosach. Pisarze, malarze, muzycy, aktorzy, budowniczowie metra, którzy ochotniczo wstąpili do dywizji pospolitego ruszenia, niezdarnie maszerowali w długich kolumnach. Dywizje pospolitego ruszenia zostały doszczętnie wybite w ciągu kilku dni.

7 listopada na wezwanie Stalina przyleciał do Moskwy Żukow. Po udanej operacji pod Jelnią organizował obronę Leningradu i nie dopuścił Niemców do miasta. Teraz jako dowódca frontu zachodniego miał bronić Moskwy.

Zmizerniały, blady, z czerwonymi z niewyspania oczami, Żukow prosto z lotniska przyjechał do mieszkania Stalina. Stalin był przeziębiony, też źle wyglądał, w gabinecie siedzieli Mołotow i Beria. Ruchem głowy wskazał Żukowowi fotel.

- Czy w najbliższym czasie Niemcy zdołają przeprowadzić drugie natarcie na Leningrad?

- Nie sądzę. Umacniają przedni skraj obrony. Prawdopodobnie przerzucili dywizje pancerne i zmechanizowane na kierunek moskiewski.

- Obejmijcie dowodzenie frontem zachodnim, zorientujcie się w sytuacji i zadzwońcie do mnie.

Żukow wyszedł.

Stalin wstał z fotela, przeszedł się po gabinecie, stanął naprzeciwko Mołotowa i Berii, wbił w nich spojrzenie.

- Wróg jest na przedpolach Moskwy, nie mamy sił, żeby ją obronić. Kutuzow oddał Moskwę, ale wojnę wygrał. Hitler walczy już czwarty miesiąc, ale nie zdobył ani Moskwy, ani Leningradu, ani Donbasu. A przecież wkrótce zacznie się zima. Rosyjska zima! Jak Niemcy będą walczyć w swoich paletkach i furażerkach? Czy Hitler nie zechce przerwać wojny i zadowolić się tym, co już zagarnął? Kraje nadbałtyckie, Białoruś, część Ukrainy, no, w najgorszym przypadku całą Ukrainę. Pokój separatystyczny? Tak, pokój separatystyczny. Lenin w 1918 roku nie bał się zawrzeć takiego pokoju z Niemcami. Dlaczego więc my mamy się bać? Lenin rozumiał, że pokój brzeski to pokój tymczasowy. Nie pomylił się, imperializm niemiecki był skazany na zagładę. My też rozumiemy, że faszyzm jest skazany i po jego upadku odbierzemy sobie to wszystko, co teraz oddamy. Spróbujcie poprzez swoje kanały zaproponować Hitlerowi natychmiastowy pokój.

Propozycje złożono za pośrednictwem ambasadora Bułgarii, Stamenowa. Hitler nawet nie odpowiedział, był pewien, że zdobędzie Moskwę. Na początku wojny wydał rozkaz: "Miasto należy tak okrążyć, żeby ani jeden rosyjski żołnierz, ani jeden cywil - mężczyzna, kobieta czy dziecko - nie mógł go opuścić. Za pomocą specjalnych urządzeń Moskwa wraz z okolicami zostanie zalana wodą. Na jej miejscu powinno powstać ogromne morze, które raz na zawsze wymaże rosyjską stolicę z mapy cywilizowanego świata". Nie było jednak czasu na budowę specjalnych urządzeń do zatopienia Moskwy, toteż nowa dyrektywa naczelnego dowództwa głosiła: "Führer znów zadecydował, że kapitulacja Moskwy nie zostanie przyjęta. Do chwili całkowitego opanowania miasto należy niszczyć poprzez ostrzał artyleryjski i bombardowania z powietrza, a mieszkańców zmusić do ucieczki. Im więcej uchodźców odejdzie w głąb Rosji, tym większy chaos ją ogarnie".

Trzynastego października Niemcy zajęli Kaługę, czternastego - Kalinin, osiemnastego - Możajsk. Już na dwa dni przed upadkiem Możajska po Moskwie rozeszły się pogłoski o niemieckich motocyklistach, których widziano na przedmieściach - na szosie Wołokołamskiej. W stołecznych instytucjach palono dokumenty. Na dworcach zmieniano rozkłady jazdy - zaczęła się masowa ewakuacja urzędów państwowych. W Kujbyszewie przystąpiono do budowy podziemnego bunkra dla towarzysza Stalina. Do Kujbyszewa ewakuowano też aparat NKWD, zabierając co znaczniejszych więźniów. Zabrakło jednak wagonów, toteż z Łubianki nie wywieziono około trzystu wyższych dowódców. Zostali rozstrzelani. Później, 28 października, rozstrzelano wywiezionych do Kujbyszewa generałów - Łoktionowa, Ryczagowa, Sterna, Smuszkiewicza, Sawczenkę. W tym samym czasie na froncie pułkami dowodzili lejtenanci.

20 października ogłoszono w Moskwie stan oblężenia. Obronę miasta powierzono dowódcy frontu zachodniego, Żukowowi. Wojska radzieckie stawiały zaciekły opór. Bataliony ginęły w całości, nikt się nie cofał. Załogi nie opuszczały płonących czołgów, strzelając do ostatniego pocisku. Żołnierze rzucali się z wiązkami granatów pod niemieckie czołgi.

W końcu października powstrzymano Niemców. 7 listopada na placu Czerwonym odbyła się parada wojskowa. Stalin wygłosił przemówienie do czerwonoarmistów wyruszających na front. Tylko raz w czasie wojny okazał taką odwagę - nad Moskwę mógł się przedrzeć niemiecki samolot.

W połowie listopada nastały chłody, temperatura spadła do siedemdziesięciu stopni mrozu. Mimo to Berlin rozkazał nadal atakować, zdobyć Moskwę, przecież zostało do niej zaledwie pięćdziesiąt-sześćdziesiąt kilometrów!


20.


Bieriezowski i Procenko opuścili wieś o piątej rano. Sasza uruchomił swoją ciężarówkę, rozgrzał silnik, pożegnał się z gospodyniami, wyjechał na ulicę, ochłodziło się, wczorajszy śnieg zamarzł, osiadł, miejscami sczerniał, droga była dobra, twarda.

Z obejść wyjeżdżały samochody, Sasza podchodził do każdego, dowiadywał się, czy wszystko w porządku. Czurakow oczywiście nie zrobił łopaty z dykty.

- Dokąd jedziemy? - spytał Bajkow.

- Do wsi Fofanowo.

- A dalej?

- Nie wiem. Dowódca kompanii powie.

- A wiesz, że Niemcy są w okolicy?

- Dowódca wszystko ci wyjaśni.

Samochód Mitki Kuzina nie chciał zapalić, wysiadł akumulator.

- Zakręć korbą.

- Przecież kręcę i kręcę...

- Leć do Wasilija Akimowicza, weź "kołchoźnicę".

"Kołchoźnicą" nazywali korbę z długim ramieniem, mogą nią kręcić trzej ludzie naraz. Nikołaj Chałszin, Mieszkow Jurij Iwanowicz i Mitka zabrali się do roboty, Sasza siedział za kierownicą, silnik zaskoczył, zawarczał.

- No widzisz - powiedział Jurij Iwanowicz. - Najważniejsze to spokój. Ty, Kuzin, oszczędzaj rozrusznik, masz słaby akumulator, całkiem go wykończysz, kręć korbą.

Informacje Bieriezowskiego okazały się prawdziwe.

Rankiem 18 listopada armia pancerna generała Guderiana przerwała obronę radziecką na południe od Tuły i obchodząc ją, rozwinęła natarcie na północ, w kierunku Moskwy. Bagna, jeziora, rzeki zamarzły, po stwardniałym gruncie mogły się poruszać pojazdy, co umożliwiło Niemcom działania manewrowe.

24 listopada dywizja zmechanizowana Guderiana zajęła Michajłow, jej rzut czołowy dotarł do Skopina. Niewielki obszar między Michajłowem a Skopinem penetrowali nieprzyjacielscy zwiadowcy, czujki i grupy osłonowe.

Maleńką stacyjkę kolejową, do której podjechała kolumna samochodowa, też bombardowano: powyrywane podkłady, bezkształtne zwoje powyginanych szyn, na nasypie wypalone szkielety wagonów. Zawiadowca powiedział, że zbombardowany pociąg był pusty, po 24 listopada z Michajłowa nie wyjechał żaden skład, wątpliwe, by na innych stacjach czekał jakikolwiek ładunek. A skoro Niemcy są w Michajłowie, to do Uzłowej nie da rady dojechać.

Bieriezowski intensywnie myślał. Nie da się wykonać zadania. Jechać dalej, to skazać ludzi na pewną śmierć. Powrót oznacza niewykonanie rozkazu, a więc sąd polowy, ale przynajmniej ludzie ocaleją - wykonywali jego polecenia. Trzeba wracać.

- W okolicznych wsiach Niemców chyba nie ma - dodał zawiadowca. - Ale lata ichnie lotnictwo.

Jak gdyby na potwierdzenie tych słów, na niebie pojawiła się "rama", niemiecki dwusilnikowy samolot zwiadowczy, przeleciał bardzo nisko i zniknął. Pilot oczywiście zauważył kolumnę ciężarówek na szosie, zaraz przylecą szturmowce, zaczną bombardować...

Po drugiej stronie linii kolejowej, w odległości jakichś pięciuset metrów widniał las. Pośpiesznie przecięli tory, wjechali na leśny dukt, zawalili wjazd pniami, zamaskowali wozy gałęziami. W samą porę. Nad stacją zaczęły krążyć dwa samoloty, pokręciły się, nie znalazły celu, odleciały...

Po półgodzinie dał się słyszeć warkot samochodów i motocykli. Bieriezowski obserwował drogę z ukrycia. Zobaczył trzy transportery opancerzone i pięć motocykli z przyczepami, siedzieli w nich żołnierze z automatami. Podjechali do stacji, weszli do budynku, po chwili wyprowadzili z niego zawiadowcę, wsadzili go do przyczepy, odjechali w stronę Pawelca.

A więc Niemcy opanowali i tę drogę, odwrót został odcięty. Kompania ruszyła leśnym duktem przed siebie, objeżdżając pnie i wykroty.

Wszystkich ogarnęło przygnębienie. Mieli w pamięci okrążenie, śmierć kolegów. Wtedy byli jednak razem, z całą armią, a teraz są sami, pięćdziesięciu ludzi, mają tylko dwanaście karabinów, Niemiec otacza ze wszystkich stron, wybije, wydusi jak ślepe kocięta.

Dotarli do końca przesieki, ale nie wyjechali na szosę. Bieriezowski wysłał zwiadowców na przystanek kolejowy. Wrócili wieczorem: nie ma ani Niemców, ani wagonów.

Zaczął padać śnieg, należało wydostać się z lasu. Nocą kompania z wygaszonymi światłami ruszyła do wsi Chitrowanszczina, skąd można było dojechać drogą do Uzłowej. Na dzień znów ukryli się w lasku, zamaskowali samochody.

Bieriezowski pojechał do wsi samochodem Rusłana Strielcowa, wrócił, przywiózł dwie duże kanki gorącego kapuśniaku.

- Rozlejcie go do menażek, póki ciepły, a Rusłan odwiezie naczynia - rozkazał Bieriezowski, wystawił czujki na skraju lasu, wezwał do wozu technicznego Owsiannikowa, Saszę i Gurianowa. Procenko przyniósł im chleb, menażki z kapuśniakiem, zjedli, oddali menażki.

Bieriezowski rozłożył mapę na warsztacie, pokazał:

- Jesteśmy odcięci. Uzłową i Michajłow zajęli Niemcy. To znaczy, że nie możemy jechać na północ i południe, o zachodzie nie ma nawet co myśleć. Co zrobimy?

- Zostaje wschód - powiedział Sasza.

- Dotrzemy do linii kolejowej. A dalej? Widzicie mapę? Droga na wschód zaczyna się w Michajłowie, a tam są Niemcy.

- Można spróbować inną drogą - powiedział Sasza. - Tu jest stacja, a tu wieś Griaznoje. Przed wojną nasi budowali tam szosę z Prońska, przeszedł nawet walec, ale nie skończyli, dlatego na mapach nic nie ma.

- Ktoś po niej jeździ?

- Tego nie wiem.

Usłyszeli hałas silnika. Owsiannikow wyjrzał na zewnątrz.

- Strielcow pojechał oddać kanki.

- Jeśli nikt z tej drogi nie korzysta, to jest zasypana śniegiem - powiedział Bieriezowski. - Jak ją znajdziemy?

- Powinny stać tyczki. W każdej wiosce wiedzą o tym trakcie. Są też rowy na poboczach, pojedziemy między nimi. Zwoziliśmy tam piach, żwir, kamienie, leżą w pryzmach, też ułatwią orientację. Śnieg? Mamy łopaty.

Bieriezowski zmierzył na mapie odległość.

- Prawie siedemdziesiąt kilometrów.

- Dwie godziny jazdy - powiedział Owsiannikow.

- W tych warunkach nie dwie godziny, ale dwie noce - nie zgodził się Bieriezowski.

Wszedł Procenko.

- Towarzyszu starszy lejtenancie, mamy tu kapitana i żołnierzy.

- Biegiem! Dawaj tu wszystkich z bronią! Obok samochodu stał kapitan i czterej żołnierze z automatami, w uszankach, półkożuszkach i walonkach.

- Dokumenty proszę - zwrócił się do nich Bieriezowski. Kapitan wyciągnął zza pazuchy dokumenty, podał je Bieriezowskiemu, obrzucił nieufnym spojrzeniem otaczających go kierowców.

- Chłopaki mogą się ogrzać w kabinach - zaproponował Bieriezowski zwracając dokumenty. - A wy, towarzyszu kapitanie, wejdźcie do naszego samochodu.

Wrócili do wozu technicznego, kapitan zdjął czapkę, zrzucił półkożuszek. Miał jasne włosy, niebieskie oczy, na krągłej, czerwonej od mrozu twarzy malowała się złość.

- Kompania kieruje się do 239. Dywizji - powiedział Bieriezowski. - A wy dokąd?

- Nie dotrzecie do niej. - Kapitan ściągnął but z lewej nogi, rozwinął onucę, zdjął skarpetę, obejrzał nogę, widocznie szukał obtarcia. - 239. Dywizja znalazła się w okrążeniu. 50. Armia jest odcięta. Wszystko na północy jest odcięte.

- Skąd się tu wzięliście?

- Zgubiliśmy swoją jednostkę. Idziemy na południe.

- Dlaczego na południe?

- Przecież wam tłumaczyłem - zirytował się kapitan. - Północ odcięta, Niemiec naciera na wschód, a więc zostaje tylko południe.

- A co nam radzicie?

- Wam? - Kapitan wzruszył ramionami. - Z samochodami nie wyjdziecie z tego kotła.

- Mamy je porzucić?

- Nie taka technika idzie na straty przy wyjściu z okrążenia.

- Mamy zamiar przebijać się na wschód, do Prońska.

Kapitan wzruszył ramionami, znów zajął się swoją onucą.

- Na drogach, zwłaszcza w kolumnie, nie macie żadnych szans, rozwalą was bombami w ciągu godziny. - Zaczął mówić jeszcze bardziej zirytowanym i pouczającym tonem: - Z okrążenia, towarzyszu starszy lejtenancie, wychodzi się zwartym pododdziałem, zdolnym do nawiązania walki z nieprzyjacielem, albo w małych grupkach po pięciu, sześciu ludzi, leśnymi ścieżkami i traktami. Nie pierwszy raz wyrywam się z okrążenia, towarzyszu starszy lejtenancie, i wiem, że poruszanie się w tym samym kierunku co nieprzyjaciel, to pewna śmierć.

Kapitan wstał, włożył półkożuszek, czapkę, zasalutował.

- Bądźcie zdrowi, towarzysze, życzę powodzenia!

Wysiadł z wozu technicznego, zawołał swoich żołnierzy. W tej samej chwili przybiegł kierowca z czujki:

- Towarzyszu starszy lejtenancie, Niemiec bombarduje Strielcowa!

Wszyscy rzucili się na skraj lasu.

Drogą gnała ciężarówka Strielcowa. Nad nią na bardzo niskiej wysokości przemknął meserszmit. Strielcow zahamował, bomba wybuchła przed samochodem, Strielcow ominął lej i dodał gazu. Samolot zatoczył łuk i nadleciał od czoła, widać było głowę pilota. Strielcow tym razem nie zatrzymywał się, przeciwnie, zwiększył szybkość, bomba spadła za nim. Zanim Niemiec znów zawrócił, Strielcow skręcił w las, niedaleko od miejsca postoju kompanii.

- As! - zawołał Owsiannikow.

Kapitan powiedział zgryźliwie do Bieriezowskiego:

- Polują na pojedynczy samochód, a wy chcecie przeprowadzić całą kolumnę.

I odszedł ze swoim oddziałkiem.

Zjawił się Strielcow, zameldował: samochód w porządku. Bieriezowski zarządził zbiórkę kompanii, podziękował Strielcowowi za męstwo i odwagę, kazał zbierać się do drogi, ustalił szyk, odległości, sygnalizację, podzielił kompanię na piątki, wyznaczył starszych, sam pojedzie na czele kolumny, Owsiannikow - w środku, na końcu - Sasza i Wasilij Akimowicz z wozem technicznym. Sanitariuszka Tonia, jedyna, która miała umundurowanie zimowe, rozdała maść przeciw odmrożeniom, z dziecinną powagą wyjaśniła każdemu, jak ją stosować.

Wreszcie wszystko było gotowe.

Zapadał zmrok, Bieriezowski wydał ostatnie polecenia Owsiannikowowi i samochodem Procenki wyjechał na drogę, ale po kilku metrach zatrzymał się, wysiadł z kabiny.

Owsiannikow podbiegł do niego, odwrócił się ku kierowcom i krzyknął:

- Powietrze zeszło...

Sasza wyłączył silnik - może trzeba będzie pomóc?

Nie zdążył nawet wyskoczyć z samochodu.

Znad lasu lotem koszącym z rykiem wypadł meserszmit, puścił długą serię z karabinów maszynowych.

Bieriezowski i Owsiannikow upadli.


21.


Bieriezowski leżał na wznak, płaszcz rozpięty, bluza we krwi. Jedną ręką zasłaniał zakrwawioną twarz, drugą, też zakrwawioną, bezwładnie odrzucił w bok. Kierowcy posadzili Owsiannikowa na stopniu kabiny, ciężko osunął się na drzwiczki, Tonia bandażowała mu głowę, zaglądała w oczy.

- Spokojnie, kochany, spokojnie, zaraz skończę...

Zerknęła na Saszę, który stał nad Bieriezowskim, pokręciła głową:

- Nie żyje...

Sasza i Gurianow dźwignęli Bieriezowskiego, Sasza zabrał mu raportówkę, pas z pistoletem, wyjął dokumenty z kieszeni bluzy, zatrzymał wzrok na zdjęciu. Sympatyczna kobieta tuliła się do ramienia Bieriezowskiego, on sam obejmował dwie dziewczynki w kostiumach kąpielowych. Słoneczny letni dzień, piaszczysta plaża.

Przenieśli Owsiannikowa do wozu technicznego, a Bieriezowskiego do lasu.

Kruszyli łomami zamarzniętą ziemię, wygarniali łopatami, zmieniali się przy pracy, chcieli wykopać grób przed zapadnięciem ciemności. Jurij Iwanowicz oświetlił dół latarką, machnął ręką - wystarczy! W wozie technicznym znalazły się dwie deski, przycięli je, zbili, ułożyli dowódcę, ostrożnie na linach opuścili go do grobu, okryli brezentem, zasypali, położyli na mogile starą oponę od zisa, w środek wetknęli kij z kawałkiem dykty. Gwiazda i napis: "Starszy lejtenant Bieriezowski M.S."

Wasilij Akimowicz i Gurianow odwołali Saszę na bok.

- Jesteś zastępcą do spraw technicznych, obejmiesz dowództwo, przekaż ostatni rozkaz lejtenanta.

Kierowcy wystrzelili salwę honorową z karabinów, w milczeniu postali nad kopczykiem. Wiatr szarpał poły płaszczy, śnieg wciskał się za kołnierze.

Sasza pomyślał nagle, że Bieriezowski coś przeczuwał, chciał się wygadać przed śmiercią, dlatego wczoraj był tak rozmowny.

- Podaję ostatni rozkaz dowódcy kompanii - powiedział Sasza. - Kierunek jazdy - wschód, cel - miasto Prońsk, nie mamy żadnej innej możliwości. Przed wojną od Prońska do wsi Griaznoje niwelowano grunt, przeszedł tamtędy walec, nawierzchnia jest twarda. W pobliżu są wioski, będzie się gdzie ogrzać. Zasady marszu dowódca już podał. Pojadę na czele kolumny, bo znam drogę.

- Kapitan poszedł na południe - powiedział Bajkow. - Jego żołnierze mówili.

- Tak, na południe, ale byli pieszo, przedzierają się lasami, a my musimy jechać drogą - odparł Sasza.

- A nad drogami latają mesery - upierał się Bajkow. - My też powinniśmy iść na piechotę lasami.

- I co, zostawić samochody Niemcom? - wtrącił się Chałszin.

- Można je spalić - nie ustępował Bajkow. - Strielcow wysunął nos - ostrzelali go, dowódca wyjechał - zginął. To co dopiero będzie z całą kolumną?

- Strielcow jechał w dzień - powiedział Sasza. - Jak zginął dowódca, sami widzieliście. To był przypadek. Żołnierze kapitana mieli uszanki, kożuszki i walonki, my mamy płaszcze, buty i furażerki. Zamarzniemy. Dziś jest trzydziesty listopada, jutro zaczyna się grudzień. Uważam, że nie wolno nam porzucać czterdziestu samochodów, jeśli istnieje szansa wyjścia z okrążenia. Dlatego jadę.

- Na zgubę nas prowadzisz, Pankratow - zauważył Czurakow.

Poszedł jednak z innymi do kolumny.

Ciężarówka Procenki miała przestrzeloną chłodnicę. Nowej nie ma, na lutowanie szkoda czasu. Procenko przeniósł swoje rzeczy do wozu Saszy, pojedzie z nim.

Wprawdzie z trudem, ale bez konieczności używania łopat przejechali siedem kilometrów, wydostali się z lasu na otwarty teren. Wzdłuż drogi stały słupy telegraficzne, toteż mimo zawiei jazda była łatwiejsza. Po prawej mignęła spalona wioska, może wyludniona, a może ludzie kryją się po piwnicach albo innych jamach.

Procenko wygrzebał ze swojego worka uszankę, włożył ją na głowę, schował furażerkę.

- Skąd masz? - spytał Sasza.

- Kupiłem w mieście obok szpitala, mam jeszcze jedną, chcesz?

Kłamie, to jasne. Wycyganił uszanki w magazynie.

- Ja nie potrzebuję - odmówił Sasza. - Daj ją Owsiannikowowi, a kiedy dotrzemy do wsi, pogadaj z ludźmi, może zbiorą stare czapki.

Tylną szybę kabiny zawiało śniegiem, nic nie widać. Sasza oddał kierownicę Procence, sam uchylił drzwiczki, stanął na stopniu, popatrzył do tyłu. Przez zasłonę zadymki ledwie dostrzegał reflektory, pierwsza piątka chyba jedzie, co z dalszymi - nie wiadomo, ale nie wolno się zatrzymywać, trzeba przecierać szlak.

- Zamykaj drzwi - powiedział Procenko. - Wyziębisz kabinę.

Miał rację. Mimo to Sasza kilkakrotnie otwierał drzwiczki, patrzył.

Padał coraz gęstszy śnieg, wichura nasilała się, ale słupy stały na swoich miejscach, wskazywały drogę.

O trzeciej w nocy dojechali do stacyjki. Nie zauważyli żywej duszy, szlaban otwarty, budka dróżnika cała, lecz pusta. Samochody przejechały na drugą stronę torów. Żadnego światełka, żadnego domostwa, żadnego człowieka. Za przejazdem nie było też słupów.

Dokąd jechać? Sasza wiedział, że wieś Griaznoje leży w pobliżu kolei, jakieś dwa kilometry, nie więcej, patrząc od przejazdu powinna być po prawej stronie. Tylko gdzie jest rozjazd, gdzie droga do wsi, jak ją znaleźć w nocy, na dodatek w taką zamieć?

- Rozejrzyjmy się - powiedział Sasza. - Ktoś tu musi pilnować przejazdu.

Na ziemiankę natknął się Chałszin, zawołał Saszę. Była zawalona śniegiem, lecz zauważyli stopnie i sterczący komin.

Zastukali raz, drugi. Z ziemianki wyszedł wysoki kościsty chłop w kożuchu i w walonkach, na głowie uszanka, okazał się dróżnikiem. Od 24 listopada nie ma żadnych pociągów z Michajłowa i z Pawelca. Siedzi tu z żoną, bo nie ma prawa opuścić posterunku. Służba.

- Byli tu Niemcy?

- Nie, nie byli, ale ichnia awiacja cięgiem lata.

Sasza przestępował z nogi na nogę, zmarzły, uszy też marzną pod furażerką.

- Tu przed wojną budowali drogę, walec równał grunt, wiecie coś o tym?

- A jakże nie wiedzieć. Toć stoicie na tej drodze. Sasza rozejrzał się.

- Ani rowów, ani budulca.

- Rowów tu nie kopali, budulca nie zwozili, ale walec faktycznie jeździł.

- A tyczki?

- Może się poprzewracały, widzicie, jaka zawieja. Blinow Jakow Trofimowicz w Griaznym mieszka, dróżnik znaczy, on tych tyczek pilnuje.

- Gdzie jest zjazd do Griaznego?

- Przejedziecie ze dwa kilometry i w prawo.

- Ludzie jeżdżą tą trasą do Prońska?

- Ni, z Griaznego jest inna droga do Prońska, dla sań, lasem. Trasa polem idzie, a lasem wygodniej, poza tym ludziska przywykli, żeby lasem...

- Dobrze, dziadku, wsiadaj do pierwszego samochodu, pokazuj drogę.

- A cegój ją pokazywać, dwa kilometry i w prawo.

- No to pokażesz, wsiadaj, wsiadaj!

- Poczekajta, kożuch na bieliznę narzuciłem, walonki na bose nogi wzułem, ubiorę się, babie powiem.

Dróżnik dał nura do ziemianki.

Na przejeździe błysnęły światła, zjawiła się piątka Strielcowa. Sasza kazał wszystkim jechać za przewodnikiem do wioski, zostawił na przejeździe jedną ciężarówkę, żeby wskazywała drogę następnym piątkom. Polecił Procence zakwaterować ludzi, a sam został z Chałszinem na przejeździe, czekał na resztę samochodów.

- Pocierp trochę, Nikołaju, kiedy przyjadą pierwsze wozy, odeślę cię do wioski, przesiądę się do kogoś innego.

Chałszin nie odzywał się. Podniósł kołnierz płaszcza, owinął się szalikiem prawie po same oczy, naciągnął furażerkę na czoło, przytupywał: marzł w nogi. Sasza też miał zmarznięte nogi i ręce, cały był zziębnięty, chociaż włożył sweter pod bluzę i owinął szyję szalikiem.

Przyjechał Bajkow z trzema samochodami, jest czwarty... Gdzie piąty?

- A diabli go wiedzą - wzruszył ramionami Bajkow. - Żurawlow jechał ostatni. Zamarudził, pewnie zaraz nas dogoni.

Bajkow miał na sobie uszankę i walonki, pewnie jeszcze z domu, patrzcie, jaki zapobiegliwy.

- Ty co, nie widziałeś, ile wozów jedzie za tobą? - nasrożył się Sasza.

- Ciekawe! Jak mogłem widzieć? Ty jedziesz z kierowcą, a ja siedzę za kółkiem, nie mam oczu z tyłu! Nie zginie twój Żurawlow, przecież to nie dziecko.

- Nikt nie ma obowiązku zbierać po tobie samochodów! Odpowiadasz za swoją piątkę. Może Żurawlow zabłądził? Bądź łaskaw wrócić i go znaleźć.

- No pewnie - zadrwił Bajkow. - Akurat pojadę w tę zamieć! Znalazł się naczelnik od siedmiu boleści!

- Pożałujesz tego.

- Nie strasz, nie strasz, nie takich widzieliśmy!

Sasza położył dłoń na kaburze.

- Pojedziesz?

Bajkow spojrzał na kaburę, na Saszę, bez słowa poszedł do samochodu, ruszył, ale nie zawrócił, pojechał prosto. Co za swołocz!

- Szkoda żeś go, gada, nie kropnął - powiedział Chałszin.

- A kto poprowadziłby jego wóz? - nie zgodził się Sasza. Czuł jednak swoją bezsilność. Nie jest dowódcą, kierowcy nie muszą go słuchać. Nie szkodzi, byle tylko doprowadzić kolumnę do Prońska.

Zaczynało już świtać, gdy zjawiła się piątka Czurakowa.

- Nie spotkaliście Żurawlowa?

- Stoi na drodze, zapłon nawalił, zostawił go Bajkow, ta gnida! Pogrzebałem w silniku, trzeba wymienić świece, podjedzie wóz techniczny, wymienią. Właśnie przez Żurawlowa jesteśmy tak późno, musieliśmy go wymijać, jedna ciężarówka wpadła do rowu, ledwo ją wyciągnęliśmy.

- Nie chodzi o świece - powiedział Sasza. - Nie chciałeś pomóc Żurawlowowi - jest z piątki Bajkowa, a Bajkow ci podpadł. Zasrańcy z was i tyle.

- No, ty, uważaj! - krzyknął Czurakow, gotów rzucić się na Saszę.

- Już, już, spokój! - Chałszin zagrodził mu drogę. - Bo tak ci przywalę, że się nie pozbierasz.

- Licz! - histerycznie wrzeszczał Czurakow. - Licz samochody! Widzisz - pięć! Odpowiadam za swoją piątkę, a nie za cudzą!

- Jedźcie! - machnął ręką Sasza.

Było całkiem widno, gdy nadjechały ciężarówki Gurianowa i Mieszkowa Jurija Iwanowicza, dotarł też wóz techniczny oraz samochód Żurawlowa.

- Zanim się nas doczekał, zamarzła mu chłodnica, musieliśmy podgrzewać lampą lutowniczą - wyjaśnił Gurianow. - Trochę to trwało.

Sasza spytał Tonie o Owsiannikowa.

- Śpi, chwała Bogu, myślę, że jakoś go dowieziemy.

- Sprawdźcie we wsi, czy nie mają tam szpitala.

Sasza wjechał do Griaznego ostatni. Był już dzień, ciemny, zimny, bez przerwy padał śnieg. Procenko wsiadł do kabiny, zameldował: ludzie nakarmieni, odpoczywają, wieś jest duża, samochody rozproszyły się po uliczkach i opłotkach, ustawiono je przy ścianach, w obejściach, z powietrza będą prawie niewidoczne, poza tym są przysypane śniegiem.

Procenko zaprowadził Saszę do jego kwatery. Solidna, ciepła chata, stary gospodarz, żona, synowa, wnuki. Przyjęli Saszę gościnnie, ale bez specjalnego entuzjazmu. Sasza nieco się zdziwił - w innych wioskach odnoszono się do nich serdeczniej.

Zdjął buty, pogrzał nogi przy piecu, zmienił skarpety, łyknął gorącego wiejskiego kapuśniaku i poszedł do dróżnika Blinowa. Chciało mu się spać, głowa opadała, ale jakoś opanował senność.

Blinow okazał się ponurym chłopem, powiedział, że materiały budowlane dowieziono tylko do wsi Durnoje, leżą na poboczach, a tyczki pewnie się poprzewracały, zamieć trwa już trzeci dzień. Drogę można poznać po rowach, zaczynają się dziesięć kilometrów stąd.

- Pojedziecie z nami i pokażecie - powiedział Sasza.

- Po co mam jechać?!

- Jesteście dróżnikiem...

- Pracowałem przy tej drodze, to prawda, ale komu to dziś potrzebne? Poza tym nigdzie nie mogę jechać. Korzonki mnie bolą, ani się wyprostować...

- Pojedziecie, opatulimy was kożuchem, usadowimy w kabinie, pojedziecie!

Blinow obrzucił Saszę niechętnym spojrzeniem.

- Kiedy macie zamiar jechać?

- Pod wieczór. Jak się ściemni.

- A po co tyle czekać?

- Ludzie nie spali dwie noce, ledwie trzymają się na nogach...

- Trasę do rowów trzeba oczyścić za dnia, nocą pogubimy się w polu. Idź do przewodniczącej kołchozu, Galiny Iljinicznej, proś, niech da ludzi z łopatami, odśnieżą, ile będzie można, pokażę gdzie.


22.


Przewodnicząca kołchozu, Galina Iljiniczna, krzepka kobieta w średnim wieku, w wełnianym kaftanie, do którego miała przypięty order, wysłuchała Saszy ze zmarszczonymi brwiami.

- Jacy mieszkańcy? Starcy, baby i dzieci.

- W Moskwie kobiety kopią rowy przeciwczołgowe, wszystkim jest ciężko.

- Wiemy, słyszeliśmy, czytaliśmy - uśmiechnęła się ironicznie. - A więc w Moskwie kopią rowy, żeby wróg nie przeszedł, a my będziemy równać drogę, żeby nasi obrońcy mogli uciec jak najdalej od tego wroga, tak?

- Nie - tylko taką odpowiedź znalazł Sasza, oszołomiony logiką przewodniczącej.

- A na przykład ty, gdzie masz dystynkcje? Gwiazdki, belki, nie wiem, co tam nosisz. Zawczasu zdjąłeś, do niewoli się szykujesz?

- Nie jestem oficerem. Dowódca kompanii zginął, plutonowy został ciężko ranny, ja, zwykły żołnierz, musiałem objąć dowództwo. Przebijamy się do Prońska, do naszej dywizji. I nie myślcie sobie, że idzie nam jak z płatka.

- To niczego nie zmienia - nie ustępowała. - Niemcy są w Michajłowie, tuż obok, jak nie dziś, to jutro zjawią się we wsi, a wy uciekacie, jeszcze mamy wam wyszykować gładką drogę. Dlaczego nie zabieracie nas ze sobą, zostawiacie na pastwę losu?

- Proszę bardzo! Ładujcie się, oczywiście z łopatami, pomożecie oczyszczać drogę. No już, pakujcie się!

Westchnęła:

- Nie ma zezwolenia... Ewakuując się, trzeba zabrać bydło. Nie wolno go zostawiać!

- Nie ma zezwolenia... A cóż my? Prości żołnierze. Tak to jest.

- Możliwe... Ale to przykre. Dowalczyliśmy się. Na ziemi riazańskiej nie było wroga od czasów Tatarów... A teraz nasza niezwyciężona, niepokonana... Gdybyście szli naprzód, dywanami drogę byśmy wam usłali. - Zamilkła na chwilę. - Kobiety we wsi są zajęte, pracują na fermie mlecznej, kurzej... Dobrze, przyślij samochód pod biuro, zbierzemy, kogo się da. Weź Blinowa.

- Oczywiście. Nawiasem mówiąc, to jakiś ponurak.

- A z czego ma się cieszyć? Obaj synowie polegli, pięć miesięcy walczymy, a już stracił synów.

Wyruszyli dwoma samochodami. Pierwszy prowadził Sasza, obok niego siedział Blinow, drugim wozem jechał Chałszin.

- Jedź ze mną, Nikołaju - poprosił go Sasza. - Pomóż!


Zaczęli oczyszczać drogę od razu za zjazdem do wsi. Blinow po sobie tylko wiadomych znakach ustalał kierunek. Był w półkożuszku i wysokich walonkach, to łopatą, to nogami wyznaczał środek drogi, kobiety odwalały śnieg na lewo i na prawo od tego miejsca, przechodziły dalej, ledwie nadążały za starym, szedł szybko. Sasza i Nikołaj też pracowali, wracali do samochodów, przejeżdżali oczyszczony kawałek, wysiadali, znów brali się do łopat.

Kobiety milczały, tylko z rzadka odzywały się do siebie. Unikały wzroku Saszy i Nikołaja. Jedna z nich, niemłoda już, w kożuchu przewiązanym chustą, powiedziała:

- Wasi szoferzy, takie zdrowe byki, nie mogą sami oczyścić drogi?

- Dwie doby nie spali, tej nocy znów czeka ich jazda. Jeśli któryś zaśnie za kierownicą, to koniec.

- Ciekawe, z babą to taki całą noc nie śpi i jej spać nie da, rano wstaje rześki jak skowronek, a za kierownicą zasypiają, widzicie, jacy delikatni!

Nikołaj odgryzł się, ale bez złośliwości:

- To zależy od baby... Od jednej, faktycznie, ani się oderwać, a z drugą - od razu na bok i kimasz do rana. Szczególnie jak się jej gęba nie zamyka.

Sasza nic nie powiedział. Szczere pole, przenikliwy lodowaty wicher, łańcuszek zgarbionych kobiet z łopatami. Co im może powiedzieć? Że trzeba spełniać swój obowiązek? Same to rozumieją.

Sam też odgarniał śnieg, machał łopatą, miał nadzieję, że wysiłek go rozgrzeje, ale i tak marzły nogi w trzewikach, palce w wełnianych rękawiczkach, uszy pod furażerką.

Obok niego pracowała tamta kobieta w chuście na kożuchu, obserwowała, jak Sasza naciąga furażerkę na uszy, jak chucha w zgrabiałe dłonie. Wreszcie powiedziała ni to gniewnie, ni to ze współczuciem:

- Siedzielibyście lepiej w aucie, przeziębicie się w swoich trzewiczkach.

Sasza uśmiechnął się:

- Dotrzemy do rowów, to wrócimy do wsi.

- Przyniosę ci czapkę, rękawice i walonki, bo przepadniesz, czarniawy.

- Dziękuję - powiedział Sasza.

Blinow zatrzymał się, gdy na niebie wzeszedł już księżyc.

- Tu są te rowy!

Chociaż zasypane śniegiem, były dobrze widoczne - większe lub mniejsze, ale wyraźnie wyznaczały drogę.

- Gdyby gdzieś nie było ich widać pod śniegiem, sprawdzajcie łopatami. Dziesięć kilometrów stąd na poboczach leżą pryzmy budulca, a dalej, z boku, będzie wioska - Durnoje.

Oczyścili trochę szerszy kawałek, obie ciężarówki zawróciły, kobiety wgramoliły się na platformy, Blinow usiadł w kabinie obok Saszy, po oczyszczonej drodze wrócili do Griaznego. Sasza pożegnał się z dróżnikiem.

- Dziękuję za wszystko, Jakowie Trofimowiczu.

- Nie ma za co... Od wsi Durnoje do szosy na Prońsk macie piętnaście kilometrów. Na rozstajach będzie ośrodek maszynowy, stoją chałupy, jakby osada...

- Znam tę okolicę...

Na kwaterze Sasza zdjął szynel, buty, spróbował rozprostować nogi, nagle poczuł uderzenie gorąca, rozbolała głowa, łamało w kościach, choć w chacie było ciepło, ogarnęły go dreszcze. Czyżby przeziębienie? Tylko tego brakowało! Nie miał apetytu, ale przełknął kilka łyżek gorącego kapuśniaku, zjadł trochę kaszy, też gorącej, położył się na ławie pod piecem, zapadł w sen.

Tym razem prowadził Procenko, Sasza wcisnął się w kąt kabiny, chciał zaznać choć odrobinę snu, wszyscy spali cały dzień, a on nie. Głowa mu ciążyła, czuł dreszcze, nie mógł się rozgrzać, choć miał na sobie uszankę, walonki i ciepłe rękawice, przyniosła je tamta baba, nie zapomniała. Drzemał na ławie, nawet nie słyszał, kiedy przyszła. Zobaczył uszankę, walonki i rękawice dopiero wtedy, gdy obudził go Procenko z meldunkiem, że wszyscy są już gotowi, silniki w ruchu. Walonki okazały się za duże, spadały z nóg. Gospodyni powiedziała:

- Jefriema buty. Jefriem ogromniasty był chłop. - I poleciła synowej: - Luba, daj no mu mężowskie, obaj podobnego wzrostu są.

Kierowcy też mieli ciepłe czapki i walonki, ulitowali się wieśniacy. A może pomyśleli: i tak Niemcy zabiorą, lepiej oddać swoim.

Ciężarówka stanęła.

- Dalej nie ma drogi - powiedział Procenko.

Sasza wysiadł z kabiny. Do tego miejsca oczyścili szlak, tu zawracali.

Krągły księżyc oświetlał ośnieżone pola. Z tyłu błyszczały światła ciężarówek - długi rząd, niknący daleko w ciemności. Sasza wysłał Procenkę po kierowców, kazał wszystkim wyłączyć światła i przyjść z łopatami na czoło kolumny.

Ślusarze Szemiakin i Sidorów szli poboczami, odnajdując rowy pod śniegiem, Sasza kroczył środkiem jak Blinow, wydeptywał linię, za nim posuwał się Nikołaj Chałszin, za Nikołajem - cała kompania. Sasza grzązł w zaspach, z trudem poruszał nogami, chwała Bogu, że walonki pasują, tamte po Jefriemie już dawno by zgubił, oglądał się, kierowcy szli po jego śladach. Wreszcie ludzie zatrzymali się, zaczęli odgarniać śnieg.

- Kiedy skończycie ten odcinek - powiedział Sasza do Nikołaja - podprowadźcie samochody i idźcie dalej za mną.

Sasza już nie szedł, ale brnął, widział tylko obu ślusarzy na poboczach i wiedział, że powinien być między nimi... Potem wszystko zniknęło... Otworzył oczy, Szemiakin szarpał go za ramię.

- Co maszerujesz w miejscu, Pankratow? Zasnąłeś czy jak?

- Nie wiem. - Próbował się uśmiechnąć, ale nie czuł warg. - Idź, Szemiakin, dogonię was.

Podjechały ciężarówki, kierowcy wyłączyli światła, łańcuszek ludzi z łopatami znów ruszył po śladach Saszy.

Tak pokonywali kolejne kilometry. Sasza brnął przez zaspy, oglądał się za siebie. To nikogo nie było, to nadciągały samochody, stawały, Sasza ponownie zostawiał je w ciemności. Stracił rachubę czasu, nie chciał zdejmować rękawicy, żeby spojrzeć na zegarek, widział tylko bezkresne białe pole w poświacie księżyca i obu ślusarzy na poboczach. A potem nagle dostrzegł coś w rodzaju kopczyka.

- Sprawdź to! - zawołał do ślusarza.

Zgadza się - pryzma piachu, po drugiej stronie trasy kupa tłucznia.

Nareszcie są dozory, nie trzeba już szukać drogi! Wbili łopaty w śnieg, oparli się na nich i tak czekali na kolumnę. W końcu nadjechała. Na horyzoncie pojawiło się już mętne pasemko świtu.

Kierowcy wysiedli z kabin, zebrali się wokół Saszy.

- Jak Owsiannikow? - spytał Wasilija Akimowicza.

- Na razie żyje. Chwilami jest przytomny, chwilami nie. Tonia boi się gangreny.

Sasza schował się przed wiatrem za maską swojej ciężarówki, była pierwsza w kolumnie.

- Decydujmy. Wieś Durnoje leży na uboczu, będziemy musieli przebić się przez trzy kilometry śniegu, stracimy czas. Proponuję ostatni zryw, dociągniemy do Prońska, do ośrodka maszynowego. W taką zamieć Niemcy nie będą latać. Za parę godzin dojedziemy, ogrzejemy się.

- Ludzie są zmęczeni, mają odmrożenia, maść Tońki ni cholery nie pomogła - powiedział Bajkow nie patrząc na Saszę.

- We wsi nikt nic nie poradzi na odmrożenia, a w Prońsku jest szpital, zawieziemy tam Owsiannikowa, kiepsko z nim.

- Jedźmy do Prońska - poparł Saszę Czurakow. Wykorzystywał każdą okazję, żeby zrobić na złość Bajkowowi.

- No to postanowione - podsumował Sasza. - Nalejcie pełne baki i jazda.

Wszyscy poszli po wiadra, Czurakow zatrzymał się na chwilę obok Saszy, spytał ironicznie:

- Chce ci się ginąć za tego Ormianina?

- Za jakiego Ormianina? - nie zrozumiał Sasza.

- No, tego. - Czurakow wzniósł oczy do góry.

- To nie Ormianin, tylko Gruzin. Nie za niego walczymy. Bronimy ojczyzny.

- Ale uświadomiony! Bronimy ojczyzny. Lepiej popatrz na siebie - zaraz sam wyciągniesz kopyta. Za cholerę nie mogę skapować, co się tak grzejesz, po kiego?

- Czurakow, siedziałeś? Grypsujesz!

- Kiblowałem, a jakże. Polityczny z włamaniem. Znasz taki artykuł?

- Dobra, idź po benzynę, bo zostaniesz bez paliwa.

- Spokojna głowa. A ty siedź w kabinie, bo kipniesz na tym mrozie. Znajdziemy drogę i bez ciebie.


23.


Końcowy odcinek drogi okazał się bardzo trudny, szczególnie w kotlinach. Rozkopywali zaspy, pchali samochody, Sasza też machał łopatą - wszyscy pracują, i przeziębieni, i ci z odmrożeniami. Tonia nie ma żadnych lekarstw, ot, jodyna i bandaże - kto na froncie przejmuje się przeziębieniem? - ani się podnieść, z całej siły wyprężył nogi, w tej pozycji było jakby lżej, nie parzyło. Na piecu suszyło się ziarno, żyto albo pszenica, też gorące, ale nie piekło. Nikołaj przytrzymywał Saszę, Procenko zaś wycierał go ręcznikiem. Sasza uspokoił się, leżał jak w letargu. Nikołaj przykrył go kożuchem.

- Oddycha? - spytał z dołu Czurakow.

- Oddycha.

- Wydobrzeje, wycierajcie go częściej, niech leży goły. Dziewuch nie dopuszczać, nie do dziewuch mu teraz, prawda, Pankratow?

Sasza nie słyszał Czurakowa - dzwoniło mu w uszach, wszystko rozpływało się we mgle, wyprężał nogi, usiłował wsunąć pod siebie kożuch, żeby tak nie parzyło, znów zapadał w półsen.

Musiał być silnym człowiekiem, jeśli wytrzymał noc na rozpalonym piecu, na dodatek po szklance spirytusu... Rano wstał, wytarł się ręcznikiem, czuł lekkość w całym ciele, tylko trochę kłuło w piersiach i pobolewało pod łopatką.

- Nie wychodźcie na wiatr - ostrzegł Nikołaj. - W sieni stoi wiadro, umywalka jest w kuchni.

Sasza narzucił płaszcz, wyszedł do sieni, umył się, ubrał, wciągnął trzewiki.

- Włóżcie walonki - powiedział Nikołaj.

- Pojadę do dowództwa, muszę być w mundurze. Wasilij Akimowicz wrócił?

- Wrócił. Zostawił Owsiannikowa w szpitalu. Z odmrożeniami nie przyjmują - brak miejsc. Tonia przywiozła lekarstwa.

Sasza usiadł na ławie. Znów zakręciło mu się w głowie, ale jakoś przyjemnie.

Procenko i Czurakow też już wstali, myli się w sieni.

- A gdzie Strielcow? - spytał Sasza.

- Wiadomo gdzie, u narzeczonej.

- W każdej wsi ma narzeczoną.

Czurakow i Procenko usiedli do stołu.

- Lepiej się czujesz?

- Jakby lepiej.

- Wyparzyłbyś się w łaźni, witkami brzozowymi wychłostał, ale nie napalili, więc musieliśmy cię rozgrzać innym sposobem. Nazywa się to "medycyna ludowa". Przekąsisz coś?

- Zjem.

- To znaczy, że jesteś zdrów. Chrypa, kaszel to nic, przejdzie, zimno na wargach - dobry znak, choroba z ciebie wychodzi, chlapnij sobie parę kropel. - Czurakow wskazał butelkę. - Całkiem wydobrzejesz.

- Nie mogę. Jadę do miasta, do dowództwa.

- Gdzie, z takim katarem? Wyleż się porządnie. A do miasta poślij Gurianowa i Sinielszczikowa - partyjni... - powiedział Czurakow z ironicznym szacunkiem. - Odraportują jak należy. A ty lepiej sobie wypij.

- Nie będę pić i wam też nie radzę.

- Wybacz, regulaminowe sto gramów każdemu się należy.

Gospodyni postawiła na stole dużą patelnię z jajecznicą na słoninie.

- Żyje się wam - powiedział Sasza. - Wódka, słonina... Skąd?

Czurakow wskazał na Procenkę.

- Przecież mamy szefa zaopatrzenia, no nie?

- Nie wiedziałem, że jest taki bogaty.

- Naiwny jesteś, Pankratow. Dlatego cię słuchają. Rosjanin szanuje naiwniaków, bo sam jest głupi, a taki naiwniak jest jeszcze głupszy od niego. Głupi Iwan się cieszy, że są jeszcze durniejsi.

- Niby dlaczego jestem taki głupi?

- Jesteś przecież szoferem! Jak szofer obejdzie się w maszynie bez butelki wódki, bez kawałka słoniny? No? Sam pomyśl...

Przed domem stanął jakiś samochód, rozległy się czyjeś głosy.

Nikołaj sięgnął po czapkę, narzucił szynel, wyszedł zobaczyć, wrócił... Za nim do izby wszedł Bajkow w towarzystwie czterech nieznajomych żołnierzy, dwaj z pistoletami przy pasie - oficerowie, dwaj z automatami przez pierś - szeregowcy. Niski grubas w okularach od razu rozpiął półkożuszek - major - wbił wzrok w siedzących przy stole kierowców.

Bajkow wskazał Saszę.

- To nasze dowództwo.

- Jesteście dowódcą kompanii? - groźnie spytał major.

- Dowódca kompanii poległ.

- Kto tu jest z kadry?

- Nikt. Dowódca plutonu, technik wojskowy Owsiannikow, został ranny, odwieźliśmy go do szpitala w Prońsku.

Major usiadł na ławie, położył czapkę, jeszcze szerzej rozpiął półkożuszek.

- Oficerowie zabici, szeregowcy - cali i zdrowi.

- Tak się złożyło.

- A wy kim jesteście?

- Kierowcą, szeregowcem.

Major popatrzył na Bajkowa.

- Kto dowodził kompanią?

Bajkow ponownie wskazał Saszę.

- On.

- Nie dowodziłem, przyprowadziłem tu kompanię, bo znałem drogę.

- Jest zastępcą do spraw technicznych - wtrącił Nikołaj.

- Kto was wyznaczył na to stanowisko?

- Zastępca do spraw technicznych poległ pod Briańskiem. Dowódca kompanii rozkazał mi pełnić jego obowiązki do czasu przybycia nowego zastępcy.

- Gdzie rozkaz?

- To był ustny rozkaz.

- Ciekawe bajki mi tu opowiadacie!

- Takie u nas porządki, towarzyszu majorze - powiedział Bajkow swoim dostojnym basem. - Kto chodzi z kijem, ten innych bije.

- Zamknij mordę, gnoju! - krzyknął Czurakow.

Major uderzył pięścią w stół.

- Co za wyrażenia! Dlaczego się wtrącacie? Kto was pytał?!

- A wy co mi tu z pięściami? - poderwał się Czurakow. - Jak śmiecie?

- Ja ci zaraz pokażę, co śmiem, a czego nie śmiem! Ja..

- Nie! - przerwał mu Sasza. - Nie macie prawa wygrażać pięściami! A właściwie kim wy jesteście, skąd?

- Jestem naczelnikiem wydziału specjalnego armii.

Dawno Sasza ich nie widział, oni jakoś nie trafiali się na froncie, ani jednego tam nie spotkał! Ależ ten major jest podobny do tamtego z Ufy, który aresztował Gleba, wszyscy oni mają jednakowe mordy, swołocze!

- Już wiecie, kim ja jestem! A co z was za ptaszki, wyjaśnimy.

- Co tu wyjaśniać?! - powiedział Nikołaj. - Jesteśmy żołnierzami Armii Czerwonej.

- Żołnierze Armii Czerwonej walczą na froncie - zjadliwie wycedził major i szybko spytał Saszę: - Od dawna tu jesteście?

- Przyjechaliśmy do osady dziś w nocy.

- Dwie doby nie spaliśmy - dodał Nikołaj.

- Dlaczego nie jesteście w mundurze? - rzucił się do niego major. - Skąd macie cywilną czapkę?

- Ludzie dali.

- "Ludzie"! Na dodatek maruderzy! - Znów przeniósł wzrok na Saszę. - A więc przybyliście tej nocy, a teraz dokąd się wybieracie?

- Do Prońska, do dowództwa.

- Już widzę, jak tam jedziecie. Od rana żłopiecie wódkę, maruderzy i pijacy! - Skinął na lejtenanta. Ten usiadł przy stole, odsunął szklanki i talerze, wyciągnął z teczki papier, kałamarz, pióro, przygotował się do pisania.

Znajome pytania: imię, nazwisko, imię ojca, rok i miejsce urodzenia, karalność.

- Nie karany - odpowiedział Sasza.

- Zapiszcie: "Twierdzi, że nie był karany" - rozkazał major. Przed domem zatrzymał się następny samochód. Do chaty wszedł pułkownik.

- Towarzyszu majorze! Macie natychmiast dostarczyć dowódcę tej kompanii do sztabu armii.

- Przecież widzicie, że prowadzę przesłuchanie.

- Powiedziano: natychmiast! - niecierpliwie powtórzył pułkownik. - Majorze, nie traćcie czasu! Gdzie jest dowódca kompanii?

Major wskazał Saszę.

- Mówią, że dowodził ten szeregowiec.

- Ubierajcie się, szybko! - polecił pułkownik.

Sasza zapiął pas, na którym wisiał pistolet Bieriezowskiego.

- Czyja to broń? - nasrożył się major.

- Dowódcy kompanii.

- Oddajcie!

Sasza zsunął z pasa kaburę z pistoletem, położył ją na stole.

- Zapiszcie - zwrócił się major do lejtenanta. - Noszenie broni osobistej bez zezwolenia.

- Jedźmy, jedźmy! - ponaglał pułkownik.

Sasza założył płaszcz.

- Dlaczego zabieracie tylko jego, bierzcie wszystkich - powiedział Nikołaj.

- Zabierzemy w swoim czasie - burknął major, wychodząc za pułkownikiem i Saszą.


24.


Po dwóch tygodniach oddechu, w połowie listopada Niemcy znów ruszyli do szturmu. Wprawdzie dotarli do przysiółka Krasnaja Polana, odległego od Moskwy o dwadzieścia siedem kilometrów, ale Żukow wiedział, że to natarcie się załamie: Niemcy nie wytrzymują kontrataków Armii Czerwonej. Tym bardziej nie wytrzymają zmasowanego uderzenia. 29 listopada Żukow zadzwonił do Stalina i poprosił o wydanie rozkazu natarcia.

Stalin milczał. Żukow znał te chwile milczenia - oznaczały wahanie.

- Jesteście pewni, że nieprzyjaciel nie ma w odwodzie jakichś dużych związków taktycznych?

- Nie wiem. Niemieckie kliny stają się niebezpieczne, trzeba je zlikwidować.

Wieczorem Sztab Generalny wyraził zgodę na kontruderzenie. Dowództwo frontu zachodniego postanowiło rozpocząć je rankiem 3 grudnia. Gotowość bojową zgłosiły wszystkie armie z wyjątkiem dziesiątej.

Jeszcze w październiku Stalin spytał Żukowa:

- Utrzymamy Moskwę? Powiedzcie szczerze - jak komunista!

- Utrzymamy. Potrzebne są tylko jeszcze dwie armie i dwieście czołgów.

Czołgi nie przyszły, ale dwie armie Żukow dostał: Pierwszą Szturmową i Dziesiątą. Pierwszą Szturmową dowodził Wasilij Iwanowicz Kuzniecow, doświadczony generał. Żukow skierował jego armię na newralgiczny odcinek w rejonie Jachromy, na północ od Moskwy. Natomiast dowódcą 10. Armii Stalin mianował Golikowa.

Przed wojną Golikow był naczelnikiem Głównego Zarządu Wywiadu, nie ma doświadczenia bojowego, bystry i sprytny stalinowski karierowicz. Armia formowała się na Powołżu, Żukow rozkazał przenieść ją na południe od Riazania, będzie odwód. Teraz nadszedł czas wykorzystania tej rezerwy. Czołgi Guderiana prą z południa na północ, żeby zamknąć pierścień okrążenia wokół Moskwy. Niemcy rozciągnęli szyki, mają odsłonięte prawe skrzydło, więc właśnie tam trzeba zadać potężny cios. Powinien to zrobić Golikow. I raptem - proszę... Golikow nadesłał raport: nie jest w stanie skoncentrować armii przed 5 października, kopię raportu wysłał do Stalina - dawny nawyk, jeszcze jako szef GRU o wszystkim meldował Stalinowi z pominięciem Żukowa, który był jego bezpośrednim przełożonym. Zawala termin natarcia i jeszcze sądzi, że na froncie też będzie traktowany na jakichś wyjątkowych prawach. Nie będzie! Tu nie kremlowskie gabinety!

Żukow kazał wezwać Golikowa do Sztabu Frontu.

Golikow zjawił się w Pierchuszkowie 2 grudnia. Wszedł - krępy, łysy, z nieodłącznym uśmieszkiem na krągłej twarzy. Żukow nie cierpiał tego uśmieszku od czasów Sztabu Generalnego, Golikow zawsze się tak uśmiechał na spotkaniach u Stalina. Przychodził z dwiema teczkami. Jeśli Stalin był w złym humorze, Golikow miał dla niego same dobre wiadomości, jeśli Stalin był spokojny - mówił prawdę. Jeśli jednak Stalin podawał w wątpliwość którąś informację, natychmiast się z nim zgadzał - tak, macie rację, towarzyszu Stalin, to dezinformacja...

Wszyscy boją się Stalina, on, Żukow, też się boi, wykonuje jego polecenia, często głupie i szkodliwe. Zawsze jednak przedstawia własne zdanie. Nigdy nie skłamał, żeby się przypochlebić Stalinowi. Nie każdemu uchodziło to na sucho. Przed Golikowem rozstrzelano trzech szefów wywiadu wojskowego - Bierzina, Urickiego, Proskurina - ich prawdziwe informacje nie podobały się Stalinowi. Zginęli jednak jako uczciwi komuniści. A Golikow to dezinformator! Żukow widział na własne oczy meldunek Richarda Sorge, że w drugiej połowie czerwca Niemcy zaatakują Związek Radziecki, z adnotacją Golikowa: "Do kategorii informacji wątpliwych i kłamliwych". Zlekceważyć taką wiadomość na trzy tygodnie przed wybuchem wojny! Jak Golikow śmiał zostać szefem wywiadu, skoro nie miał o tym zielonego pojęcia? Na planie "Barbarossa" napisał, że to dezinformacja na użytek Anglików. A wszystko z tchórzostwa!

Teraz Stalin powierzył mu armię. Również na tym stanowisku Golikow ignoruje bezpośrednich zwierzchników, zwraca się do samego Stalina. A Stalin ma go gdzieś! Dowódcy frontów muszą wypraszać u Stalina każdy pluton czołgów, każdą baterię, każdą eskadrę - trzyma rękę na wszystkim, chce, żeby wszyscy byli zależni od niego i tylko od niego.

"Gdyby dywizje sprzedawano na rynku, kupiłbym wam pięć czy sześć, ale niestety nikt nimi nie handluje". Tak odpowiedział Stalin Timoszence, który prosił o choćby jedną dywizję. Timoszence! A tu jakiś Golikow!

- Otrzymałem wasz raport - oschle powiedział Żukow. - Dlaczego nie jesteście gotowi do natarcia?

Golikow zaczął okrężną drogą:

- Wyjechałem z Moskwy w rejon Penzy 26 października. Na sformowanie armii dano mi dwa-trzy miesiące...

- Trzy miesiące! - zadrwił Żukow. - Do tego czasu wojna może się skończyć! Kto wyznaczył taki termin?

- Główny Zarząd do Spraw Formowania - wymijająco powiedział Golikow, nie wymieniając żadnych nazwisk. - Jednakże dwudziestego czwartego listopada dostałem rozkaz od towarzysza Szaposznikowa, żeby przemieścić armię i drugiego grudnia skoncentrować ją w rejonie Riazania.

- Dlaczego nie wykonaliście tego rozkazu?

- Do przewiezienia wojsk potrzebowałem stu pięćdziesięciu dwóch eszelonów. Przybyły tylko sześćdziesiąt cztery, w drodze są jeszcze czterdzieści dwa, czterdzieści cztery jeszcze nie rozpoczęły załadunku.

- Dlaczego nie postaraliście się o wagony?

- Depeszowaliśmy, gdzie się tylko dało. Wiecie, jaka jest sytuacja na kolei.

- Sytuacja jest jednakowa dla wszystkich. I wszystkie armie odwodowe zdążyły - z wyjątkiem waszej Dziesiątej.

Golikow wzruszył ramionami - co miał odpowiedzieć?

- Stopień gotowości bojowej? - spytał Żukow z rozdrażnieniem.

- Sześćdziesiąt pięć procent żołnierzy nie służyło w wojsku. Szkolili się z drewnianymi karabinami, nie było broni. Większość spośród czterdziestu dwóch dowódców pułków ukończyło szkółki niedzielne albo wiejskie.

- Nie pytam was o wykształcenie dowódców, lecz o gotowość bojową armii.

- Na jedenaście dywizji tylko cztery są mniej lub bardziej zdolne do walki. W pozostałych brakuje karabinów, pepesz, broni maszynowej i przeciwpancernej, moździerzy, czołgów, ciężkiej artylerii, osłony lotniczej, ciepłej odzieży. Powinna dziś dotrzeć do stacji wyładunkowych, ale nie wiem, czy dywizje ją pobrały. W dywizjach kawalerii brakuje uprzęży...

Żukow słuchał w milczeniu. Tak formują się wszystkie armie i mimo to jakoś sobie radzą. A ten się skarży. Nie mógł załatwić uprzęży! Na Powołżu! Nie zdobył broni w fabrykach Gorkiego i Kujbyszewa, nie kazał szyć mundurów. Tak, kraj nie jest przygotowany do wojny. Czy sam Golikow nie ponosi za to winy? Wprowadzał w błąd, zapewniał, że Niemcy nas nie zaatakują!

- Obsada poszczególnych dywizji?

- Pełna. W każdej jest po jedenaście tysięcy ludzi.

- A w Pięćdziesiątej Armii generała Bołdina dywizje liczą od sześciuset do dwóch tysięcy żołnierzy i cały miesiąc skutecznie bronią Tuły, nie oddały miasta i nie oddadzą go. Tak się teraz walczy, towarzyszu generale-lejtenancie. Wszyscy walczą tym, co mają. Jeśli brakuje środków bojowych, sami je zdobywają.

- Dziesiąta Armia wykona powierzone zadanie - obraził się Golikow.

- Miejmy nadzieję. Co jeszcze?

- Transport samochodowy. Mamy tylko dwanaście procent niezbędnego sprzętu. Dywizje wyładowują się w Riazaniu i w Riażsce, a potem idą pieszo sto - sto piętnaście kilometrów po wiejskich drogach, zasypanych śniegiem.

- Trzeba było skompletować transport na Powołżu.

- Tam nic już nie ma. Inni pozabierali. Zostały same stare gruchoty.

- Powinniście remontować stare samochody. Nowych nikt wam nie da. Trzeba zdać sobie sprawę z sytuacji, towarzyszu generale-lejtenancie... Jest trudno, ale tym, którzy dwudziestego drugiego czerwca stanęli oko w oko z niespodziewanym wrogiem, było jeszcze trudniej. Jak myślicie, towarzyszu generale-lejtenancie?

Golikow zrozumiał aluzję, ale nie dał nic po sobie poznać.

- Oczywiście. Jednakże teraz odpowiadam za Dziesiątą Armię i powinienem być gotów do wykonania zadań bojowych.

- Nie, generale-lejtenancie, za tamtych, którzy tam zostali, też ponosimy odpowiedzialność. Pokażcie położenie waszych wojsk.

Golikow wyjął mapę, rozłożył ją na stole, zauważył:

- W całym dowództwie armii są tylko dwie mapy.

Wszedł szef sztabu Sokołowski, przywitał się z Golikowem.

- Wasiliju Daniłowiczu - powiedział Żukow - generał-lejtenant właśnie się skarży: nie mają map.

- Mapy zostały wysłane.

- A wyposażenie?

- Wysłaliśmy dwa bataliony średnich czołgów, pułk artylerii i dwa bataliony miotaczy min RS. Zaopatrzenie w sprzęt składu osobowego, kompanii i batalionów odbywa się na stacji wyładunkowej. To wszystko, co na razie mogliśmy dać.

- A samochody? - spytał Golikow.

- Samochodów nie ma.

- Potrzebujemy minimum trzech-czterech batalionów samochodowych. Pisałem w tej sprawie do Sztabu Generalnego.

- Generale-lejtenancie - surowo powiedział Żukow - z prośbami i żądaniami zwracajcie się do Sztabu Frontu. Jeśli chcecie zwracać się do Sztabu Generalnego, to proszę bardzo, ale też przez sztab Frontu. W wojsku obowiązuje droga służbowa. Nikomu nie pozwolę jej omijać.

Żukow pochylił się nad mapą.

- Guderian jest w Michajłowie, wasz sztab w Sziłowie. Daleko się zapędzili.

- Przenosimy sztab do Starożiłowa, w pobliżu Prońska.

- Pokażcie, jak rozmieszczone są wasze dywizje.

Golikow pokazał. Armia zajmowała odcinek długości stu dwudziestu kilometrów: od Zarajska do Skopina.

- Ile potrzebujecie czasu, żeby dotrzeć do swojego sztabu?

- Do Riazania cztery, pięć godzin, stamtąd drugie tyle.

- Wracajcie. Rano w tajemnicy zbierzecie dowódców dywizji w jakiejś wsi pod Prońskiem, a sami osobiście spotkacie się o ósmej w Prońsku z naszym przedstawicielem.


25.


"Przedstawicielem" frontu, który przybył do 10. Armii, był sam Żukow. Wyjechał nocą pod eskortą połowy kompanii ochrony i dwóch samochodów pancernych.

O jego wyjeździe wiedział tylko szef sztabu Sokołowski. Na telefony z Moskwy miał odpowiadać: "Generał Żukow jest na inspekcji". Stalin zabronił dowódcom wyjeżdżać na inne fronty bez jego zezwolenia. Pozwalał poruszać się jedynie po frontach, którymi dowodzili, ale zawsze był niezadowolony, chciał, żeby siedzieli przy telefonie.

Oczywiście można by zostawić Golikowa własnemu losowi. Niech Stalin zobaczy, jak się sprawuje jego pupilek. Tyle że klęska Golikowa oznacza załamanie całego natarcia. Guderian wedrze się na tyły frontu zachodniego, przez wyłom runie niemiecka piechota, Moskwa padnie. Teraz Guderian jest łatwą zdobyczą. Poszedł za daleko, rozciągnął swoje siły, trzeba uderzyć w podstawę klina, okrążyć Niemców i zniszczyć. On, Żukow, zmusi 10. Armię do tego natarcia. Jeśli zajdzie potrzeba, rozkaże dziś rozstrzelać niezaradnych dowódców, wtedy inni poczują smak odpowiedzialności. Gdy giną miliony, życie kilku ludzi nie ma żadnego znaczenia. Taka jest filozofia Stalina, ale być może w niej tkwi jego siła.

Bez żelaznej woli Stalina opór wobec takiego wroga byłby niemożliwy. Stalin popełnia wiele niewybaczalnych błędów, naród płaci za nie straszliwą cenę. Nie ma jednak innego przywódcy. Trzeba mu się podporządkować. I zmusić do tego podwładnych. Tylko to może uratować kraj.

Tak rozmyślał Żukow na tylnym siedzeniu samochodu. Codzienne myśli. Drzemał, budził się. Wiele nocy spędził na tym siedzeniu, wiele przemyślał. Już nie pamięta nocy, którą przespał jak normalny człowiek, chyba w dzieciństwie, kiedy mieszkał z matką. W zmurszałej chałupie runął dach, przenieśli się do stodoły, ale i tam dobrze się spało... W wieku dwunastu lat nauczył się nie dosypiać. Pracował u kuśnierza od szóstej rano do jedenastej wieczorem, sypiał na podłodze pracowni. Cała reszta życia - na koniu, w samochodzie, w drodze. Był szczęśliwy, jeśli udawało się zdrzemnąć kilka godzin. W Moskwie, w Sztabie Generalnym, narady przeciągały się do późnej nocy - Stalin wyjeżdżał z Kremla nad ranem, dopiero wtedy można było wrócić do domu.

Od czasu do czasu samochody zatrzymywały się, zwiad meldował, że droga wolna. Wtedy jechali dalej.

Nieoczekiwany postój zdarzył się pod samym Prońskiem. Było jeszcze ciemno, ale Żukow już nie spał. Adiutant zameldował:

- We wsi zauważyliśmy jakieś samochody, nie wiadomo czyje, myśleliśmy, że to Niemcy, ale okazało się, że nasi, coś jakby kompania samochodowa.

- Z której dywizji?

- Nie wiem, towarzyszu generale armii. Obudziliśmy kierowców, nie potrafią wyjaśnić, komu podlega ich kompania.

- Zatrzymajcie się we wsi.

Świtało, można już było dostrzec ciężarówki, stały ciasno przytulone do ścian i szop, niektóre zamaskowano w obejściach.

Pojechali dalej. Po dziesięciu minutach znów stanęli. Przy wjeździe do Prońska oczekiwał ich Golikow. Na widok Żukowa wcale się nie zdziwił, stary sztabowy lis domyślał się, kto przyjedzie, podszedł, zameldował: wszyscy dowódcy dywizji zebrali się w Starożiłowie, niedaleko, trochę na wschód od Prońska.

- Co to za ciężarówki stoją w najbliższej wsi?

- Ciężarówki? - zdziwił się Golikow. - Nie powinno tu być żadnych ciężarówek. W tym rejonie nie stacjonuje ani jedna dywizja.

- Tam jest kompania samochodowa.

Golikow wzruszył ramionami.

- Nie mam pojęcia.

- Może ukrył ją któryś z dowódców dywizji? Może takie kolumny stoją i w innych wsiach? A wy piszecie w raporcie, że nie macie środków transportu.

- To nie nasze samochody. Może to jakaś samodzielna kompania?

- Znajduje się na odcinku waszej armii i musicie o niej wiedzieć. Wyjaśnijcie to i zameldujcie. Ukrywają sprzęt? Chowają? Kto? Z czyjego rozkazu? Dezerterzy? Skąd? Kto nimi dowodzi?

Naradę w Starożiłowie Żukow rozpoczął od słów:

- W raportach zgłaszacie brak środków transportu, a tuż przed Prońskiem na własne oczy widziałem kompanię samochodową. Czyja to kompania?

Nikt się nie odezwał.

- Wygląda na to, że niczyja - zmarszczył brwi Żukow. - Wyjaśnimy, czyje to samochody. Ci, którzy je ukrywają, zostaną surowo ukarani. Uprzedzam: za najmniejsze kłamstwo w raportach, za fałszowanie faktycznego stanu wyposażenia pododdziałów będziemy bezwzględnie karać wszystkich winnych. Mieliście dość czasu na sformowanie armii. Teraz jesteście na froncie. Tu potrzebne są dywizje zdolne do walki.

Po takim wstępie meldunki dowódców brzmiały całkiem inaczej niż raport Golikowa. Brakuje tego i owego, przydałoby się przed pójściem na pierwszą linię, skoro jednak nie można liczyć na uzupełnienie, sami zorganizujemy na polu walki. Morale żołnierzy jest wysokie, zadania bojowe zostaną wykonane.

Słuchając dowódców dywizji Żukow spoglądał na zegarek. Wpół do dziesiątej, czas wracać do Pierchuszkowa. Najpierw trzeba jednak wyjaśnić sprawę tajemniczej kompanii samochodowej. Tu, na oczach wszystkich. Jeśli ukrył ją któryś z dowódców dywizji, będzie zdegradowany do stopnia szeregowca, a jeśli jest to kompania dezerterów, jej prowodyr zostanie rozstrzelany. Dobra lekcja dla całej 10. Armii.

- Co z tą kompanią? - spytał Golikowa.

- Szef wydziału specjalnego prowadzi dochodzenie.

- Wyślijcie samochód po dowódcę kompanii, niech się tu natychmiast stawi.

Wkrótce do pokoju wszedł gruby major w okularach. Za nim wprowadzono szeregowca o zmęczonej twarzy, wargi w opryszczce, szynel, furażerka, trzewiki. Żukow przyjrzał mu się ze zdumieniem.

- Kazałem wezwać dowódcę kompanii!

Major z wydziału specjalnego zasalutował:

- Pozwólcie zameldować, towarzyszu generale armii. W kompanii nie ma żadnego oficera. Na razie nie ustaliliśmy, gdzie się podziali lub co z nimi zrobiono. Kierowcy zeznali, że kompanią dowodził ten tu szeregowiec. Właśnie go przesłuchuję. Bardzo dużo niejasności, towarzyszu generale armii.

Żukow przeniósł spojrzenie na Saszę.

- Dlaczego się nie meldujecie?

Sasza podniósł dłoń do furażerki, coś zaczął mówić. Ochrypły, zdławiony głos, nic nie można zrozumieć.

- Co, co?! - z irytacją spytał Żukow.

- Szeregowiec Pankratow melduje swoje dostarczenie - powtórzył Sasza.

Żukow patrzył na niego. Nikt nigdy nie ośmielił się tak mu odpowiedzieć.

Sasza wytrzymał jego spojrzenie. Rozstrzelają? A niech rozstrzeliwują!

- To wy dowodziliście kompanią?

- Prowadziłem ją do Prońska.

- Skąd?

- Z rejonu wsi Chitrowanszczina, na zachód od linii kolejowej Michajłow-Pawelec.

- Gdzie dowódca kompanii?

- Poległ podczas nalotu.

- No właśnie - wtrącił gruby major - wszyscy oficerowie zginęli, wszyscy kierowcy przeżyli.

- Kto wam kazał prowadzić kompanię? - groźnie spytał Żukow.

Sasza rozejrzał się zaszczutym wzrokiem. Generałowie, pułkownicy siedzą tu, patrzą na niego. Dobrze odżywieni, czyści, ważni, z rombami i belkami na naramiennikach... Ich by teraz tam, w śnieg, do jaru, wynosić samochody na rękach... Stratedzy... Doprowadzili kraj... Pozwolili Hitlerowi dojść do Moskwy... Wygarnąć by im wszystko, co o nich myśli...

- Pytam, kto wam kazał prowadzić kompanię?!

Ten też! Słynny dowódca, a też prowadzi śledztwo.

- No?! - Żukow podniósł głos.

- Ojczyzna kazała, towarzyszu generale armii - wychrypiał Sasza.

Wszyscy milczeli. I generałowie, i pułkownicy. Żukow nie spuszczał z Saszy uważnego spojrzenia.

- Jesteście członkiem partii?

- Bezpartyjny.

- Skąd wzięliście się w Prońsku?

- Kompania miała dostarczyć ładunek do Uzłowej, na tyły 239. Dywizji. Spotkaliśmy kapitana z grupą żołnierzy, powiedział, że dywizja jest w okrążeniu. Co robić? Niemieckie czołgi idą na Michajłow i Skopin. Mogliśmy się wydostać jedynie drogą między Michajłowem i Skopinem.

- Czyżby tam była droga?

- W budowie.

Żukow pochylił się nad mapą.

- Tu nie ma żadnej drogi.

- Zaczęto ją budować tuż przed wojną, ale nie dokończono. Walec wyrównał teren. Na mapie jej oczywiście nie zaznaczono.

- Skąd wiedzieliście o tej budowie?

- Pracowałem na niej.

- Możecie pokazać?

Sasza też pochylił się nad mapą. Z furażerki spadła kropla wody, śnieg tajał w cieple.

- Pozwólcie zdjąć nakrycie głowy, bo zamoczę mapę.

- Zdejmujcie.

Sasza wsunął furażerkę pod pachę, znów schylił się nad mapą.

- Droga prowadzi tędy: Durnoje, Griaznoje, Malinki, Chitrowanszczina.

Żukow podsunął mapę szefowi sztabu.

- Zaznaczcie na swojej, uaktualnijcie. - Zwrócił się do Saszy. - W jakim stanie jest ta droga?

- Musieliśmy odwalać śnieg łopatami. Z pługiem można przejechać bez problemów.

- Jak długo jechaliście?

- Dwie doby. Nocami. W dzień baliśmy się nalotów.

- Noce są teraz długie - powiedział Żukow w zamyśleniu. - Straty?

- W drodze - żadnych. Mamy jednak rannego, jest sporo odmrożeń. Proszę o pomoc medyczną. - Sasza obejrzał się na majora. - Wprawdzie obywatel major nazwał nas przestępcami, ale przestępcy też mają prawo do opieki lekarskiej.

- Udzielimy pomocy - powiedział Żukow. - Znacie nazwisko dowódcy 239. Dywizji?

- Nie znam.

- Pułkowniku Martirosjan!

Wstał dowódca 239. Dywizji, młody, przystojny Ormianin.

- Pułkowniku, czy to wasza kompania?

- Pozwólcie zameldować, towarzyszu generale armii, przydzielono nam samodzielną kompanię transportu, była w drodze, ale dywizja walczyła już w okrążeniu z przeważającymi siłami nieprzyjaciela. Dwudziestego siódmego listopada po zakopaniu w lesie broni ciężkiej przerwała okrążenie i dotarła tutaj, do rejonu Bolszoje Sioło. Kompania samochodowa nie mogła dołączyć do okrążonej dywizji. Mam podstawy przypuszczać, że to właśnie ta kompania.

- Dlaczego tak uważacie?

- Wskazują na to wszystkie okoliczności. I jeśli pozwolicie mi coś powiedzieć...

- Mówcie!

- Jeśli pozwolicie mi coś powiedzieć - powtórzył Martirosjan - to rajd tej kompanii do Prońska, w kleszczach dwóch nacierających zagonów pancernych nieprzyjaciela, uważam za mężne spełnienie powinności żołnierskiej.

- Ach tak - uśmiechnął się Żukow. - Dobrze, siadajcie! Szeregowiec...

- Pankratow - podpowiedział major.

- Pankratow... Umiecie czytać mapę. Gdzie się tego nauczyliście?

- Na wydziale komunikacji Instytutu Transportu w Moskwie.

- A więc inżynier... Dlaczego szeregowiec?

- Tak wyszło.

- Macie dokumenty o wykształceniu? Pokażcie!

Sasza rozpiął płaszcz, z kieszeni bluzy wyjął złożone na czworo świadectwo ukończenia studiów, położył na stole. Trudno! Niech się dowiedzą. Dalej niż na front nie wyślą.

Żukow przeczytał pierwszą stronę, odwrócił... Sasza nie spuszczał z niego oczu... Zaraz dojdzie do linijki: "Nie obronił pracy dyplomowej z powodu aresztowania..." Doszedł! Spojrzał na Saszę... Patrzy... Znów czyta, znów patrzy...

- Należeliście do Komsomołu? Od kiedy?

- Od dwudziestego piątego roku.

Żukow znów zaczął czytać świadectwo.

- Macie zaliczenie z przysposobienia obronnego...

- W instytucie było studium wojskowe.

Żukow zwrócił się do Golikowa.

- Brakuje nam inżynierów, a u was są zwykłymi kierowcami.

Golikow mógłby odpowiedzieć, że nic nie wie o kompanii samochodowej, a tego kierowcę widzi pierwszy raz w życiu. Był jednak doświadczonym urzędnikiem i wiedział, że w takiej sytuacji nie należy oponować. Żukow ma rację: takie wykorzystanie kadry inżynierskiej świadczy o bałaganie, a za bałagan trzeba komuś zmyć głowę, a komu - to już nie ma znaczenia.

Żukow wziął książeczkę wojskową Saszy, podał ją szefowi sztabu i patrząc na świadectwo podyktował:

- Wpiszcie dodatkowe dane: ukończył wydział komunikacji w 1934 roku. Świadectwo numer sto osiemdziesiąt sześć łamane przez trzydzieści cztery... Wpisaliście? Przygotujcie nominację na stopień inżyniera wojskowego trzeciej rangi, zaraz ją zatwierdzę.

Zwrócił Saszy świadectwo.

- Gratuluję awansu na stopień inżyniera wojskowego trzeciej rangi.

- Dziękuję, towarzyszu generale armii.

- Pracujcie, walczcie, służcie Związkowi Radzieckiemu.

Sasza zasalutował:

- Tak jest, służę Związkowi Radzieckiemu!

Rankiem 6 grudnia wojska radzieckie przeszły do kontrofensywy. Mimo silnego mrozu i głębokiego śniegu odepchnęły nieprzyjaciela na sto pięćdziesiąt - dwieście kilometrów od Moskwy.


26.


Radio nadawało dziarskie marsze, co pół godziny przekazywano wiadomości o zwycięskim pochodzie wojsk niemieckich, o zdobytych miastach, zestrzelonych samolotach, setkach tysięcy jeńców: "Armia Czerwona tak ucieka, że nie możemy za nią nadążyć!" Prasa emigracyjna triumfowała: "Nadszedł nasz czas!" Mierieżkowski i Zinaida Gippius błogosławili hitlerowską "wyprawę krzyżową".

Rzesza pokona Rosję tak samo błyskawicznie jak inne kraje Europy. Co będzie z nim, Szarokiem? Czy Beria zdąży zlikwidować dokumenty swojej instytucji? Jeśli nie zdąży, to Niemcy tu, w Paryżu, zdemaskują pana Priwałowa - radzieckiego szpiega. A jeśli nawet archiwa zostaną zlikwidowane, Niemcy wezmą do niewoli wielu funkcjonariuszy NKWD, ci zaś będą ratować własną skórę i wydadzą Jurę. W obu przypadkach trafi na szubienicę.

Co robić? Pójść do Niemców, ujawnić się? A po co im on? Kim jest? Szpiegiem na Zachodzie, porzuconym przez Sowietów. Będzie się usprawiedliwiać: "Nie pracowałem przeciwko Niemcom, lecz przeciwko białej emigracji". Kto go w ogóle wysłucha?

Uciec do Anglii? Z czym? Kogo wyda Brytyjczykom? Tretiakowa? Nie potrzebują ani Tretiakowa, ani Szaroka. Wydadzą go Rosjanom jako zbiega: macie prezent od wiernych sojuszników, członków koalicji antyhitlerowskiej.

Trzeba było uciekać wtedy, w trzydziestym dziewiątym, nie przyszedłby z pustymi rękami, lecz z cenną zdobyczą: rezydent, agenci, kontakty, Eitington i jego meksykańska grupa. Nawet nie musiałby się daleko fatygować, kontrwywiad urzędował na sąsiedniej ulicy.

Trochę uspokoiła Szaroka porażka Niemców pod Moskwą - nie zdołali zdobyć jej z marszu, a więc NKWD zdąży wywieźć albo zniszczyć dokumenty, sekret pana Priwałowa nie wyjdzie na jaw. Jeśli nawet Niemcy zwyciężą, to nie tak szybko, jak prorokują niektórzy emigranci. "Fikcyjny opór" - twierdził pisarz Boris Zajcew. Okazało się, że wcale nie fikcyjny.

Przez całe życie Szarok drżał przed władzą radziecką, był przekonany o jej niezwyciężonej potędze. I oto z mściwą satysfakcją obserwował jej klęskę. Gdy jednak reżim upadnie, on będzie odpowiadał za jego zbrodnie, jest z nim związany na zawsze. Niech więc lepiej reżim się utrzyma, a potem zobaczymy.

Póki co trzeba wybrać właściwy sposób postępowania. Młody emigrant rosyjski nie może w takich czasach trzymać się z dala od swoich współrodaków. W tej kwestii Eitington i Spiegelglas byli przewidujący - kazali mu nawiązywać kontakty towarzyskie, mieć krąg bliskich znajomych. Szarok ma takich znajomych, ludzie niezbyt zamożni, raczej biedni, ale prawdziwi Rosjanie, sąsiedzi, bywalcy tej samej kawiarni, do której chadzał Szarok, właścicielem też był Rosjanin. W niedziele Szarok spotykał się z nimi w cerkwi Opieki Przenajświętszej Bogurodzicy przy rue de Lourmel, msze odprawiał popularny wśród wierzących ojciec Dimitrij Kliepienin, a matka Maria Pilenko otworzyła jadłodajnię dla ubogich i bezrobotnych...

Wśród emigrantów byli przeciwnicy Hitlera, ci siedzieli cicho, byli też wyczekujący i byli triumfujący, po każdym kolejnym zwycięstwie Niemców padali sobie w ramiona, całowali się. Szarok przyłączył się do tej grupy. Nie ze względu na objęcia i pocałunki, po prostu asekurował się na przyszłość: jeżeli zwyciężą Niemcy, to proszę bardzo, jeszcze przed zwycięstwem udowadniał swoją lojalność, jeśli zwyciężą Rosjanie - on, wywiadowca radziecki, wykonywał rozkaz - przenikał do wrogiego obozu.

Władze niemieckie zlikwidowały wszystkie organizacje emigracyjne i utworzyły jedną, wierną Rzeszy, pod nazwą Urząd do Spraw Emigracji Rosyjskiej we Francji, mieściła się w okazałej kamienicy przy rue Galianere, tam rejestrowano emigrantów, wydawano gazetę "Zwiastun Paryski". Na czele urzędu stał niejaki Jurij Żeriebkow, człowiek o chwiejnym kroku, przed wojną był zawodowym tancerzem. Szarok słuchał jego wystąpień. Żeriebkow przechadzał się po scenie i atakował "sowieckich agentów", którzy usiłują rozpalać wśród emigrantów uczucia fałszywego patriotyzmu.

- Bierzcie przykład z milionów żołnierzy rosyjskich, walczących wbrew swojej woli w szeregach Armii Czerwonej! - wykrzykiwał. - Nie stawiają oporu Niemcom i przy pierwszej nadarzającej się okazji nie tylko przechodzą na stronę nieprzyjaciela, lecz chcą walczyć z bronią w ręku przeciwko sowieckiemu reżimowi, pragną wyzwolić ojczyznę spod jarzma stalinizmu i bolszewizmu.

Szarok bywał też na innych zebraniach emigrantów, zawarł nowe znajomości. Zgolił wąsy i brodę, żeby w razie przypadkowego spotkania nie rozpoznał go Tretiakow. Spotkania z Wiką w ogóle nie brał pod uwagę: Wika uciekła do Londynu wraz z mężem, jednym z najbliższych współpracowników generała de Gaulle'a. Niebawem przestał się też bać Tretiakowa: Niemcy aresztowali go jako radzieckiego szpiega, to znaczy, że przejęli archiwa policji francuskiej, która podsłuchała spowiedź Plewickiej. A więc słusznie postąpił, zrywając kontakty z Tretiakowem.

Zgrabny, niebieskooki, jasnowłosy, w eleganckim garniturze, powściągliwy i solidny Szarok wywierał doskonałe wrażenie. Nie spieszył się jednak z decyzją co do najbliższej przyszłości. Werbowano ludzi do NZP - Narodowego Związku Pracy, młodzi dodawali do tej nazwy (MP) - Młode Pokolenie. Z Jugosławii przenieśli się do Rzeszy, aktywnie współpracowali z Niemcami: w obozach dla jeńców prowadzili werbunek "ochotników" do niemieckich służb pomocniczych - policji, dozoru, później do armii Własowa i jednostek SS. Nieszczęśni jeńcy, uznani przez Stalina za zdrajców, mieli do wyboru nieuniknioną śmierć w obozie albo życie w służbie u Niemców, wielu wybierało życie. Szarok nie musiał rozstrzygać takiego dylematu. NZP dobierał też ludzi do pracy w Ministerstwie Wschodnim, lecz służba w administracji na okupowanych terenach ZSRR, w jakiejś głuszy, nie odpowiadała Szarokowi. Zastanawiał się, zwlekał, nie mógł się zdecydować. Któregoś dnia przyłapał się na myśli, że nie potrafi już samodzielnie podejmować decyzji, od dawna decydowali za niego inni. Zadecydowali i tym razem.

Jakoś w lutym czterdziestego drugiego roku na ulicy zrównał się z Szarokiem przechodzień. Laseczka, palto, kapelusz, ale po tym, jak specjalnie zwolnił kroku, Szarok wyczuł niebezpieczeństwo, odwrócił się, spojrzał i zamarł - dostrzegł wzrok "Aleksieja", tego samego, który przyjechał do Paryża, żeby zlikwidować syna Trockiego, Lwa Siedowa. Tak, to był "Aleksiej", eksbokser, w swoim czasie zaskoczył Szaroka świetną znajomością francuskiego. Szarok wiedział, jakie zadania specjalne wykonuje "Aleksiej". Grupa Jakowa Sieriebrianskiego. Jak się tu znalazł?! Już dawno rozstrzelano i Jakowa Isakowicza Sieriebrianskiego, i wszystkich "chłopaków Jaszy". "Aleksiej" wyciągnął rękę, powiedział po francusku:

- Gerard Dural albo po prostu monsieur Gerard.

Wstąpili do kafejki, usiedli w kącie, zamówili kawę. W lokalu nie było nikogo oprócz barmana. Krzątał się za kontuarem.

- Dlaczego się tak speszyłeś, myślałeś, że już nikt się nie zgłosi? - spytał "Aleksiej" po francusku, dalszą rozmowę też prowadzili w tym języku.

Szarok nadal czuł, że jest w niebezpieczeństwie. Tamten może wyciągnąć pistolet, zastrzelić go, potem kropnąć barmana i uciec. Nie zdjął palta i kapelusza - siedzi gotów do ucieczki, wybrał miejsce naprzeciwko okna i szczelnie zamkniętych drzwi (bądź co bądź luty), z boku dobrze widać barmana, załatwi obu w jednej chwili.

Nie spuszczając wzroku z rąk "Aleksieja" Szarok odpowiedział:

- Słyszałem, że Jakowa Isakowicza i jego grupę aresztowano.

"Aleksiej" upił łyk kawy, odstawił filiżankę, spojrzał na drzwi. Szarok bacznie go obserwował i nagle zauważył, że tamten ma bardzo wyrazistą twarz: dobrze widoczne twarde mięśnie, jak u wielu bokserów, nieco spłaszczony nos, przenikliwe i bystre spojrzenie. Dziwne, że dawniej nie zwrócił na to uwagi.

- Wlepili mi wtedy dychę - powiedział wreszcie "Aleksiej". Resztę rozstrzelali. Jakow Isakowicz siedział w celi śmierci, jakoś zwlekali z rozwałką, więc czekał i to go uratowało. Wybuchła wojna, "gospodarz" pyta naszych: "A gdzie Sieriebrianski?" - "Siedzi w więzieniu, czeka na rozstrzelanie". "Gospodarz" na to: - "Co za bzdura?" No więc nasi lecą do celi, wyciągają Jakowa i wysyłają do sanatorium, faceci od Jeżowa odbili mu nerki i wątrobę.

Znów łyknął kawy. Chwała Bogu: trzyma filiżankę w dłoni.

- Jakow Isakowicz kazał wypuścić grupę, ale z całej grupy zostałem tylko ja... Taki zespół rozwalili, Jeżow wykończył wywiad, pijak, pedał!

Szarok był wstrząśnięty nie tyle opowieścią, co szczerością "Aleksieja", swobodnie rozprawia o "gospodarzu" - towarzyszu Stalinie, o "naszych" - Sudopłatowie i Berii... Dlaczego? Może chce w ten sposób uśpić jego czujność?!

"Aleksiej" zadrwił:

- Patrzysz mi na ręce, masz pietra, że przyszedłem po twoją duszę?

- A mnie za co? - Szarok zmusił się do śmiechu.

- A mnie za co? - zmrużył oczy "Aleksiej".

- Oczywiście za nic - skwapliwie przytaknął Szarok.

- A ciebie, nawiasem mówiąc, akurat byłoby za co.

- Aleksiej, o czym ty mówisz? - Szarok aż wstał.

- Mówiłem ci - Gerard!

- Wybacz, Gerard, nie rozumiem, o czym ty mówisz.

- Podkablowałeś mnie, no nie?

- Ja? Ciebie?

- Tak, ty mnie. W sprawie Siedowa.

W pamięci Szaroka błyskawicznie pojawił się raport, który napisał po powrocie do Moskwy.

- Napisałem, jak było, podałem same fakty, niczego nie oceniałem.

- Nie oceniałeś? "Przyjechał, przeprowadził akcję, w następstwie której doprowadził do utraty wyjątkowo cennego źródła informacji" - według ciebie to nie ocena?!

Cholera jasna! Nie bez powodu wahał się wtedy, czy napisać to zdanie. Jakby przeczuwał!

"Aleksiej" dopił kawę, postawił filiżankę na stole.

- Darujmy sobie wspomnienia. Przekazuję rozkaz centrali. Masz pozyskać zaufanie emigrantów, którzy będą mogli zarekomendować cię Niemcom. To twoje zadanie, cała reszta zostanie wykonana. Cel - zostać tłumaczem w Centralnym Zarządzie Obozów Koncentracyjnych w Oranienburgu, blisko obozu Sachsenhausen. - Roześmiał się. - Obok znajduje się wieś letniskowa Sachsenhausen, tak samo nazwali obóz... W tych obozach przebywają setki tysięcy naszych jeńców, musimy mieć o nich informacje. Przeszedł na niemiecki. - Jak stoisz z językiem?

- Chyba dobrze. A ty znasz też niemiecki?

- Znam francuski, niemiecki, angielski, hiszpański. Kiedyś przyjmowali do nas tylko znających języki.

Podkreśla, że jest z tamtych, prawdziwych czekistów, których Jeżow zlikwidował, Szarok zaś jest z nowych. Szarok przełknął pigułkę, nawet nie dał po sobie poznać, że zrozumiał aluzję, z tym człowiekiem lepiej nie zadzierać. Oczywiście kłamie, nie potrzebuje informacji o "setkach tysięcy jeńców wojennych". Zajmuje się nie setkami tysięcy, ale pojedynczymi ludźmi, jego robota to porwania i zabójstwa. Szarok nie jest od tego, każą mu zbierać informacje, to będzie je zbierać.

- Dopóki nie wyjadę, masz kontaktować się ze mną - podsumował "Aleksiej". - Jestem przedstawicielem szwajcarskiej firmy handlowej. Pod moją nieobecność zgłosi się do ciebie ktoś inny. Centrala przywiązuje najwyższą wagę do twojego zadania, rozumie, że jest bardzo trudne, ale liczy na ciebie i godnie ci się odwdzięczy.

"Kulą w potylicę" - mimowolnie pomyślał Szarok.


27.


Jakoś tak w marcu Stalin spytał Wasilewskiego:

- Sprowadziliście rodzinę z ewakuacji?

- Tak, towarzyszu Stalin.

- Gdzie mieszkacie?

- Przydzielono mi piękne mieszkanie przy ulicy Granowskiego.

Stalin podniósł na niego wzrok:

- Przy ulicy Granowskiego? Może w Piątym Domu Rad?

- Tak, towarzyszu Stalin, tak się dawniej nazywał.

- Znam ten dom - w zadumie powiedział Stalin. - Bywałem tam. A co z waszymi rodzicami?

- Matka zmarła, ojciec mieszka w Kinieszmie, u mojej starszej siostry. Jej mąż i syn są na froncie.

- A więc opuścił swoją cerkiew?

- Tak, towarzyszu Stalin, pomagamy mu finansowo.

- Mieszkacie przy ulicy Granowskiego - powtórzył jeszcze raz zamyślony Stalin. - A gdzie odpoczywacie w wolnych chwilach?

- W Sztabie Generalnym. Obok mojego gabinetu jest pokój, tam śpię.

- Nie macie daczy?

- Nie, towarzyszu Stalin.

Po kilku dniach Wasilewski dostał daczę we wsi Wołynskoje nad brzegiem rzeki Sietuń, w pobliżu tak zwanej najbliższej daczy Stalina, lecz bywał tam rzadko, a gdy nocował, o świcie wyjeżdżał do pracy.

Pewnego razu spóźnił się: pomagał żonie w ogrodzie, właśnie wybierał się do pracy, gdy zadzwonił Poskriebyszew:

- Towarzysz Stalin was szuka.

Po chwili usłyszał głos Stalina:

- Towarzyszu Wasilewski, jeszcze się nie zadomowiliście na daczy, a już spędzacie tam cały czas. Obawiam się, że pochłonie was bez reszty. Przyjeżdżajcie natychmiast.

Wasilewski przyjechał, gdy posiedzenie sztabu już się zaczęło. Rozpatrywano plan działań wojennych na lato 1942 roku.

- Niemcy są zdemoralizowani klęską pod Moskwą - powiedział Stalin. - Teraz chcą złapać oddech, zebrać siły. Czy możemy dać im czas na ten oddech? Nie, nie możemy. Czy mamy prawo pozwolić im zebrać siły? Nie, nie mamy prawa.

Szaposznikow ostrożnie przypomniał, że nasze wojska są wyczerpane kampanią zimową i nie zdołają przejść do ofensywy.

- Należy szybciej bić Niemców - powiedział Stalin z niezadowoleniem. - Bić ich bez chwili wytchnienia, bić, bić i bić. I doprowadzić w ten sposób do całkowitej klęski Niemiec w 1942 roku. Kto chce zabrać głos?

Wszyscy rozumieli, że rozważania o pokonaniu Niemiec w tym roku to kompletna bzdura. Nikt nie miał jednak odwagi powiedzieć tego głośno. Nikt z wyjątkiem Żukowa.

- Bez przygotowania, bez dodatkowego sprzętu i siły żywej natarcie nie jest możliwe - powiedział Żukow.

- Przecież nie będziemy tkwić w obronie z założonymi rękami i czekać, aż Niemcy znów zaatakują! - obruszył się Stalin. - Trzeba przynajmniej wykonać kilka uderzeń i rozpoznać siły przeciwnika.

Timoszenko natychmiast zaproponował takie natarcie na kierunku Charkowa. Poparł go Woroszyłow. Żukow próbował oponować, ale Stalin przerwał mu:

- Zaraz, zaraz... Gdzie zaatakują Niemcy? - Powiódł po wszystkich pytającym wzrokiem. - Gdzie rozpoczną letnie natarcie? Odpowiedź jest jedna: oczywiście znów będą się starali zdobyć Moskwę. Dlaczego? Dlatego, że Moskwa jest blisko. Przechwyciliśmy rozkaz generała Klugego o podjęciu ofensywy na Moskwę. Operacja nosi nazwę "Kreml". Powinniśmy się do niej przygotować. Czy wyklucza to możliwość potężnych szturmów na skrzydła Niemców, żeby związać ich siły i tym samym osłabić ofensywę na Moskwę? Nie, nie wyklucza, wręcz przeciwnie, narzuca taką konieczność. Gdzie w pierwszej kolejności należy zadać taki cios? Myślę, że towarzysze Timoszenko i Woroszyłow mają rację. Powinniśmy zaakceptować propozycję natarcia na Charków.

Wasilewski mógł powiedzieć, że według danych wywiadu główne uderzenie Niemców będzie skierowane na południe. Zawsze jednak bał się dyskutować ze Stalinem, a po dzisiejszej burze za spóźnienie w ogóle nie zabierał głosu na naradzie.

Wyręczył go Żukow:

- Towarzyszu Stalin, wywiad dysponuje informacjami, że Niemcy planują główne uderzenie na południu. Rozkaz Klugego można uważać za dezinformację. Nie wolno nam ryzykować operacji, której powodzenie jest wątpliwe...

- Wątpliwe?! - przerwał mu Stalin. - Dlaczego wątpliwe? Towarzyszu Timoszenko, czy jesteście pewni sukcesu ofensywy?

- Absolutnie.

- Czy to wasz prywatny pogląd?

- Nie. Tak uważa całe dowództwo frontu.

- Ciekawe - uśmiechnął się Stalin ironicznie. - Całe dowództwo frontu nie ma wątpliwości, a towarzysz Żukow ma. Sądzę, że w tym przypadku opinia sztabu jest bardziej wiarygodna.

Wychodząc z gabinetu Szaposznikow powiedział do Żukowa:

- Niepotrzebnie się spieraliście. Głównodowodzący podjął już decyzję.

- To po co pytał nas o zdanie?

- Nie wiem, złociutki, nie wiem.

Natarcie pod Charkowem rozpoczęto 12 maja. Po siedmiu dniach stało się jasne, że nie ma żadnych szans. Wasilewski, pełniący teraz obowiązki szefa Sztabu Generalnego, zaproponował Stalinowi wstrzymanie ofensywy. Stalin nie zwykł jednak zmieniać swoich decyzji. 29 maja natarcie skończyło się katastrofą. W czterech okrążonych armiach zginęło lub dostało się do niewoli dwieście trzydzieści tysięcy żołnierzy radzieckich. W walkach polegli trzej generałowie - Kostenko, Podlas i Bobkin.

W ubiegłym roku Stalin przeliczył się, oczekując natarcia Niemców na południu, w tym roku przeliczył się, przewidując ofensywę na Moskwę.

Po zdobyciu Krymu i Sewastopola, po odrzuceniu wojsk radzieckich za Don, Niemcy runęli na Kaukaz i Stalingrad.

28 lipca Stalin wydał rozkaz nr 227:

"Utraciliśmy ponad siedemdziesiąt milionów obywateli... Dalszy odwrót oznacza całkowitą zgubę naszego narodu i naszej ojczyzny. Ani kroku do tyłu! Sformować bataliony karne i przydzielać do nich kadrę średniego i wyższego szczebla. Bataliony te kierować na trudne odcinki frontu, by miały możność odkupić krwią swoje winy wobec ojczyzny... Sformować dobrze uzbrojone oddziały zaporowe, rozmieścić je na tyłach dywizji, nie wykazujących dostatecznego ducha bojowego, i rozkazać, by w przypadku paniki i żywiołowego odwrotu bezwzględnie rozstrzeliwały na miejscu tchórzy i panikarzy".

Rozkaz ten pozbawił inicjatywy dowódców, sparaliżował możliwości manewru, zwiększył liczbę bezsensownych strat. Niemcy i tak parli naprzód, zdobyli Majkop, Krasnodar, Mozdok, dotarli nad Terek, zajęli niemal wszystkie przełęcze, otwierające drogę do Zakaukazia. Nie mieli już jednak jeńców i zdobyczy. Wbrew rozkazom Stalina wojska radzieckie prowadziły wojnę manewrową, unikały okrążenia, wycofywały się w sposób umiejętny i zorganizowany. Jedynie na wąskim odcinku frontu armia Paulusa zdołała dojść 23 sierpnia do zachodnich obrzeży Stalingradu.

Stalin doskonale zdawał sobie sprawę, że krajowi grozi rozcięcie na pół. Hitler zajął całe południe, Ukrainę, Kaukaz, Zakaukazie. Najważniejszy jest Stalingrad! Niemcy wzięli miasto w kleszcze, spychając nasze wojska do Wołgi. Jeśli Stalingrad padnie, w rękach Niemców znajdzie się główna arteria wodna europejskiej części ZSRR. Ze Stalingradu ruszą na północ, okrążą Moskwę od tyłu, a wtedy główne siły Armii Czerwonej znajdą się w kotle.

Stalingradu bronią teraz najlepsi dowódcy. A mimo to potrzebny jest tam Żukow. Żukow, jedyny człowiek, który jak dawniej napawa GO otuchą. Wasilewski to dobry taktyk, ale zbyt miękki w nadzwyczajnych sytuacjach. W nadzwyczajnych sytuacjach potrzebny jest Żukow. Żukow oczywiście wbił się w pychę, miał przecież rację: Hitler ruszył nie na Moskwę, jak oczekiwał towarzysz Stalin, lecz na południe, jak przewidywał Żukow. A więc Żukow utwierdził się w mniemaniu, że to on jest strategiem, on, a nie towarzysz Stalin. Myli się towarzysz Żukow! Możliwe, że w kwestii Charkowa nie należało słuchać Woroszyłowa, mądrali, który zawalił wojnę z Finlandią. Timoszenki też nie należało słuchać. To koniec kariery Timoszenki, ale Żukow nie ma się co cieszyć.

ON pokaże Żukowowi jego miejsce. Miejsce Żukowa jest na froncie, na pierwszej linii, tam powinien święcić triumfy. Niech jedzie do Stalingradu. Ale pigułkę trzeba będzie jakoś osłodzić.

26 sierpnia wezwano Żukowa do Moskwy.

Jak zwykle zastał w gabinecie Stalina znajomą trójkę: Mołotowa, Woroszyłowa i Berię.

Stalin zaprosił Żukowa do stołu, kazał podać herbatę i kanapki.

- A więc Hitler postanowił naprawić swój błąd - powiedział nieoczekiwanie.

Żukow popatrzył na niego ze zdumieniem. Stalin wskazał kanapki:

- Jedzcie, jedzcie, pewnie zgłodnieliście.

Wstał i zaczął mówić, przechadzając się po gabinecie:

- Na czym polegał zasadniczy błąd strategii Hitlera w zeszłym roku? Na tym, że rzucił główne siły na Moskwę, a powinien był atakować na południu, zagarnąć zboże, rudę, węgiel, ropę, przeciągnąć na swoją stronę nacjonalistów ukraińskich, kaukaskich i zakaukaskich. I dopiero w tym roku ruszyć na Moskwę z zachodu, północy i południa. Spodziewaliśmy się właśnie takiej strategii. Gdy jednak grasz z kiepskim graczem, nigdy nie wiesz, jaką kartę rzuci na stół. Sądziliśmy, że Hitler, nauczony gorzkim doświadczeniem, wykona w tym roku prawidłowy ruch, podejmie ofensywę na Moskwę, ma ją w zasięgu ręki. Nie, postanowił zaatakować na południu. Jednakże to, co było słuszne w zeszłym roku, jest niesłuszne w tym roku. Znów nas oszukał niczym hazardowy, ale słaby gracz. Osiągnął pewien sukces i doszedł do Stalingradu. Jest to jednak sukces chwilowy, kiepski strateg nigdy nie osiągnie ostatecznego sukcesu. Musimy pozbawić Hitlera tego chwilowego sukcesu. Musimy powstrzymać go pod Stalingradem tak jak pod Moskwą.

Stalin podszedł do Żukowa i znacząco, nawet nieco uroczyście oznajmił:

- Towarzyszu Żukow! Państwowy Komitet Obrony powierzył wam stanowisko zastępcy głównodowodzącego.

Żukow stanął na baczność.

- Dziękuję, towarzyszu Stalin.

- Musicie niezwłocznie wyjechać w rejon Stalingradu. Trzeba rozbić Niemców i przepędzić ich tak jak w ubiegłym roku spod Moskwy.

Stalin wyciągnął dłoń.

- Szczęśliwej drogi! Życzę powodzenia, towarzyszu Żukow!


28.


Zarząd Budownictwa Obronnego, w którym pracowała Waria, przeniesiono z Moskwy do Saratowa. W razie zdobycia Stalingradu wojska hitlerowskie skierują się na północ, budowano więc umocnienia na trasie ich ewentualnego marszu.

Sztab Zarządu mieścił się we wsi Bajdek, na terytorium byłej republiki Niemców z Powołża. W sierpniu czterdziestego pierwszego roku republikę zlikwidowano, a Niemców jako potencjalnych sympatyków Hitlera zesłano na Syberię i do Kazachstanu. Nazwy wsi i miast pozostały jednak nie zmienione.

Murowane domy z cegły, przestronne i wygodne, zabudowania gospodarcze, wszędzie znać niemiecką dokładność i solidność. Masywne stoły, ławy i łóżka w domach, dziwaczne piece: duże, niskie, kwadratowe, z piekarnikami i fajerkami.

W poniemieckich obejściach mieszkali teraz ewakuowani ukraińscy kołchoźnicy, ale czuli się nieswojo.

- Niemiec już w Stalingradzie - tłumaczyła Wari jej gospodyni. - Przyjdzie tutaj, szczo nam skaże? Zabraliście cudze dobro, na cudzym, skaże, nieszczęściu się tuczycie, wszystkich nas powywiesza! A co my winni? Kazali bydło kołchozowe wywozić, wywieźliśmy, tu nas osiedlili, dokąd teraz pójść, kto nas przyjmie? - I ciężko wzdychała.

Waria uspokajała Ukrainkę - Hitler tu nie dotrze, żal jej było nowych gospodarzy, lecz jeszcze bardziej żałowała zesłanych Niemców. Czym zawiniły kobiety, starcy, dzieci? Załadowali ich do bydlęcych wagonów, zamknęli, wysadzili w tajdze, na pustkowiu. Ilu tych ludzi tam zginie, ilu zginęło w czasie transportu?

Dawid Abramowicz Telaner, szef Wari, też współczuł Niemcom:

- Lojalni rosyjscy poddani, ucywilizowali Powołże. Przedtem w stepach koczowali Kazachowie i Nogajcy, a Niemcy wyhodowali znakomitą wołżańską pszenicę, wypiekali z niej chleb dla carskiego dworu, uprawiali tytoń, tkali bawełnę. A jednak to obcy naród, chociaż przeżyli tu prawie dwieście lat, nie zasymilowali się, po wojnie, jeśli tylko będzie taka możliwość, wszyscy wyjadą do Niemiec.

Patrzył na Warię mądrymi, żywymi, brązowymi oczami, po Niemcach przechodził do Żydów:

- Żydzi to też przybysze, a poza tym do wszystkiego się wtrącają. Są wśród nich politycy, uczeni, pisarze, filozofowie, artyści - do wyboru, do koloru. To wzbudza zawiść. W konsekwencji każdy rdzenny naród usuwa ich ze swego organizmu.

- Ale nie nasz - nie zgadzała się Waria. - U nas są przecież żydowskie teatry i gazety. W szkole i na uczelni nigdy nie dzieliliśmy się na Żydów i nie-Żydów.

Dawid Abramowicz podniósł palec.

- To przeszłość, Warieńko, tak było, kiedy rządzili inni ludzie, ludzie idei. Już ich nie ma. Nastały inne czasy. Żydzi żyli w Niemczech od wieków, nosili niemieckie nazwiska, jidysz to w gruncie rzeczy język niemiecki. I co? Niemcy skazali ich na zagładę, likwidują. Nie da się jednak zlikwidować całego narodu. Żydzi przetrwali przez dwa tysiące lat, historia zadecydowała, że ten naród ma żyć. Ale we własnym państwie. Żydzi powinni wreszcie zająć się swoimi sprawami.

- Ma pan na myśli Palestynę? Żydzi tam pojadą?

- Po tym, co się stało - tak.

- Pan też wyjedzie?

- Postaram się.

- Ale pańska żona jest przecież Rosjanką.

- Za to jej dzieci są Żydami.

- W połowie.

- Ludzie czasem ukrywają swoje żydowskie pochodzenie. Matka Rosjanka, sam ochrzczony, jeszcze coś tam... Dla mnie Żydem jest ten, kogo Hitler wysłałby na śmierć jako Żyda. Moje dzieci by wysłał. Hitler zlikwidowałby też Słowian, wymordowałby połowę ludzkości. Na szczęście nie wygra tej wojny.

- Jest pan pewien?

- Absolutnie. Chociaż przy naszym burdelu zwycięstwo będzie drogo kosztować.

Myśleli tak samo, ale nigdy nie rozmawiali na te tematy. Mądry człowiek, tłumaczył Wari z dobrotliwym uśmiechem:

- Proszę oszczędzać nerwy. Dziś liczy się jedno: wszystko dla frontu, wszystko dla zwycięstwa! Tamto zło jest gorsze niż to.

Był niski, krępy, mundur źle na nim leżał, twarz poorana zmarszczkami, lecz oczy miał młode, bystre. "Jeden z najlepszych budowniczych Moskwy" - mawiał o nim Igor Władimirowicz. Telaner kierował wydziałem technicznym, wszystko przechodziło przez jego ręce: projekty, plany, harmonogramy, miał fenomenalną wiedzę, podejmował bezbłędne decyzje. Doceniał Warię, lubiła i umiała pracować, bez problemu opanowała nieskomplikowane zasady budowy umocnień polowych.

W październiku budowali główny pas obrony w odległości piętnastu-dwudziestu kilometrów od Moskwy. Setki tysięcy moskwian, głównie kobiet, na deszczu i zimnie, pod ostrzałem niemieckiego lotnictwa, w swych lichych paletkach, znoszonych kurtkach i pantoflach oblepionych gliną, kopały transzeje, rowy łączności, wgryzały się w twardą ziemię, osadzały w gruncie okrągłe kopuły z żelazobetonu dla punktów ogniowych, w cywilnych damskich rękawiczkach rozciągały zasieki z drutu kolczastego, pchały wyładowane ziemią taczki, ustawiały ciężkie zapory przeciwczołgowe i jeże z zespawanych szyn. Brakowało łopat, łomów, oskardów, nie dostarczano posiłków, a jednak te kobiety zbudowały dziesiątki tysięcy metrów zapór, przerzuciły miliony metrów sześciennych ziemi.

Waria nadzorowała prace. Beton z chrzęstem lał się na grube pręty zbrojeniowe, kobiety łopatami skrobały dna opróżnionych betoniarek.

- Odjeżdżaj, następny, szybciej, szybciej!

Waria sprawdzała, mierzyła, ustalała terminy z brygadzistami, pomagała kobietom dźwigać ciężkie betonowe kopuły. Czy naprawdę po Moskwie będą tupać niemieckie buciory?! "Nie oddamy Moskwy!" - to było pierwsze propagandowe hasło, które stało się jej bliskie. "Nie oddamy Moskwy!" Ulice poprzegradzano barykadami, workami z piaskiem, betonowymi słupami, jeżami z szyn, zasiekami. Niemcy bombardowali miasto, co noc wyły syreny alarmowe. Nad Moskwą kołysały się światła reflektorów, pociski smugowe rozcinały ciemność, na niebie niczym białawe nocne obłoki unosiły się balony zaporowe.

Igor Władimirowicz kierował zarządem, był jak zawsze wymagający, dokładny i punktualny. Nikt nie miał prawa przynieść mu niedbale wykonanego projektu. Telaner, który nie przywiązywał znaczenia do drobiazgów, mawiał do Wari:

- Zna pani swojego męża, proszę to bardziej dopracować.

W swoim czasie Igor Władimirowicz chciał przenieść Warię do pracy, nie związanej z wyjazdami w teren. Powiedziała:

- Igorze, proszę cię, nigdy tego nie rób. To, że jestem twoją żoną, nie oznacza, że mam być traktowana na specjalnych prawach.

Więcej nie wracał do tego tematu.

Po zwycięskiej bitwie o Moskwę Igora przeniesiono do Ludowego Komisariatu Obrony, do pracy w Głównym Zarządzie Wojsk Inżynieryjnych, i nadano stopień generała-majora. Waria była zadowolona: ciążyła jej pozycja żony naczelnika. Nie miała z tego tytułu żadnych przywilejów. A jednak, choć niewiele pracownic otrzymało stopień wojskowy, znalazła się na liście, została technikiem wojskowym pierwszej rangi. Było to naturalne - jest dyplomowanym inżynierem, pracuje tu od dawna, lecz mimo to wyczuwała nastawienie kolegów: wiadomo, żona szefa... Teraz tego nie będzie.

I gdy Igor Władimirowicz powiedział jej, że zarząd przenosi się do Saratowa, ale ona zostanie w Moskwie, Waria odmówiła.

- Nie, Igorze, nie odejdę z zarządu.

Był zmartwiony, oszołomiony.

- Warieńko, przecież to ta sama praca. Jedyna różnica polega na tym, że tu jesteś u siebie w domu, a tam będziesz się tułać po jakichś brudnych chałupach.

- Wszyscy będą się tak tułać.

Uśmiechnął się.

- Wariu, po co ten romantyzm, Saratów to nie front, lecz tyły, daleko od pierwszej linii. Poza tym prawie wszystkie kobiety w zarządzie pracują razem z mężami, będziesz sama, bez żadnej obrony. No i jeszcze coś: Wariusza, naprawdę chcesz mnie zostawić samego?

Było jej go żal, ale i tak wyjedzie.

- Mam zostać w Moskwie, bo mój mąż jest na wysokim stanowisku? Wstydzę się tak postępować, pracuję z tymi ludźmi od wielu lat. Nie chcę siedzieć w Moskwie. Przecież noszę mundur.

- Ja też.

- Ty jesteś dowódcą wysokiego szczebla, musisz pracować w Moskwie. Ja jestem zwyczajnym inżynierem, technikiem wojskowym pierwszej rangi, moje miejsce jest tam, gdzie kobiety kopią okopy.

Usiadł obok niej na tapczanie, objął ramieniem, przytulił:

- Wariu, boję się o ciebie, powiesz coś nie tak albo nie to, co trzeba, przyczepią się. Tam nikt nie robi ceregieli: sąd wojenny i koniec. Nie mogę cię puścić.

- Obiecuję, że z nikim i o niczym nie będę rozmawiać. Padł na kolana, objął jej nogi, przypadł do nich twarzą.

- Wariuszo, boję się cię utracić.

Była wzruszona jego rozpaczą, pogłaskała go po głowie.

- Dobrze, wstań!

Wstał, odruchowo otrzepał kolana...

Waria zamknęła oczy. O Boże! W takiej chwili pamięta o spodniach!

- Nie, Igorze, kim ja tu będę? Żoną generała, która dostaje generalskie przydziały żywnościowe? Nie mogę sobie na to pozwolić. Nie zmuszaj mnie. Przysięgam, że będę tam ostrożna, uważna i czujna.

W końcu pogodził się z jej decyzją. Waria z całą instytucją wyruszyła do Bajdeku. Jechali w wagonach towarowych, ale dobrze wyposażonych, z narami, wagonem-kuchnią i punktem medycznym.


29.


Bajdek znajdował się na głębokich tyłach, nawet poza zasięgiem niemieckich samolotów. Waria pracowała u Telanera, kreśliła plany umocnień, budowały je terenowe oddziały zarządu, bliżej Stalingradu zaś - wojska inżynieryjne frontu stalingradzkiego. Waria nie jeździła już na budowy.

Ulokowany na tyłach zarząd był instytucją na poły cywilną, lecz przy rozdziale zaopatrzenia, kwater i umundurowania obowiązywała hierarchia wojskowa: wyższe dowództwo, średnia kadra, niższa, pracownicy cywilni, szeregowcy. Kierownik-inżynier bez stopnia żył w gorszych warunkach niż pierwszy lepszy nierób z wydziału politycznego.

Na tym tle dochodziło do tarć, wioska jest niewielka, wszyscy mieszkają razem, wiele kobiet, żony legalne i nielegalne. Skargi przyjmował pułkownik Briedichin, cham i dureń, który zastąpił Igora Władimirowicza na stanowisku naczelnika zarządu. Rozmawiając z podwładnymi Briedichin z niezadowoleniem wydymał wargi, niecierpliwie postukiwał palcem o biurko - streszczajcie się, streszczajcie!

Lepiej traktował tylko Warię, trochę jak równą sobie, jak "swoją", starał się pozyskać jej sympatię, był usłużny, polecił szefowi wydziału aprowizacji, by zaopiekował się Warią. Waria słuchała jego głupich dowcipów z nieprzeniknioną miną, Briedichin wzbudzał w niej odrazę, czuła się upokorzona tą typowo ich, partyjną konfidencjonalnością. A on, bałwan, niczego nie dostrzegał.

Któregoś dnia przybiegł do niej zdyszany goniec.

- Towarzyszko techniku wojskowy pierwszej rangi, pułkownik was wzywa.

U Briedichina siedzieli inżynierowie z oddziału polowego, zmęczeni, w przepoconych bluzach, w kirzowych butach, Briedichin słuchał ich z niezadowoloną miną. Wskazał Wari krzesło - siadajcie, zaczekajcie...

Waria usiadła, zastanawiając się, dlaczego Briedichin wezwał ją, a nie Telanera.

Zadzwonił telefon, Briedichin podniósł słuchawkę, powiedział dziarskim tonem:

- Tak... Tak jest... Jest... Podał Wari słuchawkę. Okazało się, że to Igor z Moskwy.

- Warieńko, witaj, poznajesz mnie?

- Oczywiście... Coś się stało?

- Nie, po prostu chciałem usłyszeć twój głos. Co u ciebie?

- Jestem zdrowa, pracuję, a ty?

- Jestem zdrów, pracuję, tęsknię.

- A więc wszystko w porządku...

- Nie cieszysz się, że dzwonię?

- Igorze, nie jestem tu sama, rozumiesz? Lepiej pisz.

- No dobrze, dziecinko, całuję cię.

- Ja też. Odłożyła słuchawkę.

- Dziękuję, towarzyszu pułkowniku.

Z przesadną, lecz nie złośliwą galanterią zażartował:

- Do usług, towarzyszko techniku wojskowy pierwszej rangi.

Wari było wstyd przed zmęczonymi inżynierami z oddziału polowego: wobec nich Briedichin zachowuje się grubiańsko, wobec niej sili się na uprzejmość. Ona rozmawia sobie z mężem w Moskwie ze służbowego telefonu, a oni miesiącami czekają na listy z domu. Po powrocie powiedziała Telanerowi:

- Mąż dzwonił z Moskwy. Widzicie, jakie przywileje mają żony generałów.

Wszystko zrozumiał.

- Miał połączenie, zamienił kilka słów z małżonką, ja na jego miejscu też nie przepuściłbym takiej okazji.

Igor... Dlaczego tak nią wstrząsnął ten niewinny, typowo męski odruch - wstał z podłogi, otrzepał spodnie. Czyżby wybuchło od dawna tłumione rozdrażnienie? Dobry, uczciwy, uratował ją, często pisze. Ona zaś odpisuje nieregularnie, nie znajduje czułych słów, męczy się z każdym zdaniem. Myśląc o Moskwie nigdy nie wspomina mieszkania przy ulicy Gorkiego. Wspomina Arbat, swój dom, swój pokój, pocztę na rogu zaułka Płotnikowa, z której wysyłała przekazy i paczki dla Saszy, szykowały je z Sofią Aleksandrowną, wspomina "Arbacką Piwniczkę", tam tańczyła z Saszą, i ich szkołę w zaułku Kriwoarbackim. A gdy myśli o Igorze, to nie wiadomo dlaczego w pamięci uporczywie pojawia się tamto zebranie związkowe, na którym Igor sypał ich frazesami, i restauracja "Kanatik", gdzie piskliwym głosem groził Kławie milicją. Boże, przecież to było tak dawno, po co do tego wracać, po co wałkować jeszcze raz? Nie, tu chodzi o nią, nie kocha go i nigdy nie kochała, wychodząc za mąż oszukała samą siebie, jego też oszukała. To ona jest winna, tylko ona. Przecież żyli zgodnie, nie kłócili się, a jednak nie chce, żeby Igor tu przyjechał, sama też za nic nie przeniesie się z powrotem do Moskwy. Pewnie po wojnie w ogóle nie wróci do Igora... Nie wolno żyć z kimś, kogo się nie kocha, to nieuczciwe! Igor nie ma jeszcze czterdziestki, jest przystojny, znany, urządzi sobie życie. A ona? Drugie małżeństwo i znów niepowodzenie. Widocznie nigdy nie powinna wychodzić za mąż.

Mieszkała w jednym pokoju z doktor Iriną Fiedosiejewną - lekarz wojskowy, partyjna, bezceremonialna, kategoryczna, ale zgodna we współżyciu i, co najbardziej podobało się Wari, daleka od babskich plotek i dąsów. Nie zginała karku przed zwierzchnikami, wszystkich pacjentów traktowała jednakowo, niezależnie od stopnia i funkcji, ale swój personel trzymała krótko, powtarzała pielęgniarkom:

- Dziewczyny, wybijcie sobie z głowy romansy! Na wojnie mężowie są tylko chwilowi. Bierzcie przykład z Warwary Siergiejewny, żadnego chłopa nie dopuści.

- Warwara Siergiejewna ma męża w Moskwie - próbowały oponować siostry.

- Mąż, mąż - złościła się Irina Fiedosiejewną. - Mąż na myśli wciąż! Ja swojego łajdaka przepędziłam, nawet alimentów nie chciałam, sama syna wychowałam, też jest lekarzem. Na siebie liczcie, a nie na męża.

Opowiadała Wari: w trzydziestym szóstym roku wzięła na wychowanie dziewczynkę - Hiszpankę, Izabellę, której rodzice zginęli podczas bombardowania Madrytu.

- Dobre dziecko, skończyła piętnaście lat, mądra, pracowita, nauczyciele nie mogą się nachwalić. Ja też spełniłam obowiązek proletariackiej solidarności.

Powiedziała to z dumą, takie święte słowo! Lenin, Stalin - przy tych nazwiskach na jej twarzy pojawiał się wyraz surowej powagi i czci. Nie miała żadnych wątpliwości. Tak, wiele jest bałaganu, niedbalstwa, niedociągnięć, nawet bezprawia, ale winni są urzędnicy, biurokraci, prawda nie dochodzi do towarzysza Stalina, gdyby ją znał, pokazałby tym łajdakom, kompromitują, swołocze, partię i rząd.

Była absolutnie pewna zwycięstwa nad Hitlerem, gwarancję tego zwycięstwa stanowił nasz ustrój społeczny - władza radziecka.

- Kim byśmy byli, gdyby nie władza radziecka? Mój ojciec to prosty chłop, matka - wiejska baba, analfabetka, a ja ukończyłam studia. Dzięki komu? Dzięki władzy radzieckiej. Skąd się wywodzą inżynierowie, technicy w naszym zarządzie? Z ludu. Generałowie, dowódcy, wszyscy byli zwykłymi żołnierzami Armii Czerwonej, to krew z krwi ludu, żaden Hitler nas nie pokona!

Waria miała ochotę spytać: a gdzie miliony chłopów, którzy pomarli z głodu w czasie kolektywizacji, gdzie bohaterowie wojny domowej, wymordowani w trzydziestym siódmym roku, dlaczego Niemcy są już w Stalingradzie? Milczała jednak, pamiętając o obietnicy, jaką złożyła Igorowi, przerażało ją tylko, jak bardzo namieszano ludziom w głowach, jak wyprano im mózgi. Ot, przygarnęła sierotę poczciwa, prosta ruska baba, ale nie - "solidarność proletariacka"! Wszystko jest właśnie takie.

We wrześniu zarząd przydzielono do ponownie utworzonego frontu dońskiego i przeniesiono do Kamyszyna, wioski na drodze do Stalingradu. Przez całą noc pakowali papiery, szkice, plany, segregatory, rano przyjechały samochody, załadowali dobytek, stoły kreślarskie, krzesła i wyruszyli w drogę.

Wiozła ich kompania samochodowa. Waria wpatrywała się w twarze kierowców, a nuż będzie wśród nich Sasza, wiedziała od Niny, że jest frontowym szoferem. Saszy nie zauważyła, zresztą taki przypadek byłby zupełnie nieprawdopodobny.

Z wioski do Stalingradu było niecałe sto kilometrów, czuło się bliskość wojny. Znów, jak pod Moskwą, Waria jeździła w teren. Czasem godzinami siedziała w rowie przy punkcie regulacji ruchem, czekała, żeby zabrać się okazją. Szosami i bocznymi drogami ciągnęły tłumy uchodźców ze zburzonego Stalingradu, ludzie szli poranieni, w brudnych, zakrwawionych bandażach, jedni o kulach, inni z laskami, w przeciwną stronę maszerowali żołnierze, jechały działa, kolumny ciężarówek, między nimi śmigały zwinne samochody sztabowe, wymijały pozostałe pojazdy, na skrzyżowaniach zatrzymywano je, kontrolowano. Waria już odruchowo patrzyła na kierowców, nie mogła uwolnić się od głupiej myśli, że za którymś razem zobaczy jednak Saszę. Na horyzoncie widać było pożary, niemieckie samoloty bombardowały drogi i statki na Wołdze, Niemców atakowały nasze myśliwce, walki powietrzne toczyły się każdego dnia, wszyscy przystawali, patrzyli w niebo, a gdy nasz samolot zestrzelił nieprzyjacielską maszynę, która dymiąc spadała na ziemię, ludzie krzyczeli "Ura!", żołnierze podrzucali czapki do góry, kobiety biły brawo, Waria też oklaskiwała lotników - zuchy!

W końcu zjawiał się samochód, jadący w potrzebnym kierunku, Waria wsiadała między skrzynie albo stłoczonych pasażerów. Pewnego razu zabrała się ciężarówką, w której beczka z benzyną przez cały czas turlała się po pudle, przygniatała ludzi, trzeba ją było przytrzymywać nogami. Zdarzały się noclegi na gołej ziemi, zdarzały się zaginione kuchnie polowe, jeśli miała szczęście, dostawała w drodze miskę zupy na kaszy perłowej i kawałek chleba.

Jeździła z Telanerem do Zawarykina, do sztabu wojsk inżynieryjnych. Młodzi, energiczni inżynierowie wojskowi podejmowali szybkie i odważne decyzje, byli serdeczni, gościnni, podarowali Telanerowi przezroczystą cygarniczkę z pleksiglasu, a Wari sztylet z rękojeścią, owiniętą czerwonym niemieckim przewodem.

- Piękne - powiedziała Waria. - Tylko po co mi to?

- To damski sztylecik, proszę spojrzeć, jaki mały - wyjaśnił inżynier, który ofiarował prezent.

- Do obrony - zażartował drugi.

- W najbliższej walce wręcz - mrugnął trzeci.

Sympatyczni chłopcy, weseli, życzliwi, otwarci, porządni.

- Tu jest całkiem inne powietrze - powiedziała Waria do Telanera. - Nie ma naszej zatęchłej atmosfery, tych spasionych mord i przepitych oczu jak u Briedichina.

- Ma pani rację.

Uzgadniali kiedyś plan tylnej rubieży obrony. Szef oddziału umocnień, pułkownik Swinkin, młody, bardzo wysoki, o głowę wyższy od Telanera, był zadowolony:

- Od razu zatwierdzimy u generała.

- Najpierw powinni to podpisać moi przełożeni - zastrzegł Telaner.

- Towarzyszu majorze - nie zgodził się Swinkin - zanim zawieziecie plan do siebie, załatwicie podpisy, przyślecie do nas, ja zaniosę do generała, generał może być akurat nieobecny, upłynie dużo czasu, a czasu nie mamy, linię trzeba budować natychmiast. Wasz podpis nam wystarczy. Przecież uzgadnialiście ten plan u siebie?

- Oczywiście, omawialiśmy go z naczelnym inżynierem.

- No właśnie. Chodźmy!

Poszli do szefa wojsk inżynieryjnych frontu, Aleksieja Iwanowicza Proszliakowa, uprzejmego, opanowanego, czterdziestoletniego generała. Przedstawili plan, Proszliakow słuchał uważnie, oglądał rysunki, nie zadawał zbędnych pytań, napisał na górze: "Akceptuję", rzucił przelotne, niby mimowolne spojrzenie na Warię. Przyzwyczaiła się już do takich spojrzeń, jej mina wyrażała całkowitą obojętność.

Na pożegnanie Swinkin powiedział:

- Marnujecie się w tym zarządzie, przejdźcie do nas. Dawid Abramowicz za rok będzie pułkownikiem, a Warwara Siergiejewna majorem. Mówię poważnie.

Po powrocie do zarządu Telaner poszedł złożyć meldunek Briedichinowi. Wrócił przygnębiony, zły, cisnął plany na stół.

- Co się stało? - spytała Waria.

- Nasz ćwok jest niezadowolony - mieliśmy czelność zwrócić się bez niego do samego Proszliakowa.

- Nie zwracaliśmy się, tylko nas wezwano.

- Tłumaczyłem mu to, ale w ogóle nie chciał słuchać.

- Idiota! - powiedziała Waria.

- Nie jest idiotą, po prostu chciał sam spotkać się z generałem.

Po chwili przybiegł goniec.

- Towarzyszko techniku wojskowy pierwszej rangi, pułkownik was wzywa!

- Niech pani idzie - powiedział Telaner. - Na przesłuchanie w charakterze świadka.

Waria stawiła się u Briedichina, ten wskazał jej krzesło.

- Co się stało w sztabie frontu?

- Nic. Zatwierdzili plan.

- Byliście u generała Proszliakowa?

- Tak.

- Was nie winię, Warwaro Siergiejewna. Ale Telaner, jak on śmiał bez uzgodnienia z zarządem?

- Plan omawiano z naczelnym inżynierem.

- Na planie nie ma podpisu naczelnego inżyniera. Ani mojego. Jak on mógł działać poza naszymi plecami?

- Major Telaner nie chciał iść do generała. Pułkownik Swinkin nalegał, żeby jak najszybciej zatwierdzić plan i jutro wysłać go do jednostek. Osobiście zaniósł plan do generała i polecił nam iść ze sobą.

- Wy... Wy nie macie z tym nic wspólnego. Ale Telaner... Telaner... Powinien był odmówić, nie iść do generała. Nie, polazł, musiał się tam wepchnąć.

Pokręcił głową, wycedził ze złością:

- Co za naród! Wlezą w każdą dziurę. Bez mydła!

Waria wstała.

- Powiedzieliście: "naród"? Jesteście antysemitą? Faszystą? Nazistą? Jak śmieliście?!

On też wstał.

- No, no, nie tym tonem! Myślicie, że jak macie męża generała, to wszystko wam wolno?!

- Nie mam zamiaru z wami rozmawiać... Nie chcę was słuchać!

- Będziecie słuchać! - wrzasnął Briedichin. - Nie pozwolę wam tu pyskować!

- W takim razie, pułkowniku - powiedziała Waria - wezwiecie teraz szefa wydziału kadr i wypiszecie mi przydział do sztabu wojsk inżynieryjnych frontu. Jutro rano dacie samochód, żebym mogła tam pojechać. Jeśli nie chcecie skandalu, to właśnie tak się rozstaniemy.

Następnego dnia Waria dostała skierowanie do dyspozycji sztabu wojsk inżynieryjnych frontu i zapieczętowaną teczkę ze swoimi aktami personalnymi. "Emką" pułkownika wyjechała do Zawarykina.

Po tygodniu do sztabu przeniósł się też Telaner.


30.


Tymczasem w Stalingradzie toczyły się zaciekłe walki. Niemcy zrzucali na miasto tysiące bomb fosforowych i zapalających. Domy padały niczym ogromne podcięte drzewa. Ogarnięty ogniem, spowity dymem, zasypany popiołem Stalingrad legł w gruzy, ale żołnierze radzieccy bili się o każdy kamień.

Ze zbombardowanych zbiorników spływała do Wołgi płonąca ropa naftowa, paliła się cała rzeka. Niemieckie lotnictwo niszczyło przeprawy, ale natychmiast je odbudowywano, do walczących wojsk docierała broń i zaopatrzenie. Z prawego brzegu Wołgi wspierała żołnierzy nasza artyleria, zmuszała Niemców do kopania okopów.

29 sierpnia Żukow przyleciał do Kamyszyna, stamtąd pojechał samochodem na linię frontu, skręcił na zachód. Jednostki frontu stalingradzkiego zajmowały wąski (sześćdziesiąt kilometrów) odcinek między Wołgą i Donem, naprzeciwko nich stały niemieckie dywizje, zagradzając dostęp do Stalingradu.

Wypalony przez słońce step nadwołżański, otwarta przestrzeń, wąwozy i parowy. Żukow odwiedził sztaby rozlokowanych tu dywizji, zajechał do generała Malinowskiego i Kazakowa, obaj byli tego samego zdania: natarcie w takim terenie jest niemożliwe. Żukow sam to rozumiał - stąd nie da się przebić do Stalingradu. Pojechał dalej na zachód, do Kletskiej, do Serafimowicza, tu wojska utrzymywały się na lewym brzegu Donu, przed sobą miały nie Niemców, lecz Rumunów.

W chutorze Orłowskim spotkał go dowódca 21. Armii generał Daniłow, dobry żołnierz, myślący, zameldował o sytuacji. Dywizje 21. Armii skutecznie utrzymują lewy brzeg Donu. Rumuni próbowali atakować, ale nacierali bez zapału, teraz też nie przejawiają aktywności bojowej. Oczywiście, jeśli Niemcy osiągną powodzenie w Stalingradzie, to rozpoczną generalne natarcie na północ, jednostki rumuńskie zostaną wsparte przez doświadczone i dobrze uzbrojone dywizje niemieckie. Trzeba umacniać obronę. Przydałoby się więcej broni i ludzi. Jak wszyscy pozostali dowódcy, Daniłow nastawiał się na obronę. Żukow nie miał mu tego za złe. Myślał jednak o czymś innym: to właśnie 21. Armia będzie jednym z najważniejszych elementów planu, który już dojrzewał w jego głowie i o którym nikomu jeszcze nie wspominał.

Następnego dnia Żukow w towarzystwie Daniłowa wyjechał na pierwszą linię. Taki sam płaski teren, poprzecinany jarami i wąwozami, ale położony na wyżynie. Niezła widoczność, dobre pole ostrzału, nieprzyjaciel jak na dłoni, sprzyjające warunki do manewrowania, lasy i zarośla, dające możliwość ukrycia się. Głębokość zajmowanego odcinka pozwala na koncentrację potrzebnej liczby wojsk, a obszerne zakole Donu w rejonie Klatskiej stwarza dogodną pozycję do uderzenia na tyły armii rumuńskiej. Drogi są wprawdzie fatalne, ale w listopadzie chwyci mróz, grunt stwardnieje, sprzęt będzie mógł przejechać.

Pod wieczór wrócili do chutoru. Przy kolacji Daniłow charakteryzował dowódców dywizji, pułków, brygad, niektóre nazwiska Żukow znał, innych nie, ale wierzył Daniłowowi. Generał poprosił o awans dla dwóch pułkowników, dowódców dywizji - Jefimowa i Kostina.

- Jefimow - powiedział Żukow - to stary żołnierz, należy mu się stopień generała. Kostina zauważyłem jeszcze na Dalekim Wschodzie, obiecujący chłopak, na dodatek Bohater Związku Radzieckiego. Tyle że młody, ma dopiero trzydzieści lat, może trochę za wcześnie na awans?

- Zasłużył na ten stopień, a poza tym chcę wzmocnić jego pozycję.

- Czy istnieje taka konieczność?

- Sami powiedzieliście: młody!

Żukow znał Maksyma Kostina nie tylko z Dalekiego Wschodu. Rodzice Maksyma pochodzili ze Striełkowa w guberni kałuskiej. W tej samej wsi urodził się Żukow. Gdy terminował w Moskwie u kuśnierza i przyjeżdżał do niego ojciec, zatrzymywał się u Kostinów na Arbacie. Kostin był palaczem, jego żona, matka Maksyma - windziarką. Żukow odwiedzał ich w dzieciństwie, a w latach dwudziestych wstąpił do Kostinów już jako dowódca Armii Czerwonej: zobaczył się u nich z matką. Na Dalekim Wschodzie zauważył na liście oficerów nazwisko lejtenanta Kostina Maksima Iwanowicza, pomyślał, że może to ktoś z tej rodziny, okazało się, że tak. Powspominali rodzinne strony, rzeczkę Protwę, w której się kąpali, i Ogłubiankę, gdzie łowili ryby. Kostin wywarł na nim dobre wrażenie. Na froncie też się dobrze spisuje. Jeśli Daniłow uważa, że trzeba wzmocnić pozycję Kostina, to widocznie są jakieś powody.

- Wracajcie do swoich spraw - powiedział Żukow. - I przyślijcie do mnie Kostina.

- Zanim go znajdziemy, zanim przyjedzie, minie trochę czasu.

- Nie szkodzi, popracuję jeszcze ze dwie, trzy godziny.

Usłyszawszy rozkaz, Maksym natychmiast wyjechał do sztabu armii.

Żukow jest tutaj, a więc wezwano wszystkich dowódców dywizji - pewnie narada, instruktaż albo inna nasiadówka. Był ciekaw Żukowa, dotychczas widział go tylko raz, przed wojną, na Dalekim Wschodzie, okazało się, że są krajanami. Wątpliwe, by Żukow go pamiętał, ale Maksym był z niego dumny: najlepszy dowódca w kraju, jego nazwisko zna cały świat, a przecież to człowiek z naszej wsi, swój, kałuski.

W ubiegłym roku w Moskwie matka opowiadała mu o rodzinie Żukowów.

- Jego ojca, Konstantina, babka wzięła na wychowanie z sierocińca, był podrzutkiem. Kiedy skończył osiem lat, oddała go do terminu do szewca, do fabryki ugodzkiej, potem sam został szewcem w Moskwie, wrócił na wieś, owdowiał, a już po pięćdziesiątce ożenił się drugi raz, też z wdową, mieszkała po sąsiedzku w Czarnych Błotach. Nazywała się Ustinja Artiomowna, niemłoda już była, miała trzydzieści pięć lat. On wdowiec, ona wdowa, to i się pobrali. Urodził się im syn Gieorgij, mieli też drugiego, ale umarł w dzieciństwie. Żyli biednie, w naszej wsi nie było bogaczy, ziemi mało, jałowa, nieurodzajna, no i kto na niej gospodarzył? Kobiety i starcy, mężczyźni wędrowali za robotą do Moskwy, do Pitra. Ustinja Artiomowna była nadzwyczaj silna, podnosiła pięciopudowe worki z ziarnem, nie każdy chłop by udźwignął. Woziła towary z Małojarosławca, też męska robota, miała charakter, Georgij ma to po niej, w ogóle cały się w nią wdał.

Tyle dowiedział się od matki. A w tym roku powiedziała, że widziała Ustinję Artiomownę, Żukow ewakuował ją, zanim Niemcy zajęli wieś.

Wszystko to wspominał Maksym w drodze do sztabu armii. Po przyjeździe stwierdził, że nie ma żadnej narady, Żukow wezwał tylko jego.

- Dawno cię nie widziałem, siadaj i opowiadaj. Co w domu?

- Wszystko w porządku. Matka żyje, bracia są na froncie, żona uczy w szkole, syn rośnie.

- Ile ma lat?

- Już pięć.

- Jak mu na imię?

- Iwan.

Żukow patrzył na niego z przyjemnością: młody, barczysty, szczera twarz, żołnierze lubią takich dowódców, widać, że swój, ze wsi.

- Powiedz: co się stało w twojej dywizji?

- W mojej dywizji? Nic. Wszystko w porządku.

- Dobra, dobra, mów prawdę. O czym meldowałeś generałowi?

Maksym milczał przez chwilę, wreszcie powiedział:

- Towarzyszu generale armii, nie składałem mu żadnego meldunku. Pewnie ktoś się na mnie poskarżył - nie mogę dojść do ładu z zastępcą do spraw politycznych. Wystarczy byle co i już konflikt. Ostatnio poszło o jednego dowódcę kompanii, uderzył żołnierza w twarz, zdjąłem go ze stanowiska. A polityczny powiada: "Dlaczego bez mojej wiedzy? Dowódca kompanii to komunista, pewny politycznie i moralnie". I tak dalej w tym stylu. A potem oczywiście raport do wydziału politycznego armii.

- Może miał powód, żeby uderzyć? Może był zmuszony?

- Czy wolno bić żołnierza Armii Czerwonej? Sądzić, ukarać, jeśli zawinił - jak najbardziej. Ale bić, upokarzać, poniżać ludzką godność... Nikt nie ma takiego prawa.

- A wiesz, jak mnie wachmistrz smagał nahajką, kiedy służyłem w kawalerii?

- To była armia carska, towarzyszu generale...

- W terminie u kuśnierza też się nieraz dostawało.

Maksym starał się mówić możliwie jak najspokojniejszym tonem:

- Nie pozwolę na rękoczyny w mojej dywizji. Rumuni biją swoich żołnierzy, dlatego później ci żołni erze tak słabo walczą, a my jesteśmy Armią Czerwoną, każdy jej żołnierz powinien szanować samego siebie i swoich podwładnych.

- Aleś mi palnął kazanie! - roześmiał się Żukow. - A przecież służę w Armii Czerwonej od pierwszego dnia jej istnienia, do partii należę od dziewiętnastego roku. A ty?

- W partii od trzydziestego czwartego, w Komsomole od dwudziestego piątego.

W Komsomole od dwudziestego piątego roku... Żukowowi coś to przypominało... Ach tak, tamtego kierowcę w Starożiłowie...

- Zadziorni ludzie! W zeszłym roku też mi się trafił taki jeden, chyba w twoim wieku. Zwyczajny kierowca. Też taki hardy. Chciałem go nawet rozstrzelać, ale w końcu zamiast kuli w łeb dałem mu awans. Na dodatek okazał się inżynierem.

Zwyczajny szofer, inżynier, jego rówieśnik... Maksym wstał.

- Towarzyszu generale armii, można z zapytaniem?

- Proszę, pytaj.

- Czy pamiętacie jego nazwisko?

- Nazwisko... Nie pamiętam...

- Może Pankratow?

- No właśnie, Pankratow... Coś taki poruszony, znałeś go, czy co?

- To mój przyjaciel z dzieciństwa, wyrośliśmy w jednym domu, siedzieliśmy w jednej ławce... Tylko los...

Żukow przerwał mu:

- Wszyscy mają teraz wspólny los, trzeba walczyć. Rozumiecie?

- Rozumiem, towarzyszu generale!

Wszystko jasne: nie chce rozmawiać o takich losach. Żukow pochylił się nad mapą, powiedział, nie podnosząc głowy:

- Twojego politruka zastąpi ktoś inny. Tylko czy dogadasz się z nowym? Spróbuj.


31.


Trzeciego września Żukow otrzymał od Stalina depeszę z żądaniem: "Natychmiast przystąpić do natarcia, zwłoka będzie traktowana jako przestępstwo". Następnego dnia Stalin zadzwonił do Malenkowa, sprawdził, jak jest wykonywany jego rozkaz. Malenkow nie miał pojęcia o sprawach wojskowych, był stalinowskim strażnikiem Żukowa, wpadł w panikę, słysząc gniewne tony w głosie Stalina.

- Sytuacja jest krańcowo trudna, towarzyszu Stalin. Niemieckie bombowce dokonują do dwóch tysięcy lotów dziennie. Nasze oddziały kilkakrotnie podrywały się do ataku, ale bez rezultatu.

Niezadowolony Stalin wezwał Żukowa i Wasilewskiego do Moskwy.

- Dlaczego nie nacieracie?

- Ukształtowanie terenu pod Stalingradem nie pozwala na podjęcie natarcia - zameldował Żukow. - Teren jest otwarty, poorany głębokimi wąwozami, nieprzyjaciel ukryje się w nich przed naszym ostrzałem, a ze wzniesień będzie mógł z łatwością kierować ogniem własnej artylerii. Musimy znaleźć inne rozwiązanie.

- Teren wokół Stalingradu znam nie gorzej od was. Co postanowiliście?

Wszedł Poskriebyszew.

- Towarzyszu Stalin, dzwoni towarzysz Beria, prosi was pilnie do telefonu.

Stalin podniósł słuchawkę, wysłuchał Berii, twarz mu pociemniała.

- Przyjeżdżaj!

Odłożył słuchawkę, podniósł wzrok na Żukowa, był zły.

- A więc jaką decyzję podjęliście?

- Zastanawiamy się z towarzyszem Wasilewskim, potrzebujemy jeszcze dobę.

- Dobrze, zbierzemy się tu jutro o dziewiątej wieczorem.

Beria przyjechał z pilnym meldunkiem. Odnaleziono Jakowa. W zimie znajdował się w Berlinie, w hotelu należącym do gestapo. Na początku czterdziestego trzeciego roku Niemcy przenieśli go do oflagu XC w Lubece. Jego sąsiadem był kapitan Rene Blum, syn byłego premiera Francji, Leona Bluma...

- Bluma? Czy Niemcy trzymają Żydów w obozach dla oficerów?

- Tak. Najznaczniejszych. Na wymianę i do celów propagandowych: podobno mordujemy Żydów, a tu proszę, oto Żyd Blum, przekonajcie się na własne oczy!

- Dobrze, mów dalej.

- W Lubece oficerowie postanowili dawać Jakowowi paczki z Czerwonego Krzyża.

- I Jakow je przyjmuje?!

- To paczki z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża - powtórzył Beria.

- Sam wiem, że nie od Hitlera. Inni nasi oficerowie nie dostają takich paczek.

- Prawie wszyscy nasi oficerowie znajdują się w obozach ogólnych, tylko nieliczni trafili do oflagów. Nie wiem, czy ktoś dzieli się z nimi paczkami. Wyjaśnię to.

Stalin milczał.

- Wśród jeńców są nasi ludzie - mówił dalej Beria. - O ile wiem, przygotowują ucieczkę.

- I dokąd on ucieknie? - spytał Stalin.

- Plan ucieczki jest w trakcie opracowywania - ostrożnie odpowiedział Beria.

Znaleźli Jakowa. Z berlińskiego hotelu przeniesiono go do oflagu, a więc odmówił współpracy. Mimo to wszystkie fronty zasypane są ulotkami: "Bierzcie przykład z syna Stalina!" Dopóki Jakow żyje, Niemcy będą je rozrzucać i rozrzucać. Przestaną rozrzucać ulotki, gdy Jakow umrze. Tylko wtedy. ON nie ma czasu o tym myśleć. Niech myśli Beria.

Stalin wstał.

- Ucieczka z niewoli to honorowe wyjście dla oficera Armii Czerwonej.

Popatrzył na Berię swoim ciężkim wzrokiem.

- Oczywiście podczas ucieczki można zginąć. No cóż, taka śmierć to też honorowe wyjście dla oficera Armii Czerwonej.

Następnego dnia o dziewiątej wieczorem Żukow i Wasilewski rozłożyli przed Stalinem mapę. Referował Żukow.

- Armię Paulusa łączy z głównymi siłami wąski korytarz. Od północy bronią go Rumuni, Węgrzy i Włosi. Są słabo uzbrojeni i nie mają doświadczenia bojowego. Na południowej rubieży rozlokowano armię rumuńską. Nasz plan: w rejonie Serafimowicza i Kletskiej tworzymy potężne zgrupowanie wojsk, które wykonuje uderzenie z okolic na południe od Stalingradu. Armia Paulusa zostaje otoczona. Równocześnie - Żukow pokazał na mapie - atakujemy na zachodzie, żeby Niemcy nie mogli odblokować wojsk, okrążonych w Stalingradzie.

Stalin wpatrywał się w mapę.

- Macie rozmach... Czort wie gdzie chcecie zaczynać, aż na zachód od Donu... Trzeba nacierać bliżej Stalingradu, chociażby wzdłuż wschodniego brzegu Donu.

- To niemożliwe - nie zgodził się Żukow. - Niemieckie czołgi zawrócą spod Stalingradu na zachód i odeprą nasze ataki.

- Czy mamy wystarczająco dużo sił na taką operację?

- Teraz nie - powiedział Wasilewski. - Jednakże do listopada zdołamy zebrać te siły i dobrze wszystko przygotować.

Stalin cisnął ołówek na mapę.

- A do listopada Niemcy zdobędą Stalingrad i ruszą na Saratów, tak?!

- Wojska Paulusa są wyczerpane i nie zdołają opanować miasta - odparł Żukow. - Oczywiście nasze straty też są ogromne, ale w najbliższych dniach rzucimy do Stalingradu świeże rezerwy i obronimy go.

Znów, jak wczoraj, wszedł Poskriebyszew, zameldował, że dzwoni Jeremienko ze Stalingradu.

Stalin podniósł słuchawkę, wysłuchał, powiedział jedno słowo: "Dobrze". Odłożył słuchawkę, spojrzał na Żukowa, na Wasilewskiego, potem znowu na Żukowa.

- Mówicie: "Nieprzyjaciel jest wyczerpany". A tu Jeremienko melduje, że Niemcy podciągają do miasta jednostki pancerne, jutro można się spodziewać kolejnego szturmu. Natychmiast lećcie do Stalingradu, trzeba go obronić za wszelką cenę.

Wasilewski zwinął mapę, spytał niepewnie:

- A co z naszym planem?

- Jeszcze do niego wrócimy, mamy dużo czasu - zniecierpliwił się Stalin. - Jedźcie na lotnisko. Za godzinę musicie odlecieć.

W ruinach Stalingradu trwały zaciekłe walki. Niemcy nie posuwali się jednak naprzód. Wojska radzieckie stawiały uporczywy opór.

Żukow w tym czasie analizował sytuację w rejonie Klatskiej, uzgadniał z dowódcami armii plan kontrofensywy, to samo robił Wasilewski na lewym skrzydle. Stalin wzywał ich czasem do Moskwy, wypytywał o szczegóły, zaczynał rozumieć rozmach planu, naradzał się z Szaposznikowem, rozkładał mapę i przesiadywał nad nią w zadumie. Podczas wojny domowej spędził w Carycynie niejeden miesiąc, kierował obroną, wysyłał do Moskwy i Piotrogradu transporty zboża. Właśnie dlatego na JEGO cześć przemianowano Carycyn na Stalingrad. Miał wtedy przy sobie Nadię... Później nie zabierał już jej ze sobą. Przeziębiła się tam. Była młodziutka, taki głuptas, wciąż cytowała Niekrasowa: "Wyjdź nad Wołgę, gdzie jęk się rozlega..." Przeziębiła się właśnie tam, na brzegu Wołgi.

Teraz ON nie mógł rozpoznać w Stalingradzie ani jednej ulicy, pokazywano mu zdjęcia, wyświetlano kroniki: wszędzie zgliszcza, pełno szkła, powyginane szyny tramwajowe. W "Prawdzie" czy w "Czerwonej Gwieździe" przeczytał, że w centrum miasta stoi trzypiętrowy dom. Jedyny, który ocalał. Trzej zwiadowcy pod dowództwem sierżanta odbili go z rąk Niemców. ON zapomniał nazwisko tego sierżanta. Zwyczajne rosyjskie nazwisko, chyba na "I" albo na "P". Spytał Szaposznikowa. Ten zmieszał się - też nie pamiętał. Po godzinie zameldowano przez telefon: nazwisko sierżanta Pawłow. Do Pawłowa przedarło się jeszcze dwudziestu żołnierzy, zorganizowali obronę okrężną, zaminowali podejścia, przekopali podziemne linie łączności z punktami ogniowymi i przekształcili dom w punkt oporu. Trzymają się do dziś.

- Gazety i radio powinny jak najszerzej o tym informować. Niech naród wie, jak walczą jego synowie - rozkazał Stalin.

Właśnie tak to powiedział. To, że żołnierze walczą tak bohatersko w mieście Stalina, dziennikarze dodadzą bez JEGO podpowiedzi.

Stalin odłożył słuchawkę, znów skierował spojrzenie na mapę, na czerwone strzałki, mierzące z północy i południa w Kałacz. ON uwierzył w powodzenie operacji i swoim zwyczajem zaczął wszystkich ponaglać. Tworzyły się nowe armie, powstawały nowe fronty, pod Stalingrad przerzucano dywizje piechoty i brygady pancerne, uzupełniano siły powietrzne. Wreszcie Żukow i Wasilewski podpisali ostateczny wariant planu, Stalin nakreślił na górze słowo "zatwierdzam".

Żukow natychmiast zwrócił się do niego z następną propozycją.

- Towarzyszu Stalin! Należy niezwłocznie podjąć dodatkowe natarcie pod Moskwą, w rejonie Wiążmy i Rżewa, żeby uniemożliwić przerzucenie wojsk niemieckich na pomoc Paulusowi.

- Dobrze - powiedział Stalin. - Pomyślimy... - Przyjrzał się Żukowowi z uwagą. - To chyba słuszna myśl... Pomyślimy... Na razie wracajcie do Stalingradu, sprawdźcie gotowość do natarcia.

16 listopada Żukow zameldował, że wszystko jest gotowe, ofensywa rozpocznie się rankiem 19 listopada.

Żukow znów przyleciał do Moskwy. Jego raport brzmiał optymistycznie: armie czekają na sygnał do natarcia, nie ma wątpliwości, że operacja zakończy się sukcesem.

- No cóż - powiedział Stalin. - Dobrze, bardzo dobrze. Gratuluję. Kiedy ofensywa się uda, pogratulujemy jeszcze raz.

- Dziękuję, towarzyszu Stalin!

Stalin patrzył na niego uważnie.

- Towarzyszu Żukow! Mówiliście ostatnio o manewrze odciągającym w rejonie Rżewa i Wiążmy.

- Tak, to konieczne.

Stalin wstał, przyniósł mapę z drugiego stołu, położył ją przed Żukowem.

- Sztab Generalny opracował plan, rzućcie na to okiem. Zaczął powoli przechadzać się po gabinecie, czekał, aż Żukow zapozna się z planem.

- Widzicie, że nie siedzieliśmy tu z założonymi rękami - zażartował. - Jak sądzicie, towarzyszu Żukow, komu można powierzyć tę operację?

- Trudno tak z marszu wymienić jakieś nazwisko. Uzgodnię to z towarzyszem Wasilewskim.

Stalin znów usiadł w fotelu, popatrzył na Żukowa.

- A może sami obejmiecie dowództwo? Pod Stalingradem wszystko już gotowe. Jest tam towarzysz Wasilewski, frontami dowodzą doświadczeni ludzie: Rokossowski, Jeremienko, Watutin. Myślę, że sobie poradzą. Tym bardziej że, jak sami meldowaliście, gotowość jest pełna, a sukces zagwarantowany.

Żukow uciekł spojrzeniem. W decydującej chwili Stalin odbiera mu dowództwo w operacji, którą on, Żukow, sam wymyślił i zaplanował, zna wszystkich jej uczestników, teren, stan każdej dywizji, przeanalizował wszystkie warianty możliwych manewrów taktycznych. A teraz go odsuwają. Stalin nie chce, żeby po zwycięstwie pod Moskwą Żukow został bohaterem bitwy stalingradzkiej. Typowe dla Stalina...

- Dlaczego taka decyzja będzie słuszna? - ciągnął dalej Stalin. - Oto dlaczego: jeśli likwidację przyczółka rżewskiego powierzymy jakiemuś mało znaczącemu dowódcy, Niemcy od razu się zorientują, że chodzi tylko o manewr odciągający ich uwagę. Jeśli zaś operacją będzie dowodził sam Żukow, to ocenią natarcie jako bardzo poważne i nie tylko nie przerzucą wojsk na południe, lecz wprost przeciwnie, ściągną je pod Moskwę. Ułatwi to ofensywę pod Stalingradem.

Żukow milczał.

Stalin mówił dalej, nie spuszczając z niego ciężkiego wzroku:

- Będziecie otrzymywać te same informacje co ja. Będziecie mogli udzielać wskazówek, zgłaszać propozycje. Przygotowaliście operację stalingradzką i nie mamy zamiaru was od niej odsuwać. Wszystkie dyrektywy będziemy zatwierdzać wspólnie.

Stalin jeszcze raz spojrzał na Żukowa i zakończył:

- Tak właśnie zrobimy.

- Wedle rozkazu, towarzyszu Stalin!

Tu nie chodzi o laury. ON nie potrzebuje laurów. Chodzi o to, że uosobieniem zwycięstwa powinien być jeden człowiek. Żukow jest zwycięzcą bitwy pod Moskwą. Bardzo dobrze. Wybitny dowódca może wygrywać pojedyncze bitwy. Ale wygrać drugą, decydującą, kluczową... Nie, zwycięstwo pod Stalingradem musi być związane z samym Stalinem.

19 listopada z północy i 20 listopada z południa ruszyło do natarcia milion sto trzy tysiące żołnierzy radzieckich. Przeciwko nim walczyło ponad milionowe zgrupowanie wojsk niemieckich, rumuńskich, włoskich i węgierskich.

23 listopada obie nacierające grupy spotkały się w Kałaczu i okrążyły armię Paulusa. Hitler zabronił mu wyrywać się z kotła, obiecując przerwanie okrążenia z zewnątrz. Jednakże kolejne natarcia niemieckie nie przełamały radzieckiej blokady.

Przez cały grudzień na ogromnych połaciach południowej Rosji trwały krwawe walki. Armia Czerwona wyparła Niemców za Don, daleko na zachód.

Pod koniec grudnia podczas omawiania planu ostatecznej likwidacji armii Paulusa Stalin powiedział:

- To zadanie należy powierzyć jednemu człowiekowi.

W grę wchodzili dwaj generałowie: Jeremienko, dowodzący frontem białoruskim, i Rokossowski, dowódca frontu dońskiego.

Dla Stalina kwestia była już przesądzona. ON nie zapomniał pyszałkowatych przechwałek Jeremienki, za które naród radziecki zapłacił klęską pod Kijowem. Niech Jeremienko nie liczy, że zrehabilituje się zwycięstwem w bitwie stalingradzkiej.

I jeszcze coś. ON miał szczególny stosunek do Rokossowskiego, Rokossowski przypominał mu trochę Tuchaczewskiego. Też taki przystojny, też Polak, pewnie szlachcic. Wprawdzie jego ojciec pracował przed rewolucją jako maszynista parowozu w Wielkich Łukach, ale wówczas wśród maszynistów parowozów nie brakowało przedstawicieli zubożałej szlachty. Mimo to Rokossowski jest swój, nie to co Tuchaczewski. Przed wojną aresztowano go, potem zwolniono. ON spytał go kiedyś o tę sprawę. Rokossowski potwierdził - tak, był w więzieniu. ON zauważył z wyrzutem:

- Też wybraliście sobie porę na odsiadkę.

Rokossowski uśmiechnął się - zuch, docenił żart. Na froncie sprawuje się dobrze, w przeciwieństwie do Tuchaczewskiego nie zadziera nosa.

- Jeremienko nie sprawdził się jako dowódca frontu briańskiego - powiedział Stalin. - Jest zadufany w sobie i brak mu skromności. Trzeba połączyć oba fronty i powierzyć je Rokossowskiemu.

10 stycznia Rokossowski przedłożył Paulusowi ultimatum w kwestii kapitulacji. Paulus odrzucił je. Wojska radzieckie podjęły ofensywę i rozcięły niemiecką VI Armię na połowę. 31 stycznia skapitulowała grupa południowa, 2 lutego - północna.

Bitwa o Stalingrad trwała dwieście dni. W tym czasie Niemcy stracili jedną czwartą swoich wojsk w Rosji. Ostatecznie rozwiał się mit niezwyciężonej armii niemieckiej, który powstał na początku drugiej wojny światowej i którego kres rozpoczął się w zimie czterdziestego pierwszego roku pod Moskwą.

Za zwycięstwo pod Stalingradem towarzysz Stalin otrzymał najwyższy stopień wojskowy: został marszałkiem Związku Radzieckiego!

Do jego nazwiska zaczęto dodawać obowiązkowy tytuł: największy wódz wszystkich czasów i narodów.


32.


Po rozgromieniu przeciwnika w rejonie Wołgi i Donu wojska radzieckie odrzuciły go daleko na zachód, wyzwoliły Rostów, Nowoczerkassk, Kursk, Charków.

Kierujący natarciem dowódca frontu woroneskiego Golikow przecenił jednak swoje możliwości, za bardzo rozciągnął jednostki - Niemcy przeszli do kontruderzenia, odbili Charków i Biełgorod.

Stalin wezwał do Moskwy Żukowa, zadał kilka formalnych pytań o sprawy na północnym zachodzie, gdzie walczył teraz Żukow, po czym rozkazał mu polecieć w rejon Charkowa i opanować sytuację.

Stalin przewidywał, że Żukow wykorzysta niepowodzenia Golikowa, zażąda jego odwołania, nie będzie można odmówić, dlatego też lepiej uprzedzić Żukowa i zrobić to samemu.

- Przenosimy Golikowa do innej pracy. Kogo proponujecie na jego miejsce?

- Generała Watutina.

- Dobra kandydatura - zgodził się Stalin. - Niech będzie. A teraz lećcie.

Watutin objął front woroneski, Golikow został zastępcą ludowego komisarza obrony do spraw kadr. Taki awans nie zdziwił Żukowa - Stalin dba o swoich pupilków. Czort z nim, z tym Golikowem. Niech siedzi w Moskwie i przekłada papierki.

Sytuacja na froncie ustabilizowała się, zapadła cisza. Wojska radzieckie wbiły głęboki klin w pozycje niemieckie, tworząc ogromny łuk w rejonie Kurska. Ten występ można było wykorzystać do ataków na tyły przeciwnika. Z drugiej strony stanowił też zagrożenie: Niemcy mogli uderzyć ze skrzydeł w podstawę łuku, okrążyć i zlikwidować znajdujące się w kotle jednostki, utorować sobie drogę do nowej ofensywy na Moskwę. Wszyscy uczestnicy przyszłej bitwy zdawali sobie sprawę, że będzie ona najważniejszym elementem kampanii letniej 1943 roku, może nawet decydującym dla losów tej wojny. Pozostawało tylko jedno pytanie: kto zaatakuje pierwszy?

W Sztabie Generalnym pracowano nad planem natarcia, na co jak zawsze nalegał Stalin. Jednakże 8 kwietnia Żukow złożył w sztabie raport, w którym pisał:

"Podjęcie w najbliższym czasie ofensywy uważam za niecelowe, uważam, że będzie lepiej, jeśli osłabimy siły nieprzyjaciela w obronie, zniszczymy jego czołgi, a następnie poprzez frontalne natarcie ostatecznie zlikwidujemy główne zgrupowanie wojsk niemieckich".

Rokossowski i Watutin poparli Żukowa.

Decydowały nerwy: kto pierwszy nie wytrzyma i ruszy do ataku. Nie wytrzymał Hitler. W rozkazie operacyjnym nr 6 oświadczył:

"Postanowiłem, że gdy tylko pogoda pozwoli, rozpoczniemy operację "Cytadela" - pierwszą ofensywę w tym roku. Będzie miała decydujące znaczenie. Zwycięstwo pod Kurskiem powinno rozbłysnąć na cały świat... Skoncentrowanym, szybkim i zdecydowanym uderzeniem siłami jednej armii z rejonu Biełgorodu i drugiej z rejonu Orła należy okrążyć znajdujące się wokół Kurska wojska przeciwnika i zlikwidować je".

Żukow lepiej panował nad nerwami. Sztab Generalny zatwierdził jego plan, ale z ukłonem w stronę Stalina: obrona Łuku Kurskiego nie jest wymuszona, lecz planowa. Jeśli Niemcy nie zaatakują, sami przejdziemy do natarcia.

Tego samego dnia, w którym Stalin zatwierdził plan obrony Łuku, przyjechał do niego Beria z pilnym meldunkiem. Stalin od razu domyślił się po jego minie: Jakow!

Nie siadając Beria powiedział cicho:

- Towarzyszu Stalin, przypadł mi w udziale smutny obowiązek poinformowania was o śmierci Jakowa.

Stalin wskazał mu fotel.

- Siadaj, opowiadaj.

Beria usiadł, otworzył teczkę.

- Bez kartki nie możesz?

- Tu są nazwiska niemieckie i francuskie...

- No dobrze, mów. Wszystko.

- Pod koniec czterdziestego drugiego roku - zaczął Beria - Niemcy przenieśli Jakowa do obozu Sachsenhausen, trzydzieści kilometrów od Berlina, i umieścili w baraku "A" oddziału specjalnego, gdzie więziono krewnych przywódców wrogich państw. Barak był przestronny: wspólny pokój, jadalnia, dwie łazienki i dwie sypialnie. Jedną sypialnię zajmowali czterej Anglicy. - Beria spojrzał na kartkę. - Thomas Cushning...

- Nie obchodzą mnie ich nazwiska - przerwał mu Stalin.

- W drugiej spał Jakow i jeszcze jeden jeniec radziecki, Wasilij Kokorin. Podaje się za siostrzeńca Mołotowa.

- Mołotow ma siostrzeńca?!

- Nie.

- Ach tak. Mów dalej.

- Jakow cierpiał na depresję. Przez półtora roku bez przerwy go przesłuchiwano: po wzięciu do niewoli, w gestapo, w więzieniach, w obozach. Trzeba powiedzieć, że Jakow Dżugaszwili zachowywał się mężnie i z godnością.

- Gdyby chciał się zachować z godnością, nie poddałby się do niewoli - zauważył Stalin.

- Melduję, jak się zachowywał w niewoli.

- Wiem, że był w niewoli. Dalej.

- Przez te ciągłe przesłuchania załamał się nerwowo. I jeszcze jedna okoliczność. We wszystkich poprzednich obozach Jakow był w dobrych stosunkach z innymi jeńcami, a w Sachsenhausen od pierwszej chwili między nim a Anglikami zapanowała wrogość. Dlaczego? Jakow był człowiekiem z natury spokojnym, Anglicy jako naród są podobno kulturalni i opanowani...

- W głębi duszy każdy Anglik jest kolonizatorem - zmarszczył brwi Stalin. - Dla Anglika wszyscy ludzie ze wschodu to Azjaci.

- Macie rację, towarzyszu Stalin. Anglicy awanturowali się, że Jakow i Kokorin to niechluje, zapaskudzają ubikację i tak dalej. Oskarżali Jakowa, że prowadzi wśród nich propagandę komunistyczną. Scysje wybuchały codziennie. Czternastego kwietnia kłótnia przekształciła się w bójkę... Jakow wybiegł z baraku, strażnik rozkazał mu wrócić, Jakow nie wrócił, więc tamten zabił go strzałem w głowę. Strażnik nazywa się Konrad Hartwig. Świadkiem incydentu był dowódca warty Karl Jungling.

Po zastrzeleniu rzucili ciało Jakowa na druty pod napięciem, pozorując próbę ucieczki, chociaż było to po prostu zabójstwo. Niemcy zabili Jakowa. Stalin w milczeniu pospacerował po gabinecie, a potem, unikając wzroku Berii, powiedział:

- Uznajemy, że swoją śmiercią Jakow Dżugaszwili odkupił winę wobec ojczyzny. Możecie wypuścić jego żonę.


33.


Spokój na Łuku Kurskim trwał prawie sto dni. Obie strony przygotowywały się do starcia, siły były mniej więcej równe (po milionie żołnierzy i oficerów). Od południa broniły Łuku wojska frontu woroneskiego, od północy - frontu centralnego (byłego dońskiego), którym nadal dowodził Rokossowski. Właśnie tam, w wydziale fortyfikacyjnym sztabu wojsk inżynieryjno- technicznych 30. Armii, służyła obecnie Waria. Stopień: inżynier-kapitan, cztery gwiazdki na naramienniku z jednym paskiem.

Obwód kurski był dwukrotnie okupowany przez Niemców, toczyły się tu zaciekłe walki. Zburzone miasta, spalone wsie, na zgliszczach domostw sterczą jedynie kominy pieców. Sztab wojsk inżynieryjnych rozlokował się w maleńkiej i być może dlatego ocalałej osadzie. Było ciasno, ale Wari, jako jedynej kobiecie, przydzielono osobną kwaterę - starą chatynkę, która zapadła się w ziemię po same okna.

- Nie ma nic lepszego - usprawiedliwiał się kwatermistrz. - Gospodarz i gospodyni śpią na piecu, odstąpią wam izbę.

Waria weszła, obejrzała chatę. Powiedziała: "Podoba mi się".

Gospodarz, Afinogen Gierasimowicz, miał pięćdziesiąt sześć lat. Waria sądziła, że jest starszy: wychudła twarz, poorana głębokimi zmarszczkami, przenikliwe spojrzenie spod krzaczastych brwi, rzadka, siwiejąca bródka, sękate, spracowane ręce. Chodził w wytartej marynarce i połatanych spodniach, wsuniętych w zniszczone walonki. Skarżył się:

- Na dworze ciepło, a mnie nogi marzną.

Palił jakieś paskudztwo, ni to trawę, ni to machorkę zmieszaną z trawą. Waria zaczęła brać dla niego przydziałowy tytoń i papierosy.

- Przecież nie paliliście? - zdziwił się oficer prowiantowy.

- Teraz zaczęłam.

Afinogen Gierasimowicz cieszył się z tytoniu, dokładnie skręcał papierosa, żeby nie uronić ani okruszka, kiwał głową:

- Głodnemu źle, a bez palenia to całkiem śmierć. Zaciągnie się człowiek dymkiem i od razu jakby żyć lżej. Ruski człowiek nijak nie może bez tytoniu.

- Niemcy też palą - przekomarzała się Waria.

- Palą, a jakże, nażarł się taki, to i potem zapalić musi, ichnie papierosy ładnie pachną. Niektórzy Niemcy to i z nerwów palili, ano, kazali im być zwierzami - niszcz, pal, morduj starych i młodych, i dzieciaczki, i całkiem malutkie. Pali się twój dom, chcesz gasić - a Niemiec od razu cię zastrzeli: jak śmiesz ratować swoje dobro! Chowaliśmy się po piwnicach, a Niemiec ta ta ta! - po piwnicy z automatu albo chatę podpali, no i zostaniesz już w tej piwnicy. A co do naszych jeńców, to nie policzysz, ilu ich z głodu pomarło i od epidemiów różnych, chorych i rannych zabijali, zdrowych ze sobą zabierali... Pędzą głodnych, a jeśli podasz któremu kawalątko chleba, to Niemiec i jego, i ciebie zastrzeli. Czy tegośmy się od nich spodziewali?

Zerknął z ukosa na Warię, poprawił się:

- Wrogowie, ani chybi, ale też ludzie, tak przecie myślelim. Czy rosyjski żołnierz zabije niemowlę? A Niemiec zabijał.

Zamyślał się, ślinił palec, troskliwie gasił niedopałek, kładł na talerzu, później wypali do końca...

- Walczyłem ja w pierwszej światowej, ludności cywilnej nikt nie ruszał, nijak nie wolno było. I Niemiec nie ruszał. W osiemnastym roku był na Ukrainie, toż ona tu, obok. A teraz jaką modę przyjął! Do Germanii młodych wywozić, do roboty. A jakim to niby prawem? No, ale nasz naród niegłupi: patrzta, mam świerzb. Bada ichni doktor: faktycznie, świerzb na całym ciele, i na rękach, i na nogach, i na piersi, i, przepraszam za wyrażenie, na dupie. A oni ze świerzbem nie biorą, boją się. No to zaczęli się ludziska specjalnie świerzbem zarażać jeden od drugiego, świerzb szybko się rozchodzi, jeiny, znaczy się, świerzbowy mikrob wszędzie żyje, a mydła od początku wojny nie uświadczysz - brud. I scherlał naród, przejdziesz od pieca do ławy - tchu brak, a do słabego każda choroba lgnie... U jednego w chałupie świerzb się zalęgnie - po miesiącu cała rodzina zaświerzbiona, potem cała wioska, w naszej tylko ja i moja stara nie chorowalim, bo sami mieszkamy, rąk zaświerzbionych nie ściskaliśmy, no i o czystość w chałupie jako tako dbamy.

W chacie rzeczywiście było czysto. I pachniało czymś przyjemnym. Jakimiś ziołami. Gospodyni zbierała je, suszyła, rozkładała wonne wiązki, zioła wydzielały łagodną, delikatną woń.

- Czy ten świerzb można leczyć? - pytała Waria.

A po co go leczyć? Żeby do Niemiec wywieźli? Smarowali się, żeby mniej swędziało, przy świerzbie swędzi, że nie idzie wytrzymać, a jak Niemców nasi przepędzili, to świerzb sam się skończył, widać jego czas minął. Ot, do czego doprowadzili cywilów! W tamtą wojnę niczego takiego nie było. Ludzie lepsi byli - i Rosjanie, i Niemcy. Po wojnie wszystko się zaczęło. Czerwoni - białych, biali - czerwonych... Jeśli byłaś, dajmy na to, pochodzenia burżuazyjnego, to szłaś pod ścianę, jeśli proletariackiego - też pod ścianę. Naród okrutny się zrobił... No, matko - zwracał się do żony - podrzuć szyszeczek do samowara, Warwara Siergiejewna czaj nam przyniosła.

Samowar był duży, mosiężny, z wytłoczonymi na ściankach okrągłymi znakami firmowymi i medalami.

- Ustrzegliśmy ten samowar przy wszystkich władzach, patrz, ile ma orderów.

Afinogen Gierasimowicz popijał herbatę, kaszlał, kontynuował rozmowę.

- A jak się skończyła wojna domowa, to wszystko jakby przycichło. I ku lepszemu poszło. Elektryczność nam założyli, "lampka Lenina" to się nazywało na cześć towarzysza Lenina Włodzimierza Iljicza, czytelnię otworzyli, szkołę, rano - dla dzieciaków, wieczorem - dla starych, "likbiez", czyli likwidację analfabetyzmu zaczęli. Dobrze żyliśmy, nie narzekaliśmy... No, a potem, w trzydziestym roku - popatrzył na Warię - znów się odwróciło, znów naród zrobił się okrutny, wygarniali - winnych, niewinnych, ot, każdego, kto się nawinął. A teraz wojna. Oczywiście, jak to było powiedziane, "zwycięstwo będzie nasze", to faktycznie prawda, ale jak my dojdziemy do siebie po tej wojnie, to ja faktycznie nijak nie mogę powiedzieć.

- Myślicie, że nie da się odbudować?

- Dlaczego nie? Chałupy spalone, ale postawić nowe to nie sztuka. Tylko kto będzie mieszkać w tych chałupach? Miliony narodu na tej wojnie wyginą. A jak kto żywy zostanie, to już pewnie na wieś nie wróci. Po tamtej wojnie żołnierzowi spieszno było do domu, jako że ziemię obiecali. A teraz do czego jechać, do czego wracać? Do ichnich roboczodniówek, do kresek w urzędzie, kreskami się nie najesz, do życia bez dowodu osobistego? Nigdzie pojechać, ani w lewo, ani w prawo. Nie, nie wrócą ludzie na wieś. Jak się maszyna w fabryce zepsuje, to drugą włączą, ale chłopa na wsi nikim nie zastąpisz. Nikim. Czyli że faktycznie nieprędko wieś się podniesie. A bez wsi - to już nie Rosja. Zresztą nie ma takiego państwa, co by się bez roli obeszło. Jednym słowem, nikt nijak nie wyrozumie, co nas czeka. Tak to jest, Warwaro Siergiejewna.

Waria nie miała pojęcia, jak i z czego żyli ci ludzie. Sadzili ziemniaki, kapustę, podstawowe pożywienie. "Syty nie będziesz i z głodu nie umrzesz" - żartowała Jewdokia Karpowna i spoglądała na męża wyblakłymi niebieskimi oczami. Była to odwieczna wiejska bieda, chłop rosyjski żył tak od zawsze. Pokora wobec losu też miała wielowiekowe korzenie. Strzelają - Afinogem Gierasimowicz nawet głowy nie podnosił, na to jest wojna, żeby strzelali. Od razu rozpoznawał samoloty - spokojnie mówił: "nasz" albo "Hitler leci". Nie zastanawiał się, czy samoloty nie zbombardują wioski - co ma być, to będzie.

Waria często jeździła do dywizji. Rubież 30. Armii uważano za newralgiczny odcinek frontu. W pierwszym rzucie stały cztery dywizje, przedni skraj osłaniały pola minowe. Tak jak pod Moskwą dziesiątki tysięcy ludzi dniem i nocą kopały tu transzeje, okopy, rowy łączące, zapory przeciwczołgowe, ziemianki i schrony. "Ziemia to pancerz piechoty" - mawiał przełożony Wari, pułkownik Kolesnikow. Budowali stanowiska dla broni przeciwpancernej, gniazda karabinów maszynowych, przystosowywali do obrony brzegi rzek, zbocza wąwozów, naprawiali mosty i drogi.

Lato było deszczowe i parne, a w słoneczne dni - upalne. Żołnierze na przednim skraju obrony pracowali w butach, ale rozebrani do pasa, wiejskie kobiety i dziewczyny nosiły białe chusteczki, bluzki i długie spódnice, lecz miały bose nogi, oblepione żółtobrązową gliną. Zerkały na niebo, czy Niemiec nie nadlatuje...

Przed wyjazdem Waria pobierała suchy prowiant, zostawiała go gospodarzom: zje coś w dywizji. Afinogen Gierasimowicz mawiał, oglądając puszkę z tuszonką:

- Konserwa, dobra amerykańska robota. Niemcy też konserwę mieli, dużo puszek tu się poniewiera, ino nie takich szykownych jak te, a jak smakowały, to nie wiem, nas nie częstowali. Tylko po co sobie od ust odbieracie, Warwaro Siergiejewna, tak się nie godzi, my przetrzymamy, a wyście młoda, musicie jeść.

Waria wracała, jedzenie czekało nie tknięte. Siadała z gospodarzami do stołu, zmuszała ich, żeby otwierali konserwy, krajali śledzie, dopiero wtedy zaczynali jeść, chwalili.

- Troszczysz się o nas, Warwaro Siergiejewna, dobry z ciebie człowiek - mówił Afinogen Gierasimowicz.

Jewdokia Karpowna myła później puszki, ustawiała na piecu: "Można się w nich przeglądać jak w lustrze, całe złociutkie..." Patrzyła na Warię z czułością.

- Ty też jesteś u nas taka złociutka, ładna i dobra, twój mąż też wojskowy?

- Wojskowy.

- A dzieciaczków nie macie? Nic, Bóg da, będziecie mieli. W tamtą wojnę kobiety tylko siostrami miłosierdzia bywały, a żeby w oficerach, tak jak ty, z rewolwerem - co to, to nie. Mężczyzn brakuje czy jak?

- To się zaczęło za wojny domowej - tłumaczył Afinogen Gierasimowicz. - Wtedy też baby w oficerach chodziły. Pamiętasz, była tu u nas jedna komisarzowa, w kurtce skórzanej, z rewolwerem u pasa, jakby Żydóweczka czy Ormianka, a jaka bojowa, sprawiedliwa, na żadne samowole nie pozwalała.

- Uważaj na siebie - pouczała Warię Jewdokia Karpowna. - Nie właź, gdzie nie trzeba, nie narażaj się po próżnicy.

- Nie będę - śmiała się Waria.

Wychodząc któregoś ranka do sztabu obejrzała się. Jewdokia Karpowna stała na progu i żegnała ją znakiem krzyża. Zastygła z uniesioną ręką, nie spodziewała się, że Waria nagle odwróci głowę.


34.


Waria jeździła do wsi Swoboda, do sztabu frontu centralnego, do Telanera. Był już podpułkownikiem, mundur leżał na nim tak samo niezgrabnie jak dawniej, w zarządzie, wśród świeżo upieczonych wojaków to nie raziło, ale tutaj, w otoczeniu wymuskanych oficerów sztabowych od razu rzucało się w oczy: toporne kirzowe buty, nie dopasowana bluza. Jednakże i tu Telaner pełnił ważną funkcję: organizował produkcję elementów umocnień z żelazobetonu, później wystarczyło zawieźć je na pierwszą linię i zmontować.

Waria nadzorowała dostawy tych elementów do 13. Armii, kontrolowała montaż. Rzadko kiedy obywało się bez niespodzianek: transporty nie docierały na czas, elementy przychodziły zdekompletowane - jedne są, drugich nie ma. Waria wydzwaniała, gdzie się tylko dało, przede wszystkim do Telanera, pomagał ratować sytuację.

13. Armia zajmowała odcinek frontu długości trzydziestu dwóch kilometrów, po osiem kilometrów na każdą dywizję. W odwodzie stały jeszcze dwie dywizje, jedną z nich dowodził Maksym. Jego sztab rozlokował się w lasku nie opodal wsi. Wyjeżdżając na pierwszą linię Waria często zatrzymywała się u niego, miała stamtąd blisko do każdej dywizji, Maksym użyczał jej swojego samochodu, pod koniec dnia Waria dzwoniła do niego, ze sztabu przyjeżdżał generalski willis. Szef Wari, pułkownik Kolesnikow, pytał żartem: "U kogo służycie, u mnie czy u generała Kostina?"

Wiedział, że Waria jest krewną Kostina, wszyscy to wiedzieli. Mimo to Maksym, żeby uniknąć plotek, nie zostawiał Wari na noc w swoim schronie, wynajdywano dla niej wolną ziemiankę, oczywiście małą i ciasną, trzeba było w niej chodzić z pochyloną głową, ale na nocleg się nadawała.

Maksym całymi dniami przebywał w pułkach, przygotowywał wojska do walki, wracał dopiero wieczorem, zwoływał sztabowców, wyznaczał zadania, słuchał raportów. Waria bywała na tych naradach. Maksym mówił prosto i rzeczowo, przekonywająco, nie podnosił głosu, to zjednywało mu ludzi.

Po naradzie wszyscy się rozchodzili. Zostawał tylko szef sztabu, zastępca do spraw politycznych, szef zaopatrzenia, Waria i niekiedy jeszcze ktoś z armii lub frontu - z wyższym dowództwem Maksym też umiał postępować.

Jedli kolację. Schron Maksyma był obszerny, suchy, wygodny. Tuż obok równomiernie i jakoś domowo pyrkocze generator, wyłączą go, gdy Maksym pójdzie spać. Przy kolacji znów rozmawiano o sprawach dywizji, Waria starała się wyjść jak najszybciej, mówiła "dobranoc", szła do swojej ziemianki i rano wyjeżdżała na pozycje albo wracała do sztabu armii.

Czasem udawało się im porozmawiać w cztery oczy. Dobrodusznie, lecz jasno i stanowczo Maksym dał jej do zrozumienia, że to nie miejsce na rozmowy o polityce, toteż Waria nigdy nie poruszała tego tematu. Wspominali Moskwę, Arbat, dom, Maksym opowiadał, co pisze Nina, chwalił Wanię: mądry chłopak. Któregoś dnia spojrzał na Warię filuternie i powiedział:

- Spotkałem tu niedawno pewnego człowieka. Nigdy byś nie zgadła kogo.

- Kogo?

- Saszę Pankratowa.

- Saszę? - Wstrzymała dech. - Gdzie go widziałeś?

- Był u mnie. Siedział na tej ławce co ty.

Waria patrzyła na niego z wyczekiwaniem.

- Siedział na tej ławce - powtórzył Maksym i uśmiechnął się. - Został ważnym naczelnikiem: jest w sztabie frontu!

- Sofia Aleksandrowna mówiła mi, że zmobilizowano go jako zwykłego kierowcę.

- Rzeczywiście. Był zwykłym kierowcą, ale wyróżnił się w walkach pod Moskwą, więc awansowano go na oficera. Marszałek Żukow mianował go osobiście, rozumiesz?

Jak dawniej był dumny z Saszy i nie ukrywał tego.

- Jest inżynierem-majorem gwardii, służy w szefostwie transportu naszego frontu. O ile wiem, wyznaczają go do trudnych zadań. Sasza ma charakter i doświadczenie, umie doprowadzać sprawy do końca.

- Powiedziałeś mu, że tu jestem?

- Oczywiście. Obgadaliśmy wszystkich przyjaciół i znajomych.

O tym, że Waria służy w tej samej armii, w sztabie wojsk inżynieryjnych, Maks powiedział Saszy już podczas pierwszego spotkania. Siedział naprzeciwko, kiwał głową: "Coś podobnego! Nie widzieliśmy się dziesięć lat!" Był wzruszony, stara przyjaźń nie rdzewieje, chciał nawet opowiedzieć, jak Waria przywiozła Wanię do nich na Daleki Wschód, myśleli, że będą wychowywać synka Wari i Saszki. W porę przypomniał sobie jednak słowa Niny: "Wydaje mi się, że tak naprawdę Waria kochała tylko Saszę". I uznał, że lepiej nie wdawać się w tę delikatną materię. Wspomniał jednak, że Waria wyszła za mąż, że przed wojną byli u niej w gościnie na ulicy Gorkiego, mieszkanie - cudo, mąż - znany architekt, obecnie generał-major, dobrze im się powodzi. Sasza wysłuchał tego wszystkiego spokojnie, o nic nie pytał, toteż Maks nabrał przekonania, że zakochanie Wari to sprawa dawnej przeszłości, dziecinada. Dlatego też tak wprost powiedział Wari o spotkaniu z Saszą, mrugnął tylko porozumiewawczo: podkochiwałaś się kiedyś w Saszce, no nie?

Dostrzegł jednak reakcję Wari. "Powiedziałeś mu, że tu jestem?" - to pytanie nie było przypadkowe. Widocznie kobiety są przywiązane do swoich wspomnień. Ech, w końcu dorośli ludzie, niech sami dochodzą ze sobą do ładu...

A więc Sasza jest tutaj. I wie, gdzie jej szukać. Jeździ po całym froncie, bywa w ich armii, może do niej przyjechać. Ot tak, zobaczyć się. Przecież tyle ich łączy. Jakie ma znaczenie, że ona jest mężatką, czyż nie mogą być przyjaciółmi? Ona niczego nie chce, ze wszystkim się pogodziła, byle tylko zobaczyć go żywego. Na froncie każdy szuka swoich ziomków, nawet nieznajomych, moskwianie lgną do moskwian, leningradczycy do leningradczyków, coś ich łączy, może tęsknota do rodzinnych stron. Powiedz saperowi z Wołogdy, że w sąsiedniej kompanii też służy ktoś z tego miasta, a od razu poleci do tamtego. A tu ona i Sasza... Dziś żyją, jutro może ich już nie być, taka straszna wojna, jakże się nie spotkać, kiedy nadarza się okazja, może ostatnia... Po prostu powiedziałby: "Witaj, Wariu, dowiedziałem się, że tu jesteś, więc przyjechałem". A ona odpowie: "Jak to dobrze, to wspaniale, Maks mówił mi o tobie, czekałam na ciebie". Posiedzą sobie, porozmawiają, on znów wyjedzie, pewnie na długo, a może w ogóle już się nigdy nie zobaczą - wojna, ale nawet po tym spotkaniu zrobi się lżej, jaśniej, taki wielki ciężar spadnie z serca.

Sasza jednak nie przyjeżdżał. I Waria postanowiła sama do niego pojechać. A czemu nie? Była właśnie w sztabie frontu i wstąpiła przy okazji. "Witaj, Saszo, to ja..."

Tymczasem w ostatnich dniach maja zakończyli główne roboty na wyznaczonych rubieżach, zatwierdzili całą dokumentację i Waria nie miała żadnego powodu, żeby pojechać do sztabu frontu. Mimo to zadzwoniła do Telanera: niech ją wezwie pod jakimś pretekstem. Telanera nie zastała, telefon przyjął pułkownik Swinkin, powiedział, że Telaner wróci za trzy dni, spytał, czy może w czymś pomóc.

- Nie, dziękuję, nic się nie stało - zbyła go Waria. - Chciałam tylko coś uzgodnić z Dawidem Abramowiczem. Dobrze, zadzwonię za trzy dni.

Nie udało się jej jednak ani zadzwonić, ani pojechać do Telanera, a więc do Saszy.

Na początku lipca na froncie wzrosło napięcie, toczyły się intensywne walki powietrzne, Sztab Generalny ostrzegał przed możliwością natarcia Niemców w dniu 2 lipca, oddziały postawiono w stan pełnej gotowości bojowej, pracownicy sztabu wojsk inżynieryjnych nie mogli opuszczać stanowisk.

Przewidywana na 2 lipca ofensywa niemiecka nie ruszyła. Sytuacja chwilowo się uspokoiła, ale Waria nadal nie mogła pojechać do Telanera, tym razem z całkiem innej przyczyny.

15. Dywizja, która zajmowała lewe skrzydło 13. Armii, przekazała część zajmowanego odcinka 132. Dywizji, ta zaś zgłosiła zastrzeżenia do jakości umocnień. Takie nieporozumienia były na froncie normalnym zjawiskiem i wyjaśniano je na miejscu. Jednakże 132. Dywizja wchodziła w skład innej armii - Siedemdziesiątej, i zajmowała pozycje na styku dwóch armii, w najsłabszym miejscu obrony. Błahy incydent przerodził się w konflikt między armiami.

Spór zaistniał już wcześniej, póki jednak trwała wymiana zdań między dywizjami, a później między armiami, upłynął cały miesiąc, i właśnie teraz ze sztabu frontu przyszedł rozkaz: "Wyjaśnić, załatwić, zameldować. Termin wykonania - pięć dni".

Waria została wezwana do swojego przełożonego, pułkownika Kolesnikowa: to ona nadzorowała prace na odcinku 15. Dywizji, miała kompletną dokumentację. Dowcipny i wesoły Kolesnikow tym razem nie dowcipkował i nie był wesoły. Podał Wari rozkaz dowództwa frontu:

- Czytajcie.

Waria przeczytała, wzruszyła ramionami:

- Nasza dywizja nie zgłaszała żadnych zastrzeżeń, a sąsiednia raptem kręci nosem.

- Kolega Witwinin się przysłużył. Zaraz będę z nim rozmawiać.

Pułkownik Witwinin był szefem wojsk inżynieryjnych 70. Armii.

Zadzwonił telefon. Kolesnikow podniósł słuchawkę. Na linii pułkownik Witwinin. W rozmowie nie wymieniali numerów dywizji i armii, nie mówili też, o który odcinek chodzi, ale Waria wszystko rozumiała.

- Nasz przedstawiciel wyjeżdża jutro, wyślijcie swojego - zakończył Kolesnikow i odłożył słuchawkę. - Usprawiedliwia się, że skargę złożono bez jego wiedzy, znamy te wykręty... A więc, Warwaro Siergiejewna... Dziś oba nasze samochody są w rozjazdach, bierzcie dokumentację i jedźcie jutro rano do sztabu 15. Dywizji, a stamtąd na miejsce razem z ich inżynierem dywizyjnym, uprzedzę go. Jeśli faktycznie są jakieś niedoróbki, to trzeba je usunąć, inżynier dywizji też otrzymał taki rozkaz.

- Niczego nie sfuszerowaliśmy - zaprotestowała Waria.

- Możliwe, możliwe... Konflikt trzeba jednak załagodzić, musicie przywieźć protokół zdawczo-odbiorczy, podpisany przez przedstawicieli tamtej dywizji. Kto ma usunąć usterki, my czy oni, nieważne, nie targujcie się, najważniejsze to podpisany protokół. Dam wam samochód tylko do 15. Dywizji, tam musicie się przesiąść do ich wozu, kiedy wrócicie - zadzwońcie, podeślę wam auto. Najlepiej byłoby okazją.

Rankiem 3 lipca Waria pojechała do dywizji. Znajoma droga, ciężarówki, samochody sztabowe, punkty kontrolne, nasze samoloty w powietrzu, niemieckich jakoś nie widać. Bojąc się, że Kolesnikow nie przyśle po nią samochodu w drodze powrotnej, Waria wstąpiła do Maksyma, chciała go uprzedzić, że być może będzie potrzebowała pomocy.

Maksym stał przed swoim schronem, obok willis - właśnie wyjeżdżał.

Na wiadomość, dokąd Waria jedzie, powiedział niezadowolony:

- Musieli posłać akurat ciebie? Nie mają żadnego inżyniera mężczyzny?

- Mój odcinek.

- To nie ma znaczenia. Sytuacja jest poważna. Niemcy wczoraj nie zaatakowali, ale ofensywa może się zacząć w każdej chwili.

- Maks, nie ma o czym mówić, już tu jestem. Boję się tylko, że dowództwo nie przyśle po mnie samochodu. W razie czego podeślij swój, a stąd już jakoś dojadę do siebie.

- "W razie czego" - mruknął Maksym. - Przyślę, oczywiście.

- Powiem: dzwoni Iwanowa, ty będziesz wiedział, że jestem w sztabie 15. Dywizji, u inżyniera. Zgoda?

- Zgoda - powiedział Maksym. - Gdyby mnie nie było, zadzwoń do szefa sztabu albo do Wieliżanowa - naszego inżyniera dywizji, uprzedzę obu. Jak długo tam będziesz?

- Nie wiem. Jeśli trzeba będzie usuwać jakieś usterki, to ze trzy, cztery dni.

- Na noc wracaj do sztabu dywizji, nie zostawaj w pułku.

- Będę na terenie 132. Dywizji.


35.


Gdy tylko Sasza usłyszał, że Waria służy w 13. Armii, natychmiast do niej pojechał. Nie zastanawiał się, co jej powie. "Dowiedziałem się, że tu jesteś, więc przyjechałem, żeby cię zobaczyć". Wszystko, co było między nimi, a raczej to, co mogłoby być, ale nie było, już minęło. Listy, nadzieja na spotkanie, zazdrość, obraza - wszystko zniknęło, rozpłynęło się w czasie, zostało tylko to młode, jasne, co miało miejsce dziesięć lat temu, gdy siedział w pokoju Wari i Niny, a Waria, uczennica, pokazywała mu, jak się pisze ściągi na kolanach. I ta jej młodzieńcza bezwzględność: "Ja bym ich wszystkich powyrzucała, swołocze jedne, tylko patrzą, jak by tu człowieka usadzić!" I to, jak na wyrzuty siostry odpowiadała piosenką: "Kwiatku pachnących prerii, twój śmiech się wokół perli". Pokazywała charakterek, smarkula.

Może powie tylko: "Przepraszam za tamten telefon z Kalinina, tak się parszywie układało życie". Zresztą wątpliwe, by musiał się z czegokolwiek tłumaczyć, dla Wari też tamten czas już przeminął. Przyjemnie jednak będzie spotkać kogoś, kto przypomina młodość i przeszłość, która z perspektywy tych krwawych dni jawi się jako coś pięknego, radosnego, bez względu na to, co było. "Gdzie bym się nie błąkał w noc wiosenną, twój głos mi szeptał, że byłaś ze mną". Przy tej piosence tańczyli w "Arbackiej Piwniczce". Waria zapraszała go na ślizgawkę. Nie udało się pójść razem na ślizgawkę, nic się nie udało, nic nie wyszło z tamtych planów i marzeń.

Nie zastał Wari, w sztabie powiedziano mu, że wyjechała w teren. A później przez dwa tygodnie nie miał powodu ani czasu na wizyty w 13. Dywizji. W bardzo krótkim czasie na front przyszło ponad sto tysięcy wagonów i lor z artylerią, czołgami, amunicją, paliwem, zaopatrzeniem, umundurowaniem. Dla jednostek samochodowych oznaczało to dziesiątki tysięcy codziennych kursów pod bombami, po zniszczonych drogach, przez rzeki pozbawione mostów, na duże odległości: tyły frontu miały trzysta pięćdziesiąt - czterysta kilometrów. Brakowało części zapasowych, opon, benzyny, ale rozkaz był jeden: "Dawaj, dawaj!" Nikt nie chciał słuchać żadnych wyjaśnień.

Wraz z innymi inżynierami Sasza przyjmował dostawy samochodów, formował bataliony i kompanie, ruchome bazy remontowe, jeździł na kolej, skupiska ciężarówek przyciągały uwagę niemieckich samolotów, każdy kierowca chciał się wyrwać pierwszy, trzeba było zaprowadzać porządek w kolumnach. Sasza umiał to robić, nauczył się - dwa lata na froncie, żołnierze słuchali jego rozkazów.

Jeździł zdobycznym oplem - upatrzył go sobie pod Stalingradem, wyremontował, prawdą i kłamstwami załatwił przydział - nie wiadomo było, czy na zajmowanym stanowisku należał mu się służbowy wóz, czy nie. Zatrzymał przy sobie kierowcę Nikołaja Chałszina - jedynego, który pozostał z tamtej kompanii po wszystkich walkach i przeformowaniach. Owsiannikow zmarł w Prońsku, nie udało się go uratować. Saszy było go bardzo żal: taki wspaniały chłopak, dopiero zaczynał żyć. Czurakow i Rusłan Strielcow polegli pod Juchnowem. A Nikołaj ocalał, pełnił u Saszy rolę kierowcy, ordynansa, adiutanta - wierny człowiek, niezawodny.

Podczas weryfikacji stopnia trzeba było wypełnić ankietę, nie wykręcisz się... I napisać o wyroku, ale nikt się nie czepiał, nie zadawał żadnych pytań. Nie tylko Sasza był karany, ale "organy" siedziały cicho - front, wszyscy uzbrojeni. A może działało nazwisko Żukowa, marszałek osobiście awansował Saszę z szeregowca na oficera.

Sasza zdołał wybrać się do 13. Armii dopiero w pierwszych dniach lipca. Przyszły nowe amerykańskie ciężarówki - studebeckery, chevrolety i dodge, ściągano do nich najlepszych kierowców. W armii stale brakowało szoferów, rozkazano uzupełnić stan żołnierzami z batalionów karnych. Niewdzięczne zadanie, ale kierowcy są niezbędni, poza tym będzie można uratować choć kilku ludzi od śmierci.

Z dwoma lejtenantami Sasza pojechał do batalionu karnego, wchodzącego w skład 13. Armii. Zarządzono zbiórkę pierwszej kompanii. Sasza rozkazał: "Kierowcy samochodów - wystąp!" Cała kompania zrobiła krok do przodu i znów zamarła w bezruchu. Sasza wpatrywał się w twarze tych skazanych ludzi, którzy patrzyli na niego z błaganiem i nadzieją: szoferka oznaczała dla nich jedyny sposób ocalenia życia. Niewinni, płacą za błędy i niepowodzenia dowódców. W "rozpoznaniu w walce" idą do ataku po otwartym terenie, nieprzyjaciel otwiera ogień, wszyscy giną, ale nasi przez ten czas namierzają i niszczą stanowiska ogniowe Niemców, po czym zaczyna się właściwe natarcie. Takie bezlitosne metody stosuje się w tej wojnie.

Żaden z "kierowców" nie miał prawa jazdy - "zgubił", "zabrano przy aresztowaniu", "był traktorzystą w kołchozie, zdarzało mu się prowadzić ciężarówkę". Sprowadzono dwie półtoratonówki. Żołnierz siadał za kierownicą, lejtenant sprawdzał jego umiejętności. Z całego batalionu wybrali siedemnastu, którzy potrafili przynajmniej ruszyć z miejsca i zatoczyć koło.

Po trzech godzinach skończyli robotę, było to 4 lipca. Sasza przekazał wybranych kierowców przedstawicielowi batalionu samochodowego i pojechał do sztabu wojsk inżynieryjnych 13 Armii. Kapitan Iwanowa znów jest w terenie. Gdzie konkretnie? Tego nikt nie chciał mu powiedzieć: nieznajomy oficer, zjawił się w prywatnej sprawie, nie wiadomo, po co mu ta informacja.

Nie mam szczęścia - zażartował Sasza. - W Moskwie byliśmy sąsiadami... Miał nadzieję, że sztabowcy zmiękną. "Teren" oznaczał dywizje, w armii jest ich sześć, niech podadzą numer, wtedy łatwiej mu będzie znaleźć Warię. Nie zmiękli. Sasza pojechał więc do najbliższej dywizji, którą dowodził Maksym. Może Waria jest u niego, a jeśli nie, to niech Maks każe ją odnaleźć swojemu inżynierowi, spotkanie odwlecze się o kilka godzin, ale to nieważne, byle tylko zobaczyć Warię!

Pod wieczór upał nieco zelżał. Panował niezwykły spokój, ani samolotów, ani strzelaniny, jak gdyby w ogóle nie było wojny. Słońce już zachodziło, na drogę padały długie cienie. Z prawej strony las, z lewej pagórkowata równina, na horyzoncie niewielkie dąbrowy.

Na punkcie kontrolnym dziewczyna z regulacji ruchu machnęła żółtą chorągiewką, zatrzymała wóz, zażądała dokumentów.

- A bez dokumentów nie wolno? - zażartował Sasza.

- Nie wolno, porządeczek musi być.

Miła dziewuszka - furażerka, granatowa spódniczka, zgrabne trzewiki.

Pojechali dalej. Ta sama równina, wzgórza w dolinie, las. Przez pole ciągnie się do niego ogromny rów przeciwczołgowy. Na niebie rozbłysły rakiety oświetlające, dwie zielone, pomarańczowa, biała, znów dwie zielone - niemieckie, pierwsza linia frontu niedaleko.

Adiutant nie wpuścił Saszy do Maksyma.

- Generał ma naradę, musicie poczekać.

Co chwila dzwonił telefon, adiutant coś notował, czasem łączył z Maksymem. Z sąsiedniego pomieszczenia dobiegał monotonny głos radiotelegrafisty: "Ja Sokół, ja Sokół, jak mnie słyszycie? Odbiór..."

Wreszcie drzwi się otworzyły, od Maksyma wyszli trzej pułkownicy: szef sztabu, zastępca do spraw zaopatrzenia, trzeci pewnie politruk. Patrząc na ich zatroskane twarze Sasza zrozumiał, że coś się stało.

Wyjrzał Maksym, zawołał Saszę:

- Wchodź, majorze!

Na stole leżała mapa. Maksym usiadł, zaprosił Saszę, żeby zrobił to samo.

- To, co ci powiem, zatrzymaj dla siebie. Na terenie 15. Dywizji zwiadowcy pod dowództwem lejtenanta Mileszkina wzięli do niewoli niemieckiego sapera nazwiskiem Fermello. Niemcy rozbroili nasze pola minowe. Ten saper zeznał, że natarcie rozpocznie się piątego lipca o trzeciej nad ranem, a więc dziś w nocy. Myślę, że nie kłamie. Kończ swoje sprawy i wracaj do siebie, do sztabu.

- Mam tylko jedną sprawę: muszę zobaczyć Warię. Powiedziano mi, że jest w dywizji, pomyślałem, że może akurat w twojej?

Maksym zwlekał z odpowiedzią.

- Waria była tu wczoraj i pojechała do 15. Dywizji, tej samej, gdzie złapali tego niemieckiego sapera, miała tam jakiś konflikt z sąsiadami. Obiecała, że zadzwoni, ale nie zadzwoniła, w obecnej sytuacji mogli nie dopuścić jej do telefonu, są ważniejsze rozmowy. Kazałem naszemu inżynierowi sprawdzić, gdzie jest Waria. Zameldował, że przebywa na terenie 132. Dywizji. Jak sam wiesz, to już nie nasza dywizja, należy do Siedemdziesiątej Armii. - Wskazał telefon. - Godzinę temu rozmawiałem z dowódcą 15. Dywizji, pułkownikiem Dżandżgawą i spytałem go o Warię. Moment nie był najlepszy do zadawania takich pytań, ale spytałem. Powiedział to samo: pojechała z inżynierem do sąsiedniej dywizji.

- Pokażesz mi, gdzie teraz może być?

Maksym pochylił się nad mapą.

- Widzisz: Krasnaja Zaria - Krasnyj Ugołok? To jest styk naszych armii, tu pracują inżynierowie. I właśnie tu zaatakują Niemcy. Sądzę, że uderzą na kierunku Olchowatki. Chcesz tam jechać?

- Oczywiście. W takiej sytuacji to konieczne.

Maksym zasępił się.

- Nie wiesz, dokąd właściwie masz jechać. Front jest rozległy, gdzie chcesz jej szukać? A jeśli Niemcy zaczną ofensywę, całkiem się zgubisz. Najpierw trzeba ustalić, gdzie jest Waria. Idź do naszego inżyniera, on ci pomoże, ma własne linie łączności.

- Potwierdzisz mi rozkaz wyjazdu? - spytał Sasza.

- Adiutant wszystko załatwi.

Inżynier dywizyjny Wieliżanow, wysoki, przystojny, trzydziestoletni major, przywitał Saszę życzliwie, jego niebieskie oczy wyrażały chęć i gotowość pomocy, ale niestety nie mógł powiedzieć nic nowego, powtórzył to, co Sasza usłyszał już od Maksyma.

- Może wróciła do sztabu. Zaraz sprawdzimy. Podniósł słuchawkę, podał numer.

- Zaczekajmy, zaraz połączą.

Patrzył na Saszę z uśmiechem. Sasza nie był pewien, czy ten człowiek jest przyjazny i życzliwy z natury, czy też dlatego, że Sasza przyszedł od dowódcy dywizji. Oczywiście wie, że Waria to krewna Maksyma, wie również, kim jest mąż Wari: wojska inżynieryjne dobrze znają jego nazwisko. Co ma z tym wspólnego major Pankratow, krępuje się spytać - generał wydał rozkaz, trzeba wykonać, a nie zadawać pytania. Saszę zdziwił schron Wieliżanowa: ciasno, wilgotno, pachnie ziemią. Zazwyczaj inżynierowie budują dla siebie lepsze ziemianki.

Myślami o takich głupstwach Sasza próbował stłumić niepokój. Waria jest na pierwszej linii. Jak się stamtąd wydostanie, jeśli Niemcy rozpoczną ofensywę? Nikt nie będzie miał głowy, żeby jej pomagać. Musi dotrzeć do Wari za wszelką cenę.

- Halo, halo... Ach tak... Zrozumiałem, jasne, dziękuję.

Wieliżanow odłożył słuchawkę, westchnął:

- Warwara Siergiejewna jeszcze nie wróciła. Myślę, że trzeba poczekać do rana.

Sasza położył przed nim swoją mapę.

- Pokażcie mi drogę do Krasnej Zari i Krasnego Ugołka.

- Różnie można tam dojechać.

Wieliżanow nakreślił ołówkiem kilka tras, zaznaczył zamieszkane miejscowości, odłożył ołówek, popatrzył na Saszę z powagą.

- Muszę was uprzedzić, majorze, że w Krasnej Zari i w Krasnym Ugołku nie znajdziecie Warwary Siergiejewny. Wojska zajęły pozycje bojowe, wszystkich, którzy nie biorą udziału w walkach, odesłano na tyły, Warwarę Siergiejewnę też, a dokąd - nie wiadomo. Szukać jej teraz na froncie, to jak szukać igły w stogu siana. Nocą nigdzie nie dojedziecie, zabłądzicie, włączycie reflektory, Niemiec was ostrzela, poza tym nikt was nie przepuści na teren działań bojowych. Musicie zaczekać do rana, wtedy zorientujemy się w sytuacji, no i przynajmniej będzie widać drogę.

Sasza wyszedł od Wieliżanowa. Ukryty w niedużym lasku sztab pogrążony był w ciszy. Ciepło, niebo usiane gwiazdami. Jeśli Niemcy mają zamiar rozpocząć ofensywę, to ta noc im sprzyja.

- Dokąd jedziemy? - spytał Nikołaj.

- Widzisz, Nikołaju, muszę pojechać do 15. Dywizji. Na pierwszej linii jest niespokojnie. Ponieważ to osobista sprawa, nie mogę ryzykować twoim życiem, pojadę sam.

Nikołaj oparł głowę o dłonie na kierownicy, a potem popatrzył na Saszę:

- Nie ma mowy. Gdzie wy, tam i ja.

- No, uważaj. Ostrzegłem cię. A teraz się zdrzemniemy.

Nikołaj położył się na przednim siedzeniu, Sasza na tylnym. Poluzował pas o dwie dziurki, przesunął pistolet na brzuch, odwrócił się na bok i zasnął.

O trzeciej nad ranem obudziła ich kanonada artyleryjska. Huk był taki, że nie słyszeli się nawzajem.

Wojska frontu centralnego uprzedziły przygotowanie ogniowe nieprzyjaciela, ostrzelały jego pozycje, opóźniły ofensywę niemiecką o dwie i pół godziny.


36.


Niemcy rozpoczęli natarcie o wpół do szóstej rano. Potężne "tygrysy", niskie, kanciaste, z drapieżnie wyciągniętymi długimi lufami, wspierane przez artylerię i lotnictwo, parły naprzód, tworząc kliny, wewnątrz których poruszały się średnie czołgi i transportery opancerzone, czasem stawały, spieszone tyraliery żołnierzy rzucały się do ataku. Niemieckie bombowce nadlatywały falami po pięćdziesiąt, sto samolotów. Junkersy z włączonymi syrenami pikowały na pozycje 13. i 70. Armii. Wybuchy, ryk silników, gwizd odłamków, eksplozje pocisków, bomb, granatów i min moździerzowych zagłuszały wszystko, ludzie porozumiewali się na migi, słupy ognia i dymu zasnuły całe niebo.

O trzeciej nad ranem, gdy zaczęło się kontrprzygotowanie artyleryjskie, major Wieliżanow, który biegł z innymi oficerami do schronu Maksyma, zawołał do Saszy:

- Zaraz zorientujemy się w sytuacji.

Narada trwała długo. Nikołaj drzemał z rękami na kierownicy. Sasza przechadzał się tam i z powrotem, czasem przysiadał na stopniu samochodu, nie zamykając drzwiczek. Bitwa toczyła się bardzo blisko, horyzont był czerwony od łun pożarów.

O siódmej ze schronu wyszedł Maksym, z lasku natychmiast wyskoczył jego willis, Maksym odjechał. To samo zrobili prawie wszyscy oficerowie. Zjawił się Wieliżanow, rozłożył mapę.

- A więc wygląda to tak, majorze. Na odcinku naszej armii nieprzyjaciel atakuje pozycje 15. Dywizji, naciera w kierunku Olchowatki, sztab dywizji przeniesiono w inne miejsce. Na odcinku Siedemdziesiątej Armii Niemcy idą na Krasną Zarię - Krasnyj Ugołok, sztab 132. Dywizji też ewakuowano. Nie wiadomo, gdzie jest Warwara Siergiejewna. Jeśli nieprzyjaciel przełamie drugą linię obrony, nasza dywizja natychmiast wejdzie do walki. - Spojrzał na Saszę. - Generał już wyjechał na punkt dowodzenia.

- Co mi radzicie?

- Jeżeli teraz zaczniecie poszukiwania, to jej nie znajdziecie, a stracicie łączność, nikt was nie dopuści do telefonu i radiostacji. Radzę na razie zostać tutaj, stąd da się jeszcze dokądś dodzwonić, no i ocenić sytuację. Zobaczymy, co będzie dalej.

Wszedł goniec.

- Towarzyszu majorze, wzywa was szef sztabu.

- Może czegoś się dowiem - powiedział Wieliżanow.

Sasza nerwowo chodził tam i z powrotem wzdłuż samochodu. Traci czas, traci godziny, jeśli jednak zacznie szukać Wari w chaosie bitwy, straci ich jeszcze więcej. Trzeba czekać, może Wieliżanow czegoś się dowie, może będzie jakiś punkt zaczepienia. Chodził więc, niecierpliwie popatrując na schron szefa sztabu, czekał na Wieliżanowa.

Zachciało mu się pić, poprosił Nikołaja o wodę. Nikołaj był zapobiegliwy, zawsze woził ze sobą dwa kanistry - benzynę i wodę: "A nuż chłodnica nawali, przynajmniej dojedziemy na miejsce..." Nalał Saszy pełny kubek.

Wreszcie zjawił się Wieliżanow, weszli do ziemianki, Wieliżanow znów rozłożył mapę.

- Nieprzyjaciel kontynuuje natarcie w kierunku Olchowatki. 15. Dywizja wycofała się na drugą linię obrony. 132. cofa się na rubież Diegtiarnyj-Rudowo. - Pokazał na mapie. - Inżynier 15. Dywizji, Koczin, jeszcze nie wrócił, ale czekają na niego. Można mieć nadzieję, że Warwara Siergiejewna jest z nim.

Sasza zaznaczył na swojej mapie wymienione przez Wieliżanowa wsie, naniósł wszystkie polne drogi i leśne dukty.

- Mimo wszystko chcecie jechać? - spytał Wieliżanow.

- Tak.

- Przemieszczanie się na froncie w trakcie walk...

- Wiem. - Sasza podał mu rękę. - Dziękuję za pomoc.

- Życzę powodzenia. Aha, jeszcze jedno. - Pokazał miejsce na mapie. - Widzicie ten lasek? Jeśli ewakuowano sztab 15. Dywizji, to tylko tutaj, tam jest zapasowy punkt dowodzenia. O ile major Koczin wrócił, to właśnie do tego lasku. Oczywiście nic nie wiadomo, ale zawsze to dla was jakaś wskazówka. Kiedy spotkacie Warwarę Siergiejewnę, pozdrówcie ją ode mnie. - Wieliżanow podniósł na Saszę swoje niebieskie oczy. - Przepraszam, majorze, za niedyskretne pytanie: czy to wasza krewna?

- Siostra - odpowiedział Sasza.

Ze wszystkich luf waliła artyleria - niemiecka i radziecka, strzelały "tygrysy", junkersy bombardowały drugą linię obrony, do walki weszły radzieckie myśliwce i czołgi. Sasza zatrzymywał się przed szlabanami, pokazywał dokumenty, odpowiadał na pytania, dokąd i po co jedzie, trwało to godzinami. Przy każdej kontroli wyciągał rozkaz wyjazdu z adnotacją, że był w dywizji Maksyma, wymieniał numery batalionów samochodowych, do których ponoć jechał, doskonale znał ich dyslokację.

Wreszcie dotarł do lasku. Schrony i ziemianki, załadowane ciężarówki sztabowe, telefoniści rozwijają przewody, las pełen żołnierzy, krzątanina dopiero co przybyłego sztabu, który rozlokuje się tu, nie wiadomo na jak długo, może już dziś trzeba będzie przenosić się gdzie indziej, nikt nawet nie sprawdzał Saszy dokumentów. Sasza spytał o majora Koczina, pokazano mu go - siedział obok schronu, ponury major koło czterdziestki, jedna ręka na temblaku, drugą wodził po mapie, wyjaśniał coś stojącemu przy nim lejtnantowi, obaj mieli na naramiennikach skrzyżowane toporki - inżynierowie. Sasza podszedł, przedstawił się, spytał, czy rozmawia z majorem Koczinem.

- Tak. Koczin.

Mrugał oczami, na powiekach miał kuleczki spalonych rzęs, tak samo wyglądały brwi, przy najmniejszym ruchu wykrzywiał się i marszczył, widocznie bolała go ręka i twarz.

- Przysłał mnie do was major Wieliżanow - powiedział Sasza. - Szukam inżyniera-kapitana Iwanowej Warwary Siergiejewny.

- Warwara Siergiejewna została ranna. Odłamek trafił w prawą stronę klatki piersiowej, prawdopodobnie uszkodził płuco, straciła dużo krwi. Zdołałem dowieźć ją do Rudowa, do batalionowego punktu medycznego, felczer uznał, że stan jest ciężki, obiecał, że dziś odstawi ją do lazaretu pułkowego. Może da się uratować.

Sasza stał jak skamieniały. Nie zdążył do Warii!

- Trzeba by natychmiast przewieźć ją do szpitala, ale czym? - ciągnął dalej Koczin. - Z Rudowa przyszedłem tu na piechotę.

Zamrugał powiekami bez rzęs, strasznie to wyglądało.

- Uparła się Warwara Siergiejewna, pokłóciła się z dowództwem, nie chciała wracać na noc do dywizji, została w pułku, a nad ranem się zaczęło, rąbnęli z moździerza, dobrze, że w pobliżu była sanitariuszka, jakoś opatrzyła ranę.

Sasza wyjął mapę z raportówki, porównał z mapą Koczina, ustalił drogę do Rudowa. Otwarta przestrzeń, ale są krzaki i zagajniki.


Do wsi Rudowo dotarł pod wieczór. Na jednym skraju toczyła się bitwa, płonęły chaty, słychać było ciężkie stękanie eksplodujących pocisków, ostry świst bomb, wybuchy min, na przeciwległym krańcu wsi, dokąd dojechał Sasza, dwaj sanitariusze znosili rannych na dużym kocu, inni kuśtykali sami, opierając się na karabinach, niemłody już felczer i pielęgniarka opatrywali ich naprędce, wsadzali lub kładli na podwody.

Nikołaj ukrył samochód pod drzewem. Sasza podszedł do felczera, spytał, czy była tu inżynier-kapitan Iwanowa.

- Nie zapisujemy nazwisk, nie ma kiedy - odpowiedział felczer, nie przerywając bandażowania rannego. - Kobieta-oficer jest tu tylko jedna. - Wskazał głową sąsiednią chatę. - Tam leży, już opatrzona.

Sasza wszedł do chaty. Waria leżała na podłodze, na słomie, bluza rozerwana, ramię i pierś zabandażowane, oczy zamknięte. Sasza ukląkł, wziął Warię za rękę, dłoń była zimna... Wpatrywał się w jej twarz i przez wykrzywione bólem rysy, przez śmiertelną bladość, przez minione dziesięć lat widział dawną Warię dziewczynkę o pełnych wargach, zdmuchującą z czoła niesforną grzywkę... Klęczał, trzymał jej dłoń w swojej, patrzył na twarz, zrozpaczony, że nie może pojąć, czy Waria oddycha, czy nie, błagał los, żeby otworzyła oczy.

Waria otworzyła oczy, wzrok miała mętny, patrzyła na Saszę, jej usta drgnęły w słabym uśmiechu:

- Sasza, przyszedłeś... I znów zamknęła oczy.

Bitwa zbliżała się. Pociski i miny wybuchały na środku ulicy. Felczer skończył opatrywać rannych, pośpiesznie ładował ich na ostatnią furmankę, tym, którzy mogli się poruszać o własnych siłach, kazał iść przy wozie, krzyknął do woźnicy: "Jazda!" Pakując do torby bandaże, watę i jodynę powiedział:

- Zameldowałem do pułku: mamy ciężko ranną kobietę, oficera, przyślijcie samochód, trzeba ją natychmiast przewieźć prosto do lazaretu albo do szpitala, inaczej nie wytrzyma, bardzo się wykrwawiła. Samochodu nie przysłali. - Spakował torbę, z trudem zatrzasnął zamek. - Co teraz robić? Może zawieziecie ją do lazaretu?

- Gdzie to jest?

- A kto to może teraz wiedzieć? Wycofujemy się, więc oni też się wycofują. Jakoś znajdziecie. W Griemiaczym, w Fatieżu... Pytajcie po drodze. W samochodzie połóżcie ją na plecach, dajcie coś pod głowę, starajcie się jechać po równym, bez wstrząsów.

Zarzucił torbę na ramię i przytrzymując ją ręką pobiegł za furmanką.

Sasza i Nikołaj przenieśli Warię na kocu do samochodu, ułożyli na tylnym siedzeniu, wsunęli pod głowę zrolowany płaszcz. Sasza siedział na podłodze, przytrzymywał jej nogi. Waria nie otwierała oczu, chwilami wydawało się, że powieki drżą, a przez twarz przebiegają drobne skurcze, ale mogło to być tylko złudzenie, podnosili ją, opuszczali, układali, chyba pojękiwała, lecz w łoskocie dział i huku bomb nie sposób było sprawdzić, czy to prawda.

Pojechali do Griemiaczego, jeśli lazaret już się stamtąd ewakuował, pojadą do Fatieża. Z mapy wynikało, że sześć kilometrów za Rudowem znajduje się las - zawsze to jakieś ukrycie, będzie można się zatrzymać, zdjąć oparcia z przednich foteli, ułożyć Warię wygodniej. Pociski burzące wyrzucały w powietrze czarne słupy kurzu, tuż nad ziemią z trzaskiem wybuchały ogniste fontanny pocisków odłamkowych, droga była zniszczona, pełna lejów i wyrw. Sasza podtrzymywał Warię, żeby złagodzić wstrząsy o wyboje, miał wrażenie, że trzyma martwe ciało, wpatrywał się w jej twarz, nasłuchiwał oddechu. Jeszcze żyła, ale Sasza wiedział, że Waria umrze.

Pod lasem droga nie była tak zniszczona, lecz odgłosy bitwy za ich plecami nie ucichały, wybuchy, strzelanina, jazgot karabinów maszynowych, ryk pikujących samolotów - wszystko to zlewało się w jeden wielki huk.

- Przejedziemy jeszcze z pięć kilometrów, wtedy się zatrzymamy... Sasza nie zdążył dokończyć. Tuż obok rozległo się mlaśnięcie i ostry, przenikliwy świst, tak eksploduje szrapnel, potem brzęk tłuczonego szkła, samochód szarpnął i stanął... Nikołaj wysiadł, obejrzał go, podniósł maskę.

- Wszystko podziurawione jak sito.

Pocisk przebił reflektory i boczne światła, ale nawet nie drasnął Nikołaja.

Sasza wysiadł, rozejrzał się, niebo było czerwone od łun pożarów, z lewej na horyzoncie sunęły czarne przysadziste pudełka - czołgi!

- Szybko! - powiedział Sasza.

Na kocu przenieśli Warię do lasu, wrócili, zabrali płaszcze, automaty, wojskowe worki na rzeczy, kanister z wodą. Wzięli też siekierę i łopatę, wiedzieli, jakie zadanie ich czeka.

Zanieśli Warię w głąb lasu na jakieś sto metrów od drogi. Wierzchołki drzew były ścięte przez pociski, wokół walały się szmaty, butelki po winie, puszki, pudełka po papierosach, pożółkłe skrawki gazet zapisanych gotycką czcionką, najwidoczniej wiosną byli tu Niemcy.

Zanieśli Warię jeszcze dalej, weszli w gąszcz i zatrzymali się przy wielkim przewróconym drzewie ze sterczącymi korzeniami. Ziemia obok drzewa była równa, czysta, pokryta zieloną trawą. Położyli Warię, znów wsunęli jej pod głowę zwinięty płaszcz. Sasza wsłuchał się w jej oddech, chyba oddycha, obejrzał opatrunki, te same plamy zastygłej krwi, świeżych nie widać. Nikołaj napełnił kubek wodą, uniósł głowę Wari, przez twarz znów jak gdyby przebiegło lekkie drżenie. Sasza wlał jej do ust kilka kropel wody. Nie przełknęła, woda zebrała się w kąciku warg.

- Może nie trzeba - powiedział Nikołaj. - Zakrztusi się.

Położyli się na trawie. Słońce już zachodziło, ziemię ogarniał mrok, było sucho jak w dzień, pachniało piołunem. Nikołaj rozpalił maleńkie ognisko, zagotował w menażce pszenny koncentrat. Zjedli. Zapach kaszy, trzask płonących gałązek przypomniał Saszy ognisko w tajdze, przy którym kiedyś siedzieli. Nie ma już jego kolegów z etapu. Karcewa pochowali w Boguczanach, zginął w łagrze niezłomny Wołodia Kwaczadze, przepadł w tajdze Sołowiejczyk. Wszyscy nie żyją, tylko on zamarudził z odejściem.

- Kim ona dla was jest, towarzyszu majorze? - spytał Nikołaj.

Sasza milczał. Kiedy takie samo pytanie zadał Wieliżanow, powiedział, że to siostra: nie mógł odpowiedzieć inaczej, tamten wiedział, czyją żoną jest Waria.

- Kochaliśmy się, spotkaliśmy się po dziesięciu latach. Widzisz, jakie to spotkanie.

Zapadła noc.

- Prześpijcie się - zaproponował Nikołaj. - Ja popilnuję.

- Nie, ty pośpij, potem się zmienimy, obudzę cię. Weź płaszcz!

- Narzućcie go, w nocy będzie chłodno.

- Bierz i śpij! Nie martw się, nie zamarznę, skoro świt pójdziemy dalej.

Nikołaj odpiął kołnierz szynela, przykrył się i zasnął.

Sasza znów pochylił się nad Warią, oddycha, wziął ją za rękę, długo szukał pulsu, wreszcie wyczuł słabe tętno, a może to był jego własny puls.

Powiedział Nikołajowi: "Skoro świt pójdziemy dalej", ale wiedział, że nigdzie nie pójdą - czeka ich śmierć. Nie bał się tej myśli. Nie chciał już dłużej żyć - w życiu nie będzie już Wari. Cała jego przeszłość, cierpienia, tułaczka - wszystko minęło, została mu tylko Waria. Sasza trzymał ją za rękę, patrzył w twarz, szepnął cichutko: "Waria". Może usłyszy? Nie usłyszała. Milczy.

Zza drzew nie było widać księżyca, ale jego blask przesączał się przez listowie, padał na twarz Wari, wtedy wydawało się, że ranna porusza ustami, coś mówi, Sasza pochylił się nad nią: "Wariu". Nie odpowiedziała.

Dlaczego w Butyrkach nie poprosił jej na widzenie, dlaczego nie podał, że jest jego narzeczoną? "Tak bym chciała wiedzieć, co teraz robisz..." Dlaczego on nie znalazł takich słów? Jak okrutnie rozmawiał z nią z Kalinina! "Sasza, nic więcej nie chcesz mi powiedzieć?" Gdyby wówczas powiedział, że ją kocha, że czeka, może wszystko ułożyłoby się inaczej i nie umierałaby teraz... Nie powiedział.

A jednak... Jej ostatnie słowa w życiu były skierowane do niego. "Sasza, przyszedłeś..." Czekała. "Sasza, przyszedłeś..." Tak, przyszedł i już nigdy nie odejdzie.

Twarz Wari nagle pociemniała, księżyc schował się za obłokiem. Sasza miał wrażenie, że Waria umarła, przyłożył głowę do jej piersi, serce chyba biło. Znów wyszeptał jej imię, znów nie zareagowała.

Sasza wstał, przeszedł się, potem usiadł pod zwalonym drzewem. Po wieczornym chłodzie napłynęło suche ciepło. Pewnie mama teraz o nim myśli. Biedna mama.

Obudziło go czyjeś dotknięcie. Przed nim stał Nikołaj.

- Towarzyszu majorze... - Nikołaj wskazał Warię.

Sasza podszedł do Wari, uniósł jej jedną powiekę, później drugą. Waria nie żyła.

- To koniec, towarzyszu majorze - powiedział Nikołaj.

Sasza zamknął Wari powieki, wyjął z kieszeni jej bluzy dokumenty - przydział mobilizacyjny, rozkaz wyjazdu, mały notesik z ołóweczkiem, schował je, złożył dłonie zmarłej na piersi, wstał.

Świtało, znów zaczęła się kanonada, dudniły działa, wybuchały bomby.

Sasza rozejrzał się, wybrał dogodne miejsce, sięgnął po łopatę, zaznaczył prostokąt grobu, powiedział do Nikołaja:

- Bierz siekierę, rąb korzenie.

Nikołaj rąbał korzenie, Sasza kopał. Pracowali tak godzinę czy dwie, zagłębili się w ziemię na trzydzieści-czterdzieści centymetrów; kopali, stojąc w grobie. Nikołaj nagle wyprostował się, zaczął nasłuchiwać, szarpnął Saszę za rękaw, wciągnął za drzewo, sięgnął po automat, drugi podał Saszy - ktoś się zbliżał, przebiegał od pnia do pnia.

- Kto idzie?! - zawołał Sasza.

- A wy kto?

- Radzieccy.

Zza drzew wyszli dwaj żołnierze z karabinami. Rozpoznawszy swoich jeden z nich gwizdnął na palcach, podeszli inni, chyba cały pluton, dowodził nimi młodziutki lejtenant, prawie dzieciak, w spłowiałej bluzie, po brudnej twarzy spływały kropelki potu. Na widok naramienników Saszy zasalutował.

- Skąd i dokąd? - spytał Sasza. Lejtenant dał znak żołnierzom:

- Idźcie, dogonię was.

Cicho podzwaniając menażkami pluton przeszedł obok grobu i zniknął między drzewami.

Lejtenant popatrzył na leżącą Warię, na jej dłonie, złożone na piersi, na wykopany dół...

- Wyszliśmy z okrążenia, idziemy do wyznaczonego punktu.

- Z jakiej jednostki?

- 15. Dywizja Piechoty, 676. Pułk, dowódca - pułkownik Onuprienko.

- Nikołaj, idź z lejtenantem! - rozkazał Sasza.

- Bez was nigdzie nie pójdę, towarzyszu majorze! - zaprotestował Nikołaj.

- Wykonać rozkaz! - Sasza podniósł głos.

- Towarzyszu majorze! - rozpaczliwie krzyknął Nikołaj.

- Wykonać rozkaz! - powtórzył Sasza.

- Towarzyszu majorze, wy też nie powinniście zostawać - powiedział lejtenant. - Za nami idą Niemcy, będą przeczesywać las.

- Rozumiem. Nikołaj! Zameldujesz, że zostałem we wsi Rudowo.

- Nieprzyjaciel zajął Rudowo wczoraj o dziewiętnastej zero zero - poinformował lejtenant.

- No to w lesie za Rudowem.

Nikołaj patrzył na Saszę błagalnym wzrokiem.

- No, jazda, nie zatrzymuj lejtenanta - ponaglał Sasza. Nikołaj wziął płaszcz, automat, podniósł swój worek.

- Zostaw mi granaty.

Nikołaj wyjął z worka trzy granaty obronne Fl, żołnierze nazywali je "fieńka", położył pod zwalonym drzewem, zarzucił worek na ramię.

- Lejtenancie, wasze nazwisko? - spytał Sasza.

- Nikiszew. - Lejtenant przestępował z nogi na nogę, pilno mu było dogonić pluton.

- Nazywam się Pankratow. Proszę potwierdzić na piśmie, że w waszej obecności rozkazałem żołnierzowi Chałszinowi wrócić do jednostki.

- Wykonam! - Lejtenant zasalutował. - Chodźcie, żołnierzu!

- Żegnajcie, towarzyszu majorze - powiedział Nikołaj łamiącym się głosem.

- Żegnaj. Dziękuję za wszystko. Idźcie już!

Sasza kopał i kopał. W ziemi tkwiły korzenie, mocne i twarde jak drut, niektóre trzeba było rąbać siekierą. Mokra od potu bluza i spodnie lepiły się do ciała, stopy paliły żywym ogniem, Sasza zdjął buty, postawił je pod zwalonym drzewem obok automatu, granatów, pistoletu TT i kanistra z wodą.

I kopał dalej. Po niebie powoli płynęły wielkie białe obłoki, na horyzoncie płonęły pożary, huk dział to cichł, to znów narastał.

Sasza przestał kopać, gdy dół sięgnął mu do pasa, wygramolił się, oczyścił ziemię na krawędzi grobu, podciągnął na kocu Warię, wskoczył, uniósł Warię na rękach, złożył do grobu, było ciasno, ale ułożył ją dobrze, równo, przykrył płaszczem, nie zasłonił tylko twarzy, zasłoni ją furażerką, pocałował Warię w usta - pierwszy raz w życiu pocałował. I ostatni.

Potem wydostał się z grobu. I tuż obok usłyszał strzały, tupot nóg, niemieckie przekleństwa i rozkazy.

Sasza zaległ za zwalonym drzewem, oparł automat o pień, przygotował granaty, pistolet. W krzakach mignęły ciemnozielone mundury, tyralierą, od czasu do czasu strzelają na wszelki wypadek. I gdy trzej żołnierze pojawili się przed Saszą, wystrzelił do nich serię, Niemcy upadli. Sasza rzucił w ich kierunku granat, schował głowę, granat eksplodował - już nie wstaną!

W tej samej chwili ze wszystkich stron - z przodu, z lewej, z prawej - zaterkotały niemieckie peemy, ale żołnierzy nie było widać, leżeli w ukryciu, pociski uderzały w drzewo, padały za plecami Saszy.

Sasza czekał - wstaną, ruszą naprzód, co innego mogą zrobić? Doczekał się. Z prawej strony zaszeleściły krzaki, za pniami mignęły zielone mundury, zniknęły, znów się pojawiły. Sasza otworzył do nich ogień, cisnął drugi granat, odwrócił się w lewo, tam też zobaczył zielone mundury, rzucił ostatni granat, sięgnął po automat, ale nie wystrzelił, padł głową na pień. Zginął, skoszony serią z tyłu, w plecy.

Niemcy wyskoczyli z ukryć, czerwoni, spoceni, rozwścieczeni, przejechali jeszcze jedną serią po zabitym Saszy, po otwartym grobie, pobiegli dalej...


Natarcie Niemców zatrzymano 10 lipca. W ciągu pięciu dni zdołali posunąć się naprzód zaledwie o dziesięć kilometrów. Wojska radzieckie przeszły do kontruderzenia, które rozwinęło się w ofensywę na całym froncie długości dwóch tysięcy kilometrów.

Stara półtoratonówka gaz-AA drużyny pogrzebowej stała na drodze pod lasem w pobliżu wsi Rudowo. Drużyna już się zebrała, żołnierze siedzieli w ciężarówce, brakowało jeszcze dwóch.

- Znam tych obiboków - klął kapral. - Znaleźli manierkę, siedzą pod krzakiem i chleją.

- Jakie tam manierki?! - obruszył się starszy wiekiem żołnierz, drzemiący w kącie. - Może trafili na jakiegoś naszego zabitego generała albo pułkownika... A może postanowili pochować któregoś z szeregowców.

- Od chowania jest kompania dywizyjna, a nie my - nie zgodził się kapral. - Nasza robota - zbierać dokumenty. Przecież znacie instrukcję.

- Instrukcja to instrukcja, a człowiek to człowiek, choć i nieboszczyk.

- A ty, stary dziadu, nic, tylko mędrkujesz - rozzłościł się kapral. - Jest natarcie! W natarciu nie mamy prawa zostawać w tyle. Jasne?

Drużyna pogrzebowa składała się ze starszych ludzi. Ci dwaj, na których klął kapral, też nie byli młodzi, szli powoli przez las i natknęli otwarty grób. W grobie leżała kobieta-oficer, przykryta szynelem, pobliżu, obok drzewa - zabity major.

- Popatrz no, majorowi już buty ściągnęli.

- Nie, tam stoją, pewnie sam zdjął, znaczy się, on dla niej sam mogiłę kopał, nawet łopata jest...

Przewrócili martwego Saszę na wznak, wyciągnęli dokumenty z kieszeni bluzy.

- Widzisz, są papiery jego i jej, rozumiesz, on ją chciał pochować, ale nie zdążył. Chodź, zakopiemy ich po ludzku.

- Spóźnimy się, kapral będzie zły.

- A w cholerę z kapralem!

Położyli Saszę obok Wari, zasypali grób ziemią, wbili w kopczyk dwie gałęzie, powiesili na nich furażerki.

- Buty zabierzemy, chromowe, co się mają zmarnować.

- Oddamy kapralowi, to się zamknie.

- Gdzie się szwendacie? - napadł na nich kapral.

- Tam leżał zabity major, przynieśliśmy jego buty. I kobieta kapitan, już w grobie. Postanowiliśmy ich przysypać ziemią, bo grób już był wykopany, a obok łopata.

- Właźcie do samochodu, dokumenty oddajcie pisarzowi - rozkazał kapral. - Jedziemy!

Ciężarówka ruszyła.

Pisarz przejrzał dokumenty, odczytał głośno:

- Pankratow Aleksander Pawłowicz, urodzony w 1911 roku, Iwanowa Warwara Siergiejewna, urodzona w 1917 roku.

- To ile mieli lat? - spytał drzemiący w kącie stary żołnierz.

- Wychodzi, że on trzydzieści dwa, a ona dwadzieścia sześć.

- Młodzi jeszcze byli - powiedział żołnierz.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Rybakow Anatolij Dzieci Arbatu
Rybakow Anatolij Dzieci Arbatu
Rybakow Anatolij 1 Dzieci Arbatu
DZIECI ARBATU
PODSTAWOWE ZABIEGI RESUSCYTACYJNE (BLS) U DZIECI
Stany zagrozenia zycia w gastroenterologii dzieciecej
Problem nadmiernego jedzenia słodyczy prowadzący do otyłości dzieci
utrata przytomnosci u dzieci
biegunka odwodnienie u dzieci zaj5
Stany nagłe u dzieci XXX
Choroby alergiczne u dzieci
TRAUMATOLOGIA DZIECIĘCA
Resuscytacja dzieci i noworodków PRR zmiany wytycznych
Choroba Oparzeniowa u Dzieci Postępowanie Doraźne
wstrz s u dziecizaj6