Tournie Michel KACPER, MELCHIOR I BALTAZAR


Michel Tournier

Kacper, Melchior i Baltazar

KACPER, KRÓL MEROE

Jestem czarny, lecz jestem królem. Być może każę kiedyś umieścić na tympanonie mego pałacu tę para­frazę pieśni Sulamitki: Nigra sum, sed formosa. W rze­czy samej nie ma chyba nic piękniejszego dla męż­czyzny niż królewska korona. Było to dla mnie tak oczywiste» że nawet nie próbowałem się nad tym za­stanawiać. Aż do dnia, kiedy w moje życie wtargnął złoty blask kobiecych włosów...

Wszystko zaczęło się podczas ostatniej zimowej kwa­dry księżyca, od dość niejasnej przepowiedni mojego głównego astrologa, Barki Mai. Jest to człowiek uczci­wy i skrupulatny, którego wiedza budzi we mnie zau­fanie, jako że on sam nie ufa jej zbyt łatwo.

Marzyłem na tarasie pałacu wpatrzony w nocne nie­bo roziskrzone gwiazdami, po którym przepływały pierwsze ciepłe podmuchy. Przez osiem długich dni szalała burza piaskowa i teraz, gdy ucichła, wciągając powietrze głęboko do płuc miałem wrażenie, jakbym oddychał pustynią.

Lekki szmer uświadomił mi, że ktoś znajduje się za moimi plecami. Poznałem kto: tak cicho i dyskretnie mógł zbliżyć się tylko Barka Mai.

— Pokój tobie, Barka. Jakie wieści przynosisz? — spytałem.

— Wiem bardzo niewiele, panie — odparł jak zwy­kle ostrożnie — ale i tego nie powinienem przed tobą

ukrywać. Pewien podróżny, który przybył do nas od iródeł Nilu, zapowiada pojawienie się komety.

— Komęty? Bądź tak łaskaw i wytłumacz mi, co to jest kometa i co oznacza jej pojawienie się.

— Łatwiej mi będzie odpowiedzieć na pierwsze py­tanie niż na drugie. Słowo pochodzi od Greków i zna­czy: gwiazda z warkoczem. Jest to wędrująca gwiazda, która niespodziewanie pojawia się na niebie i równie niespodziewanie znika. Składa się ona z głowy, za którą ciągnie się ogon falujących włosów.

— Jednym słowem, ucięta głowa szybująca w prze­stworzach. Mów dalej.

— Niestety, panie, pojawienie się komety jest rzad­ko dobrą wróżbą, choć nieszczęścia, jakie zapowiada, prawie zawsze niosą ze sobą pocieszające obietnice. Gdy poprzedza na przykład śmierć króla, nie wiadomo przecież, czy nie zwiastuje uroczyście objęcia władzy przez jego młodego następcę? A czyż po latach chu­dych nie nastają zazwyczaj lata tłuste?

Poprosiłem, by bez zbędnych słów przystąpił wre­szcie do rzeczy.

— Cóż więc szczególnego ma w sobie ta kometa, którą zapowiada nam twój podróżny?

— Po pierwsze, przybywa z południa i kieruje się na północ, lecz po drodze zatrzymuje się; ni stąd, ni zowąd zmienia nagle kierunek, kluczy i zbacza ze swego toru tak, że nie jest wcale pewne, czy pojawi się na naszym niebie. Byłoby to wielką ulgą dla twych poddanych.

— Często przypisuje się wędrującym gwiazdom nie­zwykłe kształty, jak miecz, korona, zaciśnięta pięść, z której tryska krew, i Bóg wie co jeszcze!

— Nie, ta jest całkiem zwyczajna: głowa, jak powie­działem, ze wstęgą włosów. Jednakże co się tyczy tych włosów, to doniesiono mi o bardzo dziwnej obser­wacji.

— Cóż to za obserwacja?

— No więc niektórzy mówią, jakoby były ze złota. 1 Tak, kometa o złotych włosach.

— Nie widzę w tym nic groźnego!

— Tak, niewątpliwie, lecz wierz mi, panie, byłoby wielką ulgą dla twych poddanych, gdyby ominęła Me- roe — powtórzył półgłosem.

Nie pamiętałem już o tej rozmowie, kiedy w dwa tygodnie później wraz z moją świtą przemierzałem targ w Baaluk, słynny z różnorodności sprowadzanych z daleka towarów. Zawsze ciekawiły mnie niezwykłe rzeczy i dziwaczne istoty, jakie spodobało się stwo­rzyć naturze. Kazałem założyć na terenie moich par­ków rodzaj rezerwatu zwierzęcego, gdzie hoduję naj­ciekawsze egzemplarze afrykańskiej fauny. Mam tam goryle, zebry, długorogie oryksy, święte ibisy, pytony z Seba i wesołe koczkodany. Zrezygnowałem nato­miast z lwów i orłów, jako zwierząt zbyt pospolitych i o banalnej symbolice. Czekam za to na jednorożca, feniksa oraz smoka, które obiecali mi przejezdni pod­różni i za które, dla większej pewności, zapłaciłem z góry.

Tego dnia na targu w Baaluk nie dostrzegłem żad­nych szczególnie atrakcyjnych zwierząt. Postanowi­łem jednak nabyć pewną ilość wielbłądów, gdyż od lat nie wypuszczając się z Meroe dalej niż o dwa dni podróży, odczuwałem niejasną potrzebę jakiejś dale­kiej wyprawy; jednocześnie zaś przeczuwałem, że cze­ka mnie ona w najbliższej przyszłości. Kupiłem więc górskie wielbłądy z Tibesti — o czarnej, kędzierzawej sierści, odporne na zmęczenie — juczne wielbłądy z Batha — ogromne, ciężkie, o krótkiej płowej sierści, nieprzydatne w górach z uwagi na ich niezręczność, ale za to nieczułe na ukąszenia komarów, much i bą­ków — i oczywiście smukłe, szybkie dromadery kolo­ru księżyca, owe mehari lekkie jak gazele, które na

szkarłatnych siodłach zwykł dosiadać dziki lud Gara- mantów z wyżyn Hoggar czy Tassili.

Najdłużej jednak zatrzymaliśmy się na targu nie­wolników. Zawsze ceniłem sobie różnorodność ras. Wydaje mi się, że natura ludzka rozkwita w pełni dzięki rozmaitości sylwetek, profili, kolorów, podobnie jak poezja bogaci się wielością języków. Bez wahania kupiłem dwunastu malutkich Pigmejów: zamierzam użyć ich jako wioślarzy na królewskiej feluce, którą każdej jesieni udaję się w górę Nilu, by pomiędzy ósmą i piątą kataraktą polować na białe czaple. Ruszyłem w powrotną drogę nie zwracając uwagi na milczący, ponury tłum czekający w łańcuchach na ewentualnych nabywców. Nie mogłem jednak nie zauważyć dwu zło­tych plam odbijających wyraźnie od wszystkich tych czarnych głów: młodej dziewczyny i chłopca. Ich skó­ra była jasna jak mleko, oczy zielone jak woda, a wło­sy, opadające bujną falą na ramiona, przypominały ów najdoskonalszy, najbardziej słoneczny z kruszców.

Jak już powiedziałem, jestem bardzo ciekaw dzi­wów natury, lecz naprawdę gustuję jedynie w tym, co pochodzi z południa. Niedawno karawany przybyłe z północy przywiozły mi te hiperborejskie owoce, zwane jabłkami i morelami, które potrafią dojrzewać bez ciepła i słońca. Przyglądałem się tym cudactwom z wielkim zainteresowaniem, ale gdy ich skosztowa­łem, odrzucił mnie mdły, wodnisty i jakby anemiczny smak. Zdolność przystosowania się do nędznych wa­runków klimatycznych jest zapewne ich wielką zaletą, lecz jakże mogłyby rywalizować na jednym stole choć­by z najskromniejszym daktylem?

Z takim właśnie nastawieniem posłałem mojego in­tendenta, by dowiedział się o pochodzenie oraz cenę młodej niewolnicy. Wrócił po chwili mówiąc, że wraz ze swym bratem należała do pasażerów fenickiej ga­lery uprowadzonej przez massylijskich pirató\y. Cena

była wysoka, gdyż kupiec zamierzał sprzedać dziew­czynę tylko razem z młodzieńcem.

Wzruszyłem ramionami i poleciłem, by zapłacił za oboje, natychmiast też zapomniałem o tym nabytku. Prawdę mówiąc, moi Pigmejowie bawili mnie o wiele bardziej. Poza tym miałem się właśnie udać na wielki doroczny targ w Nauarik, gdzie można znaleźć najpi­kantniejsze przyprawy, najwyborniejsze konfitury, najmocniejsze wina, najskuteczniejsze leki, a także najwonniejsze perfumy, balsamy, gumy żywiczne i piż­ma, jakimi szczyci się Wschód, Kazałem zakupić parę korców kosmetycznych pudrów dla siedemnastu ko­biet z mojego haremu i pełną skrzynię laseczek ka­dzidła na mój własny użytek. Wydaje mi się bowiem rzeczą stosowną, by podczas gdy pełnię oficjalne fun­kcje związane z wymiarem sprawiedliwości i zarzą­dzaniem lub w czasie ceremonii religijnych, otaczały mnie kłęby wonnego dymu. Przydaje to władzy ma­jestatu i robi wrażenie na poddanych. Kadzidło idzie w parze z królewską koroną jak wiatr ze słońcem.

Wracając z Nauarik, syty jadła i upojony muzyką, niespodziewanie natknąłem się na dwójkę moich Fe­nicjan; to ich złote włosy znowu przyciągnęły mój wzrok. Zbliżaliśmy się do studni w Hassi Kef, gdzie zamierzaliśmy nocować. Przez cały upalny dzień nie spotkaliśmy żywej duszy; teraz przed naszymi oczami coraz częściej pojawiały się znaki świadczące o blis­kości wody: ślady ludzi i zwierząt na piasku, wygasłe ogniska, zrąbane siekierą pniaki, a niebawem i kołu­jące sępy, gdyż nie ma życia bez trupów. Gdy tylko stanęliśmy na skraju rozległej pustyni, na której dnie leży Hassi Kef, gęsta chmura kurzu wisząca ponad ziemią wskazała nam miejsce, gdzie znajduje się stud­nia. Mogłem oczywiście wysłać przodem kilku moich ludzi, aby kazali wszystkim oddalić się stamtąd ze względu na przyjazd królewskiej karawany. Czasami

spotykam się z zarzutem, że zbyt często rezygnuję z należnych mi przywilejów. Nie jest to kwestia pokory, która w moim wypadku istotnie byłaby niestosowna. Dumy mam w sobie aż nadto i moje najbliższe otocze­nie odczuwa to na własnej skórze, gdy na jakiś czas opuszcza mnie chęć odgrywania roli łaskawego i do­brotliwego monarchy. No cóż, po prostu kocham rze­czy, zwierzęta i ludzi i fatalnie znoszę samotność, na jaką często skazuje mnie królewska godność. Prawdę mówiąc, moja ciekawość świata pozostaje w nieustan­nym konflikcie z powściągliwością i dystansem, jakich wymaga dworska etykieta. Przechadzać się swobod­nie, mieszać z tłumem, patrzeć, łowić wzrokiem twa­rze, gesty, spojrzenia, oto rozkoszne marzenie niedos­tępne dla władcy.

Trzeba powiedzieć, że Hassi Kef w glorii przeświet­lonego czerwonym blaskiem kurzu przedstawiało im­ponujący widok. Stada bydła spływające ze zboczy długimi, wąskimi strumieniami, porwane stromizną ruszają kłusem, aby z impetem rzucić się w ryczące, rozfalowane morze zwierząt, które tłoczą się przy ko­rytach z wodą. Wielbłądy, osły, woły, owce, kozy i psy cisną się razem, rozdeptując błoto pełne gnojówki i sieczki. Wokół bydła uwijają się etiopscy pasterze o wysmukłych, suchych ciałach jakby wyrzeźbionych w hebanie, trzymając w rękach kije lub kolczaste gałęzie. Od czasu do czasu schylają się, by cisnąć grudę ziemi w bodące się kozły i barany. Ostry natrętny zapach, spotęgowany upałem i bliskością wody, uderza do głowy jak czysty spirytus.

Ale jest ktoś, kto niczym bóg panuje nad tym tu­multem. To człowiek, który czerpie wodę. Ruchy jego obu ramion przywodzą na myśl skrzydła wiatraka: stojąc na belce leżącej w poprzek studni, chwyta sznur najniżej jak się da i wyciąga wysoko ponad głowę, aż na jego końcu pojawi się pełny skórzany bukłak.

Czysta woda gwałtownym strumieniem leje się do ko­ryt, gdzie natychmiast staje się błotnista. Oklapły bu­kłak spada znów w głąb studni, sznur wije się w rę­kach człowieka niby rozwścieczony wąż, po czym ra­miona zaczynają na nowo wirować w powietrzu.

Ta niesamowicie ciężka praca bywa często udręką dla słabego i umęczonego człowieka, który stęka, rzę­zi i chwyta się każdej okazji, aby zwolnić tempo lub choć na chwilę przerwać piekielny wysiłek. Ale nad­zorca z długim biczem jest zawsze w pobliżu, gotów pobudzić ciągle słabnący zapał. Tymczasem ujrzeliśmy coś zupełnie innego: wspaniały mechanizm napiętych mięśni i ścięgien, posąg z jasnej miedzi, pokryty czar­nymi plamami błota, ociekający wodą i potem, który pracował bez najmniejszego wysiłku, 2 entuzjazmem, jakby w natchnieniu. Nie była to praca, lecz taniec; i kiedy szerokim ruchem unosił sznur wysoko w górę, odrzucał dumnie głowę i zwracał twarz ku niebu, ra­dośnie potrząsając złotą grzywą.

— Co to za człowiek? — spytałem dowódcę przy­bocznej gwardii.

W jakiś czas potem przyniesiono mi odpowiedź i przypomniałem sobie wówczas targ w Baaluk i dwoje Fenicjan, których tam nabyłem.

— Czy nie miał on siostry?

Otrzymałem wyjaśnienie, że dziewczyna została wy­słana do pracy na polach prosa. Rozkazałem, by trzy­mano ich razem i włączono do służby pałacu w Me- roe. Później się zastanowię.

Później się zastanowię... Ta gotowa formuła ozna­czająca, że skutki rozkazu, który zostanie niezwłocz­nie wykonany, nie są mi znane i gubią się w mroku przyszłości, nabierała w tym wypadku poważniejszego znaczenia. Świadczyła o tym, że działam pod wpły­wem jakiegoś nieodpartego impulsu, którego nie tłu­maczył żaden określony cel; przynajmniej tak mi się

zdawało, ale przecież pojawienie się tych dwojga cu­dzoziemców mogło być równie dobrze wpisane w nie znane mi wyroki losu.

Podczas następnych dni bezustannie myślałem o moich złotowłosych niewolnikach. Ostatniej nocy przed powrotem do pałacu nie mogłem zasnąć; wy­szedłem z namiotu i bez eskorty zapuściłem się dość daleko w step. Z początku szedłem prosto przed sie­bie, starając się jednak zachować stały kierunek. Nie­bawem w oddali dostrzegłem jakieś światło, które wziąłem za poblask ogniska, i niewiele myśląc obra­łem je za cel mojej nocnej przechadzki. Ale ono jak­by bawiło się ze mną w chowanego: to kryło się wśród skał, nierówności terenu i zarośli, to znów po­jawiało się niespodziewanie, i cały czas miałem wra­żenie, że w ogóle się do niego nie przybliżam, W koń­cu znikło mi z oczu i myślałem, że tym razem już na dobre, kiedy nagle ujrzałem przed sobą sędziwego starca, który siedział w kucki przy niskim stoliku, oś­wietlonym płomykiem świecy. Sam pośród tego bez­kresnego pustkowia, wyszywał złotą nicią parę mięk­kich pantofli. Czując, że nic nie potrafi przeszkodzić mu w pracy, bez ceremonii usiadłem naprzeciw niego. Był białą zjawą unoszącą się pośród oceanu ciemności: muślinowy zawój spowijający jego głowę, blada twarz, okazała broda, luźny płaszcz, długie przezroczyste dło­nie, nawet zagadkowy kwiat lilii stojący na stoliku w wąskim kryształowym naczyniu — wszystko było białe. Wzrokiem, sercem i duszą chłonąłem ten widok tak spokojny i pogodny, by móc wrócić doń myślą i znaleźć w nim wsparcie, gdyby któregoś dnia żądza i namiętność próbowały znaleźć do mnie dostęp.

Starzec długo zdawał się nie zauważać mojej obec­ności. W końcu odłożył robotę, splótł dłonie na kola­nach i spojrzał mi prosto w oczy.

— Za dwie godziny — powiedział — wschodni ho­

ryzont zabarwi się na różowo. Ale ten, kto z czystym sercem spodziewa się przyjścia Zbawiciela, ma w so­bie nie mniej ufności niż wartownik, który na murach miasta wyczekuje wschodu słońca.

Umilkł. Nadeszła uroczysta chwila skupienia, kiedy cała ziemia, jeszcze pogrążona w ciemności, czeka na pierwszy blask świtu.

— Słońce... — szepnął starzec — zmusza do mil­czenia, tak że można o nim mówić tylko wśród naj­głębszej nocy. Od pół wieku pokornie poddaję się jego potężnemu i okrutnemu prawu, a jego wędrówka po nieboskłonie to jedyny ruch, jaki uznaję. Słońce, za­zdrosny boże, mogę już czcić tylko ciebie, lecz ty nie znosisz ludzkiej myśli! Bezlitośnie osłabiłeś wszystkie moje członki, stłumiłeś porywy mojego serca, przy­ćmiłeś blask mojego umysłu i poddany twej absolut­nej władzy z dnia na dzień przemieniam się we włas­ny posąg z przejrzystego kamienia- Ale przyznaję, że ten stan jest wielkim szczęściem.

Znowu zamilkł. Po czym, jakby nagle przypomniał sobie o mojej obecności, rzekł do mnie: ,.Teraz idź, idź, zanim się pojawi!”

Zamierzałem wstać i odejść, gdy wtem wśród ga­łęzi drzew pistacjowych przepłynął wonny podmuch. W chwilę potem gdzieś niesamowicie blisko rozległo się samotne łkanie pasterskiego fletu. Ta muzyka przejmowała mnie niewymownym smutkiem.

— Kto to? — spytałem.

— To Szatan płacze nad pięknem tego świata — odparł starzec łagodnym głosem, który kontrastował z twardym tonem uprzednio wypowiedzianych słów. — Tak jest ze wszystkimi upadłymi stworzeniami: całe zło, jakie noszą w sobie, każe im przelewać krwawe łzy z żalu za czystym obliczem rzeczy. Strzeż się świetlistych istot!

Pochylił się ku mnie zza swojego stolika, dając mi

kwiat lilii. Odszedłem niosąc go w dwóch palcach, jak świecę. Kiedy dotarłem do obozowiska, słońce złotą sztabą kładło się na horyzoncie rozpalając wydmy. Skarga Szatana ciągle rozbrzmiewała we mnie. Nie chciałem się jeszcze przed sobą przyznać, ale wie­działem już wystarczająco dużo, by rozumieć, że blask złotych włosów wdarł się brutalnie w moje życie, go­tów je spustoszyć.

Twierdza Meroe — grecka forma egipskiej nazwy Barua — zbudowana jest na ruinach i z materiałów dawnej bazaltowej cytadeli faraonów. To mój dom. Tu urodziłem się, mieszkam, kiedy nie podróżuję, i tu najprawdopodobniej umrę; sarkofag, w którym spocz­ną moje zwłoki, jest już przygotowany. Nie jest to za­pewne siedziba zbyt wesoła, raczej obronna budowla wzniesiona z myślą o wojnie i połączona z nekropolą. Ale chroni ona przed upałem i wiatrem niosącym pia­sek, a poza tym wyobrażam sobie, że jest do mnie po­dobna, i kochając ją kocham po trosze samego siebie. W samym jej sercu znajduje się gigantyczna studnia pochodząca z okresu największej świetności faraonów. Wykuta w skale, sięga w głąb na dwieście sześćdzie­siąt stóp, aż do poziomu Nilu. W połowie mieści się platforma, gdzie po spiralnej rampie można sprowa­dzać wielbłądy. Wprawiają one w ruch norię, która podnosi wodę do pierwszego zbiornika, stąd dzięki drugiej norii zaopatrywany jest odkryty zbiornik pa­łacowy, Goście, którzy podziwiają tę gigantyczną kon­strukcję, dziwią się czasem, że nie wykorzystano tych obfitych zasobów czystej wody, aby ozdobić pałac kwiatami i zielenią. To prawda, że roślinności tu ma­ło, nie więcej niż na pustyni. Tak już jest Ani ja, ani moi bliscy, ani kobiety z mojego haremu — za­pewne dlatego że pochodzimy wszyscy z jałowych

ziem Południa — nie potrafimy wyobrazić sobie Me­roe pośród zieleni. Ale rozumiem, że cudzoziemiec mo­że czuć się przybity surową i posępną atmosferą tego miejsca.

Zapewne podobnie czuli się Biltyna i Galeka, całko­wicie zagubieni w tym obcym święcie, a na dodatek odrzucani przez wszystkich pozostałych niewolników ze względu na kolor skóry. Kiedy spytałem c Biltynę kobietę czuwającą nad moim haremem, ta Nigeryjka, przyzwyczajona przecież do widoku przeróżnych ras i plemion, żachnęła się z obrzydzenia. Bez żadnego skrępowania, jak przystało na matronę, która znała mnie od dziecka i czuwała nad moją miłosną edukac­ją, obrzuciła nowo przybyłą mnóstwem złośliwych u- wag. Nietrudno było dostrzec, że kryje się za nimi pełne wyrzutu pytanie: dlaczego, dlaczego musiałeś sprowadzić właśnie to stworzenie? Z niesmakiem opi­sywała szczegółowo jej bezbarwną skórę, spod której tu i ówdzie przeświecały fioletowe żyłki, jej długi, wąski i spiczasty nos, duże i nieprzylegające do czasz­ki uszy, meszek pokrywający jej ręce i łydki, dorzu­cając jeszcze inne zarzuty, wysuwane przez czarnych, by usprawiedliwić odrazę, jaką budzą w nich biali.

— Zresztą — zakończyła — biali tylko mówią, że są biali. Ale to kłamstwo. Naprawdę nie są biali, tyl­ko różowi, różowi jak świnie! I śmierdzą!

Rozumiałem tę litanię. Wyrażała się w niej kseno­fobia ludu o skórze czarnej i matowej, płaskim, sze­rokim nosie, małych uszach i gładkim, nieowłosionym ciele, ludu, który zna tylko dwa ludzkie zapachy — bezpieczne i pozbawione tajemnicy: zapach zjadaczy prosa i zjadaczy manioku. Rozumiałem ją, gdyż ja także podzielałem tę ksenofobię i moje zainteresowa­nie Biltyną w oczywisty sposób łączyło się z jakimś atawistycznym wstrętem.

Posadziłem starą kobietę obok siebie i poufnym, za-

żylym tonem, który miał połechtać jej dumę i wzru­szyć ją przypominając moje młode lata miłosnej ini­cjacji, spytałem:

— Moja stara Kallaho, jest jedno pytanie, które za­daję sobie od dzieciństwa, i dotychczas nie znalazłem na nie odpowiedzi. Właśnie ty powinnaś coś wiedzieć na ten temat.

— Pytaj, mój chłopcze — odparła na pół życzliwie, na pół nieufnie.

— Otóż chodzi mi o blondynki... widzisz, zawsze zastanawiałem się, jakiego koloru są trzy kępki wło­sów na ich jasnym ciele. Czy są złote jak ich głowy, czy może czarne jak u naszych kobiet, czy też jeszcze jakiegoś innego koloru? Powiedz mi, rozbierałaś prze­cież cudzoziemkę.

Kallaha zerwała się gwałtownie i znów wpadła w złość.

— Czemu tak rozpytujesz o tę istotę?! Chyba bar­dzo cię ona interesuje? Może chcesz, żebym ci ją przysłała, abyś mógł sam prowadzić swoje badania?

Ta starucha za dużo sobie pozwalała. Należało jak najszybciej przywołać ją do porządku. Wstałem i zmienionym tonem rozkazałem:

— Świetnie! Wspaniały pomysł! Przygotuj ją i niech stawi się tu w dwie godziny po zachodzie słońca.

Kallaha wycofała się zgięta w ukłonie.

Tak, jasnowłosa dziewczyna weszła w moje życie. Była to jakby choroba, której nabawiłem się pewnego wiosennego poranka przechodząc przez targ niewolni­ków w Baaluk. I kiedy Biltyna, namaszczona wonnoś­ciami, pojawiła się w moich komnatach, zrozumiałem, że jest po prostu uosobieniem tej przemiany mojego losu. Na początku zafascynował mnie blask, jaki bił od niej pośród ciemnych ścian komnaty. W tym czar­nym pałacu Biltyna jaśniała niby zloty posążek na dnie hebanowej skrzyni.

Bez ceremonii przykucnęła naprzeciw mnie, z ręka­mi skrzyżowanymi na łonie. Pożerałem ją wzrokiem. Przypomniały mi się wszystkie złośliwości, jakie Kal­laha wygadywała na jej temat. Wspomniała o meszku pokrywającym jej ramiona i rzeczywiście w migotli­wym blasku pochodni widziałem delikatne wioski skrzące się na jej nagich ramionach iskierkami świat­ła. Ale uszy były zakryte długimi rozpuszczonymi włosami, a wąski nos nadawał twarzy wyraz zuchwa­łej inteligencji. A zapach jej ciała? Rozdymałem sze­roko nozdrza, żeby coś poczuć, ale raczej dlatego, że wzbudzała mój apetyt, niż po to, by przekonać się, czy oszczerstwo, którym od dawna obrzucano białych, a które teraz odżyło w ustach Kallahy. zawiera bodaj odrobinę prawdy. Trwaliśmy tak długą«chwilę obser­wując się wzajemnie, biała niewolnica i czarny pan.

Z rozkosznym podnieceniem i zgrozą czułem, jak mo­ja ciekawość wobec tej rasy o przedziwnych cechach przemienia się w namiętność, w przywiązanie. Złoto­włose bóstwo zawładnęło moim życiem...

W końcu zadałem pytanie, które bardziej stosownie brzmiałoby w jej ustach, gdyby niewolnicy mieli pra­wo zadawać pytania:

— Czego chcesz ode mnie?

Było to pytanie zaskakujące i niebezpieczne, gdyż Biltyna mogła zrozumieć, że pytam o jej cenę, choć w rzeczywistości należała już do mnie, i zapewne tak to zrozumiała, bo odrzekła szybko:

— Mój brat Galeka. Co się z nim dzieje? Jesteśmy dwojgiem dzieci Północy zagubionych pośród afrykań­skiej pustyni. Nie rozdzielaj nas. Będę umiała ci się odwdzięczyć.

Już nazajutrz brat i siostra znowu byli razem. Za to ja musiałem stawić czoło cichej wrogości całego pałacu, a stara Kallaha była oczywiście jedną z tych, których najbardziej oburzały niezrozumiałe względy,

jakimi darzyłem dwoje białych. Co dzień wymyślałem inny pretekst, żeby ich mieć przy sobie. Raz pływaliś­my żaglową łodzią po rzece Atbara, kiedy indziej zwiedzaliśmy miasto zmarłych w Begerawijeh czy też przyglądaliśmy się wyścigom wielbłądów w Guz-Red- żeb, albo po prostu zostawaliśmy na górnym tarasie pałacu i Biltyna śpiewała fenickie pieśni akompaniu­jąc sobie na cytrze.

Z biegiem czasu zacząłem spoglądać nieco inaczej na brata i siostrę. Olśnienie, zachwyt, w jaki począt­kowo wprawił mnie jasny kolor ich włosów i skóry, ustąpiły miejsca przyzwyczajeniu. Poznałem ich teraz lepiej i mimo wspólnych cech tej samej rasy wyda­wali mi się coraz mniej podobni do siebie. Przede wszystkim zai coraz wyraźniej zdawałem sobie spra­wę z olśniewającej urody Biltyny i czułem, że ogar­nia mnie czarna rozpacz; jakbym pod wpływem jej wdzięku, który rozkwitał z dnia na dzień coraz peł­niej, nieuchronnie sam stawał się coraz brzydszy i bardziej nieszczęśliwy. Tak, stawałem się coraz bar­dziej smutny, drażliwy, zgorzkniały. Rzecz w tym, że patrzyłem już na siebie innym wzrokiem niż dawniej: wydawałem się sobie grubiański, dziki, niezdolny wzbudzić uczucia przyjaźni i podziwu, nie mówiąc już

0 miłości. Powiedzmy wprost: zaczynałem nienawidzić mojej murzyńskiej natury. Wtedy to przypomniałem sobie słowa mędrca, który ofiarował mi kwiat lilii:

' „Ta przejmująca muzyka to Szatan, który płacze nad pięknem tego świata”. A ja, biedny Murzyn, płakałem nad pięknem białej kobiety. Miłość sprawiła, że w głębi serca zdradziłem własną rasę.

Nie mogłem jednak żalić się na Biltynę. Odkąd jej brat uczestniczył w naszych rozrywkach i eskapadach, stała się najrozkoszniejszą towarzyszką zabaw. Dawa­ła mi radość tak hojnie, że byłem pijany ze szczęścia,

1 te cudowne chwile na zawsze pozostaną w mojej

pamięci bez względu na to, jak gorzkie okazały się dla mnie następstwa. Naturalnie nie miałem wątpliwości, że Biltyna zostanie moją kochanką. Niewolnica nie mo­że oprzeć się żądzy swego pana, zwłaszcza jeśli jest on królem. Ale odsuwałem ten moment, ponieważ ciągle jeszcze nie mogłem się jej napatrzeć i zarazem nadziwić, bo nieustannie zmieniała się w moich o- czach, Ciekawość, jaką we mnie budziła ta fizycznie niezwykła i trochę odrażająca istota, zastąpiło głębo­kie, cielesne pożądanie, które można porównać tylko z dotkliwym, natrętnym głodem narkotycznym nęka­jącym organizm. Ale smak nieznanego owocu, jaki' miała dla mnie, odgrywał jeszcze dużą rolę w mojej miłości. W mrocznym pałacu z bazaltu i hebanu afry­kańskie kobiety mojego haremu ginęły pośród ścian i mebli. Co więcej, ich krzepkie ciała o doskonałych kształtach miały w sobie coś z materii tego otoczenia. Wydawały się rzeźbione w mahoniu, kute w obsydia­nie. Patrząc na Biltynę miałem wrażenie, że odkry­wam ciało po raz pierwszy. Te biele, te róże sprawia­ły. że jej nagość przekraczała wszelkie dopuszczalne granice. Nieprzyzwoita: brzmiał bezapelacyjny wyrok Kallahy. Całkowicie się z nią zgadzałem, ale to właś­nie pociągało mnie najbardziej w mojej niewolnicy. Czarny, nawet nie mając na sobie żadnego okrycia, wygląda zawsze, jakby był ubrany. Biltyna była zaw­sze naga, nawet odziana od stóp do głów, Do tego stopnia, że wszystko, co najpiękniej zdobi afrykańskie ciało — ubrania o żywych kolorach, masywna biżute­ria ze złota, drogocenne kamienie — na ciele Biltyny wyglądało ciężko i sztucznie, jakby kłócąc się z jej powołaniem do absolutnej nagości.

Nadeszło święto zapylania palm daktylowych. Za­czynają one kwitnąć wraz z końcem zimy — drzewa męskie o kilka dni wcześniej niż drzewa żeńskie — tak że pora zapylania przypada w połowie wiosny.

Męskie daktylowce rozsiewają w powietrzu pyłek na­sienny, ale ponieważ na plantacjach na dwadzieścia pięć drzew żeńskich przypada jedno męskie, co jest wiernym odbiciem proporcji panujących w haremie, interwencja człowieka staje się konieczna. Zrywa się więc gałązki męskich drzew i potrząsa nimi w cztery strony świata nad żeńskimi kwiatami, po czym składa się je w samym środku kwiatostanu. Tę czynność mo­gą wykonywać tylko żonaci mężczyźni, natomiast mło­dzi gromadzą się wtedy wokół drzew, by śpiewać i tańczyć. Zabawy trwają przez cały czas zapylania i są tradycyjną okazją do zaręczyn, a w sześć miesięcy później, podczas święta zbiorów, odbywają się uro­czyste zaślubiny. Obrzędową potrawą spożywaną pod­czas święta zapylania jest marynowany udziec anty­lopy z truflami, danie mocno pikantne, przyprawione papryką, cynamonem, kminkiem, goździkami, imbi­rem, gałką muszkatołową i kardamonem.

I my wmieszaliśmy się w rozbawiony tłum, który jadł, pił i tańczył pośród wielkiego gaju palmowego w Meroe. Biltyna zapragnęła włączyć się do grupy tancerek i robiła co mogła starając się je naśladować. Jak one próbowała lekko kołysać ciałem, trzymając przy tym głowę zupełnie nieruchomo i posuwając się bardzo drobnymi krokami. Te oszczędne ruchy nadają tańcom kobiet z Meroe właściwy im hieratyczny cha' rakter. Czy podobnie jak ja czuła, jakim dysonansem jest jej obecność wśród tych młodych dziewcząt o włosach zaplecionych w sztywne warkoczyki i policz­kach ozdobionych tatuażem, poddawanych surowej diecie? Na swój sposób niewątpliwie tak, bo widać było, że cierpi zmuszając się do tego tańca, w którym cała afrykańska żywiołowość koncentruje się w ogra­niczonych do minimum ruchach.

Tym bardziej więc byłem szczęśliwy widząc, jak podczas wieczornej biesiady z apetytem zajada udziec

antylopy. Przedtem łakomie rzuciła się na przekąski, które go tradycyjnie poprzedzają: sałatkę z kwitnące­go estragonu, kolibry z rożna, afrykańskie cukinie na­dziewane móżdżkiem szczeniąt, siewki pieczone w liś­ciach winorośli, smażone chrapy baranie, nie mówiąc już o owczych ogonach, które są po prostu woreczka­mi pełnymi tłuszczu. Tymczasem wino palmowe i wódka z ryżu lały się strumieniami. Podziwiałem, że bez umiaru racząc się tymi wiktuałami potrafiła jed­nocześnie zachować wdzięk i elegancję. Każda inna kobieta z pałacu czułaby się w obowiązku zaledwie skubnąć coś z podawanych potraw. Biltyna okazywa­ła swój wspaniały apetyt z taką młodzieńczą radością, że potrafiła zarazić nim innych. Przez chwilę więc stałem się równie łakomy jak ona, ale tylko przez chwilę, godziny bowiem mijały, zbliżał się świt i znów skarga Szatana odezwała się w moim sercu, a mój umysł zmąciło nowe podejrzenie. Czy Biltyna nie pró­buje odurzyć się jadłem i alkoholem wiedząc, że jesz­cze tej samej nocy znajdzie się w moim łożu? Czy nie musi być pijana i oszołomiona, żeby znieść fizyczną bliskość czarnego?

Nubijscy niewolnicy wynosili brudną zastawę i resztki kolacji, kiedy spostrzegłem, że Gaieka znik­nął. Niewątpliwie była w tym duża zasługa Biltyny, ale ten dowód dyskrecji z jego strony wzruszył mnie i pozwolił odzyskać pewność siebie. Z kolei ja udałem się do moich komnat, aby zdjąć królewskie klejnoty, odłożyć broń i namaścić się wonnościami. Gdy wró­ciłem na taras pałacu, Biltyna leżała z rozłożonymi ramionami pośród rozrzuconych bezładnie poduszek i futer i patrzyła na mnie z uśmiechem. Położyłem się przy niej, objąłem ją i niebawem poznałem wszystkie tajemnice jej jasnego ciała. Ale dlaczego patrząc na nie musiałem jednocześnie widzieć moje własne ciało? Moje biodra przy jej biodrach, moja ręka na jej ra­

mieniu, moja głowa pomiędzy jej piersiami, nasze splecione nogi — byliśmy jedno przy drugim jak kość słoniowa i węgiel! Gdy tylko mój zapał miłosny opa­da}, świadomość tego kontrastu budziła we mnie po­nure refleksje.

A ona? Co czuła? Co myślała? Niebawem miałem się tego dowiedzieć! Nagle wyrwała się z moich objęć, podbiegła ku balustradzie tarasu i wychyliła się do pól ciała na ogród, wstrząsana mdłościami i czkawką. Po chwili wróciła bardzo blada, ze ściągniętą twarzą

i zapadłymi oczami. Ostrożnie położyła się na wznak w nieruchomej pozie kamiennej figury z nagrobka.

— To udziec mi zaszkodził — powiedziała po pros­tu. — Udziec antylopy albo barani ogon.

Nie byłem aż tak naiwny. Wiedziałem, że to nie udziec antylopy i nie barani ogon sprawił, źe kobieta, którą kochałem, wymiotowała z obrzydzenia! Wstałem

i odszedłem do moich komnat, przybity smutkiem.

Dotąd bardzo niewiele wspominałem o Galece, po­nieważ wszystkie moje myśli krążyły wokół Biltyny. Teraz, w nieszczęściu, zacząłem zwracać uwagę na te­go młodzieńca, widzieć w nim cząstkę jej osoby, nie­zdolną zadać mi cierpienia, i traktować go jako nie­szkodliwego powiernika. Czy nie jest to zresztą zwyk­ła rola braci i szwagrów? Zawiódłbym się jednak, gdybym istotnie oczekiwał, że w jakiś sposób pomoże mi zapomnieć o Biltynie. Zdałem sobie sprawę, że Galeka żyje naprawdę w cieniu swojej siostry, we wszystkim zdając się na jej osąd i decyzję. Byłem również zaskoczony widząc, jak niewiele przywiązania okazuje dla swej fenickiej ojczyzny. Z jego opowieści wynikało, że wyruszyli z Byblos, ich rodzinnego mia­sta, udając się na Sycylię, gdzie mieli krewnych. Do fenickich tradycji należy bowiem, by młodzi ludzie opuszczali ojczyznę szukając fortuny w podróżach. Przygoda zaczęła się dla nich ósmego dnia rejsu, kie­

dy statek, na którym płynęli, wpadł w ręce piratów. Ich młodość i uroda były cennym towarem i dzięki temu uniknęli śmierci. Wysadzono ich na plaży w po­bliżu Aleksandrii, po czym wraz z jakąś karawaną ru­szyli na południe. Nie ucierpieli zbytnio podczas dro­gi, bo właściciele starali się ich oszczędzać chcąc, by zachowali atrakcyjny wygląd. Wdzięk, jaki mają w so­bie dzieci i małe zwierzęta, równoważy ich słabość i broni je przed nieprzyjaciółmi. Uroda dziewczyny czy młodzieńczy powab chłopca są nie mniej skuteczną bronią. Niestety przekonałem się o tym na własnej skórze: żadna armia nie potrafiłaby mnie tak osaczyć, jak tych dwoje niewolników...

Nie mogłem powstrzymać się, żeby nie zadać mu pytania, które go najpierw zdumiało, a potem rozba­wiło: czy wszyscy mieszkańcy Fenicji są jasnowłosi? Uśmiechnął się. Skądże znowu, odpowiedział. Są także bruneci i szatyni różnych odcieni. Są też rudzi. Po czym zmarszczył brwi, jakby odkrył nagle nową praw­dę, jeszcze trudną do uchwycenia. Kiedy się lepiej za­stanowił, wydawało mu się, że niewolnicy mają włosy ciemniejsze, bardzo ciemne nawet, i kręcone; nato­miast, co się tyczy ludzi wolnych, to im wyższy szcze­bel zajmują w hierarchii społecznej, tym bielsza jest ich skóra, a włosy prostsze i jaśniejsze, toteż bogate mieszczaństwo rywalizuje na tym polu z arystokracją. Tu roześmiał się, jakby biały niewolnik wypowiadając podobne słowa przed obliczem czarnego króla nie za­sługiwał na pal lub ukrzyżowanie! Mimo woli podzi­wiałem niefrasobliwość, z jaką się wyrażał i zdawał się przyjmować zmienne koleje swojego losu. Był wol­ny i bogaty, kiedy wyruszał z Byblos, aby odwiedzić rodzinę, potem jako niewolnik, ze sznurem u szyi wę­drował przez pustynię i oto teraz jest faworytem afry­kańskiego króla. Czy zdawał sobie sprawę, że wystar­czy jeden gest z mojej strony, aby jego głowa poto-

czyła się na ziemię? Czy mógłbym jednak naprawdę to zrobić? Czy tym samym nie straciłbym Biltyny? Ale czy już jej nie utraciłem? O rozpaczy! „Jestem niewolnicą, ale jestem biała”, mogłaby śpiewać.

Muszę wreszcie zdecydować się na opisanie pewnej sceny, w której oboje uczestniczyliśmy; niech świad­czy, jeśli trzeba, jaki smutek i zamęt panował w mo­jej duszy.

Mówiłem już, że mam zwyczaj używać kadzidła, aby nadać więcej splendoru oficjalnym uroczystoś­ciom, podczas których ukazuję się poddanym przys­trojony w godne największego szacunku insygnia kró­lewskiej władzy. Wspominałem również, że przywioz­łem pełną skrzynię laseczek kadzidła z wielkiego tar­gu w Nauarik. Ludzie przekonani o wyższości własne­go umysłu i niezależności swoich sądów potrafią cza­sem lekkomyślnie bawić się rzeczami, których symbo­liczne znaczenie ich przerasta. Zdarza się, że drogo muszą za to zapłacić. Otóż wpadłem na dość żałosny pomysł: postanowiłem użyć kadzidła, aby uprzyjem­nić zabawy, jakie w niektóre noce urządzaliśmy wraz z Biltyną i jej bratem. Daję słowo, że z początku cho­dziło jedynie o to, by napełnić miłą wonią moje kom­naty, gdzie po skończonej uczcie unosiły się w powie­trzu ciężkie zapachy jadła. Rzecz w tym, że kadzidło wytwarza atmosferę, której podniosłości trudno nie ulec. W jego oparach światło zaczyna sączyć się ła­godnym, przyćmionym blaskiem pełnym nierealnych sylwetek. Jego woń skłania do marzeń i zadumy. Pło­nąc powoli na rozżarzonych węglach, ma w sobie coś z ofiary, z całopalenia. Jednym słowem, niezależnie od naszej woli kadzidło wytwarza atmosferę religijne­go obrzędu.

Z początku, zamroczeni alkoholem, nie zwracaliśmy na to uwagi oddając się dość prostackim zabawom. Biltyna wpadła na pomysł, że ja i ona moglibyśmy za­

mienić się kolorami skóry. Wysmarowała sobie twarz sadzą, moją zaś pomazała białą kaolinową glinką. W ten sposób błaznowaliśmy do późnej nocy. Ale w koń­cu nadeszła ta przejmująca niepokojem pora, kiedy miniony dzień jest już bezpowrotnie stracony, a nowy jeszcze się nie narodził, i cała nasza wesołość prysła.

W wijących się dymach kadzidła nasze błazeństwa przypominały teraz makabryczny taniec. Występował w nim biały Murzyn obok czarnej blondynki, a trzeci wesołek, pełniący rolę ministranta w tym grotesko­wym obrządku, uroczyście kołysał u ich stóp kadziel­nicę.

Kochałem Biltynę, a zakochani nie wahają się uży­wać takich słów, jak ubóstwiać, czcić, wielbić. Trzeba im wybaczyć, bo nie wiedzą, co mówią. Ja już wiem, począwszy od owej nocy, ale dopiero te dwie komicz­ne postacie pośród kłębów wonnego dymu pozwoliły mi przejrzeć. Nigdy płacz Szatana nie rozdarł mojego serca tak boleśnie. Był to bezgłośny, nie milknący krzyk, tęskne wołanie i poryw ku innym horyzontom. Nie znaczyło to jednak, bym już gardził Biltyną i od­wracał się od niej. Przeciwnie, czułem, że jest mi blis­ka jak nigdy dotąd, ale było to już inne uczucie: ro­dzaj braterstwa w upadku, żarliwa litość, gorące współczucie i one to zbliżały mnie do niej i sprawia­ły, że chciałem pociągnąć ją za sobą. Biedna Biltyna, taka słaba i krucha, mimo swojego dziecinnego spry­tu, zagubiona na tym dworze, gdzie wszyscy jej nie­nawidzili!

Wkrótce zresztą miałem otrzymać przerażający do­wód tej nienawiści, Oczywiście zatroszczyła się o to Kallaha.

Ponieważ służyła mi od dawna, sprawując pieczę nad haremem, miała prawo wstępu do moich komnat

o każdej porze dnia i nocy. I tak pewnego razu, kiedy długo nie mogłem zasnąć, nagle pojawiła się przede

mną w asyście eunucha, który niósł pochodnię. Wy­glądała na bardzo podnieconą i widać było, że z tru­dem panuje nad rozpierającą ją, triumfalną radością. Ale protokoł zabraniał jej odezwać się bez mojego pozwolenia, ja zaś wiedziałem już, że katastrofa jest nieunikniona, i niespieszno mi było ją rozpętać.

Wstałem, włożyłem nocną szatę i zacząłem płukać usta nie spojrzawszy nawet na starą, choć kipiała z Irytacji. Wreszcie poprawiłem poduszki, położyłem się i spytałem od niechcenia: „Jak tam, Kallaho, co sły­chać w haremie?” Bo oczywiście nie było mowy, abym jej pozwolił wypowiadać się na inny temat. „Twoi Fenicjanie!” — wybuchła. Jakbym od samego początku nie wiedział, że o nich chodzi!

— Twoi Fenicjanie! Są tak samo rodzeństwem jak ja i on!

Tu dotknęła ramienia eunucha.

— Co ty o tym możesz wiedzieć?

— Jeśli mi nie wierzysz, chodź ze mną. Sam zoba­czysz, jak się zabawiają. Ładne mi rodzeństwo!

W jednej chwili byłem na nogach. A więc w tym rzecz! Smutek i niesmak, które dławiły mnie od ty­godni, ustąpiły miejsca straszliwej wściekłości. Narzu­ciłem płaszcz na ramiona. Kallaha, zbita z tropu moją gwałtowną reakcją, cofała się przerażona do drzwi.

— Chodź, stara oślico, idziemy!

Potem wydarzenia potoczyły się z zawrotną szyb­kością, nierealne jak koszmarny sen. Kochankowie przyłapani na gorącym uczynku, nadbiegająca straż, chłopak wleczony siłą do ciemnicy w podziemiach, Biltyna — jeszcze drżąca ze szczęścia, które nagle prysło, piękniejsza niż kiedykolwiek i ponętna jak nigdy, cała we ł2ach i okryta tylko płaszczem długich włosów — zamknięta potem w ciasnej na sześć stóp celi. Kallaha znikła. Szczwana starucha wiedziała z doświadczenia, że w takiej chwili lepiej zejść mi z

oczu. Znalazłem się nagle przeraźliwie sam pośród no­cy tak czarr/j jak moja skóra i ponurej jak wnętrze mej duszy. J pewnie zapłakałbym nad sobą, gdybym ni® wiedział, jak bardzo łzy nie przystoją Murzynowi.

Czy Biltyna i Galeka są rodzeństwem? Wszystko ka­że o tym wątpić. Wspominałem już, że ich fizyczne podobieństwo, z początku bezprzeczne, zaczęło mi się wydawać coraz mniej oczywiste, w miarę jak pod wspólnymi cechami etnicznymi coraz wyraźniej dos­trzegałem indywidualne różnice. Cały ten fortel tłu­maczył się zresztą aż nazbyt prosto: przedstawiając kochanka — czy też męża — jako swojego brata, Fe- nicjanka chroniła go przed moją zazdrością, jedno­cześnie mogła dzielić się z nim dobrodziejstwami, ja­kimi ją obsypywałem. Ostrożność powinna im była nakazywać, aby we wzajemnych stosunkach przeja­wiali jak największą powściągliwość. Ale postąpili inaczej i wywołało to moją wściekłość; widać nic nie robili sobie z mojej władzy, choć jasne było, że są otoczeni szpiegami. Zarazem jednak ich lekkomyślność i odwaga zadziwiały mnie, a nawet wzruszały. A co się tyczy ich pokrewieństwa, to naprawdę niewiele mnie obchodzi, czy jest ono prawdą, czy wymysłem. Faraonowie z górnego Egiptu — którzy nie są ode mnie tak odlegli ani w czasie, ani w przestrzeni — zawierali małżeństwa w najbliższej rodzinie, między bratem i siostrą, aby zachować czystość linii. Związek Biltyny i Galeki jest dla mnie po prostu związkiem dwu podobnych istot. Blondyn i blondynka przyciąga­ją się wzajemnie, lgną do siebie... i odrzucają czarne­go w ciemności zewnętrzne. Tylko to jest dla mnie istotne.

W ciągu następnych dni musiałem znosić milczące lub zawoalowane naciski otoczenia, które domagało się, bym niezwłocznie ukarał winnych śmiercią. Cóż znaczy dla króla stracić dwoje niewolników popad­

łych w niełaskę? Ale z wiekiem człowiek nabiera mą­drości, Dla mnie ważne było nie tyle wymierzyć spra­wiedliwość czy nawet zemścić się, co wyleczyć boles­ną ranę. Kierować się rozsądnym egoizmem. Czy śmierć tych dwojga Fenicjan, szybka bądź powolna i okrutna — a może tylko jej lub jego... jak wybrać?

— potrafi złagodzić moje cierpienie? Tylko to się li­czy i ci, którzy wokół mnie wznoszą okrzyki niena­wiści, nie mają tu nic do powiedzenia.

1 znów najbardziej pomocną radę dał mi mój as­trolog Barka Mai.

Snułem się po tarasie, z ponurą satysfakcją myśląc

0 tym, że w mroku mojej duszy panuje pustka, pod­czas gdy ciemności nocnego nieba pełne są migocą­cych gwiazd. Wtem zjawił się przy mnie i obwieścił, że przynosi ważną nowinę.

— Ęziś w nocy — dodał tajemniczo.

Zapomniałem już o naszej ostatniej rozmowie i nie

bardzo wiedziałem, co ma na myśli.

— Kometa — przypomniał mi — gwiazda z warko­czem. Pod koniec dzisiejszej nocy będzie widoczna z tego tarasu.

Gwiazda o złotych włosach! Teraz przypomniałem sobie: przepowiedział, że pojawi się ona, zanim jeszcze Biltyna wtargnęła w moje życie. Kochany Barka! Jego jasnowzroczność zachwycała mnie. Przede wszystkim jednak podłe oszustwo, którego padłem ofiarą, stawało się nagle dzięki niemu wydarzeniem o skali kosmicz­nej. Zostałem zdradzony, to prawda. Ale moje nie­szczęście było nieszczęściem na miarę monarchy

1 rozbrzmiewało echem aż po niebiosa! Ogromnie pod­niosło mnie to na duchu. Flet Szatana umilkł wreszcie.

— A więc czekajmy na nią razem — powiedziałem.

Najpierw na południowym horyzoncie, ponad wzgó­rzami, ukazała się ledwo dostrzegalna, rozedrgana po­świata, coś jakby słabe wyładowania elektryczne w

czasie upału. Barka pierwszy zauważył kometę i pal­cem wskazał mi światło, które mógłbym wziąć za blask jednej z planet.

— Tak, to ona — rzekł — przybywa od źródeł Nilu

i kieruje się w stronę Delty.

— Ale przecież Biltyna przybyła z północy, znad Morza Śródziemnego, i musiała przemierzyć pusty­nię, aby tu dotrzeć — zaoponowałem.

— A kto tu mówi o Biltynie? — zdziwił się Barka uśmiechając się chytrze.

— Czy nie mówiłeś, że ta gwiazda będzie miała dłu­gie blond włosy?

— Złote. Mówiłem o włosach koloru złota.

— No widzisz, kiedy .rozpuszczone włosy Biltyny spadały na jej ramiona albo rozsypywały się na po­duszce, ja, który znałem dotąd tylko czarne, krągłe

i kędzierzawe głowy naszych kobiet, dotykałem ich, przesypywałem z ręki do ręki i dziwiłem się pełen zachwytu, że żądza złotego kruszcu może przeistoczyć się w miłość do kobiety. Albo jej zapach... Znasz po­wiedzenie, że złoto nie ma zapachu. Oznacza to, że można ciągnąć zyski z najbardziej nieczystych źró­deł — lupanarów czy latryn — a skarb królestwa nie będzie przez to cuchnął. Jest to bardzo wygodne, ale

i zatrważające, człowiek bowiem przymyka oczy na najgorsze zbrodnie ze względu na zysk, jaki z nich czerpie. Nieraz kazałem wysypywać przede mną skrzy­nię pełną złotych monet. Brałem je garściami i zbliża­łem do nosa. Nic! Nie miały żadnej woni. Ani ręce, ani kieszenie tych, którzy oszukiwali, zdradzali i zabijali, aby je zdobyć, nie pozostawiły na nich żadnego zapa­chu. A złote włosy Biltyny! Znasz to niepokaźne aro­matyczne ziele rosnące w szczelinach skalnych...

— Doprawdy, mój panie, zbyt wiele myślisz o tej kobiecie! Spójrz teraz na jasnowłosą kometę. Zbliża się ku nam, tańczy na czarnym niebie jak świetlista tan­

cerko. Może to Biltyna. A może zarazem ktoś inny, gdyż nic jedną jasność spotyka się na ziemi. Przybywa z południa i kapryśnym torem kieruje .się na północ. Wierz mi: ruszaj jej śladem. Jedź! Podróż będzie naj­skuteczniejszym lekarstwem na twoje cierpienie. Po­dróż to nieustanne i nieuchronne znikanie, jak słusz­nie mówi poeta*. Na jakiś czas zniknij więc i ty, taka kuracja na pewno dobrze ci zrobi.

Świetlista tancerka potrząsała swoimi włosami nad gajem palmowym. Tak, dawała mi znak, bym szedł za nią. A więc wyjadę! Powierzę Biltynę i jej brata głównemu intendentowi i uprzedzę go, że za ich życie odpowiadać będzie własną głową. Udam się w dół Nilu aż do zimnego morza, po którym żeglują mężczyźni

i kobiety o złotych włosach. A Barka Mai będzie mi towarzyszył. Za karę i w nagrodę!

Przygotowania do wyjazdu podziałały na mnie ni­czym odmładzająca i wzmacniająca kuracja. Woda sto­jąca bez ruchu robi się stęchła i błotnista, mówi poeta *. Za to rozśpiewana woda, która płynie wartko przed siebie, jest zawsze przejrzysta, czystą jak kry­ształ. Podobnie dusza człowieka osiadłego jest jak na­czynie, w którym fermentują wiecznie przeżywane urazy i żale. Natomiast w duszy podróżnika wciąż ro­dzą się nowe pomysły i niespodziewane czyny.

Bardziej dla przyjemności niż z obowiązku czuwa­łem osobiście nad przygotowaniem naszej karawany. Miała ona liczyć najwyżej pięćdziesiąt wielbłądów — ale zarówno ludzi jak i zwierzęta cechować musiała duża odporność, jako że cel naszej wyprawy był daleki

i zarazem niepewny. W związku z tym wzdragałem się zabierać w podróż moich towarzyszy oraz niewolni­ków nie udzieliwszy im przedtem żadnych wyjaśnień.

Powiedziałem im wiyc, źe udajemy sir* z oficjalną wi­zytą do potężnego białego monarchy, zamieszkującego na wschodnim wybrzeżu morza, i trochę na chybił trafił wymieniłem Heroda, króla Żydów, którego sie­dzibą jest Jerozolima. Był to z mpj strony nadmiar skrupułów. Prawie mnie nie słuchali. Dla wszystkich tych ludzi — koczowników zmuszonych do osiadłego trybu życia i nieszczęśliwych z tego powodu — podróż ssjma w sobie jest wystarczającym uzasadnieniem. Kie­runek nie gra roli. Mam wrażenie, że zrozumieli tylko jedno: wyruszamy daleko, a więc i na długo. To wy­starczało im, aby radować się i weselić. Nawet Barka Mai wydawał się robić dobrą minę do złej gry. W końcu nie był aż lak stary i sceptyczny, aby taka wy­prawa nic mogła go jeszcze czymś nowym zaskoczyć, czegoś nauczyć.

Wyruszając z Meroe musiałem zdecydować się na użycie wielkiego królewskiego palankinu z czerwonej wolny wyszywanej zlotem. Jego dach wieńczyła drew­niana iglica przystrojona pióropuszem strusich piór, na której powiewały zielone proporce. Od wrót pałacu do ostatniej palmy —r polem zaczyna się już pustynia — lud Meroe entuzjastycznie żegnał swojego władcę

i opłakiwał jetfo wyjazd, a ponieważ nic nie dzieje się u nas bez tańca i muzyki, sambuka i sistrum, psalte- rion, grzechotki i talerze rozbrzmiewały jak oszalałe. Godność monarchy nie zezwala mi opuszczać stolicy z mniejszą pompą. Ale już na pierwszym postoju ku- załem zdjąć i złożyć przepyszny palankin, w którym dusiłem się przez cały dzień, po czym przesiadłem się na wierzchowca ze spacerowym siodłem o lekkiej tyrli- cy pokrytej baranią skórą.

Pod wieczór zapragnąłem uroczyście zakończyć ten pierwszy dzień swobody, ale do tego potrzebna mi by­ła samotność. Moi towarzysze od dawna już musieli pogodzić się z tym, że od czasu do czasu wymykam

się szukając odosobnienia, toteż nikt nie próbowai^u- szyć moim śladem, kiedy oddaliłem się od kc;py syko­mor i płytkiej studzienki ze stojącą wodą, gdzie /{rozło­żyliśmy obóz. Pod koniec dnia powietrze nagjó stało się rześkie; ogarnął mnie miły, wieczorny ch/ód i w pełni rozkoszowałem się miękkim biegiem mojego wielbłąda. Ten kołyszący krok — dwie prawe nogi jednocześnie wysuwają się do przodu, a zwierzę prze­chyla się w lewo, po czym unosi dwie lewe nogi i chy­li się w prawo — jest charakterystyczny dla wielbłą­dów, lwów i słoni, i sprzyja metafizycznej refleksji, podczas gdy konie, tak jak i psy, wyrzucają nogi na przemian, jedna prawa, jedna lewa, co skłania tylko do przyziemnych myśli i niskich kalkulacji, Cóż za szczę­ście! Samotność, w moim pałacu nieznośna i upokarza­jąca, jakże upajała mnie teraz w sercu pustyni!

Puściłem luźno cugle i mój wierzchowiec rozchwia­nym kłusem biegł w stronę zachodzącego słońca, po­suwając się wydeptanym szlakiem, co nie od razu zauważyłem. Nagle zatrzymał się przed nasypem oka­lającym niewielką studnię, z której wystawał ponaci- nany pień palmy. Pochyliłem się i w czarnym lustrze wody ujrzałem drżące odbicie mojej twarzy. Pokusa była zbyt silna. Rozebrałem się do naga i po pniu drzewa spuściłem na dno studni. Woda sięgała mi do pasa, przy kostkach czułem zimne prądy bijące z nie­widocznego źródła, Zanurzyłem się po pierś, po szyję, po oczy, poddając się całym ciałem jej rozkosznej pieszczocie. Ponad głową widziałem okrągły wylot studni, krążek fosforyzującego nieba, na którym mi­gotała pierwsza gwiazda. Powiat wiatr i powietrze wy­pełniające studnię wydało przeciągły chrapliwy po­mruk, jakby ktoś zagrał na gigantycznym flecie. Zie­mia i nocny wiatr łączyły się w tej łagodnej i głębo­kiej muzyce, której słuchałem zaskoczony własną nie­dyskrecją.

Przez następne dni godziny marszu ciągnęły się monotonnie; czerwona spękana ziemia ustępowała miejsca skalistej pustyni porosłej kolczastymi krzewa­mi, mijaliśmy roziskrzone słone jeziora i kamienne równiny usiane kępami żółtych traw. Jakbyśmy wędro­wali poprzez wieczność — i niewielu z nas potrafiłoby powiedzieć, jak dawno temu wyruszyliśmy. Podróż to także zupełnie inny wymiar czasu; czas płynie wol­niej — odmierzany niedbałym krokiem naszych wierz­chowców — i jednocześnie szybciej niż w mieście, gdzie rozliczne zajęcia i spotkania sprawiają, że prze­szłość staje się wszechobecną, skomplikowaną struktu­rą różnorodnych płaszczyzn, warstw i perspektyw.

Wędrówka upływała nam pod znakiem zwierząt, przede wszystkim naszych wielbłądów, bez których by­libyśmy zgubieni. Wiele kłopotów przysporzyła nam epidemia biegunki wywołana przez pewien gatunek bujnej tłustej trawy, którą żywiły się nasze wierz­chowce: spomiędzy ich szczupłych nóg bezustannie sączyła się zielonkawa ciecz. Jednego dnia musieliśmy poić je siłą, ponieważ ostatnie źródło przed czekają­cym nas trzydniowym etapem podróży miało wodę co prawda przejrzystą, ale za to gorzką od sody, Trzeba było zabić trzy samice, które tak osłabły, że wkrótce pozostałaby z nich sama skóra i kości. Stało się to- okazją do prawdziwego obżarstwa, w którym wziąłem udział raczej przez solidarność z moimi towarzyszami niż z własnej chęci. Zgodnie ze zwyczajem kości szpi­kowe zostały włożone do oczyszczonych uprzednio żo­łądków. Zakopano je w ognisku i wyciągnięto dopiero następnego dnia, wypełnione krwawym, gęstym ro­sołem, który jest przysmakiem mieszkańców pustyni. Nasze zaopatrzenie w mleko znacznie się jednak po­gorszyło.

Powoli zbliżaliśmy się do Nilu i serca zabiły nam mocniej, kiedy nagle ukazał się naszym oczom, ogrom-

/

ny i błękitny. Jego brzeg porastały papirusy, któ/ych łodygi z jedwabistym szelestem pieszczotliwie ocierały się o siebie na wietrze. W płytkiej błotnistej zatoczce odkryliśmy martwego hipopotama. Leżał z rozpłata­nym brzuchem i wnętrznościami na wierzchu, a jego krótkie nogi sterczały ku górze. Podeszliśmy bliżej i ujrzeliśmy, że z tej. oślizłej jamy wychodzi mały, nagi chłopiec, czerwona figurynka cała we krwi, tylko oczy i zęby lśniły biało. Wybuchnął głośnym śmie­chem podając nam na wyciągniętych dłoniach wnętrz­ności i kawałki mięsa.

Teby, dawna stolica Egiptu. Przeprawiliśmy się na drugi brzeg rzeki i wmieszaliśmy się w tłum. Był to błąd. W miarę jak posuwamy się na północ, skóra mieszkańców nabiera coraz jaśniejszych odcieni. Trud­no mi wyobrazić sobie chwilę, kiedy my, czarni, bę­dziemy tworzyć ciemną plamę pośród białej ludności i czarny kolor odcinać się będzie na białym tle, a nie odwrotnie.

Na razie jeszcze do tego nie doszło, kiedy jednak wśród portowego tłumu dostrzegłem jasnowłose gło­wy, przeniknął mnie dreszcz. Może to Fenicjanie? Tak, to był błąd. W zetknięciu z ludźmi dawne rany otwarły się na nowo. Moje rozdarte serce może odnaleźć tro­chę spokoju tylko na pustyni. Toteż z ulgą powróciłem na cichy lewy brzeg, gdzie dwa kolosy Memnona czu­wają nad grobowcami królów i królowych. Długo prze­chadzałem się nad wodą obserwując łowy świętych sokołów, które są symbolem boga Horusa, zwycięzcy Seta, syna Ozyrysa i Izis. Dziób tych wspaniałych ptaków jest zbyt krótki, by mogły chwytać nim ryby. Służą im do tego szpony; kiedy niczym meteory spa­dają na powierzchnię wody, w ostatniej chwili wysu­wają przed siebie pazurzaste łapy i porywają pływają­cą zdobycz. Drasnąwszy lekko taflę wody wzbijają się natychmiast w górę potężnym ruchem skrzydeł i w

locie rozszarpują dziobem trzymaną w szponach rybę. Żaden naród nie podziwiał tak jak Fenicjanie boskiej prostoty zwierzęcego ciała i jego doskonałej zgodności z porządkiem natury. Jest to z pewnością wystarcza­jący powód do narodzin kultu. Horusie, obdarz mnie ślepą siłą i dzikim pięknem ptaka, który jest twoim symbolem!

Oczarowani widokiem spokojnej, przejrzystej wody rozbiliśmy obóz tuż nad rzeką, na lewym brzegu. Bar­ka Mai szybko zauważył gorycz i smutek malujące się na mojej twarzy. Wiedział, że radosny nastrój, jaki towarzyszył mi przy wyjeździe, bezpowrotnie minął. Jedliśmy w milczeniu brunatny bób przyprawiony ole­jem z siekaną cebulą i kminkiem, co zdaje się jest narodową potrawą w tym kraju. Nie miałem wcale apetytu, więc tym bardziej danie to wydało mi się pozbawione smaku. Stwierdziłem przy tej okazji, że im dalej posuwamy się na północ, tym bardziej mdłe sta­je się nasze pożywienie. Jedynym wyjątkiem okazała się marynowana szarańcza, której mieliśmy skoszto­wać w Judei. W końcu, wpatrując się w gładką taflę, płynącej leniwie wody, którą tu i ówdzie marszczyły prądy i wiry, popadłem w głęboką zadumę.

— Jesteś śmiertelnie smutny — rzekł do mnie Bar­ka. — Przestań wpatrywać się w te zielonkawe wody. Zwróć raczej wzrok ku Górze Królów. Udaj się po radę do dwóch kolosów czuwających nad nekropolą Amenofisa. Idź, czekają na ciebie!

Każdego, nawet króla, można niezawodnie zmusić do posłuszeństwa każąc mu zrobić to, czego pragnie w głębi serca. Kiedy ujrzałem z daleka dwa wielkie posągi stojące obok siebie, natychmiast zapragnąłem oddać się pod ich wszechpotężną opiekę. Z tych po­staci, dziesięciokrotnie przewyższających wzrost czło­wieka, emanuje bowiem pogodny spokój, który po części wypływa zapewne z ich pozycji: siedzą nieru-

rh**mo t dłońmi spoczywającymi na zliczonych koJa- nin-h Obszedłem najpierw oba posagi dookoła, po czym ruszyłem w głąb miasta umarłych, nad którym pełnią straż. Z grobowej świątyni Amenofisa pozostały jedy­nie kolumny, kapitele, tajemniczo, nagle urywając#? się .schody, zagadkowe bloki kamienia. Ale to bezładne ruiny mają w sobie jeszcze coś żywego i ludzkiego. Głąbiej kryje się mroczny ład grobowców i steli i pły­nie czas boski, niewzruszony jak tykanie zegara. Wia­domo niezbicie, żo to on odnosi powolne zwycięstwo i ze już niebawem pustynia pochłonie te szczątki. Jed­nakże kolosy czuwają... Chciałem pójść za ich przykła­dem. Okrywszy się płaszczem przykucnąłem u stóp kolosa siedzącego od północnej strony. Przez długie nocne godziny mały i chwiejny płomyk ludzkiego czu­wania towarzyszył odwiecznemu czuwaniu kamienne­go olbrzyma. Potem straciłem świadomość.

Ze snu wyrwał mnie cichy płacz niemowlęcia. Przy­najmniej tak mi się z początku zdawało. Słyszałem dziecinny, żałosny głosik. Ale skąd dobiegał? Chyba z góry, może z nieba lub raczej z małej głowy Memno- na przyodzianej w nemes. Chwilami brzmiał on jak śpiew, gdyż była w nim nuta czułości i szczebiottiwe trele radości dziecięcej, jakby malutkie dziecko odpo­wiadało śmiechem na matczyne pieszczoty.

Wstałem. W bladym świetle brzasku pustynia i gro­bowce wyglądały jeszcze bardziej ponuro niż wieczo­rem. Tymczasem na wschodzie, z drugiej strony Nilu, ranne niebo nabrzmiewało purpurą i pomarańczowy poblask padał na kamienną pierś mojego olbrzyma* Przypomniałem sobie wtedy zasłyszaną legendę, która ■z początku wydała mi się tak fantastyczna, że nie pró­bowałem w nią uwierzyć. Memnon był synem Aurory i Tytana, króla Egiptu, który wysłał go na pomoc oblężonej Troi. Tam zginął z rąk Achillesa. Od tego czasu każdego ranka Aurora zrasza Izami rosy posąg

s/A-ojego syna i budzi go czułym dotykiem słonecznych promieni. łVJ wpływem matczynych pieszczot kolo# ożywa i zaczyna opiewać z radości. A wk;c byłem świadkom t^go tkliwego powitania. Poczułem, że ogar* nia mnie jakie* dziwne wzruszenie.

Po raz drugi odkrywałem, że tylko wzniosie prze­życia mogą naprawdę uleczyć nieszczęśliwą miłość. Jak żałosne i nędzne j';st ludzkie cierpienie, kiedy karmi się małostkami, niegodziwością, niskl/ni urazami, go­ryczą. Najpierw kometa — niebiańskie wcielenie BiJ- tyny — pomogła mi otrząsnąć się z melancholii, która gnębiła mnie w pałacu, i wyruszyć r«a pustynna szlaki. Tego ranka zaś dane mi było widzieć wzniosły, poru­szający ból matki i słyszeć czułe synowskie wyznania wschodzącego słońca i kamiennego kolosa o niemowlę­cym głosie. Ja. król, czy mógłbym nie pojąć tej pod­niosłej lekcji? Poczerwieniałem z gniewu i wstydu na mysi o tym, jak nisko upadłem zadręczając się z po­wodu wymiotów mojej niewolnicy i zastanawiając się rozpaczliwie, czy jch przyczyną był udziec antylopy, barani ogon, czy moja czarna skóra!

Uczestnicy wyprawy z trudem rozpoznali swojego władcę, który jeszcze wczoraj gryzł się i trapił, a dziś naglił, by niezwłocznie formować karawanę i ruszać na północny wschód w kierunku Morza Czerwonego.

Z Teb po dwu dniach dotarliśmy do Koenopolis. Je­go mieszkańcy wyrabiają dzbany, amfory i naczynia na wodę z gliny, której porowatość uzyskują dzięki domieszce popiołu z rośliny alfa. Woda, nieustannie parując przez ścianki, zachowuje w nich chłodną tem­peraturę. Potem nasza droga wiodła poprzez górzysty masyw i odtąd już posuwaliśmy się tylko krótkimi eta­pami. Musieliśmy poświęcić dwa młode wielbłądy — mało odporne czy może zbytnio obciążone — które okulały na kamienistych ścieżkach. Moi ludzie mieli znowu okazję najeść się mięsa. Co najmniej dziesięć

dni jeszcze wędrowaliśmy mozolnie pośród wąwozów, nad którymi wznosiły się zaśnieżone szczyty — kraj­obraz zupełnie nam nie znany — zanim wydostaliśmy się na nadmorską równinę. Z prawdziwą ulgą odet­chnęliśmy ujrzawszy wreszcie na horyzoncie linię mo­rza, a potem słone, piaszczyste plaże: najbardziej nie­cierpliwi puścili się biegiem krzycząc z radości jak dzieci. Morze zawsze jest dla nas obietnicą ucieczki — dość często złudną, niestety.

Zatrzymaliśmy się na postój w porcie Kosseir. Jak większość miast, leżących na wybrzeżu Morza Czerwo­nego, Kosseir utrzymuje stosunki handlowe głównie z Ejlat, położonym na północnym krańcu zatoki, któ­ra oddziela półwysep Synaj od wybrzeży Arabii. Jest to dawne Ecion Gewer króla Salomona, które sprowa­dzało kość słoniową, złoto, drzewo sandałowe, małpy, pawie i konie z obu kontynentów, afrykańskiego i arab­skiego. Po dziewięciodniowych pertraktacjach udało nam się wreszcie wynająć jedenaście dużych barek potrzebnych do transportu ludzi, zwierząt i zapasów. Ale musieliśmy czekać jeszcze pięć dni, ponieważ pół­nocny wiatr całkowicie uniemożliwiał żeglugę. W koń­cu podnieśliśmy kotwicę i po tygodniu żeglugi wzdłuż nadbrzeżnych granitowych skał, stromych i dzikich, ponad którymi piętrzyły się wyniosłe szczyty, zna­leźliśmy się u wejścia do portu Ejlat. Ten spokojny rejs był odpoczynkiem dla wszystkich, a zwłaszcza dla naszych wielbłądów, które leżąc nieruchomo w pół­mroku ładowni, napchały sobie garby pijąc i jedząc do woli.

Powiedziano nam, że z Ejlat do Jerozolimy czeka nas jeszcze dwadzieścia dni marszu, i zapewne dotarli­byśmy na miejsce w przewidzianym czasie, gdyby w odległości dwu dni drogi od Jerozolimy nie doszło do spotkania, które miało opóźnić naszą wędrówkę i jed­nocześnie nadać jej nowy sens.

Odkąd znaleźliśmy się na lądzie, Barka Mai opowia­dał mi o niesłychanej świetności starożytnego Hebro­nu, ku któremu zdążaliśmy. Według Barki Hebron sam w sobie wart był podróży. Szczycił się tym, że jest najstarszym miastem świata. Jakżeby mogło być inaczej, skoro tam właśnie schronili się Adam i Ewa wygnani z raju? Co więcej, jest tam pole, z którego gliny Jahwe ulepił pierwszego człowieka!

Leżąc na skraju pustyni idumejskiej, Hebron C2uwa nad trzema zielonymi wzgórzami, które porastają gaje figowców, drzew oliwnych i granatowców. Jego białe domy, pozbawione otworów od strony ulicy, nie pozwa­lają dostrzec najmniejszego śladu życia. Ani jednego okna, ani kawałka bielizny na sznurze, ani jednego przechodnia na uliczkach biegnących stromymi scho­dami, ani nawet psa. Takie jest przynajmniej odstrę­czające oblicze, jakie pierwsze miasto w dziejach ludz­kości ukazuje cudzoziemcowi. To właśnie donieśli mi moi ludzie, których wysłałem, aby obwieścili nasze przybycie. Hebron świeciło pustkami, ale dowiedzieli się, że zaledwie kilka godzin przed nami przybyła tam jakaś karawana. Wobec niegościnności mieszkań­ców podróżni udali się na wschodni skraj miasta i tam rozbili obóz — ponoć imponujący. Natychmiast mój oficjalny wysłannik ruszył w drogę, aby dokonać na­szej prezentacji i wywiedzieć się o zamiary cudzoziem­ców; wrócił wyraźnie zachwycony wynikiem swojej misji. Stanowili oni świtę króla Baltazara IV, władcy chaldejskiego księstwa Nippur, który pozdrawiał nas i zapraszał na wieczorną ucztę,

Pierwszą rzeczą, która uderzyła mnie, kiedy zbli­żyliśmy się do obozu Baltazara, była duża ilość koni. My, ludzie z dalekich krain Południa, podróżujemy tylko na wielbłądach. Koń jest zwierzęciem, które bezustannie poci się i oddaje mocz, w związku z czym źle znosi brak wody, codzienną niedogodność naszego

życia. Jednakże król Salomon właśnie z Egiptu spro­wadzał konie, które zaprzęgał do swych słynnych bojo­wych rydwanów. Konie króla Baltazara, o masywnych łbach, krótkich, lecz potężnych nogach i zadach okrą­głych jak owoc granatu, należały do słynnej rasy po­chodzącej z gór Taurus i wywodzącej się, według- le­gendy, od Pegaza, skrzydlatego konia Perseusza.

Król Baltazar jest dobrotliwym starcem, który na pierwszy rzut oka niczego nie ceni sobie bardziej od wygodnego i wykwintnego życia. Otacza go taki prze­pych, że nikomu nie przyszłoby nawet do głowy spy­tać, w jakim celu podróżuje. Dla przyjemności, szczę­ścia, rozkoszy — odpowiadają tkaniny, zastawa, futra i perfumy, o które troszczy się liczna i wyspecjalizo­wana służba. Zaledwie się pojawiliśmy, wykąpały nas, uczesały i namaściły wonnościami biegłe w tej sztuce dziewczęta. Ich typ urody zrobił na mnie duże wra­żenie. Później wyjaśniono mi, że wszystkie one są tej samej krwi co królowa Malwina, pochodząca z dale­kiej i tajemniczej Hyrkanii. Stamtąd właśnie król sprowadza służebne do pałacu w Nippur, składając w ten dyskretny sposób hołd swojej małżonce. Mają ciężkie krucze włosy i bardzo białą skórę, od której przepięknie odbijają ich jasnoniebieskie oczy. Po mo­jej nieszczęsnej historii z Biltyną stałem się bardzo wrażliwy na te szczegóły i mogę powiedzieć, że w czasie kiedy otaczały mnie swą traskliwą opieką, zdą­żyłem im się naprawdę dobrze przyjrzeć. Zrazu ude­rzyła mnie ich niecodzienna uroda, potem jednak czar jakby się trochę rozwiał. To bardzo piękne: białe ciało i czarne bujne włosy, niemniej na ich przedramionach i nad górną wargą dostrzegłem leciutki ciemny puszek i nie jestem pewny, czy bardziej szczegółowe oględziny okazałyby się korzystne dla tych dziewcząt. Krótko mówiąc, wolę blondynki i Murzynki: przynajmniej ich ciało i owłosienie pasują do siebie kolorem!

Naturalnie, w rozmowie z Baltazarem wystrzegałem się niedyskretnych pytań, a on także nie wypytywał mnie o przyczyny i cel mojej podróży. Kurtuazja zmu­szała nas do dziwnej gry polegającej na przemilcza­niu rzeczy najważniejszych i zbliżaniu się do nich okrężną drogą mniej lub bardziej słusznych wniosków, które próbowaliśmy wyciągnąć z naszych ogólniko­wych wypowiedzi. Skutkiem czego pod koniec wieczo­ru nadal prawie nic o nim nie wiedziałem, a on, ze swej strony, też nie był lepiej poinformowany co do mojej osoby. Na szczęście towarzyszących nam dwo­rzan i niewolników nie obowiązywały te same reguły dyskrecji, mogliśmy więc mieć pewność, że nazajutrz dowiemy się o sobie więcej z plotek i opowieści, jakie krążyć będą wśród służby, w kuchniach i stajniach, i o których zostaniemy niechybnie poinformowani. Jedno wydawało się pewne: król jest wielkim znawcą sztuki i namiętnie kolekcjonuje rzeźby, obrazy i ry­sunki. Może podróżuje tylko po to, by oglądać i naby­wać piękne przedmioty? Zgadzałoby się to z prze­pychem towarzyszącego mu dworu.

Nazajutrz mieliśmy się spotkać w grocie Machpela, gdzie znajdują się groby Adama i Ewy, Abrahama, Sary, Izaaka, Rebeki, Lei i Jakuba. Jednym słowem, jest to prawdziwy grobowiec rodzinny biblijnych bohaterów i do kompletu brakuje tylko prochów sa­mego Jahwe. Jeśli o tych godnych szacunku sprawach wyrażam się żartobliwie i bez należytej czci, to nie­wątpliwie dlatego, że wydają mi się one bardzo od­ległe. To my bowiem nadajemy życie legendom. Są prawdziwe o tyle, o ile znajdują oddźwięk w naszych sercach. Gdy przestajemy rozpoznawać w nich sa­mych siebie i naszą własną historię, obumierają jak drzewa o podciętych korzeniach, jak usychająca trawa.

Zupełnie inaczej rzecz się miała z królem Baltaza­

rem. Wydawał się głęboko poruszony zstępując wraz ze mną w głąb podziemnego labiryntu, który prowa­dził ku grobowcom patriarchów. W ciemnościach, roz­świetlonych jedynie tańczącym blaskiem dymiących pochodni, groby, zaledwie widoczne, wyglądały jak niewielkie wzgórki. Mój towarzysz polecił, aby wska­zano mu grób Adama, i długo się nad nim pochylał, jakby czegoś szukał: kto wie?... jakiegoś znaku, tajem­nicy» choćby śladu. Gdy wyszliśmy, jego piękna nie­wzruszona twarz zdradzała jednak wyraźne rozczaro­wanie. Spoglądał obojętnie na ogromne drzewo pista­cjowe o pniu tak potężnym, że dziesięciu ludzi nie było go w stanie objąć, jakoby pamiętające jeszcze czasy ziemskiego raju. Pogardliwym wzrokiem objął kawałek ziemi porośnięty kolczastymi krzewami, gdzie ponoć Kain zabił swego brata Abla. Natomiast jego zaciekawienie wyraźnie wzrosło, kiedy znaleźliśmy się na świeżo zaoranym polu otoczonym 'żywopłotem z głogu. Stąd właśnie — jak podają — Jahwe wziął gli­nę, by ulepić Adama, zanim umieścił go w rajskim ogrodzie. Baltazar wziął garść owej pradawnej ziemi

— z której Bóg uformował ludzką postać, a potem tchnął w nią życie — iw zamyśleniu patrzył, jak przesypuje mu się przez palce. Po czym wyprostował się i może do mnie, a może do siebie, wypowiedział słowa, które zapamiętałem, choć wydały mi się nie­jasne.

— W nieskończoność można by rozważać pierwsze wersety księgi Genezy. Bóg uczynił człowieka na swój obraz i podobieństwo. Dlaczego te dwa słowa? Jaka jest różnica między obrazem i podobieństwem? Wi­docznie podobieństwo obejmuje całą istotę — duszę i ciało — podczas gdy obraz jest tylko powierzchowną i być może kłamliwą maską. Póki człowiek pozosta­wał taki, jakim uczynił go Stwórca, boski blask jego duszy przenikał cielesną powłokę, i był on jak jedno­

rodna bryła czystego złota. Obraz i podobieństwo sta­nowiły jedno i to samo świadectwo jego boskiego po­chodzenia. Można więc chyba było obejść się bez dwóch różnych słów. Ale odkąd człowiek zgrzeszył okazując nieposłuszeństwo, a potem starał się oszukać Boga, aby uniknąć jego gniewu, podobieństwo do Stwórcy znikło. Pozostała twarz — mały kłamliwy obraz przypominający o odległym pochodzeniu, któ­rym człowiek wzgardził, zaparł się go, ale które mi­mo to pozostaje czymś niezatartym. Łatwo więc po­jąć, że malarstwo i rzeźba wyobrażające ludzką postać zostały wyklęte: współuczestniczą one w fałszerstwie rozpowszechniając i sławiąc obraz bez podobieństwa. Kapłani z fanatyczną gorliwością prześladują sztukę figuratywną i niszczą najwspanialsze nawet dzieła ludzkiego geniuszu. Kiedy spytać ich o racje, odpo­wiadają, że nie zmieni się to dopóty, dopóki obraz krył będzie w sobie głębokie wewnętrzne niepodobień­stwo. Być może kiedyś człowiek upadły odrodzi się, odkupiony przez jakiegoś herosa lub zbawiciela. Wów­czas odzyskane podobieństwo przywróci jego obrazo­wi rację bytu, a malarze, rzeźbiarze i rysownicy będą mogli uprawiać sztukę, która odnajdzie swój sakralny wymiar...

Podczas gdy snuł swoje rozważania, a słowa „obraz” i „podobieństwo” uporczywie powracały w jego us­tach, spuściłem wzrok ku świeżo zaoranej ziemi, szu­kając w niej śladu człowieka — Baltazara, Biltyny, a może i mojego. Zamilkł i skupiony pogrążył się w mil­czeniu. Wówczas podniosłem garść ziemi i wyciągając ku niemu otwartą dłoń, spytałem:

— Wypowiedz się, jeśli łaska, królu Baltazarze: czy ta ziemia, z której Bóg ulepił Adama, jest według ciebie biała?

— Biała? W żadnym wypadku! — wykrzyknął tak szczerze, że aż się uśmiechnąłem. — Wydaje mi się

raczej czarna, jeśli chcesz znać moje zdanie. Chociaż, kiedy się lepiej przyjrzeć, ma ona w sobie brunatno* czerwonawy odcień, co przypomina mi w istocie, że hebrajskie słowo Adam znaczy; rdzawa ziemia.

Powiedział więcej, niż potrzeba mi było do szczęś­cia. Podniosłem garść ziemi do twarzy,

— Czarna, powiadasz, brunatna, czerwona, rdzawa. A więc spójrz i porównaj! Czy twarz Adama nie zo­stała przypadkiem ulepiona na obraz, jeśli nie podo­bieństwo, chodzi bowiem tylko o kolor, twarzy twoje­go kuzyna, króla Meroe?

— Czarny Adam? Czemu by nie? Nie przyszło mi to do głowy, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby tak sądzić. Tylko uwaga! Ewa powstała z żebra Adama. A więc jeśli Adam Murzyn, to i Ewa czarna! Ale jakie to dziwne! Nasza mitologia i jej odwieczne ob­razy bronią się przed zakusami naszej wyobraźni. Adam, zgoda, ale Ewę wyobrażam sobie tylko białą.

A cóż dopiero ja! Nie tylko białą, ale do tego jas­nowłosą, z bezczelnie zadartym nosem i dziecinnymi ustami Biltyny... I wtedy Baltazar prowadząc mnie ku naszej wielkiej wspólnej karawanie, gdzie konie mieszały się z wielbłądami, wypowiedział pytanie, które dla niego było tylko zabawnym paradoksem, ale dla mnie miało ogromne znaczenie:

— Kto wie — rzekł — czy sensem naszej podróży nie okaże się nadanie właściwej godności czarnemu kolorowi skóry?

BALTAZAR

WŁADCA KRÓLESTWA NIPPUR

Jestem niezmiernie rad, że spotkaliśmy w Hebronie karawanę króla Kacpra z Meroe. Żałuję, że nie pozna­łem bliżej Czarnej Afryki i jej kultur, które z pew­nością kryją w sobie ogromne bogactwo. Co było tu powodem: moja ignorancja, brak czasu, zbyt wyłącz­ne zainteresowanie Grecją? Sądzę, że nie tylko. Nie­chętnie myślałem o czarnym człowieku, ponieważ tak naprawdę stawiał mnie wobec pytania, na które nie- umiałem odpowiedzieć, i nawet nie chciałem zadawać sobie tego trudu. Toteż musiałem przebyć długą dro­gę, aby spotkać się z moim afrykańskim bratem. Przeszedłem tę drogę niepostrzeżenie, starzejąc się i rozmyślając, a zaprowadziła mnie ona na skraj ogro­dzonego pola ornej ziemi w okolicy Hebronu, gdzie, jak głosi legenda, Jahwe ulepił pierwszego człowie­ka... i gdzie czekał na mnie Kacper, król Meroe. Mit Adama, będącego autoportretem Stwórcy, zawsze za­przątał moją uwagę, gdyż od dawna wydaje mi się, że kryje w sobie ważne prawdy, których nikt jeszcze nie zgłębił. Pozwoliłem sobie na głośne dywagacje w obecności Kacpra, porównując te dwa słowa: obraz i podobieństwo. W ich połączeniu dopatrywano się do­tychczas zwykłej retoryki, słownej redundancji, ja zaś, przeciwstawiając je sobie, chciałem posłużyć się nimi jak dźwignią, aby wydobyć sens tej aż nazbyt znanej historii i wydrzeć zawartą w niej tajemnicę. Wtedy

(o mój poczciwy Murzyn zwrócił mi uwagę, jak bar­dzo kolor 2iemi Hebronu przypomina kolor jego włas­nej twarzy, co pozwalałoby wierzyć w istnienie czar­nego Adama, brata naszych afrykańskich przyjaciół. Natychmiast postanowiłem użyć tego nowego klucza

— idei czarnego Adama — do zagadnień obrazu i por­tretu, które pochłaniają mnie od dawien dawna. Re­zultat okazał się zaskakujący i przeszedł wszelkie oczekiwania.

Jest bowiem rzeczą oczywistą, że Czarny więcej ma wspólnego z obrazem niż Biały. Wystarczy zauważyć, z o ile większą gracją nosi na sobie ozdoby, szaty o żywych barwach, a przede wszystkim klejnoty: szla­chetne metale i kamienie. W sposób bardziej natural­ny niż Biały jest idolem. Idolem, to znaczy obrazem.

Miałem okazję przekonać się na własne oczy, jak wyraźnie przejawia się to powołanie wśród towarzy­szy króla Kacpra, którzy prezentują wspaniałą kolek­cję kosztownych ozdób i klejnotów, co więcej — ży­wych klejnotów i ozdób, bo tym przecież są tatuaże i dekoracyjne nacięcia skóry. Rozmawiałem na ten te­mat z Kacprem; zaskoczył mnie przenosząc od razu całą kwestię na płaszczyznę moralną.

— Zwracam na to uwagę, kiedy dobieram sobie lu­dzi — rzekł. — Tatuowany człowiek nigdy mnie jesz­cze nie zdradził.

Dziwna metafora, która utożsamia tatuaż z wier­nością!

Czym jest tatuaż? Trwałym, stale noszonym amule­tem, żywym klejnotem, którego nie można zdjąć, po­nieważ stanowi z ciałem jedno. To ciało, które prze­obraziło się w klejnot zyskując iego wieczną młodość. Na wewnętrznej stronie ud małej dziewczynki poka­zano mi delikatne nacięcia układające się w skośną szachownicę: są to „okucia”, które mają strzec jej dziewictwa. Tatuaż broni dostępu do jej seksu. Ciało

pokryte tatuażem — a więc czyste i lepiej strzeżone niż ciało bez tatuażu. Trwałość i niezniszczalny cha­rakter tatuażu znajdują również odbicie w duszy ludz­kiej; cechy te, w przekładzie na język duszy, symbo­lizują wierność. Jeśli tatuowany człowiek nie zdradza, to dlatego, ¿e zabrania mu tego jego ciało. Należy on nieodwołalnie do świata znaczeń, znaków i zapisów. Jego skóra to logos. Ciało pisarza i mówcy jest białe i czyste jak dziewicza, nie zapisana kartka papieru. Ich ręka i usta wysyłają znaki — pismo i mowę — w przestrzeń i w czas. Natomiast człowiek noszący ta­tuaż nie pisze i nie mówi: sam jest mową i pismem. Tym bardziej jeśli jest czarny. Najjaskrawszym prze­jawem tej skłonności do wyrażania znaków własnym ciałem są u Afrykańczyków wypukłe nacięcia skóry. Przyjrzałem się bacznie ciałom niektórych towarzyszy Kacpra: rysunki, które pokrywają ich skórę, uzysku­ją trzeci wymiar. Malarstwo staje się tu płaskorzeźbą czy wręcz rzeźbą. Głęboko nacinają swą szczególnie grubą i porowatą skórę i umyślnie nie dopuszczają do zrastania się brzegów rany, co powoduje tworzenie się wypukłości i zgrubień, którym potem nadają ostatecz­ny kształt przy pomocy ognia, stalowego ostrza, igły i barwników — żółtej ochry, henny, laterytu, soku z arbuza lub zielonego jęczmienia i białej koalinowej glinki. Czasem wsuwają nawet w ranę glinianą kulę lub płytkę namoczoną w oliwie, która już na zawsze zostaje w zarośniętej bliźnie. Ale moim zdaniem wię­cej szyku jest w innej technice: w główne nacięcie wprowadza się warkoczyk spleciony z wykrojonych uprzednio cienkich pasków skóry, gdzie pozostaje on jako przeszczep.

Związek tej sztuki zdobienia ciała z postacią Ada­ma i rajem jest oczywisty. Ciało — nie zepchnięte do roli narzędzia wytwarzającego obrazy czy rzeźby — zostaje uświęcone, samo stając się dziełem. Tak, nie

dziwiłbym się, gdyby malowane i rzeźbione ciała to­warzyszy Kacpra przypominały ciało Adama, pierwot­nie niewinne i blisko związane ze Słowem Bożym. Nasze biedne i gładkie ciało byłoby zaś ukaranym i poniżonym, oddalonym od Boga ciałem upadłego czło­wieka, który zgrzeszył.

Trzy dni bawiliśmy w Hebronie. Minęły następne trzy, nim dotarliśmy do bram Jerozolimy.

Po skąpych ojcach syn mecenas. Ponieważ mój dziad Belsusar, a potem mój ojciec Balsarar zawzięcie i chciwie eksploatowali skromne zasoby małego księs­twa Nippur będącego świetną, lecz niewielką cząstką królestwa Babilonu, którego rozpad przyspieszyła śmierć Aleksandra; ponieważ w trakcie siedemdziesię­ciu pięciu lat swoich rządów unikali wszelkich okazji do wydatków, takich jak wojny, dalekie wyprawy, wielkie roboty publiczne, ja Baltazar IV, ich wnuk i syn, wstępując na tron znalazłem się w posiadaniu skarbu, który pozwalał snuć najbardziej ambitne pla­ny. Moje ambicje jednak nie wiązały się ani z podbo­jami, ani z dworskim przepychem. Jedyną pasją i na­miętnością mojej młodości było piękno w jego naj­prostszym i najczystszym kształcie. Twierdziłem i twierdzę nadal, że jest ono dla mnie źródłem spra­wiedliwości i politycznego instynktu, koniecznych i i wystarczających, aby rządzić narodem. I

Skąpstwo moich ojców... Nie widzę w nim przeci­wieństwa moich zamiłowań artystycznych, tak jak i one nie są bynajmniej formą rozrzutności. Zawsze miałem w sobie coś z zapalonego kolekcjonera. Otóż skąpiec i kolekcjoner nie tworzą wcale antagonistycz- nej pary, przeciwnie, posiadają wiele wspólnych cech i jeśli dochodzi między nimi do rywalizacji, to prawie nigdy nie powoduje ona większych wstrząsów. W

dzieciństwie zdarzało mi się towarzyszyć dziadkowi, kiedy wybierał się do skarbca. Kazał go wybudować w samym sercu pałacu, aby skarb królestwa mógł tam spoczywać spokojnie jak w grobie. Wąski kory­tarz od czasu do czasu przecięty stromymi schodkami urywał się nagle, dochodząc do wielkiego jak dom gra­nitowego bloku. Można go było poruszyć z miejsca tyl­ko przy pomocy skomplikowanego systemu łańcuchów i kołowrotów, znajdującego się w specjalnym, oddalo­nym pomieszczeniu, Była to istna wyprawa, która przygotowywała do uroczystej chwili: łaski dopusz­czenia do najświętszego przybytku, do miejsca świę­tego świętych. Przez wąską szparę w murze wpadał do wnętrza promień słońca przecinając ciemności ni­by świetlisty miecz. Belsusar, zginając wątły kark, przesuwał skrzynie z zadziwiającą jak na swój wiek siłą. Widziałem, jak pochyla się nad stosami turku­sów, ametystów, opali i chalcedonów, przesypuje z rę­ki do ręki nieoszlifowane diamenty, podnosi ku świat­łu rubiny, aby ocenić ich przejrzystość, i perły, aby cieszyć się ich blaskiem. Dopiero po latach rozmyślań zdałem sobie sprawę, że łącząca nas wtedy namiętność była zwykłym nieporozumieniem. Kiedy ja radowa­łem się pięknem szlachetnych kamieni i połyskiem pereł, on widział w nich jedynie określone bogactwo, abstrakcyjny, a więc wieloznaczny symbol, który mo­że się zmaterializować w postaci okrętu, ziemi czy tu­zina niewolników. Krótko mówiąc, ja pogrążałem się w kontemplacji drogocennego przedmiotu, podczas gdy dla mojego dziadka był on jedynie punktem wyjścia narastającego procesu sublimacji, który kończył się po prostu nagą cyfrą.

Skąpca pochylonego nad skrzynią drogocennych ka­mieni można wziąć za miłośnika sztuki. Mój ojciec obejmując tron pozbył się bogactw spoczywających w skarbcu i rozwiał w ten sposób wszelkie wątpliwości.

Początkowo zachował co prawda złote monety z wybi­tymi wizerunkami, pochodzące z basenu Morza Śród­ziemnego, kontynentu afrykańskiego i dalekich kra­jów Azji. Żywiąc resztki złudzeń zacząłem darzyć na­miętnym uczuciem owe wizerunki, które zaspokajały moje zamiłowanie do sztuki portretu i ogólnie biorąc do sztuki przedstawiającej ludzi żyjących bądź zmar­łych. Utrwalone w złocie lub srebrze twarze współ­czesnych czy dawnych władców nabierały w moich oczach znamion boskości. Ale i to złudzenie prysło, kiedy znikły nawet monety, a zamiast nich pojawiły się liczydła i księgi rachunkowe chaldejskich bankie­rów, z którymi król i minister finansów naradzali się teraz regularnie. Cóż za drażniący paradoks: narasta­jące skąpstwo i nadmierne bogactwo, które mu towa­rzyszy, dają się przyrównać do coraz surowszych wy­rzeczeń i ascezy mistyka nawiedzonego przez Boga. U skąpca, podobnie jak u mistyka, pod zewnętrznym ubóstwem kryje się ogromne niewidoczne bogactwo, choć w każdym z tych wypadków — odmiennej natury.

Nie pociągało mnie ani to bogactwo, ani to ubóstwo

— to, czego gorąco pragnąłem, było przeciwieństwem obu. Lubię ozdobne tkaniny, obrazy, rysunki i rzeźby. Kocham wszystko, co upiększa i uszlachetnia naszą egzystencję, przede wszystkim zaś taki wizerunek naszego życia, które zachęca nas, byśmy wznieśli się ponad samych siebie. Geometryczne motywy smyr- neńskich dywanów i babilońskie fajanse nie budzą we mnie szczególnego zachwytu i nawet architektura przytłacza mnie swym ogromem i dumną ponadcza- sowością, jakby za wszelką cenę chciała nas ich na­uczyć. Trzeba mi istot z krwi i kości, uwiecznionych ręką artysty.

Niebawem zresztą odkryłem, że moje estetyczne skłonności przejawiają się również w zamiłowaniu do podróży, co już ostatecznie odróżniało mnie od moich

przodków, Skazanych na osiadły tryb życia przez własne skąpstwo, Ale to nie wojna trojańska ani pod­bój Azji wyrwały mnie z rodzinnego pałacu. Śmieję się pisząc te słowa, bo zdają mi się pełne wyzywają­cej, choć nie zamierzonej ironii. Tak, przyznaję, że w świat wyruszyłem ściskając w ręku nie miecz, lecz siatkę na motyle. Nippurski pałac nie słynie nie­stety z różanych ogrodów i sadów. To białe tarasy za­lane potokami olśniewającego światła, tryumfalne za­ślubiny słońca z kamieniem. Toteż z zachwytem znaj­dowałem niekiedy wczesnym rankiem, na balustradzie balkonu, pięknego, mieniącego się różnymi kolorami motyla, który trzepocząc skrzydłami otrząsał się z noc­nej rosy. Patrzyłem, jak wzbija się potem w górę, przez chwilę niezdecydowanie szybuje w powietrzu i wreszcie odlatuje — zawsze na zachód — swym ka­pryśnym, nierównym lotem stworzenia, które ma zbyt duże skrzydła, by dobrze fruwać.

Te krótkie wizyty powtarzały się od czasu do czasu, ale za każdym razem gość pojawiał się w innej sza­cie. Czasem była żółta, z dodatkiem cienistej czerni aksamitu, lub ruda, podpalana z liliowym oczkiem, to znów całkiem biała jak śnieg, a kiedyś nawet nakra- piana szarymi i niebieskimi cętkami jak wyroby z szylkretu.

Byłem jeszcze dzieckiem i te motyle, pojawiające się jak wysłannicy z innego świata, wydawały mi się wcieleniem czystego piękna, nieuchwytnego a zarazem pozbawionego jakiejkolwiek wartości handlowej, co przeczyło całkowicie temu, czego uczono mnie w do­mu. Kazałem sprowadzić intendenta czuwającego nad moimi materialnymi potrzebami i poleciłem, aby wy­konano narzędzie, o jakim marzyłem, to znaczy trzci­nowy kij zakończony metalową obręczą i kapturem z lekkiej tkaniny o dużych okach. Po kilku niezbyt uda­nych próbach — prawie zawsze te trzy elementy spo­

rządzano z materiałów zbyt ciężkich i nie odpowiada­jących swojemu przeznaczeniu — stałem się wreszcie posiadaczem siatki na motyle, która jako tako nada­wała się do użytku. Nie czekając na upragnioną po­ranną wizytę ruszyłem żwawo przed siebie, na wschód, stąd bowiem przybywali moi mali podróżnicy.

Po raz pierwszy wymykałem się sam poza granice królewskich posiadłości. Ku mojemu zdziwieniu nie napotkałem po drodze żadnych straży; wszystko jak­by zmówiło się, sprzyjając mi w tej eskapadzie. Wiał lekki, rozkoszny wietrzyk, ocienione tamaryszkami wzgórze łagodnie zbiegało w dół i oczywiście tu i tam ponad kwiatami migotały barwne plamy, jakby rzu­cając mi wezwanie czy przypominając o zadaniach łowcy motyli. W miarę jak schodziłem ku dolinie jed­nego z dopływów Tygrysu, roślinność stawała się co­raz bogatsza. Kiedy wyruszyłem z pałacu, był koniec zimy i tylko nieliczne krokusy cieszyły mój wzrok. Teraz idąc przez łąki narcyzów, hiacyntów i żonkili, miałem poczucie, jakbym kroczył na spotkanie ciep­łych, pogodnych dni. Poza tym, rzecz dziwna, motyle nie tylko pojawiały się w coraz większej ilości, ale wyglądało na to, że wszystkie wylatują z jednego miejsca, które oczywiście było celem mojej wyprawy.

Zresztą to właśnie chmura owadów pozwoliła mi już z daleka dostrzec gospodarstwo, w którym miesz­kał Maalek. Obok studni, której obecność zadecydo­wała niewątpliwie o wyborze miejsca, wznosił się po­pielaty budynek, duży i czworokątny. Niskie drzwi stanowiły jedyny otwór. Do budynku przylegały pod kątem prostym dwie obszerne szopy o lekkiej kon­strukcji, pokryte dachem z liści palmowych. Ponad jednym z nich, niby niebieski dym, szeroką, falującą wstęgą wzbijała się w górę chmura skrzydlatych owa­dów, której dynamiczne, niemal świadome ewolucje różniły się od bezwolnej wędrówki obłoków. Zanim

wszedłem na podwórko, podniosłem z trawy kilka ma­łych, identycznie szarych i przezroczystych motyli — zapewne najleniwszych osobników spośród plemienia, które rozpoczynało migrację.

Jakiś pies szczekając rzucił się w moim kierunku, płosząc stado kur. Może drażniło go dziwne narzędzie w moim ręku, bo zostawił mnie w spokoju, dopiero kiedy pojawił się gospodarz. Wyszedł z jednej z du­żych palmowych chat. Wyglądał dostojnie: wysoki, chudy, w żółtej tunice z długimi rękawami, o asce­tycznej twarzy pozbawionej zarostu. Wyciągnął ku mnie dłoń; pomyślałem, że zamierza mnie powitać, ale okazało się, że zrobił to, aby wyjąć mi z ręki siat­kę na motyle. Ten przedmiot wydał mu się chyba — podobnie jak psu — niestosowny w tym miejscu.

Nie uważałem za właściwe taić przed nim, kim jes­tem, i z góry cieszyłem się wyobrażając sobie zasko­czenie, a nawet lekkie zgorszenie, jakie wywołam przedstawiając się. Bez żadnego wstępu oświadczyłem:

— Dziś rano opuściłem królewski pałac. Jestem książę Baltazar, syn Balsarara, wnuk Belsusara.

Wskazując ręką na obłok motyli, który wzbił się już wysoko ponad dach i teraz rozpływał się nad drzewa*- mi, odpowiedział mi trochę drwiąco:

— A oto modraszkL Przepoczwarczają się tworząc całe grona, a potem wylatują wszystkie naraz, wie­dzione jakimś tajemniczym, stadnym instynktem. Jeszcze wczoraj nic nie zapowiadało tego masowego wylęgu. Jednakże na jakiś nie znany nam sygnał każ­dy osobnik zaczął przegryzać swój kokon.

Nie zapomniał mimo to okazać mi tradycyjnej goś­cinności. Zaczerpnąwszy wody ze studni napełnił i po­dał mi blaszany kubek. Piłem z wdzięcznością, dopie­ro teraz uświadamiając sobie, jak bardzo byłem sprag­niony. Tak, ta długa wyprawa wyczerpała mnie i kie­dy ugasiłem pragnienie, poczułem, że nogi drżą mi ze

zmęczenia. Nie uszło to jego uwagi, ale zrozumiałem, że postanowił zachowywać się tak, jakby nic nie spo­strzegł. Ten młody, trochę narwany książę, który przybiegł tu ze swojej stolicy ze śmiesznym instru­mentem w ręku, zasługiwał, by traktować go bez zbytniego pobłażania.

— Chodź — polecił mi — przyszedłeś, żeby je zo­baczyć. Czekają na ciebie.

I wprowadził mnie do pierwszej palmowej chaty, zanim zdążyłem zapytać, kto na mnie czeka.

Były ich tam tysiące, setki tysięcy, i powietrze aż wibrowało od ogłuszającego chrzęstu, jaki wydawały jedząc. Ujrzałem coś w rodzaju kadzi, wypełnionych liśćmi morwy, figowców, winorośli, eukaliptusów, dzi­kiego kopru, marchwi, asparagusa i innych roślin, których nie potrafiłem rozpoznać. Każda kadź zawie­rała inne liście, a każdy gatunek gąsienic żywił się innymi liśćmi. Były tam więc gąsienice o bezwłosych tułowiach i gąsienice włochate — jak malutkie niedź­wiadki, brunatne, rude lub czarne — gąsienice miękkie i gąsienice opancerzone, noszące barokowe ozdoby: kolce, sztywne pióropusze, kosmate szczoteczki, naros­ła, mięsiste grzebienie lub pawie oczka. Ciało każdej z nich składało się z dwunastu wyraźnych pierścieni i zakończone było okrągłą główką o potężnej żuch­wie. Najbardziej niepokojąco wyglądały te, co kształ­tem i barwą upodobniły się do rośliny, na której żyły: na pierwszy rzut oka wydawało się, że liście, ogarnię­te jakimś drapieżnym szałem, pożerają się nawzajem.

Maalek przyglądał mi się, podczas gdy pochylając się to nad jedną kadzią, to nad drugą, chłonąłem ten przedziwny widok oczami rozwartymi szeroko z cie­kawości i zdumienia.

— Jak to dobrze! — mówił jakby sam do siebie. — Patrzę, jak patrzysz, widzę, jak widzisz, i w ten spo­sób. spoglądając twoimi oczami, nadaję tym podsta­

wowym rzeczom nową świeżość, nową oczywistość. Po­winienem częściej przyjmować tu młodych gości. Ale zobaczyłeś dopiero połowę. Chodź, pójdziemy dalej, tymi drzwiami.

I poprowadził mnie do drugiej chaty.

Obraz gorączkowego, zachłannego życia ustąpił teraz widokowi śmierci czy może raczej snu, ale był to sen naśladujący śmierć z przerażającą dokładnością. Z du­żych zbiorników wypełnionych piaskiem wyrastał gąszcz gałęzi i gałązek. Cały ten sztuczny zagajnik obwieszony był kokonami; wyglądały jak dziwne, nie­jadalne owoce, a pod ich jasnożółtą jedwabistą powło­ką pęczniała jakaś dziwna substancja.

— Nie myśl sobie, że śpią — powiedział Maalek odgadując moje myśli. — Te poczwarki nie są w sta­nie hibernacji. Wręcz przeciwnie, oddają się wytężo­nej pracy, choć mało kto domyśla się, jak bardzo jest doniosła. Posłuchaj, mały książę: gąsienice, które wi­działeś, to żywe ciała, jak ty i ja. Nie brak im żadnego potrzebnego narządu: posiadają żołądek, oczy, mózg i tak dalej. A teraz patrz!

Oderwał z gałązki kokon i trzymając go dwoma pal­cami przeciął na pół. Rozkrojona larwa była tylko białą substancją przypominającą miąższ owocu awokado.

— Widzisz, nie ma tu nic więcej, tylko nie zróżnico­wana, kleista papka. Wszystkie narządy gąsienicy roz­płynęły się. Po prostu znikła wraz z całą swą przebo­gatą fizjologią. Przybrała najprostszą z możliwych form, rozpłynęła się! Nie ma innego sposobu, żeby stać się motylem. Obserwując od lat te malutkie mumie, zastanawiam się nad procesem krańcowego uproszcze­nia, po którym następuje cudowna metamorfoza. Szu­kam odpowiedników. Chociażby silne przeżycie. Tak, przeżycie. Na przykład strach.

Usiadł na stołku i przysunął się, by móc swobodniej ze mną rozmawiać.

— Strach... W piękny kwietniowy poranek przecha­dzasz się po pałacowym ogrodzie. Wokół panuje atmo­sfera spokoju i szczęścia. Upojony zapachami, szczebio­tem ptaków i ciepłym wiatrem pozwalasz się ogarnąć temu nastrojowi. Nagle widzisz przed sobą drapieżną bestię, jeszcze chwila i rzuci się na ciebie. Trzeba sta­wić jej czoło, przygotować się do walki, walki o życie. Ulegasz gwałtownej emocji. Przez kilka sekund masz wrażenie, że nie potrafisz skupić myśli, nie masz siły wołać o pomoc, ręce i nogi odmawiają ci posłuszeństwa. To właśnie określa się jako strach. Ja nazwałbym to inaczej: uproszczeniem. Sytuacja wymaga od ciebie ra­dykalnej przemiany. Beztrosko spacerujący młodzie­niec musi stać się wojownikiem. Może do tego dojść tylko dzięki przejściowej fazie, podczas której cała twoja istota stapia się w jedno jak larwa w poczwarce. Z tego stopu musi narodzić się człowiek gotowy do walki. Miejmy nadzieję, że zdąży na czas!

Wstał i zrobił kilka kroków w milczeniu.

— Oczywiście, nasza teoria fazy przejściowej, krań­cowego uproszczenia, da się zilustrować o wiele le­piej na przykładzie całych narodów. W kraju, w któ­rym zmienia się ustrój polityczny — czy tylko spra­wujący władzę — następuje zazwyczaj okres chaosu i wszystkie organa administracji, wymiaru sprawiedli­wości i wojska zdają się rozpadać i pogrążać w anar­chii. Jest to jednak konieczne, aby powstać mogła no­wa władza.

Przemiana gąsienicy w motyla jest oczywiście ideal­nym przykładem. Często byłem skłonny — zgodnie z prawem mimikry, które każe owadom upodabniać się do liści — wyobrażać sobie motyla jako kwiat rozkwi­tający z rośliny zwanej gąsienicą. Idealny przykład, wynik metamorfozy jest bowiem doskonały. Czy można wyobrazić sobie cudowniejsze przeistoczenie niż to, które szarą pełzającą gąsienicę przemienia w motyla?

Nie zawsze jednak tak się dzieje! Wspomniałem o lu­dowych rewolucjach. Jakże często obala się władzę tyrana tylko po to, by jego miejsce zajął tyran bar­dziej krwawy. A młodzi ludzie! Czy nie jest tak, że wchodząc w okres dojrzewania z motyla zamieniają się w poczwarkę?

Wprowadził mnie potem do małego pokoiku, gdzie unosił się ostry balsamiczny zapach. Tu właśnie — tłu­maczył mi — motyle, które zdecydował się poświęcić, pozostawały przyszpilone na zawsze z rozłożonymi skrzydłami. Gdy tylko wychodziły z poczwarki, trze­począc jeszcze wilgotnymi, pomarszczonymi skrzydła­mi, umieszczał je w małej oszklonej, hermetycznie zamkniętej klatce, aby obserwować, jak budzą się do życia i rozwijają w promieniach słońca. Potem, zanim zdołały wzbić się w powietrze, usypiał je wsuwając do klatki zapalony koniec pałeczki nasączonej mirrą, Maalek wysoko cenił tę żywicę wydzielaną przez pewien wschodni krzew*, którą starożytni Egipcjanie używali do balsamowania zmarłych. Widział w niej symboliczną substancję, dzięki której ulegające rozkła­dowi ciało uzyskuje nieśmiertelność marmurowego po­sągu... a jego kruche motyle nabierają trwałości klej­notu.

Ofiarował mi jedną grudkę, którą przechowuję do dziś. Pisząc te słowa trzymam ją na lewej dłoni i przy­glądam się tej czerwonawej, trochę oleistej masie

o białych żyłkach, która pozostawi na mojej ręce woń mrocznej świątyni i zwiędłych kwiatów.

Później wprowadził mnie do swojego domu. Zapa­miętałem jedynie tysiące motyli w płaskich, kryszta­łowych kasetach pokrywających ściany. W fantastycz­nej litanii wymienił mi wszystkie ich nazwy: była tam mowa o sfinksach, pawiach, sówkach, satyrach i do­tąd mam przed oczami perłowca wielkiego, admirała, jaskółczy ogon, apolla, mieniaka tęczowca, melpomenę.

Ale najmiększy entuzjazm wzbudzi! we mnie gatunek nazwany paziem królowej, nie tyle swoimi zakrzywio­nymi ..ostrogami' , które są wąskim przedłużeniem dol­nych skrzydei co widocznym na jego pancerzu rcrfza- jem herbu. Był to w zasadzie symetryczny wzór, cza­sem jednak wyraźnie figuratywny rysunek, głowa, tak, trupia r?A*7'rśi: ale także głowa żywego człowieka, por­tret. mój portret, zapewniał Maałek. ofiarowując mi wprawionego w blok różowego berylu pazia Baltazara, iak so uroczyście ochrzcił • —* *

Kazajutrz ruszyłem w powrotną drogę do pałacu; za- miast siatki na motyle niosłem pazia Baltazara, które- go wraz z grudką mirry przyciskałem mocno do pier­si pcfż f;n:ką. Te dwa przedmioty jawią mi si^ teraz, z perspektywy wi*lu. lat. jako pierwsze drogowska­zy mojego losu. Bo ów paź Baltazar o czarnych, mie­niących skrzydłach nakrapianych Ifliowymi plam­kami który na Fwoim cfcitynowym pancerzu nosił ry­sunek czy może tatuaż przedstawiający bez wątlenia rudzką gło~* — moją, choć to było już bardziej wąt­pliwe — miał właśnie z tej przyczyny paść pierwszą ofiara ianatycznej nienawiść: kapłanów z Kippur. Gdy tylko wróciłeś do pałacu, z młodzieńczy nieostrożno­ścią. zacząłem pokazywać wszystkim mtją zdobycz, nie widząc — czy nie chcs.c widzieć — że niektóre twarze Jta;ą się twarde i zacięte, kiedy tłumaczyłem, że ter. piękny aksamitny paź r.osi na swej sukni moją po­dobiznę. Zafrsz sporządzania wszelkich wizerunków, zwłaszcza portretów. jest artykułem wiary u wszy­stkich 1`udów semickich, co wynika z obsesyjnego lęku — a może i pokosy — jaki budzi w nich bałwochwal­stwo. Jeśli chodzi o członka panującej rodziny, to po­piersie, portret czy wizerunek każą ponadto podejrze­wać skłonność do samo ubóstwienia na mr>ił* rzymską, co w oczach naszego duchowieństwa równoznaczne jest z na-gccszym świętokradztwem.

W jakiś cza? potem bawiłem przez trzy dna na |»- lowanij. Wróciwszy do pałacu znalazłem mój kaw*- >ek berylu i jego cenną zawartość na płycie tarari. rozbite w drobny mak, jakby roztrzaskał je kamieó Łub raczej cios maczugi. Z*ie mogłem nic wyciągnąć od Nużących, którzy byli niechybnie świadkami te; -egze-* kucjr. Tak oto zderzyłem ssie z potęgą silnŁejęzą od króiewskiej władzy. Po raz pierwszy i nie ostatni.

Wróg nie był zresztą bezimienny. ??a;wyższy kapłan, dobroduszny starzec, który, jak podejrzewam, był w głębi duszy sceptykien, nie pastwiłby się z własnej woli nad moimi zbiorami- Aie miał u swego boku mło­dego lewity, wikariusza imieniem Szeiłdad, czło^wieka surowego i ślepo zapatrzonego w tradycję, zaciekłego wroga wszelkich wizerunków. Kajpierar byłem zbyt słaby i nieśmiały, by mu się jawnie przeciwstawić, po­tem zaś unikałem tego rozmyślnie. ale od początku wyczuwałem w nim nieprzejednanego wroga wszy­stkiego, co było mi najdroższe i stanowiło naprawdę sens mojego życia: malarstwa, rzeźby i rysurjcu. Co więcej, nijjdy nie przebaczyłem mu. że ośmielił si<~ zni­szczyć mojego pięknego mc ryła. owego pazia Baltazara, który pod samo niebo wynosił mój wizerunek wyryty na swym pancerzu. Biada tern u. jctc ram na^gOT^tsz^ uczucia dziecka, iiiech nie liczy na to, źe jego zioinia •uznana zostanie za dziecinny błąd tyl&o dlatego, że ofiarą padło niewinne dziecka!

Zgodnie z bardzo dawną tradycją rodzinną, si^a;^- cą zapewne złotego wieku epoki hellenistycznej. c/„vec wysłał mnie dc GrecjL Już zawczasu byłesn tak ciśnie ny ocrazfcm Aten. które stanowiły cel mcjej poćróży, ż* poć czas ;ej kolejnych etapów poprzez Chałce* M.ezo-

r enicję.

zawine^rm?

tai- jakcym zc*s rxrwe wrażeń;*

*iorzu — nie odcisnęły prawie żadnego śladu w mojej pamięci: prawdą jest bowiem, że młodość cechuje się raczej temperaturą uczuć niż otwartością umysłu.

Mniejsza o to! Stawiając stopę na greckiej ziemi, omal nie rzuciłem się na kolana, aby ją ucałować! Nie chciałem dostrzec upadku tego bogatego narodu, który popadł w niewolę i wewnętrzne konflikty. Spustoszone świątynie, cokoły bez posągów, pola leżące odłogiem, Miasta jak Teby i Argos, które z powrotem zamieniły się w ubogie osady — niczego nie widziałem pogrążo­ny w niemym zachwycie. Prawda wyglądała tak, że całe życie odpłynęło z miasteczek i wsi, aby skupie się w dwóch centrach, Atenach i Koryncie. Dla mnie jednak boski tłum posągów Akropolu wystarczyłby dla zaludnienia całego kraju. Propyleje, Partenon, Erech- tejon, Errefory łącząc tyle wdzięku i potęgi, taką zmy­słowość i wzniosłość wprawiły mnie w radosne osłu­pienie, z którego nie ocknąłem się do dziś. Odkrywa­łem wreszcie to, o czym zawsze marzyłem, a było to jeszcze wspanialsze niż moje oczekiwania.

Tak, całym sercem pozostałem wierny temu mło­dzieńczemu objawieniu, jakim była dla mnie Grecja. Później, rzecz jasna, dojrzałem, dojrzała też moja wizja świata. Po latach już z pewnym dystansem patrzyłem na ów zaczarowany świat marmuru i porfiru, który od rana do nocy jaśnieje w słonecznej glorii Apollina. Podczas mojej pierwszej podróży doszedłem do bole­snego wniosku: sercem i duszą należałem do tej uko­chanej Grecji, i było jakąś okrutną pomyłką losu, że urodziłem się gdzie indziej. Potem, z biegiem czasu, zacząłem sobie powoli uświadamiać, a nawet cieszyć się tym, co nazwałbym przywilejem oddalenia. Sam fakt, że musiałem jak wygnaniec przebywać z dala od greckiej ziemi, ból, jaki nękał mnie z tego powodu, ukazywały mi ją w nowym, nie znanym jej rodowitym mieszkańcom świetle, które uczyło mnie niejednego,

choć nie dawało pocieszenia. I tak, w mojej dalekiej Chaldei, odkryłem bliski związek łączący sztuki pla­styczne z politeizmem. W Grecji jest taka obfitość bogów, bogiń i herosów, że wypełniają sobą całą prze­strzeń, nie pozostawiając godziwego miejsca dla skrom­nej rzeczywistości ludzkiej. Grecki artysta nie stoi wo­bec alternatywy: sacrum — profanum, bo sfera pro- fanum po prostu dlań nie istnieje. Podczas gdy mono­teizm pociąga za sobą lęk i nienawiść do obrazów, politeizm sprzyja rozkwitowi malarstwa i rzeźby i pro­wadzi do panowania bogów nad wszystkimi sztukami.

Oczywiście nadal, z odległości mojego pałacu w Nip- pur, wielbiłem daleką Grecję, ale dostrzegłem z czasem ograniczenia jej wspaniałej sztuki. Nie jest bomem rzeczą^dobrą ani słuszną, ani też prawdziwą zamykać sztukę na wyżynach Olimpu, gdzie nie ma miejsca dla człowieka z krwi i kości. Codziennym i najbardziej przejmującym doświadczeniem jest dla mnie odkrycie olśniewającego piękna w postaci prostej służebnicy, w twarzy żebraka, geście małego dziecka. Ale sztuka grecka nie chce dostrzec tego piękna kryjącego się w codzienności; dla niej istnieje tylko Zeus, Febus czy Diana. Zwróciłem się więc ku żydowskiej Biblii, która jest przede wszystkim wykładem surowego mono­teizmu. Wyczytałem tam, że Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo, wykonując w ten spo­sób nie tylko pierwszy portret, ale i pierwszy auto­portret w historii świata. Przeczytałem dalej, że na­kazał człowiekowi rozwijać się i rozmnażać, aby jego potomstwo pokryło całą ziemię. W ten sposób stwo­rzywszy swój wizerunek, Bóg wyraził wolę, aby został on powielony w nieskończoność i rozprzestrzenił się na cały świat.

Ta dwojaka intencja posłużyła za przykład dla więk­szości władców i tyranów; zaczęli oto rozpowszechniać własny wizerunek na obszarze swoich włości, każąc

odtwarzać go na monetach, które miały być nie tylltó bite w wielkich ilościach, ale również krążyć ze skrzy­ni do skrzyni, z kieszeni do kieszeni, z ręki do ręki. /

Potem wydarzyło się coś niepojętego, jakaś kata­strofa, zerwanie ciągłości, i Biblia, która zaczęła się od Boga portrecisty i autoportrecisty, jęła nagle po­tępiać obrazy i ich twórców. Ta klątwa zaciążyła nad całym Wschodem i stała się przyczyną moich nie­szczęść. Dlaczego? — zapytywałem sam siebie. Jak to się stało i czy nigdy nie będzie odwołania od tego wyroku?

Moje losy miały potoczyć się nowym torem, odkąd stanęła przede mną kwestia małżeństwa. Nie ulega wątpliwości, że miłosna edukacja księcia następcy tro­nu jest zawsze niepełna i w jakimś sensie pozorny. Dla­czego? Ponieważ towarzyszy jej zbyt wiele ułatwień. Młodzieniec z biednej rodziny czy po prostu niskiego pochodzenia, aby zaspokoić potrzeby serca i ciała, mu­si walczyć — ze społeczeństwem, z sobą samym, a czę­sto nawet z obiektem swej miłości — i w tej walce jego pragnienia zyskują kształt i siłę. Księciu nato­miast wystarczy skinąć dłonią, czasem tylko mrugnąć, aby to czy tamto przelotnie dojrzane ciało natychmiast znalazło się w jego łożu, nawet jeśli będzie to żona wezyra. Ta demoralizująca a zarazem nudna łatwość pozbawia go zarówno gwałtownych radości zdobywcy, jak subtelnych rozkoszy uwodziciela.

Pewnego razu ojciec spytał mnie we właściwy sobie sposób, beztrosko, żartobliwie i nie zobowiązująco — tym bardziej że sprawa leżała mu na sercu — czy nie myślałem o dniu, kiedy będę musiał objąć po nim tron, i czy nie powinienem zatem pomyśleć o żonie godnej tytułu władczyni królestwa Nippur. Nie mia­łem żadnych ambicji politycznych, co zaś do moich potrzeb erotycznych, to z przyczyn, o których przed chwilą wspomniałem, moja męska natura nie wysuwa-

la tak gwałtownych żądań, abym z tego powodu miał nie sypiać po nocach. Pytanie ojca, na które nie po­trafiłem odpowiedzieć, zaniepokoiło mnie jednak, a mcrże nawet miało przygotować mnie na cierpienie.

Karawany, które przybywały do Nippur hen, znad rzeki Tygrys, zarzuciły miejscowe bazary bogactwem plecionych wyrobów, karbunkułów, ozdobnych tkanin, bransolet inkrustowanych czarną emalią, surowego jed­wabiu, niewyprawionych skór i kutych w srebrze świecz­ników. Naturalnie, gdy tylko otwierano targ, pojawia­łem się natychmiast, aby krążyć pośród kramów i za­glądać na tyły sklepów, gdzie piętrzyły się stosy tych najprzeróżniejszych cudownych staroci, pachnących Wschodem i bezkresną przestrzenią pustyń. Byłem wówczas niejako osiadłym podróżnikiem, któremu eg­zotyczne przedmioty musiały zastąpić wielbłądy, stat­ki i latające dywany, pozwalając na ucieczkę gdzieś daleko, poza horyzont. I tak oto pewnego dnia zna­lazłem na targu lustro lub coś, co było kiedyś lustrem; • polerowaną metalową płytkę zastępował bądź pokrywał wizerunek malowany barwnymi mineralnymi farbami.

Był to portret młodej dziewczyny, bardzo bladej, o nie­bieskich oczach i bujnych czarnych włosach niesfornie opadających na czoło i ramiona. Na młodziutkiej twa­rzy malowała się zaskakująca powaga, nadając jej ry­som wyraz kapryśnej melancholii. Może dlatego, że spoglądałem na nią, trzymając zwierciadło w ręku na wysokości twarzy, wydało mi się, że jesteśmy do siebie trochę podobni, i sprawiło mi to przyjemność. Zapew­ne byliśmy mniej więcej w tym samym wieku; mie­liśmy oboje ciemne włosy i niebieskie oczy. Sądząc po kierunku, z którego przybywały karawany, dziew­czyna z lustra musiała przebyć lodowate wyżyny Asy­rii, zanim do mnie trafiła. Nabyłem zwierciadło, po czym puściłem wodze wyobraźni. Gdzie jest teraz nie­znajoma? Skąd pochodzi? Z Niniwy, Ekbatany, Rage?

^ A może dzieli nas nie tylko przestrzeń, ale i czas? Mo/ że portret namalowany został przed wiekiem, przeÓ dwoma wiekami, i prochy wdzięcznej modelki dawńo już spoczywają razem z prochami jej przodków? Przy­puszczenie to zupełnie mnie nie zmartwiło, sprąfriło natomiast, że jeszcze bardziej przywiązałem się do por­tretu, który tracąc swój materialny punkt odniesienia nabierał dla mnie większej wartości, wartości jakby absolutnej. Ta dziwna reakcja z mojej strony powinna była oświecić mnie co do prawdziwej natury moich uczuć!

Ojciec składał mi od czasu do czasu krótkie wizyty. Myśląc zapewne o pytaniu, jakie mi niedawno zadał, podszedł od razu do portretu-zwierciadła, a jego słowa przypomniały mi naturalnie o tym, że radził mi rozglą­dać się za narzeczoną.

— Oto kobieta, którą kocham; chcę, żeby została królową Nippuru — powiedziałem.

* Musiałem się jednak za chwilę przyznać, że nie mam najmniejszego pojęcia, ani jak się nazywa, ani skąd pochodzi, ani nawet ile ma lat. Wyglądało to na zwykłą dziecinadę, toteż ojciec wzruszył tylko ramionami i skierował się ku drzwiom. Nagle jednak zmienił zdanie i zawrócił.

— Czy zechciałbyś powierzyć mi ten przedmiot na trzy dni? — spytał.

Myśl o rozstaniu z portretem budziła we mnie nie­chęć. Trudno mi było jednak odmówić. Czując bolesne ukłucie w sercu zdałem sobie sprawę, jak bardzo się do niego przywiązałem.

Mój ojciec lubi uchodzić za frywolnego, ale pod tą maską kryje się człowiek poważny i skrupulatny. W trzy dni później pojawił się znów w moich komna­tach trzymając w ręku zwierciadło. Położył je na stole i rzekł po prostu:

— No widzisz. Ma na imię Malwina. Przebywa na

dworze satrapy Hyrkanii, którego jest daleką krewną. Ma osiemnaście lat. Czy chcesz, bym w twoim imieniu poprosił o jej rękę?

Szalona radość, jaką okazywałem odzyskawszy mój skarb, zwiodła mojego ojca. Natychmiast uznał, że de­cyzja została podjęta. Rozesławszy mnóstwo sług, aby wypytywali ludzi, przybywających karawanami z pół­nocnego 'wschodu, szybko zdobył wiadomość, kim jest młoda dziewczyna z portretu. Zaraz też wyprawił świetne poselstwo do Samariany, letniej rezydencji satrapy Hyrkanii. W trzy miesiące później Malwina i ja stanęliśmy naprzeciw siebie z zasłoniętą twarzą, zgodnie ze ślubnym ceremoniałem przyjętym w Nip- pur, i zanim zdążyliśmy na siebie popatrzeć i odezwać się, byliśmy już małżeństwem.

Myślę, że nikt nie zdziwi się, jeśli powiem, że z go­rączkową ciekawością czekałem na chwilę, kiedy Mal­wina odsłoni swoją twarz i będę mógł cieszyć się jej podobieństwem do portretu. Wydaje się to naturalne, prawda? Ale przy głębszym zastanowieniu trudno nie dostrzec w tym wszystkim jakiegoś przedziwnego pa­radoksu! Przecież portret jest tylko martwym przed­miotem, wykonanym ludzką ręką na obraz żywej twa­rzy, swego pierwowzoru. To portret powinien być po­dobny do twarzy, a nie odwrotnie. Ale dla mnie wszy­stko zaczęło się od portretu. Bez nacisków ze strony ojca i otoczenia nigdy nie pomyślałbym o jakiejś Mai- winie z dalekiej krainy leżącej nad Morzem Hyrkań- skim \ Wystarczał mi obraz. To ku niemu kierowała się moja miłość, a żywa dziewczyna wzbudzała moje uczucia pośrednio, o tyle tylko, o ile znajdowałem w jej rysach odbicie uwielbianego dzieła sztuki. Czy istnieje jakieś słowo na określenie tej dziwnej per- wersji? Słyszałem o pewnej dziedziczce wielkiego ma­jątku, która żyjąc samotnie, tylko ze sforą chartów, okazywała im — jak powiadano — najdalej idące

względy. Nazywano to zoofilią. Czy należałoby stwo­rzyć słowo ikonojilia na mój wyłączny użytek?

Życie ludzkie jest ciągiem ustępstw i kompromisów. Oboje z Malwiną pogodziliśmy się z sytuacją, która choć wynikła z nieporozumienia, nie była jednak nie­znośna. Portret wisiał stale na ścianie w naszej kom­nacie, Można powiedzieć, że patronowa! naszym mał­żeńskim rozkoszom i nikt nie mógł podejrzewać — na­wet Malwina — że do niego kierują się moje namiętne porywy, podczas gdy ona sama pełni tylko rolę za­stępczą. Ale płynące lata nieubłaganie drążyły prze­paść pomiędzy portretem a jego modelem. Malwina rozkwitała. Kiedy braliśmy ślub, jej twarz i ciało mia­ły w sobie jeszcze coś dziecięcego. Teraz była piękna majestatyczną urodą dojrzalej kobiety, która nieba­wem miała zostać królową. Doczekaliśmy się potom­stwa. Każdy połóg jeszcze bardziej oddalał moją mał­żonkę od jej uśmiechniętego i zarazem melancholijne­go wizerunku, który nadal budził we mnie gorące uczucia.

Moja najstarsza córka miała już około siedmiu lat, kiedy wydarzyła się pewna błaha scena, której nikt nie zauważył, a która wstrząsnęła moim życiem. Mi­randa, wychowywana przez niańkę, rzadko zaglądała do komnaty rodziców. Toteż gdy wołaliśmy ją do sie­bie, rozglądała się ciekawie na wszystkie strony sze­roko rozwarytmi ze zdumienia oczami. Tego dnia dziewczynka zbliżyła się do naszego małżeńskiego loża i spojrzawszy w górę, wskazała palcem na wiszący nad nim portret.

— Kto to? — spytała.

W tej samej chwili kiedy wypowiedziała te proste słowa, na jej naiwnej bledziutkiej twarzy o niebie­skich oczach, która w obramowaniu czarnych loków wydawała się jeszcze szczuplejsza, ujrzałem nagle wy­raz kapryśnej melancholii; tak, wyraz twarzy znany

mi z portretu, na który wskazywała, jakby lustro,, odzyskując swoją moc odbijania, ukazywało obraz ma­lej dziewczynki. Głębokie, cudowne wzruszenie na­pełniło moje oczy łzami. Zdjąłem obraz ze ściany, ^ przyciągnąłem dziewczynkę do siebie i zbliżyłem por­tret do jej świeżej buzi.

— Przyjrzyj się dobrze — powiedziałem. — Pytasz, kto to jest? Popatrz, to ktoś, kogo znasz.

Milczała uparcie. Było to milczenie okrutne i obra- źliwe dla jej matki, której wyraźnie nie chciała roz­poznać na tym młodzieńczym portrecie.

— Przecież to ty, ty już niedługo, kiedy będziesz większa. Weź sobie ten obrazek. Daję ci go. Powiesisz go nad łóżeczkiem i każdego ranka będziesz na niego patrzeć i mówić: „Dzień dobry, Miranda!” I z dnia na dzień będziesz do niego coraz bardziej podobna, zobaczysz.

Wpatrując się w portret, posłusznie, z dziecinną po­wagą powtórzyła; ,,Dzień dobry, Miranda!” Potem wsunęła go pod pachę i uciekła.

Nazajutrz poleciłem zawiadomić Malwinę, że odtąd będziemy zajmowali osobne pokoje. Niedługo potem śmierć mojego ojca i nasza koronacja przyćmiły ten mało ciekawy epilog naszego maUońskiego pożycia.

Dotykiem i wzrokiem, jakby chcąc wyczytać w niej przyszłość, badam grudkę mirry, którą dawno temu podarował mi Maalek, jako substancję zdolną zapewnić wieczność temu, co przemija, to znaczy nadać niezni- szczalność skazanemu na rozkład ciału motyla lub czło­wieka. Bo naprawdę cale moje życie rozgrywa się po­między tymi dwoma biegunami: czasem i wiecznością.

W Grecji znalazłem wieczność wcieloną w nieruchome, acz pełne wdzięku boskie plemię posągów, nad któ­rym stoi słońce, samo jak boski posąg Apolłinu. Moje

małżeństwo na nowo zanurzyło mnie w ciężką materię czasu, gdzie wszystko starzeje się i ulega zniszczeniu, Jm bardziej hyrkańska księżniczka posuwała się w.la­tach, tym wyraźniej widziałem, jak z roku na rok za­ciera się jej podobieństwo do uroczego portretu, tak przeze mnie kochanego. Teraz wiem już, że odnajdę światło i prawdziwy spokój dopiero w dniu, kiedy ujrzę dzieło sztuki, w którym ulotna i wstrząsająca ludzka prawda stopi się w jedno z potęgą boskiej wieczności. Ale czy kiedykolwiek ktoś odważył się śnić o tak nieprawdopodobnym zespoleniu?

Sprawy królestwa zatrzymały mnie w Nippur przez kilka lat. Potem, kiedy rozwiązałem już najważniejsze problemy wewnętrzne i zewnętrzne, jakie pozostawił mi w spadku ojciec, a przede wszystkim kiedy poją­łem, że podstawową cnotą władcy jest umiejętność otaczania się zdolnymi i godnymi zaufania ludźmi, mogłem poświęcić się podróżom. Rzeczywistym i nie skrywanym celem tych wypraw było poznanie bo­gactw sztuki sąsiednich krajów, a także ewentualne nabycie ich na własność. Mówiąc, że władca powinien ufać ministrom, których sam powołał, muszę dodać, że nie należy kusić diabła i trzeba też myśleć o nie­zbędnych środkach ostrożności, aby zapobiec najgor­szemu. Jeśli chodzi o mnie; to przywróciłem należytą rangę dawnemu zwyczajowi nakazującemu młodych chłopców szlachetnego rodu wysyłać na dwór króla. Służyli mu tam jako paziowie i uczyli się, jednocześnie nawiązując przyjaźnie użyteczne w przyszłości. Wy­jeżdżając nigdy nie pozostawiałem na istotnie odpo­wiedzialnym stanowisku kogoś, kto by mi choć jedne­go ze swych synów nie powierzył jako towarzysza wy­prawy. W ten sposób miałem do dyspozycji eskortę składającą się z młodzieńców ze świetnych rodów; uprzyjemniali mi podróż, kształcili się poznając no­wych ludzi i nowe sprawy, a dla ministrów pozosta­

łych w Nippur byli na tyle poważnymi zakładnikami, by oparli się oni pokusie dokonania przewrotu. In­stytucja dobrze spełniała swoje zadanie i z czasem nabrała pewnego rodzaju autonomii. Moi paziowie — a wśród nich, rzecz jasna, znajdowali się również moi synowie — idąc za naturalną skłonnością, częstą u mło­dych ludzi, utworzyli coś w rodzaju tajnego związku, który za godło przyjął kwiat narcyza. Muszę powie­dzieć. że podobało mi się to naiwne, trochę wyzywają­ce wyznanie miłości, jaką młodość darzy samą siebie. Przeżywane wspólnie doświadczenia, pewnego rodzaju wyobcowanie ze społeczeństwa Nippuru, spowodowane naszymi częstymi podróżami, szczypta pogardy dla o- siadłych mieszkańców stolicy, zasklepionych w swoich przesądach i przyzwyczajeniach, wszystko to sprawia­ło, że moi chłopcy — Narcyzi — stworzyli postępowy ośrodek życia politycznego, i spodziewam się po nich wiele dobrego w przyszłości, kiedy ja sam i ludzie z mojego pokolenia usuniemy się już od władzy.

Celem jednej z naszych pierwszych podróży był* oczywiście Grecja i jej najdalsze zakątki. Pragnąłem, aby moi młodzi towarzysze doznali podobnego olśnie­nia, jak ja przed dwudziestu laty, w radosnym więc podnieceniu wsiedliśmy w Sydonie na pokład fenickie- go żaglowca. Może z biegiem lat zmienił się mój spo­sób patrzenia, a może sprawiła to obecność paziów, ale nie odnalazłem tym razem Grecji mojej młodości, od­kryłem za to Grecję zupełnie inną, Moi paziowie, pełni inicjatywy i spragnieni kontaktów z ludźmi, szybko zostali zaakceptowani przez ateńską młodzież, która stanowi zresztą bardzo otwarte środowisko. Zadziwia­ło mnie, jak prędko przyswoili sobie jej język, prze­jęli jej sposób ubierania się, wypełnili łaźnie, teatry i gimnazjony. Niekiedy wprost trudno mi było ich od­różnić pośród greckich efebów, tłoczących się w pale- strach i łaźniach parowych. Byłem dumny, że tak

dobrze się prezentują, i z góry cieszyłem się na myśl, ile nowego wniosą i jak wzbogacą życie zasiedziałych mieszczuchów Nippuru. Radowało mnie nawet to, że stali się adeptami pewnej formy miłości — z której Grecja słynie, nie tyle ze względu na samą praktykę, znaną na całym świecie, co z uwagi na towarzyszącą jej nieskrępowaną jawność — gdyż potrafi ona wnieść lekkie i niegroźne urozmaicenie w nużące obowiązki małżeńskie.

Ale to miasto, co swoją kulturą olśniło świat, nie składało się tylko z gimnastyków, aktorów, masaży­stów i mistrzów szermierki. Ja spędzałem tam urocze wieczory pod portykiem zwieńczonym girlandami liści, popijając białe wino z Tassos i rozprawiając z męż­czyznami oraz kobietami o zdumiewającym wykształ­ceniu. Byli sceptyczni, ciekawi wszystkiego, subtelni, dowcipni i bardzo gościnni, jednakże szybko zrozumia­łem, że niewiele można oczekiwać od ludzi o tak wyra­finowanej kulturze, bo ich powierzchowny umysł, oschłe serce i jałowa wyobraźnia wytwarzały atmosfe­rę bliską próżni. Moja pierwsza podróż do Grecji uka­zała mi tylko bogów. Za drugim razem zobaczyłem ludzi. Niestety nic ich ze sobą nie łączyło. Być może przed wiekami zamieszkiwali tę ziemię wieśniacy i wojownicy, myśliciele, nadludzie żyjący na równej stopie z mieszkańcami Olimpu. Łączyły ich zażyłe stosunki z półbogami, faunami, satyrami, Kastorem, Polluksem, Heraklesem, gigantami i centaurami. Po­tem byli genialni twórcy, ich potężny głos dobiega nas z głębi dziejów: Homer., Hezjod, Pindar, Ajschylos, Sofokles, Eurypides. Ci, których spotykałem teraz, nie byli ich bezpośrednimi spodkobiercami ani nawet dzie­dzicami spadkobierców. Grecja, jaką ujrzałem podczas pierwszej podróży, była tylko cudownym obrazem. Mo­ja druga podróż uśmiadomiła mi, że ten obraz to tylko maska bez twarzy, a za nią kryje się pustka!

Mniejsza o to! Statek, wiozący nas z powrotem, wy­ładowany był po burty popiersiami, torsami posągów, płaskorzeźbami i ceramiką. Ze też nie 'ńiogłem ro­zebrać całej świątyni i zabrać jej ze sobą w kawał­kach! W każdym razie po tej pierwszej wyprawie na­rodził się pomysł Baltazareum, inaczej mówiąc fun­dacji królewskiej, która wystawiać będzie moje zbiory i dzieła sztuki nabyte przez skarb państwa. Baltaza­reum wzbogacało się po każdej nowej wyprawie, można w nim było ujrzeć coraz to inne bogactwa: punickie mozaiki, egipskie sarkofagi, perskie miniatury, cypryj­skie tkaniny, a nawet posążki hinduskich bóstw z trą­bami słoni, wszystko w odpowiednich działach. To mu­zeum dość przypadkowo, przyznaję, gromadzące swoje eksponaty, było moją dumą i celem nie tylko moich podróży, ale i całego życia. Kiedy udało mi się zdobyć jakiś nowy skarb, budziłem się w nocy i śmiałem z radości, wyobrażając go sobie na odpowiednim miejscu pośród moich zbiorów. Ten entuzjazm zaraził moich Narcyzów; siłą rzeczy stali się znawcami wszelakiego pochodzenia mirabiliów, które wyszukiwali dla mnie i zwozili z młodzieńczym zapałem. Nie traciłem zresztą nadziei, że pewnego dnia świetna edukacja artystyczna, jaką mi zawdzięczali, zacznie owocować i ten czy ów spośród nich weźmie do ręki pędzel, rylec lub dłuto. Widok arcydzieła bowiem powinien pobudzać do twór­czości, a dzieło sztuki osiąga swoją pełnię dopiero wte­dy, gdy pod jego wpływem rodzą się dzieła następne. Gorąco więc popierałem poszukiwania i próby mło­dzieńca należącego do naszej grupy; zwał się Assur i pochodził z Babilonu. Pomijając wrogie nastawienie naszego duchowieństwa, wiedziałem, że chłopak bory­ka się z zasadniczą trudnością; już przedtem o niej napomknąłem. Chodzi o sprzeczność pomiędzy hiera­tycznym charakterem sztuki, z jaką mieliśmy dotąd do czynienia, i spontanicznymi przejawami życia, którego

najprostsze formy budziły jego radosny podziw. Po­szukiwał więc tego, czego i ja szukałem, choć — ze względu na swój młody wiek — bardziej gorączkowo i niespokojnie.

Potem nastąpiła katastrofa, mroczny zamach w bez­księżycową noc, jesienne przesilenie, kiedy to z krainy wiecznej młodości, gdzie zamknąłem się otoczony moimi Narcyzami i cudownymi skarbami, wszedłem zupełnie nagle w samotną, gorzką starość. W przeciągu kilku godzin zaledwie moje ciało zgarbiło się, moje włosy pobielały, wzrok osłabł, słuch stępiał, nogi stały się ciężkie, a mój członek skurczył się i zwiotczał.

Znajdowaliśmy się właśnie w Suzie, gdzie pośród ruin Apadany Dariusza I staraliśmy się odkryć to, co miała nam do przekazania dynastia Achemenidów. Plony naszych poszukiwań były bogate, ale kryły w sobie jakąś złowrogą wróżbę. Zwłaszcza odkopane przez nas malowane wazy mówiły tylko o cierpieniu, upadku i śmierci. Są znaki, które nie mylą. Wydobywaliśmy właśnie z jakiegoś grobowca czaszki inkrustowane chry- zem — a jest to kamień zawsze przynoszący nieszczę­ście — gdy na horyzoncie ujrzeliśmy nagle czarnego rumaka; pędził ku nam z zachodu, wznosząc tumany kurzu. Z trudem rozpoznaliśmy w jeźdźcu młodszego brata jednego z moich paziów, tak bardzo odmieniła go szaleńcza, pięciodniowa galopada i straszna wiadomość, którą przywoził. Baltazareum przestało istnieć. Zosta­ło oblężone przez rozwścieczony tłum w czasie rozru­chów, jakie wybuchły w najbiedniejszych dzielnicach miasta. Wierni słudzy, próbujący bronić wejścia, padli zmasakrowani. Potem rozpoczęło się systematyczne plądrowanie zbiorów. Nie ostało się nic. To, czego nie dało się wynieść, niszczono i rozbijano ciężkimi narzę­dziami. Z powiewających sztandarów i okrzyków wznoszonych przez tłum wynikałoby, że gniew ludu miał podłoże religijne. Chciano wreszcie skończyć z

instytucją, której zbiory obrażały kult prawdziwego Boga i jawnie gwałciły zakaz tworzenia posągów i wi­zerunków oraz oddawania im czci.

Jasne zatem było, kto stoi za tą zbrodnią. Znałem dość dobrze pospólstwo gnieżdżące się w nędznych dzielnicach i wiedziałem, że niewiele obchodzi je wia­ra w prawdziwego Boga czy kult obrazów. Za to jest ono podatne na wszelkie hasła, jeśli towarzyszą im po­darki w postaci pieniędzy czy alkoholu. Trudno było nie dostrzec, że wikariusz Szeddad maczał palce w tych rzekomych rozruchach ludowych. Ale oczywiście umiał pozostać w cieniu. Mój najgorszy wróg zadał mi cios nie odsłaniając przyłbicy. Mszcząc się na nim postąpiłbym jak tyran i ściągnąłbym na siebie prze­kleństwo całej ludności poddanej kapłanom. Odnale­ziono i sprzedano w niewolę tylko podżegaczy oraz tych, którym udowodniono, że zadali śmiertelne rany strażnikom Baltazareum. Potem usunąłem się i zaszy­łem w moim pałacu. I ja byłem śmiertelnie ranny.

Wtedy właśnie zaczęto mówić o komecie. Opowia­dano, że przybywa, z południowego zachodu i kieruje się na północ. Moi chaldejscy astrologowie byli ogrom­nie poruszeni i dyskutowali bez końca, zastanawiając się, jakie znaczenie należy przypisać temu zjawisku. Zgadzali się co do jednego: ma ono złowrogi cha­rakter. Pojawienie się niezwykłych meteorów poprze­dza jakoby epidemie, susze, trzęsienia ziemi, rządy krwawego despoty. Prześcigali się więc w pesymistycz­nych przepowiedniach. Ponury nastrój, w jaki popad­łem, skłaniał mnie do przekory. Ku ich wielkiemu zdu­mieniu orzekłem stanowczo, że obecna sytuacja jest tak niepomyślna, że trudno o coś gorszego i każda głę­boka zmiana winna okazać się korzystna. Tak więc zbliżająca się kometa jest dobrą wróżbą... Kiedy zaś ukazała się wreszcie na nippurskim niebie, moje in­terpretacje wprawiły tych nadwornych mędrków w

całkowite osłupienie. Chciałbym tu wyjaśnić, że w moim przekonaniu zniszczenie Baltazareum żywo przy­pominało zdarzenie sprzed pięćdziesięciu lat, kiedy to postradałem pięknego motyla, pazia Baltazara. Padł on ofiarą tego samego ślepego fanatyzmu. Rozgoryczony i pełen głębokiej urazy, utożsamiałem przepięknego owada, noszącego na własnym ciele moją podobiznę, z pałacem, w którym zawarłem to, co najlepsze w moim życiu. Toteż kiedy nad naszymi głowami uka­zała się migocząca, kapryśnie pomykająca gwiazda, z całym spokojem oświadczyłem, źe jest to niezwykły motyl, motyl-anioł, noszący na swej sukni pomiędzy skrzydłami wizerunek jakiegoś władcy, i zapowiada tym, co chcą go słuchać, że na zachodzie przygotowuje się głęboka i dobroczynna w skutkach przemiana. Ża­den z moich uczonych gryzi-chmurków nie ośmielił się zaprzeczyć. Niektórzy nawet, chcąc mi się przypo­dobać, całkowicie zgadzali się ze mną, tak że w końcu sam uwierzyłem w to, co na początku głosiłem z czy­stej przekory. I tak narodził się we mnie pomysł, aby pozostawić hen, za sobą wszystką gorycz, żal i roz­drażnienie i raz jeszcze puścić się w podróż w ślad za świetlistym motylem, tak jak niegdyś ruszyłem z siat­ką na owady i odkryłem cudowną hodowlę Maaleka.

Moi paziowie, których po zniszczeniu Baltazareum ogarnęły smutek i nuda, nie posiadali się teraz z ra­dości szykując konie i zapasy do dalekiej wyprawy na zachód. We mnie zaś obudziło się wspomnienie Maale­ka i jego motyli i odtąd nie rozstawałem się z grudką mirry, którą mi podarował. W tej pachnącej, przejrzy­stej substancji dostrzegałem jakby obietnicę rozwią­zania bolesnej, rozdzierającej mnie sprzeczności. W sta­rożytnym Egipcie służyła do balsamowania zwłok; dzięki niej nietrwałe ludzkie ciało dostępowało wiecz­ności. Wyruszając w nieznaną drogę, w wieku, kiedy człowiek myśli raczej o spokojnej starości i zaczyna

żyć wspomnieniami, nie szukałem tak jak inni nowej drogi ku morzu, źródłom Nilu czy Słupom Herkulesa, lecz możliwości pogodzenia ze sobą bezosobowej i po­nadczasowej złotej maski greckich bogów i... dziecin­nie poważnej twarzy mojej małej Mirandy.

Z Nippur do Hebronu trzeba liczyć około stu dni marszu, jeśli chce się uniknąć przeprawy prze2 Morze Martwe i obejść je od południa. Każdej nocy świetli­sty motyl pokazywał się nam na zachodzie, a w dzień czułem, że moje ciało i duch odzyskują młodzieńcze siły. Nasza podróż była jednym wielkim świętem i z każdym kolejnym etapem stawała się coraz bardziej radosna. Kiedy znajdowaliśmy się już nie dalej jak

o dwa dni drogi od Hebronu, moi konni zwiadowcy donieśli, że z Egiptu — a prawdopodobnie z Nubii — zbliża się ku nam karawana wielbłądów prowadzona przez Murzynów, ale, jak się zdaje, mają oni pokojowe zamiary. Rozłożyliśmy obóz u bram Hebronu, a w dwadzieścia cztery godziny potem przed strażnikami mojego namiotu pojawił się wysłannik króla Meroe.

MELCHIOR, KSIĄŻĘ PALMIRENY

Jestem królem, ale jestem biedny. Być może legen­da uczyni ze mnie mędrca, który przybywszy złożyć hołd Zbawicielowi ofiarował mu w darze złoto. By­łaby to zabawna, lecz dość gorzka ironia losu, choć w w jakiś sposób jest to zgodne z prawdą. Inni mają świtę, wierzchowce, namioty, zastawę stołową. Tak być powinno. Władca nie podróżuje bez godnego orszaku oraz ekwipunku. Ja jestem sam, jeśli nie liczyć stale towarzyszącego mi starca. To mój dawny nauczyciel — kiedyś uratował mi życie i nie opuszcza mnie nadal, ale ze względu na wiek on bardziej potrzebuje mojej pomocy niż ja jego usług. Szliśmy pieszo od Palmire- ny jak włóczędzy, za cały bagaż mając tobołek na ple­cach. Przebyliśmy lasy i rzeki, pustynie i stepy. Do Damaszku udało nam się wejść w przebraniu wędrow­nych handlarzy; założyliśmy miękkie czapki, przez ra­mię przewiesiliśmy torby. Przy wejściu do Jerozolimy kij i mała mycka pozwoliły nam przedzierzgnąć się w pielgrzymów. Mogliśmy się bowiem obawiać zarówno pościgu ze strony naszych rodaków, jak i wrogości, jaką w stosunku do podróżych o nieokreślonym statu­sie żywią mieszkańcy krajów, które przemierzaliśmy.

Pochodzimy z Palmiry, po hebrajsku zwanej Tad- mor, miasta palm, różowego miasta, zbudowanego przez Salomona po zdobyciu Hamath-Zoba. To moje ro­dzinne miasto. Moje miasto. Opuszczając je zabrałem

ze sobą tylko jeden przedmiot, ale za to był on dla mnie dowodem mojego wysokiego urodzenia i zarazem rodzinną pamiątkę: złotą monetę z podobizną mojego ojca, króla Teodema, zaszytą w połę płaszcza. Jestem bowiem księciem, następcą tronu królestwa Palmire- ny, a od śmierci monarchy, która nastąpiła w dość ta­jemniczych okolicznościach, jego prawowitym władcą.

Przez długi czas monarcha ten pozostawał bez po­tomstwa i jego młodszy brat Atmar, książę Hamathu nad Orontem, posiadający zresztą liczne żony oraz dzieci, uważał się za prawowitego następcę tronu. Tak przynajmniej wywnioskowałem z gwałtownej wrogo­ści, jaką mi zawsze okazywał. Moje narodziny musiały być ciężkim ciosem dla jego ambicji. Los spłatał mu figla, lecz on nigdy się z tym naprawdę nie pogodził. Podczas jednej z wypraw na wschodni brzeg Eufratu mój ojciec poznał i pokochał prostą dziewczynę z ple­mienia Beduinów. Wiadomość, że zostanie matką, na­pełniła go zdumieniem i radością. Natychmiast odpra­wił królową Euforbię i na tronie posadził nową żonę, która z wrodzoną godnością przyjęła nagłe przejście z namiotu koczowników do pałacu w Palmirze. Później dowiedziałem się, że stryj wyrażał wątpliwości co do mojego pochodzenia, obraźliwe zarówno w stosunku do n^go ojca jak i matki. Doprowadziło to do zerwa­nia między braćmi. Atmar spotkał się jednak z od­mową, gdy próbował później namówić królową Eufor­bię, aby zamieszkała w Hamath, gdzie, jak twierdził, czeka przeznaczony do jej dyspozycji pałac. Niewątpli­wie spodziewał się znaleźć w niej naturalnego sprzy­mierzeńca i nakłonić ją do poufnych zwierzeń, które dałoby się wykorzystać przeciwko bratu. Była wład­czyni wycofała się z nienaganną godnością i stanowczo zatrzasnęła drzwi przed intrygantami. Albowiem mię­dzy Hamath i Palmirą krążyli bezustannie szpiedzy, konspiratorzy oraz zwyczajni oportuniści. Ojciec wie-

dział o tym. Po dość podejrzanym wypadku na polo­waniu, kiedy to omal nie postradałem życia w wieku czternastu lat, kazał mnie starannie pilnować i na tym poprzestał. Znacznie mniej obawiał się o własne życie. Nie miał oczywiście racji. Ale nigdy nie dowiemy się, ozy wino z Riblah — wypełniona nim do połowy czar­ka wypadła mu z dłoni, gdy runął na ziemię niczym trafiony w samo serce — miało jakiś związek z jego nagłą śmiercią. Kiedy przybyłem na miejsce, nie dało się już zebrać rozlanego płynu, a dzban, z którego wino nalewano, dziwnym trafem okazał się pusty. Zaraz też liczni dworzanie, którzy, jak dotąd sądziłem, byli szcze­rze oddani władcy, czy też trzymali się z dala od intryg nie licząc na zaszczyty, zrzucili maski i ujawnili się jako gorący zwolennicy księcia Atmara, a tym samym, -oczywiście, przeciwni mojemu wstąpieniu na tron.

Wydałem niezbędne rozkazy dotyczące pogrzebu ojca. Smutek oraz liczne obowiązki, jakie na mnie spadły, bardzo mnie wyczerpały. Nazajutrz miałem zostać uroczyście przedstawiony dwudziestoosobowej Radzie Królestwa, aby oficjalnie uznała mnie następcą tronu, który wkrótce obejmie władzę po ojcu. Wypo­czywałem właśnie, kiedy o bladym świcie zjawił się Baktiar, mój dawny opiekun; był zawsze dla mnie jakby drugim ojcem-. Kazał się wprowadzić i o^viad- czył, że powinienem natychmiast wstać i jak najszyb­ciej uciekać. To, czego się od niego dowiedziałem, prze­rastało najczarniejsze wyobrażenia. Królowa, moja matka, została uprowadzona. Próbowano zmusić ją do podpisania kłamliwych zeznań, stwierdzających, że by­łem owocem miłości, jaka potajemnie łączyła ją z pew­nym koczownikiem należącym do jej plemienia. Spi­skowcy grozili jej moją śmiercią, jeśli nie złoży tej obelżywej deklaracji. Z pewnością Rada, której człon­kowie zostali w dwu trzecich przekupieni, uchyliłaby moje prawo do tronu, aby oddać koronę stryjowi. Tyl­

ko moja ucieczka mogła oszczędzić królowej wyboru, przed jakim musiałaby stanąć, Spiskowcy będą musie­li ją uwolnić, a ja ujdę cało, choć czekać mnie będzie skrajna nędza i nawet nie będzie mi wolno 'nosić prawdziwego imienia.

Tak więc uciekliśmy podziemiami łączącymi pałac z nekropolą. Los zdecydował o tym, że po drodze mo­głem oddać cześć przodkom i podumać chwilę przed grobowcem przygotowanym dla ojca zgodnie z rozka­zami, jakie parę godzin wcześniej sam wydałem. Aby zmylić pościg, obraliśmy kierunek na pozór najmniej zgodny z rozsądkiem. Zamiast uciekać na wschód, do Asyrii, gdzie moglibyśmy znaleźć azyl — nie mieliśmy jednak żadnej szansy dotrzeć do Eufratu, zanim nas dościgną — skierowaliśmy się na zachód, ku miastu Hamath, siedzibie mojego najgorszego wroga. I tak na­zajutrz, leżąc w ukryciu za głazami pośród skalnego rumowiska, miałem sposobność zobaczyć przejeżdżają­cy orszak stryja Atmara. A więc wyruszył w drogę do Palmiry nie czekając nawet na wiadomość o de­cyzji Rady: tak pewny był swego. Ten pośpiech dał mi odczuć rozmiar zdrady, jakiej padłem ofiarą,

Musieliśmy żebrać, aby utrzymać się przy życiu. Ta ciężka próba niewątpliwie wzbogaciła moje do­świadczenie. Przede wszystkim poznałem mój lud od całkiem innej strony, niż dane mi to było do tej pory. Jako syn władcy miałem okazję przewodniczyć paro­krotnie rozdzielaniu żywności pomiędzy biedaków z Palmiry. Z właściwą dla mojego wieku nieświadomo­ścią i z lekkim sercem odgrywałem schlebiającą mi i pozornie łatwą rolę szlachetnego dobroczyńcy, który z pełnymi rękoma pochyla się nad maluczkimi. I oto teraz ja byłem żebrakiem, stukałem do drzwi i wycią­gałem czapkę w kierunku przechodniów. Cóż za prze­dziwna i błogosławiona odmiana losu! Z początku nie mogłem pozbyć się myśli, że padłem ofiarą okrutnej

niesprawiedliwości: wszak bogaci, których błagałem

0 jałmużnę, w świetle prawa byli moimi poddanymi

1 teoretycznie wystarczyłoby mi skinąć dłonią, aby ze­słać ich do kopalni bądź na ścięcie. Moja twarz zdra­dzała zapewne te ponure myśli. Jedni z pogardą rzu­cali mi pieniądze bądź odtrącali mnie, wcale na mnie nie patrząc. Inni, odstraszeni moją miną, odsuwali mnie w milczeniu albo wręcz przyganiali: „Za hardo spoglądasz jak na żebraka” lub też: „Nie karmię psów, które kąsają'*. Niekiedy słyszałem nawet dość cyniczne rady: „Jeśli taki chwat z ciebie, czemu nie weźmiesz sam, zamiast żebrać!'' albo: „W twoim wieku i z ta­kimi oczami lepiej byś wyruszył na gościńce, a nie stal u bram świątyni!” Pojąłem, że królewska krew w połączeniu z ubóstwem łatwiej czyni z człowieka zbójcę niż żebraka, ale zarówno król jak zbójca i że­brak pozostają na marginesie zwykłych stosunków pa­nujących między ludźmi i nic nie zdobywają ani pracą, ani drogą wymiany. Te obserwacje wraz ze świeżym wspomnieniem zamachu, który pozbawił mnie króle­stwa, pozwoliły mi odkryć niepewność tych trzech sta­nów. Może kiedyś — myślałem — nastanie taki porzą­dek społeczny, że nie będzie już miejsca ani dla króla, ani dla zbójcy, ani dla żebraka.

Pobyt w Jerozolimie i wizyta, jaką złożyliśmy kró­lowi Herodowi Wielkiemu, miały dostarczyć mi no­wych przeżyć i skierować moje myśli na inne tory.

Od śmierci ojca miałem wrażenie, że czas płynie z jakąś nienormalną prędkością, jakby nagłymi skokami, obfitując w gwałtowne przemiany i niespodziewane wstrząsy. Jednym z takich wstrząsów było dla mnie odkrycie Jerozolimy. Wzgórza Samarii przebyliśmy w towarzystwie pewnego ortodoksyjnego Żyda, któremu tylko strach przed dzikim zwierzem i zbójcami kazał przyłączyć się do cudzoziemców, nieczystych barba­rzyńców, za jakich nas uważał. Cały czas mamrotał

BO

pod nosem swoje modlitwy, co stanowiło dlań świetny pretekst, by uniknąć wszelkich rozmów.

Kiedy znaleźliśmy się na szczycie łysego wzgórza, nagle zastygł w bezruchu i rozłożywszy ramiona tak, abyśmy nie mogli stanąć przed nim, trwał w milcze­niu. Wreszcie po trzykroć wykrzyknął jakby w eksta- zię: „Święta! Święta! Święta!”

Istotnie. Przed nami, u stóp góry Skopus, na której staliśmy, leżała Jerozolima. Po raz pierwszy widziałem miasto większe i potężniejsze od mojej rodzinnej Pal­miry. Jakże różniła się ta stolica Heroda od różowo- -zielonego palmowego gaju, skąd przybywałem! W do­le, pod nami, chaotycznie piętrzyły się tarasy i bryły budynków, ciasno otoczone pierścieniem obronnych murów o flankach groźnych jak zęby potrzasku. Całe miasto, poprzecinane ciemnymi uliczkami i schodami, tonęło w jednostajnym szarym świetle; nad nim, ku niebu gdzieniegdzie wznosiły się dymy i smutny da­leki zgiełk zmieszany z krzykiem dzieci i naszczekiwa- niem psów — zgiełk, który również wydawał się szary. To mrowie domów i budowli kończyło się po wschod­niej stronie miasta jasnozieloną i srebrzystą plamą, Górą Oliwną, dalej ciągnęły się jałowe i posępne ob­szary doliny Jozafata. Na zachodzie granicę zabudo­wań stanowił łysy kopiec, góra Golgota, w głębi zaś, od południa, grobowce i groty Gehenny, przepastna otchłań opadająca stromo na sześćset stóp poniżej po­ziomu miasta.

Gdy podeszliśmy bliżej, naszym oczom ukazały się trzy gigantyczne, zwaliste konstrukcje; ich mury i wie­że przygniatały swym ogromem ciżbę otaczających je domów. Były to: pałac Heroda, groźna twierdza z nieociosanych kamieni, wznoszący się w centrum mia­sta pałac Hasmonejczyków, starszy i o przepychu mniej ostentacyjnym, wreszcie położona we wschod­niej części świątynia żydowska, jeszcze nie dokończo­

na, potężna budowla, cyklopowa, babilońska, o impo­nującym majestacie, prawdziwie święte miasto w obrą­bie świeckiej metropolii. Jej kolumnady, portyki, dzie­dzińce, monumentalne schody wznosiły się stopniowo aż ku sanktuarium, które było najświętszym jądrem królestwa Jahwe.

Weszliimy do miasta przez Bramę Beniamina i na­tychmiast uniosła nas fala tłumu ogarniętego jakimś niecodziennym ożywieniem. Baktiar wywiedział się

0 przyczyny tej gorączki; nie, to nie święto ani zapo­wiedź wojny czy przygotowania do ślubu księcia wy­wołały owo poruszenie. Spowodowała je wi2yta dwu królewskich gości; jeden przybywał z południa, drugi zaś z Chaldei. Podróżowali razem od Hebronu i teraz, czekając na audiencję u Heroda, zajmowali wraz ze świtą wszystkie wolne gospody i kwatery.

Wiadomość wzbudziła we mnie wielki niepokój. Od najmłodszych lat byłem chowany w atmosferze podzi­wu i grozy, jaka otaczała postać Heroda. Należy po­wiedzieć, że cały Wschód rozbrzmiewał od trzydziestu lat echem jego zbrodni i wielkich czynów, jękami jego ofiar i dźwiękiem zwycięskich fanfar. Teraz, kiedy niebezpieczeństwo groziło mi ze wszystkich stron, a je­dyną formą obrony było pozostawać w ukryciu, trzeba by doprawdy szaleńczej odwagi, aby oddać się w ręce tyrana. Mój ojciec zawsze zachowywał ostrożny dy­stans w stosunku do tego groźnego sąsiada i nikt nie mógłby mu zarzucić, że kiedykolwiek okazał przyjaźń królowi Żydów. Ale jak sprawy się miały w przy­padku mojego stryja Atmara? Czy działał bez wiedzy Heroda, zamierzając postawić go przed faktem doko­nanym? Czy upewnił się choć co do jego życzliwej neutralności, zanim zdecydował się dokonać zamachu? Jeśli o mnie chodzi, nigdy nie myślałem chronić się w Jerozolimie jako wydziedziczony następca tronu

1 prosić Heroda o pomoc i opiekę. W najlepszym wy­

padku kazałby mi zbyt drogo płacić za najmniejszą oddaną przysługę. W najgorszym — wydałby mnie, w zamian za jakieś korzyści, w ręce uzurpatora.

Toteż kiedy Baktiar doniósł mi, że w stolicy Judei przebywają dwaj cudzoziemscy królowie ze swoją świ­tą, w pierwszym odruchu postanowiłem trzymać się z dala od zgiełku wszelkich oficjalnych uroczystości. Nie bez żalu, co prawda, albowiem pełna potęgi i grozy sława otaczająca Heroda oraz majestat dwu władców przybyłych z krańców Arabii Szczęśliwej pozwalały spodziewać się, że ich spotkanie odbędzie z niezwyk­łym wprost przepychem. Udawałem więc roztropną obojętność, wspominając nawet, że dla większego bez­pieczeństwa powinniśmy bezzwłocznie opuścić miasto, ale mój stary nauczyciel łatwo wyczytał z mojej twa­rzy piekący żal na myśl o wyrzeczeniu do jakiego zmuszała mnie moja sytuacja.

Pierwszą noc spędziliśmy w nędznym karawanse- raju, gdzie więcej było zwierząt niż ludzi — a i oni byli tu dla obsługi bydląt — i choć spałem mocno, zorientowałem się, że Baktiar zniknął na kilka godzin. Wrócił, kiedy niebo na wschodzie zaczynało się różo­wić. Kochany Baktiar! Widząc, że od rana cierpię roz­terki, wykorzystał wieczór i noc oraz całą swoją po­mysłowość, aby znaleźć jakieś wyjście. Owszem, będę mógł udać się na spotkanie królów, ale tak, by mnie nie rozpoznano i aby Herodowi nie przyszło do głowy posłużyć się mną dla własnych celów. Mój dawny preceptor odszukał dalekiego kuzyna pośród świty kró­la Baltazara, który przybył z królestwa Nippur, po­łożonego w Arabii Wschodniej. Dzięki jego interwencji Baktiar został przyjęty przez króla i przedstawił mu naszą sytuację. Baltazar uznał, że mój młodzieńczy wiek z całkowitym prawdopodobieństwem pozwoli mi odegrać rolę młodego księcia, który jako paź podróżuje u jego boku i pod jego opieką. Należy to do przyjętych

w święcie obyczajów i właściwie gdyby mój ojciec wpadł wcześniej na podobny pomysł, mógłbym był z pożytkiem spędzić w ten sposób jakiś czas na dwo­rze w Nippur. Świta Baltazara była lak liczna i wspa­niała, że mogłem spokojnie dołączyć do niej niezauwa­żony, zwłaszcza mając na sobie strój pazia, który Bak- tiar przyniósł mi na polecenie króla. W sumie Baktiar miał wrażenie, że to małe oszustwo bawiło poniekąd starego władcę Nippuru. Zresztą miał on opinię czło­wieka wesołego, miłośnika literatury i sztuki, a jego świta — jak złośliwie twierdzono — liczyła więcej sztukmistrzów i komediantów niż kapłanów i dyplo­matów.

Mój wiek i bolesne doświadczenia sprzyjały po­ważnemu i wręcz surowemu nastawieniu do świata, początkowo więc niezbyt skory byłem zrozumieć i po­lubić tego człowieka. Młodzież łatwo zarzuca starszym zbytnią frywolność. Dobroć i wielkoduszność Baltaza­ra, a przede wszystkim jego niesłychany czar, rozwiały moje uprzedzenia. W przeciągu kilku chwil zaledwie zostałem odziany w jedwab i purpurę i dołączyłem do grona złotych młodzieńców, od których biło zwie­rzęce piękno, jakie daje świadomość posiadanego od niepamiętnych czasów bogactwa. Szczęście przekazy­wane z pokolenia na pokolenie jest źródłem jakiejś nieporównywalnej z niczym dystynkcji. Składają się na nią niewinność, bezinteresowność, spontaniczne przyjmowanie od życia wszystkich jego darów, ale i ukryta bezwzględność, która budzi grozę przy pierw­szym zetknięciu, choć przydaje niewymownego wdzię­ku. Ci młodzi ludzie tworzyli coś w rodzaju zamknię­tego bractwa, mającego za godło biały kwiat narcyza. Na dworze przyjęło się nawet zwać ich Narcyzami. Ci, którzy zostali wychowani w Rzymie, cieszyli się więk­szym poważaniem, ale szczytem wytworności było mieć za sobą pobyt w Atenach, mówić po grecku

i składać ofiary bogom Olimpu. Z początku sprawiali na mnie wrażenie ludzi całkowicie beztroskich. Po tro­chu jednak i nie bez pewnego zgorszenia pojąłem, że wręcz przeciwnie, w jakiś prawic nieświadomie pro­wokacyjny sposób z bezgraniczną powagą traktują sprawy, które ja uważałem za najzupełniej błahe: mu­zykę, poezję, teatr, a nawet pokazy siły czy konkursy piękności.

Większość z nich była w moim wieku, ale kiedy patrzyłem na ich szczęśliwe twarze, wydawali mi się dużo młodsi ode mnie. Dyskrecja, jaką okazywali w sprawie mojego pochodzenia, i życzliwość, z jaką mnie przyjęli, świadczyły, źe pouczono ich, jak mają się zachować. Zostaliśmy wspaniale ulokowani we wschod­nim skrzydle pałacu. Z trzech tarasów położonych je­den nad drugim, jak stopnie gigantycznych schodów, za falującymi wzgórzami Judei widać było białe plamy domów Betanii, a jeszcze dalej stalowoniebieską taflę Morza Martwego, które jakby zastygło wciśnięte w głęboką zapadlinę. Na niższym tarasie mieliśmy do dyspozycji wiszący ogród; rosły tam drzewa chlebowe, z których zwieszały się czerwone grona owoców, ta- maryszki o różowych kiściach, krzewy laurowe o pur­purowych pękach kwiatów i nie znane mi rośliny sprowadzane z głębi Afryki lub Azji.

Parokrotnie miałem okazję rozmawiać w cztery oczy ze starym królem Nippuru, podczas gdy jego Narcyzi, rozbiegłszy się po mieście w poszukiwaniu dość wątpli­wych atrakcji, pozostawiali nas samych. Wypytywał mnie z dobrocią o moje dzieciństwo i młodość, o życie mieszkańców Palmiry. Zadziwiała go prostota i su­rowość obyczajów i w nich właśnie dopatrywał się — choć nie bardzo rozumiałem dlaczego — niewątpliwej przyczyny mojego nieszczęścia. Czy naprawdę sądził, że większa ogłada w życiu codziennym uchroniłaby dwór mojego ojca przed machinacjami stryja? Powoli zro­

zumiałem, że w jego wyobrażeniu kult pięknego języka i pięknych przedmiotów, praktykowany przez wyższe sfery, powinien znaleźć odbicie na wszystkich szcze­blach społeczeństwa w postaci cnót mniej wzniosłych z pewnością, lecz niezbędnych dla utrzymania króles­twa, to jest odwagi, bezinteresowności, poszanowania prawa, uczciwości. Na nieszczęście ślepy fanatyzm wzbudził w sąsiednich krajach i w jego własnym kró­lestwie wściekłą nienawiść do obrazów, co powodowa­ło, że cnoty te zamieniały się w swoje przeciwień­stwo. Wierzył, że gdyby udało mu się utrzymać wokół siebie — jak tego gorąco pragnął — plejadę poetów, rzeźbiarzy, malarzy i ludzi teatru, oddziaływanie tej małej społeczności przyniosłoby pożytek najbardziej nieokrzesanemu prostakowi, najprymitywniejszemu pa- Btuchowi w jego królestwie. Ale każda jego inicja­tywa mająca na celu popieranie sztuki spotykała się z nieustępliwą wrogością kapłanów, żywiących dziką nienawiść do wszelkich wizerunków. Oczekiwał więc na moment, kiedy jego Narcyzi dojdą do głosu i utwo­rzą w stolicy arystokratyczne środowisko, na tyle silne, aby zdobyć przewagę nad zagorzałymi zwolennikami tradycji. Do zwycięstwa było jednak jeszcze daleko.' Rzym i Ateny, promieniujące kulturą, leżą hen, za ho­ryzontem, który przysłania surowe i nieprzyjazne kró­lestwo Judei. Wywnioskowałem 2 tego, co mówił, że ludowe rozruchy — wywołane podczas jego nieobec­ności przez arcykapłana Szeddada — doprowadziły do zniszczenia cennych zbiorów sztuki. Ten zamach był dla niego niezwykle bolesnym ciosem i zaważył praw­dopodobnie na decyzji opuszczenia kraju.

Pośród towarzyszących mu młodzieńców znalazłem przyjaciela: młodego babilońskiego artystę, którego król kocha chyba jeszcze bardziej niż własnych sy­nów. Assur posiada naprawdę cudowne ręce. Gawę­dzimy siedząc pod drzewem. Pomiędzy jego palcami

pojawia się grudka gliny. W roztargnieniu ugniata ją, nawet nie patrząc. I nagle, jakby sama z siebie uka­zuje się malutka figurynka: śpiący kot zwinięty w kłębek, otwarty kwiat lotosu, przykucnięta kobieta z kolanami podciągniętymi pod brodę. Toteż kiedy jes­teśmy razem, nigdy nie spuszczam oka z jego rąk, aby móc zaobserwować cud, który się w nich wydarzy, Assur nie zajmuje odpowiedzialnego stanowiska, nie ma też znajomości filozofii, jak król Baltazar. Rysuje, maluje i rzeźbi, tak jak pszczoła robi miód. Ale po­trafi też mówić, a jakże! Kiedy opowiada o swojej sztuce, zawsze ma to bezpośredni związek z konkret­nym dziełem, jakby to ono dyktowało mu słowa.

I tak widziałem kiedyś, jak wykańczał portret ko­biety. Nie była ani młoda, ani ładna, ani bogata — wprost przeciwnie. Ale był jakiś blask w jej oczach, w jej bladym uśmiechu, w całej twarzy.

— Wczoraj — opowiedział mi Assur — stałem przy sadzawce Proroka, tej, którą zaopatruje niewielka no­ria. Woda tryska z niej skąpo i z przerwami, toteż kiedy się wreszcie pojawi — chłodna i przejrzysta — ludzie tłoczą się i przepychają. Ujrzałem kalekiego starca, który stojąc z tyłu, na szarym końcu, wyciągał w kierunku cysterny drżącą rękę z blaszanym kub­kiem. Nie mial żadnych szans, żeby go napełnić. Wów­czas ta kobieta, której z wielkim trudem udało się na­pełnić swoją amforę, podeszła i podzieliła się z nim wodą. To nic wielkiego. Po prostu przyjazny gest, za­ledwie dostrzegalny wśród wzniosłych albo okrut­nych czynów, które są codziennym chlebem nieszczęs­nej ludzkości, Ale jednej rzeczy nie sposób zapomnieć

— wyrazu twarzy tej kobiety od momentu, kiedy do­strzegła starca, aż do chwili, kiedy spełniwszy swój miłosierny uczynek odeszła. Żarliwie starałem się za­chować wspomnienie tej twarzy, a potem w skupie­niu, tak aby żyło we mnie jak najdłużej, wykonałem

rysunek. Popatrz. Co to jest? Ulotny blask miłości na krótki moment rozświetlający naszą ciężką egzysten­cje, Chwila litości w bezlitosnym świecie. Chwila, tak cenna i rzadka, kiedy podobieństwo rodzi z siebie i zarazem uwierzytelnia obraz, jak powiedziałby Balta­zar.

Umilkł jakby po to, aby te niejasne słowa mogły zapaść w moją świadomość, po czym wręczając mi ry­sunek dodał:

— Widzisz, Melchiorze, oglądałem zabytki egipskiej architektury i arcydzieła rzeźby greckiej. Artyści, któ­rzy je stworzyli, musieli być natchnieni przez bogów i zapewne sami byli półbogami. Jest to świat spowity blaskiem wieczności i w jego obrębie czujemy się w pewnym sensie martwi. Tak, nasze nędzne, wygłodzo­ne i niespokojne ciała nie pasują do Gizeh czy Akro­polu. I całkowicie się zgadzam: gdyby były jedynie tym, czym są, żaden artysta nie miałby powodu ich opiewać, chyba że przez jakąś perwersję. Ale czasami zdarza się... — wziął rysunek z moich rąk — jakby odblask łaski, wieczność, która przepływa przez ludz­kie ciało i stapia się z nim rozświetlając je. I tego, wi­dzisz, do dziś żaden artysta nie odważył się odtworzyć takimi środkami wyrazu, jakimi rozporządza. Przyzna­ję, że oczekuję bardzo poważnej przemiany. Zastana­wiam się nawet, czy można wyobrazić sobie głębszą przemianę niż ta właśnie. Dlatego też zachowuję cier­pliwość stykając się z przeciwnościami i prześladowa­niami, których ofiarą padają artyści. Jest tylko nie­wielka nadzieja na zwycięstwo, ale żyję tą nadzieją.

Czekaliśmy dziesięć dni, zanim ujrzeliśmy króla He­roda po raz pierwszy, ale już od momentu przybycia otaczała nas jego przytłaczająca obecność. Pałac Hero­da jest ogromny, wypełnia go niezliczona mnogość

służby, ale ani przez chwilę nie mogliśmy zapomnieć, że znajdujemy się w jaskini drapieżnej bestii, że ona jest tutaj, tuż obok, oddycha tym samym powietrzem co my, a my dzień i noc wdychamy jej gorący od­dech. Od czasu do czasu ukazywali się nagle biegnący ludzie, rozbrzmiewały rozkazy, otwierały się szeroko wrota, żołnierze zbierali się na głos trąbki: to niewi­doczny potwór zdawał się budzić i jego poruszenia wywoływały jakby potężne prądy, które rozprzestrze­niając się sięgały najdalszych granic królestwa. Mimo wszelkich wygód nasz pobyt tu byłby nie do zniesie­nia, gdyby nie paląca nas ciekawość, bezustannie u- trzymywana w napięciu i podsycana przez wszystko, co opowiadano nam o przeszłym i obecnym życiu tyra- na.

Był to siedemdziesiąty czwarty rok życia Heroda Wielkiego i trzydziesty siódmy rok jego panowania. Panowania, które od samego początku naznaczone by­ło gwałtem i zbrodnią. Nad tym królem Żydów — największym, jakiego mieli dotychczas — ciążyło i to przekleństwo, że sam nie był Żydem; stąd też nie­ustająca wrogość, jaką okazywała mu najbardziej wpły­wowa i zarazem najmniej tolerancyjna warstwa jego poddanych. Rodzina Heroda wywodziła się z Idu- mei, górzystej południowej prowincji, niedawno pod­bitej i wcielonej do królestwa Judei przez Hirkana I. W oczach Żydów z Jerozolimy owi potomkowie Eza- wa, siłą nawróceni na judaizm, byli nieokrzesanymi, tyle że obrzezanymi barbarzyńcami, których nadal po­sądzano o pogaństwo. To, że jeden z nich został wy­niesiony aż na tron Jerozolimy, było blużnierczą i wprost niepojętą prowokacją. Herodowi udało się zo­stać następcą Dawida i Salomona tylko dzięki służal­czości w stosunku do Rzymian, w których ręku był powolnym narzędziem, oraz dzięki jego małżeństwu z Mariamne, wnuczką Hirkana II i ostatnią przedstawi­

cielką rodu Machabeuszów. Ten związek, zrazu zupeł­nie nieoczekiwany, ale jakże opatrzniościowy dla Idu- mejczyka, niebawem jednak stał się dlań nieznośnym ciężarem, jako że w oczach teściów, żony, a nawet własnych synów — wszyscy oni byli lepiej niż on urodzeni — nigdy nie przestał uchodzić za zwykłego awanturnika. U Heroda wszystko kończy się rozlewem krwi. Swoją niższość, której nie sposób było wymazać i o której Mariamne stale mu przypominała, utopił w serii zabójstw i egzekucji. W końcu nie ocalał nikt z jego bliskich, a on pozostał jedynym władcą króles­twa, znienawidzonym przez własny naród, który za­chował wierność dynastii Machabeuszów.

Zresztą Herod nawet nie stara się uniknąć zadraż­nień z ortodoksyjnymi Żydami. Podróżuje po całym świecie śródziemnomorskim, co jego poglądom nadaje kosmopolityczny i uniwersalny charakter. Wysyła sy­nów na studia do Rzymu. Lubi sztukę, igrzyska, świą­teczne ceremonie. Chciałby zrobić z Jerozolimy wiel­kie nowoczesne miasto. Buduje tam teatr, który po­święca Augustowi. Obok powstają ogrody, fontanny, gołębniki, kanały, hipodrom. Żydzi plują na te bluź- niercze innowacje. Zarzucają królowi, że znów wpro­wadza w Jerozolimie obyczaje, jakie panowały tu za rządów znienawidzonego Antiocha Epifanesa i które udało im się wykorzenić dopiero po wieku rygorys­tycznych rządów. Herod nie zwraca na to uwagi. Fi­nansuje jednocześnie budowę świątyń i łaźni, upięk­sza główne ulice w Askalon, Rodos, Atenach, Sparcie, Damaszku, Antiochii, Berytos. Nicopolis, Akrze, Sy­donie, Tyrze i Byblos. Wszędzie każe ryć imię Ceza­ra. Wznawia Igrzyska Olimpijskie. Znieważa Żydów wspaniale odbudowując Samarię, zburzoną przez Ma- chabeuszy, i Cezareę, która zagrozi potędze Jerozoli­my i stanie się siedzibą rzymskich gubernatorów Pa­lestyny. Wreszcie — co zakrawa na szczyt szyderstwa

— opłaca aktorów, gladiatorów i atletów żydowskimi monetami, na których zamiast podobizny z jednej strony widnieją słowa Herod-król, z drugiej zaś — róg obfitości,

Ten róg obfitości nie jest jednak pustym symbolem. Co prawda konserwatywne kręgi Jerozolimy obrzuca­ją Heroda obelgami, ale za to cenią go wzbogaceni mieszczanie, których synowie pokazują się nago, ze zrośniętym napletkiem5, w gimnazjach finansowanych przez skarb królestwa. Jednakże nowe perspektywy, jakie otwierają się dzięki Herodowi, najbardziej cie­szą Żydów z prowincji i zza granicy. Żydowskie wspólnoty w Rzymie czerpią wielkie korzyści z dosko­nałych stosunków między ich królem a cesarzem. Pro­wincje Palestyny przeżywają nie znany im dotąd okres pokoju i dobrobytu. Na wzgórzach i w dolinach Judei wypasają się ogromne stada owiec, które ko­rzystają w zimie z rzymskiego wynalazku: paszy z lucerny. Proso, pszenica i winorośl przynoszą obfite zbiory na żyznych czerwonych ziemiach Palestyny. Figi, oliwki i owoce granatu rosną same, prawie bez żadnego wkładu pracy. Wojny i zamieszki rzuciły na drogi rzesze pozbawionych ziemi chłopów. Herod od­dał im w dzierżawę własne posiadłości. Położone w depresji tereny w okolicach Jerycha, teraz sztucznie nawadniane, przemieniły się we wzorowe gospodar­stwa rolne. Salomon specjalizował się w eksporcie broni i bojowych rydwanów. Herod zręcznie czerpie zyski z soli Sodomy, asfaltu wydobywanego z Morza Martwego, kopalni miedzi na Cyprze, szlachetnych gatunków drzewa z Libanu, ceramicznych wyrobów z Bethel, żywicy z lasów balsamowych, które dzierża­wi od królowej Kleopatry, a po jej śmierci otrzymuje jako nagrodę z rąk Augusta. Herod całkowicie pod­porządkował się cesarzowi, toteż w Judei nie widać ani jednego rzymskiego żołnierza. Choć skrupulatnie

przestrzega 2akazu prowadzenia wojny — nawet obronnej — posiada armię składającą się z gallijskich, germańskich i trackich najemników oraz świetną straż przyboczną, tradycyjnie rekrutowaną w Galacji. Nie może co prawda użyć tych żołnierzy poza granicami państwa, ale zadbał niestety, aby wewnątrz królestwa, a nawet w jego własnym pałacu mieli pełne ręce ro­boty!

Jednakże wielkim przedsięwzięciem Heroda i zara­zem wielką kwestią sporną pomiędzy nim a narodem żydowskim była odbudowa świątyni.

W Jerozolimie były dwie świątynie. Pierwsza, wzniesiona przez Salomona, padła łupem Nabuchodo- nozora i została całkowicie zburzona w kilka lat po­tem. Druga, skromniejsza, miała dla Żydów wielkie znaczenie mimo swego ubóstwa i zniszczenia, bo upa­miętniała powrót z Wygnania i wyrażała odrodzenie się Izraela. Ją to zastał Herod wstępując na tron i postanowił zburzyć — aby na nowo odbudować. Rzecz jasna, Żydzi z początku przeciwstawiali się temu pro­jektowi. Nie mieli wątpliwości, że Herod zburzywszy świątynię potrafi wykpić się z obietnicy jej odbudo­wania. Ale król umiał ich uspokoić i w końcu doszli do wniosku, że Idumejczyk postanowił podjąć to ogromne przedsięwzięcie, aby odpokutować z a awoje zbrodnie. Król zaś ani myślał rozwiewać tych poboż­nych złudzeń.

Przedsięwzięcie istotnie ogromne: zatrudniono przy nim osiemnaście tysięcy robotników i choć poświęce­nie budowli miało się odbyć w niecałe dziesięć lat od rozpoczęcia robót, daleko im jeszcze do końca. A że świątynia i pałac sąsiadują ze sobą, widzimy, jak zmieniają się ekipy robotników i dobiegają do nas ha­łaśliwe odgłosy ich pracy. Trzeba zresztą przyznać, że ta cyklopowa budowa pasuje jak ulał do atmosfery terroru i okrucieństwa panującej w pałacu. Uderzenia

młotów mieszają się ze świstem biczów, przekleństwa robotników z jękami torturowanych, a kiedy widać wynoszone zwłoki, nie wiadomo nigdy, czy to zakato- wana ofiara, czy zmiażdżony blokiem granitu kamie­niarz. Rzadko kiedy — sądzę — wielkość tak blisko graniczy z okrucieństwem.

Wydaje się, że Herod za punkt honoru postawił so­bie przełamać nieufność Żydów do swojej osoby. Aby doprowadzić do szybkiego końca prace pr?y świętych przybytkach, polecił nauczyć obróbki kamienia i mu- rarstwa kapłanów, którzy pracowali odtąd nie zdejmu­jąc liturgicznych szat. Tak że obrządki boskiej służby nie zostały przerwane ani na jeden dzień, ponieważ każdą część świątyni burzono dopiero wtedy, kiedy zbu­dowano na jej miejsce nową. Gmach jest imponują­cych rozmiarów, a jego wspaniałość mógłbym opisy­wać długo i szczegółowo. Ale chciałbym wspomnieć przynajmniej o „dziedzińcu pogan”, szerokim na pięć­set łokci6 placu, gdzie ludzie przechadzają się, rozma­wiają i handlują z kupcami, którzy rozłożyli tam swo­je kramy. Można go porównać z Agorą w Atenach czy rzymskim Forum. Każdy może schronić się przed słońcem i deszczem pod okalającymi dziedziniec por­tykami o kolumnach i dachu z cedrowego drzewa, pod warunkiem, że ma czyste buty, nie jest uzbrojo­ny — nawet w kij — i nie pluje na ziemię. Pośrodku wznosi się właściwa świątynia składająca się z poło­żonych jeden na drugim tarasów; najwyższym z nich jest właściwe sanktuarium, miejsce Święte Świętych, gdzie nie wolno wchodzić nikomu pod karą śmierci. Jego portal z masywnego metalu okalają wykute w złocie liście winorośli, z których zwisają grona wiel­kości człowieka. Wejścia broni zasłona z babilońskiej materii haftowanej hiacyntami, delikatną lnianą ni­cią, bisiorem, szkarłatem i purpurą, które symbolizują powietrze, ziemię, ogień i morze, a wyobrażającej ma-

pę nieba. Chciałbym wreszcie wspomnieć o dachu zwieńczonym ażurową balustradą z białego marmuru i pokrytym płytkami złota, które jeżą się kolcami dla odstraszania ptaków.

Tak, ta nowa cudowna świątynia stawia Heroda na równi z Salomonem, a może nawet i wyżej. Można wyobrazić sobie, jaki zamęt odczuwałem w głowie i w sercu — ja, osierocony i wydziedziczony książę — na ten widok, tak wspaniały, potężny i zarazem groź- nyl

Cóż dopiero, kiedy dziesiątego dnia dowiedzieliśmy się, że z rozkazu króla wielki szambelan zaprasza nas na ucztę, która zostanie wydana wieczorem w wiel­kiej sali tronowej. Nie wątpiliśmy, że Herod pokaże się na niej, choć nic nie wskazywało na to w formule zaproszenia, jakby tyran chciał otoczyć się tajemnicą aż do ostatniego momentu.

A jednak muszę się przyznać, że kiedy wszedłem do sali, nie dostrzegłem zrazu ani nie rozpoznałem Hero­da! Wyobrażałem sobie, że pojawi się późno, jako os­tatni, aby jego wejście wywarło tym większy efekt.

Tymczasem dowiedziałem się, że byłoby to sprzecz­ne z tradycyjnymi formami żydowskiej gościnności, które nakazują, aby pan domu był obecny od począt­ku i witał wchodzących gości. Istotnie, król, wyciąg­nięty na niskim hebanowym łożu pokrytym podusz­kami, pogrążony był w poufnej — jak się zdawało — rozmowie z bielutkim jak gołąb, leżącym obok niego starcem, którego szlachetna i czysta twarz w przej­mujący sposób odbijała od wykrzywionej, zniszczonej maski Heroda. Powiedziano mi potem, że był to słyn­ny Manahem, jasnowidz, wróżbita i nekromanta es- seński, którego Herod radził się nieustannie, od chwi­li gdy ten klepnął go w plecy — jako piętnastoletnie­go wtedy chłopca — nazywając go królem Żydów. Ale — powtarzam — nie podejrzewając obecności He­

roda, z początku dojrzałem jedynie po tysiąckroć zwielokrotniony blask niezliczonych płonących po­chodni, którymi jarzyły się srebrne tace, kryształowe karafki, złote talerze i czary z sardonyksu.

Przecinając tłum służby, która uwijała się wokół niskich stołów i biesiadnych łoży, marszałek dworu wybiegł na spotkanie orszaku, na którego czele kro­czyli Kacper i Baltazar. W orszaku tym mieszały się dwie królewskie świty, biała i czarna, ale mimo ogól­nego zamieszania rozpoznać je było tak łatwo, jak dwa ciasno splecione sznurki o różnych kolorach. Dwaj królowie zajęli honorowe miejsca po obu stro­nach wielkiego łoża, gdzie rozmawiali Herod i Ma­nahem, ja zaś usadowiłem się najlepiej jak mogłem, nieco w głębi, między moim nauczycielem Baktiarem i młodym Assurem. Stoły ustawione były w podkowę, tak więc miałem przed sobą wolną przestrzeń i -widok na nocną i tajemniczą Jerozolimę. Podano aromatyzo­wane wino ze złotymi skarabeuszami opiekanymi w soli. Łagodna, monotonna muzyka wykonywana przez trzy harfistki stanowiła melodyjne tło dla gwaru roz­mów i szczęku naczyń. Nagle nie wiadomo skąd po­jawił się wielki żółty pies wywołując zamieszanie i śmiechy, po czym zniknął wyprowadzony przez nie­wolnika. Zobaczyłem niewielkiego człowieczka nie pierwszej już młodości, o kręconych włosach i okrąg­łych różowych policzkach, odzianego w białą, hafto­waną w kwiaty tunikę. Trzymając w ręku lutnię sta­nął przed Herodem i pokłonił mu się. Ten przerwał rozmowę, aby poświęcić mu chwilę uwagi, po czym rzekł: „Dobrze, ale później”. Był to Sangali, wschodni bajarz z wybrzeża Malabaru, mistrz maszalu. Tak, później przyjdzie czas na opowieści, na razie bowiem czeka nas uczta. Wrota otwarły się na oścież i wjecha­ły wózki, na których dymiły półmiski i rondle. Zgod­nie ze zwyczajem, podano biesiadnikom wszystko na­

raz. Były tam więc wątróbki z turbota zmieszane z mleczem minoga, móżdżki bażantów i pawi, oczy mu­flonów i ozorki młodych wielbłądów, ibisy nadziewa­ne imbirem, a przede wszystkim macice klaczy i jądra byków pływające w brunatnym i jeszcze wrzącym so­sie. Nagie ręce o drapieżnie zakrzywionych palcach wyciągały się ku talerzom. Pracowały szczęki, zęby wbijały się w mięso, grdyki poruszały się ciężko przy przełykaniu. Tymczasem spod palców trzech harfistek płynęły delikatne akordy. Umilkły dopiero na znak podczaszego; wówczas służba wniosła wielki stalowy ruszt, gdzie na dwunastu rożnach obracały się ocieka­jące tłuszczem ptaki o białym ciężkim mięsie. Herod przerwał rozmowę i patrzył uśmiechając się pod rzad­kim wąsem. Słudzy ułożyli ptaki na półmiskach, po czym długimi, wąskimi nożami rozpłatali każdego na dwie połowy. Okazało się, że są faszerowane czarny­mi grzybami o stożkowatym kształcie.

— Przyjaciele! — krzyknął Herod. — Zachęcam was, abyście spróbowali tego delikatnego przysmaku

o symbolicznej i zarazem historycznej wymowie. Po­winienem obwołać go narodową potrawą królestwa Heroda Wielkiego i zaiste nie omieszkam tego uczy­nić. Został wymyślony pod wpływem konieczności, bę­dzie temu z trzydzieści lat. Było to zaraz po wojnie, którą na polecenie królowej Kleopatry prowadziłem przeciwko Malchusowi, władcy Arabii. Nagłe trzęsie­nie ziemi w przeciągu kilku minut zamieniło Judeę w stos ruin, a jego ofiarą padło trzydzieści tysięcy lu­dzi i niezliczone stada bydła. Tylko sępy i Arabowie skorzystali z tej katastrofy. Moje wojska biwakowały pod gołym niebem i dzięki temu ocalały. Natychmiast jednak wysłałem do Malchusa posłańców, aby zawarli pokój i przekonali go, że w tej sytuacji są ważniejsze sprawy od wojny. Ale Malchus, chcąc wykorzystać sytuację, kazał zabić moich wysłanników i wkrótce

ruszył do ataku. Postąpił podle. Kleopatra chciała go zniszczyć, uczynić zeń niewolnika, ja zaś uchroniłem go od tego smutnego losu. Aby uzyskać pokój, zapła­ciłem wtedy dwieście talentów i obiecałem drugie ty­le, podczas gdy Malchusa nie kosztowało to ani grosza. No i proszę! Wyobrażając sobie, że trzęsienie ziemi całkowicie osłabiło moją potęgę, pchnął swoje wojska przeciw mnie. Nie czekałem, aż się zbliży. Przekro­czyłem Jordan i uderzyłem jak błyskawica. W trzech bitwach rozbiłem jego armię w pył. I oczywiście nie przystałem już wtedy na żadne negocjacje, żadne pro­pozycje wykupienia jeńców. Żądałem bezwarunkowej kapitulacji i uzyskałem ją. W takich to zwycięskich i dramatycznych okolicznościach moi kucharze, któ-

• rym skończyły się już zapasy żywności, podali mi pewnego dnia pieczonego ptaka z grzybami. Ptak oka­zał się sępem, a grzyby nazywały się... fanfary śmier­ci. Bardzo mnie to ubawiło. Skosztowałem. Przepysz­ne! Kazałem obiecać moim intendentom, że następ­nym razem podadzą mi samego Malchusa, mimo że przestrzegamy zakazu spożywania świńskiego mięsa!

Współbiesiadnicy ryczeli ze śmiechu. Śmiał się i sam Herod biorąc w ręce kawał pieczonego sępa po­dany przez niewolnika. Wszyscy poszli za jego przy­kładem. Puchary napełniły się winem. Przez jakiś czas słychać było tylko chrzęst kości. Potem zaczęły krążyć tace, na których leżały całe piramidy fig, wi­nogron, owoców granatu i mango oraz ciastka z mio­dem. Wówczas król przemówił znowu, a jego glos wzbił się ponad gwar, który zaraz przycichł. Dopo­minał się o wschodniego bajarza, który pojawił się na początku uczty. Przyprowadzono go. Cóż za kontrast stanowiły jego delikatne i niewinne rysy pośród dra­pieżnych, najedzonych twarzy biesiadników. Wydawa-

ło się, że jego uderzająca naiwność podsyca jeszcze , okrucieństwo Heroda.

— Sangali, tak bowiem brzmi twoje imię, opowiesz ( nam bajkę! —rozkazał. — Ale dobrze zważaj na swo- 1 je słowa i nie zdradź nam tu przypadkiem jakiejś i państwowej tajemnicy. Wiedz, że ryzykujesz ni mniej, 1 ni więcej tylko utratą własnych uszu. Rozkazuję ci i więc na twoje prawe ucho... — Długo zdawał się za- > .stanawiać nad tym, co też mógłby mu rozkazać. To- | jfceż wywołał burzę śmiechów kończąc swoje zdanie: — | ....rozśmieszyć mnie! A na twoje lewe ucho rozkazuję

,ci opowiedzieć mi historię, w której będzie mowa o ] ikrólu, tak, bardzo mądrym i bardzo dobrym królu, j ■jktóry poważnie martwił się o to, kto obejmie po nim j tron. Otóż to: pewien król postarzał się i niepokoi go pytanie, któ będzie jego następcą. Jeśli opowiesz o «czymś innym i nie uda ci się mnie rozśmieszyć, po­stradasz uszy, jak niegdyś Hyrkan II; jego bratanek Antygon odgryzł mu je własnymi zębami, aby nie ;mógł zostać arcykapłanein.

Zapadła cisza.

— Król, którego historię chcesz usłyszeć, zwał się Złotobrody — rzekł na to odważnym głosem Sangali.

— Niech będzie Złotobrody! — zgodził się Herod.

— Słuchajmy więc opowieści o Złotobrodym i jego następcy, wiedzcie bowiem, moi przyjaciele, że w obecnej chwili nic tak bardzo nie zaprząta mojej uwa- .gi, jak właśnie sprawa dziedzictwa tronu!

ZŁOTOBRODY,

CZYLI O DZIEDZICTWIE TRONU

Żył sobie raz w Arabii Szczęśliwej, w mieście Sza- mur, król, który nazywał się Nabunassar III. Słynął on z bujnej i kędzierzawej złotej brody, której za­wdzięczał przydomek Złotobrodego. Dbał o nią nad­zwyczaj, do tego stopnia, że na noc chował ją w ma­ły jedwabny pokrowiec, a kiedy zdejmował go rano, brodę natychmiast powierzał zwinnym rękom cyru- liczki. Trzeba nam bowiem wiedzieć, że o ile cyruli­cy są wirtuozami brzytwy i potrafią dzielić nią włos na czworo, to cyruliczki posługują się jedynie grzebie­niem, żelazkiem oraz rozpylaczem perfum i mowy nie ma, aby za ich sprawą choć jeden włos spadł z brody klientowi.

Nabunassar Złotobrody, który zapuścił brodę w cza­sach swej młodości — i to raczej przez niedbałość niż ze świadomego wyboru — z upływem lat zaczął przy­wiązywać do tego ozdobnego zakończenia swojego pod­bródka coraz większe i prawie magiczne znaczenie. Uważał go niemal za symbol swej królewskiej władzy.

| I bezustannie podziwiał w lustrze swoją złotą brodę,

! w której z lubością zanurzał palce ozdobione pierście- i niami.

\ Lud Szamuru kochał swojego króla. Ale jego pano-

■: wanie trwało już ponad pół wieku, a rząd, który idąc | za przykładem władcy pogrążył się w gnuśnym samo- zadowoleniu, stale odkładał na później pilne reformy.

Rada ministrów zbierała się już tylko raz na miesiąc, a woźni słyszeli przez drzwi ciągle te same zdania przerywane długimi chwilami ciszy:

— Trzeba by coś zrobić.

— Tak, ale nie należy się śpieszyć.

— Sytuacja jeszcze nie dojrzała.

— Wszystko się z czasem wyjaśni.

— Natychmiast bierzmy się do czekania.

Po czym ministrowie rozstawali się składając sobie gratulacje, ale jak zwykle nic nie uchwaliwszy.

Do głównych zajęć króla należała sjesta, której za­żywał po tradycyjnie długim, obfitym i spożywanym powoli obiedzie. Przedłużała się ona do późnego po­południa. Trzeba dodać, że odbywała się na świeżym powietrzu, na tarasie ocienionym girlandami żółto kwitnących pnączy.

Jednakże od kilku miesięcy Złotobrody nie cieszył się już tym samym spokojem ducha co dawniej. Nie chodziło tu o przestrogi doradców czy szemranie pod­danych. Bynajmniej. Jego niepokój miał głębszą, do­nioślejszą, krótko mówiąc bardziej wzniosłą przyczy­nę: podziwiając swoje odbicie w lustrze, które po skoń­czonej toalecie podawała mu cyruliczka, Nabunassar III po ra2 pierwszy dostrzegł biały wlos w swej bujnej .złotej brodzie.

Ten biały włos sprawił, że król pogrążył się w naj­głębszej zadumie. „A więc starzeję się” — myślał. By­ło to oczywiście przewidziane, ale teraz stało się fak­tem, tak niezaprzeczalnym jak ten biały włos. „Co robić? Czego nie robić? Mam bowiem biały włos, ale za to nie mam spadkobiercy. Żadna z dwóch żon, któ­re następowały po sobie w moim łożu, nie była zdolna dać królestwu następcy tronu. Trzeba się zastanowić. Ale nie należy się śpieszyć. Powinienem mieć na­stępcę, tak, może zaadoptować jakiegoś chłopca. Chłop­ca, który byłby do mnie podobny, bardzo podobny.

Jednym słowem ja, tylko młodszy, dużo młodszy. Sy­tuacja nie dojrzała. Czas wszystko wyjaśni. Trzeba cierpliwie czekać”.

Powtarzając bezwiednie stałe uwagi swoich mini­strów, zasnął śniąc o małym Nabunassarze IV, który byłby do niego podobny jak mały brat bliźniak.

Aliści pewnego dnia wyrwało go nagle z drzemki dość bolesne ukłucie. Instynktownie sięgnął ręką do podbródka, ponieważ tam właśnie poczuł ból. Nic. Ani kropli krwi. Uderzył w gong. Kazał przywołać cyru- liczkę. Polecił/jej przynieść wielkie lustro. Przyjrzał się sobie. Niejasne przeczucie nie myliło go: biały włos zniknął. Korzystając z jego snu jakaś świętokrad­cza ręka ośmieliła się targnąć na jego królewskie owło­sienie.

Czy włos rzeczywiście został wyrwany, czy też skrył się gdzieś w gęstej brodzie? Pytanie było istotne, gdyż następnego ranka, kiedy zakończywszy swe posługi cyruliczka podała królowi lustro, znowu tkwił bez­sprzecznie na swoim miejscu, a jego biel odcinała się na tle złotych włosów jak żyła srebra w warstwie miedzi.

Układając się do tradycyjnej drzemki, tego dnia Nabunassar III odczuwał poważny niepokój: nękał go równocześnie problem następcy tronu i zagadka wła­snej brody. Nie mógł jednak wiedzieć, że te dwie nie­wyjaśnione kwestie faktycznie stanowiły jedną i że znajdą one wspólne rozwiązanie...

Zaledwie zdążył się zdrzemnąć, kiedy ze snu wyrwał go dotkliwy ból w okolicy podbródka. Poderwał się, wezwał na pomoc, kazał przynieść lustro: biały włos znowu zniknął!

Nazajutrz znowu był na swoim miejscu. Ale tym ra­zem król nie dał się zwieść pozorom. Można nawet po­wiedzieć, że uczynił wielki krok w kierunku prawdy. Albowiem jego uwagi nie uszedł pewien istotny fakt:

włos, który wczoraj znajdował się z lewej strony, u dołu brody, teraz pojawił się po prawej stronie, a do tego niemal na wysokości nosa. Nasuwał się stąd wnio­sek — jako że włosom raczej nie zdarza się wędro­wać — że był to inny włos, który pojawił się pod­czas nocy, wiadomo bowiem powszechnie, że włosy ko­rzystają z ciemności, aby siwieć.

Tego dnia, szykując się do drzemki, król wiedział już, co się wydarzy: zaledwie zamknął oczy} a już zmuszony był otworzyć je na nowo, czując ukłucie w policzek, w miejscu, gdzie zauważył ostatnio biały włos. Nie kazał przynosić sobie lustra, przekonany,' że znów ktoś go wyrwał.

Ale kto, kto?

Historia powtarzała się teraz codziennie. Król obie­cywał sobie, że nie da się zaskoczyć leżąc w cieniu żółto kwitnących pnączy. Udawał, że śpi, mrużył oczy i patrzył spod przymkniętych powiek. Ale nie można udawać śpiącego nie ryzykując, że zaśnie się na­prawdę. I proszę! Kiedy ból pojawiał się, król spał już głęboko i zanim otworzył oczy, było już po wszy­stkim.

Aliści wszystko ma swój koniec — nawet najbujniej­sza broda. Co noc jeden ze złotych włosów stawał się biały, po czym znikał, wyrwany zaraz następnego po­południa. Cyruliczka nie ośmielała się nic mówić, ale król widział, że jej twarz więdnie z żalu, w miarę jak jego broda staje się coraz rzadsza. Przyglądał się sobie w lustrze, gładził resztki złotej brody i badawczo spozierał na linię podbródka, która coraz wyraźniej ry­sowała się pod skąpym owłosieniem. Co najdziwniej­sze jednak, nie mógł powiedzieć, by ta przemiana własnego oblicza nie podobała mu się. Spod maski do­stojnego starca, coraz bardziej zacierającej się, spo­glądała ku niemu teraz — bardziej zdecydowana i ostrzejsza co prawda — twarz bezbrodego młodzień­

ca, którym był kiedyś. Zarazem kwestia spadkobiercy zaczynała wydawać mu się mniej paląca.

Kiedy na brodzie pozostało mu nie więcej niż tuzin włosów, król poważnie zaczął myśleć o tym, by odpra­wić swoich siwiutkich ministrów i ująć we własne ręce ster rządów. Ale wtedy wydarzenia potoczyły się no­wym torem.

Może dlatego właśnie, że jego odsłonięte policzki i podbródek stały się wrażliwe na każdy podmuch, zdarzało mu się teraz, że na ułamek sekundy przed zniknięciem kolejnego białego włosa budził go lekki powiew wiatru. I cóż ujrzał pewnego dnia? Pięknego ptaka — białego jak biała broda, której nigdy się nie doczeka — który trzepocząc skrzydłami ulatywał co sił unosząc w dziobie włos wyrwany przed chwilą z jego własnego podbródka. Tak więc wszystko się wy­jaśniło: ptak chciał widocznie mieć gniazdo w kolorze swojego upierzenia i nie znalazł nic bielszego od wło­sów z królewskiej brody.

tiabunassar uradował się ze swojego odkrycia, ale płonął chęcią dowiedzenia się czegoś więcej. Czas był najwyższy, ponieważ na brodzie został mu tylko je­den jedyny włos, biały jak śnieg — ostatnia okazja, /aby piękny ptak pokazał mu się raz jeszcze. Można więc wyobrazić sobie, jak wielkie było podniecenie króla, gdy układał się do drzemki pod żółto kwitnący­mi pnączami. Znowu musiał udawać, że śpi, i jedno­cześnie czuwać, aby nie zmorzył go sen. Tymczasem obiad był tego dnia wyjątkowo obfity i smaczny, i mo­żna powiedzieć, że zachęcał do drzemki... iście kró­lewskiej! Nabunassar III bohatersko walczył z ogar­niającymi go falami błogiego odrętwienia i aby nie zasnąć, zezował ku długiemu, białemu włosowi, który wyrastał z jego podbródka i łagodnie kołysał się w ciepłym świetle. Wierzcie mi, że zdrzemnął się tylko na króciutką chwilkę, dosłownie na moment, i zaraz

odzyskał przytomność czując na policzku lekkie ude­rzenie skrzydła, a potem ukłucie w podbródek. Szybko Wyciągnął rękę, dotknął czegoś miękkiego i trzepoczą­cego, ale jego palce uchwyciły tylko powietrze. Kiedy otworzył oczy, w czerwonym blasku słońca, padają­cym mu prosto w twarz, ujrzał czarny cień białego ptaka, który odlatywał, aby nigdy już nie powrócić, gdyż unosił w dziobie ostatni włos z królewskiej bro­dy!

Król zerwał się wściekły; zamierzał już wezwać swoich łuczników i rozkazać im, aby złapali ptaka i do­starczyli mu go żywego lub martwego. Ot, gwałtowna, nieprzemyślana reakcja rozgniewanego władcy. Wtem ujrzał coś białego, co kołysało się w powietrzu opa­dając wolno ku ziemi. Było to śnieżnobiałe piórko, które widocznie wyrwał próbując schwytać ptaka. Ła­godnie wylądowało na płycie tarasu i wtedy król stał się świadkiem czegoś, co niezwykle go zaciekawiło: piórko przez krótką chwilę spoczywało nieruchomo, po czym obróciło się wokół własnej osi i czubkiem wskazało w stronę... Tak, to małe piórko leżące na ziemi kręciło się jak namagnetyzowana Wskazówka kompasu, ale zamiast wskazywać Północ, ustawiło się w kierunku, w którym odleciał uciekający ptak.

Król schylił się, podniósł je i umieścił delikatnie na otwartej dłoni. Wówczas obróciło się i znieruchomiało wskazując kierunek: południe—południe—zachód, czyli tam właśnie, gdzie zniknął ptak.

Był to zachęcający znak. Nabunassar, trzymając ciągle piórko na otwartej dłoni, wybiegł na schody pałacu nie odpowiadając na pełne szacunku ukłony i pozdrowienia mijanych po drodze dworzan i służą­cych.

Natomiast kiedy znalazł się na ulicy, nikt zdawał się go nie poznawać. Przechodniom nie przychodziło do głowy, że ten bezbrody człowiek w zwykłych bu­

fiastych spodniach i krótkim kubraku, który biegi trzymając na dłoni małe, białe piórko, jest ich dostoj­nym władcą Nabunassarem III. Czyżby wydawało im się, że godność króla nie licuje z tak dziwnym zacho­waniem? A może w jego wyglądzie było coś nowego, co nie pozwalało im go rozpoznać, na przykład jakaś niespodziewana młodzieńczość? Nabunassar nie zada­wał sobie podobnych pytań — choć miały one podsta­wowe znaczenie — bez reszty pochłonięty swoim piór­kiem i śledzeniem jego wskazówek.

Długo tak biegł nasz król Nabunassar III, choć może należałoby już powiedzieć były król Nabunassar III. Znalazł się poza granicami miasta, ruszył przez pola uprawne, minął las, pokonał górę, jedną rzekę prze­szedł mostem, drugą brodem, potem przebył pustynię i pokonał jeszcze jedną górę. Biegł tak i biegł bez większego zmęczenia, co jak na człowieka leciwego, korpulentnego i rozpieszczonego gnuśnym trybem ży­cia było wprost zadziwiające.

Wreszcie zatrzymał się w niewielkim lesie pod po­tężnym dębem. Białe piórko ustawiło się pionowo wskazując na jego wierzchołek. Wysoko, u samej góry, w rozwidleniu konarów dostrzegł kupkę gałązek, a na niej — gdyż było to oczywiście gniazdo — pięknego białego ptaka, który kręcił się niespokojnie.

Nabunassar podskoczył, uchwycił najniższą gałąź i podciągnąwszy się usiadł na niej, po czym stanął na nogi, złapał następną gałąź i tak piął się w górę lekko jak wiewiórka.

Szybko dotarł do rozwidlenia konarów. Biały ptak zerwał się i uleciał przerażony. Pośród drobnych ga­łązek splecionych na kształt korony król ujrzał białe gniazdo uwite ze wszystkich włosów je£o własnej bro­dy. Wewnątrz zaś białego gniazda leżało jajko, piękne jajko złotego koloru jak dawna broda króla Nabunassa- ra Złotobrodego.

Nabu wyjął gniazdo spośród gałęzi i zaczął schodzić w dół, co nie było rzeczą prostą, bo jedną rękę za­jętą miał delikatnym ładunkiem. Kilka razy myślał już, że wszystko upuści, a kiedy znalazł się o jakieś dwanaście metrów nad ziemią, omal nie stracił równo­wagi i nie spadł. Wreszcie zeskoczył na poszycie z mchu i ruszył w kierunku miasta — tak przynajmniej sądził. Po kilku minutach przydarzyło mu się dziwne spotkanie. Ujrzał mianowicie parę wysokich butów, nad nimi wielki brzuch, a jeszcze wyżej kapelusz ga­jowego, jednym słowem prawdziwego leśnego olbrzy­ma. Olbrzym krzyknął grzmiącym głosem: „Mam cię, ty mały łobuzie! Ładnie to kraść jajka z królewskiego lasu?”

Mały łobuzie? Kto śmiał go tak nazwać? Wtem Nabu spostrzegł, że istotnie stał się bardzo mały, szczupły i zręczny, co tłumaczyło zresztą, dlaczego mógł przed­tem biec całymi godzinami i wspinać się na drzewa. Toteż bez trudności wśliznął się w gąszcz i uciekł ga­jowemu, któremu wzrost i potężny brzuch przeszka­dzały w pościgu.

Już niedaleko Szamuru droga przechodzi obok cmen­tarza. W tym miejscu mały Nabu musiał się zatrzy­mać. Wielki tłum uroczyście wyglądających ludzi ota­czał wspaniały karawan, który ciągnęło sześć czarnych pysznych rumaków. Na łbach miały pióropusze z ciem­nych piór, a na grzbietach — kapy o srebrnej frędzli.

Parokrotnie pytał, czyj to pogrzeb, ale za każdym razem ludzie wzruszali ramionami i nic nie odpowia­dali, jakby pytanie było zbyt głupie. Zauważył tylko na karawanie tarcze herbowe, na których widniała du­ża litera N, a nad nią korona. W końcu schronił się w grobowej kaplicy na drugim krańcu cmentarza, po­łożył gniazdo obok siebie i wyczerpany zasnął na gro­bowej płycie.

Słońce grzało już mocno, kiedy nazajutrz ruszył w

dalszą drogę do Szamuru, Z zaskoczeniem stwierdził, że brama miasta jest zamknięta, co o tej porze dnia wydawało się bardzo dziwne. Widocznie mieszkańcy oczekiwali na jakieś doniosłe wydarzenie lub ważnego gościa, gdyż tylko przy tak wyjątkowych okazjach za­mykano, a potem uroczyście otwierano bramy, Stał więc zaciekawiony, nie wiedząc, co począć, kiedy nagle złote jajko rozprysło się na kawałki, wyfrunął z niego niewielki ptaszek o białych piórach i jasnym, zrozu­miałym dla ludzi głosem zaśpiewał: „Niech żyje król! Niech żyje nasz nowy król Nabunassar IV!*'

Wtedy wrota powoli zaczęły się rozchylać, aż roz­warły się na oścież. Od bramy aż po schody pałacu rozpościerał się czerwony dywan. Po jego obu stro­nach zgromadził się uradowany tłum i podczas gdy chłopiec z gniazdkiem w dłoniach kroczył naprzód, wszyscy, podchwyciwszy słowa białego ptaka, wołali: „Niech żyje król! Niech żyje nasz nowy król Nabu­nassar IV!”

Rządy Nabunassara IV były długie, spokojne i po­myślne. Dwie królowe zaznały szczęścia u jego boku, ale żadna nie dała koronie następcy tronu. Król jed­nak, pamiętając pewną wyprawę do lasu w pogoni za białym ptakiem — złodziejem białych włosów — zu­pełnie się tym nie przejmował. Aż do czasu kiedy po latach to wspomnienie zaczęło zacierać się w jego pa­mięci. Właśnie wtedy piękna złota broda pomału jęła pokrywać jego policzki.

herod wielki

Herod roześmiał się kilkakrotnie, słuchając tej opo­wiastki i wszyscy ministrowie i dworzanie posłusznie śmiali się wraz z nim. Zapanowała swobodna atmo­sfera i Sangali mógł już nie obawiać się o swoje uszy. Kłaniał się aż do ziemi, a ilekroć pełna sakiewka pa­dała u jego stóp, dziękując uderzał w struny swej lutni. Kiedy odchodził, szeroki uśmiech jaśniał na jego okrągłej twarzy.

Ale śmiech nie wychodzi Herodowi na zdrowie. Jego ciało, udręczone przez koszmary i choroby, źle znosi ten rodzaj skurczu. Wpijając się rękami w biesiadne łoże, pochyla się ku płytom posadzki w bolesnych konwulsjach. Na próżno dworzanie i służba zbiegają się wokół niego. We wszystkie umysły nieodparcie wkrada się pytanie: a może despota za chwilę umrze? Cóż za zamęt powstałby w związku z sukcesją po nim: dziesięć żon i dzieci rozproszone na czterech krańcach świata! Następca tronu... Był to temat bajki, którą opowiadał Sangali. Podsunął mu go sam Herod, co dowodziło, że nie przestawał myśleć o tej sprawie.

I oto otwiera usta i rzęzi, a ciężkie powieki opadają mu na oczy. Wstrząsają nim torsje. Wymiotuje na płyty posadzki wszystko, co zjadł podczas uczty. Nikt nie śmie podsunąć mu pod usta misy. Byłaby to obra­za majestatu królewskich wymiotów, od których nikt nie ma prawa odwracać oczu. Unosi trupio bladą,

pozieleniałą twarz zlaną potem. Gestem nakazuje, aby wszyscy stanęli półkolem wokół łoża. Z jego ust wy­dobywają się nieartykułowane dźwięki. Próbuje raz jeszcze. W końcu niezrozumiały bełkot płynący spo­między królewskich warg zaczyna układać się w sło­wa.

— Jestem królem — mówi — ale jestem umierają­cy, samotny i zrozpaczony. Widzieliście sami: nie tra­wię już żadnego pokarmu. Mój rozregulowany żołądek odrzuca wszystko, cokolwiek przełknę. A jednocześnie jestem głodny. Umieram z głodu! Zostało chyba jeszcze trochę potrawki z kobylich macic, połowa sępa, ogórki w kwasie cytrynowym albo choć jedna z tych koszatek tuczonych wieprzowym sadłem, dzięki którym Żydzi omijają prawo mojżeszowe! Jeść, do diabła!

Przerażeni służący nadbiegają z koszami ciastek, pełnymi półmiskami, potrawami ociekającymi sosem.

— Gdyby to był tylko żołądek — mówi dalej He­rod. — Ale wszystkie wnętrzności palą mnie jak pie­kielna siarka! Kiedy kucam, żeby się wypróżnić, pu­szczam pod siebie posokę z krwi i ropy, w której kłę­bią się robaki! Tak, ta resztka życia, która mi została, jest jednym skowytem bólu. Ale kurczowo trzymam się jej, bo nie mam następcy. To królestwo Judei, któ­re zbudowałem i od blisko czterdziestu lat otaczam troskliwą opieką, któremu zapewniłem dobrobyt dzię­ki nie znanemu dotąd w dziejach okresowi pokoju; ten lud żydowski przebogaty w talenty, lecz znienawidzo­ny przez inne z powodu swej pychy, nietolerancji, bu­ty i okrutnych praw; ta ziemia, którą ozdobiłem mnó­stwem świątyń, fortec, willi... Niestety! Widzę jasno, że to wszystko, ludzie, rzeczy, skazane jest na zagładę, kiedy zabraknie władcy o mojej sile i geniuszu. Bóg nie da Żydom drugiego Heroda!

Milknie na długą chwilę, spuściwszy głowę ku ziemi, tak że widać tylko jego tiarę z potrójną złotą koroną,

a kiedy podnosi twarz, biesiadnicy widzą przerażeni, że zalana jest łzami.

— Kacprze z Meroe i ty, Baltazarze z Nippur, i ty także, mały Melchiorze, który ukrywasz się przebrany za pazia króla Baltazara, to do was kieruję moje sło­wa, ponieważ wy tylko jesteście godni wysłuchać mnie na tym dworze, gdzie widzę jeno wiarołomnych gene­rałów, nielojalnych ministrów, przekupnych doradców i spiskujących dworzan. Skąd tyle korupcji wokół mnie? Cała ta wzbogacona hołota była może i uczciwa na początku, w każdym razie ani lepsza, ani gorsza niż reszta ludzkości. Ale widzicie: władza jest źródłem korupcji. To ja, wszechpotężny Herod, uczyniłem zdraj­ców z tych ludzi, choć ani ja tego nie chciałem, ani oni! Albowiem moja władza jest ogromna. Od czterdziestu lat wytrwale umacniam ją i doskonalę. Moja policja jest wszędzie, a ja, w niektóre noce, sam nie waham się za­glądać w przebraniu do stołecznych spelunek i lupana- rów, aby posłuchać, co tam ludzie mówią. Wszystkich was mogę przejrzeć na wylot, jakbyście byli ze szkła. Bal­tazarze, wiem wszystko o grabieży Baltazareum i jeśli chcesz listę winnych, mam ją do twojej dyspozycji. Mu­szę ci powiedzieć, że w tym wypadku okazałeś godną pożałowania słabość. Do diabla! Należało natychmiast uderzyć i to ze zdwojoną siłą, a ty zamiast tego poz­woliłeś posiwieć swoim włosom.

Kochasz rzeźbę, malarstwo, rysunek, obrazy. Ja też. Uwielbiasz sztukę grecką. Ja także. Co krok napoty­kasz na ślepy fanatyzm kapłanów ikonoklastów. Ja też. A więc posłuchaj historii o orle ze świątyni.

Trzecia świątynia Izraela, niewątpliwie największa i najpiękniejsza, jest ukoronowaniem mojego życia. Za cenę ogromnych wyrzeczeń dokonałem dzieła, do którego nie był zdolny żaden z moich hasmonejskich poprzedników. Miałem święte prawo oczekiwać od mo­jego ludu, a szczególnie od faryzeuszy i kapłanów,

bezgranicznej wdzięczności. Na frontonie ponad głów­ną bramą świątyni kazałem umieścić wielkiego wyku­tego w zlocie orła o rozpostartych skrzydłach mierzą­cych sześć łokci. Skąd to godło? Ponieważ w dwu­dziestu wersetach Pisma orzeł występuje jako symbol potęgi, szlachetnych uczuć i wierności. A także, po­nieważ jest godłem Rzymu. Był to hołd oddany tra­dycji biblijnej i rzymskiej potędze, owym dwóm fila­rom cywilizacji, i nikt z potomnych nie będzie mógł zaprzeczyć, że celem całej mojej polityki było ich zbliżenie. Okoliczności, w jakich wydarzyła się cała historia, bynajmniej nie skłaniały do pobłażliwości. Śmiertelna choroba przyprawiała mnie o straszliwe cierpienia. Lekarze wysłali mnie do Jerycha, na ku­rację gorącymi siarczanymi kąpielami. Pewnego dnia, nie wiedzieć czemu, po Jerozolimie rozniosła się po­głoska o mojej śmierci. Zaraz potem dwaj uczeni w Piśmie faryzeusze, Juda i Matatiasz, zwołują swoich uczniów i tłumaczą im, że trzeba zrzucić to godło — wyobrażenie greckiego Zeusa i symbol rzymskiego pa­nowania — gwałcące drugie przykazanie Dekalogu. W samo południe, gęly dziedziniec pogan roi się od ludzi, młodzi mężczyźni wspinają się na dach świąty­ni; przy pomocy sznurów spuszczają się na wysokość frontonu wielkiej bramy i toporami rąbią na kawałki złotego orła. Nieszczęśni! Gdyż Herod Wielki żyje. Nadbiegają strażnicy świątyni i żołnierze. Świętokrad­cy i ci, którzy ich podburzali, zostają ujęci. W sumie około czterdziestu ludzi. Każę sprowadzić więźniów do Jerycha, aby poddać ich przesłuchaniu. Proces to­czy się w wielkim teatrze miejskim. Uczestniczę w nim leżąc w lektyce. Sędziowie wydają wyrok: dwaj dokto­rzy zostaną publicznie spaleni żywcem, a winni świę­tokradztwa ścięci.

Oto, Baltazarze, jak król wielbiący sztukę powinien bronić arcydzieł!

Jeśli o ciebie chodzi, Kacprze, wiem o Biltynie i o tym gagatku, który jej towarzyszy, o wiele więcej niż ty. Za każdym razem, kiedy brałeś w ramiona swoją piękną blondynkę, jeden z moich szpiegów stal za tka­niną zdobiącą ściany twojej komnaty lub leżał pod królewskim łożem i zaraz następnego ranka wysyłał mi raport. Zaniedbywałeś swoje interesy w jeszcze bardziej naganny sposób niż Baltazar. Jak to?! Ta nie­wolnica cię zdradza, kpi sobie z ciebie i ośmiesza w oczach wszystkich, a ty pozwalasz jej cieszyć się ży­ciem! Mówisz, że uwielbiałeś jej białą skórę? To trzeba ją było z niej ściągnąć! Przyślę ci specjalistów, którzy wspaniale obdzierają więźniów ze skóry, nawijając ją na leszczynowe pałeczki.

Co do ciebie, Melchiorze, uważam, że jesteś nie­zwykle naiwny, skoro sądziłeś, że w przebraniu uda ci się niepostrzeżenie przedostać do mojej stolicy, mo­jego pałacu, a nawet stołu. Myślisz, że przybyłeś do jakiegoś karawanseraju? Wiedz, że ani jeden szczegół waszej ucieczki z Palmiry, ani jeden etap waszej wę­drówki nie uszły uwagi moich szpiegów; wiem nawet,

o czym mówiliście po drodze ze spotkanymi ludźmi, gdyż byli przeze mnie opłaceni. Mogłem bez trudu uprzedzić cię o zamachu, przygotowywanym przez twe­go stryja Atmara na następny dzień .po śmierci króla, twojego ojca. Nie uczyniłem tego. Czemu? Ponieważ sfera władzy niewiele ma wspólnego z nakazami mo­ralności i sprawiedliwości. Kto wie, czy twój stryj — który w oczach większości jest zdrajcą i mordercą, przyznaję — nie okaże się łaskawszym władcą dla swojego ludu, a przede wszystkim lepszym sojuszni­kiem króla Heroda niż ty sam? Chciał cię zgładzić? Miał świętą rację. Sięgając po władzę nie można tole­rować tego, aby legalny spadkobierca tronu żył sobie gdzieś za granicą. Powiem ci prawdę: Atmar rozczaro­wał mnie popełniając podstawowy błąd, to znaczy, po­

zwalając ci zbiec. Mniejsza o to! Postanowiłem nie mieszać się w te sprawy i interweniować nie będę. Możesz swobodnie poruszać się po Judei, oficjalnie uważam cię tylko za pazia króla Baltazara. Oto moja decyzja. Co do reszty, otwieraj szeroko' oczy 5 nad­stawiaj uszu — utraciłeś bowiem tron i marzysz o tym, by go odzyskać. Musisz poznać okrutną logikę władzy, niech więc mój przykład posłuży ci za naukę. Cóż za prawa rządzą tą logiką? I jak je sformułować? Weźmy pod uwagę inną możliwość, o której wspomniałem: uprzedzam twojego ojca, króla Teodema, oraz ciebie, że stryj Atmar przygotował już wszystko, żeby cię zgładzić zaraz po zamordowaniu ojca. Ta poufna wia­domość może być prawdziwa, może być też fałszywa. Nie można, słyszysz, nie można tego sprawdzić. Jest to luksus, na który twój ojciec i ty nie możecie sobie pozwolić. Trzeba działać i to szybko. Jak? Uderzać pierwszemu, nie czekając. Nakazując zabić Atmara. Oto prawo władzy: uderzać jako pierwszy przy naj­mniejszym podejrzeniu. Zawsze się go trzymałem. Pra­wo okrutne, które uczyniło wokół mnie makabryczną pustkę. Rezultat, no cóż, jest dwojaki, jeśli przyjrzeć się mojemu życiu. Jestem królem Wschodu, najstar­szym, najbogatszym i najłaskawszym dla swojego lu­du. A zarazem jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem na świecie, po tysiąckroć zdradzonym przyjacielem, oszukanym mężem, najbardziej znienawidzonym w historii despotą.

Zamilkł na chwilę, a kiedy znów zaczął mówić, jego głos stał się tak niewyraźny, że słuchacze musieli nad­stawiać ucha.

— Istota, którą kochałem najbardziej na świecie, na­zywała się Mariamne. Nie mówię o córce arcykapłana Szymona, którą poślubiłem jako trzecią z kolei żonę tylko dlatego, że również nazywała się Mariamne. Nie, mówię o pierwszej, tej jedynej kobiecie mojego życia.

Miałem gorącą krew i byłem miody. Szedłem od sukce­su do sukcesu. Kiedy wybuchła tragedia, rozstrzygną­łem właśnie na swoją korzyść najpiokielniej zawikla- ną sytuację, w jakiej się kiedykolwiek znalazłem.

W trzynaście lat po zabójstwie Juliusza Cezara ry­walizacja o władzy m*d światem pomiędzy Oktawianem i Antoniuszem przerodziła się w wiilkę na śmierć i życie. Rozsadek radził mi stanąć po stronie Oktawia­na, władcy Rzymu. Położenie geograficzne, czyniąc ze mnie sąsiada i sojusznika Kleopatry, królowej Egiptu, rzuciło mnie jednak w ramiona Antoniusza. Zgroma­dziłem wojska i śpiesznie ruszyłem mu z pomocą prze­ciwko Oktawianowi. Kleopatra zaniepokojona tym, że zdobędę względy Antoniusza, które ona chciała zagar­nąć dla siebie i to moim kosztem, przeszkodziła mi wkroczyć do akcji. Na jej rozkaz musiałem jeszcze raz zwrócić swoje wojska przeciw jej dawnemu nieprzy- j jacielowi, królowi Arabów, Malchusowi. Działając na } moją szkodę uratowała mnie zresztą. 2 września7 bo- j wiem Oktawian zwyciężył Antoniusza pod Akcjum, i na greckim wybrzeżu. Dla Antoniusza, Kleopatry i ich , sojuszników wszystko było stracone. I ja znalazłbym j się w tej nieprzyjemnej sytuacji, gdybym zgodnie z ' własnymi zamiarami rzucił się do boju u boku Anto­niusza. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko szyb- ' ko zmienić front, co było sprawą dość delikatną. Za- j cząłem od tego, że rzymskiemu gubernatorowi Syrii 1 pomogłem ujarzmić oddaną Antoniuszowi armię gla­diatorów, która starała się przebić do Egiptu, dokąd uciekł. Następnie udałem się na wyspę Rodos, gdzie przebywał Oktawian. Nie próbowałem go oszukiwać. ■ Przeciwnie, przedstawiłem się jako wierny przyjaciel Antoniusza, który, aby mu pomóc, nie szczędził nicze­go: pieniędzy, żywności, wojsk, ale przede wszystkim rad, dobrych rad; radziłem porzucić Kleopatrę, która wiodła go do zguby, i nawet kazać ją zgładzić. Nie-

sloty, Antoniusz zaślepiony namiętnością nie chciał mnie słuchać! Potem, składając mój królewski diadem u stóp Oktawiana, oświadczyłem, że oczywiście może potraktować mnie jako wroga, złożyć mnie z tronu, pozbawić życia — będzie to sprawiedliwe i ja pokornie poddam się każdej jego decyzji. Ale może również przyjąć moją przyjaźń, która będzie równie wierna, trzeźwa i przydatna jak przyjaźń, którą dawniej da­rzyłem Antoniusza.

Nigdy nie grałem o tak wysoką stawkę. Stojąc przed przyszłym Augustem, który wahał się jeszcze, oszoło­miony moją zuchwałością, przez chwilę czułem, że mój los waży się pomiędzy haniebną śmiercią i trium­fem. Oktawian wziął mój diadem i włożył mi go na głowę mówiąc: „Pozostań królem i bądź moim przy­jacielem, skoro tak wysoko cenisz sobie przyjaźń. Aby zaś przypieczętować nasze przymierze, daję ci czterystu Galów, przyboczną straż Kleopatry'*. Nie­długo potem dowiedzieliśmy się, że Antoniusz i kró­lowa Egiptu zadali sobie śmierć, aby nie brać udziału w triumfie Oktawiana.

Po tak nagłej i szczęśliwej odmianie losu mogłem sądzić, że nie muszę martwić się o dalszy bieg wypad­ków. Niestety, okazało się, że najgorsze nieszczęścia czekają na mnie we własnym domu!

Pierwszą przyczyną tych nieszczęść — przyznaję — była moja miłość do Mariamne. Oto przekleństwo me­go losu, czarne słońce, które od początku do końca oświetla i pozwala zrozumieć całą tę tragedię. Udając się przed oblicze Oktawiana wiedziałem, że na szalę kładę własne życie i wolność, a szanse, aby je ocalić, nie są zbyt wielkie. Pozostawiałem cztery kobiety: moją matkę Kipros i siostrę Salome, królową Mariam­ne i jej matkę Aleksandrę. Należały one do dwu wro­gich sobie i nienawidzących się klanów: klanu Idu- mejezyków, z którego sam się wywodziłem, i ostatnich

przedstawicieli dynastii hasmonejskiej. Nie mogłem dopuścić do tego, aby te cztery kobiety rozszarpały się nawzajem podczas mojej nieobecności. Zanim więc wyruszyłem na Rodos, wysłałem Mariamne i jej matkę do twierdzy Aleksandreion, natomiast własną matkę, Salome, trzech moich synów i dwie córki umieściłem w twierdzy Masada. Po czym w tajemnicy rozkazałem dowódcy Aleksandreionu, Sohemowi, aby zgładził Ma­riamne, jeśli otrzyma wiadomość o mojej śmierci. Ten nadzwyczajny środek ostrożności dyktowało mi za­równo serce jak i rozum. W istocie nie byłem w sta­nie znieść myśli, że moja ukochana Mariamne mogłaby żyć nadal po mojej śmierci, a może nawet poślubić in­nego mężczyznę. Z drugiej strony, gdybym zginął, nic nie mogłoby przeszkodzić Hasmonejczykom, z Ma­riamne na czele, w odzyskaniu władzy i utrzymaniu jej za wszelką cenę,

Wróciwszy z Rodos w blasku chwały, zgromadziłem całe to towarzystwo w Jerozolimie, przekonany, że mój polityczny sukces doprowadzi do ogólnej zgody. Ładna mi zgoda! Od pierwszej chwili napotkałem twa­rze ziejące nienawiścią. Moja siostra Salome wyglą­dała jak burzowa chmura i dawała do zrozumienia, że czeka tylko na odpowiedni moment, aby ujawnić pew­ne ciemne sprawki, które sprowadzą gromy na głowę Mariamne. Ta, z kolei, traktowała mnie z góry i uni­kała wszelkich kontaktów, podczas gdy rozłąka oraz niebezpieczeństwa, z których udało mi się wymknąć, jeszcze bardziej rozpaliły moją miłość. Pozwalając so­bie na niewybredne aluzje, ciągle powracała do pewnej starej już historii, a mianowicie do tego, że spowodo­wałem śmierć jej dziadka Hirkana. Pomału zagadka wyjaśniła się i w końcu zrozumiałem, co wydarzyło się podczas mojej nieobecności. W istocie każda z tych kobiet uknuła własne plany na wypadek mojej śmierci, która wydawała im się wielce prawdopodobna. Zresztą

nie tylko im przyszło to do głowy. Sohem, dowódca ] Aleksandreionu, chcąc zapewnić sobie łaskę Mariamne, i przyszłej władczyni królestwa Judei, wyjawił jej, że | kazałem ją zgładzić, gdyby spotkało mnie nieszczęście. I Musiałem od nowa zaprowadzić porządek. Pierwsza j spadła głowa Sohema. Był to dopiero skromny począ- | tek. Mój podczaszy poprosił o poufne posłuchanie i zja- | wił się z flakonem aromatyzowanego wina, Dała mu [ go Mariamne. Zapewniła, że chodzi o napój miłosny, j i poleciła, wręczając jednocześnie cenne podarki, aby i mi go podał niepostrzeżenie. Nie wiedząc, co począć,

I zwierzył się mojej siostrze Salome, która poradziła mu, j aby wszystko wyjawił. Sprowadzono galijskiego nie­wolnika, a ja poleciłem mu wypić zawartość flakonu. Padł martwy na posadzkę. Natychmiast wezwałem j Mariamne, która przysięgała, że nic nie wie o żadnym napoju miłosnym, i twierdziła, że wszystko uknuła I Salome, aby ją zgubić. Nie było to nieprawdopodobne,

| a ponieważ bardzo pragnąłem oszczędzić Mariamne, za­stanawiałem się, w którą z tych dwu kobiet uderzyć. Zresztą pozostał jeszcze podczaszy, wystarczyło zadbać, aby zgotowano mu odpowiednie tortury, żeby wszy­stko wyśpiewał. Wówczas jednak doszło do zupełnie niespodziewanej sceny, która całkowicie zmieniła sy­tuację. Moja teściowa Aleksandra, porzucając swoją dotychczasową ostrożność, nagle rozpuściła język i za­częła publicznie oskarżać własną córkę. Nie tylko po­twierdziła, że Mariamne usiłowała mnie otruć, ale utrzymywała także — i tu zaczynała się całkiem nowa historia — że moja żona była kochanką Sohema, któ­remu po mojej śmierci zamierzała powierzyć doniosłą rolę polityczną. Może zdecydowałbym się na zawsze zamknąć usta tej Furii, aby uratować Mariamne. Na nieszczęście skandal stał się głośny i w całej Jerozo­limie mówiono tylko o tym. Nie można było uniknąć procesu. Mariamne stanęła przed sądem, do którego

powołałem dwunastu uczonych mężów. Zachowywała się wspaniale: dzielna i dumna, do samego końca w ogóle nie chciała się bronić. Wyrok zapadł jednogło­śnie: śmierć. Mariamne była na to przygotowana. Umarła bez słowa.

Kazałem zatopić jej zwłoki w otwartym sarkofagu wypełnionym przezroczystym miodem. Przez siedem lat trzymałem je w moich komnatach patrząc, jak z dnia na dzień ukochane ciało rozpuszcza się w przej­rzystym złocie. Moja rozpacz nie miała granic. Nigdy jeszcze nie kochałem jej tak bardzo i mogę rzec, że teraz — po trzydziestu latach, kolejnych małżeństwach, separacjach i niezliczonych nieszczęściach — nadal ko­cham ją tak samo. To z myślą o tobie, Kacprze, wspo­minam tę tragedię, która spustoszyła moje życie. Po­słuchaj tych jęków, których echo rozbrzmiewa do dziś pod sklepieniem pałacu: to ja, Herod Wielki, wykrzy­kuję imię Mariamne w czterech ścianach mojej kom­naty, Mój ból był tak straszliwy, że słudzy, ministro­wie i dworzanie uciekali przede mną przerażeni. Kiedy udało mi się któregoś złapać, kazałem mu wzywać Mariamne razem ze mną, jakby dwa głosy mogły łatwiej przywołać ją pomiędzy żywych. Niemal ode­tchnąłem z ulgą, kiedy w tym właśnie czasie pośród pospólstwa i mieszczan Jerozolimy wybuchła epidemia cholery. Wydawało mi się, że ta plaga każe wszystkim Żydom cierpieć wraz ze mną. W końcu ludzie zaczęli padać wokół mnie jak muchy i musiałem zdecydować się na wyjazd z Jerozolimy. Zamiast schronić się do jednego z moich pałaców w Idumei czy Samarii, kaza­łem rozbić obóz na pustyni, pośród wielkiej depresji Ghor. Te nisko położone, spękane i jałowe ziemie, cuchnące asfaltem i siarką, były jak wierne odbicie mojego spustoszonego serca. Spędziłem tam kilka ty­godni w stanie całkowitej prostracji, z której wyry­wały mnie jedynie okrutne bóle głowy. Jednakże mój

instynkt nie zawiódł mnie i tym razem: ból należy zwalczać bólem. Kuracja w piekle Ghor okazała się skutecznym lekiem przeciw rozpaczy i cholerze, niby dotknięcie ropiejącej rany rozpalonym do czerwoności żelazem. Wróciłem do życia. Czas był najwyższy. Oka­zało się bowiem, że moja teściowa Aleksandra, którą nieostrożnie zostawiłem w Jerozolimie^ usiłuje pod­stępnie opanować dwie górujące nad miastem twier­dze: Antonię, obok świątyni, i wieżę wschodnią, która wznosi się pośród mieszkalnych dzielnic. Pozwoliłem tej jędzy, w dużej mierze odpowiedzialnej za śmierć Mariamne, zaplątać się we własne sidła, po czym zde­maskowałem ją znienacka. Jej zwłoki wkrótce spoczę­ły w rodzinnym grobowcu, obok innych członków jej rodu.

Niestety nie był to koniec rasy Hasmonejczyków. Mariamne pozostawiła mi dwu synów, Aleksandra i Arystobula. Po śmierci matki, chcąc uchronić ich przed niezdrową atmosferą Jerozolimy, wysłałem obu na dwór cesarski, aby tam pobierali nauki. Mieli sie­demnaście i osiemnaście lat, kiedy z Rzymu doszły mnie alarmujące wieści na temat ich sprawowania. Uprzedzono mnie, że zamierzają pomścić śmierć swo­jej matki — za którą, ich zdaniem, ja jeden byłem odpowiedzialny — i intrygami próbują zdobyć popar­cie Augusta. Tak więc, choć minęło tyle czasu, nadal prześladowało mnie nieszczęście. Miałem blisko sześć­dziesiąt lat, a za sobą długie pasmo ciężkich doświad­czeń, które były co prawda politycznymi sukcesami, ale los kazał mi za nie słono płacić. Poważnie myśla­łem o tym, aby zrzec się korony, raz na zawsze zerwać z polityką i osiąść w rodzinnej Idumei. Ale interesy królestwa zwyciężyły raz jeszcze. Ruszyłem do Rzymu po synów. Przywożę ich z powrotem do Jerozolimy, umieszczam w pałacu i żenię. Aleksandrowi daję Gla- firę, córkę Archelausa. króla Kapadocji. Arystobulo-

wi — Berenikę, córkę mojej siostry Salome. Zaraz po­tem w mojej rodzinie wybuchają wściekłe intrygi. Gla­fira i Berenika wypowiadają sobie wojnę. Pierwsza na­kłania swojego ojca, króla Archelausa, aby występo­wał przeciwko mnie w Rzymie. Berenika z kolei sprzy­mierza się ze swoją matką, Salome, która zawzięcie stara się skompromitować Aleksandra w moich oczach. Arystobul zaś solidarnie opowiada się po stronie brata, chcąc dochować wierności pamięci swojej matki. Jakby nie dość było tego zamieszania, wpadłem na pomysł, żeby sprowadzić do Jerozolimy moją pierwszą żonę, Doris, i jej syna Antypatra, którzy żyli na wygnaniu, odkąd poślubiłem Mariamne. Natychmiast i oni rzu­cają się w wir intryg i nie spoczną, dopóki Doris nie odzyska swojego dawnego miejsca w moim łożu.

Zniechęcony i pełen obrzydzenia, sam już nie wiem, co czynić. Bodaj raz chciałbym uniknąć przelewu krwi, którym zawsze dotąd kończyły się rodzinne spo­ry w moim pałacu. Miotany sprzecznymi uczuciami, postanawiam szukać jakiegoś wyższego autorytetu, któ­ry rozsądziłby całe to rodzinne imbroglio, a pi-zede wszystkim zatarg pomiędzy mną i synami. Ponieważ wszystkie drogi zdają się prowadzić do Rzymu, czemu by nie odwołać się do Augusta, którego wpływy umac­niają się coraz bardziej?

Wynajmuję galerę i wraz z Aleksandrem i Arysto- bulem płynę do Bzymu. Oczekuje nas studiujący tu Antypater. Nie ma natomiast Cesarza, a informacje, jakie otrzymujemy na temat miejsca jego pobytu, są nadzwyczaj mgliste. Wraz z moimi trzema synami rozpoczynam obłędne poszukiwania od wyspy do wy­spy, od portu do portu. Docieramy w końcu do Akwi- lei, miasta leżącego na północnym wybrzeżu Adria­tyku. Skłamałbym mówiąc, że August ucieszył się z nieproszonej wizyty naszej rodzinki, o której zdążył się już dość nasłuchać i która nagle zakłóciła mu odpoczy­

nek wtargnąwszy do jego cudownej rezydencji. Po­słuchanie odbyło się w burzliwy dzień, my zaś wykła­daliśmy nasze racje bezładnie i z pasją. Parokrotnie zaczynaliśmy mówić wszyscy czterej naraz i to z taką gwałtownością, że można się było obawiać, czy nie dojdzie do rękoczynów. August wspaniale potrafił ukrywać swoje znudzenie i obojętność, a jego nieru­choma niczym maska twarz mogła równie dobrze ozna­czać skupioną uwagę. Jednakże ta niesłychana scena rodzinna, w której chcąc nie chcąc uczestniczył, wy­raźnie go zadziwiła i w końcu nawet zainteresowała, tak jakby przyglądał się walce węży czy kłębiącym się stonogom. Po kilku godzinach, kiedyśmy już o- chrypli, zabrał głos, rozkazał nam się uciszyć i zapo­wiedział, że po dokładnym rozważeniu naszych argu­mentów zamierza wydać wyrok. .

—' Ja, August, Cesarz, nakazuję wam pogodzić się i żyć odtąd w dobrych stosunkach — oznajmił.

Tak brzmiała cesarska decyzja, którą mieliśmy się zadowolić. Było to doprawdy niewiele jak na tak po­ważną wyprawę! Ale cóż to za pomysł, żeby obcy sę­dzia rozstrzygał nasze rodzinne konflikty? Trudno mi było jednak odejść z tak mizerną zdobyczą. Ociągałem się więc, jakbym zamierzał jeszcze pozostać. August, mając już tego powyżej uszu, rozpaczliwie szukał ja­kiegoś sposobu, żeby się nas pozbyć. Uważnie śledziłem jego rosnące zniecierpliwienie. W odpowiednim mo­mencie nagle zmieniłem temat i napomknąłem o ko­palniach miedzi, które posiadał na Cyprze. Czyż nie było kiedyś mowy o tym, że miał mi je oddać w użyt­kowanie? Wszystko oczywiście zmyśliłem, ale August skwapliwie uchwycił się podsuniętej przeze mnie okazji, żeby nas oddalić. Owszem, zgoda, mogę użyt­kować te kopalnie, ale na tym kończy się cesarska audiencja. Pożegnaliśmy się. Nie wracałem przynaj­mniej z pustymi rękami...

Sprawując rządy trzeba umieć z każdej sytuacji zna­leźć dobre wyjście. Z okruchów, jakie rzucił mi Au­gust, wyprawiłem istny festyn. Zgromadzonym w ra­dosnym podnieceniu tłumom obwieściłem, że kwestia sukcesji po mnie została wreszcie rozstrzygnięta. Moi trzej synowie, których przedstawiłem ludowi — Alek* sander, Arystobul i Antypater — podzielą się wła­dzą, przy czym najstarszy, Antypater, zajmie w tym triumwiracie miejsce najważniejsze. Co do mnie, do­dałem, to przy boskiej pomocy czuję się jeszcze na si­łach długo zachować w mym ręku faktyczną władzę, synom przyznając prawo do królewskich splendorów i własnego dworu.

Tak, siły może miałem... ale ochotę? Nigdy dotąd tak mocno nie pragnąłem wyjechać gdzieś, uciec. Przysłoniwszy rodzinne konflikty płaszczem królew­skiej purpury, ruszyłem w podróż, aby zanurzyć się i obmyć w blaskach mojej ukochanej Grecji. Igrzyska Olimpijskie wyraźnie podupadły i groziło im, że po prostu przestaną istnieć. Przyznając dotację i regu­larną pomoc, doprowadziłem do ich odrodzenia i za­pewniłem im przyszłość. Tego roku zostałem głównym sędzią honorowym. Widok rozkwitłej w greckim słoń­cu młodzieży był dla mnie czymś upajającym. Mieć szesnaście lat, płaski brzuch i smukłe uda, i żadnych innych trosk: tylko rzut dyskiem albo bieg na długi dystans... Nie miałem najmniejszych wątpliwości: jeśli istnieje raj, to jest to raj grecki, o owalnym kształcie olimpijskiego stadionu.

Ale niebawem ów promienny epizod dobiegł końca, a mnie znowu pochłonęła wzniosła i odrażająca rola władcy. W tym czasie konsekracja nowej świątyni stała się okazją do uroczystości o niezapomnianym przepychu. Potem w Cezarei uświetniłem swoją obec­nością zakończenie prac przy budowie nowego portu oraz jego otwarcie. Początkowo była to po prostu

skromna przystań, etap jednakowoż niezbędny, bo na połowie drogi między Dor i Jaffą. Przy gwałtownym wietrze południowo-zachodnim każdy statek płynący wzdłuż wybrzeży fenickich musiał tu rzucać kotwicę na otwartym morzu. Poleciłem zbudować w tym miej­scu port, zatapiając na głębokości dwudziestu sążni kamienne bloki, długie na pięćdziesiąt stóp, szerokie na dziesięć i wysokie na dziewięć. Kiedy spiętrzono ich tyle, że osiągnęły poziom wody, kazałem na tym fundamencie usypać wał szerokości dwustu stóp, a na nim ustawić wieże, z których najpiękniejsza otrzymała imię Drusium od imienia cesarskiego pasierba. Wejście do portu było od północy, stąd bowiem wieje najłagod­niejszy wiatr — borealny. Po obu stronach wąskiego wejścia na redę, niby opiekuńcze bóstwa, stały wyso­kie, kolosalne głazy, a na wzgórzu ponad miastem wznosiła się świątynia ku czci Cezara, w której znaj­dował się jego posąg, wzorowany na Zeusie z Olimpii. Piękna była moja Cezarea, cała z białego kamienia, piękne jej schody, place i fontanny! Zajmowałem się właśnie wykańczaniem portowych składów, kiedy z Je­rozolimy dotarły do mnie głosy Aleksandra i Arysto- bula, oburzonych tym, że moja ostatnia nałożnica pa­raduje w sukniach ich matki Mariamne, potem zaś przekleństwa mojej siostry Salome, która kłóciła się z Glafirą, żoną Aleksandra. Niepokoiłem się dodatko­wo słysząc, że Salome weszła w konszachty z naszym bratem, Ferorasem, człowiekiem chorym i niezrówno­ważonym, któremu dałem odległą Transjordanię, ale który nie omijał żadnej okazji, żeby mi się przeciw­stawić. Ostatnio na przykład zamierzał poślubić wy­braną przez siebie niewolnicę zamiast księżniczki z pa­nującego rodu, którą mu przeznaczyłem na żonę.

Każdego roku, w najbardziej suchej porze lata, za­opatrzenie Jerozolimy w wodę okazywało się niedo­stateczne. Nakazałem ułożyć drugi ciąg rur w akwe­

dukcie kierującym ku stolicy wodę z sadzawek Salo­mona wzdłuż drogi z Hebronu i Betlejem, w samym mieście zaś — zbudować cały system zbiorników i cy­stern, zapewniających lepsze przechowywanie wody deszczowej. Nigdy dotąd kraj nie był tak zamożny: procent ołowiu w naszej srebrnej monecie spadł z dwudziestu siedmiu do trzynastu, co stanowiło nie­wątpliwie najlepszą próbę srebra w całym świecie śródziemnomorskim.

Tak, nie brakowało mi powodów do zadowolenia, ale z trudem mogły one zrównoważyć irytujące wieści

0 narastającym fermencie na moim dworze, wieści, których dostarczały mi dzień po dniu raporty policji. W pewnym momencie rozeszły się pogłoski, że z Gla- firy, młodej żony mojego syna Aleksandra, uczyniłem swoją kochankę. Potem sam Aleksander zaczął utrzy­mywać, że jego ciotka Salome — ponad sześćdziesię­cioletnia już kobieta — zakrada się nocą do jego łoża

1 przymusza do kazirodczych stosunków. Potem wy­buchła sprawa eunuchów. Było ich trzech: jeden czu­wał nad napojami, drugi nad jadłem, trzeci nad moją toaletą; w nocy spali razem w moim przedpokoju. Fa­ryzeusze od początku wielce oburzali się z powodu obecności tych wschodnich niewolników, sugerując, że ich posługi nie ograniczają się do spraw stołu bądź toalety. Jak mi doniesiono, zostali oni przekupieni przez Aleksandra, który przekonał ich, że, moje pa­nowanie nie potrwa długo i — wbrew mojej woli —• on jeden obejmie po mnie tron. Sprawa była poważna, jako że owi trzej słudzy mieli bliski dostęp do mojej osoby i musiałem darzyć ich pełnym zaufaniem. Ten, kto próbował ich przekupić, musiał żywić w stosunku do mnie najgorsze zamiary. Moja policja rozszalała się, a jednym z przekleństw losu tyrana jest, niestety, że często nie może pohamować gorliwości tych, którym powierzył własne bezpieczeństwo. Aleksander został

zamknięty w odosobnieniu na długie tygodnie, pałac rozbrzmiewał jękami ludzi z jego otoczenia, których przesłuchiwali moi oprawcy. I znowu udało mi się na jakiś czas przywrócić pokój w moim pałacu. Pomógł mi w tym Archelaus, król Kapadocji, który przybył w pośpiechu, zaniepokojony o los swojej córki i zięcia. Zachował się sprytnie: z początku miotał na nich prze­kleństwa i domagał się, aby przykładnie ich ukarać. Pozwalałem mu mówić ciesząc się, że odgrywa w ten sposób niezbędną rolę oskarżyciela, podczas gdy ja mogę występować jako obrońca wnoszący o łaskę — luksus doprawdy dla mnie rzadki. Zeznania Aleksandra przyszły nam z pomocą: młodzieniec za całą sprawę czynił odpowiedzialną swoją ciotkę Salome, a w je­szcze większym stopniu — swego wuja Ferorasa. Ten postanowił przyznać się do winy i uczynił to nie zwle­kając, we właściwy sobie przesadny sposób;, odziany w czarne łachmany, posypawszy głowę popiołem, rzu­cił się szlochając do naszych stóp, aby samego siebie oskarżać o wszystkie grzechy świata. Tym samym Aleksander został oczyszczony z zarzutów. Nie pozo­stawało mi nic innego, jak tylko odwieść Archelausa od jego zamiaru: chciał bowiem zabrać córkę z powro­tem do Kapadocji, twierdząc, że niegodna jest tego, aby pozostać moją synową. W rzeczywistości pragnął wydostać ją z tego gniazda os, które okazywało się niebezpieczne. Towarzyszyłem mu aż do Antiochii, po czym dalej ruszył już sam, obdarowany hojnie prezen­tami. Otrzymał ode mnie sakiewkę zawierającą sie­demdziesiąt talentów, złoty tron wysadzany szlachetny­mi kamieniami, konkubinę imieniem Pannychis oraz trzech eunuchów, od których wszystko się zaczęło, a których — choćbym i chciał — w żaden sposób nie mogłem zatrzymać przy sobie w roli zaufanych sług.

Postępowanie władców usprawiedliwia się często ja­kąś wyższą logiką, całkowicie różną albo wręcz sprzecz-

ną z logiką ogółu śmiertelników. Określa się ją mia­nem racji stanu. Racja stanu... niech będzie, ale wi­docznie ja sam nie jestem jeszcze w stu procentach mężem stanu, bo słysząc te dwa słowa nie mogę pow­strzymać złośliwego chichotu. Racja stanu! Co prawda nazywa się Eumenidami — to znaczy Przychylnymi — Erynie lub Furie, córki ziemi, z wężami wplecionymi we włosy, które ścigają zbrodniarzy, w jednej ręce dzierżąc sztylet, w drugiej płonącą pochodnię. Jest to figura stylistyczna, zwana antyfrazą. Toteż zapewne mamy do czynienia właśnie z antyfrazą, kiedy słyszy­my, jak nazywa się racją stanu coś, co w oczywisty sposób zasługuje na miano szaleństwa stanu. Krwawy obłęd, który od pół wieku szerzy się w mojej rodzi­nie, jest dość dobrym przykładem tego pomieszania zmysłów, zesłanego na nas z góry jak przekleństwo.

Korzystając z chwili wytchnienia spróbowałem roz­wiązać dokuczliwy problem dwu prowincji: Trachoni- tis i Batanei. Położone na północnym wschodzie kró­lestwa, pomiędzy Libanem i Antylibanem, krainy te stały się schronieniem przemytników i zbrojnych band, na które mieszkańcy Damaszku skarżyli się bezustan­nie. Doszedłem do przekonania, że wojskowe ekspe­dycje nie odniosą trwałego skutku dopóty, dopóki nie zamieszka tam osiadła i pracowita ludność. Sprowa­dziłem do Batanei Żydów z Babilonu, a w Trachonitis osadziłem trzy tysiące Idumejczyków. Dla ochrony osadników wzniosłem szereg cytadeli i ufortyfikowa­nych miasteczek. Gwarantowane przybyszom zwolnie­nia podatkowe powodowały ciągły napływ imigrantów.

W krótkim czasie te leżące odłogiem ziemie przekształ­ciły się w zielone pola. Szlaki komunikacyjne pomię­dzy Arabią i Damaszkiem, Babilonem i Palestyną oży­wiły się, opłaty drogowe i cła zaczęły przynosić skar­bowi Korony poważne korzyści.

Wtedy na dworze pojawił się nieoczekiwany i nie­

proszony gość, a jego obecność obudziła wszystkie u- śpione demony. Eurykles, tyran Sparty, podobnie jak jego ojciec, zawdzięczał swoją pozycję decydującej po­mocy, jakiej udzielił Oktawianowi w bitwie pod Akc- jum. W dowód wdzięczności cesarz przyznał mu oby­watelstwo rzymskie i uznał władcą Sparty. Pewnego wieczoru Eurykles zjawił się w Jerozolimie, z miłym uśmiechem na ustach i rękoma pełnymi wspaniałych podarków, wyraźnie zdecydowany zostać przyjacielem i powiernikiem wszystkich dworskich koterii. 2araz też zapłonęły na nowo nie wygaszone ogniska daw­nych kłótni rodzinnych, ponieważ Eurykles donosił jednym to, co usłyszał od drugich, wyolbrzymiając przy tym i zniekształcając wszystko wedle swego uzna­nia. Aleksandrowi przypominał, że jest starym przy­jacielem króla Archelausa, a więc jakby jego ojcem, i dziwił się, że Aleksander, zięć króla i Hasmonejczyk po matce, godzi się na zależność od przyrodniego brata Antypatra, syna jakiejś kobiety z ludu. Antypatra ostrzegał z kolei przed zaciekłą nienawiścią dwu przy­rodnich braci. Wreszcie doniósł mi, jakoby Aleksander planował mnie zamordować, po czym zbiec, najpierw do teścia w Kapadocji, potem do Rzymu i tam szukać dla siebie łask Augusta. Toteż kiedy wśród istnej po­wodzi czułych uśmiechów' i podarków tyran Sparty wsiadł w końcu na statek, aby odpłynąć do Lacede- monu, w moim domu wrzało jak w kotle czarownic.

Musiałem zarządzić przesłuchanie Aleksandra i jego otoczenia. Rezultat okazał się, niestety, przerażający! Dwu oficerów mojej konnej gwardii wyznało, że w za­mian za obietnicę zabicia mnie otrzymali od Aleksan­dra poważną sumę pieniędzy. Znaleziono ponadto list Aleksandra do komendanta twierdzy Aleksandreion, z którego wynikało, że wraz z bratem zamierzał się w niej skryć po dokonaniu zamachu. Co prawda, obaj bracia, których badano oddzielnie, przyznali się do

projektu ucieczki do Rzymu przez Kapadocję, ale u- parcie wypierali się zamiaru zgładzenia mnie. Niey wątpliwie zdążyli przed przesłuchaniem uzgodnić mig- dzy sobą taką właśnie wersję. Moja siostra, Salorńe, pogrążyła ich ostatecznie do reszty, dostarczając mi list otrzymany od Arystobula. Uprzedzał ją w nim, że może z mojej strony oczekiwać najgorszego, ponieważ oskarżam ją o ujawnienie tajemnic dworu mojemu oso­bistemu wrogowi, królowi Arabii Syleuszowi, którego gorąco pragnęła poślubić.

Jasne już było, że nie da się uniknąć procesu o zdra­dę stanu. Najpierw wysłałem dwóch posłańców do Rzy­mu. Po drodze zatrzymali się w Kapadocji, gdzie uzy­skali zeznania z ust Archelausa. Przyznał on, że ocze­kuje przyjazdu swojego zięcia i Arystobula, ale nic nie wie o przewidzianej przez nich następnie podróży do Rzymu ani o planowanym spisku na moje życie. August zaś napisał mi w liście, że w zasadzie prze­ciwny jest wyrokowi śmierci, ale daje mi pełną swo­bodę osądzenia i skazania winnych. Zalecał mi jed­nakże, aby przenieść proces gdzieś poza granice mo­jego państwa, na przykład do Berytos. gdzie znajdo­wała się liczna rzymska kolonia, i tam wezwać na świadka Archelausa. Do Berytos? Czemuż by nie? Pomysł oddalenia całej tej sprawy od stolicy wydał mi się sensowny, ponieważ resztki klanu Hasmonej- czyków nadal cieszyły się tu sympatią. Nie mogłem natomiast powołać na świadka króla Kapadocji, który był poważnie zamieszany w spisek.

Rozprawie przewodniczyło dwu gubernatorów: Sa- turninus i Pedanius, a wiedziałem, że August przy­słał im swoje instrukcje. Byli poza tym obecni: proku­rator Volumnius, mój brat Feroras, siostra Salome i wreszcie, zamiast Archelausa, przedstawiciele moż­nych rodów syryjskich. Dla uniknięcia skandalu zre­zygnowałem z obecności obu oskarżonych, których ka­

załem trzymać w Płatane, miasteczku w okolicach Sy­donu.

Zabrałem głos jako pierwszy. Mówiłem o niedoli zdradzanego króla i obrażanego ojca, o nieustannych wysiłkach, jakie czyniłem, aby uspokoić moją piekiel­ną rodzinę, o względach, jakich nie szczędziłem Ha- smonejczykom, i o krzywdach, jakich w zamian za to doznawałem od nich na każdym kroku. Całe zło brało się stąd, że uważali się — może i nie bez odrobiny racji — za lepiej urodzonych niż ja. Ale czy miałem dlatego znosić wszystkie afronty z ich strony? Czy miałem pozwolić, żeby knuli spiski przeciw bezpie­czeństwu kraju i przeciw mojemu życiu? Kończąc oświadczyłem, że zgodnie z moim przekonaniem i z moim sumieniem Aleksander i Arystobul zasłużyli na karę śmierci i nie wątpię, że osąd trybunału będzie pokrywał się z moim, ale że ten wyrok wymierzony przeciw moim własnym potomkom będzie dla mnie gorzkim zwycięstwem.

Następnie wypowiedział się Saturninus. Potępiał oskarżonych młodzieńców, ale nie domagał się ich śmierci; sam będąc ojcem trojga dzieci — obecnych tu zresztą — nie może skazać na śmierć dzieci dru­giego człowieka. Trudno sobie wyobrazić równie nie­zręczną mowę obrończą! Mniejsza z tym. Pozostali Rzymianie, odpowiednio pouczeni przez cesarza, rów­nież wypowiedzieli się przeciw karze śmierci. Ale tyl­ko oni, gdyż potem, zupełnie tak, jak na zakończenie walki gladiatorów, zobaczyłem, że wszystkie kciuki wskazują ziemię. Prokurator Volumnius, książęta sy- ryjscy, moi dworzanie z Jerozolimy i, oczywiście, Fe­roras i Salome, z głupoty, nienawiści czy wyrachowa­nia — jedno nie wyklucza zresztą drugiego — glo­sowali wszyscy za wyrokiem śmierci. ,

Z sercem pełnym smutku i odrazy, kazałem odsta­wić moich synów do Tyru, gdzie razem z nimi wsiad-

tem na statek płynący do Cezarei. Zostali skazani. Ale ja mogłem ich ułaskawić. Tak naprawdę było \Ve j mnie jakby dwóch ludzi, i tak jest do dziś, do chwili, kiedy mówię te słowa: nieubłagany monarcha, po­słuszny jedynie prawu władzy... Gdyż zdobywać wła­dzę, utrzymywać ją w swoim ręku i wykonywać, to jedna i ta sama czynność, której nie da się spełniać bezkarnie. Ale zarazem jest we mnie drugi człowiek, słaby, łatwowierny, uczuciowy i pełen lęku. Ten dru­gi, na przekór wszystkiemu, wciąż wierzył, że jego dzieci jakoś ocaleją. Udawał, że nie dostrzega groźnej obecności swojego sobowtóra, jego nieugiętej żądzy •władzy i bezlitosnej surowości. Znajdowaliśmy się po- •środku zatoki, nad którą leży Syria i Judea, a na ho­ryzoncie wznosi się zielona góra Karmel, z dala od świata i jego zmiennych losów. Postanowiłem wezwać ich na pokład. Była to decyzja ojca. Ale na ich widok pojąłem, że to król będzie z nimi mówić. W istocie z trudem ich rozpoznałem: w czarnych chlamidach skazańców, głowy mieli ogolone, na ciele piętna po przesłuchaniach. Machina śledcza zrobiła swoje. Była to nieodwracalna przemiana: dwaj młodzieńcy wyso- skiego rodu, świetni i beztroscy, znikli na zawsze ustępując miejsca dwóm spiskowcom, niedoszłym ojcobójcom. Wdzięk młodości i szczęścia zniknął pod maską skazanych zbrodniarzy. Nie zdołałem zwrócić się do nich choćby jednym słowem. Patrzyliśmy na siebie, a pomiędzy nami wyrastał coraz to grubszy mur milczenia. W końcu rozkazałem centurionowi, który czuwał nad nimi: „Zabierz więźniów z powro­tem!” Sprowadził ich do ładowni i więcej już ich nie zobaczyłem.

Z Cezarei kazałem ich przewieźć do Sebaste, gdzie czekał na nich kat. Zostali uduszeni; ich ciała spoczy­wają w twierdzy Aleksandreion, obok Aleksandra, ich dziada po kądzieli. Pogrzebowa oracja była okrutna

i żałosna, podobnie jak ich życie i śmierć, a wygło­sił ją August, który dowiedziaszy się, że wyrok zo­stał wykonany, powiedział: „Na dworze Heroda le­piej być wieprzem niż dziedzicem tronu, bo przynaj­mniej przestrzega się tam zakazu jedzenia wieprzo­winy”.

Po śmierci przyrodnich braci Antypater został pa­nem sytuacji. Oczekiwałem, że się zmieni, to znaczy uspokoi i rozwinie. Nie mógł już wątpić, że zostanie królem. Był już nim po części, u mego boku. Był najpotężniejszym po mnie człowiekiem w królestwie.. Czy to bliskość władzy znowu wywarła swój niszczy­cielski wpływ? Z przerażeniem obserwowałem wew­nętrzny upadek człowieka, na którym opierałem wszy­stkie moje nadzieje.

Pierwszy niepokojący sygnał dotyczył moich wnu­cząt. Cała surowość serca, jaką musiałem okazać wo­bec Aleksandra i Arystobula, zamieniła się teraz w czułość dla sierot, które pozostawili. Aleksander miał dwu synów z Glafirą: Tygranesa i Aleksandra. Ary- stobul zaś z Bereniką trzech synów: Heroda, Agryppę i Arystobula, i dwie córki: Herodiadę i Mariamne. Miałem więc siedmioro wnucząt, w tym pięciu chłop­ców; oczywiście wszyscy mieli w sobie krew Hasmo- nejczyków. Osłupiałem ze zgrozy, kiedy moja policja ostrzegła mnie, że Antypater żywi uczucie strachu i nienawiści do potomstwa Mariamne. Nazywał je „po­miotem żmijowym” i mówił wszystkim, że nie będzie mógł rządzić czując się tak zagrożony. Okropne prze­kleństwo, które od pół wieku ciąży nad związkiem pomiędzy Idumejeżykami i Hasmonejczykami, miało mnie przetrwać!

Ale to nie wszystko. Rozumie się samo przez się, że gdy mówił o „oczyszczeniu pola'*, mnie przede wszystkim miał na myśli. Powtórzono mi skargę, któ­ra wyrwała mu się z ust przy świadkach: „Nigdy nie

%

będę rządził. Patrzcie, mam już siwe włosy, a on kaze barwić swoje!” Drażniły go nawet moje choroby, bo ku jego rozpaczy za każdym razem udawało mi się je pokonać. W istocie od śmierci swych braci nie krył już tak starannie uczuć, pozwalał sobie na nie­ostrożną szczerość, ja zaś z dnia na dzień coraz wy­raźniej dostrzegałem cały jego podły charakter. Kiedy nad głowami Aleksandra i Arystobula zbierały się chmury, Antypater zawsze trzymał się z boku, na zewnątrz okazując braciom życzliwą neutralność. Był wcieleniem dyplomacji. Teraz odkrywałem, że pod pozorem rezerwy nie zaniedbywał niczego, aby doprowadzić do ich zguby. To on od samego początku pociągał za sznurki i zastawiał sidła, w których mieli 2ginąć. Wkrótce poczułem do niego bezgraniczną nie­chęć.

Doniesiono mi, że wraz z moim bratem Ferorasem i licznymi kobietami — swoją matką Doris, własną żoną i żoną Ferarosa — utworzył koterię, która zbie­rała się potajemnie na nocne biesiady. Moja siostra Salome informowała mnie o wszystkim. Postanowi­łem rozpędzić to towarzystwo. Ferorasowi poleciłem, aby rezydował odtąd w Perei, stolicy jego tetrarchii. Popełnił głupstwo przysięgając w gniewie, że noga jego nie postanie w Jerozolimie, póki będę żył. An- typatra natomiast wysiałem z misją do Rzymu, aby reprezentował mnie tam na procesie, który cezar wy­toczył arabskiemu ministrowi Syleuszowi — temu sa­memu, którego chciała poślubić Salome — oskarżając go o udział w zabójstwie własnego króla Aretasa IV. Pośród dworzan towarzyszących Antypatrowi w jego poselstwie pełno było opłaconych przeze mnie ludzi, którzy mieli donosić mi o wszystkich jego postęp­kach i słowach. Niedługo po przybyciu do Perei Fe- roras rozchorował się, i to tak poważnie, że przekona­no mnie, abym udał się do jego łoża, jeśli chcę je­

szcze ujrzeć go żywego. Pojechałem, powodowany — jak się łatwo domyśleć — nie tyle braterskim uczu­ciem, co chęcią wyjaśnienia sytuacji, która wydawała mi się niejasna. Faktem jest, że Feroras umarł w moich ramionach, przysięgając, że go otruto. Wydaje się to mało prawdopodobne. Komuż by na tym za­leżało? Z pewnością nie jego żonie, byłej niewolnicy, która, tracąc go, sama traciła wszystko. Nie powstrzy­mała się zresztą od oskarżeń. Podczas nocnych spo­tkań, organizowanych przez Antypatra i Ferorasa, po­stanowiono sprowadzić z Arabii trucicielkę i wszystko, co niezbędne, aby pozbyć się mnie oraz dzieci Alek­sandra i Arystobula. Żegnając się z Antypatrem Fe­roras zachował fiolkę z trucizną i miał z niej zrobić użytek w momencie, gdy ten znajdzie się juź w Rzy­mie, a więc poza wszelkim podejrzeniem. Rozkaza­łem żonie Ferorasa, aby przyniosła truciznę. Udała, że idzie spełnić moje polecenie, ale zamiast tego rzu­ciła się z wysokości tarasu. Nie zmarła jednak i ciężko ranną przyniesiono ją przed moje oblicze. Jedno­cześnie odnaleziono fiolkę z trucizną: była prawie pusta. Nieszczęsna kobieta tłumaczyła mi, że sama wylała ją do ognia na polecenie Ferorasa, który wzru­szywszy się moją wizytą, zrezygnował z zamiarów skrytobójczych. Nie mnie jednak, Herodowi, opowia­dać takie budujące bajki! W całej tej zagmatwanej historii tylko jedno nie budziło wątpliwości: Antypa- ter był głównym winowajcą. Zostało to ostatecznie ustalone, gdy przechwyciłem jego list, wysłany z Rzy­mu do Ferorasa. Zapytywał go, czy „sprawa została załatwiona”, i dołączał porcję trucizny „na wypadek potrzeby'*. Postarałem się, aby nie doszła go wiado­mość o śmierci stryja ani o mojej bytności w Perei.

Nie podejrzewając niczego powrócił więc do Jero­zolimy, gdzie i ja już byłem. Od razu zaczął okazy­wać mi wielką czułość i opowiadać o. szczęśliwym

zakończeniu procesu przeciw Syleuszowi, który został wreszcie zdemaskowany i skazany. Odtrąciłem go rzu­cając mu w twarz oskarżenie o śmierć stryja i spisek na moje życie. Wtedy padł do moich stóp przysięga­jąc, że jest całkowicie niewinny. Kazałem wtrącić go do więzienia. Po czym, jak zawsze po zdradzie naj­bliższych, zalała mnie fala goryczy i nawrót choroby « zwalił mnie z nóg. Nie wiem, jak długo trwała moja rozpacz. Nie byłem zdolny poświęcić najmniejszej uwagi wynikom dochodzenia, które na mój rozkaz prowadził Kwintyliusz Warus. rzymski legat Syrii. Pewnego dnia przyniesiono mi kosz owoców. Do­strzegłem jedynie srebrny nóż do krajania mango i obierania ananasa. Bawiłem się nim przez chwilę, podziwiając długie, wąskie ostrze, rękojeść tak świet­nie pasującą do kształtu mojej dłoni, szczęśliwie wy­ważoną proporcję między tymi dwiema częściami. Zaiste, piękny przedmiot, szlachetny i elegancki, ideal­nie przystosowany do swojej funkcji. Ale jakiej? Mo­że do obierania jabłek? Ejże! Chyba raczej do tego, by zrozpaczony król mógł nim zadać sobie śmierć. Jednym pchnięciem wbiłem go w pierś, z lewej stro­ny. Trysnęła krew. Czarna zasłona przesłoniła mi oczy.

Gdy odzyskałem przytomność, ujrzałem najpierw pochylającą się nade mną twarz mojego kuzyna Achiaba. Zrozumiałem, że próba samobójstwa nie po­wiodła się. Ale wystarczyła moja krótka nieobecność, a już działy się przerażające rzeczy. Zamknięty w więzieniu Antypater swoją częścią dziedzictwa zaczął przekupywać strażników. Było powiedziane, że zanim umrę, jeszcze kilka głów musi spaść z mojego rozkazu. Pierwsza potoczyła się głowa Antypatra, mojego naj­starszego syna, któremu przeznaczałem koronę.

Stało się to w przeddzień waszego przybycia. Nie

miałem już spadkobiercy, obwieszczono mi natomiast, że przybył dziwaczny i uroczysty orszak gości. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby mój wróż­bita Manahem nie zwrócił mi uwagi na nieznaną gwiazdę, która kapryśnym lotem przebiega nasze nie­bo, tę samą, która przyprowadziła tutaj ciebie, Kac­prze, i ciebie, Baltazarze. Kacper rozpoznał w niej twarz swojej złotowłosej fenickiej niewolnicy, Bal­tazar zaś motyla z własnym godłem, zapamiętanego z czasów dzieciństwa. Pozwólcie, że i ja dopatrzę się w tej planecie jakiegoś bliskiego mi wyobrażenia. Baśń, którą opowiedział nam Sangali, jest dość poucza­jąca. Wędrująca gwiazda musi być, w moich oczach, tym białym ptakiem znoszącym złote jajka, którego ściga szukający dziedzica tronu król Nabunassar. Sta­ry król Żydów umiera. Umarł król. Narodził się mały król żydowski. Niech żyje nasz mały król!

Słuchajcie mnie, Kacprze, Melchiorze i Baltazarze! Mianuję was wszystkich trzech pełnomocnikami kró­lestwa Judei. Sam jestem za słaby, zdrowie mam zbyt kruche, żeby wyruszyć w pościg za tym ognistym ptakiem, niosącym tajemnicę mojej sukcesji. Nawet niesiony w lektyce nie przetrzymam już trudów

i przygód takiej podróży. Manahem zwrócił mi uwagę na pewne proroctwo Michajasza, które głosi, że w Betlejem — rodzinnym mieście Dawida — narodzi się zbawca żydowskiego ludu.

Ruszajcie więc! Sprawdźcie, kim jest i gdzie do­kładnie narodził się Dziedzic i Następca. Pokłońcie mu się w moim imieniu, a potem wróćcie zdać mi ze wszystkiego sprawę. Najważniejsze, żebyście się tu jeszcze raz pojawili...

Stary król urwał i ukrył twarz w dłoniach; kiedy ją odsłonił, ohydny grymas zniekształcił jego rysy.

— Nie próbujcie mnie zdradzić: chybaście mnie

dobrze zrozumieli! Chyba jasne, po co dziś wieczór opowiedziałem wam kilka epizodów z mojego życia. Tak, to prawda, przywykłem do zdrady, wciąż mnie zdradzano. Ale teraz już wiecie: kiedy ktoś nie do­chowuje mi wiary, zadaję cios, szybki, potężny, bezli­tosny. Rozkazuję wam... nie, zaklinam was, błagam: sprawcie, żebym ten jeden raz, u progu śmierci, je­den jedyny raz, nie został zdradzony. Uczyńcie mi tę ostatnią łaskę, ostatnią przysługę: okażcie mi wier­ność i dobrą wolę, tak abym nie wkroczył w zaświaty z sercem bez reszty pozbawionym nadziei.

Kuszyli. Zanurzają się w głęboką dolinę Gihonu

i wspinają po stromych zboczach góry Złej Rady. Przechodząc obok grobowca Racheli, oddają mu po­kłon. Idą w kierunku gwiazdy, która w mroźnym po­wietrzu jeży się ostrymi jak igiełki promieniami. Po­suwają się gwiezdnym śladem, a każdy z nich na swój własny sposób wędruje i ma własną tajemnicę. Jest jeden, który kołysany łagodnym biegiem wielbłą­da widzi na czarnym niebie tylko twarz i włosy uko­chanej kobiety. Jest ten, który zostawia za sobą na piasku ukośny ślad kłusującej klaczy i który widzi na horyzoncie tylko trzepoczące skrzydła ogromnego świetlistego motyla. I jest ten, który idzie pieszo, ponieważ wszystko utracił, i marzy o nieosiągalnym królestwie niebieskim.

Wszystkim trzem dźwięczą jeszcze w uszach słowa potężnego króla Heroda, który opowiedział im histo­rię pełną okrucieństw i cierpień, historię swoich rzą­dów, szczęśliwych i dostatnich, błogosławionych przez prosty lud chłopów i rzemieślników.

Czy tym jest władza? — zastanawia się Melchior. Czy ta ohyda, na którą składają się tortury i kazi­rodcze stosunki, jest ceną, jaką trzeba zapłacić, aby

stać się potężnym władcą, którego imię na zawsze zapisze historia?

Czy tym jest miłość? — duma Kacper. Herod całe swoje życie kochał tylko jedną kobietę, Mariamne, miłością bezgraniczną, absolutną, niezniszczalną, lecz niestety nie odwzajemnioną! Ponieważ Hasmonejka Mariamne była innej rasy niż Idumejczyk Herod, przekleństwo od początku do końca prześladowało tę nieszczęsną parę; co więcej, zły los z okrutnym upo­rem dosięga każde zrodzone z niej pokolenie. I czarny Kacper z niepokojem dostrzega groźną przepaść, jaka dzieli go od Biltyny, złotowłosej Fenicjanki.

Czy tym jest umiłowanie sztuki? — zapytuje się w duchu Baltazar wpatrzony w niebiańskiego motyla, który trzepocze ognistymi skrzydłami. W jego my­ślach stapiają się dwa wydarzenia: rozruchy w Nip- pur, które doprowadziły do zniszczenia Baltazareum,

i zamieszki w Jerozolimie, kiedy zrzucono ze świąty­ni złotego orła. Ale Herod, jak zawsze, odpowiedział na bunt masakrą, podczas gdy on, Baltazar, ustąpił. Baltazareum nie zostało ani pomszczone, ani odbu­dowane. Albowiem starego władcę królestwa Nippur dręczą wątpliwości. Może naprawdę w pięknie greckiej rzeźby, rzymskiego malarstwa, punickich mozaik czy etruskich miniatur jest jakieś przekleństwo, jeśli po­tępia je cała tradycja religijna? Myśli o swoim mło­dym przyjacielu, Babilończyku Assurze, który szuka nowych dróg, chcąc sławić skromną ludzką rzeczywi­stość. Ale jak głosić chwałę tego, co z samej swej na­tury jest tak znikome i nietrwałe?

I wszyscy trzej próbują sobie wyobrazić, każdy na swój sposób, maleńkiego króla Żydów, do którego Herod wysłał ich w ślad za białym ptakiem. Ale wte­dy wszystko staje się dla nich niejasne, gdyż ten Dziedzic Królestwa łączy w sobie nie dające się po-

godzić cechy: potęgę i słabość, moc i niewinność, peł­nię bogactwa i ubóstwo.

Trzeba iść. Iść, aby ujrzeć. Otworzyć oczy i serce na nieznane prawdy, wsłuchać się w nie słyszane do­tąd słowa. Idą, przeczuwając z tkliwą radością, że wkraczają być może w nową epokę.

WÓŁ I OSIOŁ

WÓŁ

Osioł to poeta, literat, gaduła. Wół nie mówi nic. Przeżuwa, medytuje, milczy. Nic nie mówi. ale za to myśłi. Zastanawia się i wspomina. Pradawne obra­zy przepływają przez jego głowę, ciężką i masywną jak skała. Najbardziej czcigodny pochodzi z dawnego Egiptu. To obraz byka Apisa. Narodził się z dziewi­czej jałówki, którą zapłodnił piorun. Na jego czole widnieje półksiężyc, na jego grzbiecie siedzi sęp. Pod jego językiem kryje się skarabeusz. Karmi się go w świątyni. Czy wobec tego maleńki Bóg, który naro­dził się w stajni z młodej dziewczyny i Ducha Świę­tego, może zadziwić wołu?

Wspomina. Jest znów młodym bykiem. Kroczy w centrum uroczystej procesji podczas święta zbiorów ku czci bogini Cybele, uwieńczony kiśćmi winogron, w eskorcie młodych dziewcząt i starych brzuchatych Sylenów o poczerwieniałych twarzach.

Wspomina. Mozolna, jesienna orka. Czarne zagony krajane ostrzem lemiesza. Obok towarzysz pracy wprzęgnięty z nim w jedno jarzmo. Ciepła, bucha­jąca parą obora.

Marzy o krowie. Symbol zwierzęcia-matki. Jej mięk­ki, ciepły brzuch. Cielątko przymilnie szturcha łeb­kiem w ten szczodry i żywy róg. obfitości. Kiść różo­wych wymion tryskających mlekiem.

Wio, że on, wół, jest tym wszystkim i że całą mas;| swego spokojnego, niewzruszonego ciała powinien czuwać nad Marin, która zlogła, i nad Dzieciątkiem, któro ma się narodzić.

OPOWIEŚĆ OSŁA

Nie dajcie się zwieść bieli mojej sierści, mówi osioł. Byłem niegdyś czarny jak węgiel, Tylko na mym czole widniała jasna gwiazda, oczywisty znak czeka­jącego mnie przeznaczenia. I mam ją nadal, choć dziś trudno ją dojrzeć, gdyż z czascm cała moja sierść zbielała. Podobnie jak gwiazdy na nocnym niebie bledną wraz z nadejściem świtu. I tak, sędziwy wiek sprawił, że cały stalom sir? koloru mojej gwiazdy, w czym również upatruję znaku, niezbitego dowodu jakiegoś błogosławieństwa.

Gdyż jestem stary, bardzo stary, muszę mieć około czterdziestu lat, co jak na osła jest niesłychane. Może nawet jestem nestorem pośród osłów? Byłby to jeszcze jeden znak.

Nazywają mnie Kadi Szuja. Co wymaga wyjaśnie­nia. Moi właściciele nie mogli pozostać nieczuli na mądry wygląd, jaki od najmłodszych lat wyróżniał mnie wśród innych osłów. W moim spojrzeniu było coś poważnego i subtelnego, co zwracało uwagę. Stąd właśnie to imię, Kadi, jakie mi nadano, a każdy wie, że Kadi jest u nas jednocześnie sędzią i duchownym, to znaczy człowiekiem mądrym w dwójnasób. Ponie­waż jednak byłem, rzecz jasna, tylko osłem, najnędz­niejszym i najgorzej traktowanym zo wszystkich zwierząt, nie można mnie było nazwać czcigodnym imieniem Kadi, nie dodając doń drugiego, które by je pomniejszało i ośmieszało. Brzmi ono Szuja, a zna* czy to tyle co nędzny, małoduszny, godny pogardy.

Kadi Szuja, mędrzec nie nie wart, zwany przez swych właścicieli czasem Kadi, częściej Szuja, w zależności od ich humoru,..*

Jestem osiem ludzi biednych. Przez długi czas pró­bowałem się z lego cieszyć. Za sąsiada i powiernika miałem bowiem osła należącego do bogaczy. Mój wła­ściciel był ubogim rolnikiem. Do jego pola przylegała piękna posiadłość pewnego kupca z Jerozolimy, który podczas najgorętszych tygodni lata przyjeżdżał tu ze swą rodziną, by zażyć świeżego powietrza. Yaul, bo tak zwał się jego osioł, był wspaniałym zwierzęciem, prawie dwa razy większym ode mnie, u nienagannie jasnoszarej sierści, delikatnej jak jedwab. Trzeba go było widzieć, jak wychodził ze stajni, w uprzęży z czerwonej skóry i zielonego aksamitu, z wyściełanym siodłem i szerokimi strzemionami z miedzi, potrząsa­jąc pomponami i pobrzękując dzwoneczkami, Uda­wałem, że śmieszy mnie ta cała maskarada. Pamię­tałem przede wszystkim o cierpieniach, jakie zada­wano mu w dzieciństwie, by zrobić zeń wytwornego wierzchowca. Widziałem, jak ociekał krwią, gdy na żywym ciele wycięto mu brzytwą inicjały i dewizę je­go pana. Widziałem, jak okrutnie zszyto mu końce uszu, by potem stały prosto niczym rogi, podczas gdy moje w żałosny sposób opadają nu lewo i prawo; jak mocno ściskano mu pęciny bandażami, by stały się smuklejsze i prostsze od nóg zwykłego osia. Lu­dzie są już tacy, że większe cierpienia potrafią zada­wać tym, których kochają, z których są dumni, niż tym, których nienawidzą lub którymi gardzą.

Lecz Yaul niejednym bywał wynagradzany i rzeko­me współczucie, jakie mu okazywałem, kryta w sobie

cichą zazdrość. Po pierwsze, codziennie dostawał jęcz­mień i owies w czystej stajni. A przede wszystkim miał klacze. Żeby dobrze zrozumieć, co to znaczy, trzeba przedtem zdać sobie sprawę z nieznośnej po­gardy, jaką konie okazują nam, osiom. Nie dość po­wiedzieć, że patrzą na nas z góry. Naprawdę nie patrzą na nas w ogóle, w ich oczach po prostu nie istniejemy, tak jak myszy czy stonogi. Jeśli zaś chodzi

o klacz, no cóż, dla osia jest ona szczytem marzeń, to wielka dama, wyniosła i niedostępna. Tak, klacz to dla osła wielka, wspaniała okazja do rewanżu nad tym gamoniem koniem. Ale czyż może osioł rywalizować z koniem na jego własnym terenie i aż tak skutecznie, by uwieść mu samicę? Los potrafi jednak płatać prze­różne figle i tak oto ród ośli obdarzony został najbar­dziej zaskakującym i krotochwilnym z przysługują­cych mu przywilejów, a klucz do tego przywileju nosi nazwę: mul. Czym jest muł? Jest to wytrwały, wy­próbowany i wartościowy wierzchowiec (z ^rozpędu mógłbym wymienić mnóstwo innych zalet na literę „w”: wrażliwy, wyrozumiały, wielkoduszny, wiem jednak, że muszę panować nad moim przesadnym za­miłowaniem do określeń). Muł to król piaszczystych ścieżek, stromych zboczy i niebezpiecznych brodów. Niewzruszony, niestrudzony, spokojnie idzie naprzód...

Gdzie zatem leży tajemnica tylu cnót? Otóż obce mu są niepokoje miłości i prokreacji. Muł nie może mieć potomstwa. Aby narodziło się małe mulątko, trzeba taty osła i mamy klaczy. Oto dlaczego niektó­re osły — a Yaul był jednym z nich — wybrane na rodzicieli mułów (jest to najwspanialszy tytuł w na­szej wspólnocie!), otrzymują klacz za żonę.

Nie przywiązuję nadmiernego znaczenia do spraw seksu i moje ambicje zmierzają raczej w innym kie­runku. Muszę jednak wyznać, że bywały poranki, kiedy widząc, jak wyczerpany i pijany rozkoszą Yaul

wraca po swych jeździeckich wyczynach, wątpiłem w sprawiedliwość lego świata. Prawdą jest, źe życie mnie nie rozpieszczało. Zawsze bity, lżony, uginający się pod ładunkiem cięższym niż ja sam, karmiony ostem. Ach, ten ludzki wymysł, że osły lubią oset! Niech choć raz przynajmniej dadzą nam spróbować koniczyny i zboża, byśmy mogli odczuć różnicę! I ten lęk przed krukami, gdy nadejdzie koniec i gdy padł­szy z wyczerpania, gdzieś nad brzegiem rowu czekać będziemy, aż miłosierna śmierć położy kres naszym cierpieniom. Tak, lęk przed krukami, bo kiedy zbliża się ostatnia chwila, sępy czy kruki to dla nas ogromna różnica. Otóż widzicie, sępy rzucają się tylko na sztywne zwłoki. Z ich strony nie grozi nam nic tak długo, jak długo mamy w sobie choć iskierkę życia; wiedzione tajemniczym instynktem czekają w przy­zwoitej odległości- Podczas gdy te diabelne kruki rzu­cają się na konającego i rozszarpują go żywcem, po­czynając od oczu...

Są to rzeczy, o których trzeba wiedzieć, by zrozu­mieć mój stan ducha w początkach owej zimy, gdy znalazłem się wraz z moim panem w Betlejem, spo­rym miasteczku judejskim. W całej prowincji pano­wało wielkie zamieszanie, jako że cesarz zarządził spis ludności i każdy miał obowiązek udać się w tym celu wraz z najbliższą rodziną do miejsca, z którego pochodził. Betlejem jest mieściną położoną na grzbie­cie wzgórza, którego zbocza schodzą w dół tarasami pośród niewielkich ogrodów, podtrzymywanych przez niskie murki z kamieni. Na ogół, a zwłaszcza wiosną, życie musi tu być przyjemne, lecz teraz, na początku zimy, w tło^u i zamęcie powstałym z okazji spisu» gorzko żałowałem mojej stajni w Dżela, miasteczku, skąd przybyliśmy. Mój pan miał tyle szczęścia, że udało mu się znaleźć nocleg dla siebie, żony i dwojga dzieci w dużej gospodzie, w której wrzało jak w ulu.

Obok głównego budynku wznosiło się tu coś na kształt szopy, gdzie zapewne trzymano zapasy. Wąskie, nie prowadzące donikąd przejście między szopą a domem przykryto belkami, na belki narzucono wiązki trzciny

i w ten sposób utworzono rodzaj strzechy, Pod tą ptowizoryczną osłoną postawiono żłób i rozesłano ściółkę dla zwierząt gości mieszkających w gospodzie. Tam to właśnie przywiązano mnie obok wołu, który dopiero co został wyprzęgnięty od wozu. Muszę wam wyznać, że zawsze czułem odrazę do tych zwierząt. Niewątpliwie nie mają one w sobie krzty złośliwości, lecz na nieszczęście szwagier mego pana jest właśnie posiadaczem wołu; gdy nadchodzi czas orki, obaj męż­czyźni pomagają sobie i zaprzęgają nas razem do pługa, choć prawo9 kategorycznie tego zabrania. Otóż prawo orzeka bardzo rozsądnie, bo, wierzcie mi, nie ma nic gorszego od pracy z takim towarzyszem za­przęgu. Wól kroczy powoli, ma swój własny rytm ~ jednostajny. W dodatku ciągnie karkiem. Osioł — po­dobnie jak koń — ciągnie zadem. Jest niecierpliwy w wysiłku i pracuje nagłymi zrywami. Zmuszać go do pracy z wołem to tyle, co wiązać mu kulę u nogi

i marnotrawić całą jego energię, której i tak nie ma za dużo!

Ale tego wieczoru nie chodziło o orkę. Podróżni, dla których nie starczyło miejsca w gospodzie, szu­kali schronienia w szopie. Słusznie podejrzewałem, że nie pozostawią nas długo w spokoju. I rzeczywiście, niebawem jakiś mężczyzna i kobieta wśliznęli się do naszej przygodnej stajenki. Mężczyzna wyglądał na rzemieślnika, był dość stary. Na wszystkie strony głośno rozpowiadał, że musi być spisany w Betlejem, jako że w dwudziestym siódmym pokoleniu jest po­tomkiem betlejemskiego króla Dawida. Śmiano mu się w nos. Zabiegając o trochę miejsca, więcej by wskó­rał, gdyby powołał się na stan swej młodziutkiej żony,

która robiła wrażenie wyczerpanej, a do tego brze­miennej. Zebrał słomę z podśdółki i siano z drabek, po czym umieścił między mną a wołem posłanie, na którym ułożył młodą kobietę.

W końcu każdy znalazł miejsce i pomału hałasy zaczęły przycichać. Czasem z ust niewiasty dobywała się cicha skarga i w ten sposób dowiedzieliśmy się, że jej mąż nazywa się Józef. Pocieszał ją, jak umiał, i tak dowiedzieliśmy się, że ma na imię Maria. Nie wiem, ile godzin upłynęło, chyba zasnąłem. Kiedym się ocknął, poczułem, źc dokonała się jakaś wielka prze­miana, i to nie tylko w naszej mizernej szopie, lecz wszędzie, a nawet rzekłbyś, na niebie, którego rozi­skrzone płaty przezierały przez szpary w nędznym stropie. Wielka cisza najdłuższej nocy w roku za­padła ponad światem i wydawało się, że ziemia w swej głębi zatrzymała bieg źródeł, a niebo wstrzy­mało oddech, aby jej niczym nie zmącić. Na drze­wach ani jednego ptaka. Ani jednego lisa na polach. W trawie ani jednej myszy. Orły i wilki, wszystko, co ma dziób i kły, zawarło rozejm i czuwało z pu­stym brzuchem i wzrokiem utkwionym w ciemno­ściach. Nawet robaczki świętojańskie zgasiły swoje lampki. Czas rozpłynął się w boskiej wieczności.

I nagle, w jednej chwili, stało się coś niesłycha­nego. Dreszcz niepohamowanej radości przebiegi niebo

i ziemię. Szelest niezliczonych skrzydeł obwieścił, że zastępy aniołów ruszyły z posianiem we wszystkie strony świata. Naszą strzechę zalał olśniewający blask komety. Rozległ się krystaliczny śmiech strumieni

i dostojny głos rzek. Na judejskiej pustyni zaszemrał pwsek łaskocząc grzbiety wydm. Nad gaje terpenty- nowców wzniosła się gromka owacja, a wraz z nią miękkie oklaski sów. Cała natura wybuchła radością.

Cóż się wydarzyło? Prawie nic, Z ciepłego mroku słomy dobiegi cichutki płacz. Nie był to głos ani męż­

czyzny, ani kobiety, ale łagodne kwilenie dzieciątka. Jednocześnie snop światła padł na środek stajenki: to archanioł Gabriel, anioł stróż Jezusa, od tej chwili na swym stanowisku, obejmował, jeśli można się tak wyrazić, kierownictwo nad biegiem wydarzeń. Więc zaraz potem otwarły się drzwi i jedna ze służących z sąsiedniej gospody wniosła wspartą na biodrze miskę z letnią wodą. Bez wahania uklękła i wykąpała nie­mowlę. Natarła je solą, aby wzmocnić jego skórę, i zawinąwszy w pieluszkę podała Józefowi, który po­łożył je na swych kolanach, co znaczyło, że jako ojciec uznaje dziecko za swoje.

Wypada jedynie chylić czoło przed tak skutecznym działaniem Gabriela. Nie uwłaczając godności archa­nioła, można powiedzieć, że od roku nie zasypiał gru­szek w popiele. On to zwiastował Marii, że będzie matką Mesjasza. On rozwiał wątpliwości zacnego Jó­zefa. On to później odwiedzie Trzech Króli od złoże­nia Herodowi raportu z ich wizyty w Betlejem i zor­ganizuje ucieczkę Świętej Rodziny do Egiptu. Ale nie uprzedzajmy faktów. Na razie gra on rolę marszałka dworu, mistrza radosnej ceremonii, przeistaczając to nędzne miejsce jak słońce, które deszcze przemienia w tęczę. Sam też poszedł obudzić okolicznych pasterzy, którym, trzeba to przyznaćt z początku napędził po­rządnego stracha. Ale śmiejąc się, by ich uspokoić, oznajmił wielką, wspaniałą nowinę i zwołał wszy­stkich do stajni. Do stajni? Cóż za zdumienie, ale i pociecha dla tych prostaczków!

Gdy zaczęli się tłumnie schodzić, Gabriel ustawi! ich w półkole i kiedy jeden po drugim zbliżywszy się przyklękali na jedno kolano, każdemu pomagał złożyć uszanowanie i wyrazić życzenia. Sklecenie bo­wiem kilku zdań nie było wcale sprawą łatwą dla tych miikliwych ludzi, którzy zazwyczaj przemawiali tylko do swoich psów lub do księżyca. Składali przed żłob­

kiem produkty własnej pracy, zsiadłe mleko, kozie serki, owcze masło, a także oliwki z Galgali, owoce sykomory, daktyle z Jerycha, lecz ani mięsa, ani ryb. Mówili o swych codziennych troskach, zarazach, ro­bactwie, cuchnącym bydle, a Gabriel błogosławił ich w imieniu Dzieciątka i obiecywał pomoc i opiekę.

Ani mięsa, ani ryb. powiedzieliśmy. Aliści jeden z ostatnich pasterzy zjawił się niosąc na ramionach ma­łego czteromiesięcznego baranka. Uklęknął, złożył swoje brzemię na słomie i wyprostował się. Okoliczni mieszkańcy rozpoznali jego wysoką sylwetkę. Był to Silas Samarytanin, pasterz, i owszem, lecz zarazem pustelnik, który cieszył się wśród prostych ludzi opi­nią mędrca. Wraz ze swoimi psami i bydłem żył w całkowitym odosobnieniu w grocie na górze Hebron. Zdawano sobie sprawę, że ■nie na próżno zszedł z tych swoich bezludnych wyżyn, i kiedy archanioł dał mu znak, aby zabra{ głos, wszyscy nadstawili uszu.

— Pąnie — zaczął — niektórzy mówią o mnie, że żyję samotnie w górach z nienawiści do ludzi. To nie­prawda. To nie nienawiść do ludzi, lecz miłość do zwierząt uczyniła ze mnie samotnika. Ale ten, kto kocha swoje zwierzęta, musi je chronić przed niego- dziwością i chciwością ludzi. Nie jestem, co prawda, zwykłym hodowcą sprzedającym bydło na targu. Nie zabijam ani nie sprzedaję moich zwierząt. Dają mi mleko. Z niego robię śmietanę, masło i sery. Niczego nie sprzedaję. Korzystam z tych darów w miarę po­trzeby. Zresztą — większą część — daję ubogim. Dzi­siejszego wieczoru usłuchałem anioła, który mnie zbu­dził i pokazał gwiazdę. Zrobiłem to dlatego, że noszę w sercu bolesny, głęboki bunt nie tylko przeciw oby­czajom mojego społeczeństwa, lecz. co ważniejsze, rów nież przeciw obrzędom mojej religi Niestety spra­wy te sięgają bardio daleko wstecz, prawie do po­czątków czasów, i tylko dogłębna rewolucja mogłaby

tu coś zmienić. Czy stanie się to tej nocy? O to przy­szedłem zapytać.

— Stanie się to tej nocy — upewnił go Gabriel.

— Wspomnijmy więc najpierw, jak było z ofiarą Abrahama. By wystawić go na próbę, Bóg nakazuje mu poświęcić w ofierze całopalnej jedynego syna Izaaka. Abraham okazuje posłuszeństwo. Wraz z dziec­kiem udaje się na jedną z gór kraju Moria. Chłopiec dziwi się: biorą ze sobą drwa na stos ofiarny, ogień i nóż, ale gdzie zwierzę, które ma być ofiarowane? Drzewo, ogień, nóż... Oto, panie, przeklęte atrybuty ludzkiego przeznaczenia!

— Będą jeszcze inne — rzekł posępnie Gabriel, myśląc o gwoździach, młotku i koronie cierniowej.

— Potem Abraham przygotował stos, związał Iza­aka i położył go na płaskim kamieniu zastępującym ołtarz. I wzniósł nóż nad białą szyją dziecka.

— Wtedy — przerwał mu Gabriel — pojawił się anioł i wstrzymał jego rękę, To byłem ja!

— Tak, dobry aniele — podjął Silas — lecz Izaak nigdy już nie zdołał otrząsnąć się ze strachu, jaki po­czuł widząc własnego ojca godzącego weń nożem. Si­ny błysk ostrza zranił go w oczy tak, że całe życie miał słaby wzrok, a w końcu nawet całkiem oślepi, przez co jego syn Jakub oszukał go podając się za swego brata Ezawa. Ale nie o to mi chodzi. Czy nie mogliście poprzestać na tym niedoszłym dzieciobój­stwie? Czy koniecznie musiała polać się krew? Ty. Gabrielu, dostarczyłeś Abrahamowi młodego barana, który został zabity i spalony w ofierze. Czy Bóg nie mógł się tego poranka obejść bez czyjejś śmierci?

— Przyznaję, że ofiara Abrahama była nieudaną rewolucją — odparł Gabriel. — Zrobimy ją na nowo.

— Zresztą — podjął Silas — można cofnąć się je­szcze dalej w głąb Historii Świętej i dojrzeć niejako u samych źródeł tę skrytą namiętność Jehowy. Przy­

pomnij sobie Kaina i Abla. Obaj bracia czcili Pana i każdy z nich składał mu ofiarę z płodów swej pracy. Kain, uprawiający rolę, składał owoce i zboże, a pa­sterz Abel — jagnięta i ich tłuszcz. Otóż Jehowa od­wracał się od darów Kaina, przyjmował zaś dary Abla. Dlaczego? Z jakiego powodu? Widzę tylko je­den: ponieważ Jehowa nie znosi warzyw, uwielbia na­tomiast mięso! Tak, Bóg, któremu oddajemy cześć, jest zdecydowanie mięsożerny! I właśnie takiego czci­my. Czy wiesz, że są dni, kiedy Świątynia Jerozo­limska, ten dostojny i pełen chwały przybytek opro­mieniony Boską Potęgą, jak rzeźnia ocieka i dymi świeżą krwią? Ołtarz ofiarny, ogromny blok z nie wygładzonych kamieni, ozdobiony rogami z czterech stron, pokrywają podłużne wyżłobienia dla odprowa­dzania krwi zabijanych zwierząt. Podczas niektórych ceremonii kapłani przemieniają się w rzeźników i wy- rzynają całe stada. Woły, barany, kozły, a nawet chmary gołębi giną wtedy w konwulsjach agonii. Ćwiartuje się je na marmurowych stołach, a wnętrz­ności rzuca w ogień. Unoszące się dymy zatruwają całe miasto. Czy muszę ci mówić, że są dnie, kiedy wiatr wiejący z północy przynosi ten fetor aż na moją górę, siejąc panikę wśród bydła?

— Dobrześ uczynił, Silasie Samarytaninie, przycho­dząc tej nocy, by czuwać i wielbić Dzieciątko — rzekł Gabriel. — Skargi płynące z twojego przyjazne­go zwierzętom serca zostaną wysłuchane. Powiedzia­łem ci, że ofiara Abrahama była nieudaną rewolucją. Wkrótce sam Ojciec złoży na nowo Syna w ofierze całopalenia. I przysięgam ci, że tym razem anioł nie powstrzyma jego ręki. Od tej chwili wszędzie, w każ­dym zakątku ziemi, o każdej porze dnia i aż do końca czasów krew Syna płynąć będzie na ołtarzach dla zbawienia ludzi. Widzisz to małe dzieciątko śpiące na słomie. Wół i osioł mogą ogrzewać je swym oddechem,

gdyż zaprawdę jest to baranek. Odtąd będzie on je­dynym barankiem ofiarnym. Barankiem Bożym, i tyl­ko on będzie oddawał życie w ofierze na wieki wie­ków. Możesz odejść w pokoju, Siłasie, możesz zabrać z powrotem, jako symbol życia, baranka, którego tu złożyłeś. Miał więcej szczęścia niż baranek Abrahama i będzie mógł świadczyć pośród twego stada, że krew zwierząt nie będzie odtąd przelewana na ołtarzach Boga,

Po tej anielskiej mowie nastąpiła pełna skupienia cisza. Wydawała się ona pustką przed straszliwym a cudownym przełomem zapowiedzianym przez Ga­briela. Każdy na swój sposób, w miarę swych możli­wości, próbował wyobrazić sobie, czym będą nowe czasy. Wtedy właśnie rozległo się przeraźliwe skrzy­pienie nie naoliwionych osi i zardzewiałych łańcu­chów, płaczliwy śmiech, nieporadny i groteskowy. To był mój glos: donośny ryk osła przy żłobie. Cóż chce­cie, moja cierpliwość się wyczerpała, tak dłużej nie mogło być, Jeszcze raz, w sposób oczywisty, zapo­mniano o nas, osłach, gdyż dobrze przysłuchiwałem się wszystkiemu, co zostało powiedziane, i nie usły­szałem nic, co by nas dotyczyło.

Wszyscy wybuchnęłi śmiechem, Józef, Maria, Gab­riel, paster/e i mądry Silas, i wół, który nic nie zro­zumiał. Nawet Dzieciątko wesoło wymachiwało rącz­kami na posłaniu ze słomy.

— Ależ oczywiście — rzekł Gabriel — nie zapomni­my też o osłach. Co prawda, święte ofiary ich nie dotyczą. Jak daleko sięga pamięć kapłanów, nigdy jeszcze nie widziano ofiary składanej z osła. Byłby to dla was zbyt wielki zaszczyt, biedne kłapouchy! Macie jednak wielkie zasługi; bite, głodne, pokryte ranami uginacie się pod ciężarem ładunków! Nie myślcie, że wasza niedola może ujść przed okiem archanioła. Na przykład ty, Kadi Szuja,., dobrze wi­

dzę głęboką, ropiejącą ranę, którą masz za lewym uchem, i cierpię wraz ż tobą, nieszczęsny męczenniku, gdy co dzień twój pan kole ją ościeniem i zadaje ci ból, by pobudzić twoje słabnące siły...

Mówiąc to archanioł wyciągnął w kierunku mojego ucha świetlisty palec. Głęboka i ropiejąca rana, która nie uszła jego uwagi, natychmiast się zabliźniła, a na­wet porosła skórą tak twardą i grubą, że żaden oścień nigdy jej nie przebije. Wtedy z entuzjazmem potrzą­snąłem grzywą i wydałem zwycięski ryk.

— Tak, mili i skromni towarzysze prac człowieka — ciągnął Gabriel — wynagrodzi was wielka historia, która rozpocznie się tej nocy, a będzie ona pełna try­umfu.

Pewnego dnia —• dokładnie pewnej niedzieli, która nazwana zostanie Niedzielą Palmową — w miasteczku Betanii, koło Góry Oliwnej, Pan każe odwiązać oślicę i jej młode. Apostołowie przerzucą płaszcz przez grzbiet osiołka — na którym nikt jeszcze nie sie­dział — i posadzą na nim Jezusa. I Pan uroczyście wjedzie do Jerozolimy przez Złotą Bramę, najpięk­niejszą bramę miasta. Wielkie rzesze chwalić będą proroka z Nazaretu wołając: „Hosanna Synowi Dawi­dowemu!”, a osiołek kroczyć będzie po dywanie z ga­łązek i kwiatów rozesłanych na drodze, Matka oślica biec będzie za tym orszakiem rycząc: „I-ha-a-a! I-ha- -a-a!”, by obwieścić wszystkim: „To moje małe! Moje małe!”, bo nigdy żadna oślica nie dostąpiła takiego zaszczytu.

I tak po raz pierwszy ktoś pomyślał o nas, osłach, ktoś wejrzał w nasze dzisiejsze cierpienia i nasze przyszłe radości. Lecz trzeba było na to ni mniej, ni więcej tylko archanioła, który zstąpił prosto z nieba. Poczułem się nagle przyjęty w krąg wielkiej Wigilij­nej Rodziny. Nie byłem już samotny i niezrozumiany. Jaką piękną noc mogliśmy spędzić wszyscy razem w

cieple naszego wspólnego świętego ubóstwa! Jakie smaczno zjedlibyśmy śniadanie wyspawszy się do woli!

Niestety! Bogaci zawsze we wszystko muszą się wmieszać. Są naprawdę nienasyceni, chcą wszystkim zawładnąć, nawet ubóstwem. Któż by przypuścił, że obecność ubogiej rodziny, która znalazła schronienie między wolem i osłem, sprowadzi tu króla? Co mó­wię, króla?! Trzech króli, najprawdziwszych monar­chów, na dodatek przybyłych ze Wschodu, w krzykli­wym przepychu służby, wierzchowców i baldachi­mów!

Pasterze odeszli i cisza znowu zaległa nad ta nie­zwykłą nocą. Nagle wielki zgiełk wypełnił wąskie uli­ce miasteczka. Brzęk i podzwanianie wędzideł, strze­mion i broni, purpura, złoto lśniące w blasku po­chodni, rozkazy i nawoływania w barbarzyńskich ję­zykach, a przede wszystkim dziwaczne sylwetki zwie­rząt pochodzących z krańców świata: sokołów znad Nilu, chartów używanych do polowania, zielonych papug, przepysznych rumaków, wielbłądów z dale­kiego Południa. Brakowało tylko słoni!

Na początku ludzie gromadzą się, zaciekawieni. Nigdy jeszcze nie oglądano takiego widowiska w żad­nym miasteczku Palestyny. Trzeba przyznać, że bo­gaci zrobili co mogli, żeby nas ograbić z naszych świąt Bożego Narodzenia! No i tego było już za wie­le! Ludzie wycofują się, zamykają się po domach lub wędrują dalej poprzez pola i wzgórza. Bo, widzicie, my, maluczcy, nie możemy się spodziewać niczego dobrego od wielkich tego świata. Lepiej się o nich nie ocierać. Czy skromna jałmużna, rzucana kapryśnie to tu. to tam, warta jest razów, które spadają na grzbiet prostaczka lub osła, gdy znajdzie się on na drodze księcia?

Tak też sądził .mój właściciel. Obudzony wrzawą

zebrał swój skromny dobytek i zobaczyłem, jak toruje sobie przejście w naszej przygodnej stajni. Mój pan szybko podejmuje decyzje, ale nie raczy się z nich tłumaczyć. Nic nie mówiąc odwiązał mnie i opuści­liśmy to nader niespokojne miasteczko, zanim poja­wili się tam trzej królowie.

TAOR, KSIĄŻĘ MANGALURU

WIEK SŁODYCZY

Na twarzy Siri Akbara malował się dwuznaczny uśmiech — przymilny i zarazem ironiczny — gdy wręczał księciu Taorowi szkatułkę z drzewa sandało­wego. inkrustowaną kością słoniową.

— Oto, panie, najnowszy dar, jaki składa ci Zachód. Wędrował trzy miesiące, nim do ciebie dotarł.

Taor wziął szkatułkę, zważył ją w dłoni, obejrzał i zbliżył do nosa.

— Mało waży, ale dobrze pachnie — orzekł.

Po czym obrócił ją w dłoniach i stwierdził, że gruba woskowa pieczęć przytrzymuje wieczko.

— Otwórz — powiedział podając szkatułkę Sirie- mu.

Młodzieniec kilkakrotnie uderzył lekko skrzyneczkę rękojeścią miecza i pieczęć rozkruszyla się na drobne kawałki. Bez trudu dało się unieść wieczko i szkatuł­ka wróciła do rąk księcia. W środku nie było prawie nic; w kwadratowej przegródce tkwiła niewielka ko­stka zielonkawej substancji obsypanej białym prosz­kiem. Taor delikatnie ujął ją dwoma palcami, pod­niósł ku światłu, zbliżył do nosa.

— Pachnie oczywiście tak, jak szkatułka, drzewem sandałowym; proszek to cukier puder; ten zielony kolor przypomina pistację. Gdybym tak skosztował?

— To nieostrożne — zaoponował Siri. — Każ naj­pierw spróbować niewolnikowi.

Taor wzruszył ramionami.

— Nic by dla mnie nie zostało.

Otworzył usta i wsunął w nie kostkę. Przymknął oczy i czekał. W końcu szczęka jego poruszyła się de­likatnie. Nie mógł mówić, ale ruchem rąk wyrażał zdziwienie i rozkosz.

— Tak, to naprawdę pistacja — odezwał się wre­szcie.

— Nazywają to rachatłukum — wyjaśnił Siri. — Co w ich języku znaczy: radość podniebienia. Byłoby to więc rachatłukum pistacjowe.

A trzeba wiedzieć, że książę Taor Małek niczego nie cenił wyżej od sztuki cukierniczej, ze wszystkich zaś składników, używanych przez jego cukiermi- strzów, najbardziej lubił orzeszki pistacji. Kazał na­wet zasadzić w swych ogrodach gaj pistacjowy i o- piekował się drzewami z największą troską.

Tak, nie ulegało wątpliwości, że gęsta, miękka sub­stancja zielonkawej kostką posypanej miałkim cu­krem, zawiera pistację. Zawiera? Raczej wynosi pod niebiosa jej smak i obwieszcza światu jej chwałę. Owo tajemnicze rachatłukum — skoro tak brzmiała nazwa przysmaku — przywiezione z dalekich za­chodnich krajów, było najwyższym wyrazem hołdu składanego pistacji, była to pistacja przerastająca sa­mą siebie, słowem: pistacja nad pistacjami...

Naiwna twarz Taora zdradzała najwyższe podnie­cenie.

— Powinienem pokazać to mojemu naczelnemu cu­kiernikowi! Może on wiedziałby...

— Nie sądzę — odrzekł Siri nie przestając się uśmiechać. — Jest to zupełnie nowy rodzaj słodyczy, nie przypomina żadnego z naszych wyrobów.

— Masz rację — przyznał książę zgnębiony. — Ale dlaczego przysłano mi tylko jeden kawałek? Czy chcą mnie doprowadzić do rozpaczy? — pytał nadąsa-

ny jak dziecko, które za chwilę wybuchnie płaczem.

— Nie należy od razu tracić nadziei — rzeki Siri, nagle odzyskując powagę. — Moglibyśmy zebrać te skąpe informacje, jakie posiadamy na temat szkatułki oraz jej zawartości, i wysłać na Zachód posłańca z misją; niech nam stamtąd przekażą receptę na ra­chatłukum pistacjowe.

— Tak, wspaniale, uczyńmy to! — skwapliwie zgo­dził się Taor. — Ale niech nie wraca z samym tylko przepisem. Niech przywiezie pełny ładunek tego... jak mówiłeś?

— Rachatłukum pistacjowego.

— Właśnie. Wyszukaj zatem człowieka pewnego. Nie, dwóch pewnych ludzi. Daj im srebra, złota, listy polecające, co tylko trzeba. A ile czasu to zajmie?

— Trzeba poczekać na monsun zimowy, by wyru­szyć w tamtą stronę, a potem skorzystać z monsunu letniego, by wrócić. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, ujrzymy ich za czternaście miesięcy.

— Czternaście miesięcy! — wykrzyknął ze zgrozą Taor. — Lepiej byśmy zrobiii udając się tam sami.

Taor miał dwadzieścia lat, ale księstwo Mangalu- ru — położone na wybrzeżu malabarskim w południo­wo-zachodniej części półwyspu Dekan — od śmierci maharadży Taora Malara było rządzone przez jego małżonkę. Rzec by można, że u maharani Taor Ma- more żądza władzy rosła w miarę, jak więdła jej niegdyś olśniewająca uroda; główną jej troską było utrzymywanie syna, następcy tronu, z dala od spraw królestwa, w którym zamierzała panować niepodziel­nie. Aby pewniej osiągnąć ten cel, znalazła Taorowi towarzysza, którego rodzice byli na jej usługach, ten zaś gorliwie wywiązywał się z powierzonego mu za­dania. Pod płaszczykiem troski o szczęście młodzieńca

spełniał jego najdrobniejsze zachcianki i starał się zająć go bez reszty błahostkami, które podsycały je­szcze lenistwo i zmysłowość Taora, a przede wszystkim nieumiarkowany pociąg do słodyczy, przejawiany od najmłodszych lat. Siri Akbar, inteligentny i wyracho­wany, był ambitnym niewolnikiem, działającym wy­łącznie w nadziei na wyzwolenie i błyskotliwą ka­rierę na dworze. Krzywdzilibyśmy go jednak sądząc, że tylko przez dwulicowość skłonny był do bezgra­nicznego posłuszeństwa wobec maharani i zarazem do demoralizującej uległości wobec Taora. Nie był on pozbawiony szczerości czy też może pewnego rodzaju naiwności i po swojemu kochał regentkę i jej syna, gdyż nie dostrzegał różnicy między żądzą władzy matki, łakomstwem księcia i własną ambicją, która nakazywała mu uległość wobec obojga. Prawdę mó­wiąc, mieszkańcy Mangaluru patrzyli na świat w spo­sób ogromnie uproszczony, co wynikało z odosobnienia, w jakim żyli otoczeni morzem i pustynią.

I tak do momentu, w którym zaczyna się nasza hi­storia, książę Taor nie tylko nigdy nie wyjeżdżał ze swego królestwa, lecz rzadko kiedy miał okazję zapu­ścić się poza teren pałacowych ogrodów.

Siri natomiast zajmował się utrzymywaniem handlu z dalekimi krajami, by dzięki temu zaspokajać cieka­wość oraz łakomstwo swego pana. On to kupił od arabskich żeglarzy szkatułkę zawierającą tylko jedno jedyne rachatłukum i nie pozwolił im odpłynąć, póki nie naraił im dwóch ludzi mających za zadanie wy­jaśnić tajemnicę tego wschodniego smakołyku.

Minęły miesiące. Po północno-wschodnim monsu- nie, który uniósł ze sobą podróżnych, nastał mon­sun południowo-zachodni, który przyniósł ich z po­wrotem. Natychmiast stawili się w pałacu. Niestety, nie przywieźli ani rachatłukum, ani przepisu. Na próżno przemierzyli Chaldeę, Asyrię i Mezopotamię.

liyć nnf/.t- powimu byli poannnć nie bardziej tut za/ rliórl, uż do zwróHr ftjf; ¡ui pó/nor ku iiilyr/H

r/y f'ź, przeciwni«*, k erowae'' ni',1 wproat n;i południ«- w Miroru; K/{ip/.u? \}ynU'>.uienie od inontuwów nbtwlulo ich przed trudnym wyborem. frzedlużujnc powzuki- wunin, ftLracłllby Jedynu roku, kiedy wiejt\ npry.y-

jnj^ce wiulry, ł by U by zinunzeni wrócić nu wy brzoie nminburnkie z rocznym opóźnieniem. Mufa* zdecydo­waliby «i«; narazić kideela Taora nu l,e zwłokę, fidyby rriunieb wracać. z puidyrnl rękoma. Ale rzecz nię miału zupełnie inaczej. JU> poArćtd pustynnych (Amurów Judei i dzikich n/,r Neft?j)ji zdarzyły im nię ni«eo- dzierme «potkania, Te dalekie krainy, niey,dy(\ '¿upal­nie odludne, od niedawna zuczęły hh; roić od anacho- rci/tw, ałwpników orny. żyjących numoi.ni<- proroków, podpierających hi<; kijem pmdernkim i odzianych w fizuty v. wielbłądziej tiierAcł. Na widok podróżnych wy- rhodyili y.e uwych junkiń, y.uroAriięci, y, jpzywiĄ '/.mierz­wionych włonów, v. gorejącym wzrokiem, i znaypywuli ich namiętnymi nłow arni zapowiadając koniec ów Udu. Kiedy indziej nu hr/.efĄuch je/jor i rzek proponowali im obmycie r/n; v. grzechów przez zanurzenie w wo­dzu-.

7`aor, kU)ry lego niepojętego dla •jebie. r.pruwozdu- nin p.łuchał jednym uchem, '/.¡¡czuł nu; niecierpliwić. Cóż owi dzicy mie.wzknńcy puHlyni monit mieć wapói- neiĄty z przeftinein na rachalłukurn?

Otóż wihńnie, twierdzili wysłannicy, znajdowali nię wAród nich tacy, którzy przepowiadali bli»ku* wyriu- iezieriie tnwHcenderdm^o pokarmu, lak pożywnego / wybornego, że ten, kto go raz spróbuje, zontanie nu- nycony nu zuwtyze i nie będzie chciał jckć nic innego do końcu nwych dni. Czy chodziło o pifdacjowe rn- chatłnkumY Z pewnokclą nie, p/iyy. lUjnki Cukiernik, rnujucy wynuieżć U; WHpanialą «trawę, je»zczo ui<; nie narodził, ttył ort bezustannie oczekiwany przez lud

.Uidei i 0'uktAr/y *;idziii, pot/t,hty,^ »ty nii fMr//ne r,'n\e,Sy t«-k*vly, '/«• narodzi a tę 7/ lU-lU-jem, rnia»teczku położonym o dwu dni drogi nu południc >A M/dicy, i>dzie (tntfiń ujrzał świniło dzienne król I Ja wid,

f\'aor rniał wru/.enh .. '/.c je\r>foimsdor/y ztttsz 1'ttbić ni»; rat pinHy.c.y.yntych inwift/wh r.f>ekuU,cp 1»- liiiijriych. '/był. wiele i u było Kuniny i <\> mytiów, potU-zw. ¡yiy on ŹĄdni dowodów, i to r/.cczowyoh, c/e- Kofi, e.o v/ końm mo/.nu zobaczyć pr,rniti'M, a nujU?- piej zje{'/:.

WUdy th/aj wynl-mnicy, porozumiawa/.y w; u-/.v<,- kiern, v/ycU^jtt;H z torby pokaźni; Ąinihne nair/.yni«*, do:/' ¡jrymitywnetyt wyrobu,

~ Ci kudłaci 'jak r»i<:d&WH*rJzi<: puuUiłnicy, rni^ni^cy nu; zwiastunami lir>«kicgo Cukiernika, za p'xfótaw^ pożywiana nmjn wi«`lcfr ory^in?iln;4 j Hmakowjla mik- «tur»;, ki/mm, być rnr//.e, t.amn w noble j<-st pr/.<-dwm- kiem owev,o zapowiadfłnłr^o i ofr/Cł.kiwanł^o, WRp;mi^- iey><) pokarmu.

Taor chwycił naczynii-, zważył w dłoniach, r/.yrn zbliżył do noHu.

— Niilicho waży, alt: brzydko pachnie — «twier­dził pfidiijac je Sit iemu. — Otwórz.

iiruby drewniany kr^źok, zamykający naczynu.-, od- .ikofrzył pfKlważony ontrzcrn rnii-cza.

— Nic-ch przyniosą rni łyżk»; — rozkazał k»iąż<;.

Wycisnął j.ł z naczynia [/okryty li>pka, złocbtą ma­zią, w któn-j jiływaly jaki`ś c/aplci za^Ur stworzon­ka.

— Miód — «twierdził.

— Ownnurn — p»zytakni4ł j<xlcn z podróżnych — dziki miód. M'»źr>a fto znaleźć w «amyrn ftrodku pu- «tyni, w za^łi/bieniach skalnych lub w uschłych pniach drzew, Pszczoły zbieraj?i pyłek w Rujach akacjowych, które po<Jcza» krótkich nkr-Ków wi<i«ennych ton^ w morzu białych, rnocno pachnącycłi kwiatów.

— Krewetki — rzeki znowu Taor.

— Dobrze, niech będą krewetki — zgodził się po­dróżny — ale krewetki z piasków. Są to duże owady, które fruwają gęstymi chmarami i niszczą wszystko, co znajdą na drodze. Dla rolników są straszną plagą, ale koczownicy zajadają się nimi i witają ich pojawie­nie się jak mannę niebieską. Nazywają je szarańczą.

— A więc szarańcza smażona w dzikim miodzie — podsumował książę, zanim wziął łyżkę do ust.

Wszyscy zamilkli w oczekiwaniu na rezultat degu­stacji. Po czym książę Taor ogłosił werdykt.

— Jest to bardziej oryginalne i niezwykłe niż sma­kowite. Goryczka tego miodu w połączeniu z jego na­turalną słodyczą jest zaskakująca. Jeśli chodzi o kre­wetki czy też o szarańczę, to ich chrupka konsystencja i słony smak dają w zestawieniu z miodem efekt wręcz niebywały.

Znowu nastąpiła cisza, podczas której książę smako­wał drugą łyżkę.

— Nienawidzę soli, jak wiecie, lecz szczerość zmu­sza mnie do wygłoszenia tej oto zdumiewającej praw­dy: słodkie solone jest słodsze niż słodkie słodzone. Co za paradoks! Muszę usłyszeć to z ust innych. Powtórzcie, proszę.

Otoczenie księcia znało dobrze jego słabostki i u- miało się do nich dostosować. Powtórzyli więc zgod­nym chórem:

— Słodkie solone jest słodsze niż słodkie słodzone.

— Co za paradoks! — rzekł znowu Taor. — Oto cuda, które znaleźć można tylko na Zachodzie. Siri, co byś powiedział o wyprawie w te dalekie i dzikie kraje po tajemnicę rachatłukum, a przy okazji po pa­rę innych? '

— Panie, jestem twym niewolnikiem! — odparł Siri z całą ironią, jaką umiał nadać zapewnieniom o swym bezgranicznym oddaniu.

Kiedy jednak w kilka dni później dowiedział się, że książę zwrócił się do matki z prośbą o audiencję — a widywał ją tylko podczas audiencji — by pomówić z nią o zamierzonej podróży, jego zdumienie było ogromne. A gdy książę zaraz po tym spotkaniu powia­domił go, że maharani Mamore wyraziła zgodę na to przedsięwzięcie i, aby zapewnić mu powodzenie, od­dała do dyspozycji syna pięć okrętów wraz z załogą, pięć słoni z kornakiem oraz skarbnika-rachmistrza imieniem Draoma — wraz ze skarbem w talentach, syklach, bekach, minach i gerach, monetach używa­nych w całej Azji — poczuł się całkowicie oszukany, można nawet powiedzieć: przegrany, zdradzony i wy­strychnięty na dudka. Cały jego świat, wraz z dzie­sięcioma latami cierpliwych intryg, walił się wokół niego. Czy mógł przewidzieć, że rachatłukum, które dał pokosztować księciu, pragnienie maharani, aby pozbyć się, i to za wszelką cenę, syna, oraz skłonność do podejmowania całkowicie niespodziewanych de­cyzji, tak charakterystyczna dla ludzi słabych, naiw­nych i uległych — że te oto wszystkie okoliczności razem wzięte doprowadzą do tak katastrofalnego re­zultatu? W rzeczy samej sytuacja jawiła mu się jako katastrofalna, był bowiem przekonany, że intrygant jego pokroju straci wszelkie szanse, jeśli oddali się od źródła władzy. Tymczasem zarówno dla maharani jak i dla księcia było rzeczą oczywistą, że wierny sługa powinien swemu panu towarzyszyć w tej sza­lonej eskapadzie. Tygodnie, które nastąpiły po owej decyzji, należały niewątpliwie do najbardziej gorz­kich, jakie kiedykolwiek przeżył Siri Akbar.

Zupełnie inaczej sprawa miała się z księciem Tao- rem. Przygotowania do podróży wyrwały go ze stanu bierności — stał się po prostu innym człowiekiem. Najbliżsi poznawali go z trudem, widząc, jak z nie­spodziewaną znajomością rzeczy i pewnością siebie

usiała listę osób, które będą mu towarzyszyć, dobiera niezbędny ekwipunek oraz słonie, które również miały uczestniczyć w wyprawie. Wszyscy natomiast rozpo­znali dawnego Taora, kiedy przyszło mu decydować

o doborze zapasów, które należało rozmieścić pod po­kładem statków. Gdyż prawdziwy sens podróży kryl się właśnie w tych koszach, workach i skrzyniach pełnych owoców gujawy, jujuby oraz sezamu, cyna­monu, rodzynków z Golkondy, kwiatu pomarańczy, mąki z sorgo i goździków, nie mówiąc oczywiście

o cukrze, wanilii, imbirze i anyżku. Cały jeden sta­tek został przeznaczony na owęce — smażone w cu­krze lub suszone — banany, ananasy, mandarynki, orzechy kokosowe i tłuste orzechy indyjskie, zielone cytryny, figi, granaty i mango. Oczywiście wyprawa nie miała innych celów poza cukierniczymi. Na to konto zresztą niezwykle starannie dobrano wysoce kwalifikowany personel. Nepalscy cukiernicy, cejloń- scy mistrzowie nugatu, bengalscy znawcy konfitur, a nawet specjaliści od kremów, którzy zeszli z gór­skich wyżyn Kaszmiru niosąc bukłaki z płynną ka­zeiną, wywarem z jęczmienia, emulsją migdałową i balsamiczną żywicą, wszyscy oni uwijali się teraz wśród odurzającego zapachu karmelu.

Znajomi rozpoznali dawnego Taora również wtedy, gdy uparł się, wbrew zdrowemu rozsądkowi, by wśród zabieranych słoni znalazła się Jasmina. Naprawdę przeczyło to zdrowemu rozsądkowi, jako że młodziutka Jasmina, łagodna biała słonica o niebieskich oczach, była zbyt krucha i delikatna, należało więc przypu­szczać, że nie zniesie trudów tak długiej morskiej podróży ani późniejszego marszu przez pustynię. Ale Taor kochał Jasminę, ona zaś, mała słonica o tęsknym spojrzeniu, odwzajemniała jego uczucie i można było płakać ze wzruszenia, widząc, jak czule obejmuje go za szyję swoją trąbą w podzięce za ptysia z kremem

kokosowym. Taor postanowił, że Jasmina będzie po­dróżować na tym samym statku co on i że zabiorą na jej wyłączny użytek ogromny zapas płatków różanych.

Żaglowce stały, gotowe, na redzie w Mangalurze. Sporządzono również ciężki pomost o łagodnym na­chyleniu do załadunku słoni. Ale moment wyjścia w morze zależał od kaprysów wiatru, ponieważ letni monsun dawno już ustał i nadeszła pora niepewnej pogody i zaburzeń atmosferycznych, poprzedzających zmianę kierunku wiatru i prądów morskich. Burze oraz ulewne deszcze wprawiały łudzi w posępny na­strój i niektórzy zastanawiali się, czy tego gniewu niebios nie należy traktować jako złej wróżby. Zda­rzyło się parę wypadków dezercji. Wreszcie powiał suchy i chłodny wiatr ze Wschodu i ukazało się czyste niebo, co zapowiadało definitywne nastanie zimowego monsunu. Był to oczekiwany znak. Przystąpiono do załadunku słoni. Wszystko poszłoby o wiele łatwiej, gdyby je można było wpuścić na pomost wszystkie ra­zem, bo wtedy instynkt stadny ułatwiłby całą ope­rację. W tym wypadku jednak był tylko utrudnie­niem, jako że każde zwierzę miało płynąć na innym statku, i trzeba było użyć podstępu, siły i niemalże czarów, by je rozdzielić i wprowadzić na pokład. Kie­dy przyszła kolej Jaśminy, sytuacja wyglądała bezna­dziejnie. Ogarnięta paniką słonica wydawała z siebie przeraźliwe ryki i powalała na ziemię ludzi, którzy starali się ją ujarzmić. Trzeba było pójść do Taora. Ten przemawiał do niej długo i łagodnie, drapiąc ją po wklęsłym czole. Potem przewiązał jej oczy jedwab­ną chustą i, położywszy jej trąbę na swym ramie­niu, razem z nią wkroczył na pomost.

Ponieważ wyprawa liczyła pięć statków i tyleż sło­ni, każdy statek nazwany został imieniem słonia, któ­rego przewoził. Nazwy te brzmiały: „Bodhi”, „Dżina”, „Wahana”, „Asura” i oczywiście „Jasmina”. I tak

któregoś pięknego jesiennego popołudnia pięć statków jeden za drugim wyszło z portu pod pełnymi żaglami, Spośród wszystkich, którzy wyruszali — zarówno lu­dzi, jak i zwierząt — książę Taor wyglądał na kogoś, kto najbardziej cieszy się z przygody i najmniej żałuje tego, co zostawia za sobą. Ani razu nie spojrzał na swój Mangalur, podczas gdy domy z czerwonej cegły, piętrzące się na zboczu wzgórza, coraz bardziej się oddalały i zdawały się odwracać od małej flotylli, w miarę jak posuwała się na zachód.

Żeglowanie było proste i nie sprawiało żadnych trudności. Płynęli prawym halsem, niesieni w pożąda­nym kierunku mocnym i równym, bocznym wiatrem. Szybko oddalili się od brzegu, więc nie musieli już obawiać się mielizn ani skał podwodnych, a po kilku godzinach nawet piraci, atakujący tylko statki żeglu­gi przybrzeżnej, przestali im zagrażać. Zatokę Omań- ■ską przepłynęliby chyba bez żadnych problemów, gdy­by nie słonie, które zbuntowały się już pierwszego wieczoru. Albowiem trzeba nam wiedzieć, że zwie­rzęta te, pozostawiane na wolności w lesie królewskim tak długo, jak długo nie były potrzebne, miały zwy­czaj drzemać w ciągu dnia w cieniu listowia, a z na­dejściem wieczoru ruszały zwartym stadem nad rzekę. Toteż gdy tylko zapadł zmierzch, zaczęły się niepo­koić i jako że statki płynęły blisko siebie, pierwszy ryk starego słonia Bodhi wywołał okropny harmider na innych statkach. Cały ten zgiełk byłby bez zna­czenia, gdyby nie fakt, że zwierzęta jednocześnie ko­łysały się na prawo i lewo, potężnie waląc trąbami w burty. Słychać więc było jakby dźwięk tam-tamów, podczas gdy statki coraz mocniej przechylały się na obie strony, aż stało się to naprawdę niepokojące.

Taor i Siri, którzy podróżowali na admiralskim żaglowcu „Jasmina”, mogli przedostawać się na inne statki łodzią bądź, jeśli statki płynęły blisko siebie,

pomostem przerzucanym z pokładu na pokład. Aby porozumieć się z dowództwem innych statków, po­sługiwali się również umówionymi sygnałami, które przekazywali unosząc w górę pęki strusich piór. Tak właśnie nakazali, aby statki rozproszyły się. Chodzi­ło bowiem o to, by zwierzęta- nie podniecały się wza­jemnie hałasem, jaki czyniły. Tylko Jasmina zacho­wywała się spokojnie — najwidoczniej przyjmowała całą tę wrzawę jako rodzaj składanego jej hołdu — ale niespokojnym ruchem uszu dawała wyraz swym przeżyciom. Następnego dnia pod wieczór wśród sło­ni znowu zapanowało poruszenie, tym razem jednak było ono znacznie mniejsze, jako że pięć żaglowców płynęło teraz utrzymując między sobą większą odle­głość.

Nowe doświadczenie czekało podróżnych dziesiąte­go dnia żeglugi. Wiatr wiał nadal w tym samym kie­runku i z tą samą silą, lecz wkrótce okazało się, że powoli się wzmaga, toteż w końcu dowództwo „Jaśmi­ny” dało rozkaz, aby zwinąć część żagli. Wieczorem stało się jasne, że płyną wprost na spotkanie burzy i to niezwykle gwałtownej, sądząc po ciemnym hory­zoncie przecinanym pręgami błyskawic, jaki mieli przed sobą. W godzinę później noc czarna jak atra­ment okryła statki, całkowicie izolując je od siebie. Nastały godziny pełne grozy. Pozostawiono tylko tyle żagli, żeby statek nie stanął w poprzek bijących fal. Pędzony szalonymi uderzeniami wiatru, od czasu do czasu chwiał się na grzbiecie fali, po czym nabierał przerażającej prędkości, aby znów runąć w zielonka­wą otchłań. Na Taora, który nie bacząc na niebez­pieczeństwo stał na przodzie górnego pokładu, w pew­nej chwili zwaliła się ściana wody, niemal go zata­piając. I tak po raz drugi w życiu ten młodzieniec, od dzieciństwa przyzwyczajony do słodyczy, zetknął się ze słonym żywiołem i był to chrzest brutalny,

o którym trudno zapomnieć. Los szykował mu jeszcze trzecią słoną próbę, o ileż dłuższą i boleśniejszą!

Na razie niepokoiła go głównie Jasmina. Gdy za­częła się burza, mała słonica albinoska ryknęła ze strachu. Rzucana na wszystkie strony, zrezygnowała w końcu z prób utrzymania się na nogach. Leżała na boku w cuchnącej słonej kałuży, cicho jęcząc, a jej niebieskie, łagodne oczy przesłóniły się powiekami. Taor schodził do niej kilkakrotnie, ale musiał zrezy­gnować z tych odwiedzin, po tym jak nagły wstrząs statku rzucił go na podłogę brudną od odchodów i omal nie został zmiażdżony przez masywne- ciało swej przyjaciółki. Pomimo tego pierwszego, gwałtow­nego zetknięcia z przeciwnościami losu Taor nie ża­łował swojego wyjazdu; oddalając się od Mangaluru w przestrzeni i w czasie, zaczynał zdawać sobie spra­wę, jak ograniczone i nijakie było życie, które z woli matki pędził dotąd pośród gajów pistacjowych i drzew jujuby. Odczuwał natomiast wyrzuty sumienia z po­wodu Jaśminy, tak jawnie bezbronnej wobec trudów długiej podróży.

Za to Siri Akbar zdawał się odmieniony przez bu­rzę. Dotychczas daleki, obojętny i nadąsany, teraz jakby powracał do życia. Wydawał rozkazy i rozdzie­lał zadania z zimną krwią, ale i z radością. Taor zauważył, że jego towarzysz i niewolnik, któ­ry w pałacu robił co mógł, aby zawiłymi in­trygami zapewnić sobie karierę, jakby urósł wew­nętrznie, oczyszczony walką z żywiołem, albowiem prawdą jest, że zawsze jesteśmy w jakimś stopniu od­biciem naszych czynów i napotykanych przeszkód. Ujrzawszy przez krótką chwilę jego twarz w świetle błyskawicy, Taor zaskoczony był jej dziwnym pięk­nem; malowała się na niej odwaga, przytomność umysłu i młodzieńczy zapał.

Burza ustała tak naglą jak nagle się rozpętała, ale

dwa dni jeszcze kręcili się w kółko, zanim odnaleźli trzy spośród zaginionych statków. Były to „Bodhi”, „Dżina' 'i „Asura”. Natomiast nie udało im się od- / naleźć czwartego, „Wahany”, postanowili więc żeglo­wać na zachód bez niego, uznając — przynajmniej na razie — że zaginął.

Znajdowali się zapewne o niecały dzień drogi do wyspy Dioskorydy, leżącej u wejścia do^zatoki Aden, kiedy załoga z „Bodhiego” dała piórami umówiony sygnał alarmowy. Taor i Siri natychmiast udali się na jego pokład. Czy słonia pogryzły jakieś owady, czy zatruł się zepsutym pokarmem, czy po prostu nie mógł dłużej znieść huśtania i kołysania w tymcza­sowym więzieniu? Wyglądało na to, że stary Bodhi wpadł w jakąś agresywną wściekłość. Miotał się jak oszalały, szarżował na każdego, kto tylko odważył się wejść do ładowni, a kiedy nikt się nie pojawiał, atakował drewniane grodzie. Sytuacja stawała się krytyczna; ze względu na ciężar, silę i groźne kły zwierzęcia można się było obawiać, że dojdzie do awarii statku. Spętanie czy zabicie słonia nie wcho­dziło w grę, nie można go też było uśpić albo zatruć, przestał bowiem przyjmować pożywienie. To zresztą dawało nikłą nadzieję, że jego siły w końcu się wy­czerpią. Ale czy statek wytrzyma do tego czasu? Ry­zykując, że hałas, jaki czynił stary samiec, wywoła panikę Jaśminy, postanowiono, że „Bodhi” płynąć będzie w pobliżu admiralskiego statku.

Nazajutrz słoń zranił się o żelazne okucie w ła­downi i zaczął obficie krwawić. Następnego dnia był już martwy.

— Trzeba jak najprędzej poćwiartować to ścierwo i wyrzucić za burtę, bo zbliżamy się do lądu i grożą nam niepożądani goście — rzekł Siri.

— Jacy goście? — spytał Taor.

Siri wpatrywał się uważnie w bezkres błękitnego

nieba. Uniósł rękę wskazując maleńki czarny krzy­żyk, który wisiał nieruchomo na zawrotnej wysoko­ści.

— Oto oni! — rzekł. — Obawiam się, że wszystkie nasze wysiłki pójdą na marne.

Rzeczywiście w dwie godziny później pierwszy orłosęp z czarną bródką osiadł na maszcie ponad bo­cianim gniazdem, kręcąc na wszystkie strony białą głową. Po chwili obok niego pojawiło się kilkanaście podobnych ptaków. Długo rozglądały się dookoła, obserwując pracujących ludzi i rozpłatane cielsko martwego słonia, po czym ciężko opadły na dno ła­downi. Marynarze, którzy bali się tych świętych pta­ków, prosili, aby wolno im było schronić się na po­kładzie „Jaśminy”. „Bodhi” został pozostawiony wła­snemu losowi. Gdy załoga „Jaśminy” straciła go z oczu, tysiące ptaszysk kłębiły się na masztach, rejach i pokładach opuszczonego żaglowca, a szum przylotów i odlotów napełniał ładownię.

„Jasmina”, „Dżina” i „Asura” dopłynęły do cieśni­ny Bab el-Mandeb — Bramy Płaczu — łączącej Mo­rze Czerwone z Oceanem Indyjskim, w czterdzieści pięć dni po opuszczeniu Mangaluru. Było to tempo zupełnie przyzwoite, lecz dwa z pięciu statków zagi­nęły po drodze. Należało teraz liczyć trzydzieści dni na żeglowanie po Morzu Czerwonym aż do portu Ejlat. Postanowiono przybić do wyspy Dioskorydy, która zda się trzymać straż u wejścia do cieśniny, jako że statki, zwierzęta i ludzie bardzo już potrzebo­wali wytchnienia.

Taor po raz pierwszy w życiu stąpał po obcej ziemi. Czuł jakby lekkie i radosne odurzenie pnąc się po ły­sych, usianych janowcem i ostem zboczach góry Ha- dżar; za nim, rozprostowując nogi, wesoło podrygi­wały trzy słonie. Wszystko zdawało się podróżnym nowe: suchy, zdrowy upał, kolczasta i wonna roślin­

ność — mirty, krzewy pistacjowe, akant, hyzop — nawet stada długowłosych kóz pierzchających w po­płochu na widok słoni. Ale znacznie bardziej byli przerażeni biedni Beduini zamieszkujący wyspę, wi­dząc dostojnych panów zstępujących na ląd w asyście nieznanych, monstrualnych stworzeń. Przeszli obok szczelnie pozamykanych namiotów, w których schro­niły się nawet psy. Wioska wydawała się pusta, lecz było jasne, że setki oczu obserwują ich poprzez szpa­ry w płótnie, zza drzwi i okiennic. Zbliżali się do szczytu góry. Wiał tu wiatr tak rześki, że przejął ich dreszcz, choć byli rozgrzani marszem. Nagle wszy­scy zostali zatrzymani na środku drogi, gdy pojawił się przed nimi czarno ubrany, piękny i pewny siebie młodzieniec.

— Mój ojciec, Rabi Kizza, oczekuje was — rzekł tylko.

Po czym odwrócił się i zdecydowanym krokiem ru­szył na czele kolumny wędrowców. W półkolistej, usianej asfadelami dolinie o stromych, skalistych zbo­czach, niskie namioty koczowników tworzyły jedno­litą, liliową, pokrytą wypukłościami skorupę, która w podmuchach wiatru unosiła się chwilami jak oddy­chająca pierś.

Rabi Rizza, odziany w niebieskie szaty i w sanda­łach z rzemyków, przyjął podróżnych przy ognisku z drew eukaliptusowych. Po ceremonii powitania wszyscy usiedli w kucki wokół paleniska. Taor czuł, że ma przed sobą wodza, władcę, słowem: równego sobie. Zarazem jednak nie mógł się nadziwić tak wiel­kiemu ubóstwu. W jego umyśle bowiem iibóstwo łą­czyło się z niewolnictwem, a bogactwo z przywile­jem szlachetnie urodzonych, toteż z wielkim trudem starał się rozwikłać tę zagadkę. Rizza ze swej strony nie pytał swych gości, ani skąd pochodzą, ani jaki jest cel ich podróży. Rozmowa ograniczała się do

uprzejmych życzeń i wymiany grzeczności. Zdumienie Taora osiągnęło szczyt, gdy jakieś dziecko przyniosio Habiemu miskę z grubo mieloną mąką pszenną oraz dzbanek z wodą i garnuszek z solą. Wódz własnymi rękami zagniótł ciasto i, posługując się płaskim ka­mieniem, nadał mu kształt okrągłego i dość grubego placka. Wydrążył przed sobą w piasku niewielki do­łek, w który wrzucił łopatką rozżarzone węgielki. Po­łożył na nich placek, przykrył go suchymi gałązkami i podpalił je. Gdy spaliły się doszczętnie, obrócił pla­cek na drugą stronę i znów go przykrył warstwą chrustu. Wreszcie wyjął podpłomyk z dołka i, omiótł­szy go z popiołu gałązką janowca, przełamał na trzy części. Jedną wręczył Taorowi, drugą Siriemu. Przy­zwyczajony do wystawnej i wyszukanej kuchni, o któ­rą troszczy się tłum kucharzy i kuchcików, książę Mangaluru siedział teraz na gołej ziemi i jadł ze sma­kiem gorący, ciemny chleb, a ziarnka piasku chrzęści­ły mu w zębach.

Pijąc mocno osłodzoną, zieloną, miętową herbatę, nalewaną z wysoka do malutkich filiżanek, poczuł się znów bardziej u siebie. Aliści po długim milczeniu Rizza zaczął mówić. Nieokreślony uśmiech towarzy­szący jego słowom oraz proste, zwyczajne sprawy,

o których była mowa — podróż, jedzenie, picie — pozwalały przypuszczać, że będą to znowu zdawkowe uprzejmości. Ale Taor zrozumiał wkrótce, że chodzi

o coś zupełnie innego. Rabbi opowiadał historię, le­gendę, przypowieść, której sens Taor chwytał tylko częściowo, jakby z trudem rozróżniając w zielonkawej głębi jakąś naukę, w szczególny sposób odnoszącą się właśnie do niego. A przecież opowiadający prawie nic

o nim nie wiedział.

— Nasi przodkowie, pierwsi Beduini — zaczął — nie byli koczownikami jak my dzisiaj. No bo jakże? Czyż mogliby opuścić wspaniały, świeży i urodzajny

ogród, gdzie umieścił ich Bóg? Wystarczało tylko wy­ciągnąć rękę po najsmakowitsze owoce, pod których ciężarem uginały się gałęzie drzew wszystkich możli­wych gatunków. Gdyż w owym ogrodzie, ciągnącym się bez końca, nie było dwóch drzew, które rodziłyby takie same owoce.

Być może powiesz mi: istnieją jeszcze w niektórych miastach i oazach ogrody rozkoszy jak ten, o którym mówię. Dlaczego zamiast wziąć je w posiadanie, za­miast się w nich osiedlić, wolimy bezustannie prze­mierzać pustynię w ślad za naszymi stadami? Tak, dlaczego? Odpowiedź na to doniosłe pytanie zawiera w sobie całą mądrość. Odpowiedź ta brzmi: dzieje się tak. ponieważ owoce dzisiejszych ogrodów nie przypo­minają w niczym owoców, jakie spożywali nasi przod­kowie. Dzisiejsze owoce są mroczne i ciężkie. Te zaś, którymi żywili się pierwsi Beduini, były świetliste i lekkie jak powietrze. Cóż to znaczy? Nam, ludziom upadłym i zepsutym, bardzo trudno wyobrazić sobie, jak wyglądało życie naszych praojców. Pomyśl tylko, doszło do tego, że jako rzecz oczywistą przejmujemy to okropne powiedzenie: „Kiedy kiszki marsza grają, ludzie niczemu posłuchu nie dają”. Otóż w czasach,

o których mówię, głód pokarmów i głód wiedzy były jednym i tym samym, jako że te same owoce zaspo­kajały jednocześnie oba rodzaje głodu. W istocie owo­ce te różniły się nie tylko kształtem, smakiem i ko­lorem, lecz także rodzajem wiedzy, jaką ofiarowywa­ły. Jedne dawały znajomość roślin i zwierząt, innę znów matematyki; byl owoc geografii i owoc muzyki, owoc architektury i owoc tańca, owoc astronomii i je­szcze wiele wiele innych. A tym, którzy je spoży­wali, dawały wraz z wiedzą odpowiednie cnoty: od­wagę żeglarzom, delikatność ręki cyrulikom, sumien­ność historykom, wiarę teologom, zdolność do poświę­cenia lekarzom, cierpliwość nauczycielom. W tamtych

r:.is.łcłi człowiek mini w sobie coś z boskiej prostoty. Oiiili» i dusza były stopiono w jedną całość, Usta zaś, strojne w purpurę, dwa półkola lśniących biel.} klęcz- ników, źródełka śliny i powietrzne przewody nosa by­ły żywą świątynią słowa, które jest pokarmem, i po­karmu, który naucza, prawdy, którą sic je i pijet i owoców, które przemieniają się w pojęcia, poucze­nia i oczywistość...

Upadek człowieka sprawił, że prawda rozpadła się na dwie części: słowo, puste, kłamliwe, niezdolne na­sycić, i pożywienie, gęste, ciężkie, tłuste i nasycone mrokiem, które zaciemnia umysł i zamienia się w obwisłe podbródki i brzuchy!

Cóż więc robić? My, koczownicy żyjący na pustyni, wybraliśmy najwyższe umiarkowanie w jedzeniu, łą­cząc je z najbardziej duchowym z zajęć fizycznych: pieszą wędrówką. Żywimy się chlebem, figami, dakty­lami i tym, co dają nam nasze stada — mlekiem i ma­słem, rzadko serami, jeszcze rzadziej mięsem. I wędru­jemy. Myślimy nogami. Rytm naszych kroków pobu­dza nas do medytacji, Nasze stopy naśladują umysł dążący do prawdy, prawdy z pewnością skromnej jak nasze pożywienie. Aby zaradzić podziałowi między pożywieniem i poznaniem, staramy się utrzymać skrajną prostotę i w jednym, i w drugim, przekonani, że nadmierny rozwój każdej z tych dziedzin prowadzi tylko do pogłębienia przepaści, jaka wytworzyła się między nimi. Wiemy, że same tylko nasze siły nie wystarczy, by na nowo stały się jednym. Zaiste, do takiego odrodzenia trzeba potęgi większej niż ludzka, doprawdy boskiej. Ale właśnie oczekujemy takiego przewrotu i wierzymy, że poprzez umiar w jedzeniu i długie marsze przez pustynię osiągniemy najwła­ściwszy stan ducha, który pozwoli nam ów przewrót zrozumieć, przyjąć i zrealizować niezależnie od tego, czy wydarzy sio on jutro, czy za dwa tysiące lat.

Taor niewiele zrozumiał z całej tej opowieści. Wi­dział przed sobą jakby zwał czarnych, groźnych, nie­przeniknionych chmur, na tle których pojawiały się jednnk błyskawice pozwalając dostrzec na krótką chwilę fragmenty krajobrazów, zawrotne głębie. Nie pojął sedna tej opowieści, lecz zachował ją całą głę­boko w sercu, przeczuwając, że nabierze dla niego proroczego znaczenia podczas dalszej podróży, W każ­dym razie nic mógł dłużej mieć wątpliwości, że prze­pis na rachatlukum pistacjowe — bo w zasadzie dla rachatlukum opuścił swój pałac w Mangałurze — tra­ci realne zarysy, nabiera znamion przynęty, która wyrwała go z dziecinnego raju, czy leź staje się ro­dzajem symbolu, którego znaczenie należy dopiero odczytać.

Z kolei ambitny Siri Akbar, całkiem obojętny wo­bec kulinarnych zainteresowań swego pana, wyniósł ze spotkania z Rabbim Rizzą tylko jedną naukę, za to burzyła ona jego dotychczasowy sposób myślenia. Odkrył, że ruchliwy tryb życia — oraz lekkość i ubó­stwo, jakie się z nim wiążą — można pogodzić z zaw­ziętą żądzą potęgi i łupów. Wprawdzie Rizza nie wy­powiedział ani słowa na ten temat, ale Siri bacznie wpatrywał się w jego surowe, ascetyczne oblicze, dra­pieżne twarze jego towarzyszy, ich chude ciała — od­porne na ból i zmęczenie — a w mroku namiotów dostrzegał przelotnie sylwetki zakwefionych kobiet i matowy połysk broni. Wszystko tutaj wyrażało siłę, szybkość i zachłanność, tym groźniejszą, że szła ona w parze z absolutną pogardą dla bogactw i związa­nych z nimi rozkoszy.

Toteż wymieniając między sobą uwagi już na po­kładzie „Jaśminy”, Taor i Siri wielce się zdumieli stwierdziwszy, że z pobytu na wyspie Dioskuridos — gdzie nie rozstawali się ani na chwilę — wynieśli całkowicie odmienne wrażenia, myśli i obrazy. Ucze-

m

slmeząe n;i pozór w lej samej podróży, z dnia na dzień «iflilitlali sic «Ki siebie coraz bardziej,

Podobnie rzecz sic minia z Jasminą, małą słonicą albinoską o niebieskich oczach. Zamknięta przez czter­dzieści dni w kołyszącej sic nn wszystkie strony ła­downi siniku, nazwanego jej imieniem, nieraz miała wrażenie, żo wyzionie ducha, zwłaszcza podczas wiel­kiej burzy. Polem nagle podsunie!» jej pod nogi po­most, po którym mogła wyjść na zewnątrz, i zupełnie oszołomiona znalazła się u boku Dżiny i Asury, swych starych towarzyszy. Ale gdzie podzieli sic dwaj pozo­stali, Bodhi i Wahana? I jakże dziwna była la zie- miu — sucha, piaszczysta, piętrząca się w urwiste zbo­cza. porośnięta skąpą, kolczastą roślinnością. Jeszcze dziwniejsi byli jej mieszkańcy spotykani po drodze. Dziwne wydały jej sic nie tylko ich stroje, ciała i twa­rze. lecz (aieże (»czy, pełne zdumienia, lęku, alt* i podzi­wu na widok łych całkiem nie znanych zwierzą!. Trzy olbrzymy wzbudzały sensacje w każdej wiosce, przez którą przechodziły. Kobiety uciekały w popłochu i z małymi dziećmi chowały się po domach. Na mężczyz­nach zwierzęta nie robiły wielkiego wrażenia. Zn to powolnemu orszakowi podróżnych i słoni często towa­rzyszyła młodzież, nieraz z instrumentami muzyczny­mi. .Jasmina, sprytna bestyjka, szybko spostrzegła, że choć mniejsza od Hodhiego i Wahany budzi tyleż sa­mo zainteresowania, Było to nawet zainteresowanie pełne respektu, bo śnieżna biel jej sierści, błękitne tę­czówki jej oczu i rubinowy blask źrenic wzruszały i budziły szacunek. Nic* tak ciężka, bardziej filigrano­wa, a do lego bialo-niebiosko-ezerwonn, przyjmowała dowody uwielbienia od najświetniejszej publiczno­ści. Wtedy to w jej naiwnym sercu zaczęło kieł­kować nowe i upajające uczucie: duma, która mia­ła zaprowadzić ją dałeko, bardzo daleko, dalej, niż można by przypuścić.

1 tak płynęli na jednym okręcie, książę, jego nie­wolnik i biała słonica, a marzenia każdego z nich były całkiem inne, choć równie mgliste i nieokreślo­ne.

Żegluga trwała dwadzieścia dziewięć dni i nic za­kłóciło jej żadne godne uwagi wydarzenie. Widoczne od czasu do czasu wybrzeża kołom ochry, zastygłe w upalnym słońcu, powoli przesuwały się przed ocza­mi podróżnych — z prawej burty Arabia, z lewej Afryka; krajobraz urozmaicały wulkaniczne wyżyny, głębokie zatoki lub ujścia wyschniętych rzek.

Wreszcie zbliżyli się do Ejlat, idumejskiego portu leżącego w głębi zatoki Akaba, gdzie czekała na nich naprawdę niezwykła niespodzianka. Majtek z „Dżiny” pierwszy dostrzegł z bocianiego gniazda na grotmaszcie znajomą, jak mu się wydawało, sylwetkę pośród za­kotwiczonych w porcie okrętów. Na dziobie każdego z trzech statków zebrały się podniesione grupki lu­dzi. To, co przed chwila budziło jeszcze wątpliwości, stało się wkrótce oczywiste: „Wahana” — żaglowiec, który stracili z oczu podczas wielkiej burzy — stuł w porcie nie uszkodzony i czekał spokojnie na towa­rzyszy podróży. Powitani«* było radosne. Załoga „Wa­hany" przekonana, że pozostała w tyle. postanowiła dogonić resztę flotylli i parła naprzód bez wytchnie­nia. W rzeczywistości wyprzedziła inne statki; od lr/ech dni czekała w Ejlat i zaczęła się już zastana­wiać. czy nieszczęśliwym trafem nie zaginęły one podczas burzy, Trzeba było wreszcie położyć kres wy­lewnym powitaniom i opowieściom, uby wyładować słonie i towary. 1 /nów ten niecodzienny orszak zgro­madził tłumy gapiów, Jasmina za& — powściągliwa z pozoru, lecz w głębi serca uradowana i promienna — raz jeszcze zebrała najbardziej wyszukane pochwały.

Rozłożyli się obozem pod miastem na czas konieczny dla niezbędnego odpoczynku. Podczas tego krótkiego pobytu doszło po raz pierwszy do różnicy zdań po­między Taorem i Siri Akbarem, co ujawniło księciu, jak bardzo jego niewolnik — lecz czy nie należało już powiedzieć: jego były niewolnik? — zmienił się od wyjazdu z Mangaluru. Niewątpliwie specyficzne warunki żeglugi i rozproszenie floty usprawiedliwiały niektóre jego samowolne decyzje, jak i to, że co­dziennie wydawał rozkazy nie zasięgając rady ani na­wet nie powiadamiając o nich Taora. Natomiast zgro­madzenie ludzi i zwierząt na lądzie, sformowanie ka­rawany i regularne posuwanie się na północ — nale­żało liczyć dwadzieścia dni drogi do Betlejem, mia­steczka, o którym wspominali prorocy z pustyni — wymagało jednoosobowego dowództwa i dla każdego, przede wszystkim zaś dla Siri Akbara, oczywiste było, że objąć je powinien Taor. Widocznie jednak Siriemu niełatwo było się z tym pogodzić. Toteż w dwa dni po przybyciu na miejsce stanął przed Taorem i wygłosił przemowę, która wprawiła księcia w głębokie zakło­potanie. Cztery statki powinny tu czekać kilka ty­godni, a nawet miesięcy na powrót karawany. Ich zna­czenie było ogromnie istotne, gdyż owe statki miały umożliwić powrót wyprawy do Mangaluru, gdy tylko powieje letni monsun. Mała grupa ludzi musi więc .zostać na pokładzie, by ich pilnować. Do tego mo­mentu Taor usłyszał jedynie to, co sam już wiedział i zdążył przewidzieć. Ale aż podskoczył ze zdumienia, kiedy Siri zaproponował, że obejmie dowództwo nad tymi ludźmi i pozostanie w Ejlat. Było to niewątpli­wie zadanie odpowiedzialne, choć nie wymagające wyjątkowego autorytetu, inteligencji czy inicjatywy, •ot. zwykłe dozorowanie. Natomiast wędrówka na pół­noc była w oczywisty sposób przedsięwzięciem peł­nym ryzyka i niespodzianek. Jakże więc Siri, wierny

sługa przywiązany do osoby księcia, mógł go teraz opuścić?

Taor był tak zdumiony i zatroskany, że Siri musiał zrezygnować ze swych zamiarów. Próbował jeszcze słabo argumentować, że największe ryzyko groziłoby księciu i jego towarzyszom, gdyby wracając nie zna­leźli w porcie czekających okrętów, w związku z czym należy zrobić wszystko, żeby uniknąć takiej sytuacji. Na co Taor odparł, że wierność i odwaga strażników, których pozostawi w porcie, są dlań wystarczającą gwarancją, nigdy natomiast nie zgodzi się na rozsta­nie z Sirim.

Kiedy niewolnik odszedł, jego twar2 zmieniła się nie do poznania, zniekształcona grymasem niezadowo­lenia.

To zajście dało Taorowi wiele do myślenia. Istotnie, odkąd opuścił dwór swojej matki, coraz bardziej po­zbywał się naiwności. Usiłował teraz postawić się na miejscu innych i w ten sposób odgadywać ich uczu­cia, myśli i zamierzenia, coś, co w gruncie rzeczy jest całkowicie obce wielkim tego świata i co w Man- galurze nigdy nie przys2łoby mu do głowy. Rozwa­żając postępowanie Siriego Taor zrozumiał, że całko­wite oddanie i wierność sługi wcale nie muszą wyni­kać z jego prawdziwej natury — jak dotąd przypu­szczał — i że Siri może być również zdolny do wy­rachowania, odstępstw, a nawet zdrady. Oznajmiając, że chce zostać w Ejlat przy statkach, Siri pozbawiał swojego pana resztki młodzieńczych złudzeń. Odtąd już nieufny i podejrzliwy, Taor zastanawiał się, czy Siri nie pragnie zostać panem statków, żeby wypo- rządzić je na własny użytek i wykorzystać jako jed­nostki żeglugi przybrzeżnej do czasu powrotu karawa­ny. Nie wykluczone nawet, że pociągało go piractwo, które na Morzu Czerwonym było niezwykle owocnym zajęciem. I kto mógł twierdzić z całą pewnością, że

wróciwszy z Betlejem Taor~ odnajdzie swą piękną flotyllę stojącą wiernie na kotwicy w porcie Ejlat?

Wreszcie ruszyli w drogę. Ale Taor, kołysany łagod­nym krokiem słoni, ciągle jeszcze snuł posępne do­mysły. Jakoż i jego stosunki z Sirim uległy zmianie; nie tyle nawet popsuły się, co stały się bardziej doj­rzałe i trzeźwe. Łączyły w sobie teraz urazę i pobła­żanie, a także zgodę na zagrożenie, jakie niesie z sobą wolność i tajemnica obecne w każdej istocie, praw­dziwe stosunki między dwoma dorosłymi mężczyzna­mi.

W pierwszych dniach powolnej wędrówki na pół­noc nie wydarzyło się nic szczególnego. Na czerwo­nawej ziemi, wyrzeźbionej niegdyś przez wyschłe od tysiącleci wody, którą teraz kruszyły ciężkie kroki sło­ni, nie napotkali żywej duszy, żadnego śladu roślinno­ści. Później kolor ziemi zaczął powoli przechodzić w zie­leń, jednocześnie zaś rzeźba terenu stawała się coraz bardziej bogata i niespokojna: karawana musiała po­suwać się zakosami, zagłębiać w wąwozy czy też po­dążać wzdłuż wyschniętych łożysk strumieni. Naj­większe wrażenie sprawiały jednak monumentalne i przykuwające wzrok kształty skalnych iglic, piono­wych ścian i urwisk, Z początku ludzie ze śmiechem pokazywali sobie konie stojące dęba, strusie o rozłożo­nych skrzydłach czy krokodyle. Później, gdy zapadł wieczór, umilkli zdjęci grozą, przechodząc koło spo­glądających na nich z góry smoków, sfinksów i gi­gantycznych sarkofagów. Nazajutrz obudzili się w malachitowej dolinie o pięknym, głębokim odcieniu matowej zieleni. Była to słynna „dolina kowali”, skąd, jak mówi Pismo Święte, osiemdziesiąt tysięcy ludzi wydobywało kamień przeznaczony na budowę świątyni w Jerozolimie. Kończyła się ona zamkniętą kotliną, gdzie mieściły się sławne kopalnie miedzi króla Salomona, od dawna już opuszczone. Towarzy­

sze Taora mogli więc swobodnie zagłębić się w labi­rynt podziemnych chodników, biegać wykutymi w skale schodami, po spróchniałych drabinach spuszczać się w głąb bezdennych szybów. Pokrzykując, spotyka­li się wreszcie w ogromnych salach, których sklepienia, niesamowicie oświetlone blaskiem pochodni, rozbrz­miewały głośnym echem.

Taor nie mógł zrozumieć, dlaczego widok tego podziemnego świata, gdzie wiele pokoleń ludzkich pracowało w cierpieniu i trudzie, napełnił go ponury­mi przeczuciami.

Ruszyli dalej na północ. Teren stawał się coraz bar­dziej plaski, w miarę jak ziemia odzyskiwała swój szary kolor. Coraz częściej pokrywały ją płaskie, skal­ne płyty i niebawem przeszła w jednolite kamienne' podłoże, równe i gładkie. Na horyzoncie zarysowała się wreszcie sylwetka drzewa. Taor i jego towarzysze nigdy dotąd nie widzieli czegoś podobnego. Pień, któ­rego powierzchnię żłobiły potężne szczeliny, wydawał się przeogromny przy stosunkowo niewielkiej wyso­kości drzewa. Zmierzyli go, z ciekawości, i okazało się, ^ że ma sto stóp obwodu. Do tego kora, o barwie po­piołu i głęboko spękana, była dziwnie delikatna i tak miękka, że ostrze noża zagłębiało się w niej bez opo­ru. Krótkie, powykręcane gałęzie, nagie o tej porze roku, wznosiły się ku niebu niczym wyciągnięte w błagalnym geście kikuty. Całość miała w sobie coś brzydkiego i zarazem sympatycznego; łagodny, nie­zgrabny potwór, który zyskuje przy bliższym pozna­niu. Później dowiedzieli się, że był to baobab, afry­kańskie drzewo słynne ze swej długowieczności, któ­rego nazwa znaczy: „tysiąc lat”.

Baobab ten pełnił jakby rolę przedniej straży całego lasu drzew tego samego gatunku. Następnego dnia ka­rawana znalazła się w jego głębi. Był to las rzadki, bez poszycia i zarośli, jedyną zaś jego tajemnicę stano-

wiły zagadkowe napisy na pniach niektórych drzew, na ogół najstarszych i najokazalszych. Miękka kora była ponacinana, a każde nacięcie zabarwione czarną, rudoczerwoną lub żółtą farbą. Małe różnokolorowe kamyki, inkrustowane w drzewie, tworzyły mozaiki, które obiegały pień dookoła bądź pięły się spiralą aż ku wierzchołkowi. Ale nigdzie nie dało się rozpoznać ani twarzy, ani sylwetki ludzkiej czy zwierzęcej. Był to rysunek czysto abstrakcyjny, lecz tak wyszukany, tak doskonały, że można się było zastanawiać, czy po­siada jakikolwiek sens poza własnym pięknem.

W pewnej chwili natknęli się na drzewo tak impo­nujące swym przepychem, że zatrzymali się na jego widok. Było ono świeżo udekorowane; misternie sple­cione liście, liany i kwiaty bogato zdobiły pień i pię­ły się wyżej aż ku konarom. Religijne znaczenie tych ozdób wydawało się oczywiste, gdyż było coś ze świą­tyni, ołtarza i katafalku w tym olbrzymim drzewie, przystrojonym niczym bóstwo, które rozpaczliwie wznosi ku niebu gałęzie — ręce o tysiącach palców.

— Chyba już rozumiem — wyszeptał Siri.

— Co rozumiesz? — spytał książę.

— To tylko hipoteza, ale zaraz ją sprawdzimy. Kazał sprowadzić młodego kornaka, szczupłego

i zręcznego jak małpa, i rzekł mu coś po cichu, wska­zując na wierzchołek drzewa. Chłopak skinął głową, natychmiast podbiegł do pnia i zaczął się nań wdra­pywać wykorzystując każdą nierówność kory. I wtedy wszystkim członkom karawany, którzy w milczeniu asystowali tej scenie, rzuciła się w oczy pewna analo­gia: kornak wspinał się na drzewo zupełnie tak, jak na swojego słonia, bo naprawdę nic tak nie przypominało tego zwierzęcia jak baobab o potężnym szarym pniu i cienkich gałęziach sterczących niczym trąby. Był to słoń w świecie roślin, tak jak słoń był tylko baoba­bem świata zwierzęcego.

Chłopak dotarł do miejsca, skąd rozchodziły się wszystkie gałęzie. Na chwilę zniknął z oczu, jakby skrył się w przepastnej dziupli, ale zaraz potem wy­nurzył się i zaczął schodzić, chcąc widocznie jak naj­szybciej zostawić za sobą to, co tam zobaczył. Zesko­czył na ziemię, podbiegł do Siriego i szepnął mu coś do ucha. Siri przytaknął skinieniem głowy.

— Jest tak, jak przypuszczałem — rzekł do Tao- ra. — Pień jest pusty w środku jak komin i służy tubylcom za grobowiec. Do jego wnętrza wsunięto niedawno ciało i stąd te dekoracje. Z góry widać twarz zmarłego zwróconą ku niebu. Przystrojone baobaby, które napotkaliśmy po drodze, są żywymi grobowcami plemienia, o którym mówiono mi w Ejlat: plemienia Baobalów, co znaczy: „Dzieci” lub „Synowie Baoba­bu”. Oddają oni część temu drzewu, które uważają za swego przodka i do którego chc% powrócić po śmierci. Faktem jest, że rdzeń drzewa w powolnym procesie wzrostu wchłania ciało i kości zmarłego, któ­ry dzięki temu żyje nadal na sposób roślinny.

Tego dnia nie posunęli się już dalej i rozbili obóz u samych stóp gigantycznego grabarza. Przez całą noc ten dziwny las stojących, żywych grobowców otaczał śpiących ciemną, ciężką, cmentarną ciszą. Ocknęli się o bladym świcie, półprzytomni i drżący, jakby powstali z grobu. Zaraz też rozniosła się wieść

o nieszczęściu, jakie się wydarzyło. Taor był wstrzą­śnięty: Jasmina zniknęła!

Początkowo sądzili, że po prostu uciekła, jako że z rozkazu Taora nie pętano jej na noc i tylko in­stynkt stadny nie pozwalał jej oddalić się od innych słoni. Z drugiej strony trudno było wyobrazić sobie, aby młoda słonica została uprowadzona silą przez ob­cych ludzi, bez żadnego hałasu. Nie ulegało wątpli­wości, że w jakiś sposób sama musiała się do tego przyczynić. Należało jednak uznać, że było to porwa­

nie: dwa ogromne kosze wypełnione płatkami róży, które słonica dźwigała w dzień, a które zdejmowano na noc, by mogła odpocząć, zniknęły razem z nią. Nasuwał się więc prosty wniosek: Jasmina pozwoliła się uprowadzić.

Rozpoczęto poszukiwania zataczając coraz większe koła wokół miejsca, gdzie nocowały słonie. Ale na twardym kamienistym * podłożu nie widać było żad­nych śladów. A jednak, co było do przewidzenia, właśnie książę trafił na pierwszy ślad. Nagle usły­szeli, jak coś wykrzykuje biegnąc, po czym schylił się i dwoma palcami podniósł z ziemi coś lekkiego i kruchego jak motyl: płatek róży. Uniósł go wysoko, aby wszyscy mogli zobaczyć.

— Kochana Jasmina — rzekł — zostawiła tak de­likatny i wonny ślad, abyśmy mogli ją odnaleźć. Szu­kajcie, szukajcie płatków róży, przyjaciele! Są to wieści od mojej małej białej niebieskookiej słonicy. Obiecuję nagrodę za każdy znaleziony płatek!

Natychmiast mała grupa poszukujących rozpierzchła się na wszystkie strony ze wzrokiem utkwionym w ziemię. Od czasu do czasu słychać było zwycięski okrzyk, zaraz potem ten czy ów podbiegał do księcia, by wręczyć mu znaleziony płatek w zamian za mały pieniążek. Mimo to posuwali się do przodu w bardzo wolnym tempie i kiedy zapadła noc, znajdowali się z pewnością nie dalej niż o dwie godziny drogi od obozu, gdzie pozostała reszta ludzi oraz bagaże i sło­nie.

Schylając się po drugi znaleziony przez siebie pła­tek Taor usłyszał nad głową świst strzały, która wi­brując utkwiła w pniu figowca. Kazał zatrzymać się i zgromadzić w jednym miejscu. Niebawem kępy tra­wy i drzewa ożyły wokół podróżnych i nagle otoczyło ich mnóstwo ludzi o ciałach pomalowanych na .zie­lono, odzianych w liście, z kwiatami i owocami we

włosach. „Baobale!” — wyszeptał Siri. Było icn okoiu pięciuset i wszyscy mierzyli z łuków w stronę intru­zów. Wszelki opór był daremny. Taor podniósł prawą rękę w powszechnie zrozumiałym geście, oznaczają­cym pokój i chęć pertraktacji. Po czym Siri, w to­warzystwie jednego z przewodników zwerbowanych w Ejlat, ruszył w kierunku łuczników, których sze­regi rozstąpiły się przed nimi. Zniknęli, by powrócić dopierg w dwie godziny później.

— To niesamowite — opowiadał Siri. — Rozma­wiałem z jednym z wodzów, który pewnie jest także najwyższym kapłanem. Plemię wydało mi się raczej słabo zorganizowane. Przyjęto nas dość dobrze, po­nieważ nasze przybycie w opatrznościowy sposób zbiegło się ze zmartwychwstaniem bogini Baobamy, matki baobabów i babki Baobalów. Być może jest to czysty zbieg okoliczności. Chyba że zniknięcie naszej Jaśminy ma coś wspólnego z tym rzekomym zmart­wychwstaniem. Niebawem się tego dowiemy. Poprosi­łem o dopuszczenie nas przed oblicze Baobamy, abyś­my mogli złożyć jej hołd. Jej świątynia znajduje się

o dwie godziny marszu stąd.

— Ale co z Jasminą? — niepokoił się książę Taor.

— Otóż właśnie, nie zdziwiłbym się, gdybyśmy ją wkrótce odnaleźli — odparł tajemniczo Siri.

Kiedy mała grupa podróżnych ruszyła w drogę oto­czona ze wszystkich stron oddziałami zielonych wojo­wników z groźnie wyglądającymi łukami, przypomina­ła garstkę jeńców, uprowadzonych siłą przez zwycię­ską armię, i tak też Taor oraz jego towarzysze to od­czuwali.

Świątynia Baobamy wznosiła się na idealnie kwa­dratowej powierzchni wytyczonej przez cztery bao* baby stanowiące zarazem narożne filary budowli. W gruncie rzeczy była to dość obszerna chata, bogato przyozdobiona motywami podobnymi do tych, które

Taor i jego towarzysze widzieli wcześniej na drze- wach-grobowcach. Gruby dach ze słomy i lekkie, drewniane ściany bez okien, tonące w gąszczu pną­cych roślin — jaśminów, powojów, kokornaków, pas­siflory — obiecywały cień i miły chłód. Uzbrojeni mężczyźni zatrzymali się w pewnym oddaleniu, pozo­stawiając całą przestrzeń wokół świątyni muzykan­tom —• jedni z nich dmuchali w fujarki z trzciny, drudzy palcami szczupłymi jak pałeczki bili w bębny z wydrążonej tykwy, obciągnięte skórą antylopy, je­szcze inni, wyrzucając w powietrze nogi i ramiona obwieszone mnóstwem dzwonków, potrząsali wściekle głowami, na których kołysały się miedziane krążki, podczas gdy w ich rękach sucho trzeszczały grzechotki. Taor i jego eskorta weszli pod bambusowy baldachim przybrany kwiatami bugenwillii, który wznosił się u wejścia do świątyni. Najpierw znaleźli się w czymś na kształt przedsionka służącego za skarbiec i goto- walnię bogini. Ujrzeli wiszące na ścianach lub zło­żone na trójnogach ogromne naszyjniki, haftowane czapraki, dzwonki ze złota, baldachimy z frędzlami, srebrne nagłówki, cały wspaniały ekwipunek gigan­tycznych rozmiarów. W jego splendorze bogini wy­glądała zapewne niczym żywy relikwiarz. Baobama jednak była całkiem naga; kiedy podróżni wspięli się po trzech stopniach na podwyższenie, stanęli jak wry­ci ujrzawszy ni mniej, ni więcej tylko Jasminę w ca­łej okazałości, rozłożoną wygodnie na posłaniu z płat­ków róży, ze wzrokiem zamglonym rozkoszą. Można by pomyśleć, źe oczekiwała ich wizyty, gdyż w jej błękitnych oczach dostrzegli jakby błysk ironii i wy­zwania. W świątyni panował spokojny złotawy pół­mrok, tylko pod sufitem wolno kołysały się dwa wiel­kie plecione wachlarze, poruszane z zewnątrz, aby Ożywić stojące powietrze. Zaległa długa cisza pełna skupienia. Jasmina wyciągnęła trąbę i delikatnym,

zręcznym jak dłoń koniuszkiem sięgnęła do pobliskie­go koszyka po daktyl nadziewany miodem, który po­łożyła na swym drżącym języku. Wtedy Taor zbliżył się, otworzył jedwabną torbę i wysypał na jej posła­nie garść płatków róży, tych, które jego towarzysze i on sam zebrali z ziemi i które doprowadziły ich aż tutaj. Był to akt hołdu i poddania. Tak też przyjęła to Jasmina. Kiedy Taor znalazł się blisko niej, wy­ciągnęła ku niemu trąbę i jej koniuszkiem musnęła jego policzek. W tym geście pełnym czułości i zarazem nonszalancji była tkliwość, pożegnanie i łagodne zda­nie się na łaskę losu. Taor zrozumiał, że jego uko­chana słonica, ubóstwiona teraz z racji podobieństwa między słoniami i baobabami, wyniesiona do ponad- ludzkiej godności, wielbiona przez całe plemię jako matka świętych drzew i babka ludzi... słowem, zro­zumiał, że Jasmina jest ostatecznie stracona dla niego i jego towarzyszy.

Nazajutrz ruszyli w drogę do Betlejem z trzema pozostałymi słoniami.

Spotkanie były wyznaczone przez los; nieuniknione, od początku czasów zapisane w gwiazdach i w najgłęb­szej istocie rzeczy. Nastąpiło w Etam, kraju przedziw­nym, pełnym szemrzących źródeł, przepastnych grot, sterczących ku niebu ruin, kraju, przez który przeszła Historia wstrząsając po drodze wszystkim, lecz nie po­zostawiając żadnego czytelnego znaku, i był on jak ci ranni o straszliwie zniekształconych twarzach, któ­rzy nie mogą nic opowiedzieć. Ale owi trzej wracający z Betlejem — pieszo, konno i na grzbiecie wielbłą­da — i ten, który wraz ze swoimi słoniami udawał się do uświęconego miasteczka, spotkali się jednak w łagodnym, spowijającym wszystko świetle. Odna­leźli się całkiem zwyczajnie nad brzegiem trzech

.»¿rucznycn jezior, znanych pod nazwą Sadzawek »Sa­lomona, kiedy po dniu, który upłynął w spiekocie i kurzu, szykowali się, by wykutymi w skale scho­dami zejść ku wodom. J od razu rozpoznali sic; na mo­cy tajemnego powinowactwa owych czterech podróży. Pozdrowili się, po czym pomogli sobie w ablucjach, tak jakby udzielali sobio nawzajem chrztu. Następni« rozeszli się, by wraz z nadejściem nocy spotkać się zgodnie wokół ogniska z drew akacjowych.

— Widzieliście go? — brzmiało pierwsze ovtanie Taora.

— Widzieliśmy — odpowiedzieli chórem Kacper, Melchior i Baltazar.

— Czy to książę, król, cesarz otoczony wspaniałą świtą? — dalej dopytywał się Taor.

— To dzieciątko narodzone nu słomie, w stajni, po­między wołem i osłem — odrzekli chórem.

Książę Mangaluru zamilkł oniemiały ze zdziwienia. Musiało zajść jakieś nieporozumienie. Ten, którego on szuka, jest Boskim Cukiernikiem, dawcą słodyczy tak wybornych, że traci się ochotę na wszelkie inne po­żywienie,

— Przestańcie mówić wsźyscy naraz — powiedział wreszcie — bo inaczej nigdy się w tym nie połapię.

Po czym zwrócił się ku najstarszemu prosząc, by zechciał jako pierwszy mu rzecz wyjaśnić.

— Moja historia jest długa i nie wiem, od czego zacząć — rzekł Baltazar gładząc w zamyśleniu białą Drodę. — Mógłbym opowiedzieć ci o pewnym motylu z mojego dzieciństwa, którego, jak mi się wydawało, rozpoznałem na niebie, na drugim krańcu mego życia. Kapłani zniszczyli go, lecz należy przypuszczać, że na­rodził się na nowo. Jest także Adam, dwóch Adamów, jeśli pojmujesz, o czym mówię: biały, ten, który zgrzeszył i którego niepokalanie biała skóra przypomi­na dobrze zmyty pergamin, oraz Adam czarny, sprzed

upadku, o ciele pokrytym znakami i rysunkami jak bogato ilustrowana księga. Jest jeszcze sztuka grecka poświęcona wyłącznie bogom, boginiom i herosom i sztuka bardziej ludzka, na którą wszyscy czekamy, a której mój miody przyjaciel, babiloński malarz Assur, będzie niewątpliwie prekursorem...

Wszystko to musi wydawać się tobie, przybyłemu z tak daleka ze słoniami dźwigającymi kosze słody­czy, dość zagmatwane, Ograniczę się więc do tego, co najistotniejsze. Wiedz przeto, że od dzieciństwa pasjonowałem się rysunkiem, malarstwem i rzeźbą, lecz zawsze spotykałem się z wrogością przedstawicie­li religii, którzy z nienawiścią odnoszą się do wszel­kiego obrazu bądź przedstawienia artystycznego. Nie ja jeden zresztą. Byliśmy u Heroda Wielkiego. Właśnie stłumił on krwawo rozruchy wywołane przez jego własnych kapłanów z powodu złotego orła, którego umieścić kazał nad głównym wejściem do świątyni w Jerozolimie. Orła zlikwidowano. Kapłanów także. Oto straszliwa logika tyranii. Zawsze żywiłem nadzie­ję, że uda mi się przed nią umknąć. Cofnąłem się do początków tego dramatu, do jedynego źródła, które znajduje się w pierwszych wersetach Biblii. Napisane tam jest, że Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo. Zrozumiałem, że nie chodzi tu o próż­ną rozwlekłość słowną, lecz że owe dwa słowa zary­sowują jakby linię możliwego, grożącego i nieuniknio­nego rozdarcia, jakie faktycznie dokonało się w na­stępstwie grzechu. Adam i Ewa okazali nieposłuszeń­stwo, wskutek czego zniszczone zostało głębokie po­dobieństwo, jakie łączyło ich z Bogiem. Zachowali jednak, jako pozostałość wcześniejszego stanu, twarz i ciało będące nadal niezatartym odbiciem boskiej rzeczywistości. Odtąd przekleństwo ciąży nad tym kłamliwym obrazem, którego upadły człowiek nadal nie odstępuje, niczym król pozbawiony korony, ale

«mąż bawiący się jeszcze swym berłem, już tylko śmieszną grzechotką. Tak, to właśnie ów obraz bez podobieństwa potępia drugie prawo Dekalogu i to przeciw niemu występują zawzięcie kapłani, zarówno moi jak i Heroda. Ale nie myślę jak Herod, że prze- lewem krwi można rozwiązać wszystkie problemy. Moje umiłowanie sztuki nie zaślepia mnie na tyle, bym mógł odrzucić religię, w której urodziłem się i wzro­słem. A zatem i święte księgi. Karmiłem się nimi i nie mogę ich lekceważyć. To prawda, że obraz może kłamać, sztuka zaś być fałszem, i zażarta wojna mię­dzy bałwochwalcami i ikonoklastami trwa nawet i w moim sercu. Przybyłem więc do Betlejem jednocześnie rozdarty i pełen nadziei.

— I co znalazłeś w Betlejem?

— Dzieciątko na słomie, w szopie, już ci mówi­liśmy, i moi towarzysze oraz wszyscy świadkowie tej nocy, najdłuższej w roku, nie przestaną głosić tego świadectwa. Ale szopa ta była zarazem świątynią, cieśla — ojciec dziecka — patriarchą, jego matka — dziewicą, a dziecko — bogiem wcielonym w najnędz­niejsze człowieczeństwo. Snop światła przenikał sło­miany dach tego ubogiego schronienia. To wszystko miało dla mnie głęboki sens, było odpowiedzią na pytanie całego mojego życia i ta odpowiedź zawierała się w nieprawdopodobnym połączeniu przeciwieństw uie dających się pogodzić. „Ten, kto do końca chce poznać tajemnice boskiego majestatu, porażony zosta-» nie chwałą” — powiedział Prorok Dlatego na górze Synaj Jahwe skrył się w obłoku przed wzrokiem Moj­żesza. Teraz obłok rozwiał się i Bóg wcielony w ludz­kie dzieciątko stał się znowu widzialny. Dość mi było spojrzeć na Assura, by dostrzec, jak w twarzy artysty odbija się zapowiedź nowej sztuki. Mój miody babi­loński malarz był przemieniony widząc dokonujący się na jego oczach cud: zwykły gest młodej i ubogiej

matki pochylonej nad nowo narodzonym, wyniesiony nagle do boskiego wymiaru. Najprostsze codzienne życie — bydlęta, narzędzia, szopa ■— spowite w blask wieczności promieniem światła padającym z nieba. Pytasz, co znalazłem w Betlejem: znalazłem tam po­godzenie obrazu i podobieństwa, obraz odrodzony dzięki podobieństwu ukrytemu, które teraz odżyło.

,— I cóż tedy uczyniłeś?

— Ukląkłem wśród innych: pełnych zachwytu wie­śniaków, rzemieślników, służących z gospody. Ale wi­dzisz, cudowne było to, że każdy klęcząc wyrażał co innego. Ja wielbiłem ciało — którym nasycić się może wzrok i dotyk, słuch i powonienie — przeistoczone przez ducha. Bo nie ma sztuki poza ciałem. Bo nie ma piękna, które istniałoby dla czegoś innego niż oko, ucho lub ręka. A dopóki ciało było przeklęte, wraz z nim przeklęci byli artyści. W końcu złożyłem u stóp Dziewicy grudkę mirry, którą mędrzec Maalek, pan tysiąca motyli, wręczył dziecku, którym byłem pól wieku temu, jako symbol ciała dostępującego wiecz­ności.

— I co zamierzasz czynić teraz?

— Assur i ja powrócimy do Nippur, aby zanieść tam dobrą nowinę. Będziemy umieli przekonać lud, ale również kapłanów, a przede wszystkim starego Szeddada, tak skostniałego w swoich sztywnych dog­matach: obraz został uratowany, ludzka twarz i cia­ło mogą być wysławiane bez bałwochwalstwa. Odbu­duję Baltazareum, lecz już nie po to, by gromadzić zabytki grecko-rzymskiej przeszłości. Nie, będą to dzie­ła współczesne, które jako król-mecenas będę zama­wiał u moich artystów, pierwsze arcydzieła sztuki chrześcijańskiej...

— Sztuka chrześcijańska — powtórzył w zamyśle­niu książę Taor. — Cóż za dziwne zestawienie słów i jak trudno wyobrazić sobie przyszłą twórczość!

— Widzisz, nie ma w tym nic dziwnego. Wyobraża­jąc sobie dzieło sztuki, już zaczynamy je tworzyć. Ja nie wyobrażam sobie nic, tak jak i ty, gdyż ciąg nie zapisanych stuleci jak przepaść otwiera się u moich stóp. 2 wyjątkiem może pierwszego dzieła sztuki chrześcijańskiej, malarskiego przedstawienia, które wszystkich nas tu obecnych dotyczy i interesuje...

— A jakie będzie to pierwsze dzieło malarstwa chrześcijańskiego?

— Hołd Trzech Króli, którzy w przepychu purpu­ry i złota przybyli z legendarnego Wschodu, aby w ubogiej stajni pokłonić się Dzieciątku.

Nastąpiła chwila ciszy. Myśli Kacpra i Melchiora pobiegły w ślad za wizją Baltazara. Przyszłe wieki ja­wiły im się jako nie kończąca się galería luster, w których odbijały się ich postacie, za każdym razem inne, w zależności od ducha epoki, lecz zawsze rozpo­znawalne: młodzieniec, starzec i czarny Afrykańczyk.

Potem wizja znikła. Taor zwrócił się ku najmłodsze­mu z nich.

— Książę Melchiorze —► rzekł — zdaje mi się, że jesteśmy sobie bliscy wiekiem. Poza tym zostałeś pozbawiony królestwa przez własnego stryja, jeśli zaś

o mnie chodzi, nie jestem pewny, czy moja matka kiedykolwiek ustąpi mi władzy. Dlatego też wysłu­cham cię jak brata i z uwagą śledzić będę twą opo­wieść o nocy w Betlejem.

— Dobrze, ale wpierw o nocy w Jerozolimie — poprawił go natychmiast Melchior z niecierpliwością właściwą jego wiekowi — bo te dwa etapy mojego wygnania nierozerwalnie łączą się ze sobą. Opuszcza­jąc Palmirę miałem uproszczone i naiwne poglądy na temat władzy i sprawiedliwości. Istniały według mnie dwa rodzaje władców, dobrzy i źli. Mój ojciec Teoclem był przykładem dobrego króla. Stryj Atmar, który próbował mnie zgładzić i zagarnął moje królestwo,

byl tyranem. Widziałem przed sobą prostą Unię po­stępowania: szukać poparcia i sojuszników, zgroma­dzić wojska, z mieczem w dłoni odbić ojcowskie kró­lestwo i oczywiście ukarać uzurpatora. W ciągu za­ledwie jednej nocy ~ a było to podczas uczty u He­roda — cały ten piękny plan został zburzony. Chciał­bym, aby każdy książę szykujący się do objęcia wła­dzy przeczytał żywot Heroda. Co za przykład! Cóż za lekcja) Jaka wewnętrzna sprzeczność w obrazie tego sprawiedliwego, miłującego pokój i roztropnego wład­cy, błogosławionego przez chłopów, rzemieślników i wszystkich maluczkich z jego królestwa, wielkiego budowniczego, zręcznego dyplomaty, który w murach własnego pałacu jest krwawym szaleńcem i despotą, katem, mordercą i dzieciobójcą. I to nie przypadek ani historyczny zbieg okoliczności każe, by jedna gło­wa posiadała dwa różne oblicza jak ten Janus Dwu- czoły. Jest to straszliwa konieczność, by każde spły­wające na lud dobrodziejstwo zostało okupione na kró­lewskim dworze ohydną zbrodnią. Od Heroda nauczy­łem się, że gwałt i strach są niezbędnymi atrybutami ziemskiego panowania. I nie tylko gwałt i strach, lecz również owa groźna choroba, zaraźliwa jak trąd, której na imię podłość charakteru, dwulicowość i zdra­da. Czyż muszę ci mówić, książę, że wystarczyła je­dna uczta na dworze Heroda, by i nas ona dotknęła, Kacpra, Baltazara i mnie samego?

— Wy trzej zarażeni podłością, dwulicowością i zdradą? Mów, Melchiorze, chcę to usłyszeć i niech obecni tu twoi towarzysze zaprzeczą ci, jeśli kła­miesz!

— Jest to straszliwa tajemnica, którą do końca ży­cia nosić będę w sercu jak krwawą ropiejącą ranę, gdyż nie wiem, co mogłoby ją uleczyć. A oto ona i niech moi towarzysze pluną mi w twarz, jeśli skła­mię!

Kiedy przybyliśmy na dwór w Jerozolimie opowia­dając o gwieździe i naszych poszukiwaniach, król He­rod poradził się kapłanów i wskazał nam Betlejem jako cel nas2ej podróży, a to z uwagi na werset z pro­roka Micheasza, który mówi: „Ty, Betlejem, 2iemio Judy, nie jesteś zgoła najlichsza spośród głównych miast Judy, albowiem z ciebie wyjdzie władca, który będzie rządził ludem moim, Izraelem” ,0. Każdy z nas szedł do Betlejem z własnym pytaniem. Herod, prze­czuwając bliską śmierć, dorzucił od siebie jeszcze jed­no; gnębiło go, kto będzie jego następcą? I na nie, rzekł, musi się znaleźć w Betlejem odpowiedź. Pole­cił nam jako swym pełnomocnikom poznać owego na­stępcę, oddać mu cześć, po czym wrócić ze sprawo­zdaniem do Jerozolimy. Zamierzaliśmy przychylić się do jego prośby i spełnić ją wiernie, aby nikt nie mógł powiedzieć, że ów tylekroć wydrwiony i oszu­kany tyran, którego każdą zbrodnię można wytłuma­czyć, jeśli nie usprawiedliwić jakąś zdradą, jeszcze raz, na łożu śmierci doznał zawodu ze strony trzech cudzoziemskich króli, których przedtem godnie po­traktował. Ale oto archanioł Gabriel, pełniący w sta­jence rolę marszałka dworu, polecił nam wracać do siebie nie wstępując do Jerozolimy, gdyż, jak nam powiedział, Herod żywi zbrodnicze zamiary w sto­sunku do Dzieciątka. Długo rozważaliśmy, jak postą­pić. Byłem za tym, by dochować danej obietnicy. Nie chodziło tylko o honor. Wiedzieliśmy przecież dobrze, do czego zdolny jest król Żydów, gdy dowie się, że znów z niego zadrwiono. Wracając przez Jerozolimę mogliśmy uśpić jego podejrzenia i zapobiec wielkim nieszczęściom. Kacper i Baltazar nalegali jednak, by posłuchać rozkazu Gabriela. „Skoro sam archanioł wskazuje nam drogę!” — wołali. Byłem najmłodszy, najuboższy, miałem przeciw sobie ich dwóch. W koń­cu więc podporządkowałem się ich woli. Ale żałuję,

że tak się stało, i mam wrażenie, że nigdy sobie tego nie wybaczę. Tak oto, książę Taorze, otarłszy się o wła­dzę, zostałem na zawsze skalany.

— Ale byłeś potem w Betlejem. I tam przecież nauczyłeś się czegoś na temat władzy?

— Archanioł Gabriel, czuwający nad Dzieciątkiem, pouczył mnie poprzez ubóstwo żłobka o sile, jaka mo­że tkwić w słabości, o tym, jak niezwyciężona jest łagodność tych, którzy gardzą przemocą, o tym, że prawo oparte na przebaczeniu nie przekreśla zasady „oko za oko”, lecz nieskończenie ją przerasta. Gdyż zasada ta nakazuje, by zemsta nie przekraczała roz­miaru winy. Przebaczenie zdaje się być czymś po­średnim między naturalnym gniewem i doskonałym pojednaniem. Królestwo Boże nigdzie nie będzie nam dane raz na zawsze. Trzeba powoli wznosić jego fun­damenty, a tyra fundamentem jesteśmy my sami. Złożyłem tedy u stóp Dzieciątka złotą monetę z po­dobizną mego ojca, króla Teodema. Był to mój jedyny skarb, jedyne świadectwo potwierdzające, że jestem prawowitym dziedzicem tronu Palmiry. Od­dając ją zrzekłem śię mego królestwa, aby wyruszyć na poszukiwanie tego innego królestwa, które obie­cał mi Zbawiciel. Wraz z moim wiernym Baktiarem udam się na pustynię i wraz z tymi, którzy zechcą się do nas przyłączyć, założę tam wspólnotę. Będzie to pierwsze miasto Boga, całe skupione w oczekiwa­niu na nadejście Chrystusa, wspólnota ludzi wolnych, których jedynym wspólnym prawem będzie prawo miłości...

Tu zwrócił się do Kacpra siedzącego po jego lewej ręce.

— Wypowiedziałem słowo miłość. I natychmiast pojąłem, że mój brat z Afryki ma nieporównanie mocniejsze i czystsze powołanie, by mówić o tym tak potężnym i tajemniczym uczuciu. Albowiem czy to

nie miłość sprawiła, że opuściłeś, królu Kacprze, swą stolicę i udałeś się tak daleko na Północ?

— Tak, to z miłości, dla miłości i pod wpływem zrodzonego z niej cierpienia przemierzałem pusty­nie — odrzekł Kacper, król Meroe. — Ale nie myślcie, że chciałem uciec od kobiety, która mnie nie kochała, czy też zapomnieć o nieszczęśliwej miłości. Zresztą gdybym nawet sądził, że tak było w istocie, Betlejem przekonałoby mnie, że chodzi o coś zupełnie innego. Aby to zrozumieć, trzeba cofnąć się w przeszłość i opowiedzieć historię... kadzidła oraz jak go użyłem. Pewnej nocy kobieta, którą kochałem, jej kochanek i ja urządziliśmy błazeńskie widowisko. Pomalowa­liśmy sobie dziwacznie twarze; otaczały nas dymy pa­lonego kadzidła. Jest pewne, że połączenie tej żałosnej sceny z użyciem kadzidła, które jest przecież oznaką uwielbienia, pomogło mi przejrzeć. Zrozumiałem... Cóż zrozumiałem? Że należało wyjechać, to pewne. Dopiero u stóp Dzieciątka dane mi było zrozumieć na­prawdę głębokie znaczenie tego wyjazdu, W rzeczywi­stości moje serce płonęło wielką miłością, która po­trzebowała dymu kadzideł, gdyż pragnęła przerodzić się w uwielbienie. Cierpiałem tak długo, jak długo nie potrafiłem wielbić. „Szatan płacze nad pięknem tego świata” — powiedział mi mędrzec z kwiatem lilii. W rzeczywistości to ja płakałem, moja niezaspokojo­na miłość. Z każdym dniem Biltyna ukazywała mi się coraz słabsza, coraz bardziej leniwa, ograniczona, przebiegła i bałamutna. Tylko wielkie serce i nie­skończona szlachetność pozwoliłyby mi obmyć ją z tych ludzkich ułomności. Jedyne, co potrafiłem, to jej nie oskarżać. Wiedziałem zawsze, że tylko mojej wła­snej małoduszności przypisywać powinienem ubóstwo tej miłosnej przygody. Nie miałem w sobie dość mi­łości dla nas dwojga, ot i wszystko! Nie potrafiłem rozgrzać jej zimnego, oschłego i wyrachowanego ser­

ca. Dzieciątko nauczyło mnie — choć przeczuwałem, czy nawet żyłem cały czas w oczekiwaniu na tę lek­cję — że miłość, która wielbi, jest zawsze odwza­jemniona, gdyż sile jej promieniowania nie sposób się oprzeć. Zbliżając się do żłobka, złożyłem najpierw szkatułkę z kadzidłem u stóp Dzieciątka, jedynej isto­ty naprawdę godnej tego uroczystego hołdu. Ukląkłem. Dotknąłem palcami ust i przesłałem mu pocałunek. Uśmiechnęło się. Wyciągnęło do mnie ręce. Doświad­czyłem wtedy, czym jest prawdziwe spotkanie kocha­jącego z kochanym — pełna wzruszenia adoracja, ra­dosny hymn, fascynacja i zachwyt. Było jeszcze coś,, co dla mnie, Kacpra z Meroe, przewyższało swym pięknem całą resztę, cudowna niespodzianka, jaką. Święta Rodzina przygotowała w sposób oczywisty tyl­ko dla mnie.

— Cóż to za niespodzianka, królu Kacprze? Gubię- się w domysłach i umieram z ciekawości.

— Słuchaj zatem! Baltazar powiedział ci przed chwilą, że według niego istniał Adam czarny, ten sprzed upadku, i Adam biały, ten który zgrzeszył.

— Słyszałem rzeczywiście, wspominał coś o czar­nym Adamie.

— Początkowo sądziłem, że Baltazar mówi tak, że­by mi zrobić przyjemność. Jest taki dobry! Lecz oto pochylam się nad żłobkiem, aby oddać cześć Dzie­ciątku, i cóż widzę? Całkiem czarne niemowlę o kę­dzierzawej czuprynce i ślicznym płaskim nosku, sło­wem całkiem podobne do afrykańskich dzieci z moje­go kraju!

— Najpierw czarny Adam, potem czarny Jezus!

— Czy to nie logiczne? Jeżeli Adam wybielał, do­piero kiedy zgrzeszył, czyż Jezus nie powinien być czarny jak pierwotnie nasz przodek?

— Ale rodzice, Maria i Józef?

— Biali! Jestem pewny: biali jak Melchior i Bal­tazar!

— A co powiedzieli inni widząc ten cud, czarne dziecko zrodzone z białych rodziców?

— Więc wyobraź sobie, nic nie mówili, a ja, przez dyskrecję i żeby ich nie urazić, nie wspomniałem

o czarnym dziecku, które zobaczyłem w żłobku. Prawdę mówiąc, zastanawiam się, czy dobrze mu się przyjrzeli. Bo w tej stajni było ciemnawo. Może tylko ja zauważyłem, że Jezus jest Murzynem...

Zamilkł, rozczulony tym wspomnieniem.

— I co zamierzasz czynić teraz? — spytał Taor.

— Tą cudowną lekcją miłości, jaką było Betlejem, będę dzielił się ze wszystkimi, którzy zechcą mnie słuchać.

— W takim razie zacznij od księcia Taora i daj mi pierwszą lekcję chrześcijańskiej miłości.

— Oto Dzieciątko ze żłobka stało się czarne, by god­niej powitać afrykańskiego króla Kacpra. Jest w tym więcej treści niż we wszystkich znanych mi baśniach

o miłości. Przykład ów poucza nas, byśmy się sta­rali upodobnić do tych, których kochamy, patrzeć ich oczami, mówić ich językiem, a więc szanować ich, czyli mieć dla nich respekt; respektować znaczyło pierwotnie: patrzeć dwa razy. W ten sposób rozkosz, radość i szczęście wznoszą się na wyższy poziom, gdzie stają się miłością. Jeśli oczekujesz od drugiej osoby, by dala ci rozkosz lub radość, czy możesz po­wiedzieć, że ją kochasz? Nie. Kochasz tylko siebie. Żądasz od niej, by służyła twej samolubnej miłości. Prawdziwa miłość to rozkosz, jaką daje nam rozkosz drugiej istoty, radość, jaką sprawia nam widok jej radości, szczęście, które odczuwamy wiedząc, że jest szczęśliwa. Rozkosz rozkoszy, radość radości, szczęście szczęścia, to właśnie miłość, nic więcej.

— A Biltyna?

— Wysiałem już do Meroe posłańca z rozkazem, aby uwolnić tych dwoje fenickich niewolników. Zro­bią to, co uznają za stosowne, mnie zaś wystarczy szczęście, jakie mogę dać Biltynie.

— Królu Kacprze, nie chciałbym ci się naprzykrzać, ale zdaje mi się, że od twego pobytu w Betlejem wię­zy łączące cię z tą kobietą wielce się rozluźniły...

— Kocham ją nie mniej niż dawniej, lecz innego rodzaju miłością. Ta nowa miłość może nas oboje na­pełnić szczęściem, ale nie może nas poniżyć, jej od­bierając wolność, a mnie gnębiąc zazdrością. Może Biltyna będzie wolała Galekę. Wtedy opuści mnie i odejdzie pozwalając mi jednak cieszyć się jej szczęś­ciem. Nie wzbudzi to we mnie goryczy, gdyż nie za­mierzam już traktować jej jak rzecz posiadaną na własność, którą wobec tego mogę rozporządzać.

— Przyjaciele moi, Baltazarze, Melchiorze i Kac­prze — rzekł Taor — wyznaję z pokorą, że niewiele spamiętałem z waszych wypowiedzi. Sztuka, polityka i miłość w tej formie, jaką zamierzacie im odtąd na­dać, wydają mi się niby klucz bez zamka czy też za­mek bez klucza. Co prawda, te sprawy nie budzą we mnie zbytniego zainteresowania. Jest natomiast rzeczą pewną, że każdy z nas ma własne, zaprzątające go problemy, a Dzieciątko potrafi na nie odpowiedzieć odgadując nieomylnie tajniki naszej duszy. Tak więc to, co każdemu mówi w głębi jego serca, pozostaje niezrozumiałe dla innych. Jeśli o mnie chodzi, jestem niezwykle ciekaw, co też będzie miało mi do powie­dzenia. Bo widzicie, to nie lud, nie muzeum i nie ko­bieta skłoniły mnie do wyruszenia w tę podróż, to... Nie, nie będę próbował wam tłumaczyć, pomyśleli­byście, że kpię sobie z was, i wyśmielibyście mnie albo się rozgniewali. Może ty tylko, królu Baltazarze, byłbyś na tyle wyrozumiały, wielkoduszny i toleran- cyjny, aby mnie zrozumieć i uznać, że przeznaczenie

może się objawić jako maleńki, słodki przysmak, Ale Dzifccko czeka na mnie z odpowiedzią, z gotową odpo­wiedzią dla księcia słodyczy, który spieszy ku niemu z wybrzeża Malabaru.

— Taorze — odrzekł Baltazar — twoja ufność bardzo mnie poruszyła. Jest w tobie naiwność, którą podziwiam, lecz która budzi we mnie niepokój. Rze­kłeś: „Dziecko czeka na mnie", a ja rozumiem, że to ty jesteś dzieckiem, które czeka. Jeśli zaś chodzi

o Dzieciątko ze żłobka, to uważaj, by nie czekało na ciebie zbyt długo. Betlejem jest tylko miejscem tym­czasowego zgromadzenia. Ludzie przychodzą i odcho­dzą. Przybywasz ostatni, gdyż miałeś dłuższą drogę niż inni. Chciałbym mieć pewność, że nie zjawisz się tam za późno.

Te mądre słowa najmądrzejszego z królów wywarły dobroczynny wpływ na Taora. Nazajutrz skoro świt jego karawana wyruszyła do Betlejem i dotarłaby tam zapewne w ciągu jednego dnia, gdyby nie opóźnił jej poważny wypadek.

Najpierw nad judejskimi górami rozszalała się bu­rza przemieniając wyschłe łożyska strumieni i kamie­niste żleby w spienione potoki. Ludzie i słonie mie­liby pożytek z tego odświeżającego prysznicu, gdyby nie to, że ziemia stała się jedną błotnistą kałużą, co utrudniało posuwanie się naprzód. Potem niespodzie­wanie pojawiło się znowu słońce i gęste opary uniosły się z rozmiękłej ziemi. Wszyscy otrząsali się, zado­woleni, w promieniach południowego słońca, gdy nagle rozpaczliwy ryk zmroził krew w żyłach podróż­nych. Wiedzieli bowiem, co oznacza taki czy inny ryk słonia, a ten, który rozległ się przed chwilą, wy­rażał niewątpliwie śmiertelną trwogę. Zaraz potem Dżina, który zamykał pochód, z uniesioną trąbą i roz­

łożonymi jak wachlarze uszami zerwał się do galopu, wywracając i miażdżąc wszystko na swej drodze. Byli zabici i ranni; słoń Asura padł na ziemię wraz z ła­dunkiem. Trzeba było nie lada wysiłku, by opanować zamieszanie. Potem jedna kolumna ruszyła śladami biednego Dżiny, które łatwo było odnaleźć w tej pia­szczystej okolicy porosłej kolczastymi krzewami. Ogarnięty nagłym szaleństwem słoń galopował długo; kiedy ludzie dotarli do miejsca, gdzie zakończył się jego bieg, zapadała już noc. Najpierw usłyszeli głośne brzęczenie dobiegające z głębokiego na sto łokci jaru, jak gdyby kryło się tam z tuzin uli. Podeszli bliżej. Nie były to pszczoły, lecz osy, a zamiast uli dostrzegli zewłok nieszczęsnego Dżiny, pokryty grubą warstwą tych owadów, które tworzyły niby czarno-złoty cza­prak wrzący jak olej na ogniu. Nietrudno było wyo­brazić sobie, co się wydarzyło. Dżina dźwigał ładunek cukru, który pod wpływem ulewy rozpuścił się, po­wlekając jego skórę gęstym syropem. Reszty dokonały osy, których liczne gniazda znajdowały się w pobliżu. Ich żądła nie mogły, co prawda, przebić skóry słonia, ale pozostawały oczy, pysk, uszy oraz koniuszek trą­by, nie mówiąc już o delikatnych i czułych narządach położonych pod ogonem i w jego okolicach. Ludzie nie odważyli się zbliżyć do nieszczęsnego zwierzęcia. Stwierdzili tylko, że nic żyje, a ładunek cukru jest bezpowrotnie stracony. Nazajutrz Taor wraz ze świ­tą oraz dwoma pozostałymi słoniami wkroczył do Betlejem.

Wielkie zamieszanie w całej prowincji spowodowa­ne spisem ludności, który nakazywał rodzinom zgła­szać się w ich macierzystych gminach, trwało zaled­wie kilka dni. Ludzie tłumnie wędrujący w różnych kierunkach powrócili do swych domostw. Życie miesz­kańców Betlejem znowu toczyło się jak dawniej, choć ulice i place były jeszcze zaśmiecone jak po dniach

targowych czy świątecznych — wszędzie słoma, gnój, zniszczone kosze, zgniłe owoce, a nawet połamane po­jazdy i chore zwierzęta. Słonie i świta Taora nie wzbudziły większego zainteresowania dorosłych, zmę­czonych i zobojętniałych, lecz jak zawsze oblegane były przez chmary obdartych dzieci, żebrzących, a zarazem pełnych podziwu. Właściciel gospody, któ­rego polecili im trzej królowie, poinformował ich, że mężczyzna i kobieta wypełniwszy administracyjne po­winności udali się wraz z Dzieciątkiem w drogę po­wrotną. W jakim kierunku? Nie umiał powiedzieć. Na północ, najprawdopodobniej, by wrócić do Naza­retu, skąd przybyli.

Taor przeprowadził naradę z Sirim. Temu tylko jedno było w głowie: wrócić do Ejlat, gdzie zostawili flotyllę, i spokojnie czekać na zmianę monsunu, aby rozwinąć żagle i odpłynąć do Mangaluru. Siri wska­zywał na żałosny stan karawany: z pięciu słoni trzy stracone, wśród ludzi zabici, chorzy, zaginieni — zbiegli lub porwani — zasób pieniędzy i żywności niezmiernie uszczuplony, co może potwierdzić skarb­nik Draoma. Taor słuchał go ze zdumieniem. Były to słowa zdrowego rozsądku, które, musiał przyznać, on sam' jeszcze niedawno wypowiadał. Ale dokona­ła się w nim jakaś wielka przemiana, Kiedy do­kładnie? Nie potrafił tego określić i słuchał argumen­tów Siriego jak dawno zapomnianej, dziecinnej wy­liczanki, nie mającej nic wspólnego z rzeczywistą sy­tuacją i jego własnymi nakazami. Jakimi nakazami? Odnaleźć Dzieciątko i otworzyć przed nim serce. Taor nie mógł dłużej ukrywać przed sobą, że gdzieś w głębi dojrzewał w nim. i zaczynał kiełkować tajemni­czy zamiar, który niewątpliwie miał coś wspólnego z błahym powodem całej wyprawy — zdobyciem prze­pisu na rachatłukum pistacjowe — lecz nieskończenie go przerastał, podobnie jak wspaniałe drzewo, dające

ludziom cień i odpoczynek, przerasta ziarnko gorczycy, z którego wyrosło.

Tak więc bez względu na to, co myślał Siri, Taor zamierzał wydać polecenie, by karawana posuwała się dalej na północ, w stronę Nazaretu. Ale po tym, co usłyszeli od posługującej w gospodzie dziewczyny, za­panowała między nimi chwilowa zgoda. Dziewczyna ta pomagała młodej kobiecie przy porodzie i zajęła się dzieckiem zaraz po narodzeniu, spełniając pierwsze niezbędne czynności. Słyszała przypadkiem rozmowę między mężczyzną i kobietą; wynikało z niej, powia­dała, że chcieli udać się na południe, do Egiptu, aby uniknąć wielkiego niebezpieczeństwa, o którym ponoć ktoś ich uprzedził. Jakie niebezpieczeństwo mogło gro­zić skromnemu cieśli, ubogiemu i bez pozycji, wędru­jącemu z żoną i maleńkim dzieckiem? Taor przypo­mniał sobie Heroda. Siri natomiast czuł, że ta podróż, która zaczęła się jako przyjemna eskapada, staje się coraz mniej zabawna, a na horyzoncie gromadzą się czarne chmury.

— Panie — błagał — ruszajmy nie zwlekając na południe. W ten sposób będziemy posuwać się w stronę Ejlat i zarazem drogą, którą ucieka Święta Rodzina.

Taor zgodził się. Ale wyjazd zaplanował dopiero na trzeci dłień, gdyż przyszedł mu do głowy pewien piękny i wesoły pomysł, który zamierzał zrealizować w Betlejem.

— Siri — rzekł — wśród wielu rzeczy, jakich do­wiedziałem się, odkąd opuściłem mój pałac, jest jed­na, której nie podejrzewałem i która dotyka mnie szczególnie boleśnie: dzieci cierpią głód. Przejeżdżamy przez wiele miast i miasteczek; we wszystkich widok naszych słoni przyciąga tłumy dzieci. Patrząc na nie widzę, że wszystkie są mizerne, wątłe, wychudzone. Niejedno z nich na cienkich patykowatych nogach dźwiga brzuch wzdęty jak bęben i wiem, że jest to

jeszcze jedna oznaka głodu, może najpoważniejsza. I oto, co zdecydowałem. Przywieźliśmy na naszych słoniach wielką obfitość słodyczy, które zamierzaliśmy złożyć w ofierze Boskiemu Cukiernikowi, zgodnie z wyobrażeniem, jakie o nim mieliśmy. Teraz rozumiem, że myliliśmy się. Zbawiciel jest inny, niż nam się wy­dawało. Ponadto widzę, że w tych wszystkich pery­petiach topnieją z dnia na dzień nasze zapasy, a wraz z nimi grono eskortujących je cukierników. Urządzi­my więc w lesie cedrowym ponad miastem wielkie wieczorne przyjęcie, na które zaprosimy wszystkie dzieci z Betlejem.

I w radosnym podnieceniu zaczął rozdzielać zada­nia, co już całkiem załamało Siriego, który był coraz bardziej przekonany, że jego pan mówi od rzeczy. Cukiernicy rozniecili ogień i wzięli się do pracy. Na­zajutrz, z samego rana zapach drożdżowego ciasta i karmelu napełnił uliczki Betlejem. Dzięki temu wi­zyta wysłanników Taora, którzy chodzili od domu do domu spraszając wszystkie dzieci — dziewczynki i chłopców — na podwieczorek w lesie cedrowym, spotkała się z życzliwym przyjęciem. Prawdę mówiąc, nie było mowy o tym, żeby zaprosić wszystkie dzieci. Książę naradził się na ten temat ze swoimi intenden­tami. Nie życzył sobie obecności rodziców, należało zatem wykluczyć wszystkich maluchów, których trze* ba by przyprowadzić i karmić. Obniżono jednak, jak tylko się dało, dolną granicę wieku i ostatecznie po­stanowiono zgromadzić dzieci od dwu lat wzwyż. Naj­młodszym pomagać będą starsi bracia i siostry.

Pierwsze grupy pojawiły się w lesie cedrowym, gdy tylko słońce skryło się za horyzontem. Taor ze wzru­szeniem zauważył, że ci skromni ludzie dołożyli wszel­kich starań, by uczcić swego dobroczyńcę. Dzieci by­ły umyte, uczesane i ubrane na biało, nierzadko też miały głowy przyozdobione różanymi lub laurowymi

wiankami. Taor, który często przyglądał się bandom łobuziaków, jak wrzeszcząc goniły się po uliczkach i schodkach osiedli, spodziewał się rozgardiaszu i ha­łaśliwego obżarstwa. Czyż nie kazał sprowadzić tych małych biedaków dla ich uciechy? Tymczasem mali goście byli wyraźnie pod wrażeniem tego cedrowego lasu, pochodni, wielkiego stołu z drogocenną zastawą, i trzymając się za ręce kroczyli w skupieniu aż do miejsc, które im wskazywano. Siadali na ławkach trzymając się prosto i wspierali o brzeg stołu zaciśnię­te piąstki, uważając, aby nie kłaść łokci na obrusie, jak to im zalecano.

Nie kazano im długo czekać, przyniesiono zaraz świeże mleko z miodem, gdyż, jak dobrze wiadomo, dzieciom zawsze chce sfę pić. Ale picie wzmaga ape­tyt; szeroko otwartymi oczyma patrzyły, jak stawia­no przed nimi galaretkę z owoców jujuby, ciasteczka z białym serem, ananasy w cieście, daktyle nadzie­wane orzechami, suflety z owoców liczi, smażone plastry mango, ptysie w kremie z nesplikiem, kre­my na winie z Lidy. okrągłe marcepaniki z migdałami oraz tysiąc innych cudów, będących połączeniem tra­dycji indyjskiej i najnowszych przepisów zdobytych w trakcie podróży przez Idumeę i Palestynę.

Taor przyglądał się temu z boku, pełen zdumienia i podziwu. Zapadła noc. Tu i tam płonęły żywiczne pochodnie i cała scena skąpana była w łagodnym, zło­tawym świetle.

W mroku cedrowego lasu, gęstym od potężnych i grubych konarów, wielki stół przykryty obrusem i dzieci ubrane w lniane szaty tworzyły nieuchwytną i nierealną, świetlistą wysepkę. Niełatwo było zgad­nąć, czy jest to banda żywych malców, z krwi i kości, którzy przybiegli tu, żeby się najeść do syta, czy też procesja niewinnych dusz, zwiewnych jak mglista konstelacja na nocnym niebie. I jakby tej uczcie wy-

branych musiało koniecznie towarzyszyć nieszczęście odtrąconych, nagle z niewidocznego miasteczka do­biegło echo wielkiego krzyku boleści.

Słodycze, którymi obficie zastawiono stół, były za­ledwie wesołą przygrywką, Szybko o nich zapomnia­no, gdy ukazał się gigantyczny tort, niesiony przez czterech ludzi, prawdziwe arcydzieło cukierniczej ar­chitektury. Była to, w rzeczy samej, miniatura pała­cu w Mangalurze wykonana z tartego nugatu, mar- cepanu, karmelu i kandyzowanych owoców, z base­nami pełnymi syropu, posągami z twardej galaretki pigwowej i drzewami z andżeliki. Nie zapomniano na­wet o pięciu słoniach uczestniczących w podróży: były ulepione z masy migdałowej, kły zaś miały z lo­dowego cukru.

Widok ten, powitany szmerem zachwytu, podniósł jeszcze uroczysty nastrój uczty. Taor nie mógł pow­strzymać się od wygłoszenia krótkiej przemowy do swych gości, tak bardzo ów tort wydał mu się pełen znaczenia.

— Moje dzieci — zaczął — widzicie ten pałac, ogro­dy, słonie. Jest to mój kraj, który opuściłem, aby przy­być do was. I nie przypadkiem wszystko to zostało odtworzone tutaj z różnych słodyczy. Gdyż pałac mój był miejscem rozkoszy, gdzie wszystko, każdy naj­mniejszy szczegół budził zachwyt i pełnię zadowole­nia. Widzę, że powiedziałem: był zamiast*, jest, co nie znaczy, że ów pałac i jego ogrody w tej chwili nie istnieją; chciałem tylko wyrazić przeczucie, że nie będzie mi już nigdy dane do nich powrócić. Zresztą wyjechałem w podróż również z powodu słodyczy, jeśli można się tak wyrazić. Chodziło mi o zdobycie przepi­su na rachatłukum pistacjowe. Ale widzę coraz wy­raźniej, że zza tego dziecinnego pretekstu wyłania się jakaś wielka i tajemnicza sprawa. Odkąd opuściłem wybrzeża Malabaru — gdzie rzeczy są tylko tym, czym

są, a dwa plus dwa równa się cztery — odnoszę dziw­ne wrażenie: każda rzecz tutaj, każde zwierzę, każdy człowiek posiada kilka znaczeń; pod pierwszą, ze­wnętrzną warstwą kryje się druga, która po odczyta­niu pozwala domyślać się trzeciej, i tak dalej. Zupeł­nie jak przy obieraniu cebuli. Patrząc na siebie wi­dzę, że i ze mną jest nie inaczej. Wydaje mi się, że naiwny nieopierzony młodzieniec, który żegnał ma- harani Taor Mamore, stał się w ciągu kilku tygodni bo­gatym w doświadczenie starcem, i myślę, że moje prze­obrażenia nie dobiegły końca. Tak więc ten pałac z cukru...

Tu przerwał, by ująć podaną mu przez sługę złotą łopatkę w kształcie jatagana.

— Trzeba zjeść, to znaczy zburzyć...

Przerwał znowu, gdyż z niewidocznego miasteczka wzniósł się teraz lament niezliczonych cienkich gło­sików, jakby pisk zarzynanych kurcząt.

— ...trzeba go zburzyć, i myślę, że któreś z was po­winno zadać pierwszy cios. Ty, na przykład...

I podał złotą łopatkę najbliższemu dziecku, pastusz­kowi o czarnych kędzierzawych włosach, okalających jego głowę niczym hełm. Chłopiec podniósł na niego ciemne oczy, lecz nie poruszył się. Wówczas ktoś z okolicznych mieszkańców podszedł do Taor a i rzekł:

— Panie, mówisz w języku hindi, te dzieci rozu­mieją tylko po aramejsku — i wypowiedział kilka słów w tym języku.

Dziecko chwyciło złotą łopatkę i zdecydowanym ru­chem ścięło nugatową kopułę pałacu, która runęła na zewnętrzny dziedziniec.

W tym momencie pojawił się Siri zmieniony nie do poznania, w podartych szatach, umazany popiołem i krwią. Rzucił się ku księciu i chwytając go za ramię odciągnął na bok.

— Książę — dysza! — ten kraj jest przeklęty,

zawsze to mówiłem I Godzinę temu żołnierze Heroda wtargnęli do miasteczka i mordują, mordują bez li­tości!

— Mordują? Kogo? Wszystkich?

— Nie, ale może to byłoby lepsze. Wydaje się, że mają rozkaz zabijać tylko dzieci płci męskiej, poniżej <iwóch lat.

— Poniżej dwóch lat? Najmłodsze, te, których nie zaprosiliśmy?

— Właśnie. Mordują je wyrywając z matczynych objęć!

Taor opuścił głowę, przybity. Była to niewątpliwie najdotkliwsza klęska ze wszystkich, jakie poniósł. Ale kto zadał ten okrutny cios? To rozkaz króla Heroda, mówiono. Przypomniał sobie księcia Melchiora, który nalegał, by wypełnić obietnicę, jaką trzej królowie zło­żyli Herodowi; wróciwszy do Jerozolimy mieli zdać mu sprawę z tego, co widzieli w Betlejem. Nie dotrzymali obietnicy. Zawiedli zaufanie Heroda. Wiadomo zaś, że nie ma rzeczy, do której nie byłby zdolny tyran, gdy poczuje się oszukany. Wszystkie dzieci płci mę­skiej poniżej dwóch lat? Ileż więc będzie zabitych w tym mieście, gdzie ludzie mnożą się tym bardziej, im większa jest ich bieda? Dzieciątko Jezus, które te­raz znajdowało się w drodze do Egiptu, uniknęło rze­zi. Rozwścieczony stary despota uderzył na ślepo i chybił. Ale niezliczone miały być jego niewinne ofiary!

Dzieci tak były pochłonięte niszczeniem cukrowego pałacu, że nie spostrzegły Siriego. Dopiero teraz oży­wiły się i z pełnymi buziami gadały, chichotały i kłó­ciły się o lepsze kawałki. Taor i Siri patrzyli na nie, usunąwszy się na bok, w mrok lasu.

— Niech bawią się i ucztują, choć w tym czasie umierają ich młodsi bracia — rzekł Taor. — I tak dość wcześnie odkryją straszliwą prawdę. Jeśli zaś

chodzi o mnie, nie wiem, co zgotuje rm los, lecz pew­ny jestem, że ta noc, noc rzezi i zarazem wewnętrznej przemiany, oznacza w moim życiu kres pewnego wieku, wieku słodyczy.

W SŁONYM PIEKLE

Kiedy o bladym świcie podróżni przechodzili przez Betlejem, miasteczko spowijała cisza, tylko z rzadka przerywana czyimś płaczem. Krążyły pogłoski, że rzezi dokonał kimeryjski legion Heroda, oddział najemni­ków o rudych, zarośniętych gębach, którym despota powierzał najokrutniejsze misje. Pochodzili z krainy mgieł i śniegów i mówili między sobą w niezrozumia­łym narzeczu. Niespodziewanie runęli na miasteczko i równie nagle zniknęli, ale Taor musiał odwrócić oczy, żeby nie widzieć, jak wygłodniałe psy chłepczą kałużę krwi, krzepnącą na progu nędznego domo­stwa. Najkrótsza droga wiodła przez Hebron i Bersa- beę. Stacjonowały tam jednak garnizony wojsk i z dwojga złego Siri wolał już jałowe ziemie pustyni judejskiej i stepy rozciągające się nad Morzem Mar­twym. Pod wpływem jego nalegań skierowali się na południowy wschód. Teren ciągle się obniżał i czasa­mi stawał się tak stromy» że spod szerokich stóp słoni usuwały się całe zwały szarej ziemi. Pod koniec dnia wzdłuż drogi zaczęły pojawiać się białe gruboziarniste głazy. Przyjrzeli się im z bliska: były to bryły soli. Weszli do nędznego lasku — białe, bezlistne krzewy wyglądały jakby pokryte szronem, a ich gałęzie pę­kały, kruche niczym porcelana: znowu sól. Z tylu, za ich plecami słońce chyliło się już ku ziemi, kiedy w oddali, pomiędzy dwoma wierzchołkami górskimi ujrzeli błękitną przestrzeń o metalicznym połysku: Mo­rze Martwe. Rozkładali obóz, aby spędzić noc, gdy —

jak to często o zmroku zerwał się wiatr przyno­sząc zupach siarki i smoły.

W Iłellejem — ponuro rzekł Siri przekroczy­liśmy bramy Pjfkieł. Od tej chwlM bezustannie scho­dzimy w głąb Królestwa Szatana n.

Taor nio był an) zaskoczony, ani zaniepokojony. A jfAli nawet był, to jego młodzieńcza, niespożyta ciekawość brała górę nad wszelkim uczuciem Jęku czy niepokoju. Odkąd wyruszyli z Betlejem, bezustan- ni<? porównywał i zostawiał ze nobą dwa obrazy, uka­zujące się jednocześnie, a zarazem gwałtownie prze­ciwstawne: rzeź malutkich dzieci i podwieczorek w lesic cedrowym, Miał głębokie przekonanie, źc po­między tymi dwoma scenami istnieje ukryty zwią­zek, źe właśnie poprzez ów kontrast w pewnym sensie uzupełniają się, i gdyby udało mu sic; zespolić je w jedna całość, rozjaśniłoby to w niepojęty sposób jogo własne życie, a nawet losy świata. Jedno dzieci gi­nęły krwawo, podczas gdy inne, siedząc wokół stołu, dzieliły się smakołykami. Krył się w tym wszystkim nieznośny paradoks, ale również i klucz do zagadki, której rozwiązanie wiele obiecywało. Taor zdawał so­bie sprawę, że to, eo przeżył owej nocy w Betlejem, przygotowywało coś innego, że w gruncie rzeczy była to tylko nieśmiała i nie do końca spełniona próba in­nej sceny, podczas której te dwa skrajne przeciwień­stwa - posiłek pośród przyjaciół i krwawa ofiara — wreszcie staną się jednym. Ale w swych rozmyśla­niach nie mógł przedrzeć się przez gęstą zasłonę, zza której chwilami prześwitywała prawda. I wciąż wra­cało tajemnicze słowo, które niedawno usłyszał po raz pierwszy, lecz było ono bardziej mgliste i zagad­kowe niż pełne przejrzystej nauki: słowo ofiara.

Nazajutrz ruszyli w dalszą drogę pośród głębokich wąwozów i skalnych osypisk. W miarę jak schodzili coraz niżej, nieruchome gorące powietrz'* gęstniało od

mineralnych wyziewów. Wreszci'- u swych stóp ujrze­li Morze Martwe w całej jego rozciągłości - z ujściem Jordanu na północy i poszaipaną sylwetką góry Ne- bo, wznoszącą się na wschodnim brzegu. Zaintrygo­wał ich dziwny widok: powierzchnia błękitnego lustra wody o metalicznym połysku wydawała «ię usiana białymi punktami, jak gdyby silny podmuch wzbu­rzył i spienił fale. A przecież ciężkie jak ołów po­wietrz«: było całkiem nieruchome.

Posuwając się wyznaczoną trasą, mogli trzymać się z dala od morza, nie zdołali jednak oprzeć się poku­sie, jaką dla wędrowców na pustyni jest widok każdej wody: stawu, jeziora lub oceanu. Postanowili więc iść bardziej na wschód aż do granicy wzniesienia i potem skierować wię na południe wzdłuż wybrzeża. Kiedy zbliżyli się do plaży na odległość lotu wypu­szczonej z łuku strzały, nagle, jak na rozkaz, ludzie i zwierzęta biegiem rzucili się ku wodzie, która przy­zywała ich tonią czystą i spokojną jak oliwa. Naj­szybsi zanurzyli się w niej jednocześnie zo słoniami. Natychmiast jednak wyskoczyli na brzeg, trąc oczy i plując z obrzydzeniem. Bo ta piękna, nieprzezro­czysta co prawda, ale świetlista woda, której inten­sywny, jakby chemiczny błękit przebiegały smugi

o konsystencji gęstego syropu, była nie tylko nasy­cona solą — i to do tego stopnia, że sól pokrywała zamiast piasku plażę i morskie dno — lecz zawierała także w ogromnym stężeniu brom, magnezję i naftę: istna zupa czarownic, która zalepia usta, wypala oczy, na nowo otwiera świeżo zagojone rany i pokry­wa ciało kleistą mazią, ta zaś, schnąc w słońcu, zamie­nia się w krystaliczną skorupę. Taor dotarł do brze­gu morza jako jeden z ostatnich, ale chciał przekonać się na własnej skórze, jak wygląda ta kąpiel. Ostrożnie usiadł w ciepłym płynie i natychmiast począł się uno­sić, jakby siedział na niewidocznym fotelu. Odpycha-

jąc się rękami, niby wiosłując, bardziej przypominał łódkę niż pływaka. Ale kiedy wyszedł z wody, zdu­miał się wielce na widok swoich dłoni ociekających krwią. „Musiałeś mieć jakieś nie do końca zabliźnio­ne rany, o których zapomniałeś — tłumaczył Siri. — Ta woda jest chyba niesamowicie złakniona krwi i kiedy poczuje jej bliskość pod jeszcze cienkim na­skórkiem, wgryza się weń tak łapczywie, aż krew w końcu tryska”. Taor zrozumiał to od pierwszej chwili. Kłopot był w tym, że w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, by miał jakiekolwiek rany na rękach — nie, Siri może sobie mówić co chce, ale jego dłonie zaczęły krwawić same z siebie, jakby pod wpływem tajemniczego rozkazu.

Natomiast łatwo udało mu się wyjaśnić zagadkę bia­łych punktów rozsianych na powierzchni tego ciężkie­go, leniwego zwierciadła wody, które nie było nawet w mocy wzburzyć się i spienić. Były to ogromne grzy­by powstałe z soli, wrośnięte w dno i wynurzające się z wody czubkami kapeluszy niczym podwodne skały. Przelewające się ponad nimi fale za każdym razem pokrywały je nową warstwą soli.

Rozbili obóz na brzegu usianym zbielałymi pniami drzew, przypominającymi szkielety prehistorycznych zwierząt. Tylko słonie nie zrażały się przedziwnymi właściwościami tego morza, nazwanego przez proroka „wielkim jeziorem gniewu bożego”, zanurzone po uszy w żrącym płynie polewały się wzajemnie trąba­mi, Pod wieczór podróżni stali się świadkami małej tragedii; wywarła na nich większe wrażenie niż wszystko, co dotychczas widzieli. Ponad morzem, któ­re o zmierzchu nabrało barwy ołowiu, z przeciwległe­go brzegu nadlatywał ku nim duży czarny ptak. Był to rodzaj derkacza, wędrowny ptak przebywający chętnie na bagnistych terenach. Jego sylwetka odci­nała się na tle fosforyzującego nieba jakby narysowa­

na tuszem. Leciał z coraz większą trudnością, szybko opadał coraz niżej. Odległość między brzegami nie wydawała się zbyt wielka, ale trujące wyziewy, uno­szące się ponad wodą, były zabójcze dla wszystkiego, co żyje. Nagle ruch skrzydeł stał się szybszy: w ostat­nim odruchu przerażenia coraz mocniej biły powietrze, ale ptak wisiał w miejscu. Potem runął, jakby tra­fiony niewidoczną strzałą, a wody, nie poruszywszy się nawet, zwarły się za nim bezgłośnie.

— Przeklęta, przeklęta, przeklęta kraina! — mru­czał pod nosem Siri zamykając się w swoim namio­cie. — Zeszliśmy na osiemset łokci poniżej poziomu morza i wszystko przypomina nam, że znajdujemy się w królestwie demonów. Ciekaw jestem, czy kiedy­kolwiek uda nam się stąd wydostać!

Nieszczęście, jakie spadło na nich następnego ran­ka, zdawało się potwierdzać te ponure przeczucia. Na początku spostrzegli, że zniknęły dwa ostatnie sło­nie. Szybko jednak przerwali poszukiwania, okazało się bowiem, że zwierzęta stoją w zasięgu ich wzroku i głosu: przy brzegu, pośród wykwitów solnych zale­gających dno morskie, tkwiły po prostu dwa nowe wielkie grz>-k «oli w kształcie słoni. Zwierzęta nie wychodziły z kąpieli do późnej nocy i cały czas pole­wały się wodą pokrywając się coraz grubszą i cięższą skorupą soli. Teraz tkwiły tutaj, sparaliżowane, udu­szone, przygniecione masą soli, ale zabezpieczone przed niszczącym działaniem czasu na parę wieków, a może tysiącleci.

Utrata dwu ostatnich słoni była dla wyprawy cał­kowitą i nieodwracalną klęską. Dotychczas dźwigały one większość ładunku, jaki pozostał po utraconych wcześniej zwierzętach. Tym razem był to koniec. Nie mając tragarzy, zmuszeni byli porzucić wielkie zasoby żywności, broni i dobytku. Ale znacznie poważniejszy problem stanowili ludzie, dla których zwierzęta te

były racją bytu i którzy od tej chwili zobojętnieli na losy wyprawy» a także inni, wszyscy inni, którzy nagle spostrzegli, że słonie były czymś więcej niż zwykłymi, jucznymi zwierzętami: symbolem ich rodzinnego kra­ju, uosobieniem ich odwagi i wierności wobec księcia. Wczoraj, kiedy rozbijali namioty na brzegu Morza Mar­twego, byli jeszcze karawaną księcia Taora z Mangalu- ru. Tego ranka w drogę ruszyła już tylko garstka rozbit­ków niepewnych swego losu i szukających ocalenia.

Trzy dni minęły, zanim dotarli do południowego brzegu morza. Już drugi dzień droga ich wiodła u stóp gigantycznych skał nadmorskich, podziurawionych paszczami grot. Niektóre groty musiały być kiedyś zamieszkiwane; prowadziły do nich schody, najwy­raźniej wykute ludzką ręką, ścieżki żłobione w stwardniałej ziemi, a nawet prymitywne drabiny lub kładki z nie ociosanych pni. Ze względu na brak opa­dów i roślinności konstrukcje te mogły przetrwać wieki w nienaruszonym stanie i nic nie pozwalało się domyślać, czy były opuszczone i od jak dawna.

W miarę jak posuwali się naprzód, brzegi jeziora coraz bardziej zbliżały się do siebie i przewidywali, że niedługo całkiem się zejdą. Nac»1 * otrzymał ich imponujący i zarazem niesamowicie smutny widok. To, co ujrzeli, bez wątpienia było niegdyś miastem, i to wspaniałym, ale ślady, które po nim zostały, trudno nawet było nazwać ruinami. Ruiny kojarzą się na ogół z powolnym, łagodnym działaniem czasu, erozją powodowaną przez deszcze, słonecznym skwa­rem, kruszeniem się kamieni porosłych jeżynami i mchem. Tutaj natknęli się na coś zupełnie innego; to miasto tętniło życiem i młodzieńczą energią, kiedy nagle w pełni swojego rozkwitu zostało powalone ja­kimś kataklizmem. Pałace, tarasy, krużganki, ogromny plac, pośrodku którego znajdował się basen pełen po­sągów, teatry, kryte targowiska, arkady, świątynie,

wszystko stopiło się jak wosk w ogniu zesłanym przez Boga. Szklista warstwa na zwęglonych kamieniach lśniła czarnym blaskiem antracytu, krawędzie i na­rożniki były wygładzone i zaokrąglone, jakby wypa­lił je żar stu tysięcy słońc, Żaden dźwięk, żaden ruch nie budził tej ogromnej nekropolii i można by uznać ją za bezludną, gdyby nie ślad po jej mieszkańcach, którzy dotknięci apokaliptycznym podmuchem zastygli na podobieństwo swego miasta: sylwetki mężczyzn, kobiet, dzieci, a nawet osłów i psów odciśnięte na murach i na brukach.

— Nie wytrzymam tu ani chwili dłużej! — jęczał Siri. — Taorze, książę mój i panie, mój przyjacielu, oto widzisz: doszliśmy do ostatniego kręgu piekieł. Nie jesteśmy przecież martwi i skazani na przebywa­nie tutaj! Nie, jesteśmy żywi i niewinni! Uciekajmy stąd! Chodź, nasze statki oczekują nas w Ejlat.

Taor nie słuchał tych błagań; całą uwagę skupił na innych, niewyraźnych, lecz stanowczych glosach, które rozbrzmiewały w nim od czasu pobytu w Betlejem. Jego życie coraz bardziej przypominało mu budowlę, której piętra stopniowo wznoszą się jedne na drugich; każdy etap wyrastał z poprzedniego — i za każdym razem ukazywał mu jego własną postać, a jednocześ­nie coś zaskakująco nowego, co było gorzkie i wznio­słe zarazem. Poddany wyższym siłom i pozbawiony wpływu na dalszy bieg wydarzeń, Taor obserwował, jak jego życie powoli przekształca się w* los. Olo teraz znajdował się w piekle, ale czy wszystko riie zaczęło się od pistacji? Dokąd zmierzał? Jak się to skończy?

Doszli do świątyni, z której pozostały jedynie scho­dy i kikuty kolumn; trochę dalej tkwił duży kamien­ny blok, służący przypuszczalnie za ołtarz. Taor wszedł po kilku stopniach — zniszczonych, jakby wydeptały je zastępy aniołów i demonów — po czym odwrócił się ku swoim ludziom. Mia! dla nich w sercu czułość

i wdzięczność, bo przybyli tu za nim z jego kraju, towarzysząc mu wiernie w przygodzie, z której nic nie pojmowali, ale nadszedł czas, by dowiedzieli się, sami podjęli decyzję i przestali być nieodpowiedzial­nymi dziećmi.

— Jesteście wolni — rzekł im. — Ja, Taor, książę Mangaluru, zwalniam was ze wszystkich zobowiązań wobec mojej osoby. Niewolnicy, zwracam wam wol­ność. Ludzie związani ustną lub pisemną umową, wy­pełniliście swój obowiązek. Wierni przyjaciele, zakli­nam was, abyście nie poświęcali się dłużej dla mnie, jeśli nieodparte przekonanie nie nakazuje wam dalej za mną podążać. Wyruszyliśmy w podróż, która miała przebiegać wedle ustalonego planu, trwać określony czas i zapowiadała się przyjemnie, głównie ze względu na dość trywialny cel, jaki jej przyświecał. Czy ta podróż w ogóle się zaczęła? Czasami o tym wątpię, W każdym razie dobiegła kresu pewnej nocy, w Be­tlejem, kiedy to jedne dzieci wesoło ucztowały, a inne w tym samym czasie ginęły. Od tej chwili zaczęła się inna podróż, moja własna podróż, i nie wiem, dokąd mnie ona zaprowadzi, ani czy odbędę ją sam, czy też ktoś będzie mi w niej towarzyszył, Decyzja należy do was. Nie odpędzam was ani nie zatrzymuję. Jesteście wolni!

Po czym, już bez słowa, wrócił pomiędzy nich. Dłu­go szli krętymi uliczkami wśród walących się ruder. Gdy nastała noc, Stłoczyli się na terenie, który zapewne kiedyś był wewnętrznym ogrodem jakiegoś bogatego do­mu, a teraz przypominał dno lochu. Usłyszeli szmery i szelesty tuż przy ziemi, widocznie swym przybyciem zakłócili spokój rodzinie szczurów bądź węży.

Z tego, co zdarzyło się później, Taor wywniosko­wał, że przespał parę godzin. Odzyskał świadomość usłyszawszy dźwięczny odgłos kroków i rytmiczne po­stukiwanie kija rozbrzmiewające w uliczce. Jedno­

cześnie na murach pojawiły się roztańczone cienie w odblasku światła, jakie rzucała latarnia kołysząca się w czyjejś dłoni. Potem odgłosy oddaliły się i świa­tło znikło. Ale sen już nie wrócił. Po jakimś czasie dobiegł go ten sam hałas i światło znów zaczęło się przybliżać, jakby nocny stróż regularnie obchodził tę okolicę. Tym razem człowiek wszedł do ogrodu i wy­soko unosząc latarnię oślepił Taora. Nie był sam. Z ty­lu, za jego plecami, kryła się druga postać. Zrobił kil­ka kroków do przodu i pochylił się nad Taorem. Był wysoki, ubrany w czarną szatę, co podkreślało niesa­mowitą bladość jego twarzy. Z tyłu czekał jego towa­rzysz z grubym kijem w ręku. Mężczyzna wyprosto­wał się, cofnął i rozejrzał się po zrujnowanym dzie­dzińcu. Wreszcie twarz rozjaśniła mu się i wybuchnął gromkim śmiechem.

— Szlachetni cudzoziemcy — rzekł — witajcie w Sodomie!

Po czym zaśmiał się jeszcze głośniej. W końcu od­wrócił się i odszedł tak, jak się pojawił. Ale w migo­tliwym blasku latarni Taor mógł teraz lepiej przyj­rzeć się jego towarzyszowi i to, co zobaczył, napełni­ło go zdumieniem i grozą. Mógłby powiedzieć, że czło­wiek ten był nagi, ale jednocześnie chodziło tu o coś zupełnie innego. Na całym jego ciele, czerwonym jak krew, widać było wyraźnie mięśnie, nerwy i żyły, w których pulsowało życie. Nie, był on nie tylko nagi, ale, co więcej, obdarty ze skóry, żywcem obdarty ze skóry człowiek z kijem w ręku przemierzał pogrążo­ną w mroku Sodomę.

Kilka następnych godzin Taor spędził w stanie pół- przytomności: trochę spał, trochę czuwał, ulegał też zapewne halucynacjom. Ale hałas i odgłosy dobiega­jące z miasta — turkot wozów, stukot zwierzęcych kopyt na bruku, krzyki, nawoływania, przekleństwa — cały ten głuchy szum ulicy i ludzkiej krzątaniny nie

był złudzeniem i świadczy], że Sodoma, nadal zamie­szkana, tętni nocnym, potajemnym życiem. Ze zbli­żaniem się dnia życie to stopniowo cichło i wreszcie całkowicie zamarło. Rozglądając się dookoła Taor spostrzegł, że został przy nim tylko jeden towarzysz. Może Siri? Nie miał co do tego pewności, ponieważ człowiek spał owinięty kocem od stóp do głów. Taor dotknął jego ramienia i potrząsnął nim wołając. Śpią­cy wynurzył się nagle ze zwojów koca i wystawił roz­czochraną głowę w stronę Taora. Nie byl to Siri, lecz Draoma, niepozorny osobnik, na którego Taor nie zwrócił dotąd uwagi. Żył w cieniu Siriego, skrupu­latnie pełniąc ważną i delikatną funkcję skarbnika i rachmistrza wyprawy.

— Co tu robisz? Gdzie inni? — gorączkowo pytał książę.

— Zwróciłeś nam wolność — odparł Draoma. — Odeszli stąd, większość w kierunku Ejlat, za Sirim.

— Co powiedział Siri, aby usprawiedliwić swoje odejście?

— Powiedział, że to miejsce jest przeklęte, ale że musisz tu pozostać z jakichś niepojętych powodów.

— Tak powiedział? — zdziwił się Taor. — Prawdą jest. że nie mogę zdecydować się na opuszczenie tego kraju, póki nie znajdę tego, czego — sam dobrze

o tym nie wiedząc — przybyłem tu szukać. Ale dla­czego Siri nie rozmówił się ze mną przed odejściem w drogę?

— Powiedział, że byłoby to dla niego zbyt trudne. Powiedział, że twoja krótka przemowa postawiła nas w obliczu piekielnego wyboru: uciec jak złodzieje lub zostać.

— I uciekł jak złodziej. Przebaczam mu. Ale ty dlaczego zostałeś? Jako jeden jedyny chciałeś pozostać wierny twojemu księciu?

— Nie, mój panie — wyznał Draoma z całą szcze-

rością. — I ja bym chętnie odszedł z nimi. Ale jestem odpowiedzialny za skarb wyprawy i musisz zapoznać się z moimi rachunkami. Nie mogę pojawić się w Mangalurze bez twoich pieczęci. Zwłaszcza że nasze wydatki były znaczne.

■— A więc gdy tylko podpiszę twoje rachunki i ty uciekniesz?

— Tak, panie — odparł nie wstydząc się Draoma.

Jestem tylko skromnym rachmistrzem. Moja żona

i dzieci...

— Dobrze już, dobrze — przerwał mu Taor. — Do­staniesz moje podpisy. Ale wyjdźmy z tej dziury.

Promienie wschodzącego słońca padały poziomo, tuż nad ziemią, i w tym świetle miasto wyglądało tak jak dawniej, zanim zostało zniszczone, lecz były to kształ­ty nierealne, widmowe, niczym senna zjawa. Za- „ miast wież, dachów i kolumn przestrzeń wypełniały ogromne czarne cienie, padające na kamienne płyty zalane różowym blaskiem świtu. Taor kroczył po­śród tych cieni uskrzydlony uczuciem szczęścia, które­go nie próbował sobie tłumaczyć. Stracił wszystko, ładunki przysmaków, słonie, towarzyszy; nie wiedział, dokąd zmierza, ale to ubóstwo i gotowość na przy­jęcie wszystkiego, co mogło mu się wydarzyć, napeł­niały go radosnym upojeniem.

Niewyraźne odgłosy, parskanie wielbłądów, głuche uderzenia, przekleństwa i jęki zwabiły ich na po­łudniowy kraniec miasta. Wyszli na dość rozległy plac, gdzie jakaś karawana szykowała się do drogi. Juczne wielbłądy, z grubym sznurem owiązanym wo­kół dolnej szczęki, rzucały wyniosłe spojrzenia, cięż­kie od melancholii. Przednie nogi miały spętane, więc mogły się posuwać tylko drobnymi, szybkimi krokami. Rozpętano je, ale natychmiast kazano im przyklęknąć; osuwały się na kolana, po czym opuszczały zady wy­dając przy tym pomruki niezadowolenia. Następnie

umocowano im na grzbietach ładunki soli — jedyny towar, jaki karawana zabierała ze sobą: szkliste, kwa­dratowe płyty, pó cztery na wielbłąda, bądź stożko­wate bryły owinięte plecionymi palmowymi liśćmi. Zaraz za placem otwierała się pustynia i mimo woli Taor pomyślał o porcie — Ejlat albo Mangalurze — gdzie flotylla statków gorączkowo szykowała się do długiej morskiej podróży. Bo naprawdę nic tak bar­dzo nie przypomina monotonnego rejsu po spokojnym morzu jak wędrówka karawany pośród jasnożółtych, falujących aż po horyzont wydm.

Przyglądał się młodemu wielbłądnikowi, który mo­cował właśnie misternie splecioną siatkę z cienkich sznurków, by ładunki nie zsuwały się po grzbiecie zwierząt, kiedy sześciu żołnierzy podeszło nagle do tego człowieka, ciasno go otaczając. Wywiązała się dość żywa dyskusja, której sensu nie udało się Taoro- wi uchwycić, po czym żołnierze zabrali młodego wiel- błądnika, prowadząc go między sobą. Pewien otyły człowiek, opasany sznurem paciorków służących kup­com jako liczydło, śledził z bliska całą scenę i zdawał się szukać wzrokiem świadka, z którym mógłby się podzielić swoim oburzeniem, ale i satysfakcją. Spo­strzegłszy Taora zaczął mu tłumaczyć:

— Ten nicpoń winien mi jest pieniądze, a zamie­rzał uciec razem z karawaną! Wreszcie go złapali!

— Dokąd go prowadzą? — spytał Taor.

— Przed sędziego, a jakże!

— A potem?

— Potem — zniecierpliwił się handlarz — musi mi oddać pieniądze, a że ich nie ma, pójdzie do kopalni soli!

Wzruszył ramionami wobec takiej nieznajomości rzeczy i pobiegł za grupą żołnierzy.

Sól, sól, ciągle sól! Odkąd wyruszyli z Betlejem, Taor nieustannie słyszał to słowo, natrętne, pradawne,

składające się tylko z kilku liter podobnie jak żyto, wino, proso, ryż. — podstawowe pokarmy, obrosłe symbolami i określające różne kultury. O ile jednak istnieje kultura żyta, prosa czy ryżu, to czy można sobie wyobrazić kulturę soli? Czy ten żrący kryształ nie ma w sobie jakiejś goryczy, z której nic żywego i dobrfego nie może powstać? Idąc w ślad za żołnie­rzami i ich więźniem zapytał Draomy:

— Powiedz mi skarbniku-rachmistrzu, czym jest dla ciebie sól?

— Sól, Najjaśniejszy Panie, jest wielkim bogac­twem! To drogocenny kryształ, tak jak istnieją dro­gocenne kamienie czy kruszce. W wielu krajach pełni rolę monety wymiennej, monety bez podobizny, a więc niezależnej od władzy księcia i jego oszukańczych ma­nipulacji. Dzięki temu jest to środek płatniczy nie podlegający zepsuciu, posiadający jednak wartość tyl­ko w suchym klimacie, gdyż ma tę wadę, że rozpu­szcza się i znika przy pierwszym deszczu.

— Nie do zepsucia przez człowieka i całkiem zda­ny na łaskę deszczu!

Taor podziwiał istotę tego kryształu, który ciągle wzbogacał się o nowe. sprzeczne ze sobą atrybuty, a w dodatku potrafił przydać prostemu rachmistrzo­wi wymowności i polotu.

Żołnierze i więzień, a za nimi gruby kupiec, znikli za załomem muru. Podążając ich śladem Taor i jego towarzysz natrafili na wąskie schody i ruszyli nimi w dół. Pochyły i ciasny korytarz prowadził dalej do wielkiej podziemnej sali. Sądząc po' murach o grubych przyporach i suficie o łukowych sklepieniach musia­ła się kiedyś nad nimi wznosić jakaś okazała budo­wla. Milczący tłum krążył tam i z powrotem, na pozór nie zwracając uwagi — chyba że właśnie ta cisza była oznaką szacunku — na trybunał, który zasiadał we wnęce o kształcie absydy. Taor bacznie przyglądał się

wszystkim sodomitom: mężczyznom, kobietom i dzie­ciom, zamieszkującym to przeklęte miasto potajemnie

— albo na mocy cichej umowy traktowanym przez sąsiadów, jakby nie istnieli. Potomkowie ludu, który ogień 7. nieba wypalił przed tysiącem ]at. „Ten ga­tunek jest chyba nie do zniszczenia — pomyślał — gdyż nawet Bóg nie poradził sobie z nim do końca”. W ich twarzach, sylwetkach starał się dojrzeć jakieś znamię ludu Sodomy. Byli chudzi i sprawiali wraże­nie silnych; wydawali się przez to wyżsi, choć nie przekraczali średniego wzrostu. Nawet kobiety i dzie­ci nie miały jednak w sobie świeżości i ciepła; było coś suchego w ich dziwnie lekkich ciałach, jakaś na­pięta czujność w ich twarzach, zawsze gotowa do sar­kazmu, coś, co przyciągało i zarazem budziło lęk. „Piękno Szatana” — pomyślał Taor, nie zapominał bowiem, że ma przed sobą mniejszość odrzuconą i znienawidzoną ze względu na swe obyczaje. Ale ca­łym swoim wyglądem i zachowaniem okazywali, bez prowokacji, choć nie bez dumy, źe czują się nieodrod­nymi synami swojej rasy.

Taor i Draoma podeszli bliżej trybunału, który są­dzić miał poganiacza wielbłądów, Do żołnierzy i wno­szącego skargę przyłączyło się kilku ciekawych oraz kobieta z twarzą przeoraną bólem, tuląca do siebie czwórkę małych dzieci. Ludzie pokazywali sobie także trzech osobników odzianych w czerwoną skórę: pilno­wali oni groźnych narzędzi, a dobroduszny wyraz ich twarzy nie mógł przesłonić faktu, że powierzono im funkcję oprawców.

Przesłuchanie trwało bardzo krótko, sędzia i jego asesorzy ledwo słuchali odpowiedzi i protestów oskar­żonego.

— Jeśli mnie uwięzicie, nie będę mógł wykonywać swego zawodu i jak wtedy zarobię pieniądze, żeby spłacić długi? — argumentował.

— Znajdziemy ci inny rodzaj pracy — ironicznie skwitował oskarżyciel.

Nie było już wątpliwości, że zapadnie wyrok ska­zujący, jęki kobiety i płacz dzieci wybuchły więc ze zdwojoną siłą. Wtedy to Taor wysunął się do przodu i stanąwszy przed trybunałem poprosił o głos.

— Ten człowiek ma żonę oraz czworo małych dzie­ci i skazanie go będzie dla nich ciężkim i niespra­wiedliwym ciosem. Czy sędziowie i oskarżyciele zechcą pozwolić, by bogaty podróżny bawiący przejazdem w Sodomie spłacił dług oskarżonego?

Propozycja musiała wywołać wielkie wrażenie i wo­kół trybunału zaczął się gromadzić tłum widzów. Przewodniczący skinął na kupca, aby się zbliżył,

i przez chwilę naradzali się po cichu. Następnie otwartą dłonią uderzył w pulpit i poprosił o ciszę. Oświadczył, że oferta cudzoziemca zostanie przyjęta pod warunkiem, że wypłaci sumę natychmiast, w pew­nej walucie.

— O jaką sumę chodzi? — spytał Taor.

Szmer zdziwienia i podziwu przebiegł zgromadze­nie: a więc ten cudzoziemiec nie wie nawet, do czego się zobowązuje!

Kupiec sam odpowiedział zaraz na to pytanie.

— Rezygnuję z procentów, które należą mi się za zwłokę, nie liczę też kosztów sądowych, które musia­łem pokryć. Obniżam straty do okrągłej sumy, krót­ko mówiąc, zadowolę się trzydziestoma trzema talen­tami.

Trzydzieści trzy talenty? Taor nie miał pojęcia, ile może być wart jeden talent czy jakakolwiek inna mo­neta, ale liczba trzydzieści trzy wydała mu się skrom­na, zatem niegroźna. Toteż z największym spokojem odwrócił się do Draomy t nakazał mu: „Zapłać!” Cała ciekawość tłumu skoncentrowała się teraz na osobie rachmistrza. Czy naprawdę uczyni magiczny gest,

który uwolni niewypłacalnego dłużnika? Sakiewka, jaką wyciągnął z płaszcza, wydawała się śmiesznie mała, ale jeszcze większy zawód sprawiły jego słowa.

— Książę — rzekł — nie dałeś mi chwili czasu, abym mógł ci przedstawić stan naszych finansów. Od wyjazdu z Mangaluru ponieśliśmy ogromne wydatki i straty. Kiedy pozostawiliśmy Bodhiego na pastwę orlosępów...

— Oszczędź mi opowieści o całej naszej podróży — przerwał mu Taor — i mów bez ogródek, ile ci zo­stało.

— Zostały mi dwa talenty, dwadzieścia min, sie­dem drahm, pięć sykli w srebrze i cztery obole — wyrecytował jednym tchem rachmistrz.

Tłum wybuchnął gromkim śmiechem. A więc ten podróżny, zachowujący się jak wielki pan i tak pewny siebie, jest zwykłym oszustem! Taor poczerwieniał z gniewu; bardziej niż na rozweseloną publiczność zły był na siebie. Jak to! Niecałą godzinę temu radował się, że wszystko postradał, jakby los zesłał mu nieo­czekiwaną młodość, i upajał się swym ubóstwem i wolnością niby młodym winem, którego kosztował po raz pierwszy. Ale kiedy przyszło co do czego i trze­ba było ratować tego mężczyznę, którego zgubiły dłu­gi, i tę kobietę obarczoną dziećmi, zachował si^ jak bogaty książę, co jednym skinieniem ręki usuwa wszelkie przeszkody! Podniósł dłoń prosząc na nowo

o głos.

— Wysoki sądzie — rzekł — winien wam jestem wytłumaczenie, a przede wszytkim przepraszam, że się jeszcze nie przedstawiłem. Jestem Taor Małek, książę Mangaluru, syn Maharadży Taor Malara i Ma- harani Taor Mamore. Ta okrywająca mnie śmieszno­ścią, przyznaję, scena, jakiej przed chwilą byliście świadkami, ma bardzo proste wytłumaczenie: nigdy w życiu nie miałem w ręku ani nie oglądałem żadnej

monety. Talenty, miny, drachmy, sykle czy obole są dla mnie słowami języka, którym ani nie mówię, ani go nie rozumiem. Trzydzieści trzy talenty, a więc to jest suma zdolna uratować życie temu człowiekowi? Nie przyszło mi do głowy, że mógłbym jej nie mieć. Zatem nie mam jej? Mniejsza o to. Mam wam coś innego do zaoferowania! Jestem miody i zdrowie mi dopisuje. Może nawet aż nadto, sądząc po moim brzu­chu. Przede wszystkim zaś nie mam żony ani dzieci. Wysoki sądzie i ty, wnoszący skargę, zwracam się do was z uroczystą prośbą: pozwólcie mi zająć miej­sce tego człowieka w waszym więzieniu. Będę tam pracował, aż uzbieram dość, by zwrócić jego dług: trzydzieści trzy talenty.

Tłum przestał się śmiać. Zapadło milczenie. Tak wielka ofiara nakazywała szacunek.

— Książę — rzekł na to sędzia — przed chwilą nie zdawałeś sobie sprawy z wysokości sumy nie­zbędnej do wykupienia dłużnika. Teraz proponujesz nam rzecz nieporównywalnie poważniejszą, chcesz bo­wiem zapłacić własnym ciałem i życiem. Czy dobrze się nad tym zastanowiłeś? Czy nie przemawia przez ciebie urażona duma, ponieważ przed chwilą zakpio­no z ciebie?

— Wysoki sądzie, serce człowieka jest nieprzeni­knioną zagadką i nie mógłbym zaręczyć, co się w nim kryje, nawet w moim. Ale co do motywów mo­jego postępowania, będę miał dość czasu w niewoli, żeby się nad nimi zastanowić. Wiedzcie tylko jedno: moje postanowienie jest świadome, mocne i nieodwo­łalne. Jeszcze raz zobowiązuję się pójść do więzienia za tego człowieka, na czas niezbędny do spłacenia jego długu.

— Dobrze — powiedział sędzia — niech będzie tak, jak sobie życzysz. Zakuć go w kajdany!

Oprawcy natychmiast przyklękli ze swoimi narzę-

rfrtnmi u !'.!/>{j Taora Oraonv», który ciągle i.rzymaf vi r';kv ¡ibki':v/kt;, r/.urthi pr/.ważonym wzrokiem mf V/;;/.yfctkfe i`.Yr(>r<y.

\yt7,'j\;i<:\f\u r/.f-kl rnu Taor -- zacho7/aj f<- b'/Ja ei pr»tf/^hn" v/ podróży, Idź' Wra^oj do M-arii/aluru, gdzi'* eź^-ka o a ciebie rodzina. hUtrr/j, fń`; tylko o fiwU- r/j:(:/.y, po pierw«ze, nie rrtf/w »ta

o iytn, <u$ widziałe.4, ar.i o lo?ue, który mnie

Tak, książę, b';d'; umiał milczeć, A po drugie..,?

- CborJź, uwKnij mnie, bo nie v/krn, kiedy ujrzę znóv/ człowif-ka z mojego kraju.

lUnńtkuYi w;, po czym ruchrnhtrz Draona wszedł v/ tlom, nii próżno usiłując ukryć pospiech. Oprawcy nadaj krzątali się u «tóp Taora. Uwolniony więzień jsadi w objęcia, nie powiadającej si<; ze szcz^iiciii ro- dżiny, Straż rniała już wyprowadzić 7`aora, gdy ten po raz ostatni zwrócił hjf; do .^dziego:

Wiem, że mam zapracować na surm; trzydziestu

ir/.nc.h talentów — rzekł. — Ale ile czasu musi pra­cować więzień, baby zebrać tyle pieniędzy?

/'yUin'n• wyraźnie zaskoczyło Idziego, który zagłę*- bił ftir; już w akta innej «prawy.

/J" eza«u potrzebuje więzień w kopalni soli, że­by zarobić trzydzieści trzy talenty? .Jak to? Przecież to ja,-;ne: trzydzieści trzy lii ta!

Po czym odwrócił «ii; wzruszając ramionami. Trzy- dzi<-6cj trzy lata! Była to perspektywa czasu prawie birz końca i Taor poczuł, źc* krr/ci mu ttlfj w głowie, Zachwiał »i#;, tracąc przytomność, i w takim »lanie zabrano go pod zu mU;t do kopalni.

W«zy#cy więźniowie kiwowani do kopalni »oJi pod­dawani byli w początkowym okrewie tym aarnym su- rowyin rygorom. Szok wywołany zmian/t warunków

życia i 6/odowiska załamywał nawet najodpornie j*7* organizmy, toteż nagrzało przede wizy^kirr» nie ^v puścić do aamofe/,j?.t,7/a. Howo przybyto zamykano v/u;c w osobnej celi. Jeili zachodziła potrzeb-t, karmio- no go siłą przez rurk'-. y/iejov/iekowe doś*vii*d czarnie uczyło, że im gwałtoy/niej przebiegał proces przysto­sowywania sw*. tym większe miał szanse pogodzenia. Wreszcie mijał początkowy atak gwałtownej rozpa­czy, który mógł trwać od szeńciu dni do sześciu mie­sięcy, i odtąd nie było już mowy, by pracujący w ko­palni więzień ujrzał światło dzienne przed upływem pięciu lat. Przez ten cza« spotykał tylko ludzi z ko­palni, żyjących w podobnych warunkach, a jego po­żywienie składało się niezmiennie z duszonych ryb i ftłonawej wody. Szumie się «tamo przez »i^, że w tym właśnie zakresie Taor, książę słodyczy, musiał doko­nać najuciążliwszej zmiany swych upodobań i przy­zwyczajeń. Od pierwsz#.*go dnia pragnienie pałflo mu przełyk, ale było to zaledwie pragnienie powierz­chowne, zlokalizowane w gardle. Po pewnym czasie ustąpiło, ale na jego miejscu natychmiast pojawiło si*> pragnienie inne, może rnniej palące, za to głębsze i ogarniające całą istoty. To już nie usta i gardło do­magały się słodkiej wody, lecz cały organizm, wszy­stkie komórki, które cierpiąc na skutek zupełnego od­wodnienia łączyły się w zgodnym, bezgłośnym wo­łaniu. Czując, jak w nim ono narasta, Taor wiedział dobrze, że aby ugasić to pragnienie, trzeba mu bę­dzie całego życia, jeśli w ogóle uda mu się wyjść na wolność przed śmiercią.

Kopalnie soli tworzyły olbrzymią sieć wyrobisk, podziemnych galerii i sal, w całości wykutych w zło­żach soli, prawdziwe podziemne miasto, pogrzebane podwójnie, leżało bowiem pod ruinami domów i gma­chów publicznych pogrzebanej Sodomy. Wydobywanie soli obejmowało trzy etapy. Jedni robotnicy drążyli

chodniki i poszukiwali nowych złóż. Ich praca trwała od wieków i wydawała się nie mieć końca. Inni wy­rąbywali bryły soli, które następnie ociosywano nada­jąc im kształt płyt. Złoża odznaczały się taką twar­dością, że zbędne było stawianie podpór i stempli, ale praca na przodku nie była pozbawiona niespodzia­nek i niebezpieczeństwa. Niekiedy w ścianie lub w stropie ukazywał się nagle ciemny upiór o fantastycz­nych kształtach, gigantyczna ośmiornica, chory koń

o spuchniętych kończynach czy jakiś koszmarny ptak. Były to naturalne zbiorniki płynnej gliny, uwięzione w złożu soli niczym gigantyczne bańki powietrza wewnątrz kryształu. Pojawienie się takiego „upiora” podczas wyrębu chodnika zmuszało ludzi do obejścia przeszkody, której całkowitej masy nie sposób było oszacować. I tak chodniki pełne były groźnych nieru­chomych potworów czających się we wnętrznościach góry; od czasu do czasu któryś z nich, zniecierpliwio­ny krzątaniną ludzkich mrówek i dokuczliwymi ukłu­ciami, wybuchał z piekielnym hukiem, zatapiając całą kopalnię tonami płynnej gliny.

Całość kopalni składała się z dziewięćdziesięciu siedmiu wyrobisk dostarczających ładunku dwóm ka­rawanom, które co tydzień wyruszały z Sodomy. Pro­dukcję płyt solnych uzupełniała w poważnym stopniu dostawa soli morskiej. Wydobywano ją z basenów osuszanych przez słońce i w specjalnych drewnianych formach nadawano jej kształt stożków. Wszyscy ro­botnicy pracujący pod ziemią marzyli o tej pracy na świeżym powietrzu, jako że w pewnym stopniu przy­pominała normalne warunki życia. Niektórym, dzięki uległości i posłuszeństwu, udawało na nią zasłużyć. Ale kopalnia nie wypuszcza tak łatwo swoich ofiar. Ostre słońce, od którego ci ludzie zdążyli się już odzwyczaić, paliło ich tak dotkliwie, że musieli wracać do półmroku panującego pod ziemią z nieuleczalnymi

uszkodzeniami skóry bądź zapaleniem oczu. Szczyt ludzkiej niedoli to takie przystosowanie się do niej, że każda poprawa losu staje się niemożliwa. Pod wpływem wiecznie unoszących się oparów wilgoci, przesyconych sodą, naskórek u niektórych górników niszczał, stawał się coraz cieńszy, a w końcu całko­wicie przezroczysty niczym na świeżo zabliźnionej ra­nie, tak że wyglądali jak żywcem obdarci ze skóry. Nazywano ich czerwonymi ludźmi i właśnie jednego z nich ujrzał Taor pierwszej nocy po przybyciu do So­domy. Na ogół chodzili nago, nie będąc w stanie znieść dotyku żadnego okrycia, a tym bardziej ubrań z kopalni, szorstkich od soli. Jeśli już odważyli się wyjść na powierzchnię, to tylko podczas nocy, tak bardzo bali się słońca. Zapewne ze względu na swe indyjskie pochodzenie Taor nie doznał tych ogólnych obrażeń skóry, ale jego wargi popękały, usta miał całkowicie wyschnięte, z oczu bezustannie ciekła po policzkach ropa. Jednocześnie chudł coraz bardziej

i zaczynał przypominać zgarbionego, zasuszonego sta­ruszka.

Przez długi czas nie oglądał nic poza ogromną grotą, wielką jak wnętrze świątyni, gdzie ociosywał i skro­bał płyty soli, poza wilgotnymi, wewnętrznymi kory­tarzami oraz przedziwnym mineralnym salonem, gdzie jadał i sypiał wraz z pięćdziesięcioma współtowarzy­szami. Były tam stoły, fotele, nisze, a nawet świecz­niki i posągi, wszystko wykute w soli przez więźniów w chwilach wolnych od pracy.

Po okresie całkowitego odcięcia od świata zew­nętrznego — nie potrafił nawet określić, jak długo to trwało — wreszcie pozwolono mu ujrzeć na nowo światło dzienne. Najpierw uczestniczył w wyprawach na morze, po ryby, które stanowiły jedyne pożywie­nie więźniów. Połowy te mogły wydawać się przed­sięwzięciem dość paradoksalnym, jako że w tej mor­

skiej wódz i o nk znoiło utrzymać sir; przy życiu żadne zwierzątko, żadna roślina. Trzeba się było udać na drugi brzeg morzu, do ujścia Jordanu, co wymagało trzech dni marszu. Następne cztery dni zabierał po­wrót z koszami ryb.

Widok Jordanu, który zbliża się do Morza Martwe­go i ginie wchłonięty przez jego ciężkie wody, wy­warł na Taorze silne wrażenie, gdyż dojrzał w nim obraz agonii i śmierci. Rzeka, ocieniona wonną roślin­nością i tamaryszkami pełnymi ptaków, płynie zrazu żwawo, rojąc się od ryb. Wesoło szemrząc, z młodzień­czą odwagą rzuca się na spotkanie przyszłości, lecz to, co ją czeka, jest straszne. Wpada w głęboki wąwóz

o stromych, żółtych ścianach, który zatruwa i wstrzy- muje jej rozpędzone wody. Odtąd toczą się one po­woli, tłuste i mętne aż do samego ujścia, gdzie czeka je nieuchronna zagłada. Nędzne nadbrzeżne rośliny, które uparły się towarzyszyć im do końca, wznoszą ku niebu powykręcane gałązki oblepione teraz pia­skiem i solą. Wreszcie Morze Martwe połyka tę chorą rzekę i trawi ją doszczętnie, nie uroniwszy ani kropli, gdyż od południa nie posiada żadnego odpływu. Nieco dalej dochodzi do następnej tragedii, której zwiastu­nem są orły morskie, ciężko kołujące nad wodami. Ryby z Jordanu — głównie leszcze, brzany i sumy — zatrute przez chemiczne składniki morskiej wody, ca­łymi ławicami wypływają na powierzchnię brzuchem do góry, na krótko co prawda, gdyż chwilę potem, ciężkie od soli, idą na dno jak kamienie. Właśnie te martwe, skamieniałe ryby starali się wyławiać więź­niowie przy pomocy sieci i nieraz musieli walczyć

o nie z orłami, rozwścieczonymi natręctwem intru­zów. Naprawdę dziwne to były połowy, ponure i nie­samowite jak cała ta przeklęta okolica.

Ale jeszcze bardziej przedziwne było jedyne w swoim rodzaju polowanie z harpunem, w którym Taor

również musiał uczestniczyć. Łódź sunęła powoli aż na środek morza, ku największej głębinie. Na jej dziobie wpatrując się w oleiste odmęty stał pochy­lony do przodu człowiek doświadczony z harpunem na sznurze. Na co czatował? Na wściekłego potwora

o czarnym cielsku, acephalotaura, czyli bezgłowego byka, który pojawia się tylko w tym morzu. Nagle, gdzieś w czeluściach gęstej, metalicznej wody, ukazy­wał się jego wirujący cień, który pędząc w kierunku łodzi szybko rósł w oczach. Trzeba go było wtedy poskromić i wciągnąć przez burtę na pokład. W rze­czywistości była to masa asfaltu wypluta przez dno morskie i wynurzająca się z dużą szybkością na po­wierzchnię pod ciśnieniem wody. Te potwory ze smo­ły miały tę kłopotliwą właściwość, że przywierały do łodzi wsysając się w nią tysiącem elastycznych włó­kien. Aby je odczepić, sodomici używali obrzydliwej mikstury składającej się z męskiego moczu i krwi menstruacyjnej. Wydobywany tym sposobem asfalt służył nie tylko do smołowania statków, ale również jako składnik do wyrobu leków, i można było uzyskać za niego dobrą cenę ,2.

Natomiast całkiem bezużytecznym i nie przynoszą­cym żadnej korzyści zajęciem wydawał się zbiór jabłek z Sodomy, który odbywał się na pokładach słonego gipsu i marglu powstałych wskutek wylewów asfalto­wego jeziora. Na tych zatrutych polach rośnie kol­czasty krzew o wątłych, lancetowatych liściach. Jego owoc, przypominający dziką cytrynę, wygląda smako­wicie, ale jest to dość okrutna pułapka, bo kiedy doj­rzeje, pełny jest żrącego soku, który piecze w usta, a kiedy uschnie, wydziela szary jak popiół pył na­sienny, drażniący oczy i nos. Taor nigdy nie dowie­dział się, w jakim celu kazano mu zbierać te jabłka z Sodomy.

Podczas tych wypraw Taor próbował odnaleźć miej-

i*

^ u

sce, gdzie w drodze powrotnej z Betlejem spędził noc ze swoimi ludźmi. Wszystkie punkty orientacyjne, ja­kie zachował w pamięci, zniknęły. Zniknęły nawet dwa słonie pokryte solą, choć przecież trudno je było przeoczyć. Cała jego przeszłość przestała jakby ist­nieć. A jednak stanęła przed jego oczami po raz ostat­ni, przybierając najbardziej nieoczekiwaną i grotesko­wą postać.

Któregoś dnia los rzucił do szóstej kopalni, gdzie pracował Taor, pewnego okrągłego osobnika. Nadęty jak balon, wydawał się głęboko przekonany o własnej ważności. Zwał się Kleofant i pochodził z Antiochii pizedejskiej, miasta we Frygii galatyjskiej, którego — jak dokładnie tłumaczył każdemu — nie należy mylić z Antiochią syryjską leżącą nad rzeką Orontes. Cały charakter tego człeczyny zawierał się w owym roz­różnieniu, którego nie szczędził nikomu, unosząc w gó­rę palec z miną nauczyciela. Cieszył się specjalnymi względami, gdyż do kopalni trafił podobno w wyniku nieporozumienia, które, jak twierdził, niedługo zosta­nie wyjaśnione. Faktem jest, że nie zakuto go w kaj­dany i nie rzucono do osobnej celi, a po tygodniu zniknął. Jedna rzecz zwróciła uwagę Taora: Kleofant przedstawił się jako cukiernik z zawodu i specjalista od wschodnich słodyczy. I tak pewnej nocy, gdy leżeli obok siebie, Taor nie wytrzymał i zadał mu pytanie:

— Powiedz mi, Kleofancie, czy wiesz, co to jest ra- chatłukum?

Cukiernik z Antiochii aż podskoczył ze zdziwienia, po czym spojrzał na Taora, jakby zobaczył go po raz pierwszy. Cóż ten strzęp człowieka może mieć wspól­nego z rachatłukum?

— Dlaczego interesujesz się rachatłukum? — za­pytał.

— Zbyt długo by o tym mówić — odparł Taor.

— Wiedz przeto, że rachatłukum to szlachetny, wy-

borny i wyszukany smakołyk, który nie na miejscu byłby w ustach takiego wyrzutka jak ty.

— Nie zawsze byłem tym wyrzutkiem, jak mówisz, ale zapewne nie uwierzysz, że jadłem kiedyś racha­tłukum, i to nawet pistacjowe, jeśli chcesz wiedzieć całą prawdę. Powiem ci też, że zapłaciłem, i to słono, za to, by poznać przepis na ten przysmak. Otóż, daję słowo, ciągle jeszcze nie znalazłem tego przepisu,..

Kleofant spotkał wreszcie na tym dnie ludzkiej egzystencji rozmówcę, który okazał się godny jego ku­linarnej wiedzy. Nadął się więc i spytał:

— Czy słyszałeś kiedykolwiek o gumie tragakan- towej?

— O gumie tragakantowej? Nie, nigdy w życiu — pokornie przyznał Taor.

— Jest to sok krzewu z gatunku astragalus, wystę­pującego w Azji Mniejszej. Pęcznieje orj w zimnej wodzie i nabiera wtedy wyglądu białego, kleistego roztworu. Guma tragakantowa jest bardzo ceniona w wyższych sferach. Aptekarze otrzymują z niej mikstu­rę na kaszel, fryzjerzy pomadę do włosów, praczki krochmal, a cukiernicy galaretkę. Ale dopiero w ra­chatłukum osiąga ona swoją apoteozę. Najpierw trze­ba wypłukać gumę w chłodnej wodzie. Wlewasz ją do glinianej miski, zalewasz wodą i odstawiasz na dzie­sięć godzin. Następnego dnia zawartość miski prze­lewasz do garnka, wstawiasz go do dużego naczynia z gotującą wodą i czekasz, aż guma rozpuści się, mie­szając drewnianą łyżką i od czasu do czasu zbierając pianę. Rozpuszczoną gumę przecedzasz przez sito i od­stawiasz na dziesięć godzin. Po czym znowu wsta­wiasz garnek do wrzącej wody i gotujesz dalej, doda­jąc cukru, wody różanej albo kwiatu pomarańczy

i mieszając bez przerwy, aż otrzymasz gęstą, ciągną­cą się masę. Wtedy zdejmujesz z ognia, odstawiasz na minutę, po czym wylewasz otrzymaną masę na

marmurowy blat. Kroisz ją nożem w kostki, które na­dziewasz świeżymi orzechami i stawiasz w chłodnym miejscu, aby stwardniały.

— Dobrze, ale... pistacja?

— Jaka pistacja?

— Mówiłem ci o rachatłukum pistacjowym.

— Nic łatwiejszego. Tłuczesz ziarnka pistacji naj­drobniej jak możesz i ten pistacjowy puder dodajesz do masy zamiast wody różanej albo kwiatu pomarań­czy, o których mówiłem. Czy jesteś zadowolony?

— Tak, tak — szepnął zamyślony Taor.

Nie dodał, bojąc się urazić swojego rozmówcę, jak bardzo odległa wydawała mu się teraz cała ta histo­ria związana z rachatłukum. Była niby maleńka i lek­ka łupina ziarnka, które przemieniło jego życie, zapu­szczając w nim mocne korzenie, i wydało kwiaty, któ­re miały sięgnąć nieba.

Ludzie z wyższych sfer Sodomy zwracali się cza­sem do administracji kopalni, aby przysłano im więź­niów do cięższych prac albo do dorywczej pomocy przy jakichś wyjątkowych okazjach. Administracja wzbraniała się przed takimi praktykami uważając, że źle wpływają na więźniów, ale nie mogła pozwolić sobie na odmowę wobec niektórych osobistości. W ten sposób Taor miał sposobność oglądać możnych Sodo­my podając do stołu potrawy i napoje podczas długich wieczerzy, na których się zbierali. Ta funkcja — od­powiadająca zresztą jego kulinarnemu powołaniu — dawała mu niezrównane możliwości obserwacji. Go­spodarze i ich goście traktowali go tak, jakby nie istniał, on zaś widział, słyszał i notował w pamięci wszystko. Nadzorcy z kopalni obawiając się, że go­dziny spędzane w zbytkownym, wytwornym otocze­niu osłabią fizyczną i moralną odporność więźniów,

mylili się, przynajmniej jeśli chodzi o Taora. Nic tak bowiem nie ożywiało byłego księcia słodyczy jak właśnie widok mężczyzn i kobiet, którzy nie byli mo­że solą ziemi, gdyż — jak twierdzili — w Sodomie nie było ziemi, ale solą soli, a nawet najbardziej słoną solą soli — dodawali. Nie groziło mu jednak, że bez reszty przywiąże się do tych wyklętych i potępio­nych, których łączył duch negacji i zamiłowanie do jadowitej drwiny, zawzięty sceptycyzm i starannie kultywowana arogancja. W zbyt oczywisty sposób wydawali się niewolnikami tej szyderczej, niszczy­cielskiej postawy, traktowanej przez nich jako jedyne prawo plemienne godne poszanowania.

Przez jakiś czas Taor usługiwał w domu pewnej wpływowej pary prowadzącej niezwykle wystawny tryb życja. Kolacje, które wydawała, gromadziły naj­bardziej [błyskotliwe i destrukcyjne umysły Sodomy. Nazywali się Semazar i Amrafela i choć byli małżeń­stwem, wyglądali jak brat i siostra: te same bezrzęsne oczy o nieruchomych powiekach, patrzące prosto i śmiało, bezczelnie zadarte nosy, wąskie wargi wy­krzywione szyderczym grymasem i dwie głębokie bruzdy przecinające policzki. Twarze, z których biła inteligencja; zawsze uśmiechnięte, lecz nie umiejące się śmiać. Było to niewątpliwie dobrane, a nawet zgodne stadło, ale w stylu Sodomy, i nie uprzedzonego obserwatora uderzyłaby zapewne panująca w ich sto­sunkach atmosfera bezustannie podsycanej wzajem­nej złośliwości. Wiedzione instynktem niezawodnego Strzelca każde z nich czyhało na moment, kiedy partner odsłoni swój słaby punkt, by natychmiast wy­celować weń mnóstwo zatrutych strzał. Mieszkańcy Sodomy postępowali w myśl cichej zasady, nakazują­cej im znęcać się nad sobą tym okrutniej, im bar­dziej się kochali. Pobłażanie znaczyło tu tyleż, co obo­jętność, a przychylność — tyleż, co pogarda.

Taor krążył jak cień po tych ogromnych, szczelnie pozamykanych salach, gdzie bawiono się całymi no­cami. Likiery o toksycznych barwach, destylowane w laboratoriach Asfaltowego Jeziora, rozpalały wyobraź­nię, podnosił się ton dyskusji, a towarzyszące jej ge­sty stawały się coraz bardziej cyniczne. Mówiono tam

i wyprawiano rzeczy straszne, Taor zaś chcąc nie chcąc musiał być tego świadkiem. Świadkiem, ale nie wspólnikiem. Zrozumiał, że cywilizacja Sodomy opie­ra się na trzech łączących się w jedną całość elemen­tach: soli, depresji terenu i pewnej praktyce miłosnej. Jeśli chodzi o dwa pierwsze, to pobyt w kopalni soli, głęboko pod ziemią, pozwolił mu ich doświadczyć własnym ciałem i duszą i to przez tyle lat, że bliski był dzień (a może nadszedł już wcześniej), w którym mogło się okazać, że żył w tym piekle dłużej niż gdzie­kolwiek indziej. Wystarczało mu tego niewątpli­wie, by zrozumieć — przynajmniej w pewnej mie­rze — mentalność mieszkańców Sodomy, choć było to zrozumienie czysto intelektualne, teoretyczne. Taor pamiętał, jak przechadzając się po raz pierwszy pośród ruin, tego zburzonego miasta, zauważył, że wszystkie wyższe elementy architektury są tutaj za­stąpione jakby własnym cieniem. Później, gdy trafił pod ziemię, zrozumiał, że owe cienie są zarysem kształtów, które nie tylko zostały spłaszczone stopą Jahwe, ale również odwrócone, jakby przemienione w wartość negatywną. I tak wszystko, co w mieście było wysokością, znajdowało swoje odwrócone odbicie w głębokości, podobnej zarazem i diametralnie różnej. To odwrócenie miało swój odpowiednik w mental­ności sodomitów: można powiedzieć, że patrząc na świat widzieli tylko mroczne, kanciaste i ostre cienie rzeczy, a wzrok ich gubił się w przepastnych czelu­ściach. Każda wzniosła wizja natychmiast zamieniała się u nich w dogłębną analizę, wszelki wzlot ducha —

w przenikliwe dociekania, wszelka teologia — w onto- logię, a radość umysłu dostępującego światła — w mroczną trwogę badacza zgłębiającego najniższe po­kłady bytu.

Tyle był zdolny zrozumieć Taor, zdawał sobie jed­nak sprawę, że dwa znane mu elementy cywilizacji Sodomy — sól i depresja terenu — wydawałyby się przypadkowe i nie związane ze sobą, gdyby nie ów specyficzny erotyzm, który obejmował je i spowijał swą gorącą, zmysłową atmosferą. Rzecz jasna, że po­nieważ urodził się gdzie indziej, jego rodzice zaś nie byli sodomitami, ten rodzaj miłości musiał budzić w nim instynktowną odrazę, a podziw, jaki mimo wszy­stko odczuwał dla tych ludzi, mieszał się ze współ­czuciem i wstrętem.

Słuchał więc z uwagą, jak wysławiali swoje mi­łości, ale nie mając w sobie sympatii dla tych spraw rozumiał je tylko w połowie. Chełpili się tym, że uniknęli obrzezania — strasznego gwałtu zadawane­mu seksowi, oczom i sercu, na jaki Jahwe mocą pra­wa skazał dzieci swojego ludu, aby uczynić je nie­zdolnymi do jakichkolwiek wyczynów seksualnych poza płodzeniem dzieci. Z sarkazmem wyrażali się

0 innych Żydach, którzy rozmnażają się bez opamięta­nia, co nieuchronnie prowadzi do niezliczonych zbro­dni, od spędzania płodu począwszy, na porzucaniu dzieci kończąc. Przypominali o haniebnym postępku Lota, sodomity, który wyrzekł się własnego miasta

1 stanął po stronie Jahwe, a potem dał się upić

i zgwałcić przez własne córki. Chwalili sobie życie pośród jałowej pustyni i krystaliczną materię tej zie­mi o niezrównanym bogactwie geometrycznych form, czyste i bez reszty przyswajalne pokarmy, jakie spo­żywali, dzięki czemu ich przewód pokarmowy, zamiast funkcjonować jak ściek zapchany brudami, stanowił pusty wewnątrz, pionowy filar całego ciała. Według

nich dwa ,,0” w słowie Sodoma — jak również w sło­wie Gomora, ale w innym sensie — oznaczały dwa przeciwległe otwory ludzkiego ciała: usta i odbyt. Umieszczone na dwu jego krańcach niby alfa i ome­ga, połączone ze sobą, przyzywają się i odpowiadają sobie wzajemnie, i tylko sodomia, czyli stosunek anal­ny, zaspokaja ten tajemny i potężny impuls. Twierdzi­li również, że dzięki tej praktyce miłosnej pożądanie nie zamyka się w ślepej uliczce, lecz przebiegając ca­ły labirynt przewodu pokarmowego pobudza każdy gruczoł, każdy nerw, przenika do głębi trzewi i sięga wreszcie samej twarzy, przemieniając całe ciało w organiczną trąbę, żywą tuleję, śliski puzon o niezli­czonych wygięciach i zwojach. Za to Taor rozumiał ich o wiele lepiej, kiedy mówili, że dzięki sodomii seks przestaje być tylko narzędziem przedłużenia ga­tunku i zyskuje właściwą rangę wkraczając na kró­lewską drogę przewodu pokarmowego.

Ponieważ sodomia szanuje dziewictwo młodych dziewcząt i nie igra z niebezpiecznym mechanizmem płodności, cieszy się tak szczególnym powodzeniem u kobiet, że stała się tworzywem prawdziwego ma­triarchatu. Zresztą to właśnie kobietę — £onę Lota — czci całe miasto jako swoje opiekuńcze bóstwo.

Uprzedzony przez dwóch aniołów, że ogień zesłany z nieba pochłonie Sodomę, Lot zdradził rodaków i w porę uciekł wraz z żoną i dwiema córkami. Nie wolno im było jednak obejrzeć się za siebie. Lot i jego córki usłuchali rozkazu. Ale żona nie mogła się powstrzymać

i odwróciła się, by po raz ostatni objąć spojrzeniem

i pożegnać ukochane miasto wydane na pastwę pło­mieni. Jahwe nie przebaczył jej tego czułego gestu

i nieszczęsna zamieniła się w słup soliIS.

Aby uczcić jej męczeństwo, sodomici obchodzili co roku coś w rodzaju narodowego święta. Zbierali się wokół zastygłej postaci, która już od tysiąca lat ucie^

kała z Sodomy, lecz tak niechętnie, wbrew własnej woli, że całym ciałem odwracała się w kierunku m\z- sia — wspaniały symbol niezłomnej wierności, Śpie­wali hymny, tańczyli i kochali się po swojemu wokół Matki Soli — jak ją czule nazywali; miejscową florą, różami piaskowymi, wapiennymi anemonami, fiolka­mi z kwarcu i gipsowymi gałązkami stroili posąg tej kobiety, ulatującej, a zarazem zastygłej w ciężkich zwojach skamieniałej szaty.

Po jakimś czasie do szóstej kopalni soli trafił nowy więzień. Ciepły kolor skóry, okrągłe kształty, a prze­de wszystkim zdziwienie i przestrach, nieustannie ma­lujące się w jego oczach na widok podziemnego świa­ta, wskazywały nieomylnie, że ten człowiek, wokół którego unosi się jeszcze dobry zapach życia na po­wierzchni, całkiem niedawno został oderwany od kwitnącej ziemi skąpanej w łagodnym blasku słońca. Czerwoni ludzie natychmiast otoczyli go dotykając

i wypytując. Nazywał się Demas i pochodził z Merom, miasteczka leżącego na brzegu niewielkiego jeziora Hule, przez które przepływa Jordan. Żył z myślistwa

i rybołówstwa, jako że tamtejsze okolice są bardzo bagniste i obfitują w ryby i ptactwo wodne. Czemu nie pozostał w swych rodzinnych stronach! Ale w nadziei na bogatsze połowy ruszył w dół Jordanu, najpierw aż do jeziora Genezaret, gdzie zabawił dłuż­szy czas, potem idąc dalej na południe przebył Sama­rię, zatrzymał się w Betanii i' dotarł w końcu do miejsca, gdzie rzeka wpada do Morza Martwego. Cóż za przeklęty kraj, straszne zwierzęta, okropne przygo­dy! — jęczał. Czemu natychmiast nie zawrócił ku swojej wesołej, zielonej północy? Wdał się w sprzecz­kę z jakimś sodomitą i rozpłatał mu głowę toporem.

Towarzysze zabitego schwytali go i przywiedli do Sodomy.

Czerwoni ludzie szybko uznali, że nie wyciągną już nic więcej z cudzoziemca, i pozostawili go samego w stanie całkowitej prostracji, przez jaki przechodzą wszyscy nowi więźniowie, zanim pogodzą się ze swym straszliwym losem.

Taor zaopiekował się nim, łagodną perswazją zmusił go, by pożywił się choć trochę, i zrobił mu miejsce w swej ciasnej, solnej niszy, aby przybysz mógł wy­ciągnąć się obok niego. Kiedy liliowa noc ogarniała wreszcie kopalnię, kładli się zmordowani, z obolałymi krzyżami i karkiem i nie mogąc zasnąć rozmawiali półgłosem przez długie godziny.

I tak pewnego razu Demas wspomniał przypadkiem

o pewnym kaznodziei, którego zdarzyło mu się usły­szeć nad brzegiem Jeziora Tyberiadzkiego i w pobli­żu miasta Kafarnaum, a którego ludzie zazwyczaj na­zywali Nazarejczykiem. Z początku Taor nie zareago­wał na te słowa, ale w jego sercu natychmiast zapalił się ciepły płomyk nadziei, zrozumiał bowiem, że mo­wa o tym, którego nie znalazł w Betlejem i dla któ­rego pozostał zamiast ruszyć w powrotną drogę wraz z towarzyszami. Nie zareagował na te słowa jak ry­bak, który, całymi latami czekając na pojawienie się wspaniałej ryby, w końcu pozwala jej swobodnie prze­płynąć obok, gdyż boi się ją spłoszyć i wie, że tylko niesłychana ostrożność pozwoli mu złowić ją w wię- cierz. Mając przed sobą nieograniczony czas, cierpli­wie łowił słowo za słowem, a Demas stopniowo przy­pominał sobie wszystko, co widział na własne oczy bądź słyszał o Nazarejczyku. I tak dowiedział się

0 godach w Kanie Galilejskiej, gdzie Jezus przemienił wodę w wino, oraz o tym, jak pięcioma Chlebami

1 dwiema rybami nasycił wielki tłum, który zebrał się wokół niego na pustyni. Demas nie był świadkiem

tych cudów. Znajdował się za to nad brzegiem je­ziora, kiedy Jezus polecił pewnemu rybakowi, aby wy­płynął z nim na głębię i zarzucił sieci. Ten zgodził się, choć niechętnie, gdyż całą noc trudził się da­remnie, nic nie złowiwszy, ale tym razem po prostu ^myślał, że jego sieć pęknie, tak obfity był połów. Damas widział to na własne oczy i świadczył swoimi słowami.

— Mam wrażenie — odezwał się wreszcie Taor — że Nazarejczyk troszczy się głównie o to, by nakarmić ludzi, którzy za nim idą...

— Zapewne, zapewne — zgodził się Demas — tyle tylko, że ludzie nie zawsze gotowi są przyjąć skwa­pliwie jego zaproszenie. I rzeczywiście słyszałem z je­go ust dość gorzką przypowieść, podyktowaną zapewne obojętnością i chłodem tych, których chciał nasycić. Jest to historia bogatego i hojnego człowieka, który nie szczędząc kosztów zaprosił rodzinę i przyjaciół na smakowitą ucztę. Kiedy wszystko było już przygo­towane, a nikt się nie zjawił, posłał sługę, aby ponowił zaproszenie. Ale wszyscy się wymawiali i każdy miał inny pretekst. Jeden musiał obejrzeć pole, które właśnie kupił, drugi wypróbować pięć jarzm nowych wołów, jeszcze inny wybierał się w podróż poślubną. Wtedy człowiek ten wysłał swoje sługi na ulice i pla­ce, każąc im zaprosić wszystkich żebraków, ślepych, chromych i ułomnych, „aby — jak powiedział — nie marnowały się pyszne potrawy, które przygotowałem".

Słuchając tej opowieści Taor przypomniał sobie własne słowa, które wypowiedział wysłuchawszy re­lacji Baltazara, Melchiora i Kacpra. Doprawdy musiał chyba zrobić to w jakimś boskim natchnieniu: wyzna­jąc, jak bardzo obce są mu artystyczne, polityczne

i miłosne problemy trzech króli, wyraził nadzieję, że

i do niego Zbawiciel przemówi językiem odpowiada­jącym jego najgłębszym potrzebom. I oto ustami bied-

¿¿ego Demasa Jezus opowiadał mu historie pełne przy­jęć weselnych, rozmnożonych chlebów, cudownych po­łowów, uczt dla biedaków — jemu, którego całe życie włącznie z wielką podróżą na Zachód obracało się wokół spraw kuchni i stołu.

— Ale to jeszcze nic — ciągnął Demas. — Mówiono mi o kazaniu, które wygłosił ponoć w synagodze w Kafaraaum, kazaniu tak niesłychanym, że ciągle trudno mi uwierzyć, choć opowiadał mi o tym naoczny świadek, zasługujący w pełni na zaufanie.

— Co tam powiedział? Mów!

— Podobno powiedział dosłownie: Ja jestem Chle­bem żywym, który z nieba zstąpił. Jeżeli nie będzie- cie pożywać dala Syna Człowieczego i nie będziecie pili krwi jego, nie będziecie mieć życia w sobie. Kto pożywa ciało moje i pije moją krew, trwa we mne, a Ja w nim... Słowa te wywołały skandal i większość idących za nim ludzi rozproszyła się.

Taor milczał, olśniony niesłychaną jasnością tych fiwiętych słów. W ich oślepiającym świetle, zbyt ostrym dla jego umysłu, minione wydarzenia nabie­rały nagle nowego wymiaru, układały się w niedo­strzegalną dotąd, spójną całość. Ale nie wszystko je­szcze było zrozumiałe. Zaczął dostrzegać jakiś bliższy związek między podwieczorkiem, który wydał dla dzieci z Betlejem, i rzezią niemowląt, która nastąpiła w tym samym czasie — oba te zdarzenia wzajemnie się teraz wyjaśniały. Jezus nie zadowolił się karmie­niem ludzi: oddał życie, aby nakarmić ich i napoić własnym ciałem i krwią. W Betlejem uczta i ofiara życia ludzkiego nie zbiegły się ze sobą przez przypa­dek, ale były to dwa oblicza jednego sakramentu, nieodwołalnie powołane, by się w nim połączyć. W oczach Taora nawet jego obecność w kopalni zy­skała nagle uzasadnienie. Albowiem małym biedakom z Betlejem dał tylko słodycze, przywiezione na

grzbietach słoni, podczas gdy dzieciom zadiuzonegu wielbłądnika ofiarował własne ciało i życie.

Słowa Nazarejczyka, które przytaczał Demas, naj­głębiej jednak poruszały Taora, kiedy mówiły o żywej wodzie i tryskających źródłach. Od lat bowiem wszy­stkie komórki jego ciała krzyczały z pragnienia, któ­rego nie sposób było ugasić mając do picia tylko sło­ną wodę. Jakże więc wzruszył się ten człowiek cier­piący w słonym piekle, kiedy usłyszał słowa: Każdy, kto pije tę wodę, znów będzie pragnął. Kto zaś będzie pil wodę, którą ja mu dam, nie będzie pragnął na wie­ki, lecz woda, którą ja mu dam, stanie się w nim źró­dłem wody, która wytryska ku życiu wiecznemu. Któż lepiej od Taora mógł wiedzieć, że nie jest to żadna metafora?! Wiedział, że woda, która orzeźwia ciało, i ta, która wytryska z ducha, są tej samej na­tury, jeśli człowiek nie jest rozdarty grzechem. Pa­miętał naukę, jaką otrzymał na wyspie Dioskuridos; wszak Rabi Rizza wspominał o pokarmie i napoju, któ­re potrafią nasycić zarazem ciało i duszę. Doprawdy wszystko, co mówił Demas, tak dalece zgadzało się i przeczuciami Taora i tak jasno odpowiadało na py­tania, które zadawał sobie od dawna, że to chyba sam Jezus zwracał się do niego za pośrednictwem ry­baka z Merom.

Wreszcie pewnej nocy Demas opowiedział, jak to Jezus wracając z Tyru i Sydonu wstąpił na górę — nazywaną Rogami Hattin, ponieważ wznosi się w po­bliżu miasteczka o tej samej nazwie, o trzy godziny drogi od jeziora i ma kształt siodła, wklęsłego po­środku i uniesionego ku górze po obu stronach. Tam Jezus nauczał tłumy. Powiedział: Błogosławieni ubo­dzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo nie­bieskie. Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię.

— Co jeszcze powiedział? — spytał cicho Taor.

— Powiedział: Błogosławieni, którzy łakną i pragną spratufcdliioo&i, aiboiuicm oni będq nasi/ceni.

Żadne słowa nie mogły przemówić bardziej bezpo­średnio do Taora, który od tak dawna cierpiał męki pragnienia w imię sprawiedliwości. Błagał Demasa, aby ciągle od nowa powtarzał tych kilka słów, w któ­rych zawierało się całe jego życie. Potem przechylił głowę do tyłu* oparł ją o gładką liliową ścianę celi

i wtedy zdarzył się cud. Cud skromny, co prawda,

i zaledwie dostrzegalny, którego tylko Taor był świad­kiem: z jego oczu przeżartych solą, spomiędzy ropie­jących powiek na jego policzek, a potem na wargi po­toczyła się łza. Poczuł jej smak — była to słodka woda, pierwsza kropla niesionej wody, jaką pił, od ponad trzydziestu lat.

— Co jeszcze powiedział? — spytał w pełnym ekstazy oczekiwaniu.

— Powiedział jeszcze: Biosrosławieni, letórzy plączą, albowiem oni będą pocieszeni.

Demas umarł niedługo potem: najwyraźniej nie był w stanie znieść życia w kopalni. Jego ciało złożono w solnym grobowym lochu, gdzie spoczywały już zwło­ki tych. którzy go poprzedzili. Pod wpływem nieustan­nego działania sodu, który wysusza tkanki i zabija wszelki proces gnicia, umarli przemieniali się naj­pierw w sztywne pergaminowe kukły, potem zaś w szklane, przejrzyste i kruche posągi.

I znowu dni, po których nie następowała noc, za­częły ciągnąć się jeden za drugim, a każdy był tak podobny do poprzedniego, iż wydawało się, że to ten sam dzień ciągle rozpoczyna się na nowo, bez żadnej nadziei na zmianę, na jakiś kres.

Jednakże pewnego poranka Taor znalazł się sam przy północnej bramie miasta. Na drogę dano mu

tylko lnianą szatę, torbę fig i garść soli. Czy upłynę­ły już trzydzieści trzy lata, równowartość jego długu? Być może. Taor nigdy nie potrafił rachować i zdał się w tej kwestii na swych strażników, do tego stopnia zresztą zatracił poczucie czasu, że wszystkie wydarze­nia sprzed przybycia do Sodomy wydawały mu się równoczesne. Dokąd iść? Opowieści Demasa zawczasu przygotowały odpowiedź na to pytanie. Najpierw wy­dostać się z dna Sodomy, powrócić do normalnego po­ziomu ludzkiego życia. Potem ruszyć na Zachód, a do­kładniej: w kierunku stolicy, gdzie miał największą szansę odnaleźć jakiś ślad Jezusa.

Znajdował się w stanie krańcowego wyczerpania. Był cieniem człowieka — istny szkielet: ścięgna, skó­ro i kości. Ale jego ciało było tak lekkie, że unosił się nad ziemią, jakby z obu stron podtrzymywali go niewidoczni aniołowie. O wiele poważniejszy był za to stan jego oczu. Od dawna nie mogły już znieść ostrego światła, a krwawiące powieki pokrywała wyschła skorupa ropnej wydzieliny, która łuszczyła się cienkimi warstwami. Oddarł więc u dołu rąbek szaty i obwiązał sobie twarz zostawiając tylko wą­ziutką szparę, przez którą mógł widzieć drogę.

I tak znowu szedł dobrze znanym mu już brzegiem morza, ale minęło siedem dni i siedem nocy, zanim dotarł wreszcie do ujścia Jordanu. Stąd skierował się na zachód, idąc w stronę Betanii, gdzie znalazł się po dwunastu dniach marszu. Było to pierwsze mia­steczko, jakie napotkał, odkąd znalazł się na wolności. Po trzydziestu trzech latach ciągłego obcowania z mie­szkańcami Sodomy i ich więźniami nie mógł napatrzyć się na mężczyzn, kobiety i dzieci o normalnym ludz­kim wyglądzie, poruszających się całkiem naturalnie wśród zieleni i kwiatów. Był to widok tak kojący, że niebawem zdjął z oczu niepotrzebną już opaskę. Pod­chodził do każdego napotkanego człowieka wypytu­

jąc, czy nie zna proroka imieniem Jezus. Piąta zapy­tana z kolei osoba skierowała go do kogoś, kto był ponoć przyjacielem Jezusa. Nazywał się Łazarz i mie­szkał razem z dwiema siostrami, Martą i Marią Magdaleną. Taor udał się do domu owego Łazarza, Zastał drzwi zamknięte. Jakiś sąsiad wytłumaczył mu, że tego dnia — a był to czternasty dzień miesiąca Nisan — prawo nakazuje pobożnym Żydom uroczyście obchodzić święto Paschy w Jerozolimie. Do stolicy pozostała mu niecała godzina drogi i choć było już późno, miał szansę znaleźć Jezusa i jego przyjaciół u niejakiego Józefa z Arymatei.

Ruszył na nowo w drogę, ale przy wyjściu z mia­steczka zasłabł, od dawna bowiem nic nie jadł. Po chwili jednak, uniesiony jakąś tajemniczą siłą, znów rozpoczął swój marsz.

Godzina drogi, mówiono. Upłynęły trzy, zanim do­tarł na miejsce, i kiedy wszedł do Jerozolimy, pano­wała już głęboka noc. Długo szukał domu Józefa, któ­ry mgliście opisał mu sąsiad Łazarza. Czy jeszcze raz miał przybyć za późno, jak wtedy do Betlejem, w nie­pamiętnej już przeszłości? Kołatał do wielu drzwi. Ponieważ było to święto Paschy, odpowiadano mu ła­godnie mimo późnej pory. Wreszcie otwarła mu jakaś kobieta i przytaknęła. Tak, to dom Józefa z Aryma­tei. Tak, Jezus i jego przyjaciele zebrali się w izbie na piętrze, aby świętować Paschę. Nie, nie jest pewna, czy jeszcze tam są. Niech wejdzie sam i zo­baczy.

Znowu więc trzeba było wchodzić na górę. Odkąd opuścił kopalnię soli, szedł wciąż coraz wyżej, ale te­raz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Wszedł jednak, pchnął drzwi.

Izba była pusta. A więc znowu się spóźnił. Na tym stole spożywano wieczerzę. Stało tam jeszcze trzy­naście kielichów, płytkich szerokich naczyń na niskich

nóżkach z dwoma maiymi uszkami. W niektórycn po­zostało na dnie trochę czerwonego wina. Obok leżały kawałki przaśnego chleba, który Żydzi spożywają te­go wieczora na pamiątkę wyjścia z Egiptu ich ojców.

Taorowi zakręciło się w głowie: chleb i wino! Wy­ciągnął rękę po pierwszy z brzegu kielich i podniósł go do ust. Potem wziął kawałek chleba i zjadł. Wtem runął do przodu, ale nie upadł. Dwaj aniołowie czu­wający nad nim, odkąd odzyskał wolność, otoczyli go swymi wielkimi skrzydłami i unieśli w nocne niebo, a niebo otwarło się na bezkresną światłość przed tym, który choć przyszedł ostatni, jak zawsze spóźniony, pierwszy przyjął eucharystię.

POSTSCRIPTUM

1. Gdy zaś Jezus narodził się w Betlejem w Judei za panowania króla Heroda, oto przybyli do Jerozoli­my Mędrcy ze Wschodu.

2. I pytali; Gdzie jest nowo narodzony król ży­dowski? bo ujrzeliśmy Jego gwiazdą rta Wschodzie

i przybyliśmy złożyć Mu pokłon.

3. Skoro to usłyszał król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima.

4. Zebrał więc wszystkich arcykapłanów i uczonych ludu i dowiadywał się od nich, gdzie Mesjasz ma się narodzić.

5. Ci mu odpowiedzieli: „W Betlejem” w Judei, bo tak jest napisane u proroka:

6. Ty, Betlejem, ziemio Judy, nie jesteś zgoła naj­lichsza pośród głównych miast Judy, albowiem z cie­bie wyjdzie władca, który będzie rządził ludem moim, Izraela.

7. Wtedy Herod, przywoławszy potajemnie Mędr­ców, wybadał ich dokładnie o czas ukazania się gwiazdy.

8. A kierując ich do Betlejem, rzekł: Udajcie się tam i wypytajcie starannie o dzieciątko, a gdy je znajdziecie, donieście mi, abym i ja mógł pójść i zło­żyć mu pokłon.

9. Oni, wysłuchawszy króla, ruszyli w drogę. A oto gwiazda, którą widzieli na wschodzie, szła przed nimi, aż się zatrzymała nad miejscem, gdzie było Dziecię.

10. Gdy ujrzeli gwiazdę, bardzo się uradowali.

11. Weszli do domu i zobaczyli Dziecię przy matce Jego, Maryi: upadli na twarz i złożyli Mu pokłon.

I otworzywszy swe skarby ofiarowali Mu dary: złoto, kadzidło i mirrę.

12. A otrzymawszy we śnie wskazówkę, żeby nie wracali do Heroda, inną drogą udali się do swej ojczyzny.

13. Gdy oni odjechali, oto anioł Pański ukazuje się Józefowi we śnie i mówi mu: Wstań, weź Dziecię

i Jego matkę i uchodź do Egiptu; pozostań tam, aż ci dam znać; bo Herod będzie szukał Dziecięcia, aby Je zgładzić.

t 14. On wstał, wziął Dziecię i Jego matkę i tej samej nocy udał się do Egiptu,

15. gdzie pozostał aż do śmierci Heroda. Tak miało' się spełnić słowo Pańskie wypowiedziane przez pro­roka: Z Egiptu wezwałem Syna mego.

16. Wtedy Herod widząc, że go Mędrcy zawiedli, wpadł w straszny gniew. Posłał siepaczy do Betlejem

i całej okolicy i kazał pozabijać wszystkich chłopców w wieku do lat dwóch, stosownie do czasu, o którym się dowiedział od Mędrców. (Sw. Mateusz, II)

Te wersety Ewangelii według św. Mateusza stano­wią jedyną wzmiankę w Świętych Księgach doty­czącą Trzech Króli. Ewangelie Marka, Łukasza i Jana nie mówią o nich wcale. Mateusz nie podaje, ilu ich było. Liczbę trzy na ogół wprowadza się z trzech wzmiankowanych darów: złota, kadzidła i mirry. Cała reszta opowieści pochodzi z tekstów apokryficznych

i legend, włącznie z imionami Kacpra, Melchiora

i Baltazara.

Autor miał zatem wolną rękę i — zgodnie z pod­stawami swojego chrześcijańskiego wychowania oraz

z cudowną ikonografią Hołdu Trzech Króli — mógł wysnuć z wyobraźni ich losy i charaktery.

Zupełnie inaczej mają się rzeczy w wypadku króla Heroda Wielkiego — postaci historycznej, co do któ­rej posiadamy obfite informacje, a przede wszystkim podane przez Józefa Flawiusza (37 — ok. 103 po na­rodzeniu Chrystusa). Rozdział o Herodzie opiera się przeważnie na danych dostarczonych przez Flawiu­sza, ale również na innych źródłach, zwłaszcza na pracach Jakuba S. Minkina i Gerharda Prause.

Legenda o czwartym królu, który jechał z kraju leżącego o wiele dalej, spóźnił się na spotkanie wy­znaczone w Betlejem i błąkał się aż do dnia Wiel­kiego Piątku, pojawia się wielokrotnie. Opowiada ją między innymi amerykański pastor Henry L. Van Dyke (1852—1933) oraz Niemiec Edzard Schaper (urodzony w r. 1908), który nawiązuje do legendy prawosławnej.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jasełka 1, Jasełka - występują: Maryja, Józef, baba, chłop, babcia, aniołek 1,2,3,4,5, Kacper, Malch
Tournier Michel PIĘTASZEK czyli Otchłanie Pacyfiku
Tournier Michel ZŁOTA KROPLA KIK
Tournier Michel PARKING KONWALIA I INNE OPOWIADANIA min MARNY KONIEC ROBINSONA CRUZOE
michelNiggelSingle
CUKRZYCA Kacpert Jurczak C2 id Nieznany
Bębenek Kacperka, Dokumenty(1)
31, MIBM WIP PW, fizyka 2, laborki fiza(2), 25-Interferencja światła, pierścienie Newtona i interfer
cwicz-5, MIBM WIP PW, fizyka 2, laborki fiza(2), 25-Interferencja światła, pierścienie Newtona i int
Michelangelo Biography
Michelin to Withdraw Stomil from WSE
Melchizedek rebus
Porwanie Baltazara Gąbki
KOCZKODAN KACPERwydruk
Don Ottavio Michelini Szatan i jego dzialanie id 1402
Michele Micheletti Political Virtue and Shopping, Individuals, Consumerism, and Collective Action (

więcej podobnych podstron