Tournier Michel PIĘTASZEK czyli Otchłanie Pacyfiku


MICHEL TOURNIER

PIĘTASZEK

CZYLI

Otchłanie Pacyfiku

Lampa zawieszona pod sklepieniem kajuty z dokładnością ołowianego pionu odmierzała swymi wahnięciami coraz głęb­sze zapadanie się,Virginii” na rozkołysanym morzu. Kapitan Van Deyssel pochylił się nad swoim brzuchem, aby położyć przed Robinsonem karty do taroka.

- Niech pan przełoży i odkryje pierwszą kartę - zwrócił się do Robinsona.

Po czym z ulgą opadł na fotel i wypuścił kłąb dymu z porcelanowej fajki.

- To demiurg - wyjaśnił. - Jedna z trzech głównych figur. Przedstawia kuglarza, który stoi przed stolikiem z najrozmait­szymi przedmiotami. Oznacza to, że kryje się w panu dobry organizator. Demiurg walczy z nieuporządkowanym światem, stara się go ujarzmić dostępnymi mu środkami. Wygląda na to, że mu się udaje, ale nie zapominajmy, że demiurg jest jednocześnie kuglarzem: jego dzieło jest złudzeniem, porzą­dek, który wprowadza, jest złudny. Niestety on sam o tym nie wie. Sceptycyzm nie jest jego mocną stroną.

Głuche uderzenie wstrząsnęło statkiem, a lampa utworzyła z sufitem kąt czterdziestu pięciu stopni. Gwałtowny podmuch ustawił „Virginię” burtą do wiatru, podczas gdy fala z łosko­tem kanonady roztrzaskała się o pokład. Robinson odkrył drugą kartę. Widniała na niej, powalana tłustymi plamami, postać w koronie i z berłem, stojąca na rydwanie zaprzężonym w dwa rumaki.

- Mars - odezwał się kapitan. - Nasz mały demiurg odniósł pozorne zwycięstwo nad naturą. Zwyciężył siłą i narzuca wokół siebie porządek na własne podobieństwo.

Van Deyssel, rozparty w fotelu niczym Budda, ogarnął Robinsona spojrzeniem iskrzącym się od złośliwości.

- Porządek na pańskie podobieństwo - powtórzył z namy­słem. - Jeśli się chce przejrzeć na wylot duszę człowieka, wystarczy wyobrazić go sobie jako absolutnego władcę, który może bez przeszkód narzucać swoją wolę. Robinson-Król... Ma pan dwadzieścia dwa lata. Porzucił pan... to znaczy, zostawił pan w Yorku młodą żonę i dwoje dzieci, aby wzorem wielu pańskich rodaków szukać szczęścia w Nowym Świecie. Później zamierza pan sprowadzić swoich bliskich. Zresztą, jeśli taka będzie wola boska... Pańskie krótko ostrzyżone włosy, ruda i kanciasta broda, szczere, głęboko uczciwe spojrzenie, w którym jednak da się wyczytać jakiś upór i ograniczoność, pański strój, którego surowość graniczy z przesadą, wszystko to pozwala zaliczyć pana do szczęśliwej kategorii ludzi, którzy nigdy nie miewają wątpliwości. Jest pan pobożny, skąpy i czysty* Królestwo, którego pan byłby władcą, przypominałoby wielką szafę bieliźnianą, w jakiej kobiety z moich stron układają stosy prześcieradeł i obrusów niepokalanie czystych i pachnących lawendą. Niech się pan nie gniewa. I proszę się nie rumienić! To, co mówię, byłoby dla pana upokarzające, gdyby pan miał dwadzieścia lat więcej. Doprawdy, musi pan się jeszcze wszystkiego nauczyć. Niech się pan już nie czerwieni, tylko wybierze następną kartę... Cóż ta ja mówiłem? Dał mi pan Pustelnika. Wojownik uświadomił sobie swoją samotność. Zaszył się w głębi groty, aby tam odnaleźć swoje pierwotne źródło. Ale zagłębiając się w ten sposób we wnętrzu ziemi, odbywając tę podróż w głąb samego siebie, stał się innym człowiekiem. Kiedy już opuści tę kryjówkę, zauważy, źe w jego nieskomplikowanej duszy dokonały się głębokie zmiany. Niech pan odkryje następną kartę.

Robinson zawahał się. Słowa tego grubego niderlandzkiego sylena, popisującego się rubasznym materializmem, budziły w nim stanowczo jakiś niepokój. Odkąd wszedł w Limie na pokład „Virginii”, aź do tej pory udawało mu się unikać jakiegokolwiek sam na sam z tym szatańskim człowiekiem, któregogjnoralna inteligencja i cyniczny epikureizmjszokowa- ły go od początku. I dopiero ten sztorm sprawił, że stal się

w pewnym sensie więźniem kapitana w jego kajucie - jedynym miejscu na statku, które w podobnych okolicznościach zapew­niało jeszcze odrobinę wygody. Holender zamierzał najwyraź­niej nie przepuścić tej okazji i zakpić sobie z naiwnego pasażera. Kiedy Robinson nie dał się namówić na picie, z szuflady stołu wynurzył się nagle tarok i oto Van Deyssel dawał upust swemu natchnieniu wróżbiarza, gdy tymczasem ryk sztormu grzmiał w uszach Robinsona niczym sabat cza­rownic, towarzysząc tej złowrogiej grze, w którą został wcią­gnięty wbrew swej woli.

- Ale któż to wywabił Pustelnika z jego nory? Wenus we własnej osobie wynurza się z wody i stawia pierwsze kroki na pańskim poletku. Proszę następną kartę; dziękuję. Figura szósta: Strzelec. Wenus zamieniona w skrzydlatego Anioła wypuszcza strzały w słońce. Jeszcze jedną kartę. Nieszczęście! Odkrył pan figurę dwudziestą pierwszą, figurę Chaosu! Zwie­rzę Ziemi walczy z ognistym potworem. Człowiek, którego pan widzi, osaczony przez siły przeciwstawne, to szaleniec, co można poznać po błazeńskim berle. Nic dziwnego, że zwario­wał. Proszę mi podać jeszcze jedną kartę. No tak, tego się należało spodziewać. To Saturn, figura dwunasta, przedsta­wiający powieszonego. Ale niech pan zauważy szczególną okoliczność, że jest on powieszony za stopy. Tak więc wisi pan głową na dół, mój biedny Cruzoe! Proszę mi szybko podać następną kartę. Doskonale. Figura piętnasta: Bliźnięta. Zasta­nawiałem się, jakie będzie następne wcielenie naszej Wenus przemienionej w Strzelca. Stała się pańskim bliźniaczym bratem. Bliźnięta na rysunku są uwiązane za szyje do stóp dwupłciowego Anioła. Niech pan to dobrze zapamięta!

Robinson słuchał z roztargnieniem. Przeraźliwe skrzypie­nie kadłuba pod naporem fał nie budziło w nim jednak szczególnego niepokoju, tak samo jak taniec garstki gwiazd w iluminatorze kajuty, tuż nad głową kapitana. „Virginia”, żaglowiec raczej kiepski w czasie dobrej pogody, w trudnych warunkach wykazywała niezwykłą wytrzymałość. Miała ni­skie, potulne maszty, krótki, jakby brzemienny kadłub o po* jemności dwustu pięćdziesięciu ton i przypominała raczej garnek czy kadź niż morskiego rumaka, a jej powolność była przedmiotem kpin we wszystkich portach świata, do których zawinęła. Ale za to jej załoga mogła spać spokojnie podczas najstraszliwszych huraganów pod warunkiem, że jakiś bliski

brzeg nie zagrażał statkowi. Do tego trzeba jeszcze dodać naturę kapitana, który nie należał do ludzi pasjonujących się walką z wichrami i morskim żywiołem i nie lubił się narażać po to tylko, żeby nie zboczyć z kursu.

Owego późnego popołudnia 29 września 1759 roku, gdy „Virginia” powinna była się znajdować na 32 równoleżniku szerokości południowej, barometr opadł gwałtownie, a na końcach masztów i rej zapłonęły świetlistymi pióropuszami ognie św. Elmy, co zapowiadało wyjątkowo gwałtowną burzę. Południowy horyzont, ku któremu leniwie dążyła galeota, był tak ciemny, że gdy pierwsze krople deszczu spadły na pokład, Robinson zdziwił się, że są bezbarwne. Noc czarna jak smoła »mknęła się nad statkiem i zerwał się huraganowy wiatr północno-zachodni, nierówny zresztą i zmienny, o odchyle­niach od 5 do 6 rumbów. Łagodna „Virginia” dzielnic walczyła ze wszystkich swoich sił z potężnymi fałami, za każdym ich uderzeniem zanurzając się dziobem w pianę, i torowała sobie drogę z tak ofiarnym uporem, źe udałn się jej nawet wycisnąć łzę rozczulenia z szyderczych oczu Van Deyssela. Kiedy jednak w dwie godziny później rozdzierający huk przywołał kapitana na pokład i kiedy ujrzał on, że z foka, który pękł jak balon, pozostały tylko żałosne strzępy targane wiatrem, uznał, że honor i tak został ocalony i nie ma sensu upierać się dłużej. Polecił zwinąć żagle i odwołał sternika. Wtedy burza jak gdyby odwdzięczyła się statkowi za jego uległość. „Virginia'' płynęła teraz spokojnie po rozszala­łym, kipiącym morzu, które nagle jakby przestało się nią inte­resować. Van Deysseł kazał szczelnie pozamykać luki, a zało­dze polecił schronić się na międzypokładziu, tak że na pokła­dzie został tylko jeden człowiek pełniący wachtę oraz pies po­kładowy, Tenn. Potem zaszył się w swojej kajucie, gromadząc pod ręką wszystkie pociechy, jakie wymyśliła holenderska fi­lozofia: butelkę jałowcówki, ser kminkowy, pumperniklowe ciasteczka, czajniczek z herbatą ciężki jak kamień, tytoń i faj­kę. Dziesięć dni wcześniej zielona linia na horyzoncie po lewej burcie obwieściła załodze, że statek przekroczył zwrotnik Koziorożca i minął wyspy Desventurados. Kierując się dalej na południe statek powinien był już następnego dnia wpłynąć na wody archipelagu Juan Fernandez, ale burza gnała go na

wschód, w stronę wybrzeża chilijskiego, od którego dzieliło go

jeszcze 170 mil morskich, a jeśli wierzyć mapie, nie występo­

wały tam żadne wyspy ani skały podwodne. Nie było więc powodów do niepokoju.

Zagłuszony na chwilę rykiem sztormu, głos kapitana rozległ się znowu.

- Odnajdujemy parę Bliźniąt w dziewiętnastej figurze głównej, figurze Lwa. Dwoje dzieci trzyma się za ręce pod murkiem, który symbolizuje Państwo Słońca. Bóg-Skłócę zajmuje całą górną część przeznaczonego dlań poła. Państwo Słońca zawieszone jest między czasem a wiecznością, między życiem a dniercią. Jego mieszkańców spowija dziecięca nie­winność, albowiem dostąpili cni seksualizmu słonecznego, który - w jeszcze większym stopniu niż androgynia - jest zamkniętym kołem. Symbolem tego erotyzmu zamknię­tego w sobie, nie ponoszącego uszczerbku ani skazy, jest wąż kąsający własny ogon. To szczyt ludzkiej doskonałości, nie- skoczenie trudny do osiągnięcia, a jeszcze trudniejszy do utrzymania. Wydaje się, źe pan jest powołany do wzniesienia się na ten poziom. W każdym razie tak mówi tarok egipski. Gratuluję panu, młodzieńcze!

Kapitan uniósł się z poduszek i pokłonił przed Robinso­nem. Ironia mieszała się w tym geście z powagą.

- Proszę, niech pac poda jeszcze jedną kartę. Dzięki. Ach, Koziorożec! To drzwi wyjściowe dla duszy, innymi słowy - śmierć. Ten szkielet, który kosi łąkę usianą czaszkami i pisz­czelami , w dostatecznym stopniu oddaje posępne znaczenie tej karty., Strącony z wyżyn Państwa Słońca mala7ł się pan w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Ciekaw jestem bardzo - i boję się - jaka karta przypadnie panu teraz. Jeśli będzie słaba, pańska historia jest skończona...

Robinson nastawił ucha. Zdawało mu się, że słyszy ludzki głos i szczekanie psa, zmieszane z potężną orkiestrą rozszalałe­go wichru i morza. Nie był jednak całkiem pewien, być może zbyt intensywnie myślał o majtku tkwiącym tam w górze pod niepewną osłoną bocianiego gniazda, w samym środku nielu­dzkiego piekła. Ten człowiek był tak mocno przywiązany do kabestanu, że nie zdołałby się uwolnić o własnych siłach, gdyby chciał uderzyć na alarm. Czy ktoś by usłyszał jego wołanie? Może to właśnie on wołał przed chwilą?

- Jowisz! - wykrzyknął kapitan. - Robinsonie, jest pan ocalony, ale, do diabła, powraca pan z daleka! Szedł pan już na dno, lecz niebiański bóg przyszedł panu z pomocą w najsto*

sowniejszej chwili. Wcielił się w złote dziecko, które wyszło z wnętrza ziemi - niczym bryłka złota wydobyta z pokładu rudy - i ono wręczy panu klucze do Państwa Słońca.

Z wnętrza ziemi? Przez wycie sztormu przedzierało się jakieś słowo... Ależ tak? Ziemia! Człowiek na wachcie krzy­czał: „Ziemia!” Oczywiście, cóż pilniejszego mógł mieć do oznajmienia człowiek czuwający na pokładzie tego statku pozbawionego dowódcy od widoku jakiegoś nieznanego lądu, z brzegiem piaszczystym lub najeżęnym skałami?

- Wszystko to wyda się panu zapewne jakimś niezrozumia­łym galimatiasem - tłumaczył Van Deyssel - lecz na tym właśnie polega mądrość taroka, że nigdy nie ukazuje nam przyszłości całkiem wyraźnie. Czy wyobraża pan sobie, ile komplikacji wywołałaby przejrzysta przepowiednia przyszłoś­ci? Otóż tarok pozwala nam najwyżej przeczuwać naszą przyszłość. Wszystko, co panu wyłożyłem, było do pewnego stopnia zaszyfrowane, a kluczem do tego szyfru jest właśnie pańska przyszłość. Każde wydarzenie pańskiego życia, w mia­rę jak się będzie pojawiało, wykaże panu prawdziwość którejś z moich przepowiedni. Tego rodzaju wróżby nie są bynaj­mniej tak złudne, jak by się mogło wydawać na pierwszy rzut oka.

Kapitan pociągnął w milczeniu z wygiętego cybucha swojej długiej alzackiej fajki. Ale fajka zgasła.'Wyjął z kieszeni scyzoryk, otworzył go i tym narzędziem opróżnił porcelanową lulkę nad muszlą stojącą na stole. Robinson nie słyszał już nic niezwykłego w dzikim łkaniu żywiołów. Kapitan otworzył baryłkę z tytoniem podnosząc drewniane wieczko za języczek ze skóry. Ostrożnie i z czułością ułożył swoją wielką, kruchą fajkę w podłużnym zagłębieniu na poduszce tytoniu wypełnia­jącego baryłkę.

- Teraz - wyjaśnił - jest zabezpieczona przed wstrząsami i nasącza się miodową wonią mego amsterdamera.

Znieruchomiał nagle i spojrzał surowo na Robinsona.

- Cruzoe - rzekł - niech pan uważnie słucha: niech się pan stizeże czystości. To trucizna zaślepiająca duszę.

W tym momencie lampa na łańcuchu zakreśliła gwałtowny łuk, wyrżnęła z całej siły w sufit kajuty, a kapitan runął głową na stół. W ciemnościach wypełnionych trzaskiem Robinson szukał po omacku klamki od drzwi. Nic nie znalazł, a gwał- towny podmuch uświadomił mu, że drzwi już w ogóle nie ma

i że znajduje się na korytarzu. Drżał na całym ciele, taką trwogą przejmował go przerażający bezruch, który po gwał­townych wstrząsach zapanował na statku. Na pokładzie słabo oświetlonym tragicznym blaskiem księżyca w pełni dostrzegł gromadę majtków, którzy bosakami spuszczali łódi. Szedł właśnie ku nim, kiedy nagle pokład umknął mu spod nóg. Jakby tysiąc taranów uderzyło z całej siły w lewą burtę żaglowca. Zaraz potem czarna ściana wody runęła na pokład porywając wszystko, co się tam znajdowało - i ludzi, i przed­mioty.

■■ Vj&L :>

■'" '. *4?- -l-

•..' ./¿¿! “A'-V'f^v

;:., -$^*#1,' si&'. jMHij&tf. r-:<& ■■■

:'■!.-#• Af

Rozdział I

Fala rozprysła się, wbiegła na wilgotny brzeg i polizała «topy Robinsona leżącego twarzą w piasku. Jeszcze na pół przytom­ny, uniósł się na rękach i poczołgał kilka metrów w kierunku płaży. Potem przewróci się na ptecy. Czarno-białe mewy z krzykiem zataczały kr® na jasnoblękitnym niebk, na którym z wczorajszej burzy został tylko biały obłoczek po- strzępiony od wschodu- Robinson zrobił wysiłek, aby "*Ą*, ak natychmiast poczuł dojmujący ból w lewym ramieniu. Brzeg był usłany rybami o rozpłatanych brzuchach, popęka­nymi skorupiakami i kępami brunatnych wodorostów, pVk- występują tylko na pewnej giębokoiri. Od północy i wschodu horyzont był otwarty szeroko na ocean, od zachodu natr*nia*ł zagrodzony był skalistym brzegiem wychodzącym w morze i przedłużonym jak gdyby łańcuchem podwodnych skał. Właśnie tam, w odk^jści około dwóch kabli, sterczała pośród skał tragiczna i absurdalna sylwetka, ,Virginii”, a jej strzaska­ne maszty i targane wiatrem wanty niemym krzykiem obwie­szczały swoją rozpacz.

Gdy rozpętała się burza, żaglowiec kapitana Van Deyweła znajdował się zapewne me na północ, jak sądził kapitan, kcz na północny wschód od archipelagu Juan Fernandez. Mknący z wiatrem statek zapędził się widocznie na przybrzeżne wody wyspy Mas a Tierra zamiast wypłynąć bezpiecznie na crtwartą przestrzeń oceanu rozciągającą się na no siedemdziesiąt md między tą wyspą a wybrzeżem chilijskim. Taka hipoteza była w każdym razie najmniej niepomyślna dla Robinsona, wyspę Mas a Tienra bowiem, opisaną przez WSliama Dampiei,

zamieszkiwała ludność pochodzenia hiszpańskiego, co prawda doić rozproszona na przestrzeni dziewięćdziesięciu pięciu kilometrów kwadratowych tropikalnych lasów i łąk. Lecz również było możliwe, że kapitan nie pomylił się w oblicze­niach i „Virginia” rozbiła się na nieznanej wysepce gdzieś między archipelagiem Juan Fernandez a kontynentem amery­kańskim. Tak czy inaczej, należało się udać na poszukiwanie ewentualnych rozbitków bądź mieszkańców tej ziemi, jeśli była ona zamieszkana.

Robinson podniósł się i zrobił parę kroków. Kości miał wszystkie całe, tylko ogromny siniec znaczył jego lewe ramię. Obawiając się promieni słońca stojącego już,wysoko na niebie, osłonił sobie głowę zwiniętym liściem paproci, która rosła obficie na pograniczu plaży i lasu. Potem podniósł gałąź i podpierając się nią jak laską zanurzył się w ciernisty gąszcz zarastający podnóża wulkanicznego wzniesienia, z którego szczytu zamierzał rozejrzeć się po okolicy.

Las powoli gęstniał. Cierniste krzewy ustąpiły miejsca pachnącym wawrzynom, sosnom, czerwonym cedrom. Pnie martwych, gnijących drzew tworzyły taką gęstwinę, źe Robin­son to czołgał się zielonymi tunelami, to znowu wspinał po naturalnych kładkach zawieszonych kilka metrów nad ziemią. Plątanina lian i konarów otaczała go gigantyczną siecią. W przytłaczającej ciszy lasu hałas, z jakim posuwał się na­przód, wybuchał przeraźliwym echem. Nie tylko nie było tu najmniejszego śladu człowieka, lecz wydawało się, źe nawet zwierzęta nie zaglądają nigdy do tych katedr zieleni, które otwierały się przed nim jedna po drugiej. I gdy na sto kroków przed sobą dostrzegł nieruchomą sylwetkę przypominającą barana lub wielką sarnę, pomyślał, źe to tylko pniak nieco bardziej dziwaczny od innych. Ale w zielonym półmroku przedmiot ten przekształcił się z wolna w dzikiego kozła

o wyjątkowo długiej sierści. Z łbem wzniesionym do góry, z postawionymi uszami patrzył na zbliżającego się Robinsona, zakrzepły w kamiennym bezruchu. Dreszcz przesądnego lęku przeniknął Robinsona na myśl, źe jeśli nie okrąży tego nie­zwykłego zwierzęcia, to będzie musiał się o nie otrzeć. Odrzu­cił słaby kij, a podniósł czarną sękatą gałąź, dostatecznie ciężką, aby móc nią powstrzymać pędzącego kozła, gdyby ten zaatakował.

Zatrzymał się na dwa kroki przed zwierzęciem. Z gęstwiny

sierści wielkie zielone oczy wlepiały w niego okrągłe czarne źrenice. Robinson przypomniał sobie, że większość czworono­gów ze względu na ustawienie oczu może patrzeć na dany przedmiot tylko jednym okiem i że szarżujący byk nie widzi przeciwnika, na którego uderza. Wielki, pokryty sierścią posąg zagradzający ścieżkę zachichotał szyderczo jak brzucho- mówca. Do krańcowego wyczerpania dołączył się strach i gwałtowna wściekłość ogarnęła Robinsona. Podniósł kij i rąbnął nim z całej siły między rogi kozła. Rozległ się głuchy trzask, zwierzę padło na kolana, potem przewróciło się na bok. Była to pierwsza żywa istota, jaką Robinson spotkał na wyspie. Zabił ją.

Po wielu godzinach wędrówki dotarł do stóp skalistego masywu, gdzie czarną paszczą ziała grota. Wszedł do niej i stwierdził, że jest obszerna i tak głęboka, że nie ma mowy

0 zbadaniu jej od razu. Wycofał się więc i zaczął się wspinać na szczyt skalistego wzgórza, które sprawiało wrażenie najwyż­szego wzniesienia tej ziemi. Rzeczywiście, mógł stąd ogarnąć spojrzeniem cały horyzont: wszędzie było morze. Znajdował się na wyspie dużo mniejszej niż Mas a Tierra i pozbawionej śladów ludzkiej obecności. Zrozumiał teraz dziwne zachowa­nie zabitego przed chwilą kozła; zwierzę nigdy nie widziało ludzkiej istoty - to ciekawość przykuła je do miejsca. Robin­son był zbyt wyczerpany, aby zmierzyć cały ogrom swojego nieszczęścia. „Skoro to nie jest Mas a Tierra - stwierdził po prostu - jest to Wyspa Rozpaczy.” Tym spontanicznym chrztem podsumował swoje położenie. Lecz dzień miał się ku końcowi. Mdlący głód drążył wnętrzności Robinsona. Nawet rozpacz domaga się chwili wytchnienia. Błąkając się po wzgó­rzu natrafił na odmianę dzikiego ananasa - był mniejszy

1 słodszy od kalifornijskich. Pokroił owoc w kostkę scyzory­kiem i zjadł na kolację. Potem wśliznął się pod skalny blok i zasnął jak zabity.

* * *

Gigantyczny cedr, który zapuścił korzenie u wylotu groty, wznosił się wysoko ponad skalnym rumowiskiem niczym opiekuńczy duch wyspy. Kiedy Robinson się zbudził, gałęzie cedru poruszały się lekko w podmuchach północno-zachod­niej bryzy. Obecność tego drzewa pokrzepiła go i może nawet

pozwoliłaby mu przeczuć dary, jakie gotowała dla niego wyspa, gdyby nie to, że całą jego uwagę pochłaniało morze. Skoro ziemia ta nie była wyspą Mas a Tierra, musiała być jakąś wysepką, o której nie wspominały mapy, położoną gdzieś między główną wyspą a wybrzeżem chilijskim. Archipelag Juan Femandez, położony na zachód, i kontynent południo­woamerykański na wschodzie znajdowały się w zbyt trudnych do określenia odległościach, ale ich przebycie i tak przekracza­ło z całą pewnością możliwości samotnego człowieka płynące­go na tratwie lub wątłej pirodze. W dodatku wyspa musiała się znajdować poza regularnymi szlakami statków, skoro była zupełnie nieznana.

Snując te smętne rozmyślania Robinson badał ukształtowa­nie wyspy. Jej zachodnia część, cała porośnięta gęstym runem tropikalnego lasu, kończyła się skalistym brzegiem stromo schodzącym w morze. Natomiast na wschodzie falowały pod­mokłe łąki, które przechodziły w mokradła sięgające niskiego lagunowego brzegu. Tylko północny brzeg wyspy wydawał się dostępny. Rozciągała się tam szeroka piaszczysta zatoka, zamknięta od północnego wschodu przez płowe wydmy, od północnego zachodu przez skały, na których można było dostrzec nadziany brzuchem wrak ,,Virginii”.

Robinson zaczął schodzić w stronę brzegu, skąd wyruszył poprzedniego dnia, i w tym momencie dokonała się w nim pierwsza przemiana. Uświadomiwszy sobie bezmiar samot­ności, która była mu przeznaczona, kto wie, czy nie na długo - spoważniał, to znaczy zrobiło mu się jeszcze smutniej i ciężej na duszy.

Na ścieżce, którą przeszedł poprzedniego dnia, natknął się na zabitego kozła, o którym już zdążył zapomnieć. Ucieszył się, kiedy parę kroków dalej przypadkiem znalaTł wyrzucony przez siebie kij, z pół tuzina sępów bowiem, z głowami wciągniętymi między skrzydła, czerwonymi oczkami wpatry­wało się w niego bacznie. Kozioł leżał na kamieniach z rozpła­tanym brzuchem, a czerwone nagie brzuchy ścierwojadów, wystające spomiędzy piór, pozwalały się domyślać, że uczta już się rozpoczęła.

Robinson zbliżył się wymachując ciężkim kijem. Ptaszyska rozpierzchły się, biegły ociężale na krzywych nogach i jeden za drugim podrywały się z ziemi. Jeden z sępów zawrócił i w locie zgubił zielone łajno, które rozplaskało się na drzewie obok 16

Robinsona. Ptaki czysto wykonały swoją robotę. Znikły tylko wnętrzności, jelita i genitalia kozła - prawdopodobnie pozo­stałe części były dla sępów niejadalne przez kUka dni, dopóki nie uległy rozkładowi w promieniach słońca. Robinson zarzu­cił sobie zdobycz na ramię i ruszył w dalszą drogę.

* * *

Znalazłszy się na brzegu morza odciął połeć mięsa i zawiesił go na trzech patykach skrzyżowanych nad ogniskiem z euka­liptusa. Trzaskający ogień bardziej go pokrzepił niż cuchnące łykowate mięso, które przeżuwał wpatrując się w horyzont. Postanowił stale podsycać ognisko, aby się podnieść na duchu, a także dlatego, żeby oszczędzać znalezionej w jakiejś kieszeni krzemiennej zapalniczki i sygnalizować swoją obecność poten­cjalnym wybawcom. W gruncie rzeczy jednak, gdyby jakiś statek przepływał koło wyspy, przede wszystkim zwabiłby go wrak ,,Virginii” sterczący ciągle na skale, tak wymowny i przygnębiający, z wantami zwisającymi ze strzaskanych masztów, ciągle jeszcze zdolny wzbudzić chciwość pierwszego lepszego rabusia. Robinson myślał o broni i różnego rodzaju zapasach ukrytych w kadłubie, które należało koniecznie uratować, nim następna burza na dobre zmiecie wrak. Jeśli pobyt Robinsona na wyspie ma się przeciągnąć, jego przetrwa­nie będzie zależało od tego spadku pozostawionego przez towarzyszy, w których śmierć trudno było już wątpić dłużej. Rozsądek nakazywał zabrać się niezwłocznie do wyładowania statku, co dla pojedynczego człowieka musiało przedstawiać ogromne trudności. Robinson nic jednak nie robił w tym kierunku, tłumacząc sobie, że opróżnienie „Virginii” uczyni­łoby ją bezbronną wobec wiatru i przekreśliłoby największą jego szansę na ocalenie. W gruncie rzeczy odczuwał niepoha­mowany wstręt do wszystkiego, co mogłoby wyglądać na osiedlanie się na wyspie. Nie tylko uparcie obstawał przy tym, że jego pobyt tutaj nie może trwać długo, lecz odczuwał wprost zabobonny lęk na myśl, źe robiąc cokolwiek w celu zorganizo­wania sobie życia na tym wybrzeżu przekreśla tym samym szanse na rychłe ocalenie. Ostentacyjnie odwracał się plecami do wyspy, nie odrywając oczu od metalicznej i wypukłej powierzchni morza, skąd miał nadejść ratunek.

Następne dni poświęcił sygnalizowaniu swojej obecności na

wszystkie sposoby, jakie tylko podsunęła mu wyobraźnia. Na brzegu, tuż obok nieustannie podtrzymywanego ogniska, ułożył stos gałęzi i wodorostów, z których - gdyby jakiś żagiel pojawił się na horyzoncie - mógł w każdej chwili wzniecić ogień czarny jak smoła. Potem wpadł na pomysł zbudowania masztu z poprzeczną żerdzią na szczycie, sięgającą dłuższym ramieniem ziemi. W razie alarmu mógłby przymocować do niej płonącą wiązkę i za pomocą liany przyciągnąć do ziemi drugi koniec żerdzi, wznosząc w ten sposób wysoko w niebo zaimprowizowaną pochodnię. Lecz poniechał tego pomysłu odkrywszy na skalistym brzegu zamykającym zatokę od za­chodu uschnięty eukaliptus, wysoki może na dwieście stóp, którego wydrążony w środku pień tworzył długi komin otwar­ty w niebo. Ułożył w nim gałęzie i kawałki drewna, tak by móc w razie czego bardzo szybko zamienić pień w gigantyczną pochodnię widoczną z odległości wielu mil dookoła. Zaniechał stawiania znaków sygnalizacyjnych, które byłyby widoczne pod jego nieobecność, nie miał bowiem zamiaru oddalać się od tego brzegu, gdzie może już za parę godzin, jutro, a najdalej pojutrze zawinie po niego jakiś statek.

Nie podejmował żadnych wysiłków dla zdobycia pożywie­nia, zjadał to, co w danej chwili znajdowało się pod ręką: skorupiaki, liście kurzej nogi, korzenie paproci, orzechy kokosowe, pędy palmowe, jagody lub ptasie i żółwie jaja. Po trzech dniach odrzucił daleko na pastwę sępów szczątki kozła, których odór stawał się nie do zniesienia. Szybko pożałował tego gestu, gdyż w rezultacie ściągnął na siebie czujną uwagę tych posępnych ptaszydeł. Od tej chwili, gdziekolwiek się udał, cokolwiek robił, towarzyszył mu zawsze w pewnej odległości bezlitosny areopag mięsistych głów i wyleniałych szyj. Ptaki leniwie uchylały się od kamieni i polan, którymi nieraz obrzucał je w nagłym ataku rozdrażnienia. Jakby one - sojusznicy śmierci - same były nieśmiertelne.

Nie liczył mijających dni. I tak z ust swoich wybawców dowie się przecież, iie czasu upłynęło od katastrofy „Virgi- nii”. Dlatego nigdy nie miał wiedzieć dokładnie, po ilu dniach, tygodniach czy miesiącach zaczęła mu ciążyć bezczyn­ność i bierne wpatrywanie się w horyzont. Fascynował go lekko wypukły, mieniący się i zielonkawy bezmiar oceanu. Zaczął się obawiać, źe ulega halucynacjom. Najpierw zapom­niał, że u jego stóp znajduje się płynna masa w nieustannym

ruchu. Widział w niej powierzchnię twardą i elastyczną: gdyby tylko zechciał, mógłby na nią skoczyć i odbić się od niej. Potem zaczął sobie wyobrażać, że jest na grzbiecie jakiegoś bajecznego zwierzęcia, którego głowa znajduje się po drugiej stronie horyzontu. Wreszcie zaczęło mu się wydawać, że wyspa, skały i lasy to powieka i rzęsy ogromnego oka, niebieskiego i wilgotnego, wpatrzonego badawczo w prze­stworza. Ta ostatnia wizja prześladowała go do tego stopnia, że musiał zaprzestać tego kontemplacyjnego wyczekiwania. Otrząsnął się i postanowił coś przedsięwziąć. Po raz pierwszy musnął go lęk przed pomieszaniem zmysłów, który od tej pory miał go już nie opuszczać.

* * *

Przedsięwziąć mógł tylko jedno: budowę statku o takiej wyporności, która pozwoliłaby przepłynąć na zachodni brzeg chilijski.

Tego dnia Robinson postanowił przezwyciężyć swoją nie­chęć i dostać się na wrak „Virginii”, żeby zabrać stamtąd narzędzia i materiały potrzebne do wykonania tego planu.

Z dwunastu bali związanych lianami zbudował prymitywną tratwę, która na spokojnym morzu sprawowała się całkiem nieźle. Odpychając się od dna potężną żerdzią, w czasie odpływu bowiem woda była płytka, dotarł aż do pierwszych skał, które pozwoliły mu posuwać się dalej. Znalazłszy się w monumentalnym cieniu wraku zakotwiczył tratwę i zaczął opływać statek dookoła, szukając dostępu na pokład. Kadłub, na którym nie znać było żadnych uszkodzeń, tkwił na ostrej skale, która go podpierała niczym cokół i prawdopodobnie zawsze była ukryta pod wodą. Słowem, gdyby załogi zaufała dzielnej „Virginii” i pozostała na międzypokładziu zamiast wychodzić na pokład zmywany przez fale, być może wszyscy by ocaleli. Robinson wspinając się po linie zwisającej z kluzy statku pomyślał, że może nawet znajdzie na pokładzie kapita­na Van Deyssela, którego pozostawił w kajucie rannego, lecz niewątpliwie przy życiu i w bezpiecznym miejscu. Zeskoczył na pokład szańcowy, do tego stopnia zawalony strzaskanymi i splątanymi masztami, rejami, kablami i wantami, że trudno mu było torować sobie przez nie drogę, i z miejsca spostrzegł trupa marynarza, który stał wtedy na wachcie, wciąż mocno

przywiązanego do kabestanu, niczym męczennik do pala. Nieszczęśnik, zmiażdżony straszliwymi uderzeniami, przed którymi nie mógł się uchylić, zginął na swoim posterunku, na próżno wołając na alarm.

Taki sam nieład panował w magazynach, ale tutaj przynaj­mniej nie wdarła się woda. Robinson znalazł ułożone w ku­frach zapasy biskwitów i suszonego mięsa. Zjadł wszystko, co się dało (przy braku słodkiej wody). Były co prawda gąsiory z winem i dżinem, lecz przyzwyczajenie do abstynencjiumoc- niło w nim naturalną niechęć organizmu do napojów sfermen­towanych. Kajuta była pusta, ale w pomieszczeniu nawigacyj­nym spostrzegł leżącego kapitana. Robinson zadrżał z radości widząc, że potężny mężczyzna jak gdyby usiłuje się podnieść słysząc wołanie. Więc jednak dwie osoby ocalały z katastrofy! W rzeczywistości głowa Van Deyssela, z której została tylko krwawa masa pokryta włosami, zwisała do tyłu poruszana dziwnymi drgawkami, które wstrząsały całym ciałem. Gdy Robinson stanął tam, gdzie dawniej znajdowały się drzwi prowadzące na kapitański mostek, poplamiony kaftan kapita­na rozchylił się i umknął stamtąd olbrzymi szczur, a za nim dwa mniejsze. Robinson oddalił się chwiejnym krokiem i zwy­miotował na zaśmiecony pokład.

Nigdy nie okazywał zbyt wielkiego zainteresowania ładun­kiem, który wiozła „Virginia”. Oczywiście pytał o to Van Deyssela, gdy tylko wsiadł na statek, ale nie nalegał, kiedy kapitan odpowiedział mu obrzydliwym żartem. Gruby kapi­tan wyjaśnił, że specjalizuje się w przewozie holenderskiego sera oraz guano, które to produkty łączy mazista konsystencja, żółtawy kołor i serowaty zapach. Robinson nie był więc wcaJe zdziwiony odkrywszy czterdzieści beczek prochu strzelnicze­go ustawionych ciasno pośrodku ładowni.

Znoszenie na tratwę i przewożenie na ląd wszystkich mate­riałów wybuchowych zajęło Robinsonowi wiele dni, połowę czasu tracił bowiem z powodu przypływu. Korzystając z tych przerw zabezpieczał proch przed deszczem przykrywając go daszkiem z liści palmowych, które przywalał kamieniami. Poza tym zabrał z wraku jeszcze dwie skrzynie biskwitów, lunetę, dwa muszkiety z krzemiennym zapłonem, pistolet dwururkę, dwie siekiery, toporek, młotek, strug, belę paku- łów i szeroką sztukę czerwonej etaminy, taniej materii, którą przeznaczał na ewentualną wymianę z tubylcami. W kapitań­

skiej kajucie znalazł słynną baryłkę z amsterdamerem za­mkniętą hermetycznie, a w niej wielką porcelanową fajkę w tym futerale z tytoniu, która nie stłukła się mimo swej kruchości. Załadował również na tratwę całą stertę desek, które zerwał z pokładu i przepierzeń statku. Na koniec w kajucie pierwszego oficera natknął się na Biblię (była w zupełnie dobrym stanie) i przewiózł ją na ląd, owinąwszy uprzednio w strzępek żagla, aby nie zamokła. Nazajutrz rozpoczął budowanie statku, który optymistycznie nazwał ,.Ucieczką'*.

Rozdział II

Na północnym zachodzie wyspy nadbrzeżne skały opadały stromo ku usłanej drobnym piaskiem zatoczce, do której dostęp umożliwiało usypisko odłamków skalnych porośnię­tych z rzadka wrzosem. Nad tym urwiskiem znajdowała się idealnie płaska polana. Robinson ułożył na niej wśród traw pień mirtu długości stu czterdziestu stóp, suchy i dorodny, z którego postanowił zbudować kadłub „Ucieczki”. Przeniósł tam narzędzia uratowane z „Virginii” i zdecydował, że urzą­dzi swoją stocznię na tym małym płaskowzgórzu, mającym tę wielką zaletę, że górowało nad morskim horyzontem, skąd miało nadejść ocalenie. Ponadto w pobliżu znajdował się wydrążony eukaliptus, który w razie czego można było natychmiast podpalić.

Przed przystąpieniem do pracy Robinson przeczytał na głos kilka stron Biblii. Wychowany w duchu sekty kwakrów, do której należała jego matka, nigdy nie był zagorzałym czytelni­kiem świętych tekstów. Lecz jego niezwykła sytuacja oraz przypadek przypominający tak bardzo zrządzenie Opatrznoś­ci, dzięki któremu otrzymał jako jedyny duchowy pokarm Księgę nad Księgami, kazały mu szukać na tych czcigodnych stronicach moralnego wsparcia, które było mu tak potrzebne. Tego dnia był przekonany, że w rozdziale IV Księgi Rodzaju, opowiadającym o potopie i budowie arki Noego, znalazł niewątpliwą aluzję do statku ocalenia, który miał wyjść spod jego rąk. Oczyściwszy z wysokich traw i krzewów przestrzeń potrzebną do pracy, wtoczył tam pień mirtu i wziął się do

obłamywania gałęzi. Następnie chwycił za siekierę, aby nadać drzewu kształt prostokątnej belki.

Pracował wolno, jakby po omacku. Jego jedynym przewod­nikiem były obrazy zapamiętane z wycieczek odbywanych w dzieciństwie na plac budowy łodzi rybackich nad brzegami Ouse w Yorku oraz wspomnienie spacerowej jolki, którą usiłował zbudować razem z braćmi, niestety bez powodzenia. Miał jednak do dyspozycji nieograniczony czas i popychała go do tej pracy nieodparta konieczność. Gdy go nachodziło zniechęcenie, porównywał swoją sytuację z losem więźnia piłującego jakimś prymitywnym narzędziem kraty w oknie albo żłobiącego paznokciami dziurę w ścianie celi - czuł się wtedy uprzywilejowany w swoim nieszczęściu. Trzeba dodać, że od chwili rozbicia statku nie prowadził kalendarza i miał zaledwie mgliste pojęcie o upływie czasu. W pamięci dnie nakładały mu się na siebie, podobne jak krople wo­dy ijCażdego ranka miał wrażenie, że zaczyna poprzedni dzień.A

Pamiętał doskonale, że cieśle znad Ouse części do przyszłe­go statku wyginali pod parą. Budowa urządzenia z kotłem zasilającym nie wchodziła jednak w rachubę, jedynym rozwią­zaniem było więc pracochłonne i delikatne łączenie poszcze­gólnych części obrabianych siekierą. Wykonanie dziobnicy i pawęży okazało się tak trudne, źe musiał zrezygnować z siekiery i delikatnie strugać drzewo nożem. Bał się panicz­nie, żeby nie zmarnować pnia mirtu, który szczęśliwym trafem dostarczył mu materiału na kadłub „Ucieczki”.

Sępy krążące nad wrakiem „Virginii” budziły w nim wyrzuty sumienia z powodu nie pochowanych dotąd zwłok kapitana i majtka. Ciągle odkładał na później to przerażające zadanie, jakim musiało być dla jednego człowieka przewiezie­nie na ląd ciężkich trupów znajdujących się w stanie rozkładu. Z kolei wyrzucając je za burtę mógł zwabić rekiny, które nie omieszkałyby zadomowić się w zatoce w oczekiwaniu na następną gratkę. Miał już dość sępów, które zwabił nieostroż­nie na samym początku i które od tamtej pory nie odstępowały go na krok. W końcu przyszło mu do głowy, że gdy ptaki i szczury oczyszczą do reszty zwłoki, zdąży jeszcze pozbierać czyste, suche kości, aby im ofiarować przyzwoity grób. Zwra­cając się do dusz nieboszczyków obiecał im nawet, że wzniesie kapliczkę i codziennie będzie się w niej modlił. Za jedynych

towarzyszy miał zmarłych, wypadało więc, aby zajęli w jego żydu uprzywilejowane miejsce.

Mimo usilnych poszukiwań nie udało mu się znaleźć na „Virgmii,> ani jednej śruby czy gwoździa. Nie rozporządzał również śrubokrętem, toteż spajanie części za pomocą kołków okazało się niemożliwe. Zadowolił się w końcu łączeniem drewnianych części przy pomocy otworów czopowych i czo­pów, które wycinał w jaskółczy ogon, żeby mocniej trzymały. Wpadł nawet na pomysł, aby hartować czopy w ogniu, a potem, po włożeniu w otwory, polewać je wodą, aby napęczniałe drewno trwale spoiło się ze sobą; drewno pękało setki razy pod wpływem ognia lub wody, mimo to Robinson niestrudzenie zaczynał wciąż od początku, poruszając się w jakimś somnambulicznym odrętwieniu, w którym nie było już miejsca na zmęczenie czy niecierpliwość.

* * *

Nagłe ulewy i białe smugi na horyzoncie zwiastowały zmianę pogody. Pewnego ranka na niebie na pozór przejrzys­tym jak zwykle pojawił się jakiś metaliczny odcień, który zaniepokoił Robinsona. Czysty dotąd błękit zamienił się w błę­kit matowy, ołowiany. Wkrótce niebo zaciągnęło się aż po horyzont zwartą pokrywą chmur, a pierwsze krople deszczu zabębniły o kadłub „Ucieczki”. Robinson udawał z początku, że nie zauważa tej niespodziewanej przeciwności losu, ale niebawem musiał zdjąć przemoczone ubranie, które swoim ciężarem krępowało mu ruchy. Schował je w bezpiecznym miejscu w wykończonej części kadłuba. Przez chwilę przyglą­dał się swemu ciału: było pokryte skorupą ziemi i brudu, a ciepła woda, która spływała po nim, tworzyła błotniste strumyczki. Jego rude owłosienie, posklejane w lśniące kos­myki, układało się pod wpływem deszczu wzdłuż ciała, pod­kreślając jego zwierzęcy wygląd. „Złota foka” - pomyślał i uśmiechnął się dwuznacznie. Potem oddał mocz, uznając za zabawne dołączyć swój skromny wkład do potopu zalewające­go wszystko dokoła. Nagle poczuł się jak na wakacjach 1 gdy biegł oślepiony kroplami deszczu i smagany podmuchami wiatru, aby schronić się pod drzewami, w nagłym przypływie dobrego humoru zrobił parę tanecznych kroków.

Deszcz nie przedarł się jeszcze przez tysiące zachodzących

na siebie daszków z listowia, choć bębnił w nie z ogłuszającym łoskotem. Para unosiła się z rozgrzanej ziemi i ginęła w liścias­tych sklepieniach. Robinson spodziewał się, że lada chwila deszcz przedrze się w końcu przez listowie i zaleje go. Ziemia pod jego stopami robiła się coraz bardziej grząska, choć ani kropla deszczu nie spadła mu na głowę i na ramiona. Pojął wreszcie, dlaczego tak się dzieje, zauważył bowiem, że po pniu każdego drzewa spływa strumyczek rowkami jakby specjalnie w tym celu wyżłobionymi w korze. W kilka godzin później między horyzontem a dolną krawędzią pokrywy chmur ukaza­ło się zachodzące słońce i skąpało wyspę w blasku pożogi, choć deszcz lał z nie słabnącą gwałtownością.

Poryw chłopięcej radości, który ogarnął Robinsona, opadł, gdy tylko przeminęło upojenie wywołane ciężką pracą. Czuł, że zapada w przepaść osamotnienia, nagi i opuszczony w tym apokaliptycznym krajobrazie, gdzie za jedyne towarzystwo miał dwa gnijące trupy na pokładzie wraku. Dopiero później miał zrozumieć sens tego doznania nagości przeżytego po raz pierwszy. Przecież ani klimat, ani jakiekolwiek poczucie wstydu nie zmuszało go do noszenia ubrań cywilizowanego człowieka. Do tej pory nosił je z przyzwyczajenia, ale rozpacz, jaką teraz odczuł, pozwoliła mu docenić wartość tej zbroi z wełny i lnu, którą społeczeństwo ludzkie okrywało go jeszcze przed chwilą. Nagość jest zbytkiem, na który może sobie pozwolić bez ryzyka tylko człowiek, którego otaczają ludzie życzliwi i bliscy. Dopóki nie dokona się przemiana w duszy Robinsona, nagość będzie dla niego zawsze śmiertelnie zuch­wałym doświadczeniem. Odarte z nędznych łachmanów, zni­szczonych , postrzępionych i brudnych, lecz wytworzonych przez całe tysiąclecia cywilizacji i przesiąkniętych człowieczeń­stwem - jego białe i bezbronne dało wvdane zostało na pastwę pierwotnej natury żywiołów. Wiatr, kaktusy, kamie­nie i bezlitosne słońce osaczały, napastowały, raniły swoją bezbronną ofiarę. Robinson czuł, że ginie. Czy jakieś ludzkie stworzenie zostało kiedykolwiek poddane tak okrutnej pró­bie? Po raz pierwszy oĄ rozbicia statku wyrwały mu się z ust słowa buntu przeciw zrządzeniom Opatrzności. „Panie - wyszeptał - jeśli nie odwróciłeś się całkiem od swego stworze­nia, jeśli nie chcesz, aby za chwilę załamało się pod brzemie­niem rozpaczy, którym je obarczyłeś - ukaż się. Daj mi jakiś znak, który potwierdzi twoją obecność przy mnie!” Czeka!

z zaciśniętymi wargami, jak pierwszy człowiek pod Drzewem Wiadomości, gdy cała ziemia była jeszcze miękka i wilgotna po ustąpieniu wód. I gdy deszcz ze zdwojoną siłą uderzył o Uście i wydawało się, że łada chwila wszystko rozpłynie się w obło­kach pary unoszących się nad ziemią, ujrzał nagle, jak na horyzoncie powstaje tęcza tak rozległa i lśniąca, że me mogło to być dziełem samej natury. Było to coś więcej niż tęcza, była to niemal pełna aureola i tylko dolny jej fragment zanurzał się w falach. Tęcza roztaczała swoich siedem cudownie intensyw­nych kolorów.

Ulewa ustąpiła równie nagle, jak się zaczęła. Robinson ubrał się i natychmiast odnalazł sens swojej pracy, odczuł jej gwałtowną potrzebę. Prędko pokonał w sobie to chwilowe, lecz pouczające załamanie.

* ★ ★

Zajęty był właśnie wyginaniem pod odpowiednim kątem wręgi, na którą napierał całym ciałem, gdy nagle wyczuł niejasno, że ktoś go obserwuje. Podniósł głowę i napotkał spojrzenie Tenna, psa z „Virginii”, setera angielskiego nie­zbyt rasowego, ale za to czułego jak dziecko. Tenn w chwili katastrofy znajdował się na pokładzie wraz z marynarzem pełniącym wachtę. Pies robił stójkę oddalony o jakieś dziesięć kroków, z postawionymi uszami i podniesioną lewą łapą. Robinsonowi ze wzruszenia zrobiło się ciepło na sercu. Tym razem dowiedział się z całą pewnością, że nie on jeden uratował się z katastrofy. Zrobił parę kroków w stronę zwierzęcia i wymówił kilkakrotnie jego imię. Tenn należał do jednej z tych ras psów, które objawiają żywą i nieodpartą potrzebę ludzkiej obecności, ludzkiego głosu i dotyku. Było więc dziwne, że nie rzucił się ku Robinsonowi ze skomleniem, z nastroszoną sierścią i nieprzytomnym biciem ogona. Robin­son był zaledwie o kilka kroków, gdy pies zaczął się cofać, warcząc z nienawiścią i pokazując zęby. Potem zrobił gwał­towny obrót i uciekł jak szalony, kryjąc się w zaroślach. Robinson wyniósł z tego spotkania poczucie zawodu, ale i odrobinę radości, która pomogła mu przeżyć kilka nastę­pnych dni. Niezrozumiałe zachowanie Tenna odwróciło jego uwagę od „Ucieczki1', dostarczając mu nowego tematu do rozmyślań. Czyżby nieszczęsne zwierzę oszalało na skutek

przerażenia i cierpień doznanych w czasie katastrofy? A może rozpacz psa po śmierci kapitana była tak głęboka, że nie mógł już znieść obecności innego człowieka? Przyszła mu do głowy jeszcze inna myśl, która go napełniła przerażeniem: może jego pobyt na wyspie trwał już tak długo, że naturalną koleją rzeczy zwierzę po prostu zdziczało? Ile dni, tygodni, miesięcy mogło upłynąć od katastrofy „Virgimi'. Robinsonowi zakłóciło się w głowie, gdy zadał sobie to pytanie. Wydawało mu się, że rzuca kamień w głąb studni i czeka na próżno, aż rozlegnie się odgłos jego upadku na dno. Przysiągł sobie, że od tej chwili będzie zaznaczał nacięciem na drzewie każdy miniony dzień, a krzyżykiem każdy miesiąc. Potem zapomniał o tej sprawie, tak go pochłonęła budowa „Ucieczki”.

Powoli przybierała ona kształt szerokiego, ciężkiego kutra z nieznacznie uniesionym dziobem, o pojemności pięciu-sześ- ciu ton. Takie obciążenie było niezbędne, jeśli wyprawa na chilijskie wybrzeże miała mieć jakiekolwiek szanse powodze­nia. Robinson zdecydował się na jeden maszt z trójkątnym łacińskim żaglem o dużej powierzchni, łatwym wszakże do manewrowania dla jednoosobowej załogi i dostosowanym zwłaszcza do wiatrów bocznych, których przewagi należało się spodziewać podczas żeglugi na wschód. Maszt będzie prze­chodził przez nadbudówkę pod pokład i zostanie osadzony w kilu, dzięki czemu będzie całkowicie spojony z kadłubem. Przed przymocowaniem pokładu Robinson po raz ostatni przesunął dłonią po wewnętrznej gładkiej i zwanej powierzch­ni burt statku i z radością wyobraził sobie, jak naturalnym biegiem rzeczy w miejscach złączeń pojawią się kropelki wody, kiedy statek po raz pierwszy zostanie spuszczony na wodę. Minie wiele dni, zanim drzewo zanurzone w wodzie napęcznieje i kadłub stanie się szczelny. Wiele tygodni zawzię­tej pracy zabrało mu budowanie pokładu podtrzymywanego przez belki łączące boki kadłuba, lecz nie można było z tego zrezygnować, w przeciwnym bowiem razie statek nie mógłby pływać w złą pogodę, a poza tym należało też jakoś zabezpie­czyć zapasy niezbędne dla utrzymania przy życiu jednej osoby w czasie podróży.

Przy wszystkich tych pracach Robinson odczuwał dotkliwie brak piły. Narzędzie to, którego nie można zrobić z byle czego, oszczędziłoby mu wiele miesięcy pracy siekierą i no­żem. Przebudziwszy się pewnego ranka stwierdził, że padł

ofiarą własnej obsesji: słyszał dźwięk, jaki mogła wydawaj 1 jedynie pracująca piła. Chwilami hałas przydcha), jak gdyby ktoś zmieniał ustawienie piły, po czym znów się odzywał z monotonną regularnością. Robinson wydostał się ostrożnie 7. wgłębienia w skale, gdzie przywykł sypiać, i wilczym krokiem zbliżał się do źródła hałasu, starając się przygotować na wzruszenie, jakie go czekało, gdyby się znalazł twarzą w twarz z istotą ludzką. Wreszcie u stóp palmy odkrył olbrzymiego kraba, który ściskał w kończynach orzech koko­sowy i piłował go swoimi szczypcami, W koronie drzewa na wysokości dwudziestu stóp inny krab podcinał orzechy, które spadały na ziemię. Nadejście rozbitka bynajmniej nie stropiło dwóch skorupiaków, które dalej obojętnie wykonywały swoją hałaśliwą robotę.

Scena ta wzbudziła w Robinsonie głęboką odrazę. Powrócił na swoją polanę utwierdzony w przekonaniu, że ta ziemia jest mu obca, że działają na niej jakieś nieczyste moce i że jego statek, którego potężną i sympatyczną sylwetkę dostrzegał przez janowce, to jedyna rzecz, która go wiąże z życiem.

Nie miał lepiku ani nawet smoły, aby powlec boki kadłuba, zabrał się więc do przeróbki żywicy metodą, jaką zaobserwo­wał w stoczniach nad Ouse. W tym celu musiał wydąć niemal doszczętnie mały zagajnik ostrokrzewów, który zauważył zaraz po rozpoczęciu pracy nad masztem. Przez czterdzieści pięć dni zdzierał z drzewek zewnętrzną korę, a drugą warstwę kory zdejmował tnąc ją na pasy. Następnie długo gotował w kociołku włóknistą białą masę, która powoli przekształcała się w gęstą, mazistą ciecz. Potem jeszcze raz postawił kociołek na ogniu i na gorąco rozprowadzał ją po kadłubie statku.

,,Ucieczka” była gotowa, a długa historia jej budowy została raz na zawsze wypisana na ciele Robinsona. Skalecze- nia, oparzenia, zadraśnięcia, odciski, niezmywalne plamy, stwardniałe blizny opowiadają o długiej i upartej walce uwień- czoncj przysadzistym, uskrzydlonym stateczkiem. Chociaż nie prowadzi! dziennika, wystarczyło, by spojrzał na swoje ciało, a zaraz powracały wspomnienia.

Zacząi przygotowywać zapasy potrzebne na drogę. Lecz szybko porzucił to zajęcie, gdyż doszedł do wniosku, powinien najpierw zwodować swój nowy statek, aby spraw­dzić, jak rrzyma się na wodzie i czy nic przecieka. Powstrzy­mywał go jednak głuchy lęk przed niepowodzeniem, przed

nieoczekiwanym dosem, który mógł unicestwić wszystkie szanse tego przedsięwzięcia, na które postawił swoje życie. Wyobrażał sobie, żc przy pierwszych próbach wyjdą na jaw jakieś zasadnicze wady „Ucieczki”, na przykład zbyt duże zanurzenie - będzie wtedy mało zwrotna i byle fala ją zatopi, albo przeciwnie, zanurzenie będzie niedostateczne i statek przewróci się przy pierwszym przechyle. W jego najkoszmar­niejszych wizjach „Ucieczka”, ledwie dotknąwszy powierzch­ni wody, szła na dno jak ołowiany ciężarek, a on z twarzą zanurzoną w wodzie patrzył, jak kolebiąc się tonie w zielonka- wych, coraz mroczniejszych głębinach.

Wreszcie zdecydował się przystąpić do wodowania, choć odwlekał je tak długo, nękany niejasnymi przeczuciami. Nie był więc specjalnie zdziwiony, kiedy się okazało, że przecią­gnięcie po piasku kadłuba ważącego zapewne ponad tysiąc funtów jest rzeczą niemożliwą. Niepowodzenie to ukazało mu całą wagę problemu, którego dotąd nie wziął sobie do serca. Pozwoliło mu odkiyć ciekawy aspekt głębokiej przemiany, jaka dokonała się w jego umyśle pod wpływem samotnego życia. Pole jego uwagi jakby się pogłębiło i skurczyło zarazem. Myślenie o wielu rzeczach jednocześnie, a nawet przerzucanie się z jednego tematu rozmyślań na inny przychodziło mu z coraz większym trudemI Odkrył w ten sposób, żc drugi człowiek jest potężnym czynnikiem powodującym rozprosze­nie naszej uwagi, nic tylko dlatego, że nieustannie nam przeszkadza i odrywa nas od tego, o czym w danej chwili myślimy, lecz dlatego również, że sama możliwość jego nadej­ścia rzuca mgliste światło na przedmioty znajdujące się na marginesie naszej uwagi, które jednakże w każdej chwili mogą się stać jej ośrodkigru Ta marginesowa i jakby widmowa obecność rzeczy, którymi się bezpośrednio nie zajmujemy, powoli zacierała się w umyśle Robinsona. Był teraz otoczony przedmiotami poddanymi prawu: wszystko albo nic - i właś­nie dlatego, pochłonięty budową „Udeczki”, stracił zupełnie z oczu sprawę jej wodowania. Należy dodać, że umysł jego zaprzątnięty by! również przykładem arki Noego, która stała się dla niego jak gdyby pierwowzorem „Udeczki”. Arka została zbudowana w głębi lądu, daleko od brzegu, gdzie czekała, aż woda dotrze do niej spadając z nieba lub spływając ze szczytów gór.

Próbował jeszcze wsuwać pod kadłub okrąglaki, żeby go

rzetoczyć, tak jak to robiono na jego oczach z kolumnami przy budowie katedry w Yorku, a kiedy i to mu się nie udało, ogarnęła go hamowana z początku, a potem zawrotna panika. Statek ani drgnął, Robinson osiągn^ tylko tyle, że wgniótł jedną z wręg podważając ją drągiem opartym o polano. Po trzech dniach wysiłków zmęczenie i wściekłość zmąciły mu wzrok. Pomyślał wtedy, że jest już tylko jeden sposób, aby się udało to wodowanie. Skoro nie potrafi zepchnąć „Ucieczki” na wodę, to może uda mu się sprawić, aby woda podpłynęła pod statek. Wystarczy w tym celu wykopać coś w rodzaju kanału, który będzie prowadził od brzegu aż do miejsca budowy statku, pogłębiając się stopniowo, aż w końcu pewne­go dnia statek zakołysze się w kanale, do którego wedrze się z bulgotem woda przypływu. Zabrał się natychmiast do pracy. Później, gdy już ochłonął, zmierzył odległość dzielącą statek od brzegu, a przede wszystkim wysokość, na której się znajdował w stosunku do poziomu morza. Kanał musiałby mieć sto dwadzieścia jardów długości i wrzynać się w skalisty brzeg na głębokość ponad stu stóp. Żeby dokonać tak giganty­cznego przedsięwzięcia, Robinsonowi nie starczyłoby z pew­nością wszystkich lat życia, jakie mu jeszcze w najlepszym razie pozostały. Poddał się.

* * *

Oleiste kręgi rozeszły się po powierzchni szlamu, nad którą tańczyły chmary moskitów: to warchlak przywarł do matczy­nego boku, wynurzywszy tylko swój nakrapiany ryjek. Stadka pekari zajmowały bajoro na bagnach na wschodnim wybrzeżu wyspy. Chroniły się tu w najgorętszych godzinach dnia. Maciora drzemała w roślinnym bezruchu, zupełnie niewidocz­na na tle błota, za to jej potomstwo, chrząkając przenikliwie, szamotało się i bilo nieustannie. Kiedy promienie słońca zaczęły już padać ukośnie, maciora nagle otrząsnęła się zodrę- twienia i z wielkim wysiłkiem wciągnęła swoje ociekające cielsko na pasemko suchego gruntu, podczas gdy małe wście­kle przebierały nóżkami i krzyczały przeraźliwie, usiłując się wydobyć z wsysającego je błota. W końcu całe stadko ruszyło gęsiego z wielkim hałasem, łamiąc gałęzie i tratując zarośla.

Wtedy z kolei ożył posąg pokryty szlamem i wśliznął się między trzciny. Robinson zapomniał już, jak dawno temu

zostawił gdzieś na kolczastym krzaku ostatni strzępek odzie­nia. I tak zresztą nie musiał się już obawiać słonecznego żaru, plecy, boki i uda miał bowiem pokryte skorupą zaschniętych ekskrementów. Broda splątała mu się z włosami i twarz ginęła w tej nastroszonej mierzwie. Ręce zamieniły się w haczykowa­te kikuty, które shiżyły mu już tylko do chodzenia, bo gdv czasem próbował stanąć na nogach, zaraz mu się kręciło w głowie. Czuł słabość, łagodną słodycz piasków i bagien wyspy, przede wszystkim jednak zerwała się w nim w środku jakaś mała sprężynka, cosgrawiło, że poruszał się już wyłącz­nie pełzając na brzuchu/Zrozumiał, że z człowiekiem dzieje się podobnie jak z rannym podczas ulicznych zamieszek czy rozruchów: stoi dopóty, dopóki podtrzymuje go napierający tłum, lecz gdy tłum się rozstąpi, natychmiast osuwa się na ziemięj Tłum braci, który go podtrzymywał w tym, co ludzkie, choć on sam nie zdawał sobie z tego sprawy, nagle odsunął się od niego i Robinson poczuł tylko, że nie ma już siły utrzymać się na nogach. Pełzał z nosem przy ziemi, zżerając różne paskudztwa. Robił pod siebie i coraz chętniej kładł się w swoje ciepłe, miękkie odchody. Ruszał się coraz mniej, a trasa jego krótkich wędrówek wiodła zawsze do bajora. Tam pozbywał się swego ciała, w wilgotnych, gorących objęciach błota, uwalniał się od siły ciążenia, podczas gdy zabójcze opary gnijących wód zamraczały mu umysł. Tylko oczy, nos i usta wystawały mu z pływającego dywanu żabiego skrzeku. Wy­zwolony z wszelkich ziemskich więzów, wpatrywał się w bez­myślnym rozmarzeniu w okruchy wspomnień wynurzających się z przeszłości i tańczących po niebie w splotach nieruchome­go listowia. Powracały zaciszne godziny, które jako dziecko spędzał przycupnięty w głębi mrocznego ojcowskiego sklepu z wełnami. Spiętrzone bele materiałów tworzyły wokół niego miękką fortecę wchłaniającą niepostrzeżenie hałasy, światło, stuki i przeciągi. W tej zamkniętej przestrzeni unosił się zawsze ten sam zapach kurzu, lakieru i potu zmieszany z wonią piżma, którego pan Cruzoe przez okrągły rok używał na uporczywy katar. Robinson uważał, że temu nieśmiałemu człowieczkowi, który bał się zimna i wiecznie tkwił przy wysokim pulpicie albo pochylał lorgnon nad książką rachun­kową, zawdzięcza tylko swoje czerwone włosy, całą resztę dziedzicząc po matce, kobiecie władczej. Teraz, kiedy bajoro uświadomiło mu|skłonność do zamykania się w sobie i do

rezygnacji ze świata zewnętrznego! zrozumiał, że jest synem i

skromnego sukiennika z Yorku daleko hardziej, niż przypusz- ; czai.

Podczas długich godzin mętnych medytacji rozwijał filozo-

fię, która mogła być równie dobrze filozofią tamtego nicpokai- j

nego człowieka. Istnieje tylko przeszłość i tylko ona ma jakąś •

wartość. Teraźniejszość liczy się tylko jako źródło wspom- '

nieri, fabryka przeszłości. Warto żyć tylko dla powiększenia i

tego bezcennego kapitału. Wreszcie nadchodzi śmierć - jest ;

ona upragnioną chwilą. Odtąd będzie można się cieszyć tą ■' kopalnią zgromadzonego złota. Wieczność została nam dana

po to, abyśmy mogli jeszcze raz przeżywać nasze życie doglęb- ę nie, z większą uwagą, zrozumieniem i wrażliwością, niż było

to możliwe w zgiełku teraźniejszości. ]

* * *

Szczypał właśnie kępę rzeżuchy w wyschniętym korycie

rzeki, gdy nagle posłyszał muzykę. Była to wyraźna, choć )

nierzeczywista niebiańska symfonia, chór kryształowych glo- ;|

sów, któremu towarzyszyły akordy harfy i vioii da gamba. 1

Robinson uznał, że to zapewne muzyka z nieba i że zostało mu 1

niewiele życia, o ile już nie jest martwy. Lecz uniósłszy głowę 1

ujrzał, że na wschodnim krańcu horyzontu ukazuje się biały J

żagiel. Jednym susem dopadł placu budowy „Ucieczki”, Jj

gdzie walały się jego narzędzia, i prawie od razu udało mu się -1

znaleźć zapalniczkę. Potem rzucił się do wydrążonego euka- j

liptusa. Zapalił wiązkę chrustu i wepchnął ją do gardzieli, '3

która otwierała się w pniu tuż nad ziemią. Buchnął strumień I

ostrego dymu, lecz wyglądało na to, że nieprędko zajmie się 'H

cały pień. |

Zresztą nie było to już potrzebne. Statek wziął kurs na J

wyspę i płynął prosto do Zatoki Ocalenia. Nie ulegało wątpli- &

wości, że rzud kotwicę tuż przy plaży i zaraz potem oderwie ą

się od niego szalupa. Robinson, wrzeszcząc jak opętany, biegał ' i

na wszystkie strony w poszukiwaniu spodni i koszuli, które j znalazł w końcu pod kadłubem ,,Ucieczki”, Potem popędził na plażę, usiłując po drodze zedrzeć z twarzy mierzwę włosów, która ją pokrywała. W silnych podmuchach północno- wschodniej bryzy statek kołysał się z wdziękiem, skłaniając wszystkie swe żagle ku spienionym grzbietom fal. Bvł to jeden

z owycli starych galeonów hiszpańskich, które przewoziły niegdyś do ojczyzny kamienie i metale szlachetne z Meksyku, Robinsonowi wydawało się nawet, że podwodna część statku, którą widać było teraz za każdym razem, kiedy fala odsłaniała burtę poniżej linii zanurzenia, ma istotnie kolor złota. Statek był w gali i na szczycie głównego masztu łopotała dwubarwna żółto-czarna flaga. Robinson, w miarę jak statek się zbliżał, coraz wyraźniej dostrzegał mieniący się tłum na pokładzie, na przednim kasztelu i tylnym pomoście. Wydawało się, że jakieś wspaniałe święto roztacza tam swój przepych, Muzyka dobie­gała z pokładu szańcowego, który zajmowała mała orkiestra smyczkowa i chór dziecięcy w białych szatach. Pary tańczyły dostojnie wokół stołu ze złotą i kryształową zastawą. Nikt nie zdawał się dostrzegać rozbitka ani nawet brzegu, wzdłuż którego przepływał teraz statek w odległości niecałego kabla. Robinson biegł za nim plażą. Darł się, machał rękami, schylał się, aby podnieść kamień, i rzucał nim w kierunku statku. Upadł, podniósł się, znowu upadł. Żaglowiec znajdował się teraz na wysokości pierwszych wydm. Laguny ciągnące się za plażą zatrzymały Robinsbna. Rzucił się w wodę i płynął ze wszystkich sił w stronę statku. Widział iuż tvlko masvw ozdobionego brokatem tylnego kasztelu, z którego spoglą­dała ku niemu młoda dziewczyna, wsparta na łokciach. Robin­son widział jej twarz z nieprawdopodobną wyrazistością. Była młodziutka, czuła, wrażliwa, lecz jak gdyby już naznaczona jakimś piętnem. Rozjaśniał ją uśmiech blady, sceptyczny i pełen rezygnacji. Robinson znał to dziewczę. Był tego pewien. Ale któż to mógł być? Otworzył usta chcąc ją zawołać. Słona woda wdarła mu się do gardła, Otoczył go zielonkawy mrok, w którym zdążył jeszcze zobaczyć wykrzywiony pysk małej, umykającej tyłem płaszczki.

* * *

Słup ognia wyrwał go z odrętwienia. Jak zimno! Czy to możliwe, że morze wyrzuciło go po raz drugi na ten sam brzeg? W górze, na zachodnim skalistym brzegu eukaliptus jak pochodnia płonął w ciemnościach. Robinson zataczając się ruszył do tego źródła światła i ciepła.

A więc ren sygnał, który miał obiec ocean i zaalarmować

resztę ludzkości, zdołał przyciągnąć tylko jego samego ~ jego jednego. O ironio losu!

Spędził noc skulony w trawie z twarzą zwróconą ku rozża­rzonej jamie migocącej płomieniami, która otwierała się u na- sady drzewa, i przysuwał się do ognia, w miarę jak słabnął jego żar. Dopiero o pierwszym brzasku udało mu się przypomnieć sobie nazwisko, a raczej imię dziewczęcia z żaglowca. To była Lucy, jego młodsza siostra, zmarła w młodości przed dziesię­cioma laty. Miał dowód, że ów statek z ubiegłego wieku był tylko wytworem chorej wyobraźni.

Wstał i popatrzył na morze. Ta metaliczna równina, prze­szyta pierwszymi strzałami słońca, była jego pokusą, jego pułapką, jego opium. Mało brakowało, a - poniżony najpierw

- zostałby przez morze wydany mrokom własnego obłędu, Należało znaleźć siły, aby się od niego uwolnić - pod groźbą śmierci. Za nim leżała wyspa, ogromna i dziewicza, pełna skromnych obietnic i surowych napomnień. Znowu weźmie w ręce swój los. Będzie pracował. Odrzuciwszy marzenia posiądzie wreszcie swą oblubienicę - nieubłaganą samotność.

Odwrócił się tyłem do oceanu i wszedł pomiędzy głazy usiane srebrnymi ostami, które wiodły w głąb wyspy.

Rozdział III

Najbliższe tygodnie Robinson poświęcił na metodyczne po­znawanie wyspy oraz sporządzanie inwentarza jej zasobów. Policzył wszystkie rośliny jadalne i zwierzęta, które mogły mu się na coś przydać, źródła wody i naturalne kryjówki. Na szczęście wrak „Virginii” nie rozpadł się jeszcze doszczętnie w czasie nawałnic ostatnich miesięcy, chociaż zniknęły całe płaty kadłuba i pokładu. Zwłoki kapitana i majtka zmyła woda, z czego Robinson się ucieszył, choć jednocześnie odczuwał głębokie wyrzuty sumienia. Obiecywał im grób, teraz wystarczyło postawić nagrobek. Główny magazyn urzą­dził w grocie w skalistym masywie środkowej części wyspy. Zgromadził tam wszystkie rzeczy wydane z wraku, nie rezy­gnując z niczego, co dało się przenieść, bo nawet najmniej przydatne przedmioty miały w jego oczach waność relikwii wspólnoty ludzkiej, z której został wygnany. Najpierw złożył w najgłębszym zakątku groty czterdzieści beczek prochu strzelniczego. Potem umieścił w niej trzy kufry z ubraniem, pięć worków ze zbożem, dwa kosze z porcelaną i srebrami, kilka koszy z najrozmaitszymi przedmiotami, takimi jak świeczniki, ostrogi, biżuteria, lupy, lunety, noże, mapy mor­skie, lustra, kości do gry, laski, gąsiory etc., skrzynię, a w niej części osprzętu: liny, bloki, latarnie, wędki, pływaki etc., wreszcie szkatułkę ze złotymi, srebrnymi i miedzianymi mo­netami. Książki, które znalazł rozrzucone w kabinach, były tak zniszczone przez wodę morską i deszcz, że drukowane teksty zostały z nich dokładnie zmyte. Robinson doszedł

jednak do wniosku, że po wysuszeniu na słońcu będzie mógł używać tych białych stronic na prowadzenie dziennika, o ile znajdzie płyn, który zastąpi atrament Dostarczyły mu go niespodziewanie ryby, od których roiło się przy skalistym brzegu na wschodzie. Diodon, groźny z powodu potężnej uzębionej szczęki i parzących kojców, które jeżą mu się na ciele, gdy tylko poczuje niebezpieczeństwo, ma tę ciekawą właściwość, że w jednej chwiJi potrafi się nadąć powietrzem i zaokrąglić jak kula. Nagromadziwszy powietrze w brzuchu może pływać na grzbiecie i nic wydaje się bynajmniej, aby mu było niewygodnie w tej zaskakującej pozycji.Poruszając kijem jedną z tych ryb wyrzuconą na piasek, Robinson stwierdził, że wszystko, cokolwiek się zetknie z jej sflaczałym Jub wzdętym brzuchem, zabarwia się na niezwykle trwały karminowy kolor. Złowił większą ilość tych ryb i skosztowawszy ich mięsa, delikatnego i kruchego jak mięso kurczęcia, wycisnął przez płótno mazistą ciecz wydzielaną przez pory ich brzucha, otrzymując w ten sposób farbę o okropnym zapachu, lecz pięknej czerwonej barwie. Nie zwlekając ani chwiJi, zaostrzył starannie pióro sępa i o mało nie popłakał się z radości, kiedy na kartce papieru skreślił pierwsze słowa. Poczuł nagle, że wydobywa się częściowo z otchłani zezwierzęcenia, w której był pogrążony, i że święty akt pisania przywraca go światu duchowemu. Odtąd niemal codziennie otwierał swój dzien­nik, bynajmniej nie w tym celu, aby notować drobne czy doniosłe wydarzenia swego materialnego żywota - o te nie dbał wcale - lecz po to, by powierzyć mu medytacje, rozwój swego żyda wewnętrznego, wspomnienia, które wynurzały się z przeszłośd, oraz uwagi, jakie mu się w związku z tym nasuwały.

Otwierała się przed nim nowa epoka, a raczej rozpoczynało się dla niego prawdziwe życie na wyspie, po upadkach, których się wstydził i o których usiłował zapomnieć. Dlatego też, gdy postanowił założyć kalendarz, nie przejął się tym wcale, ze mc potrafi obliczyć czasu, jaki upłynął od katastrofy „Virginii”. Wydarzenie to miało miejsce 30 września 1759 roku, około drugiej w nocy* ^Pomiędzy tą datą a pierwszym dniem, który Robinson zaznaczył nadęciem na pniu uschnię­tej sosny, zawierało się nieokreślone, nic nazwane urwanie,: wypełniane szlochem i ciemnością. Czuł się oddęry od ludz­kiego kalendarza, tak jak był oddzielony od ludzi bezmiarem

wód; zmuszony był żyć na wysepce czasu, tak jaki na wyspie w przestrzeni.

Poświęcił kilka dni na sporządzenie mapy wyspy, którą uzupełniał i wzbogacał później na podstawie swych obserwa­cji. Zdecydował się w końcu ochrzcić na nowo tę ziemię, którą pierwszego dnia nazwał Wyspą Rozpaczy - imieniem, które ciążyło jak hańba. Przy lekturze Biblii uderzył go cudowny paradoks: religia czyni z rozpaczy grzech niewybaczalny, a z nadziei jedną z trzech cnót teologicznych; postanowił więc, że odtąd nazywać będzie wyspę melodyjnym i słonecznym imieniem Speranza, imieniem, które ponadto budziło w nim grzeszne wspomnienie ognistej Włoszki poznanej niegdyś, gdy był studentem na uniwersytecie w Yorku. To skojarzenie, które powierzchowny umysł uznałby za blużniercze, nie kłóciło się z jegp prostą i głęboką pobożnością. Wydawało mu się zresztą, gdy w odpowiedni sposób patrzy! na zarys kontu­rów wyspy, że przedstawia ona jak gdyby bezgłowe dało kobiety z profilu, siedzącej na podkurczonych nogach, w po­stawie nacechowanej poddaniem, strachem lub zwykłą nie- dbałością. Myśl ta musnęła go i rozwiała się, ale miała jeszcze do niego powrócić.

Przeglądając worki z ryżem, kukurydzą, żytem i jęczmie­niem, uratowane z „Virginii”, doznał ciężkiego zawodu. Myszy i chomiki zjadły część zapasów, zostawiając tylko plewy z odchodami. Część została zniszczona przez wodę deszczową i morską i zżarta pleśnią. Uciążliwe przebieranie ziarenka po ziarenku pozwoliło mu w końcu uratować oprócz ryżu - nietkniętego, lecz nie nadaiacego się ped uprawę - dziesięć galonów żyta, sześć galonów jęczmienia i cztery galony kukurydzy. Nie pozwolił sobie na zjedzenie choćby jednego ziarenka zboża. Chciał je zasiać, gdyż przywiązywał nieskończenie wielką wagę do chleba- symbolu życia, jedyne­go pożywienia, o którym jest mowa w Ojcze Nasz, tak jak do wszystkiego, co mogło go jeszcze wiązać ze wspólnotą ludzką. Wydawało mu się również, że chleb, który da mu ziemia Speranzy, będzie namacalnym dowodem, iż zaakceptowała go ona, tak jak i on zaakceptował tę bezimienną wyspę, na którą rzudł go przypadek.

Wypalił kilka akrów łąki na południowym brzegu wyspy w dniu, kiedy wiatr wiał od zachodu, zaczął orać ziemię i siać swe trzy zboża, posługując się przy rym motyką sporządzoną

z kawałka żelaznej płytki z „Virginii”, w której udało mu się wywiercić dziurę i umocować trzonek. Obiecał sobie, że pierwsze żniwa uzna za sąd natury, czyli Boga, nad pracą swoich rąk.

Ze zwierząt żyjących na wyspie z całą pewnością najprzy­datniejsze, gdyby się je dało oswoić, mogły się okazać kozy i koźlęta, których było tu bardzo wiele. Jednak kozy, choć pozwalały dość łatwo zbliżać się do siebie, broniły się zaciekle, gdy wyciągał rękę, aby je wydoić. Zbudował więc zagrodę, przymocowując do pali poziome żerdzie, które następnie przeplótł lianami. Zamknął tam młode koźlęta, a te mecze­niem zwabiły swoje matki. Robinson wypuścił wtedy młode i odczekał kilka dni, a wówczas kozy, którym zbyt już dokuczały wymiona, skwapliwie pozwoliły się wydoić. Tak więc po obsianiu swej ziemi stworzył z kolei na wyspie zaczątek trzody. Jak ludzkość za dawnych czasów, przeszedł z etapu zbieractwa i myślistwa na etap rolnictwa i hodowli.

Jednak daleko było jeszcze do chwili, kiedy wyspa ukaże mu się jako ziemia dziewicza, którą on zdoła ujarzmić, a potem obłaskawić, czyniąc z niej w pełni ucywilizowane środowisko. Ani jeden dzień nie upływał bez jakiegoś przykrego lub nieprzewidzianego zdarzenia ożywiającego trwogę, która po­jawiła się w nim, odkąd zrozumiał, że tylko on jeden ocalał z katastrofy, i poczuł się osierocony przez ludzkość. Poczucie osamotnienia, złagodzone widokiem pól uprawnych, zagrody dla kóz, pięknie ułożonych zapasów i dumnym wyglądem arsenału, schwyciło go za gardło w dniu, kiedy przyłapał wampira siedzącego na karku koziołka i wysysającego zeń krew. Szponiaste i postrzępione skrzydła potwora niczym śmiertelny cahin przykrywały koziołka słaniającego się na nogach z osłabienia. Innym razem, gdy zbierał muszle na wynurzonych do połowy skałach, prosto w twarz chlusnęła mu woda. Nieco oszołomiony uderzeniem zrobił kilka kroków, lecz zatrzymało go następne chiuśnięcie, które znowu z diabeł- ską precyzją trafiło go prosto w twarz. Natychmiast ścisnęło mu serce dobrze znane uczucie trwogi, którego tak się lękał. Opuściło go ono tylko częściowo, gdy w załomie skalnym odkrył małą szarą ośmiornicę, która miała zadziwiającą zdol­ność wyrzucania wody pod dowolnym kątem za pomocą czegoś w rodzaju syfonu.

W końcu pogodził się z nieuniknioną obecnością swej ,>rady

administracyjnej”, jak w dalszym ciągu nazywał stado sępów, które zdążyły się już przywiązać do jego osoby. Gdziekolwiek szedł, cokolwiek robił, wszędzie mu towarzyszyły: garbate, wolaste, wyłysiałe, czyhające oczywiście nie na jego śmierć, jak przypuszczał w chwilach załamania, iecz na wszelkie jadalne odpadki, jakie wyrzucał w dągu dnia.

Chociaż w końcu udało mu się przyzwyczaić do ich obec­ności, z coraz większym trudem znosił widok ich okrutnych, odpychających obyczajów. Ich starcze obleśne akty miłosne obrażały jego przymusową czystość. Pełen oburzenia smutek wypełniał mu serce, gdy widział, jak samiec po kilku grotesko­wych podskokach deptał z całych sił samicę, a potem zaciskał swój haczykowaty dziób na łysym i krwistym karku partnerki, podczas gdy ich kupry łączyły się w bezwstydnym pocałunku. Pewnego dnia spostrzegł, że jeden z sępów, mniejszy od innych i zapewne młodszy, jest ścigany i maltretowany przez pozostałe. Atakowały go uderzeniami dziobów, pazurów, skrzydeł, wreszcie przyparły go do skały. Nagle ataki ustały, jak gdyby ofiara zaczęła błagać o łaskę lub Hab do zrozumienia prześladowcom, że poddaje się ich żądaniom. Młody sęp wyciągnął wyprostowaną szyję ku ziemi, zrobił machinalnie trzy kroki, po czym zatrzymał się wstrząsany konwulsjami i zwymiotował na kamienie porcję rozkładającego się, na wpół strawionego mięsa - dowód samotnie spałaszowanej uczty, na której, na swe nieszczęście, został przyłapany przez współple- mieńców. Sępy rzuciły się na nieczystości i zżarły je, potrąca­jąc się nawzajem.

Tego ranka Robinsonowi złamała się motyka i uciekła mu najlepsza mleczna koza. A ta scena dobiła go ostatecznie. Po raz pierwszy od wielu miesięcy załamał się i uległ pokusie bajora, ścieżką pekari prowadzącą na bagna położone na południowym wybrzeżu dotarł nad błotnistą kałużę, gdzie już tyle razy mącił mu się umysł. Ściągnął odzienie i zanurzył się w płynnym błocie.

W cuchnących oparach, w których unosiły się chmary komarów, z wolna rozluźniał się krąg prześladujących go uporczywie ośmiornic, wampirów i sępów. Czas i przestrzeń rozpłynęły się i jakaś twarz zarysowała się na pochmurnym niebie obrzeżonym listowiem, które było jedyną rzeczą, jaką widział... Spoczywał w bujającej się kołysce, nad którą był rozpięty baldachim z muślinu. Tvlko maleńkie raczki wysta*

wały mu z powijaków białych jak kwiat lilii, okrywających go od stóp do głów. Wokół rozbrzmiewał szmer słów i domowych odgłosów składających się na znajomą atmosferę domu, w któ­rym się urodził. Mocny i dźwięczny głos matki przeplatał się z wiecznie zbolałym falsetem ojca, ze śmiechem braci i sióstr.

Nie rozumiał, o czym mówiono, i nie usiłował tego zrozumieć. Nagle rozchyliły się ha/towane faibany i ukazała się między nimi delikatna twarz Lucy, której szczupłość podkreślały dwa ciężkie czarne warkocze. Jeden z nich opadł na jego kołderkę. Słabość i przejmująca słodycz ogarnęły Robinsona. Na jego ustach wynurzających się spośród zgniłych traw i liści nenufa- ■; rów pojawił się uśmiech. Do kącika warg przyssała się mała i brązowa pijawka.

t * *

Dziennik. - Każdy człowiek ma jakąś zgubną słabość. Moją słabością jest bajoro. Tam wypędza mnie Speranza, kiedy wpada w złość i ukazuje mi swoje brutalne oblicze. Bajoro to moja klęska, to mój występek. Moje zwycięstwo to porządek moralny, jaki muszę narzucić Speranzy na miejsce jej porząd­ku naturalnego, który jest po prostu inną nazwą absolutnego nieładu. Wiem teraz, że nie chodzi tu tylko o samo przetrwa­nie. Przetrwać - to znaczy umrzeć. Trzeba cierpliwie, nieu­stannie budować, organizować, porządkować. Każda chwila bezczynności to krok do tyłu - krok w stronę bajora.

Sądzę, że niezwykłe okoliczności, w jakich się znajduję, usprawiedliwiają wiele zmian w moim sposobie patrzenia, szczególnie na sprawy moralne i religijne. Codziennie czytam Biblię. Codziennie też wsłuchuję się nabożnie w źródło mą­drości, które przemawia we mnie, jak w każdym człowieku. Niekiedy przeraża mnie nowość tego, co w sobie odkrywam, a jednak przyjmuję to, żadna tradycja bowiem nie powinna tłumić głosu Ducha Świętego, który jest w nas.

Tak właśnie ma się rzecz z występkiem i cnotą. Moje wychowanie wpoiło mi, że zbytek, bogactwo, rażący nadmiar, rozpasanie - to występek, któremu przeciwstawia się cnota ze swą pokorą i rezygnacją. Wiem jednak, że tego rodzaju moralność byłaby dla mnie luksusem i zginąłbym usiłując się do niej stosować. Moja sytuacja każe mi stawiać znak plus pr/y cnocie, znak minus przy występku i nazywać cnotą odwagę*

silę, afirmację samego siebie, panowanie nad rzeczami, a wy­stępkiem - bierność, poddanie się, rezygnację, jednym sło­wem to, czym jest dla mnie bajoro. Jest to niewątpliwie cofnięcie się do czasów przedchrześcijańskich, do starożytnej koncepcji mądrości ludzkiej, zastąpienie pojęcia cnoty poję­ciem dzielności. Istotą swoiście pojmowanego chrystianizmu jest całkowita pogarda dla natury i świata rzeczy, którą do niedawna odczuwałem wobec Speranzy i która o mało nie ściągnęła na mnie zguby. Podniosę się z upadku tylko wtedy, jeśli zdołam przyjąć tę wyspę taką, jaka jest, i jeśli zdołam sprawić, że i ona mnie zaakceptuje.

* A *

W miarę jak ustępowało zniechęcenie wywołane porażką „Ucieczki”, Robinson coraz częściej rozmyślał nad tym, ile korzyści dałaby mu skromna łódź, na której mógłby przede wszystkim opłynąć brzegi wyspy niedostępne od lądu. Zaczął więc drążyć w pniu sosny pirogę. Pracował systematycznie siekierą, powoli i monotonnie, w określonych godzinach dnia, bez rozgorączkowania, jakie towarzyszyło budowie „Uciecz­ki”. Początkowo zamierzał rozpalić ognisko pod tą częścią pnia, którą miał wydrążyć, lecz bał się, że spali cały pień, wobec tego włożył żar do częściowo już wyżłobionego otworu. W koricu zupełnie zrezygnował ze stosowania ognia. Dokład­nie wydrążona i wyrzeźbiona, odpowiednio wyprofilowana i wygładzona drobnym piaskiem piroga była tak lekka, że mógł ją nieść na rękach ponad głową, przykrywając nią sobie ramiona niby wielkim drewnianym kapturem. Ogarnęła go ogromna radość, gdy po raz pierwszy ujrzał łódź tańczącą na falach niczym źrebak na łące. Wyciął parę prostych wioseł, rezygnując całkowicie z żagla; wspomnienie zbyt doskonałej „Ucieczki” kazało mu się wystrzegać nadmiernie ambitnych projektów.

Rozpoczął teraz serię wypraw w pasie wód przybrzeżnych. Poznał dzięki temu w całości swoją posiadłość, lecz z drugiej strony w trakcie tych wypraw odczuł, bardziej niż kiedykol­wiek dotąd, absolutną samotność, która go osaczała.

Dziennik. - Samotność, w której pogrążony jestem od czasu katastrofy ,,Virginii”, nic jest sytuacją niezmienny. Je*t ona środowiskiem korozyjnym, oddziałującym na mnie powo­li, lecz nieustannie w sposób wyraźnie destrukcyjny. Pierw­szego dnia byłem jeszcze zawieszony pomiędzy dwiema społe­cznościami ludzkimi w jednakowym stopniu nie istniejącymi: zaginioną załogą a mieszkańcami wyspy, uważałem ją bowiem za zamieszkaną. Jeszcze świeża była we mnie pamięć moich kontaktów z towarzyszami z pokładu, w dalszym ciągu toczy, łem w wyobraźni dialog przerwany katastrofą. Potem okazało się, że wyspa jest bezludna. Poruszałem się w krajobrazie, gdzie nie było żywej duszy. W oddali znikała w mroku grupa moich nieszczęsnych towarzyszy. Ich głosy dawno już zamilk­ły, gdy ja dopiero zaczynałem odczuwać znużenie swym wewnętrznym monologiem. Od tej chwili z przerażeniem i fascynacją śledzę posuwający się we mnie bezlitośnie proces dehumanizacji.

Zrozumiałem, że w każdym człowieku - i jakby wokół niego

- istnieje kruche i skomplikowane rusztowanie z przyzwycza­jeń, odpowiedzi, odruchów, mechanizmów, zainteresowań, marzeń i wpływów, które zostało ukształtowane i w dalszym ciągu ulega przekształceniom w trakcie nieustannych kontak­tów z innymi ludźmi. Gdy ten delikatny pąk zostanie pozba­wiony ożywczych soków, więdnie i rozkłada się. Bliźni - to fundament mojego świata. Co dzień stwierdzam, ile im za­wdzięczałem, spostrzegając nowe pęknięcia w mej osobowoś­ci. Wiem, co mi gro», jeśli stracę mowę, i pełen trwogi z całą zaciekłością bronię się przed tym ostatecznym upadkiem. Samotność wynaturzyła nawet mój stosunek do rzeczy. Ma- larz i rytownik umieszczając w krajobrazie czy obok budowli postaci ludzkie nie robi tego z zamiłowania do rekwizytów. Postaci te wprowadzają skalęporównawczą,aco ważniej­sze, stwarzają potencjalne punkty widzenia, które wzbogacają rzeczywisty punkt widzenia obserwatora.

Na Speranzy jest tylko jeden punkt widzenia - mój własny, odarty z jakichkolwiek innych możliwości. Ale to ogołocenie nie dokonało się od razu. Z początku, kierowany nieświado­mym automatyzmem, stwarzałem sobie w wyobraźni obser­watorów - będących punktami odniesienia - na szczytach

wzgórza, za jakąś skałę czy w gałęziach drzew. Wyspa została w ten sposób podzielona siatką interpolacji i ekstrapolacji, które ją różniczkowały i czyniły przez to poznawalna. Tak postępuje każdy normalny człowiek w normalnych warun­kach. Z posiadania takich zdolności, jak i z wielu innych, zdałem sobie sprawę dopiero wtedy, gdy zaczęły one wc mnie stopniowo wygasać. Dzisiaj mam to już za sobą. Moje widze­nie wyspy sprowadza się do tego, co na niej sam spostrzegam. Wszystko poza tym jest mi absolutnie nie znane. Wszędzie, gdzie mnie nie ma w danej chwili, panuje nieprzenikniona ciemność. Stwierdzam zresztą pisząc to, że doświadczenie, które usiłuję tu oddać, nic tylko nic ma precedensu, lec/ jest sprzeczne w swojej istocie ze znaczeniem słów, których uży­wam. W rzeczywistości język uzależniony jest w zasadniczy sposób od świata zaludnionego innymi, którzy niczym latarnie morskie tworzą wokół siebie wyspę światła - w jej zasięgu wszystko jest, jeśli nawet nie znane, to w każdym razie poznawalne. Latarnie zniknęły z mojego pola widzenia. Ich światło, karmione moją fantazją, przez dłuższy czas jeszcze docierało do mnie. Teraz jest już po wszystkim, otaczają mnie ciemności.

Mój osamotniony umysł atakuje więc samą istotę rzeczy. Dokopuje się do samych podstaw ich istnienia. Coraz częściej ogarniają mnie wątpliwości co do świadectwa moich zmysłów. Wiem już, że aby nie chwiała się ziemia, na której stoję obiema nogami, muszą po niej stąpać inni. Najpewniejszym zabezpie­czeniem przed złudzeniami optycznymi, wizjami, halucyna­cjami, przed snami na jawie, rojeniami, majakami i zaburze­niami słuchu jest nasz brat, nasz sąsiad, nasz przyjaciel lub nasz wróg - ale w każdym razie ktoś, na Boga!

P.S. Wczoraj, gdy przechodziłem przez zagajnik na skraju łąki na południowo-wschodnim wybrzeżu, prosto w twarz uderzył mnie nagle jakiś zapach, brutalnie i niemal boleśnie przenosząc mnie do domu, do izby, w której ojciec przyjmo­wał zwykJe klientów; lecz był to poniedziałkowy ranek, kiedy ojciec właśnie nie przyjmował, z czego korzystała matka, aby przy pomocy sąsiadki nawoskować podłogę. Doznanie to było tak silne i tak nic na miejscu, że zwątpiłem znowu w swój umysł. Przez chwilę broniłem się przed szturmującym wspomnieniem o nieodpartej słodyczy, potem pogrążyłem się w przeszłości, w tym opustoszałym muzeum, w tych zahalsa-

mowanych /włokach, które niczym sarkofag przywołują mnie z uwodzicielską silą. W końcu złudzenie rozluźniło swój uścisk. Spacerując po lesie odkryłem korzenie pistacjowca, iglastego krzewu; jego kora pękając od upału wydziela żywicę

o silnym zapachu, w którym zawarte są wszystkie poniedział­kowe poranki mojego dzieciństwa.

Jako że był wtorek, Robinson zgodnie ze swym planem zajęć zbierał rankiem na brzegu morza, tuż po odpływie, pewien gatunek mięczaków o mięsie dofić twardym, łccz smacznym, które mógł przechować potem przez cały tydzień w naczyniu wypełnionym morską wtulą, Głowę ochraniał mu okrągły kapelusz brytyjskich marynarzy, na nogach miał regulaminowe drewniane saboty, ubrany był w spodnie do kostek i obszerną lnianą koszulę. Słońce, którego kąsających promieni nie zniosłaby jego biała skóra rudzielca, przesłonięte było warstwą ufryzowanych jak baranki astrachańskie obło­ków, zostawił więc w grocie parasol z palmowych łiifci, z którym na ogół się nie rozstawał. Był władnie odpływ. Robinson minął równe łinie strzaskanych muszli, pokłady mułu, płytkie kałuże i znaJazł się w dostatecznej odległości od brzegu, aby móc ogarnąć spojrzeniem cały ziclono-płowo- -czarny masyw Speranzy. Z braku jakiegokolwiek innego rozmówcy toczył z wyspą długi, doniosły i pełen namaszczenia diałog; jego zachowanie, jego czyny i przedsięwzięcia stanowi­ły ciąg pytań, a wyspa udzielała odpowiedzi w postaci sukcesu lub porażki, które go spotykały. Zrozumiał jitó, że odtąd wszystko zależy od jego stosunków z wyspą i od umiejętnego podporządkowania jej sobie. Nieustannie z napięciem wsłu­chiwał się w polecenia, to zaszyfrowane, to znów symboliczne, które docierały do niego pod tysiącem postaci.

Zbliżył się do skały pokrytej algami i otoczonej zwiercia­dłem przejrzystej wody. Droczył się wialnie z nieprawdopo­dobnie zuchwałym małym krabem, który wyciągał ku niemu swe szczypce o nierównej długofci, jak rycerz na turnieju miecz i szpadę, gdy nagle zamarł jakby porażony gromem: ujrzał ilad bosej stopy. Nie byłby tak bardzo zdziwiony widząc odbicie własnej stopy na piasku lub w błocie, choć już od dawna przestał chodzić bez butów. lx*cz i lad, który miał

przed oc-zami, był odciśnięty w skale. Czyżby to był ¿lad innego człowieka? A może przebywał na wyspie już od tak dawna, że jego <lad odbity w błocie miał cza* skamienieć na skutek procesów zwapnienia? Zdjął but i włożył hos? stopę we wgłębienie do połowy wypełnione morską wodą. Pasowało jak ulał. Jego stopa wchodziła w kamienną formę jak we własny znoszony mokasyn. Nic mogło być mowy o pomyłce. 7'a odwieczna pieczęć - <lad stopy Adama biorącego w posiadanie raj, ilad Wenus wychodzącej z wody - była własnym, niepowtarzalnym podpisem Robinsona wyrytym w skale, niezatartym i wiecznym. .Speranza - jak jedna z tych krów na argentyńskiej prerii, na wpół dzikich, ałe naznaczonych roz­palonym żelazem «• nosiła odtąd pieczęć swojego pana i władcy.

* * *

Kukurydza zupełnie zmarniała i skrawki ziemi, gdzie zasiał ją Robinson, przybrały znów wygląd nieuprawnych łąk. Nato­miast jęczmień i żyto obrodziły i Robinson, dotykając piesz­czotliwie młodziutkich łodyg o niebieskawej delikatnej ziele­ni, po raz pierwszy przeżywał pełną słodyczy głęboka radość, którą zgotowała mu Speranza. I musiał się zdobyć na wielką siłę charakteru, aby nic wyrwać chwastów, które ru i ówdzie brukały mu piękny dywan zboża, lecz nie mógł się sprzenie­wierzyć słowom ewangelii, która nie pozwala przed żniwami oddzielać dobrego ziarna od k^kolu. Pocieszał się snując marzenia o złotych bochnach, które wyciągać będzie wkrótce z głębokiego pieca wydrążonego w kruchej skale w zachodniej ścianie groty. Nastała krótka pora deszczowa, przez kilka dni drżał o swe kłosy, które kładły się całymi połaciami, ociężałe, opite wodą. Lecz znów zaświeciło słońce i kłosy wyprtrstowały się, falując na wietrze, jakby niezliczone szeregi koni cyrko­wych stojących dęba powiewały swymi pióropuszami,

(idy nadszedł czas żniw, Robinson uznał, że z kilku narzę­dzi będących w jego posiadaniu stosunkowo najlepiej mogła zastąpić kosę i sierp stara szabla szturmowa zdobiąca kajutę kapitana, zabrana przezeń stamtąd wraz z innymi przedmiota­mi. Najpierw starał się kosić porządnie, zagarniając i podtrzy­mując kłosy zakrzywionym kijem i ścinając je jednym cięciem szabli. W miarę jak posługiwał się tą heroiczną bronią,

ogarniał go dziwny zapał i w końcu, porzuciwszy wszelkie zasady, posuwał się naprzód wymachując szablą i wydając wściekłe pomruki. W sumie zmarnował niewiele kłosów, lecz słoma na nic się już nic nadawała.

* * *

Dziennik. - len dzień żniw, który miał być uczczeniem pierwszych owoców mojej pracy na płodnej Speranzy, przypo­minał raczej walkę szaleńca z powietrzem. O, jakże daleko mi jeszcze do tego doskonałego życia, w którym wszystko, każdy gest podporządkowany jest prawu oszczędności i harmonii) Dałem się jak dziecko ponieść bezładnemu zapałowi i nie odnalazłem w tej pracy nic z radosnego zadowolenia, jakie dawały mi sianokosy, w których uczestniczyłem niegdyś na pięknych polach West Riding. Doskonały rytm - ramiona kołyszą się z prawa w lewo, a ciało dla równowagi przcchyla się w przeciwnym kierunku: z lewa w prawo, ostrze zagłębia się w gąszcz kwiecia, płatków i łodyg, odcina za jednym zama­chem tę trawiastą masę i odkłada ją starannie po lewej ręce; odurzająca świeżość bije z tryskających soków. Wszystko to dawało mi poczucie szczęścia, którym upajałem się bezkarnie. Ostrze wyklepane osełką z różowego kamienia było tak gięt­kie, żc wyraźnie wyginało się to w jedną, to w drugą stronę. Łąka stanowiła całość, którą należało atakować, naruszać, pomniejszać systematycznie, okrążając ją krok za krokiem. Lcci całość ta stanowiła subtelną kompozycję, zbiór maleń­kich żyjących światów, roślinny kosmos, w którym forma miała całkowitą przewagę nad materią. Ta subtelna kompozy­cja europejskiej łąki różni się diametralnie od bezkształtnej i niezróżnicowanej przyrody, z którą mam do czynienia tutaj. Przyroda tropiku jesi potężna, lecz surowa, prosta i biedna jak błękitne niebo ponad nią. Czy jeszcze kiedykolwiek zobaczę blade, zasnute chmurami niebo i wspaniałe odcienie szarości mgieł kłębiących się nad bagnistą Ouse?

* * *

Wyłuskiwał ziarno z kłosów młócąc je ccpcm przez złożony we dwoje żagiel, następnie przewiewał je przesypując z jednej tykwy do drugiej na otwartej przestrzeni w dniu, gdy wial

silny wiuir. Plewy i resztki «łomy wirowały w powietrzu, Lubił rę prostą, ale nienudną pracę oczyszczania, w której dopatry­wał się duchowej symboliki. Jego dusza wznosiła się do Hoga i błagała go, aby wywiał z niej frywolne myśli, które ją wypełniały, zostawiając tylko cenne ziarno słowa mijdrości. Pod koniec stwierdził z dumą, żc zebrał aż trzydzieści galonów żyta i dwadzieścia galonów jęczmienia. Do robienia mąki przygotował moździerz i tłuczek - był to wydrążony pieniek i gruba gałąź zwężająca się w połowic - a piec wyszykowany był do pierwszego wypieku. I właśnie w tym momencie pod wpływem nagłego natchnienia postanowił nic* wziąć do ust ani kęsa z tych pierwszych zbiorów.

* * *

Dziennik. - Cieszyłem się jak dziecko na ten pierwszy chleb, który miał wyjść z ziemi Speranzy, z mojego pieca, z moich rąk. Odkładam to na później. Na później... Ileż obietnic w tych dwóch prostych słowach! Nagle pojąłem w sposób oczywisty, że walka z czasem - to znaczy uwięzienie go - to dla mnie nieodparta konieczność. Kiedy tak żyję z dnia na dzień, poddawszy się biegowi wypadków, czas przepływa mi między palcami, tracę mój czas, sam się gubię. W gruncie rzecz każdy problem na tej wyspie można by wyjaśnić za pomocą terminów związanych z czasem i nieprzypadkowo od samego początku wiodłem tutaj życie jakby poza czasem. Ustanawiając mój własny kalendarz odzyskałem samego sie­bie. Teraz trzeba dokonać czegoś więcej. Teraźniejszość nic może pochłonąć ani ziarnka z tych moich pierwszych zbiorów żyta i jęczmienia. Cala teraźniejszość musi służyć przyszłości. Podzielę więc zbiory na dwie części: pierwszą zacznę siać jutro, drugą zachowam na wypadek, gdyby miała nie być dotrzymana obietnica mówiąca o ziarnic rzuconym w ziemię.

Od tej chwili będę posłuszny następującej zasadzie: każda produkcja jest twórczością, a więc jest dobra. Każda konsum­pcja jest destrukcją, jest więc zła. Prawdę mówiąc sytuacja, w jakiej się znajduję, podobna jest w gruncie rzeczy do położenia moich rodaków, którzy przybijają co dzień na stutkach do brzegów Nowego Świata. Oni również mus/ą się podporządkować zasadzie gromadzenia. I dla nich strata czasu jest zbrodnią, a spieniężenie czasu - głównącnotą. Gromadzić

pieniądze! Znowu przypomina mi się moja nieszczęsna samot­ność! Póki sieję i zbieram, wszystko jest w porządku. Alezlo zaczyna się, gdy mielę ziarno i piekę ciasto, ponieważ wtedy pracuję tylko dla siebie. Osadnik amerykański może bez wyrzutów sumienia doprowadzić do samego końca proces tworzenia chieba, gdyż sprzeda go, a pieniądze, które zgroma­dzi w kufrze, będą zmaterializowanym czasem i pracą. Mnie niestety przeklęta samotność pozbawia możliwości korzysta­nia z pieniędzy, których mam przecież w bród!

Dzisiaj dopiero mogę zmierzyć głupotę i złośliwość tych, którzy obrzucają kalumniami boski wynalazek, jakim jest pieniądz! Pieniądz uduchawia to, z czym się styka, nadając wszystkiemu wymiar racjonalny i uniwersalny zarazem, gdyż dobra zamieniane na pieniądze są potencjalnie dostępne wszy­stkim ludziom. Sprzedajność jest jedną z głównych cnót. Człowiek interesu potrafi stłumić w sobie śmiercionośne aspołeczne instynkty, takie jak poczucie honoru, miłość włas­na, patriotyzm, ambicje polityczne, fanatyzm religijny, ra­sizm, a dopuścić do głosu tylko skłonność do współpracy, zamiłowanie do owocnej wymiany i zmysł ludzkiej solidarnoś­ci. Należy rozumieć dosłownie wyrażenie „złoty wiek” i jes­tem przekonany, że ludzkość już dawno by go osiągnęła, gdyby kierowali nią wyłącznie ludzie interesu. Niestety histo­rię tworzą przeważnie ludzie bezinteresowni, a wtedy wszyst­ko niszczy ogień i krew leje się strumieniami. Spasieni kupcy weneccy są przykładem gnuśnego szczęścia, jakiego zaznaje państwo rządzące się wyłącznie zasadą zysku, podczas gdy wychudłe wilki inkwizycji hiszpańskiej ukazują nam, do jak haniebnych czynów zdolni są ludzie, którzy stracili zaintereso­wanie dobrami materialnymi. Hunowie zatrzymaliby rychło swój szaleńczy pochód, gdyby umieli korzystać ze zdobytych bogactw. Obciążeni zdobyczą, osiedliby na jednym miejscu, aby się nią nasycić, i wszystko wróciłoby do naturalnego stanu. Niestety były to bezinteresowne bestie. Pogardzali złotem. I dlatego parli naprzód niszcząc wszystko po drodze.

A A *

Robinson starał się żywić byle czym, jednocześnie cały wysiłek wkładając w wykorzystanie zasobów wyspy. Wykar- czował i obsiał całe hektary lasów i łąk, zasadził pole rzepy,

rzodkwi i szczawiu, gatunków sporadycznie występujących na południu; zabezpieczył przed ptakami i owadami plantacje palm, postawił dwadzieścia uli, w których zamieszkały pierw­sze pszczoły. Wykopał przy brzegu morza zbiorniki ze słodką i słoną wodą i hodował w nich leszcze, koniki morskie, a nawet homary. Zgromadził olbrzymie zapasy suszonych owoców, wędzonego mięsa, solonych ryb oraz serków, twardych i su­chych jak kreda, które można było przechowywać w nieskoń­czoność. Wpadł wreszcie na sposób wytwarzania czegoś w ro­dzaju cukru, mógł teraz robić konfitury i dżemy z owoców smażąc je w cukrze. Odkrvł mianowicie palmę, z której pnia, grubszego w połowie wysokości niż u podstawy i u wierzchoł­ka, wyciekał niezwykle słodki sok. Powalił jedną z tych palm, obciął jej koronę, a wtedv sok tranął z samego wierzchołka. Płynął tak całymi miesiącami dzięki temu, że Robinson codziennie rano odcinał świeży kawałek pnia, którego pory prędko się zatykały. Z tego jednego drzewa uzvskał dziewięć­dziesiąt galonów melasy, która powoli tężała zamieniając się w wielki słodki placek.

Wtedy to właśnie wyskoczył z krzaków Tcnn, seler angiel­ski z „Virginii”, i rzucił się na Robinsona jak oszalały, okazując mu swoją miłość i czułość.

* A A

Dziennik. ~ Powrócił do mnie Tenn, mój wiemv towarzysz podróży. Nie sposób wyrazić radości, jaka się zawiera w tym prostym zdaniu. Nigdy się nie dowiem ani gdzie, ani jak żył od dnia katastrofy, lecz przynajmniej wydaje mi się, że rozu­miem, dlaczego trzymał się z dała ode mnie. Gdy jak szalony budowałem „Ucieczkę”, wyłonił się nagle przede mną, by uciec natychmiast z wściekłym warczeniem. Byłem do tego stopnia zaślepiony, że zastanawiałem się, czy nie zdziczał na skutek doznanego w czasie katastrofy przerażenia, a następnie długiego przebywania w samotności pośród wrogiej przyrody. Nieprawdopodobna zarozumiałość! Z nas dwóch to ja przecież zdziczałem i jestem pewien, że to mój przerażający wygląd i obłąkany wyraz twarzy odstraszył biedne zwierzę, które okazało się w gruncie rzeczy bardziej cywilizowane ode mnie. Znane są przykłady psów, które - choć niechętnie-opuszcza­ły jednak swoich właścicieli, gdy pogrążyli się w występku,

rozpuście lub popadli w obłęd, i nie zdarzało się, aby taki pies chciał jeść z tej samej miski co jego pan. Powrót Tenna sprawia mi wielką radość, potwierdza bowiem i wynagradza moje zwycięstwo nad zgubnymi silami, które spychały mnie w prze­paść. Pies to naturalny towarzysz człowieka, ale nie tego obrzydliwego, zdegenerowanego potwora, jakim stać się on może pod wpływem nieszczęścia, które go odziera z człowie­czeństwa. Odtąd już zawsze będę mógł wyczytać w jego dobrych orzechowych ślepiach, czy potrafię zachować się jak człowiek, wbrew okrutnemu losowi, który mnie przygniata.

* * *

Robinson dopiero wtedy w pełni odzyskał swoje człowie­czeństwo, gdy sporządził sobie schronienie będące czymś więcej niż tylko wnętrzem groty czy szałasem z liści. Teraz, mając za towarzysza najbardziej udomowione ze zwierząt, musiał zbudować sobie dom - tak głęboka mądrość bywa nie­raz ukryta w prostym pokrewieństwie słów.

Postanowił go zbudować przy wejściu do groty, w której zgromadził wszystkie swoje bogactwa, a która znajdowała się w najwyżej położonej części wyspy. Najpierw wykopał czwo­rokątny dół o głębokości trzech stóp, na jego dnie ułożył podkład z kamieni, które pokrył warstwą białego piasku. Na tej idealnie czystej i przewiewnej podmurówce wzniósł ściany z pni palmowych, układając je jeden na drugim. Szpary między pniami uszczelnił włóknem roślinnym. Na lekko spadzisty szkielet dachu zrobiony zdrągów narzucił plecionkę z trzciny, a na niej ułożył liście figi kauczukowej, swym kształtem przypominające dachówkę. Ściany domu od ze­wnątrz pociągnął zaprawą z mokrej gliny i sieczki. Posadzka z nieregularnych płaskich kamieni, dopasowanych niczym fragmenty łamigłówki, pokryła piaszczyste podłoże. Koźle skóry, maty z sitowia, kilka wiklinowych mebli, naczynia i latarnie uratowane z „Virginii” oraz zawieszona na ścianie luneta, szabla i jedna ze strzelb stwarzały przyjemną, a nawet intymną atmosferę i Robinson nie mógł się nią dość nasycić. Ta jego pierwsza siedziba miała zaskakujący w tropiku wygląd słowiańskiej chatki, była prosta, lecz starannie wykończona, dach miała kruchy, aie za to ściany masywne, w czym Robinson lubił się dopatrywać paradoksów swojej własnej

sytuacji. Zależało mu na tym, aby dom ten nie służył do żadnych celów praktycznych, a spełniał głównie funkcję moralną. Po pewnym czasie postanowił nie wykonywać tu żadnych czynności powszednich - zrezygnował nawet z goto­wania - lecz urządzać dom z niestrudzoną cierpliwością i noco­wać tu tylko w sobotę, w inne dni korzystając w dalszym ciągu z posiania z piór i sierści, które wymościł sobie w zagłę­bieniu w ścianie groty. Z biegiem czasu dom stał się dla niego czymś w rodzaju muzeum człowieczeństwa i kiedy tam wchodził, miał zawsze wrażenie, że dokonuje jakiegoś uro­czystego aktu. Ustanowił nawet taki zwyczaj po rozpakowaniu ubrań przywiezionych z „Virginii” (a niektóre z nich były bardzo piękne), że zawsze przed wejściem do domu ubierał się

- wkładał krótkie spodnie, pończochy i trzewiki - tak jakby składał wizytę najlepszej cząstce samego siebie.

Spostrzegł później, że ze środka domostwa widać słońce tylko w pewnych godzinach dnia i doszedł do wniosku, że przydałoby się postawić tam zegar lub jakieś urządzenie do stałego pomiaru czasu. Po kilku próbach postanowił skon­struować coś w rodzaju prymitywnej klepsydry. Był to po pro­stu gąsior z przezroczystego szkła z wywierconą w podstawie małą dziurką, przez którą woda ściekała kropla po kropli do skórzanej kadzi ustawionej na ziemi. Dokładnie po dwudzies­tu czterech godzinach gąsior opróżniał się. Robinson zrobił na nim dwadzieścia cztery równoległe rysy i przy każdej postawił rzymską cyfrę, dzięki czemu poziom płynu wskazywał czas. Klepsydra była dla Robinsona źródłem ogromnej pociechy. Słysząc dzień i noc regularne kapanie kropli spadających do kadzi, myślał z dumą, że czas nie wpada już wbrew jego woli w ciemną otchłań, że uregulował go, ujarzmił, jednym słowem obłaskawił, tak jak to miało się stać stopniowo z całą wyspą dzięki sile woli jednego człowieka.

* * *

Dziennik. - Odtąd, śpię czy czuwam, piszę czy gotuję, mój czas odmierzany jest przez monotonne, niepowstrzymane, obiektywne, dokładne, dające się kontrolować kapanie: tik- -tak. Jakże jestem spragniony tych przymiotników oddają­cych zwycięstwo nad siłami zła! Chcę i żądam, aby odtąd wszystko wokół mnie było odmierzone, dowiedzione, poświa­

dczone, matematyczne i racjonalne. Trzeba będzie przystąpić do pomiarów wyspy, sporządzić pomniejszony obraz wszyst­kich jej ziem w rzucie horyzontalnym i wciągnąć te dane do katastru. Chciałbym, aby każda roślina miała swoją tabliczkę, a każdy ptak swoją obrączkę, aby każdy ssak został naznaczo­ny rozpalonym żelazem. I nie spocznę, dopóki ta nieprzenik­niona, niezgłębiona wyspa, pełna tajemnego wrzenia i złowie­szczego niepokoju, nie przekształci się w konstrukcję abstrak­cyjną całkowicie przejrzystą i czytelną na wylot!

Ale czy starczy mi sił, aby doprowadzić do końca tak kolosalne przedsięwzięcie? Chcę podać Speranzy potężną dawkę racjonalności, ale czy znajdę w sobie samym takie zasoby? Regularny szmer klepsydry, który jeszcze przed chwilą pieścił moje ucho swoją poważną i kojącą muzyką, podobną do odgłosu metronomu, wywołał nagle zupełnie inny obraz, który mnie przeraża: uporczywie kapiąca kropla nieu­błaganie drąży najtwardszy kamień. Nie ma co się dłużej oszukiwać: cała moja konstrukcja myślowa się chwieje. Opła­kany stan mojej mowy jest najbardziej zauważalnym wyni­kiem tej erozji.

Na próżno mówię bez przerwy na głos i każdą refleksję, każdą myśl, jaka przychodzi mi do głowy, przekazuję drze­wom lub chmurom - widzę, że z wolna osuwają się cale ściany słownej cytadeli, w której się chroni i porusza swobodnie nasza myśl, niczym kret w plątaninie korytarzy. Stałe punkty, na których opiera się nasza myśl posuwając się naprzód - tak jak stąpamy po kamieniach sterczących z koryta potoku - kruszą się i zapadają. Nachodzą mnie wątpliwości co do sensu słów nie będących nazwami konkretnych przedmiotów. Potrafię mówić j uż tylko dosłownie. Przenośnia, antyfraza i hiperbo­la wymagają ode mnie najwyższego wysiłku uwagi, którego nieoczekiwanym rezultatem jest ujawnienie całej absurdalnoś­ci i umowności tych figur retorycznych. Wiem, że proces dokonujący się we mnie byłby gratką dla gramatyka lub filologa żyjącego w społeczeństwie: dla mnie jest to luksus niepotrzebny i zabójczy zarazem. Na przykład nigdy nie przyszło mi do głowy zastanawiać się nad znaczeniem pojęcia „głębia”, używanego w zwrotach takich jak: „głęboki umysł”, „głęboka miłość”. Dziwna to zasada, która fawory­zuje ślepo głębię kosztem powierzchni i która wymaga, aby „powierzchowny” znaczyło nie „o dużej powierzchni”, lecz 52

„mało głęboki”, gdy tymczasem „głęboki” znaczy ,,o dużej głębokości”, a nie „o małej powierzchni”. A przecież wydaje mi się, że o intensywności uczucia takiego jak miłość - o ile w ogóle daje się ono zmierzyć - więcej mówi jego zakres niż stopień głębokości. Oceniam rozmiary mojej miłości do kobie­ty na podstawie tego, że kocham również iej dłonie, jej oczy, jejchód,stroje,które lubiła nosić .przedmioty,do których była przywiązana, i takie, których zaledwie dotykała, krajobrazy, w których się poruszała, morze, w którym się kąpała. To wszystko, jak mi się zdaje, to przecież powierzchnia! Tymcza­sem uczucie przeciętne mierzy bezpośrednio w głąb, w samą płeć, a resztę pozostawia w niewyraźnym półcieniu.

Analogiczny mechanizm, który zacina się od niedawna, gdy moja myśl chce się nim posłużyć, wyróżnia to, co wewnętrzne, kosztem tego, co zewnętrzne. Według niego istoty ludzkie to skarby ukryte w bezwartościowej skorupie: im głębiej się w nie zagląda, tym większe bogactwa można w nich znaleźć. A jeśli tych skarbów tam nie ma? Jeśli posąg wypełniony jest jednolitą masą, podobnie jak lalki wypchane są trocinami? Wiem dobrze, ja, któremu już nikt nie udostępnia swego oblicza ani swoich tajemnic, że jestem tylko czarną szczeliną we wnętrzu Speranzy, punktem widzenia na Speranzę - punktem, a więc niczym. Myślę, że dusza zaczyna coś znaczyć dopiero poza powłoką ciała oddzielającą wnętrze od świata zewnętrznego i że wzbogaca się nieskończenie, w miarę jak ogarnia coraz szersze kręgi wokół punktu „ja”. Robinson jest nieskończenie bogaty tylko wtedy, kiedy jednoczy się z całą Speranzą.

* * *

Nazajutrz Robinson położył podwaliny pod Muzeum Miar i Wag. Zbudował je w formie pawilonu, z najodporniejszych materiałów, jakie tylko mógł znaleźć: z płyt skały jaspisowej i bloków granitu. Umieścił tutaj na czymś w rodzaju ołtarza - zamiast bożków - i na ścianach - niczym eksponaty rozumo­wego rynsztunku - wzorce cala, stopy, jardu, kabla, kwarty, miarki, korca, galonu, drachmy, uncji i funta.

Rozdział IV

W dniu tysięcznym swego kalendarza Robinson przywdział uroczysty strój i zamknął się w swoim domostwie. Zajął miejsce przed pulpitem, który obmyślił i wykonał tak, aby można było na nim pisać na stojąco, w postawie pełnej szacunku i skupienia. Następnie otworzył największą z ksiąg znalezionych na „Virginii”, z których drukowane litery spłu­kała morska woda, i zaczął pisać:

KONSTYTUCJA WYSPY SPERANZA USTANOWIONA TYSIĄCZNEGO DNIA MIEJSCOWEGO KALENDARZA

ARTYKUŁ I. Z inspiracji Ducha Świętego, przyjętej i posłusznie wypełnionej zgodnie z nauką czcigodnego brata George'a Foxa, Robinson Cruzoe, poddany Jego Królewskiej Mości Jerzego II, urodzony w Yorku 19 grudnia 1737, zostaje mianowany gubernatorem wyspy Speranza, położonej na Oceanie Spokojnym między wyspami archipelagu Juan Fer- nandez a zachodnim wybrzeżem Chile. Ma on wyłączną moc ustanawiania i wykonywania praw na całym obszarze wyspy oraz jej wód terytorialnych, tak jakmu podyktuje wewnętrzne światło.

ARTYKUŁ II. Mieszkańcy wyspy obowiązani są myśleć, jeśli to już czynią, na głos, wyraźnie wymawiając słowa.

Objaśnienie. Utrata zdolności mówienia na skutek nie- posługiwania się mową to najbardziej upokarzające z grożą* cych mi nieszczęść. Już teraz, gdy usiłuję rozprawiać na glos, odczuwam jakieś odrętwienie języka, jak po wypiciu nadmier*

nej ilości wina. Jest więc rzeczą wielkiej wagi, aby od tej pory dialog wewnętrzny, który toczymy w myśli tak długo, jak długo zachowujemy świadomość, docierał do moich warg, ćwicząc je nieustannie. Jest to zresztą nasza naturalna skłon­ność i trzeba szczególnie czujnej uwagi, aby w porę powstrzy­mać się przed głośnym myśleniem, jak to widać na przykładzie dzieci i starców, którzy mówią sami do siebie na skutek słabości władz umysłowych.

ARTYKUŁ III. Zabrania się załatwiania swych natural­nych potrzeb poza miejscami przeznaczonymi do tego celu.

Objaśnienie. Umieszczenie tej instrukcji w artykule Ul kodeksu wyda się z pewnością zaskakujące. Dzieje się tak dlatego, że Gubernator ustanawia prawa, w miarę jak dają się odczuwać określone potrzeby, a w związku z rozprzężeniem zagrażającym mieszkańcom wyspy należy jak najszybciej na­rzucić im pewną dyscyplinę w tej dziedzinie życia, która najbardziej zbliża ich do stanu zwierzęcości.

ARTYKUŁ IV. W piątki obowiązuje post.

ARTYKUŁ V. Niedziela jest dniem wolnym od pracy. W sobotę o dziewiętnastej należy zaprzestać wszelkiej pracy na wyspie, a jej mieszkańcy obowiązani są przywdziać do kolacji najlepsze odzienie. W niedzielę rano o dziesiątej mają się zejść w świątyni na medytację religijną nad tekstem Pisma Świę­tego.

ARTYKUŁ VI. Prawo palenia tytoniu przysługuje wyłącz­nie Gubernatorowi wyspy. Może jednakże to czynić tylko raz na tydzień, w niedzielę po południu bieżącego miesiąca, co dwa tygodnie w następnym miesiącu, wreszcie raz na dwa miesiące.

Objaśnienie. Dopiero od niedawna nauczyłem się palić porcelanową fajkę Van Deyssela i znajdować w tym przyjem­ność. Niestety zapas tytoniu w baryłce może wystarczyć tylko na pewien czas. Należy go więc w miarę możności oszczędzać, aby nie popaść w nałóg, którego niezaspokojenie stałoby się później źródłem cierpienia.

Robinson zamyślił się na chwilę. Potem zamknął księgę Konstytucji, otwarł inny tom, również czysty w środku, i napisał drukowanymi literami na pierwszej stronie:

/

KODEKS KARNY WYSPY SPERANZA USTANOWIONY TYSIĄCZNEGO DNIA MIEJSCOWEGO KALENDARZA

Przewrócił kartę, zastanawiał się dhigo, a w końcu zaczął pisać:

ARTYKUŁ I. Uchybienia wobec Konstytucji podlegają dwóm karom: określonej liczbie dni głodówki bądź przebywa­nia w jamie.

Objaśnienie. Są to jedyne możliwe do zastosowania kary w obecnej chwili, jako źe kary cielesne oraz kara śmierci wymagałyby większej liczby mieszkańców. Jama znajduje się na łące, w połowie drogi między skalnymi zboczami a począt­kiem bagien. Usytuowana jest w ten sposób, źe promienie słońca prażą w niej przez sześć najgorętszych godzin dnia.

ARTYKUŁU. Wszelkie przebywanie w bajorze jest zabro­nione. Przestępcy karani będą dwukrotnie dłuższym pobytem w jamie.

Objaśnienie. Jama występuje w tym wypadku jako przeciwieństwo bajora, a więc w pewnym sensie jako środek zaradczy. Ten artykuł Kodeksu Karnego obrazuje w subtelny sposób zasadę, zgodnie z którą sprawca ma być ukarany w podobny sposób, w jaki zawinił.

ARTYKUŁ III. Każdy, kto z bruka wyspę swymi odchoda­mi, zostanie ukarany dniem postu.

Objaśnienie. Następna ilustracja zasady subtelnej więzi między winą i karą.

ARTYKUŁ IV. ...

Robinson odłożył na razie określenie kar piętnujących publiczną obrazę przyzwoitości na obszarze wyspy oraz jej wód terytorialnych i pozwolił sobie na chwilę zadumy. Zrobił parę kroków w stronę drzwi, otworzył je, jakby chciał się ukazać swoim podwładnym. Zielone runo wielkiego tropikal* nego lasu falowało w kierunku morza zlewającego się z nie­bem. Ponieważ Robinson był rudy jak lis, jego matka, kiedy był jeszcze małym dzieckiem, uznała, że powinien ubierać się na zielono, i wpoiła mu nieufność do koloru niebieskiego, który nie pasował - jak twierdziła - ani do rdzawej barwy jego włosów, anj do koloru jego ubrań. Tymczasem trudno było

«obie wyobrazić w tej chwili coś bardziej ze harmonizują­cego niż to mw/je listowia i wziynząca się w niebo ściana oceanu. Słońce, morze, ł&s, błękit, uły świar znieruchomiał do lego stopnia, że można by pomyśleć, iż czas się zatrzymał, gdyby nie wilgotne tykanie klepsydry. „Gdyby Duch Święty chciał w jakichś wyjątkowych okolicznościach objawić, źe zstępuje na mnie, prawodawcę Speranzy - myślał Robinson - nie mógłby wybrać lepszego dnia i lepszej chwili. Czyż języczek ognia tańczący nad moją głową lub słup dymu bijący prosto w niebo nie powinien zaświadczyć, że jestem świątynią Boga?”

Gdy wypowiadał te słowa na głos zgodnie z artykułem II Konstytucji, spostrzegł, źe znad zasłony lasu sączy się cienka smużka dymu, mająca przypuszczalnie swe źródło w Zatoce Ocalenia. Był tak pewien, iż została wysłuchana jego modli­twa, że padł na kolana i żarliwie się modlił szeptem. Kiedy skończył, ogarnęły go jednak nagie wątpliwości. Wstał, pod­szedł do ściany i zdjął muszkiet, gruszkęzproctem, sakiewkę z kulami i lunetę. Potem zagwizdał na Tenna i wszedł w gęstwinę krzewów, omijając wyciętą przez siebie fdetkf, która prowadziła prosto z groty na brzeg.

Było ich może czterdziestu. Stali w kręgu wokół ogniska, z którego bił słup ciężkiego, gęstego dymu o mlecznej barwie i dziwnej konsystencji. Trzy długie pirogi z halan*ayni i pływa­kami leżały wciągnięte na piasek. Były to łodzie spotykane na całym Pacyfiku, wyjątkowo stabilne, choć wąskie i o małym zanurzeniu. W mężczyznach otaczających ognisko Robinson rozpoznał przez lunetę Indian Costinos z wojowniczego ple­mienia Araukanów, zamieszkujących środkową i południową część Chile. Araukanie najpierw oparli się skutecznie najazdo­wi Inków, a później zadali krwawe cioty konkwistadorom hiszpańskim. Byli niscy i krępi, mieli na sobie proste skórzane spódniczki. D/iwne wrażenie, jakie sprawiały ich szerokie twarze o nieprawdopodobnie rozstawionych oczach, potęgo­wały' jeszcze brwi wyskubane całkowicie zgoUuic ze zwycza­jem oraz bujne czupryny czarne i falujące, wspaniale utrzyma­ne, którymi potrząsali dumnie przy lada okazji. Robinson zetknął się z nimi podczas swoich wielokrotnych podróży do Temuco, ich chilijskiej stolicy. Wiedział, że w razie wybuchu nowego konfliktu z Hiszpanami żaden biały nie znalazłby u nich laski.

Czyżby odbyli ogromną podróż z wybrzeży chilijskich na Speranzę? Wyczyn taki nie byl nieprawdopodobny, jako że Indianie Costinos mieli sławę znakomitych żeglarzy, raczej jednak zamieszkiwali oni jedną z wysp archipelagu juan Fernandez i Robinson miał szczęście, że los nie rzucił go w ich ręce, gdyż bez wątpienia zostałby zamordowany, a w najlep­szym razie pozbawiony wolności.

Dzięki opowieściom zasłyszanym w Araukanii odgadywał sens ceremonii odbywającej się właśnie na brzegu. Wychudła łysa kobieta zataczała się pośrodku kręgu utworzonego przez mężczyzn, podchodziła do ogniska, wrzucała doń garść jakie­goś proszku, chciwie wdychała buchające z ogniska ciężkie kłęby białego dymu, potem jak gdyby pobudzona przez te inhalacj«. zwracała się w stronę zamarłych w bezruchu Indian i niczym generał dokonujący przeglądu wojska szła krok za krokiem, zatrzymując się nagle przed którymś z mężczyzn. Potem wracała do ogniska i widowisko zaczynało się od początku. Robinson zaczął się już zastanawiać, czy czarownica nie padnie uduszona dymem, zanim dopełni obrzędu. Wtem nastąpiło dramatyczne zakończenie. Postać w łachmanach wyrzuciła rękę ku jednemu z mężczyzn. Jej szeroko rozwarte usta miotały zapewne przekleństwa, których Robinson nie mógł słyszeć. Indianin, którego wiedźma wskazała jako sprawcę nieszczęścia nękającego zapewne gromadę - może jakiejś epidemii lub suszy - padł twarzą na ziemię, wstrząsany silnymi drgawkami. Jeden z Indian zbliżył się do niego z wielkim nożem. Jednym ciosem zerwał z nieszczęśnika skórzaną spódniczkę, a potem odrąbał mu kolejno głowę, ręce i nogi. Poćwiartowaną w ten sposób ofiarę wrzucono w ogień, gdy tymczasem czarownica, przykucnięta, skulona na piasku, modliła się, drzemała, wymiotowała czy może sikała...

Indianie rozeszli się nie zwracając już uwagi na ognisko, z którego wydobywał się teraz czarny dym. Podeszli do łodzi, sześciu Indian wyciągnęło z nich bukłaki i ruszyło w stronę lasu. Robinson wycofał się w pośpiechu, nie tracąc wszelako z oczu ludzi, którzy wtargnęli na jego terytorium. Gdyby odkryto jakiś ślad jego osiedlenia się na wyspie, obie grupy Indian mogłyby się rzucić na jego poszukiwanie i niełatwo byłoby mu umknąć. Na szczęście pierwsze źródło znajdowało się tuż na granicy lasu i Indianie nie musieli się zapuszczać w głąb wyspy. Napełnili bukłaki i niosąc je dwójkami, zawie­

szone na żerdziach, skierowali się ku pirogom, w których tymczasem zajęli już miejsca ich towarzysze. Czarownica siedziała wyczerpana na czymś w rodzaju tronu na rufie jednej z łodzi.

Gdy zniknęli za zachodnim skalistym brzegiem zatoki, Robinson zbliżył się do stosu. Widniały tam jeszcze zwęglone szczątki przebłagalnej ofiary. „W ten sposób - pomyślał - ci prymitywni ludzie z wrodzonvm sobie okrucieństwem wypeł­niają nieświadomie słowa ewangelii: «Jeśli więc prawe twoje oko jest ci powodem do grzechu, wylup je i odrzuć od siebie. Bo lepiej jest dla ciebie, że zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało być wrzucone do piekła. A jeśli prawa twoja ręka jest ci powodem do grzechu, ode tnij ją i odrzuć od siebie.» Lecz czy praktyczny rozsądek idący w parze z miłosierdziem nie nakazuje raczej wyleczyć zgangre- nowane oko i oczyścić członka wspólnoty, który stał się dla wszystkich przyczyną zgorszenia?”

I tak oto pełen wątpliwości gubernator Speranzy powrócił do swej rezydencji.

* * *

ARTYKUŁ VII. Wyspa Speranza zostaje ogłoszona twier­dzą. Oddana jest pod dowództwo Gubernatora, który otrzy­muje stopień generała. W godzinę po zachodzie słońca obo­wiązuje „wygaszenie ognia”.

ARTYKUŁ VIII. Ceremonia niedzielna ma się odbywać również w dni powszednie.

Objaśnienie. Z rosnącym zagrożeniem zewnętrznym powinno zawsze iść w parze odpowiednie zaostrzenie etykiety. Komentarz zbyteczny.

Robinson odłożył sępie pióro i rozejrzał się dookoła. Przed jego Rezydencją, Muzeum Miar i Wag, Pałacem Sprawiedli­wości i świątynią wznosił się teraz wał obronny z otworami strzelniczymi, zbudowany z ziemi wydobytej z fosy, która liczyła dwanaście stóp głębokości, a dziesięć szerokości i zata­czała szerokie półkole od jednej do drugiej ściany groty. Dwa muszkiety na krzemień i pistolet dwururka leżały nabite przy trzech środkowych otworach strzelniczych. W razie natarcia

Robinson mógł utrzymywać napastników w przeświadczeniu, że nie jest jedynym obrońcą tego miejsca. Szabla szturmowa i siekiera również znajdowały się w zasięgu ręki, lecz było rzeczą mało prawdopodobną, aby kiedykolwiek doszło do walki wręcz, gdyż przestrzeń w pobliżu muni najeżona była różnego rodzaju pułapkami. Przede wszystkim była seria rozmieszczonych w szachownicę lejów ze sterczącymi w środ­ku palami o ostrzach zahartowanych ogniem, przykrytych kępami trawy ułożonej na cienkiej kracie z trzciny. Następnie na polanie, na którą wychodziła ścieżka prowadząca od zatoki, a więc w miejscu, gdzie napastnicy prawdopodobnie zatrzy­maliby się na naradę, zanim by ruszyli dalej. Robinson zakopał beczkę z prochem, którą za pomocą konopnego lontu można było wysadzić w powietrze z bezpiecznej odle­głości. Ponadto kładkę nad fosą podnosiło się od wewnątrz.

le prace fortyfikacyjne oraz stan pogotowia wywołany strachem przed powrotem Araukanów utrzymywały Robinso­na w silnym podnieceniu, które miało wręcz znakomity wpływ na jego samopoczucie fizyczne i psychiczne. Jeszcze raz przekonał się, że budowanie, organizowanie, ustanawianie praw to najlepsze lekarstwo na fatalne skutki nieobecności drugiego człowieka. Nigdy jeszcze nie czuł się tak daleko od bajora. Co wieczór przed „wygaszeniem ognia” dokonywał obchodu w towarzystwie Tenna, który zdawał się rozumieć naturę niebezpieczeństwa zagrażającego Robinsonowi. Potem odbywało się „zamykanie” fortecy. Kamienne bloki ustawio­ne były w taki sposób, aby ewentualni napastnicy musieli wejść prosto na leje. Podnoszono „zwodzony most”, baryka­dowano wszystkie wejścia i rytuał „wygaszania ognia” dobie­gał końca. Robinson szykował kolację, nakrywał do stołu w swej Rezydencji i znikał w grocie. Po chwili wychodził stamtąd umyty, uperfumowany, uczesany, z przystrzyżoną brodą, ubrany w uroczysty strój. Wreszcie w blasku płonącej w świeczniku wiązki gałązek nasyconych żywicą jadł powoli pod spojrzeniem Tenna pełnym szacunku i oddania.

Po okresie wzmożonej działalności militarnej nastąpiła krótka pora ulewnych deszczów, które zmusiły Robinsona do uciążliwych prac przy wzmacnianiu i naprawianiu zabudo­wań. A potem znowu przyszły żniwa. Zbiory były tak obfite, że musiał zrobić spichlerz w mniejszej grocie, do której można się było dostać tylko przez grotę główną. Była ona tak wąska

i tak trudno dostępna, żc do tej pory Robinson i niej nic korzystał. Tym razem nie odmówił sobie przyjemności upie­czenia chlcba. Przeznaczył na ten cel niewielką część zbiorów i napalił po raz pierwszy w piecu, który już od dawna był przygotowany. Było to dla niego wstrząsające doświadczenie i choć niewątpliwie zdawał sobie sprawę z jego wagi, jednak dopiero w przyszłości miał je w pełni zrozumieć. Znowu pogrążył się w materialnym i jednocześnie duchowym żywiole utraconej wspólnoty ludzkiej. Ten pierwszy wypiek chleba przez swój mistyczny i uniwersalny sens pozwolił Robinsono­wi cofnąć się do źródeł człowieczeństwa, a z drugiej strony poprzez swoją dwuznaczność wywołał w nim skojarzenia tym razem całkowicie indywidualne, intymne, ukryte, zabłąkane wśród wstydliwych sekretów jego dzieciństwa i dzięki temu właśnie gotowe rozkwitnąć niespodzianie w jego samotniczym życiu.

* * *

Dziennik. - Dzisiejszego ranka, gdy po raz pierwszy wyra­białem ciasto, odżyły we mnie obrazy, które zatarły się w zgiełku życia, a teraz powracają do mnie w samotności. Miałem może z dziesięć lat, kiedy ojciec zapytał mnie, kim chciałbym zostać. Bez wahania odpowiedziałem: piekarzem. Spojrzał na mnie z powagą i pokiwał z wolna głową na znak gorącej aprobaty. Niewątpliwie w jego przekonaniu ten skromny zawód cechowało święte dostojeństwo, do czego przyczyniały się wszystkie symbole związane z chlebcm, pożywieniem par excellence cielesnym, ale zarazem i ducho­wym, według tradycji chrześcijańskiej, którą wprawdzie od­rzucał będąc wiernym nauce kwakrów, ale szanował jej czci­godny charakter.

U mnie wyglądało to trochę inaczej, lecz wtedy me zastana­wiałem się, dlaczego piekarstwo ma dla mnie tyle uroku. Pewnego ranka, gdy szedłem do szkoły, owionął mnie nagle ciepły, matczyny i jakby cielesny podmuch wychodzący z ma­łego okienka. Od tej pory zatrzymywałem się tam codziennie i stałem długo, oparty o zamykające okienko kraty. Na zewnątrz byl wilgotny mrok świtu, błotnista ulica, a na jej końcu znienawidzona szkoła z brutalnymi nauczycielami. W środku złotej pieczary, od której nie mogłem się oderwać,

widziałem piekarczyka 7. nagim torsem wyrabiającego jasną masę ciasta rękami zanurzonymi w niej aż po łokcie. Zawsze wolałem materię od formy. Ponieważ mam wyostrzony dotyk i węch, zmysły tc stanowią dJa mnie skuteczniejszą metodę poznania niż wzrok i słuch. Myślę> że cecha ta nie przemawia na moją korzyść, lecz przyznaję się do niej z całą pokorą. Dla mnie barwa jest tylko zapowiedzią twardości czy miękkości, a forma zapowiedzią giętkości lub sztywności, którą mogę wyczuć rękami. Otóż nie wyobrażałam sobie, żeby mogło istnieć coś bardziej miękkiego i biernego niż to bezgłowe ciało, ciepłe i lubieżne, które w głębi dzieży poddawało się uściskom półnagiego mężczyzny. Przypominam sobie teraz, że wyobra* żałem sobie dziwne zaślubiny między bochenkiem a piekar­czykiem i marzyłem nawet o zaczynie nowego rodzaju, z którego powstałby chleb pachnący piżmem i dymami wiosny.

* * *

I gdy Robinson oddawał się gorączkowemu zagospodaro­waniu wyspy, nastąpił w nim swobodny, początkowo nieśmia­ły rozkwit na poły nieświadomych skłonności. Wyglądało na to, że całe to sztuczne i zewnętrzne rusztowanie - chwiejące się, lecz nieustannie skwapliwie doskonalone - istniało tylko po to, by podtrzymywać kształtującego się nowego człowieka, który miał się stać zdolny do samodzielnego trwania dopiero w przyszłości. Robinson nie zdawał sobie jeszcze z tego w pełni sprawy i zamartwiał się niedoskonałościami swojego systemu, jednakże przestrzeganie Konstytucji i Kodeksu Karnego, oczyszczanie się za pomocą kar, które sam sobie wymierzał, rygorystyczne wypełnianie planu dnia, nie pozwalające nawet na chwilę wytchnienia, ceremoniał towarzyszący wydarzę* niom jego życia - cały len gorset umowności i nakazów, który sobie nałożył, aby nie upaść, nic uchronił go przed trwogą, jaką budziła w nim obecność dzikiej, nieposkromionej, tropi­kalnej przyrody, a już w żadnym razie nie uchronił jego duszy cywilizowanego człowieka przed niszczącym wpływem samot­ności. Nie pomagało i to, że nie dopuszczał do siebie pewnych uczuć i narzucających się wniosków - ogarniały go nieustannie przesądny lęk i bezradność, druzgocąc budowlę, w której usiłował się zamknąć.

Toteż mimowolnie doszukiwał się proroczego znaczenia w krzykach nie znanego sobie ptaka. Ptak ten, zawsze zaszyty głęboko w gąszczu i niewidoczny, choć nieraz znajdował się w zasięgu rękj, wydawał z siebie dwa rodzaje krzyku: jeden niewątpliwie zwiastował szczęście, drugi brzmiał rozdzierają­co jak zapowiedź nadchodzącej klęski. W końcu doszło do tego, że Robinson, chociaż bał się śmiertelnie tego krzyku rozpaczy, nic mógł się powstrzymać, aby nic zapuszczać się w mroczne i wilgotne zarośla, w których te ptaki lubiły przebywać, i serce kurczyło się w nim, zanim jeszcze usłyszał ich mroczną przepowiednię.

Coraz częściej miał wrażenie, że zmysły go zwodzą, i uzna­wał jakieś swoje odczucie za nierzeczywiste, jeśli budziło w nim wątpliwości niemożliwe do usunięcia. Albo też powta­rzał bez końca jakieś doświadczenie, które wydawało mu się dziwne, podejrzane, pełne sprzeczności. Na przykład podpły­nął raz pirogą do południowo-zachodniego brzegu wyspy i uderzyła go ogłuszająca wrzawa ptasich krzyków zmieszana 7, chrzęstem owadów, dobiegająca kolejnymi falami. Tymcza­sem gdy przybił do brzegu i staną] wśród dr/ew, otaczająca go cisza wprawiła go w stan osłupienia i niepokoju. Może odgłosy fauny słychać było jedynie poza lasem i w pewnej od niego odległości lub też jego pojawienie się wywołało taką ciszę? Wsiadł do pirogi, odpłynął, zawrócił, przybił do brzegu i znowu nadsłuchiwał. Był zdenerwowany, wyczerpany, a mi­mo to wciąż rozpoczynał od nowa.

Za każdym razem, gdy zapuszczał się w okolice wydm z gruboziarnistego piasku na północnym wschodzie wyspy, wydawało mu się, że dobiega stamtąd coś w rodzaju głuchego ryku, przepastnego, jakby dobywającego się z wnętrza ziemi i mrożącego krew w żyłach, choćby tylko dlatego, U nie można było ustalić jego źródła. Będąc w Chile słyszał oczywiś­cie o wzgórzu zwanym El Bramador - Ryczące Wzgórze - od piasku, który poruszany stopą idącego wydaje z siebie jakby stłumiony grzmot. Lecz czy rzeczywiście przypominał sobie tę historyjkę, czy też wymyślił ją nieświadomie tylko po to, by zagłuszyć swój lęk? Nie umiał na to odpowiedzieć i z maniakal­nym uporem chodził po wydmach z szeroko otwartymi usta­mi, co - jak twierdzą marynarze - pozwala lepiej słyszeć.

fig

* * *

Dziennik. - Trzecia rano. Świetlista bezsenność. Przecha­dzam się po wilgotnych korytarzach groty. Jako dziecko zemdlałbym z przerażenia na widok tych cieni, umykających perspektyw sklepień albo słysząc odgłos kropli rozpryskują, cych się o kamienną płytę. Samotność to mocne wino. Nie do zniesienia dla dziecka, upaja cierpką radością dorosłego czło­wieka, jeśli potrafi, tyjąc w niej, opanować bicie swego zajęczego serca. Czy przeznaczenie, które zawiodło mnie na Speranzę, nie dawało o sobie znać już od pierwszych lat mojego życia? Samotność i ja spotykaliśmy się już wtedy, gdy rozmyślałem całymi godzinami spacerując nad brzegami Ou- se, gdy zazdrośnie zamykałem się w bibliotece mojego ojca z zapasem świec wystarczającym na całą noc albo kiedy w Londynie odmówiłem skorzystania z listów polecających, które miały mnie wprowadzić do domów zaprzyjaźnionych z moją rodziną. Tak jak się wstępuje zazwyczaj do klasztoru po bardzo pobożnym dzieciństwie, tak i ja wkroczyłem w samot­ność tej nocy, kiedy „Virgiiua” zakończyła swój żywot na podwodnych skałach Speranzy. Samotność od początku świa­ta czekała na mnie na tych brzegach ze swoją nieodstępną towarzyszką - ciszą...

Stałem się tutaj powoli czymś w rodzaju specjalisty od ciszy, a raczej należałoby powiedzieć: od wielu rodzajów ciszy. Całym ciałem, napiętym czujnie jak wielkie ucho, wsłuchuję się w tęszczególną jakość ciszy, w której jestem zanurzo­ny. Są cisze zwiewne i wonne jak noce czerwcowe w Anglii, inne mają zielonkawą konsystencję bajora, jeszcze inne są twarde i dźwięczne jak heban. Udaje mi się zmierzyć mroczną głębię nocnej ciszy panującej w grocie i odczuwam przy tym radość, której towarzyszy mdlący lęk. Już dzień; nie mam żony, dzieci, przyjaciół, wrogów, służby, klientów, którzy wiązaliby mnie z życiem, jak kotwice osadzone w ziemi. Dlaczego więc pozwałam sobie jeszcze dodatkowo w samym sercu nocy żeglować tak głęboko, tak daleko w ciemności? Może się zdarzyć pewnego dnia, że zniknę bez śladu, wchło*, nięty przez nicość, którą stworzyłem wokół siebie.

* * *

Niebawem zaczęły się poważne kłopoty ze spichlerzami, których przybywało z każdym rokiem: trzeba było ratować zboże przed szczurami. Gryzonie rozmnażały się chyba wprost proporcjonalnie do gromadzonego zboża i Robinson obserwo­wał z podziwem, jak ten gatunek zwierzęcy umie się przysto­sować do bogactw środowiska, gdy tymczasem rodzaj ludzki rozmnaża się tym szybciej, im uboższe są zasoby, jakimi rozporządza. Ponieważ jedoak nie zamierzał zrezygnować z gromadzenia zbiorów, dopóki starczy mu na to sił, musiał stanąć do walki ze szkodnikami.

Pewien gatunek grzybów, białych w czerwone kropki, był na pewno trujący, gdyż wiele koźląt pozdychało po zjedzeniu kawałków tych grzybów zmieszanych z trawą. Robinson sporządził z nich wywar, w którym namoczył ziarno. Potem rozrzucił zatrute ziarno w tych miejscach, którędy zwykle przechodziły szczury. Najadły się ziarna i nic im się nie stało. Zbudował więc pułapkę, do której zwierzę wpadało przez zapadnię, ale musiałby ich zrobić całe tysiące, a poza tym budziły w nim wstręt inteligentne oczka tych zwierząt wpatru­jące się w niego nienawistnie, kiedy zanurzał klatkę w rzece. Samotność uczyniła go niezwykle wrażliwym na najmniejszy przejaw wrogości, choćby ze strony najnędzniejszego ze stwo­rzeń. Pancerz obojętności i ignorancji, który chroni ludzi w ich wzajemnych stosunkach, zniknął, tak jak odcisk znika powoli z ręki, która przestanie pracować.

Pewnego dnia obserwował zaciekły pojedynek, który sto­czyły ze sobą dwa szczury. Ślepe i głuche na wszystko, co je otaczało, splecione ze sobą turlały się po ziemi wydając wściekłe piski. W końcu przegryzły sobie gardła i zdechły nie rozluźniając uścisku. Porównując zwłoki obu szczurów Ro­binson stwierdził, że należały do dwu zupełnie różnych od­mian: jeden - cały czarny, okrągły i łysy- był bardzo podobny do szczurów, które nauczył się tępić na wszystkich statkach, na jakich się tylko znalazł. Drugi - szary, dłuższy, o gęstszej sierści, zwykły polny szczur - występował w tej części łąk, którą udało mu się zagospodarować. Nie miał żadnych wątpli­wości, że drugi gatunek jest miejscowy, natomiast pierwszy pochodzi z wraku ,,Virginii”, a rozrósł się i rozmnożył dzięki nagromadzonym zapasom zboża. Oba gatunki miały więc

swoje własne źródła pożywienia i własne siedziby. Robinson przekonał się o tym pewnego wieczoru wypuszczając na łąkę czarnego szczura złapanego w grocie. Przez jakiś czas tylko drżenie traw zdradzało szlak niewidzialnego pościgu chmary szczurów. Potem obszar polowania zacieśnił się i u stóp jednej z wydm zaczął fruwać piasek. Kiedy Robinson dotarł na miejsce, z jeąo niedawnego więźnia pozostały tylko kępki czarnej sierści i poszarpane kończyny. Rozsypał więc na łące dwa worki zboża, cienką strużką ziarna znacząc drogę od samej groty. Ta ciężka ofiara mogła się okazać daremna, stało się jednak inaczej. Gdy zapadła noc, czarne szczury tłumnie przybyły odebrać to, co uważały zapewne za swoją własność. Wybuchła bitwa. Wyglądało to tak, jakby jakaś burza wznosi* ła na wielu akrach łąki niezliczone malutkie gejzery piasku. Pary walczących szczurów turlały się jak żywe kule, z ziemi wznosiły się tysiące pisków, jakby ze szkolnego podwórka w piekle. W sinym blasku księżyca łąka wrzała i dobiegało z niej jak gdyby kwilenie dziecka. Rezultat bitwy był łatwy do przewidzenia. Zwierzę, które walczy na terytorium przeciwni­ka, musi przegrać. Tego dnia zginęły wszystkie czarne szczury.

* * *

Dńemuk. - Dziś w nocy zdrętwiało mi prawe ramię, zwisające z posłania. Ująłem je między kciuk a palec wskazują­cy lewej ręki i uniosłem ten obcy przedmiot, tę masę ciała ogromną i bezwładną, tę ciężką i tłustą kończynę kogoś innego, dołączoną przez pomyłkę do mojego ciała. Wyobraża­łem sobie, że manipuluję w ten sposób moimi zwłokami, zachwycałem się ich martwym ciężarem i zgłębiałem w ten sposób paradoks: oto rzecz, która jest mną.Aleczyto naprawdę ja? Czuję, jak budzą się we mnie wspomnienia dawnych wzruszeń, jakich doznawałem w dzieciństwie pa- jrząc na witraż naszego kościoła przedstawiający męczeństwo św. Dionizego: ciało, któremu na stopniach świątyni ścięto głowę, pochyla się, obiema rękami chwyta ją i podnosi... Zachwycałem się wcale nie tym cudownym dowodem wital- ności. Dla dziecięcej pobożności cud ten był błahostką, widziałem przecież, jak kaczki bez głowy podrywały się do lotu. Otóż prawdziwym cudem było dla mnie to, że św. Dio­

nizy, pozbawiony głowy, zszedł po nią do rynsztoku, dokąd się stoczyła, i że ujął ją tak delikatnie, z taką czułością i troskliwością. O, gdyby to mnie ścięto, nie pobiegłbym na pewno za tą rudowłosą głową, za tą gębą upstrzoną piegami, przez którą się tyle nacierpiałem! Namiętnie nienawidziłem tej płonącej głowy, tych długich rąk, tych bocianich nóg i tego ciała białego jak u oskubanej gęsi, pokrytego gdzieniegdzie mgiełką czerwonawego puchu. Ta żywiołowa niechęć wpły­wała na moje widzenie samego siebie, które w pełni ukształto­wało się dopiero na Speranzy. Od pewnego czasu rzeczywiście uprawiam ćwiczenie polegające na tym, że odrywam kolejno od siebie, jedną po drugiej, wszystkie moje cechy - świadomie mówię wszystkie - niczym warstwy cebuli. Czyniąc tak konstruuję z dala od siebie osobnika, który nazywa sięCruzoe, na imię ma Robinson, mierzy sześć stóp etc. Widzę go, jak żyje na wyspie i zmienia się, nie ciesząc się z sukcesów ani nie cierpiąc z powodu swych nieszczęść. Ale kto jest tym „ja”? Nie jest to bynajmniej pytanie pozbawione sensu. Co gorsza, jest to pytanie, na które można znaleźć odpowiedź. Albo­wiem jeśli to nie Robinson, w takim razie jest to Speranza. Istnieje od tej chwili ruchome „ja”, które dopa­sowywać się będzie raz do człowieka, raz do wyspy i które czyni ze mnie kolejno jedno lub drugie.

Czy to, co napisałem, nie jest tym, co nazywają „filozofią”? Co za dziwna przemiana dokonała się we mnie, że oto ja, najtrzeźwiejszy z ludzi, nie tylko stawiam sobie podobne problemy, lecz - przynajmniej na pozór - znajduję dla nich rozwiązanie! Trzeba będzie do tego jeszcze wrócić.

* * *

Niechęć do własnej twarzy, jak i wychowanie obce wszelkiej kokieterii przez długi czas nie pozwalały mu zbliżyć się do lustra pochodzącego z „Virginii”, które zawiesił na zewnętrz­nej, najmniej dostępnej ścianie Rezydencji. Kiedy jednak zaczął uważnie śledzić swoją ewolucję, zawędrował pewnego ranka przed lustro i wyniósł nawet przed dom ulubione krzesło, aby napatrzyć się do woli na tę jedyną ludzką twarz, jaką dane mu było oglądać.

Żadna wyraźna zmiana nie zaszła w jego rysach, a jednak z trudem się poznał. Przyszło mu do głowy tylko jedno słowo:

zniekształcony. , Jestem zniekształcony” - powiedział na głos, a rozpacz ścisnęła mu serce. Na próżno wpatrywał się w nisko osadzone usta, zamglone oczy, kościste czoło, szuka, jąc w dobrze sobie znanych niedoskonałościach źródła brzydo­ty tej posępnej maski, która patrzyła na niego z lustra przez plamy wilgoci. Źródło to było nieuchwytne i dużo głębsze: na jego twarzy malowała się jakaś zawziętość i martwota, które widział już kiedyś na twarzy więźnia wypuszczonego na wolność po wielu latach spędzonych w lochu, wciemnościach. Ta znajoma twarz wyglądała tak, jakby niemiłosiernie mroźna zima przeszła przez nią zacierając jej rysy, odbierając jej wszelki wyraz, nadając jej wygląd wrogi i prostacki. Och, ta kwadratowa broda okalająca twarz od ucha do ucha z całą pewnością w niczym nie przypominała jedwabistej, delikatnej imiękkiej brody Nazarejczyka. Była już raczej w stylu Starego Testamentu i jego uproszczonej sprawiedliwości, podobnie jak to nazbyt szczere mojżeszowe spojrzenie, którego gwał­towność budziła lęk.

Narcyz w nowym wcieleniu, przygnębiony, smutny, pełen odrazy do samego siebie, długo medytował wpatrzony w swoje odbicie. Zrozumiał, że twarz jest tą częścią naszego ciała, którą nieustannie kształtuje i odkształca, rozpala i ożywia obecność naszych bliźnich. Na twarzy człowieka, który się właśnie z kimś pożegnał po odbyciu ciekawej rozmowy, pozostaje przez jakiś czas trwałe ożywienie, które powoli wygasa, lecz może wybuchnąć płomieniem, jeśli pojawi się nowy rozmów­ca. „Zgaszona twarz.” Takiego stopnia przygaszenia jeszcze pewnie nigdy nie osiągnął żaden człowiek. Robinson wypo­wiedział to na głos. Gdy wymawiał te słowa ciężkie jak kamień, jego twarz nie drgnęła nawet, jakby to był róg myśliwski. Próbował pomyśleć o czymś weselszym i uśmiechnąć się. Na próżno. Jego twarz jak gdyby zamarła i tylko długi, radosny pobyt wśród swoich mógł jej przywrócić dawny wyraz. Tylko na widok uśmiechu przyjaciela mógłby odzyskać swój uśmiech.

Wyzwolił się wreszcie z tej przerażającej fascynacji lustrem i rozejrzał dookoła. Czy nie miał na tej wyspie wszystkiego, czego tylko mu potrzeba? Mógł ugasić pragnienie, zaspokoić głód, zapewnić sobie bezpieczeństwo, a nawet wygodę i miał jeszcze Biblię dla zadośćuczynienia swoim potrzebom ducho­wym. Lecz czy ktoś kiedykolwiek zwykłym uśmiechem rozto­

pi lód paraliżujący jego twarz? W tym momencie jego wzrok padł na Tenna, który siedział na ziemi u jego boku, z wzniesio­nym ku niemu pyskiem. Czyżby to było przywidzenie? Term uśmiechał się do swego pana. Czarna koronkowa warga uniosła mu się po jednej stronie pyska, obnażając podwójny rząd zębów. Jednocześnie zabawnie przechylił łeb na bok i jakby ironicznie zmrużył orzechowe ślepia. Robinson ujął w obie dłonie ten wielki kosmaty łeb i spojrzenie zamgliło mu się ze wzruszenia. Zapomniane ciepło zaróżowiło mu policzki, a niedostrzegalne drżenie poruszyło kąciki ust. I poczuł się znowu tak jak kiedyś nad brzegiem Ouse, gdy pierwszy marcowy podmuch zwiastował niedalekie już przebudzenie wiosny. Tenn wciąż się uśmiechał, a Robinson wpatrywał się w niego żarliwie chcąc odzyskać tę najcudowniejszą z ludzkich zdolności. Od tej pory często prowadzili ze sobą tę grę. Robinson przerywał nagle pracę, polowanie, wędrówki brze­giem morza czy po lesie-aJbow Środku nocy zapalał żywiczną pochodnię - i wpatrywał się w Tenna, a na jego twarzy, już tylko na wpół martwej, pojawiał się szczególny wyraz. A pies przechylając łeb uśmiechał się do niego i ten uśmiech Tenna odbijał się z każdym dniem coraz wyraźniej na ludzkiej twarzy jego pana.

* * *

świt się już zaróżowił, ale wielki ptasi i owadzi koncert nie rozpoczął się jeszcze. Najlżejszy podmuch nie poruszał palma­mi, które niczym girlandy otaczały otwarte na oścież drzwi Rezydencji. Robinson zbudził się dużo później niż zwykle. Natychmiast zdał sobie z tego sprawę, ale jego sumienie chyba jeszcze spało, bo nie myślał wcale mieć sobie tego za złe. Prześledził w wyobraźni cały dzień, który czekał na niego u progu. Najpierw toaleta, potem lektura Biblii przy pulpicie, potem oddanie honorów flagom i „otwarcie” fortecy. Prze­rzuci kładkę przez fosę i odsunie skalne bloki tarasujące wyjście. Ranek poświęci trzodzie. Kozy oznaczone B13, L 24, G 2 i Z 17 trzeba doprowadzić do kozła. Robinson wyobraził sobie nie bez odrazy bezwstydny pośpiech, z jakim te diablice pędzić będą na suchych nogach ku zagrodzie samców, zaplątu- jąc się w wymiona. Potem już przez cały ranek pozwoli im oddawać się rozpuście ile wlezie. Odwiedzi również miejsce, w którym chciał założyć sztuczną królikarnię. Był to piasz-

czysty parów usiany wrzosem i janowcami. Robinson otoczył go murkiem z kamieni i uprawiał tam dziką rzepę, lucernę i pólko owsa, aby ściągnąć na stałe kolonię aguti - rodzaj złocistych zajęcy o krótkich uszach, jakich zaledwie parę sztuk udało mu się ustrzelić od początku pobytu na Spcranzy. Trzeba będzie jeszcze przed obiadem wyrównać poziom wody w trzech słodkowodnych stawach, które dotkliwie ucierpiały podczas suszy. Potem zje coś naprędce i włoży swój odświętny generalski mundur, jako że czekało go popołudnie wypełnione oficjalnymi obowiązkami: prezentacja spisu żółwi morskich, przewodniczenie komisji do spraw Konstytucji i Kodeksu Karnego, wreszcie uroczyste otwarcie mostu z lian przerzuco­nego zuchwale przez wąwóz o głębokości stu stóp, w samym sercu tropikalnego lasu.

Robinson zastanawiał się ze smutkiem, czy starczy mu jeszcze czasu na wykończenie altanki z drzewiastych paproci, którą zaczął stawiać na skraju lasu porastającego brzeg zatoki - będzie z niej mógł doskonale obserwować morze, a jej zielony, cudownie świeży cień da mu schronienie w najgorętszych godzinach dnia - gdy nagle zrozumiał powód swojego późnego przebudzenia: zatrzymała się właśnie klepsydra, którą zapo­mniał napełnić poprzedniego dnia. Dopiero odgłos ostatniej kropli, która spadła do skórzanej kadzi, uzmysłowił mu niezwykłą ciszę panującą w izbie. Odwróciwszy głowę zoba­czył, jak następna kropla pojawia się nieśmiało u wylotu pustego gąsiora, wydłuża się, przybiera kształt gruszkowaty, waha się, potem jakby zniechęcona powraca do kulistego kształtu i cofa się do swego źródła, stanowczo rezygnując ze spadania, a nawet zapoczątkowując upływ czasu w odwrot­nym kierunku.

Robinson przeciągnął się z rozkoszą na posłaniu. Po raz pierwszy od wielu miesięcy zdarzyło się, że prześladujący go rytm kropel, jedna po drugiej rozpryskujących się w kadzi, przestał kierować z dokładnością metronomu wszystkimi jego ruchami. Czas był zawieszony. Robinson miał wakacje. Usiadł na brzegu posłania. Tenn podszedł, by mu położyć czule łeb na kolanach. A więc wszechwładza Robinsona na wyspie - córka jego całkowitej samotności - potrafiła poskromić nawet czas! Zachwycała go świadomość, że odtąd już zawsze będzie mógł zakorkować klepsydrę, a tym samym zatrzymać upływ godzin...

Podniósł się i stanął w drzwiach. Ogarnęło go tak wielkie szczęście, żc a i się zachwiał i musiał się oprzeć ramieniem

0 framugę. Kiedy potem zastanawiał się nad ekstazą, jakiej doznał, i szukał dla niej jakiegoś określenia, nazwał ją chwilą niewinności. Początkowo sądził, źe zatrzymanie się klepsy­dry sprawiło tylko tyle, że ma teraz więcej czasu i nie musi się śpieszyć z wykonywaniem swych zajęć. Tymczasem spo­strzegł, że ta przerwa dotyczy nie tyle jego samegp, co całej wyspy. Wydawało mu się, żc rzeczy przestały nagle na siebie oddziaływać, służyć czemukolwiek, zużywać się, że odrzuciły sens swego istnienia, rozwinęły wszystkie swe przymioty

1 istniały już tylko same dla siebie, naiwnie nie szukając żadnego uzasadnienia poza własną doskonałością. Ogromna słodycz spływała z nieba, jak gdyby Bóg w nagłym przypływie miłości postanowił pobłogosławić wszystkie stworzenia. Jakaś szczęśliwość była zawieszona w powietrzu i przez krótką chwilę niewypowiedzianej radości Robinsonowi wydawało się, że za tą wyspą, na której harował samotnie od dawna, odkrył inną wyspę, świeższą, cieplejszą, bardziej braterską, którą przesłaniała mu na co dzień jego przyziemna krząta­nina.

Cudowne odkrycie: można więc było uciec od nieubłaganej dyscypliny, ustalonych zajęć i uroczystości nie pogrążając się tym samym w bajorze! Możliwa była więc odmiana, której by nie towarzyszył upadek. Mógł burzyć tak pracowicie zdobytą równowagę i wznosić się w górę zamiast staczać się coraz niżej. Głęboka przemiana dokonująca się w jego najskrytszym wnę­trzu postąpiła niewątpliwie krok naprzód. Ale była to tylko przelotna błyskawica. Larwa w krótkiej chwili ekstazy poczu­ła, że kiedyś będzie fruwać. Upajająca, lecz krótkotrwała wizja!

Odtąd często zatrzymywał klepsydrę, aby dokonać prób, dzięki którym pewnego dnia, być może, z larwy, która śpi jeszcze, ukaże się nowy Robinson. Lecz jeszcze nie nadeszła jego pora. Tadruga wyspa nie wyłoniła się więcej z różowej mgły świtu, jak to się stało tamtego pamiętnego ranka. Robinson powrócił z pokorą do dawnego trybu życia, podjął grę w tym miejscu, w którym została przerwana, i zapomniał, pochłonięty codziennymi obowiązkami i etykietą, źe może dążyć do czegoś innego.

Dziennik. - Nie nawykiem do uprawiania filozofii, lecz długie medytacje, do jakich zostałem zmuszony, a przede wszystkim rozchwianie pewnych mechanizmów umysłowych, wywołane brakiem jakiegokolwiek towarzystwa, doprowadzi­ły mnie do kilku wniosków dotyczących odwiecznego proble­mu poznania. Krótko mówiąc wydaje mi się, że obecność drugiego człowieka - i wprowadzenie go w niedostrzegany sposób do wszystkich teorii - jest istotną przyczyną nieporo­zumień i niejasno&i w relacji między tym, który poznaje, a tym, co poznawane. Nie twierdzę, aby drugi człowiek nie odgrywał wybitnej roli w tej relacji, ale powinien odgrywać tę rolę tylko w odpowiednim czasie i całkiem jawnie, a nie byfc kiedy i jakby ukradkiem.

Gdy w ciemnym pokoju poruszać się ze świecą, oświetli ona jedne przedmioty, a inne pozostawi w ciemnościach. Oświet­lone na chwilę wyłaniają się z mroku, aby za chwilę znowu się w nim rozpłynąć. AJe to, czy przedmioty są oświetlone, czy też nie, niczego nie zmienia ani w ich naturze, ani w ich istnieniu. Takie same były przedtem, jakie są w tej chwili, kiedy pada na nie snop światła, i (akie będą potem.

Tak mniej więcej wyobrażamy sobie akt poznania, przy czym świeca przedstawia podmiot poznający, a przedmioty oświetlane - świat poznawany. Otóż moja samotność uświado­miła mi, źe schemat ten odnosi się tylko do poznawania rzeczy poprzez drugiego człowieka, a zatem do wąskiego, specyficznego wycinka problemu poznania. Obcy człowiek wprowadzony do mojego domu, który zauważa w nim pewne przedmioty, przygląda im się, a potem odwraca się od nich, aby zainteresować się innymi - odpowiada dokładnie symbo­lowi świecy poruszające/ się w ciemnym pokoju. Zasadniczy problem poznania musi być postawiony na wcześniejszym i bardziej podstawowym etapie, gdyż aby można było mówić

o obcym człowieku wchodzącym do mojego pokoju i przecha­dzającym się pośród przedmiotów, które się tam znajdują, najpierw muszę ja tam być, obejmując cały pokój swoim spojrzeniem i przyglądając się poczynaniom intruza.

Istnieją więc dwa problemy poznania, czy może raczej dwa rodzaje poznania, które należy ostro rozgraniczyć, a które

zapewne dalej bym zc sobą mieszał, gdyby nie mój niezwykły Jos, dzięki któremu zyskałem absolutnie nowe spojrzenie na rzeczy: poznanie poprzez drugiego człowieka i pozna- nje przeze mnie samego. Jeśli będziemy je z sobą mieszać pod pretekstem, te drugi człowiek to nasze drugie ja, do niczego nie dojdziemy. A tak się właśnie dzieje, gdy wyobraża* my sobie podmiot poznający jako pierwszego lepszego osobni* fci, który wchodzi do pokoju i ogląda, dotyka, wącha, jednym słowem poznaje znajdujące się tam przedmioty. Bo chociaż tym osobnikiem jest drugi człowiek, to przecież owe przed­mioty znam właśnie ja - obserwator całej sceny. Aby więc właściwie postawić ten problem, należy wyobrazić sobie nie drugiego człowieka wchodzącego do pokoju, lecz mnie same­go, który mówię i widzę. O to właśnie chcę się pokusić.

Pierwsze stwierdzenie narzuca się nam, gdy usiłujemy opisać nasze „ja” nie utożsamiając go z drugim człowiekiem, a mianowicie: nasze „ja” istnieje tylko w sposób nieciągły, a więc w rezultacie tylko od czasu do czasu. Jego obecność odpowiada poznaniu wtórnemu i jakby refleksyjnemu. Co się więc tu właściwie dokonuje w sposób pierwotny i bezpośred­ni? Otóż wszystkie przedmioty już są na swoich miejscach, lśniące w słońcu lub ukryte w cieniu, twarde łub miękkie, ciężkie lub lekkie, poznane, skosztowane, zważone, a nawet ugotowane, zheblowane, złożone etc., choć ja, podmiot po­znający, kosztujący, ważący, gotujący, jeszcze w ogóle nie istnieję, dopóki się nie dokona akt refleksji* w którym się ujawnię, a to przecież zdarza się rzadko. Na pierwotnym etapie poznania moją świadomością przedmiotu jest sam przedmiot: to przedmiot jest poznawany, odczuwany etc., bez istnienia kogokolwiek, kto by poznawał, czuł etc. Nie należy tu mówić o świecy rzucającej snop światła na przedmioty. Ten obraz powinno się zastąpić innym, a mianowicie obrazem przedmiotów, które świecą się same z siebie* mimo że nie oświetla ich nic z zewnątrz.

Na tym pierwotnym, naiwnym i jakby spontanicznym etapie, który jest naszym zwykłym sposobem istnienia, istnie­je szczęśliwa samotność poznawanego świata i dziewiczość rzeczy, które wyłącznie w sobie zawierają kolor, zapach, smak, kształt - jako atrybuty swej wewnętrznej istoty. Wów­czas Robinson jest Speranzą. Ma świadomość siebie tylko poprzez listowie mirtów, które słońce przenika garścią strzał,

może rozpoznać siebie tylko w pianie lali wpcłzającej na płowy piasek.

Wtem dokonuje się nagła przemiana. Podmiot odrywa się od pr/edmiotu pozbawiając go częściowo jego koloru i jego ciężaru. W świecie coś pęka i cala ściana rzeczy odrywa się stając się mną. Każdy przedmiot traci na korzyść odpowiada­jącego mu podmiotu. Światło staje się okiem i nic istnieje już jako takie: jest tvlko podrażnieniem siatkówki. Zapach Maje się nozdrzami - sam świat okazuje się teraz bezwonny. Cichnie muzyka wiatru w drzewach mangrowych: to było tylko trzesz­czenie w bębenkach. W końcu cały świat zostaje wchłonięty przez moją duszę, która jest duszą samej Speranzy, wydartą wyspie, obumierającej teraz pod moim sceptycznym spojrzę- niem.

Nastąpił gwałtowny wstrząs. Przedmiot został nagłe zde­gradowany do roli podmiotu. Zapewne zasługiwał na to, albowiem cały ten mechanizm nie jest pozbawiony sensu. Z ciała wyspy został odrzucony, wypchnięty, wyłączony węzę) sprzeczności - ognisko niezgody. Ta nagła przemiana odpo­wiada procesowi racjonalizacji świata. Świat szuka własnej racjonalności i przy okazji pozbywa się śmiecia, jakim jest podmiot.

Pewnego dnia przepływał koło Speranzy hiszpański galeon. Jest to jak najbardziej prawdopodobne. AJe już ponad wiek temu ostatnie galeony zniknęły z powierzchni oceanów. Ale na pokładzie odbywał się festyn. Ale statek, zamiast rzucić kotwicę i wysłać szalupę, przepłynął wzdłuż brzegu, jakby znajdował się o tysiąc mil od niego. AJe z rufy statku spogląda­ła na mnie młoda dziewczyna w niemodnym stroju i ta dziewczyna była moją siostrą nieżyjącą już od dziesięciu lat... Takie nagromadzenie niedorzeczności nie mogło trwać długo. Nastąpi) jakiś przeskok i oto galeon wyzbył się swych pretensji do istnienia. Stał się halucynacją Robinsona. Został wchłonię­ty przez podmiot, którym był chory Robinson, trawiony zapaleniem mózgu.

Pewnego dnia szedłem przez las. O sto kroków przede mną na ścieżce sterczał pniak. Dziwny pniak, jakby porośnięty sierścią, swym kształtem przypominający zwierzę. I nagle ten pniak się poruszył. Ależ to absurd, przecież pniak się nie porusza! A potem pniak zmienił się w kozła. Ale jak pniak może się zmienić w kozła? A jednak musiał się dokonać taki

przeskok- I dokonał się. Pniak zniknął bezpowrotnie, co więcej - w ogóle nigdy go nie było. Od początku był kozioł. A pniak? Stał się złudzeniem optycznym, zaburzeniem wzro­ku Robinsona.

Podmiot jest zdyskwalifikowanym przedmiotem. Moje oko to szczątki światła, kolorów. Mój nos to wszystko, co pozosta­ło z zapachów, gdy wyszła na jaw ich nierealno#. Moja ręka odrzuca to, co ściska. Tak więc problem poznania rodzi się z błędu wchronologii. Zakłada on jednoczesne istnienie podmiotu i przedmiotu i chciałby wyświetlić ich tajemniczy /wiązek. Tymczasem podmiot i przedmiot nie mogą ze sobą współistnieć, ponieważ stanowią jedną i tę samą rzecz, począt­kowo wtopioną w rzeczywisty świat, a następnie wyrzuconą na śmietnik. Robinson to odchody samej Speranzy.

Ta nieprzyjemna formuła napełniła mnie ponurą satysfak­cją. l/kazuje mi bowiem wąską i stromą ścieżkę wiodącą do wybawienia, a w każdym razie do pewnego rodzaju wybawie­nia, takiego, jakim może się stać wyspa urodzajna i harmonij­na, doskonale uprawiona i urządzona, silna równowagą wszys­tkich swoich przymiotów, idąca przed siebie swoją drogą., beze mnie, który jestem tak blisko niej, że nawet gdyby uznać, że jestem samym czystym spojrzeniem, to jeszcze i tak byłoby mnie za dużo i należałoby mnie zredukować do (ego wewnętrz­nego blasku, który sprawia, ¡te każda rzecz jest poznana, choć nikt jej nic poznaje, i zrozumiała, choć nic ma nikogo, kto by ją rozumiał. O subtelna, przejrzysta równowago, tak krucha

i tak drogocenna!

* * *

Przerwał w końcu te bredzenia i spekulacje, aby znowu poczuć pod nogami twardy grunt Speranzy. Wydało mu się pewnego dnia, że odnalazł wreszcie drogę prowadzącą dosłow­nie do samego serca wyspy.

Rozdział V

Grota położona pośrodku wyspy u stóp olbrzymiego cedru, otwierająca się u podstawy skalistego wzniesienia niczym gigantyczne okno piwniczne, od samego początku miała nie­zwykle znaczenie w oczach Robinsona. Jednak przez dłuższy czas służyła mu wyłącznie jako sejf, w którym Tarhłannip gromadził to, co miał najcenniejszego, a więc swoje zbiory zbóż, konfitury i konserwy mięsne, a głębiej - kufry z ubrania- mi, narzędzia, broń, złoto, wreszcie na samym końcu, w naj­bardziej ukrytym zakątku - beczki z prochem strzelniczym, którego starczyłoby na wysadzenie w powietrze całej wyspy. Robinson dawno wprawdzie przestał używać broni palnej do polowania, ale w dalszym ciągu był bardzo przywiązany do tego potencjalnego pioruna, którym mógł się posłużyć w każ­dej chwili, co mu dawało poczucie absolutnej władzy. Na tym podminowanym tronie utwierdził swoje boskie panowanie nad wyspą i jej mieszkańcami.

Od kilku tygodni jednak grota zaczęła dla niego nabierać nowego znaczenia. W jego drugim życiu - które rozpoczynało się wówczas, gdy zatrzymując klepsydrę odkładał na bok rolę gubernatora i głównego zarządcy - Speranza była już nie posiadłością, którą zarządzał, lecz osobą o zdecydowanie kobiecej naturze, ku której skłaniały się zarówno jego filozofi­czne spekulacje, jak też nowe potrzeby jego serca i jego ciała. Zaczął się zastanawiać z pewnym zażenowaniem, czym jest grota - ustami, okiem czy innym naturalnym otworem tego ciała i czv zwiedziwszy ją do samego końca nie natrafi na jakiś

ukryty załom odpowiadający na jedno z pytań, jakie sobie stawiał.

Za prochownią korytarz zwężał się jak kiszka i schodził stromo w dół. Robinson nigdy się tani nie zapuszczał przed okresem, który nazwie później podziemnym. Największą trudność w całym przedsięwzięciu stanowiło niewątpliwie oświetlenie.

Gdyby wszedł w głąb groty niosąc w ręku pochodnię z żywicznego drzewa - a nie dysponował niczym innym - naraziłby się na straszliwe ryzyko ze względu na bliskie sąsiedztwo beczek z prochem, co do których nie miał wcale pewności, czy ich zawartość nie rozsypała się po ziemi. Nie mówiąc o tym, że duszący dym zatrułby nieruchome, rozrze­dzone powietrze w grocie. Musiał też zrezygnować z zamiaru przebicia do groty komina wentylacyjnego i oświetlającego

i w końcu nie pozostało mu nic innego jak pogodzić się z ciemnościami, czyli poddać się pokornie wymaganiom śro­dowiska, które zamierzał podbić. Taka myśl jeszcze kilka tygodni temu z pewnością nie przy szłaby mu do głowy. Uświadomiwszy sobie głętoką przemianę, jaka zaczęła się w nim dokonywać, gotów był teraz podjąć najcięższe próby, byleby sprostać temu, co może okazać się jego nowym powo­łaniem .

Początkowo zamierzał tylko przyzwyczaić się do ciem­ności, aby potem móc się posuwać po omacku w głąb groty. Zrozumiał jednak, że to próżny trud i że niezbędne jest tutaj gruntowne przygotowanie. Trzeba wyjść poza ciasną alterna­tywę światła i ciemności, w której na ogół żyją ludzie, i wejść w świat ociemniałych - świat pełny, doskonały i wprawdzienie tak wygodny jak świat ludzi widzących, ale nie pozbawiony światła ani nie zatopiony w ponurych ciemnościach, jak go sobie wyobrażają ci, a) mają oczy. Oko, stwarzając światło, wymyśla również ciemności, a kto nie ma oczu, nie zna ani śWiatła, ani ciemności i nie cierpi z powodu braku tego pierwszego. Aby zbliżyć się do tego stanu, wystarczy przez dłuższy czas nieruchomo tkwić w ciemnościach. Tak też postąpił Robinson zaopatrzywszy się w placki kukurydziane

i dzbanuszki koziego mleka.

Wokół panowała absolutna cisza. Żaden dźwięk nie docierał do wnętrza groty. Wiedział już, że doświadczenie musi się powieść, gdyż mimo to nie czuł się bynajmniej oddzielony od

Speranzy. Wręcz przeciwnie, żył intensywnie jej życiem. Przycupnięty pod ścianą groty, szeroko rozwartymi oczami wpatrzony w ciemności, widział, jak białe spienione fale rozbijają się na wszystkich brzegach wyspy, widział, jak palma pochyla się błogosławiącym gestem pod delikatnym tchnie­niem wiatru, widział kolibra, jak czerwoną błyskawicą przeci­na zielone niebo. Czuł wilgotną świeżość morskiego brzegu odsłoniętego po odpływie. Skorzystał z tego krab pustelnik, aby na progu swej muszli zaczerpnąć powietrza. Czarnogłowa mewa znieruchomiała nagle w locie, aby spaść na szetodona ukrytego w czerwonych algach, brązowych teraz, kipiel mor­ska odwróciła je bowiem wszystkie jednocześnie na lewą stronę. Samotność Robinsona została pokonana w dziwny sposób: nie z zewnątrz - przez dotyk czy napór, jak to się dzieje wówczas, gdy jesteśmy w tłumie lub idziemy obok przyjaciela - lecz od środka, jak gdyby na drodze nuklear­nej. Znajdował się z całą pewnością w pobliżu ogniska Speranzy, skąd gwieździście rozchodziły się wszystkie zakoń­czenia nerwowe jej wielkiego ciała i dokąd spływały wszystkie informacje odbierane na jej powierzchni. W niektórych kate­drach istnieje takie miejsce, dokąd na skutek gry fa! dźwięko­wych oraz ich odbić dochodzi każdy najlżejszy szmer z absy­dy, chóru, ambony czy nawy.

Słońce powoli chyliło się ku horyzontowi. Czarna paszcza groty, ziejąca u stóp skalistego wzniesienia górującego nad wyspą, zaokrąglała się niczym wielkie zdziwione oko, wpa­trzone w przestwór oceanu. Niebawem słońce ustawi się dokładnie na poziomie korytarza. Czy wnętrze groty zostanie oświetlone? 1 na jak długo? Robinson miał się o tym dowie­dzieć już za chwilę. Sam nie mógł sobie wytłumaczyć, dlacze­go przywiązuje do tego spotkania tak wielką wagę.

Stało się to tak szybko, że zastanawiał się, czy nie padł ofiarą złudzenia optycznego. Czy naprawdę błyskawica przeszyła ciemności nie naruszając ich, czy może coś mu tylko błysnęło pod powiekami? Spodziewał się podniesienia kurtyny, nadejś­cia triumfalnej jutrzenki. A to było zaledwie wbicie szpilki światła w zwały ciemności, w których był pogrążony. Tunel był zapewne dłuższy i bardziej kręty, niż przypuszczał. Ale czy to takie ważne? Oto zderzyły się z sobą dwa spojrzenia: spojrzenie światła i spojrzenie mroku. Słoneczna strzała prze­szyła podziemną duszę Speranzy.

Nazajutrz powtórzyła się błyskawica i znowu minęły dwa­dzieścia cztery godziny. W dalszym ciągu oblewały go ciem­ności, aJc przestał już odczuwać lekki zawrót głowy, który sprawia, że piechur pozbawiony punktu oparcia dla wzroku traci równowagę. Czuł się we wnętrzu Speranzy jak ryba w wodzie, niemniej nie udało mu się jeszcze wkroczyć w tę krainę ponad światłem i ciemnością, w której przeczuwał pierwszy próg krainy absolutu. Może powinien odbyć oczysz­czający post? i tak zresztą została mu już tylko odrobina mleka. Tkwił tak w skupieniu jeszcze dwadzieścia cztery godziny. Potem wstał i bez wahania ani lęku, przejęty uroczys­tą powagą przedsięwzięcia, zanurzył się w głąb wąskiego korytarza. Nie musiał długo błądzić, aby znaleźć to, czego szukał: był to wylot pionowego, bardzo ciasnego komina. Z miejsca podjął kilka prób, aby doń się wśliznąć, ale nada­remnie. Ściany były wprawdzie gładkie jak ludzkie ciało, ale sam wylot był tak ciasny, że mógł się weń wcisnąć tylko połową tułowia. Rozebrał się do naga i resztką mleka natarł ciało. Potem wsunął się do studni głową i tym razem zaczął się ześlizgiwać powoli, lecz systematycznie, niczym kęs pokarmu w przełyku. Łagodne opadanie trwało parę chwil, a może parę wieków - w końcu znalazł się na dnie komina, w czymś w rodzaju ciasnej krypty, gdzie mógł przybrać pozycję stojącą tylko pod warunkiem, że głowa tkwiła w otworze komina. Zaczął dokładnie obmacywać dłońmi piwniczkę, w której się znajdował. Podłoga była twarda, gładka i dziwnie ciepła, za to na ścianach pełno było zaskakujących nieregulamości. Były cu skamieniałe wyrostki, wapienne brodawki, marmurowe grzy­by, kamienne gąbki. Dalej powierzchnię skały pokrywał dywan postrzępionych brodawek, które stawały się coraz twardsze i grubsze, im bliżej było do wielkiego skalnego kwiatu - gipsowej skamieliny - dość podobnego do piasko­wych róż, jakie spotyka się na niektórych pustyniach, lecz bogatszego od nich. Bił od niego wilgotny żelazisty zapach, orzeźwiająco kwaskowy, z domieszką słodkiej goryczki przy­pominającej zapach soku figowca. Lecz uwagę Robinsona bardziej niż cokolwiek innego przykuło wgłębienie na jakieś pięć stóp, które odkrył w najdalszym zakątku krypty. Jego wnętrze było idealnie gładkie, ale dziwnie pofałdowane, jakby służyło za formę do odlewania czegoś o bardzo skomplikowa­nym kształcie. Robinson domyślił się, żętym czymś miało być

jego własne dało, i po wielu próbach udało mu się wreszcie przybrać odpowiednią pozycję: siedział skulony, z kolana^ podciągniętymi pod brodę, z nogami skrzyżowanymi i rękami złożonymi na stopach; pozycja ta pozwalała mu tak ściśle wypełnić sobą zagłębienie, że ledwo ją przyjął, zatracił poczu­cie granic własnego ciała.

Zawieszony był w błogiej wieczności. Speranza była owo­cem dojrzewającym w słońcu, z białą nagą pestką, pokrytą tysiącami warstw kory, łupin i łusek, która nazywała się Robinsonem. Tkwiąc w głębi skał tej nieznanej wyspy, w sa­mym jej sercu, odczuwał niewysłowiony spokój. Czy na jej brzegach zdarzyła się kiedykolwiek jakaś katastrofa? Czy istniał w ogóle rozbitek, który się dzięki niej uratował, administrator, który ją pokrył łanami zbóż i pomnożył stada na jej łąkach ? A może te wydarzenia to po prostu nierzeczywis­ty sen małej, miękkiej larwy, od wieków przycupniętej w tej ogromnej skalnej umie? Kimże on był, jeśli nie samą duszą Speranzy? Przypomniały mu się drewniane baby wydrążone w środku, które chowają się jedna w drugą z wyjątkiem ostatniej, najmniejszej, pełnej i ciężkiej, która jest jądrem

i uzasadnieniem dla wszystkich pozostałych.

Chyba zasnął. Nie potrafiłby powiedzieć. W tym stanie nieistnienia, w jakim się znajdował, zacierała się różnica między jawą a snem. Ilekroć domagał się od swojej pamięci, aby spróbowała odmierzyć czas, jaki upłynął od jego zejścia w głąb groty, zawsze uporczywie i jednostajnie pojawiał się w jego umyśle obraz zatrzymanej klepsydry. Jeszcze raz dostrzegł błysk światła, co oznaczało, że słońce znowu znalazło się na poziomie wylotu groty. W jakiś czas potem dokonała się w nim zmiana, która go zaskoczyła, chociaż od dawna spodzie­wał się czegoś w tym rodzaju: oto nagle ciemności zmieni­ły swój znak. Czert, w której był skąpany, obróciła się w biel. Zaczął się unosić w białych ciemnościach, jak grudka śmietany w garnku mleka. Czyż nie musiał nasmarować mlekiem swego wielkiego białego ciała, aby dotrzeć na tę głębokość?

Na tej głębokości kobieca natura Speranzy nabierała wszel­kich cech macierzyństwa. A ponieważ zatarcie granic prze­strzeni i czasu pozwalało Robinsonowi zanurzać się do woli, jak jeszcze nigdy dotąd, w uśpiony świat własnego dziecińs­twa, nawiedziło go wspomnienie matki. Wydało mu się, że oto

jest w ramionach swojej matki, kobiety silnej i zupełnie wyjątkowej, choć mało komunikatywnej i niechętnie okazują­cej czułość. Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek pocało­wała któreś z jego pięciorga rodzeństwa czy jego samego. A przecież ta kobieta była całkowitym przeciwieństwem oschłości. We wszystkim, co nie dotyczyło jej dzieci, była zupełnie zwyczajną kobietą. Widział, jak płakała z radości, kiedy znalazła klejnot rodzinny zagubiony od pięciu lat. Widział, jak straciła głowę tego dnia, kiedy ojciec umarł nagle na atak serca. Ale gdy chodziło o jej dzieci, stawała się kobietą natchnioną, w najwznioślejszym znaczeniu tego słowa. Silnie związana, tak jak i ojciec, z sektą kwakrów, odrzucała autory­tet świętych tekstów, w równym stopniu jak i Kościoła rzymskiego. Ku wielkiemu zgorszeniu sąsiadów uważała Bi­blię za księgę podyktowaną wprawdzie przez Boga, lecz spisaną przez ludzi i poważnie zniekształconą przez historycz­ne wypadki i burzliwe czasy. Nieporównanie czystsze i żywsze od tych przedwiecznych gryzmołów było dla niej źródło mądrości, które biło w jej sercu! Tutaj Bóg przemawiał bezpośrednio do swego stworzenia. Tutaj Duch Święty obda­rzał ją nadprzyrodzonym światłem. Macierzyńskie powołanie mieszało się jej z tą spokojną wiarą. W jej postawie wobec dzieci było coś niezawodnego, co dawało im więcej niż wszel­kie zewnętrzne przejawy uczuć. Nie pocałowała ich ani razu, ale w jej spojrzeniu mogły wyczytać, że wie o nich wszystko, że przeżywa ich radości i smutki silniej niż one same, że posiada niewyczerpany zapas cierpliwości, opanowania i odwagi, któ­rym gotowa jest im pokornie służyć. Podczas wizyt u sąsiadek dzieci ogarniało przerażenie na widok przeplatających się wybuchów wściekłości i wylewnych pieszczot, policzków

i pocałunków, którymi te krzykliwe i przemęczone kobiety obdarzały swoje potomstwo. Ich matka, zawsze zrównoważo­na, nieomylnie znajdowała odpowiednie słowo czy gest, które mogło ich najlepiej uspokoić czy rozbawić.

Pewnego dnia, kiedy ojca nie było w domu, w magazynie na parterze wybuchł pożar. Matka znajdowała się z dziećmi na pierwszym piętrze. W drewnianym, liczącym kilkaset lat domu pożar rozprzestrzeniał się z przerażającą szybkością. Robinson miał wtedy zaledwie parę tygodni, jego najstarsza siostra mogła mieć dziewięć lat. Kiedy sukiennik przybyły w pośpiechu klęczał na ulicy przed kupą żaru, błagając Boga,

aby się okazaio, że cała rodzina wyszła na spacer - jego małżonka wynurzyła się spokojnie ze strumieni ognia i dymu: jak drzewo ugina się pod nadmiarem owoców, tak ona dźwiga, ła swoich sześcioro dzieci, które całe i zdrowe uwieszone były na jej ramionach, plecach, rękach i u fartucha. Właśnie taki obraz matki odżył w pamięci Robinsona: matki będącej filarem prawdy i dobroci, ziemi gościnnej i pewnej, schronie­nia dla jego lęków i zmartwień. W głębi skalnej niszy odnalazł coś z tamtej czułości nieskazitelnej i beznamiętnej, jakąś troskliwość, na której mógł polegać, wyzbytą zbędnej wylew­ności. Widział dłonie matki, jej wiellue dłonie, które nigdy nie pieściły i nie biły, silne i jędrne, ukształtowane tak harmonij­nie, że przypominały parę aniołów, parę bratnich aniołów wykonujących zgodnie wolę umysłu. Widział, jak wyrabiała pulchne, białe ciasto w wigilię Trzech Króli. Następnego dnia dzieci będą się dzielić pszennym plackiem, w którego spękanej kruchej skórce zostanie ukryte ziarnko bobu. To on był tym pulchnym ciastem ściskanym w garści przez wszechwładną skałę. To on był tym ziarnkiem bobu włożonym w potężne, niewzruszone cielsko Speranzy.

Błyskawica znowu wdarła się do wnętrza ziemi, gdzie unosił się Robinson, oddeleśniony coraz bardziej na skutek postu. Ale w tej mlecznej nocy wywołała efekt odwrotny: Robinso­nowi wydało się, że na ułamek sekundy otaczająca go biel poczerniała, po czym odzyskała swą śnieżną czystość. Można by pomyśleć, że to fala atramentu bluznęła w paszczę groty

i cofnęła się natychmiast, nie pozostawiając po sobie najmniej­szego śladu.

Robinson poczuł, że musi powrócić do rzeczywistości, jeśli chce jeszcze kiedyś ujrzeć światło dnia;. W tych sinych głębi­nach życie i śmierć były tak blisko siebie, że jedna chwila nieuwagi lub osłabienie woli życia mogło spowodować nieod­wracalne prześliźnięcie się z jednego brzegu na drugi. Wydo­był się z niszy. W gruncie rzeczy nie był ani zdrętwiały, ani osłabiony, stał się natomiast jakby lżejszy i uduchowiony. Wśliznął się bez trudu w komin i wspiął się nim jak akrobata. Dotarłszy do dna groty odszukał po omacku ubranie, zwinął je w kłębek i wsadził pod pachę, aby nie tracić czasu na ubieranie się. Wokół panowały wciąż mlecznobiałe ciemności, co zaczy­nało go już niepokoić. Czyżby oślepł na skutek długiego pobytu pod ziemią? Chwiejnym krokiem posuwał się ku

wylotowi groty, gdy nagle ognisty miecz uderzył go w twarz. Dojmujący ból poraził mu oczy. Zakrył twarz rękoma.

Powietrze nad skałami drżało w południowym słońcu. Była to pora, kiedy nawet jaszczurki szukają cienia. Robinson szedł zgięty w pół, trzęsąc się z zimna i ściskając wilgotne uda pokryte zsiadłym mlekiem. Osamotniony w tym krajobrazie z kamieni i kaleczących cierni, czuł przytłaczające przerażenie

i wstyd. Był nagi i biały. Na ciele wystąpiła mu gęsia skórka, jak u spłoszonego jeża, co stracił kolce. Upokorzony członek skurczył się. Przez palce dobiegało pochlipywanie, denkie jak pisk myszy.

Z trudem dotarł do swej Rezydencji w towarzystwie Tenna, który tańczył wokół niego uradowany, że odzyskał swego pana, a zarazem zbity z tropu przemianą, jaka się w nim dokonała. Gdy znalazł się wreszcie w kojącym półmroku swego domu, przede wszystkim uruchomił klepsydrę.

* * • *

Dziennik. - Trudno mi na razie ocenić we właściwy sposób znaczenie tego zstąpienia i pobytu w łonie Speranzy. Stało się dobrze czy źle? Powinienem właściwie przeprowadzić całe śledztwo, do tego jednak brak mi podstawowych danych. Pamięć o bajorze rodzi we mnie niewątpliwie pewne obawy: z całą pewnością grota ma z nim coś wspólnego. Ale czy zło nie polega na małpowaniu dobra? Lucyfer naśladuje Boga na swój sposób, to znaczy strojąc miny. Czy więc grota to nowe, bardziej kuszące wcielenie bajora, czy też jego zaprzeczenie? Nie ulega wątpliwości, że - tak jak bajoro - grota przywołuje do mnie zjawy przeszłości, a retrospektywne wizje, którymi mnie mami, w żaden sposób nie dają się pogodzić z walką, jaką toczę na co dzień, o utrzymanie Speranzy na możliwie wyso­kim poziomie cywilizacji. W bajorze nawiedzała mnie jednak głównie postać mojej siostry Lucy, istoty zwiewnej i delikat­nej, a nawet chorobliwej, tymczasem grota obdarza mnie wzniosłym i surowym wizerunkiem mojej matki. Wspaniały patronat! Jestem nawet skłonny uwierzyć, że ta szlachetna dusza, chcąc przyjść z pomocą najbardziej zagrożonemu ze swych dzieci, nie mając innego sposobu wcieliła się w samą Speranzę, aby mnie nosić i żywić. Niewątpliwie samo to doświadczenie było trudne, a powrót do światła jeszcze trud*

niejszy niż pogrzebanie się w ciemnościach. Jednak w tej dobroczynnej dyscyplinie rozpoznaję styl mojej matki, która nie uznawała postępu, jeśli nie był on poprzedzony - i jak gdyby opłacony - bolesnym wysiłkiem, I jak znakomicie mi zrobiło to odosobnienie! Moje życie wspiera się teraz na cudownie trwałym cokole, zakotwiczonym w samym sercu skały, w bezpośrednim kontakcie z silami, które w niej drzemią. Do tej pory było we mnie coś płynnego i niezrówno­ważonego, jakieś źródło wstrętu i trwogi. Pocieszałem się marzeniem o domu, konkretnym domu, w którym mógłbym dokonać moich dni - byłby masywny, niewzruszony, zbudo­wany z bloków granitu, wsparty na wspaniałych fundamen­tach. Teraz przestałem snuć takie marzenia. Nie są mi już potrzebne.

Napisane jest, że nikt nie wejdzie do królestwa niebieskie­go, jeśli nie stanie się jako dziecko. Nigdy jeszcze nikt nie zastosował się tak dokładnie do słów ewangelii. Grota dostar­cza mi nie tylko niewzruszonej podpory, na której mogę odtąd oprzeć moje marne życie. Nisza to dla mnie powrót do utraconej niewinności, którą skrycie opłakuje każdy człowiek. W cudowny sposób łączy w sobie błogi spokój ciemności matczynego łona ze spokojem grobu - to, co poprzedza życie, z tym, co po nim następuje.

* * *

Robinson kilka razy jeszcze powracał do niszy, ale w końcu odciągnęły go od niej żniwa i sianokosy, których nie mógł odłożyć na później. Plony były tak marne, że się poważnie zaniepokoił. Nie groziło na razie niebezpieczeństwo, że za­braknie żywności dla niego i dla trzody, wyspa była bowiem tak eksploatowana, że zapewniała byt wszystkim mieszkań­com. Dawało się jednak odczuć zachwianie równowagi w nie­zwykle subtelnych stosunkach, jakie łączyły Robinsona ze Speranzą. Wydawało mu się, że nowe siły rozpierające jego mięśnie, to wiosenne rozradowanie, które sprawiało, iż każde­go ranka po przebudzeniu intonował hymn dziękczynienia, że cała ta życiodajna energia, której zaczerpnął z głębi groty, została w niego przelana z zasobów witalnych Speranzy, co w groźny sposób uszczupliło jej wewnętrzną energię. Obfite deszcze, które zazwyczaj uszczęśliwiały ziemię po wytężonym

wysiłku żniw, wisiały teraz w ołowianym niebie przecinanym błyskawicami i wciąż grożącym ulewą, ale skąpym i bezpłod­nym. Kilka akrów kurzej nogi, która dawała jędrną i soczystą sałatę, wyschło na polu, zanim 2dążyło dojrzeć. Kilka kóz urodziło martwe koźlęta. Pewnego dnia Robinson ujrzał, jak z bagien położonych na wschodnim wybrzeżu po przejściu stada pekari wznosi się tuman pyłu. Domyślił się, że bajoro musiało zniknąć - i odczuł głęboką ulgę. Ale wyschły też dwa źródła, w których zazwyczaj zaopatrywał się w słodką wodę,

i teraz musiał zapuszczać się głęboko w las w poszukiwaniu jakiegoś żywego źródła.

Ostatnie źródełko sączyło się słabiutko z małego wzgórka wznoszącego się pośrodku polany, tak jakby wyspa uchyliła w tym miejscu rąbka swojej sukni z lasów. Ku tej wątłej strużce wody Robinson biegł jak na skrzydłach, niesiony gwałtowną radością na myśl o bliskim zaspokojeniu. Chciwie przykładał wargi do otworu w ziemi i łapczywie ssał życiodaj­ny płyn, kwiląc z wdzięczności, a pod opuszczonymi powieka­mi widział płonącą obietnicę Mojżesza: „Dzieci Izraela, wpro­wadzę was na ziemię płynącą miodem i mlekiem.”

W końcu jednak musiał dostrzec, że podczas gdy on, Robinson, w głębi duszy płynie mlekiem i miodem, Speranza, wręcz odwrotnie, wyczerpuje się wypełniając to monstrualne macierzyńskie powołanie, jakie jej narzucił.

* * *

Dziennik. - Przyczyna jest oczywista. Wczoraj znowu zagrzebałem się w niszy. Stało się to po raz ostatni, zrozumia­łem bowiem mój błąd. W nocy, kiedy tak trwałem w półśnie, wytrysło mi nasienie i ledwo zdążyłem zatkać dłonią wąskie wgłębienie, szerokie może na dwa paice, wydrążone w samym dnie niszy; jest to z całą pewnością najintymniejsze miejsce Speranzy, łono jej łona. Przeszły mi na myśl słowa ewangelis­ty, tym razem przenikając mnie grozą: „Nikt, kto nie stanie się jako dziecko...” Co za perwersja - przypisywać sobie niewinność dziecka! Jestem mężczyzną w sile wieku i muszę po męsku dźwigać mój los. Siły, które czerpałem z łona Speranzy, stanowiły niebezpieczną cenę powrotu do samego siebie. Znajdowałem tam spokój i radość, to prawda, ale moim męskim ciężarem przygniatałem ziemię żywicielkę. Brze­

mienna mną Speranza nie mogła już niczego wytwarzać, tak jak u kobiety spodziewające} się dziecka ustaje miesięczne krwawienie. Co gorsza, mało brakowało, a splamiłbym ją moim nasieniem. Co za potworność mogłaby wyrosnąć z takie­go ludzkiego zaczynu w gigantycznym piecu groty! Już widzę, jak cała Speranza pęcznieje niczym pszenna bułka, jak na­brzmiewają jej kształty pod powierzchnią morza i wreszcie jak się rozrywa, aby zwymiotować jakiegoś kazirodczego po­tworka!

Narażając moją duszę, moje życie i naruszając spokój Speranzy wszedłem w matkę-ziemię. W przyszłości, kiedy starość wyjałowi moje ciało i wysuszy moją męskość, zejdę może jeszcze raz do niszy. Ale wtedy już z niej nie wyjdę.

I w ten sposób zapewnię moim szczątkom najczulszy macie­rzyński grobowiec.

* * *

Znów rozlega się tykanie klepsydry, a nieokiełznana aktyw­ność Robinsona porusza niebo i ziemię Speranzy. Od dawna dojrzewał w nim wielki plan, chociaż dotąd ociągał się z jego wykonaniem: zamierzał przekształcić mokradła rozciągające się na wschodnich wybrzeżach wyspy w pola ryżowe. Nigdy nie ośmielił się napocząć worka ryżu zachowanego w spadku po „Virgiiui”. Spożywać ryż, wyrzekać się nadziei, że ziarno kiedyś wyda plon, dla jakiejś przelotnej przyjemności trwonić ten kapitał, w którym drzemały być może całe wieki zbiorów - ależ to zbrodnia, zbrodnia w całym tego słowa znaczeniu! Nie popełniłby jej za żadną cenę, po prostu fizycznie nie byłby w stanie tego dokonać: nawet najmniejsza garsteczka zamor­dowanego ziarna nie przeszłabymu przez gardło, nie zostałaby strawiona przez jego zgorszony żołądek.

Uprawianie ryżu na mokradłach wymaga jednakże umiejęt­nego nawadniania i osuszania w odpowiednim czasie pól ryżowych, a więc budowy stawów gromadzących wodę, tam, grobli i stawideł. Gigantyczna praca dla samotnego człowieka, obciążonego w dodatku ponad miarę doglądaniem innych upraw, hodowlą oraz urzędowymi obowiązkami. Przez nastę­pne miesiące klepsydra ani razu się nie zatrzymała, a w regu* lamie prowadzonym dzienniku pozostawał ślad rozmyślań nad życiem, śmiercią i seksem, będących zaledwie słabym 86

odbiciem głębokich przemian, jakie dokonyw ały się w Robin­sonie.

* * *

Dziennik. - Wiem już, że obecność drugiego człowieka, będąc podstawowym warunkiem żyda dla jednostki ludzkiej, nie jest jednak czymś nie do zastąpienia. Jesteśmy wprawdzie potrzebni, ale nie jesteśmy niezbędni, jak z pokorą mówią sami o sobie bracia George'a Foxa. Ktoś, kto został pozbawio­ny obecności drugiego człowieka, może go sobie zastąpić czymś innym. Zastąpić to, co dane, tym, co wytworzone, oto zasadniczy problem, problem ludzłu w pełnym tego słowa znaczeniu, jeśli prawdą jest, że człowiek różni się od zwierzę­cia tym, że musi własnej zapobiegliwości zawdzięczać to wszystko, co zwierzędu natura daje darmo: odzienie, broń, strawę. Odcięty na wyspie, mógłbym się stoczyć do poziomu zwierzęcia, gdybym przestał wytwarzać - co zresztą po częśd się stało - łub też przedwnie, wytwarzając mogłem się stać czymś w rodzaju nad człowieka, tym bardziej że społeczeństwo nie wytwarzało już dla mnie. Dlatego tez budowałem i nadal buduję, ale w rzeczywistośd dzieło to dokonuje się na dwu różnych planach i w dwu przeciwnych kierunkach. Jeśli chodzi bowiem o moją działalność na powierzchni wyspy - rolnictwo, hodowlę, budownictwo, administrację, prawa itd.

- to podejmuję tu dzieło cywilizacji śdśle wzorowane na społeczeństwie ludzkim, a więc w jakimś sensie zwrócone ku przeszłości. Czuję jednak, że dokonuje się we mnie jakaś gruntowna ewolucja, że na gruzach, które pozostawia we mnie samotność, rodzi się nowe oryginalne rozwiązanie, mniej lub bardziej prowizoryczne, jeszcze niepewne, ale coraz sła­biej przypominające pierwowzór człowieka, który je zrodził. Nawiązując jeszcze do tego przedwieństwa dwóch planów, wydaje mi się rzeczą niemożliwą, aby ich narastająca rozbież­ność powiększała się bez końca. Nieuchronnie nadchodzi czas, kiedy odczłowieczony Robinson nie będzie już wsta­nie być gubernatorem i budowniczym uczłowieczonego państwa. Już teraz przyłapuję się czasami na tym, że w mojej zewnętrznej działalności napotykam na pustkę. Zdarza mi się, że pracuję nie wierząc w grunde rzeczy w to, co robię, mimo to ani ilość, ani jakość mojej pracy nie doznają najmniejszego

uszczerbku. Wręcz przeciwnie, rozproszenie uwagi pomaga mi lepiej wykonywać pewne prace, które wymagają ogłupiają, cego powtarzania jednej i tej samej czynności: pracuję wtedy dla samej pracy, nie myśląc o celu, do którego zmierzam. Nie można jednak w nieskończoność drążyć budowli od środka, bo w końcu runie. Bardzo możliwe, że przyjdzie taka chwila, kiedy zagospodarowana i ucywilizowana wyspa zupełnie prze­stanie mnie interesować. Straci ona wówczas swego jedynego mieszkańca...

Więc na co czekać? Dlaczego nie uznać, że ten dzień już właśnie nadszedł? Dlaczego? Dlatego że przy obecnym stanie mojej duszy oznaczałoby to nieunikniony powrót do bajora. Tkwi we mnie zarodek kosmosu. Ale kosmos w zarodku zwie się chaosem. Jedynym ratunkiem dla mnie, jedyną obroną przed tym chaosem jest wyspa poddana mojej władzy - i to poddawana jej w coraz większym stopniu, w tej dziedzinie bowiem, aby nie upaść, trzeba nieustannie iść naprzód. Wyspa uratowała mnie. Ciągle mnie ratuje, każdego dnia, Mimo wszystko kosmos się wyłania. Jakaś cząstka chaosu ulega na chwilę uporządkowaniu. Uwierzyłem na przykład» że odnalazłem w grocie nową formułę życia. Był to wprawdzie błąd, ale samo doświadczenie było pożyteczne. Przyjdą nastę­pne. Nie wiem, dokąd mnie zaprowadzi to nieustające tworze­nie samego siebie. Gdybym wiedział, oznaczałoby to, że ów proces już się dokonał, że jest spełniony ostatecznie.

Tak samo z pożądaniem. Natura i społeczeństwo ujarzmiają ten rwący strumień kierując go do śluzy, na młyńskie koło, do poruszania maszyny - i wykorzystują do celu, o który ono samo wcale nie dba: do przedłużenia gatunku.

Ja nie mam żadnej śluzy, żadnego koła młyńskiego ani maszyny do poruszania. Cała budowla społeczna we mnie z roku na rok zapada się w ruinę, zanika rusztowanie z obycza­jów i mitów, które sprawia, że pożądanie może stać się ciałem w podwójnym sensie tego słowa, to znaczy przybrać określoną formę i zlać się z ciałem kobiecym. Ale powiedzieć, że moje pożądanie nie jest już skierowane na przedłużenie gatunku, to stanowczo za mało. Ono już nawet nie wie, ku czemu miałoby się skierować! Przez długi czas moja pamięć była jeszcze dość żywa, żeby podsuwać wyobraźni stworzenia godne pożądania, choć nie istniejące. Teraz i to się skończyło. Moje wspomnienia są bezkrwiste. To już tylko puste wysuszo­

ne łupiny. Powtarzam: kobieta, pieni, uda - uda, między które wciska się moje pożądanie. I nic. Te.słowa straciły swoje magiczne działanie. To już tylko dźwięki, flatus vocis. Czy to oznacza, że moje pożądanie umarło z wycieńczenia? Nic z tych rzeczy! Słyszę w sobie nieustannie szemranie tego źródła życia, którym mogę teraz dowolnie rozporządzać. Zamiast spływać potulnie do łożyska przygotowanego zawczasu przez społe­czeństwo źródło prze lewa się i rozpływastrumieniaminawszy­stkie stronv, jakby na oślep szukając drogi, tej jedynej drogi, którą - już jednym nurtem - bez wahania popłynie do celu.

Robinson z namiętną ciekawością zaczął śledzić godowe obyczaje otaczających go zwierząt. Od początku zniechęcił się do kóz i sępów - w ogóle do wszystkich ptaków i ssaków - ich zachowania miłosne wydawały mu się bowiem odrażającą karykaturą miłości między ludźmi. Całą jego uwagę pochła­niały owady. Wiedział, że niektóre z nich, zwabione nektarem kwiatów, zbierają na tułowiu pyłek kwiatów męskich i przeno­szą go mimowolnie na słupki kwiatów żeńskich. Ten system doprowadzony był do takiej perfekcji u arystolocha syphona, którego obserwował przez lupę, że wprawiało go to w zachwyt. Gdy tylko owad zdąży się zagłębić w pięknym kwiecie o kształ­cie serca, zamyka się nad nim część korony i oto na krótką chwilę staje .się więźniem naczynia pełnego upajającej kobie­cości. Mała włochata bestia zaczyna wściekle walczyć, żeby się wydostać, i właśnie wtedy jej tułów pokrywa się cały pyłkiem. Wówczas kwiat się otwiera zwracając owadowi wolność, a ten odlatuje, upudrowany na biało, aby dać się złapać w innym miejscu, wiemy, choć nieświadomy sługa kwiatowych amorów.

Ten sposób zapładniania na odległość', wynaleziony przez zakochane rośliny okrutnie rozdzielone, Robinson uznał za wzruszający i wysoce elegancki i sam zaczął marzyć o jakimś fantastycznym ptaku, który pokryłby się nasieniem guberna­tora Speranzy i pofrunął aż do Yorku, aby zapłodnić jego osieroconą żonę. Pomyślał jednak, że przecież jego żona, nie mając tak długo żadnych wiadomości, musiała uznać się za

wdowę, a może już nawet przestała nią być dzięki powtórnemu zamążpójściu.

Jego marzenia powędrowały w innym kierunku. Zaintrygo­wały go poczynania pewnego owada należącego do rzędu HymenopterSy który odwiedzał wyłącznie jedną odmianę orchidei (Ophrys bombyliflora), nie zajmując się przy tym bynajmniej zbieraniem pyłku. Robinson spędził wiele godzin z lupą w ręku starając się zrozumieć zachowanie tej bestyjki. Zauważył najpierw, że kwiat ów swoim kształtem przypomina do złudzenia odwłok samicy owada, ma bowiem nawet coś w rodzaju pochwy, która najprawdopodobniej wydzielała również specyficzną podniecającą woń, której przeznacze­niem było przyciągnąć i uwieść zakochanego. Toteż owad nie zbierał z kwiatu pyłku, lecz zalecał się do niego, a następnie kopulował z nim w sposób charakterystyczny dla swego gatunku. Spełniając swą powinność owad przybierał taką pozycję, że pyłek z dwóch pręcików musiał mu się przykleić do dwóch lepkich wypustek, które 'miał na czole, i w ten sposób, ozdobiony parą roślinnych rogów, ten otępiały kocha* nek wędrował bezustannie z kwiatu męskiego na kwiat żeński i myśląc, że służy własnemu plemieniu, pracował dla przy­szłości orchidei. Ten nieprawdopodobny splot przebiegłości i pomysłowości mógł posiać zwątpienie w powagę Stwórcy. Czy naprawdę przyrodę ukształtował Bóg nieskończenie mą­dry i pełen majestatu, czy może jakiś ekscentryczny demon, któremu szatan podszepnął najobłąkańsze rozwiązania? Od­rzuciwszy skrupuły Robinson wyobraził sobie, że jakiś gatu­nek drzew na wyspie mógłby wpaść na pomysł, aby się nim posłużyć - tak jak to orchidee czynią z owadami - do przenoszenia swoich pyłków. Gałęzie owych drzew przyjęłyby wówczas kształty lubieżnych, uperfumowanych kobiet, któ­rych wyprężone ciała czekałyby na niego...

Przemierzając wyspę wzdłuż i wszerz natrafił w końcu na pień drzewa powalonego przez piorun albo przez wichurę, który w pewnym miejscu unosił się nieco nad ziemią, rozdzie­lając się na dwa grube konary. Kora na pniu była gładka i ciepła, a rozwidlenie między konarami porastał delikatny, miękki, jedwabisty mech.

Robinson wahał się przez kilka dni, zanim zdecydował się wkroczyć - jak to określił później - na drogę roślinną. Wciąż powracał na to miejsce i krążył wokół powalonego

drzewa z podejrzaną miną, aż wreszcie doszedł do wniosku, że rozkraczone w trawie konary przypominają dwa ogromne smagłe uda. Wówczas położył się nago na strzaskanym drze­wie, objął pień ramionami, a jego członek wdarł się do małego otworu porośniętego mchem, tam gdzie rozwidlały się dwa konary. Zamarł w błogim odrętwieniu. Półprzymkniętymi oczyma widział falujący łan kwiatów, które z kremowych kielichów sączyły duszny, upajający nektar. Rozchylały swe wilgotne Mony śluzowe, wyczekując jak gdyby na jakiś dar z nieba, na którego tle ospale krążyły owady. Robinson czuł, że jest ostatnią istotą ludzką na ziemi, powołaną do powrotu ku roślinnym źródłom życia. Kwiat jest narządem płciowym rośliny. Roślina prostodusznie ofiarowuje go pierwszemu lepszemu przybyszowi jako to, co w niej najwspanialsze i najbardziej pachnące. Robinson wyobrażał sobie nawet nową odmianę ludzi, którzy dumnie obnosiliby na głowach swoje męskie lub żeńskie atrybuty - ogromne, kolorowe, pach­nące...

Zaznał długich miesięcy szczęśliwego pożycia z Drzewem. Potem przyszły deszcze. Na pozór nic się nie zmieniło. Aż pewnego dnia, kiedy leżał rozkrzyżowany na swym dziwacz­nym łożu miłości, poczuł nagle w członku piekący ból i pode­rwał się na równe nogi. Wielki czerwono nakrapiany pająk zbiegł po pniu drzewa i zniknął w trawie. Ból ustąpił dopiero po paru godzinach, a ukąszony członek spuchł jak manda­rynka.

Robinson doznał niejednej przykrej przygody przez lata swego samotniczego życia pośród fauny i flory w gorączce tropikalnego klimatu, ale właśnie ten wypadek miał w jego oczach niewątpliwą wymowę moralną. Miał wrażenie, że pod pozorem ukąszenia przez pająka został w gruncie rzeczy dotknięty chorobą weneryczną - czymś w rodzaju choroby francuskiej, przed którą tak go ostrzegali nauczyciele w cza­sach studenckich. Dopatrywał się w tym znaku, że droga roślinna to był tylko niebezpieczny ślepy zaułek.

Rozdział VI

Robinson podniósł zastawkę stawidła o trzy otwory i zabloko­wał ją wtykając drąg w czwarty otwór. Ołowiana powierzchnia stawu zbiorczego zmarszczyła się, a następnie utworzył się na niej ruchliwy zielonkawy lejek, płynny kwiat, który skręcał się i wirował coraz szybciej wokół swej łodygi. Zeschły liść sunął powoli ku krawędzi lejka, przez chwilę się wahał, potem zadrżał i zniknął, jakby pochłonięty przez wodę. Robinson odwrócił się i oparł plecami o słup stawidła. Z drugiej strony tafla brudnej wody rozlewała się po wijgotnej ziemi, niosąc zeschłą trawę, kawałki drewna i wysepki burej piany. Wresz­cie dotarła do progu stawidła odpływowego, znajdującego się

o sto pięćdziesiąt kroków dalej, i zaczęła się cofać» a rwący strumień wody u stóp Robinsona stracił na sile. Od stawu biła woń zgnilizny i żyznej ziemi. Na tym mulistym gruncie

o gliniastym podglebiu, nadającym się świetnie do upraw tego rodzaju, Robinson zasiał połowę z dziesięciu galonów ryżu, które od dawna przechowywał w tym celu. Póki pędy ryżu nie zakwitną, będzie musiał utrzymywać wodę w zbiorniku na jednakowym poziomie, potem pozwoli jej opaść, a jeśli to będzie konieczne, odprowadzi ją w czasie dojrzewania kłosów.

Błotne bulgotanie, zgniła woń dobywająca się z oleistych wirów, cała ta bagienna atmosfera z nieodpartą siłą przypomi­nała Robinsonowi bajoro i odczuwał na zmianę to poczucie triumfu, to mdlącą słabość. To pole ryżowe jest chyba nieod­wracalnym ujarzmieniem bajora i ostatecznym zwycięstwem nad najdzikszymi i najbardziej niepokojącymi siłami Speran- zy. Lecz drogo przyszło mu opłacić to zwycięstwo i będzie

. JJI

zawsze z przykrością wspominał, ile trudu kosztowało go zatrzymanie strumienia zasilającego zbiornik retencyjny, wzniesienie grobli wokół pola ryżowego położonego poniżej, zbudowanie dwóch stawideł, których boczne ściany pokrył gliną, zastawek 7. dyli oraz wyłożenie dna kamienami, aby nie wypłukiwała go woda. I wszystko po to, aby za dziesięć miesięcy worki z ryżem - którego łuskanie zajmie tygodnie pracy - złożyć w spichlerzach, pękających i tak od żyta i jęczmienia. Nie po raz pierwszy samotność odbierała wszelki sens jego wysiłkom. Ujrzał nagle przytłaczającą, oczywistą daremność całej swojej działalności. Nikomu niepotrzebne uprawy, absurdalne hodowle, te jego składy urągające zdro­wemu rozsądkowi, te śmiechu warte spichlerze, a do tego cała ta forteca, Konstytucja, Kodeks Kamy! Kogo chciał żywić? Kogo chronić ? Każdy jego gest, każda praca były wołaniem do kogoś skierowanym, lecz pozostawionym bez odpowiedzi.

Wskoczył na groblę, przesadził jednym susem rów nawad­niający i popędził prosto przed siebie ze wzrokiem zmąconym rozpaczą. Zniszczyć to wszystko. Spalić zbiory. Wysadzić w powietrze zabudowania. Otworzyć zagrody i wychłostać aż do krwi kozy i kozły, niech się rozpierzchną w popłochu na wszystkie strony! Marzył o jakimś wstrząsie sejsmicznym, który obróci w pył całą Speranzę, a miłosierne morze zakryje swymi falami tę ropiejącą skorupę, której bolesnym sumie­niem jest Robinson. Dławił się od szlochu. Przeciął lasek gumowców i drzew sandałowych i znalazł się na piaszczystym płaskowzgórzu porosłym łąkami. Rzucił się na ziemię i przez chwilę trwającą wieczność widział tylko świetliste punkty latające jak błyskawice na tle czerwonej nocy pod jego powie­kami, słyszał tylko cierpienie, które grzmiało w nim jak nawałnica.

Jak zwykle po ukończeniu długotrwałej pracy czuł się pusty i wyczerpany, wydany na pastwę zwątpienia i rozpaczy. Coraz częściej uprawianie wyspy wydawało mu się przed sięwzięciem daremnym i szalonym. Właśnie w takich chwilach rodził się w nim nowy człowiek, nie mający nic wspólnego z administra­torem. Ci dwaj ludzie nie współistnieli - wykluczali się nawzajem, a największe niebezpieczeństwo polegało na tym, że pierwszy z nich - administrator - mógł ulotnić się raz na zawsze, zanim jeszcze ten drugi będzie zdolny do życia. Trzęsienie ziemi nie nadeszło i musiał się zadowolić łzami,

których słony smak »skutecznie zżerał dławiący go ciężar gniewu i smutku. Zaczął odzyskiwać rozsądek. Zrozumiał, że uprawianie wyspy będzie dla niego jedynym ratunkiem tak długo, dopóki jakaś inna forma życia - na razie jeszcze nie mógł jej sobie wyobrazić, choć niewyraźnie czuł ją w sobie - nie rozwinie się na tyle, aby mógł nią zastąpić swoje dotychcza­sowe tak bardzo ludzkie zachowanie, przy którym trwał wiernie od chwili rozbicia statku. Musi więc dalej cierpliwie pracować, czujnie wypatrując w sobie symptomów wewnętrz­nej metamorfozy.

Zasnął. Kiedy otworzył oczy i przewrócił się na wznak, słońce chyliło się ku zachodowi. Wiatr kojąco szumiał w tra­wie. Trzy sosny kołysały się łagodnie, splatając i rozplatając swoje gałęzie w braterskich uściskach. Robinson czuł, jak jego uskrzydlona dusza wzlatuje ku nawie ciężkich obłoków, prze­lewających się po niebie z powolnym majestatem. Pławił się w słodyczy. Nagle odniósł silne wrażenie, że zaszła jakaś aniana, czy to w ciśnieniu atmosferycznym, czy w wyglądzie rzeczy. Znajdował się na tej drugiej wyspie, która już raz ukazała mu się przelotnie, ale od tamtego czasu nie widział jej nigdy więcej. Po raz pierwszy miał wrażenie, że leży na wyspie, tak jakby leżał na kimś, że ma pod sobą jej ciało. Było to uczucie, którego nigdy dotąd nie doznał z taką siłą, nawet wówczas gdy chodził boso po plaży, zawsze pulsującej życiem. Ta cielesna niemalże obecność wyspy tuż pod nim podniecała go i wzruszała. Zauważył, że ziemia, do której przylgnął, jest naga. On też rozebrał się więc do naga. Z napiętym brzuchem, szeroko rozwartymi ramionami objął z całej siły wielkie ziemne ciało Speranzy, które przez cały długi dzień wypalane było promieniami słońca, a teraz wydzielało pot nasączający wonią piżma świeże powietrze wieczoru. Miał zamknięte oczy. Wtulił twarz w same korzenie trawy i ciepłym oddechem muskał ziemię. Ziemia odpowiadała mu prosto w twarz tchnieniem nasyconym zapachami, w których czuł dusze pogrzebanych roślin i lepką stęchliznę nasion, kiełkujących pędów. Jak ściśle splecione są życie i śmierć, jak przemyśl­nie zmieszane na tym elementarnym poziomie! Jego członek, jak lemiesz wrył się w ziemię i rozlał się w niej z bezbrzeżną litością dla wszystkich stworzonych rzeczy. Dziwny siew, w stylu wielkiego samotnika Pacyfiku! Spoczywa tu teraz,; wyczerpany, ten, który poślubił ziemię, i wydaje mu się, 94

maleńkiej żabce przycupniętej bojaźliwie na skorupie ziem­skiej , że wraz z nią w zawrotnym tempie wiruje w nieskończo­nych przestworzach... Po pewnym czasie podniósł się i nieco oszołomiony stanął na wietrze. Trzy sosny pozdrawiały go jednomyślnie gwałtownymi ruchami, a daleką owacją przyłą­czył się do nich tropikalny las, zielonym, zgiełkliwym runem porastający horyzont.

Znajdował się na lekko falisiej łące, z dołkami i wzgórkami porośniętymi sierścią trawy, która układała się promieniście jak włosy na ciele i miała różowy odcień. „Różowa zieleń - wyszeptał - różowa zieleń...” Słowo „zieleń” przywodziło mu na myśl jakieś inne słowo, bardzo bliskie w brzmieniu, a nasuwające całą bogatą konstelację nowych znaczeń, ale nie mógł go sobie przypomnieć. Usiłował je wydrzeć z zapomnie­nia, w którym ugrzęzło. Zieleń... zie-leń... Zobaczył plecy kobiece o dość obfitych, majestatycznych kształtach. Silnie umięśnione łopatki. Niżej piękna równina świetnie wykrojo­nego ciała przechodziła w gładką, wąską plażę, ładnie wciętą i wyraźnie zarysowaną, przedzieloną pośrodku wgłębieniem, które pokrywał blady puch układający się promieniście w róż­nych kierunkach. LĘDŹWIE! To piękne słowo, ciężkie i dźwięczne, nagle zabrzmiało mu w pamięci - i przypomniał sobie, że przecież niegdyś jego dłonie spotykały się i zatrzymy­wały w tym zazębieniu, w którym drzemią tajemne energie odprężenia i spazmu. Tam zwierzęta mają krzyże i tam jest ośrodek ciężkości zwierzęcia ludzkiego. Lędźwie... dźwięcza­ło mu w uszach jak katedralny dzwon.

* * *

Dziennik. - Zdumienie, z jakim budzimy się każdego ranka... Właśnie to zdumienie najlepiej świadczy o tym, że sen jest doświadczeniem autentycznym, jakby próbą generalną śmierci. Z wszystkich rzeczy, jakie mogą się przydarzyć śpiącemu człowiekowi, przebudzenie jest z całą pewnością czymś, czego najmniej się spodziewa i na co najmniej jest przygotowany. Żaden koszmar nie robi na nim takiego wraże­nia jak to gwałtowne przejście w światło, w inne światło. Nie ulega wątpliwości, że dla człowieka śpiącego jego sen jest czymś ostatecznym. Dusza opuszcza ciało zupełnie nagle, nie oglądając się na nie i nie licząc się z możliwością powrotu.

O wszystkim zapomniała, a tu nagle brutalna siła każe jej powrócić, przywdziać starą cielesną powłokę, przyjąć dawne zwyczaje i stan posiadania, już za chwilę położę się i ześliznę w ciemności na zawsze. Dziwne wyobcowanie. Śpiący człowiek to osobnik wyobcowa­ny, który myśli, że umarł.

* * *

Dziennik. - Znowu powraca problem istnienia. Gdyby mi ktoś powiedział przed kilkoma laty, że nieobecność drugiego człowieka doprowadzi mnie pewnego dnia do zwątpienia wlstnienie, jakże bym go wyśmiał S Jakże się wyśmiewałem z tych, którzy pośród dowodów na istnienie Boga wymieniali dowódzpowszechnej zgody! „Ogromna większość ludzi we wszystkich czasach i we wszystkich krajach wierzyła i wierzy w istnienie Boga. A więc Bóg istnieje.” Jakie to głupie! Najgłupszy z dowodów na istnienie Boga. Co za ubóstwo w porównaniu z cudowną siłą i subtelnością argu­mentu ontologicznego!

Dowód z powszechnej zgody. Dzisiaj wiem, że innego nie ma. I to nie tylko na istnienie Boga! jCo to znaczy; istnieć? To znaczy być poza, sistere ex. Istnieje to, co jest na zewnątrz. To, co jest wewnątrz, nie istnieje. Moje myśli, moje wyobrażenia, moje marzenia nie istnieją. Jeśli Speranza jest tylko doznaniem albo wiązką doznań, to znaczy, że nie istnieje. A ja sam istnieję tylkootyle,

o ile uciekam od siebie ku drugiemu człowiekowi.

Wszystko komplikuje fakt, że to, co nie istnieje, usiłuje stworzyć pozory, że jest zupełnie odwrotnie. Występuje po­wszechne silne dążenie wszystkiego, co nie istniejące, do istnienia. Jakby jakaś siła odśrodkowa wypychała ze mnie na zewnątrz wszystko, cokolwiek we mnie powstaje: wyobraże­nia, marzenia, projekty, rojenia, pragnienia, obsesje. To, co nie istnieje, prze od środka, aby być poza, istnieć. Cały ten światek pcha się do drzwi wielkiego, prawdziwego świata.; Właśnie drugi człowiek posiada klucz od tego świata. Kiedy przez sen rzucałem się na posłaniu, żona potrząsała mną za ramiom, aby mnie zbudzić i przerwać nękający mnie kosz­mar. A dziś... Ale czy warto wciąż wracać do tego tematu?

Dziennik. - Wszyscy, którzy mnie znali, wszyscy bez wyjątku mają mnie za umarłego. Moje własne przekonanie, że istnieję, ma przeciwko sobie ich jednomyślność. Cokolwiek bym czynił, nie zmienię faktu, że w umysłach wszystkich tych ludzi istnieje wyobrażenie Robinsona nieboszczyka. Ta świa­domość wprawdzie mnie nie zabija, ale wystarcza, abym się czuł zepchnięty na skraj życia, w miejsce zawieszone między niebem a piekłem, jednym słowem - w otchłań. Speranza, czyli otchłanie Pacyfiku...

Ta połowiczna śmierć pomaga mi przynajmniej zrozumieć głęboki, substancjalny i chyba nieunikniony związek, jaki istnieje pomiędzy seksem i śmiercią. Zbliżywszy się do śmierci bardziej niż ktokolwiek z ludzi, znalazłem się tym samym u źródeł seksualizmu.

Seks i śmierć. Ich bliskie pokrewieństwo odkryłem po raz pierwszy dzięki opowieściom Samuela Gloaminga, starego dziwaka, z zawodu zielarza, do którego lubiłem czasami zachodzić w Yorku wieczorami na rozmowę w jego sklepiku pełnym wypchanych zwierzaków i suszonych ziół. Przez całe życie rozmyślał on nad tajemnicą stworzenia. Tłumaczył mi, że życie rozproszkowało się na nieskończoną mnogość osobni­ków mniej lub bardziej różniących się od siebie, aby mieć równie nieskończoną liczbę szans na przetrwanie w niesprzy­jającym środowisku. Jeżeli ziemia się oziębi, stając się wielką lodową czapą, albo przeciwnie, jeżeli słońce wypali ją na kamienną pustynię, wówczas większość istot żywych zginie, ale dzięki tej różnorodności zawsze znajdzie się pewna liczba osobników, które dzięki jakimś szczególnym właściwościom przystosują się do nowych warunków zewnętrznych. Z tej mnogości osobników wynikała, wedle niego, konieczność reprodukcji, to znaczy przejścia od jednego osobnika do drugiego, młodszego, i z naciskiem wskazywał na poświęcenie osobnika na rzecz gatunku, które zawsze potajemnie się spełnia w akcie prokreacji. W ten sposób seks5 twierdził on, jest żywą, groźną i śmiercionośną obecnością gatunku w ionie osobnika. Płodzenie to powoływanie do życia następnego pokolenia, które z całą niewinnością, lecz w sposób nieubłaga­ny spycha poprzednie pokolenia w nicość; Rodzice, ledwo przestaną być niezbędni, już się stają niepotrzebni. Dziecko

pozbywa się rodziców w sposób równie naturalny, jak przyjęło od nich wszystko, co było mu potrzebne do rozwoju. Jest dużo prawdy w stwierdzeniu, że instynkt skłaniający jedną płeć ku drugiej jest instynktem śmierci. Dlatego też natura uznała za wskazane ukryć swoją grę, skądinąd tak przejrzystą. Kochan­kowie na pozór egoistycznie oddają się rozkoszy, gdy w grun­cie rzeczy zmierzają, szaleni, do całkowitej zatraty samych siebie./

Byłem właśnie bardzo przejęty jego teoriami, kiedy zdarzy­ło mi się podróżować przez północną Irlandię dotkniętą straszliwym głodem. Ci, co przeżyli, błąkali się po miastecz­kach jak widma szkieletów, a nieboszczyków układano na stosach, aby wraz z nimi zniszczyć zarodki epidemii, jeszcze groźniejszej od głodu. Przeważały trupy płci męskiej - jak wiadomo, kobiety lepiej od mężczyzn znoszą większość prób życiowych - i wszystkie głosiły tę samą paradoksalną lekcję: z dał wyniszczonych głodem, pozbawionych zawartości, zmienionych w manekiny ze skóry i przeraźliwie wysuszonych ścięgien tylko członek - on jeden - cynicznie wykwitał, monstrualny, wzdęty, nabrzmiały, umięśniony, triumfujący, co w takich rozmiarach z całą pewnością nigdy się tym nieszczęśnikom nie przydarzyło za życia. Ta żałobna apoteoza narządów płodzenia rzucała dziwne światło na uwagi Gloamin- ga. Wyobraziłem sobie natychmiast dramatyczny spór między siłą żyda, czyli osobnikiem - a siłą śmierci, czyli płcią. W ciągu dnia czujny, trzymający się w karbach, przytomny osobnik odpycha nieproszonego gościa, pomniejsza go i upo­karza. Tymczasem pokonany nieprzyjaciel pod osłoną ciem­ności, wykorzystując rozleniwienie, upał, odrętwienie, a zwła­szcza to odrętwienie umiejscowione, jakim jest pożądanie, podnosi się, wbija swój sztylet, upraszcza mężczyznę, czyni z niego kochanka, pogrąża go w przelotnej agonii, potem zamyka mu oczy-i kochanek staje się na wpół umarły, zasypia na ziemi, pławi się w rozkosznym odrętwieniu, zrezygnowany i zobojętniały na wszystko.

Zasypia na ziemi. Te trzy słowa, które całkiem zwyczajnie spłynęły mi z pióra, stanowią być może klucz. Ziemia nieod­parcie przyciąga obejmujących się kochanków, kiedy połączą się ich usta. Potem tuli ich, kiedy po doznanej rozkoszy zapadają w błogi sen. Ale ta sama ziemia przykrywa umarłych, pije ich krew i pożera ich ciała, aby połączyć te sieroty

z kosmosem, od którego zostały oddzielone aa czas życia. Miłość i śmierć, te dwie strony porażki osobnika, rzucają się we wspólnym porywie w ten sam ziemski żywioł. Jedna i druga mają potrzebę ziemi.

Najmądrzejsi ludzie domyślają się istnienia takiego związ­ku , ale rzadko kiedy wyraźnie zdają sobie z niego sprawę. Sytuacja bez precedensu, w jakiej się znajduję, ukazuje mi go w pełnym świetle - co ja mówię! -każe mi go przeżywać każdą cząstką mego ciała. - Jestem pozbawiony kobiety, a zatem skazany na akty miłosne bezpośrednie. Pozbawiony możli­wości płodnego wzwodu, który korzysta z narządów kobie­cych, mam tylko tę ziemię, która będzie też moim ostatnim schronieniem. Co się stało w różowym zagłębieniu na łące? Wykopałem tam sobie grób moim członkiem i umarłem, przelotną śmiercią, której na imię rozkosz., Stwierdzam, że wkroczyłem jednocześnie w nowy etap wewnętrznej metamor­fozy. Musiały upłynąć lata, zanim doszedłem do tego punktu. Kiedy zostałem wyrzucony na brzegi tej wyspy, byłem całko­wicie urobiony przez społeczeństwo. Mechanizm, który zmie­nia naturalne przeznaczenie członka skierowanego ku ziemi, aby wprowadzić go do macicy, był wciąż na swoim miejscu, w moim brzuchu. W rachubę wchodziła tylko kobieta. Ale z czasem samotność uprościła moje potrzeby. Wzwód nie był już na nic nastawiony, mechanizm rozsypał się w pyl. Po raz pierwszy na różowej łące mój członek odnalazł swój pierwotny żywioł - ziemię. W tym samym czasie, gdy uczyniłem ten kolejny krok na drodze dehumanizacji, moje drugie „ja” przez stworzenie pola ryżowego spełniło ludzkie dzieło - najambitniejsze ze wszystkich, jakich dokonałem podczas mego panowania na Speranzy.

Cała ta historia byłaby może pasjonująca, gdyby nie to, że jestem jej jedynym aktorem i że ją spisałem krwią i łzami.

* * *

Będziesz prześliczną koroną w rękach Jahwe, królewskim diademem w dłoni twego Boga.

Nie będą więcej mówić o tobie „Porzucona”,

o krainie twej już nie powiedzą „Spustoszona”.

Raczej cię nazwą „Moje w niej upodobanie”, a krainę twoją ,,Poślubiona”...

łajasz, LXII.

Robinson staJ w progu Rezydencji przy pulpicie, na którym leżała otwarta Biblia. Przypomniał sobie, że kiedyś nadał tej wyspie imię Rozpacz. Tymczasem poranek pełen był radosne­go przepychu. Speranza rozciągała się pokornie u jego stóp w łagodnym blasku pierwszych promieni wschodzącego słoń­ca. Stado kóz schodziło ze wzgórza, a koźlęta, porwane nadmiarem żywotności i pochyłością zbocza, podskakiwały i toczyły się jak piłki. Na zachodzie złodste łany dojrzewające- go zboża falowały pod pieszczotliwym tchnieniem ciepłego wiatru. Bukiet palm zasłaniał częściowo połyskujące srebrzyś­cie pole ryżowe, najeżone młodziutkimi kłosami. U wylotu groty cedr olbrzym dźwięczał nisko niczym organy. Robinson odwrócił kilka stronic Księgi nad Księgami, a to, co wyczytał, to była po prostu pieśń miłosna Speranzy i jej oblubieńca. Mówił do niej:

Piękna jesteś, przyjaciółko ma, jak Tirsa, wdzięczna jak Jeruzalem. Włosy twe jak stado kóz falujące na górach Gileadu.

Zęby twe jak stado owiec wychodzących z kąpieli, każda z nich ma bliźniaczkę, nie brak żadnej.

Jak okrawek granatu skroń twoja, za twą zasłoną.

Linia twoich bioder jak kolia, dzieło rąk mistrza.

Łono twe - czasza okrągła: niech nie zabraknie w niej wina korzen­nego!

Brzuch twój jak stos pszenicznego ziarna okolony wiankiem lilii. Piersi twe jak dwoje koźląt, bliźniąt gazeli.

Postać twa wysmukła jak palma, a piersi twe jak grona winne. Rzekłem: wespnę się na palmę, pochwycę jej gałązki owocem brze­mienne.

Tak! Piersi twe niech mi będą jako grona winne, a tchnienie twe jak zapach jabłek, usta twe jak wino wyborne...

Speranza odpowiadała mu:

Miły mój zszedł do ogrodu swego, ku grzędom balsamu, aby paść trzodę swą w ogrodach i zbierać lilie.

Jam miłego mego, a mój miły jest mój, on trzody swe pasie wśród lilii.

Pójdź, mój miły, powędrujmy w pola, nocujmy po wioskach.

O świcie pośpieszymy do winnic,

zobaczyć, czy kwitnie winorośl,

ęzy pąki otwarły się, czy w kwiecie są już granaty:

tam ci dam miłość moją.

Mandragory sieją woń!

Na koniec przemówiła do niego tak, jakby ynała jego myśli

0 związku płci ze śmiercią:

Połóż mię jak pieczęć na twoim sercu, jak pieczęć na twoim ramieniu, bo jak śmierć potężna jest miłość!

W ten sposób Speranza została obdarzona mową. Przestała przemawiać już tylko szumem wiatru w drzewach, rykiem wzburzonych fal czy kojącym trzaskiem wiecznego ogniska, odbijającego się podwójnie w ślepiach Tenna. Odtąd miłości Robinsona towarzyszył najdostojniejszy z hymnów weselnych

- sama Biblia, przepełniona obrazami, które ziemię utożsa­miają z kobietą, a oblubienicę z ogrodem. Robinson nauczył się wkrótce na pamięć tych świętych płomiennych tekstów

1 kiedy przemierzał las drzew gumowych i sandałowych idąc na różową łąkę, recytował wersety oblubieńca i milkł, aby w odpowiedzi wysłuchać w sobie śpiewu oblubienicy. W chwi­lę potem kładł się w bruzdę piasku i przyciskał Speranzę niczym pieczęć do serca, aby ukoić w niej swą trwogę i ugasić pożądanie.

Upłynął niemal rok, zanim Robinson dostrzegł, że jego miłosne stosunki wywołują zmiany w roślinności różowej łąki. Początkowo nie przywiązywał żadnego znaczenia do Tanikania trawy i ziół wszędzie tam, gdzie rozlało się jego nasienie. Czujność wzbudziło w nim dopiero pojawienie się nowej rośliny, której nigdy dotąd nie spotkał na wyspie. Były to ząbkowane liście wyrastające kępami, przy samej ziemi, na króciutkiej łodydze. Miały piękne białe kwiaty o podłużnych płatkach i ostrym zapachu, z wielkimi brunatnymi jagodami wypełniającymi ich kielichy.

Robinson obejrzał je z ciekawością, ale wkrótce zapomniał

o nich, aż do dnia, kiedy przekonał się w sposób absolutnie pewny, że wyrastają regularnie po kilku tygodniach i dokład­nie w tym miejscu, gdzie rozlało się jego nasienie. Od tej chwili bezustannie łamał sobie głowę nad tym zagadkowym zjawi­

skiem. Rozlał nasienie koło groty. Bez skutku. Wyglądało na to, że tylko na różowej łące mogła wyrastać ta roślinna odmiana. Nie mógł się zdobyć na to, aby zerwać jedną z tych przedziwnych roślin, pokrajać ją i skosztować, choć tak by przecież postąpił w innych okolicznościach. W końcu zaczął już szukać jakiegoś lekarstwa na tę żałosną obsesję, gdy nagle olśnił go pewien werset z Pieśni nad Pieśniami, który przed­tem powtarzał tysiące razy nie przywiązując doń żadnej wagi: „Mandragory roztoczą swoją woń” - obiecywała młoda oblu­bienica. Czy to możliwe, by Speranza dotrzymała biblijnej obietnicy? Przypomniał sobie dziwne opowieści o psim zielu, które jakoby wyrasta pod szubienicą, tam gdzie spadną ostat­nie krople płynu nasiennego skazańców, a które jest wynikiem skrzyżowania człowieka z ziemią. Tego samego dnia co tchu pognał na różową łąkę, ukląkł przed jedną z owych roślin i bardzo ostrożnie obnażył jej korzeń, obiema rękami odgar­niając wokół niego ziemię. Nie pomylił się; jego miłosne stosunki ze Speranzą nie były bezpłodne: biały mięsisty korzeń, dziwacznie rozwidlony, przypominał do złudzenia ciało małej dziewczynki. Robinson, drżąc ze wzruszenia, z czułością wetknął mandragorę w dołek w ziemi i uklepał piasek wokół jej łodygi, tak jakby otułałdziecko w kołysce. Po czym wycofał się na palcach, bacznie uważając, aby nie rozdeptać przypadkiem którejś rośliny.

Od tej pory, otrzymawszy błogosławieństwo Biblii, czuł się złączony ze Speranzą jeszcze silniejszymi, jeszcze bardziej intymnymi więzami. Uczłowieczył tę wyspę, mógł ją odtąd z powodzeniem nazywać swoją oblubienicą, a uczynił to w sposób daleko głębszy niż w przypadku któregokolwiek z przedsięwzięć Robinsona-gubematora. Oczywiście niejasno zdawał sobie sprawę, że to ściślejsze zjednoczenie ze Speranzą oznacza dla niego wyzbycie się następnej cząstki człowieczeńs­twa, ale w pełni upirytomnił to sobie dopiero pewnego ranka, stwierdziwszy po przebudzeniu, że jego broda zaczęła nocą zapuszczać korzenie w ziemi.

Rozdział VII

„Nie trwoń czasu - to materiał, z którego zrobione jest życie.” Zawieszony w powietrzu na czymś w rodzaju huśtawki z lian, Robinson odepchnął się obiema nogami od skalnej ściany, na której dopiero co wymalował tę dewizę. Ogromne białe litery odcinały się od granitu. Umieszczone były wprost znakomicie. Każde słowo wypisane na czarnej ścianie wystrze* lało jak niemy krzyk w stronę zamglonego horyzontu, ucinają­cego rozmigotany bezkres morza. Od paru miesięcy w rozre­gulowanej pamięci Robinsona odżywały maksymy Beniamin^ Franklina. Jego ojciec uważał je za kwintensencję moralności i kazał mu się ich uczyć na pamięć. I oto już nawet kołki powtykane w piasek na wydmach głosiły, że: „Bieda obdziera człowieka z wszelkich cnót: trudno jest pustemu workowi utrzymać pozycję stojącą. ” Można też było wyczytać w mozai­ce, którą inkrustowana była ściana groty, że: „Kłamstwo jest wielkim występkiem, ale występkiem jeszcze większym jest zadłużenie się, albowiem długi pociągają za sobą kłamstwa.” Arcydzieło tego brewiarza miało zapłonąć ognistymi literami na brzegu morza którejś nocy, kiedy to Robinson poczuje potrzebę walki z ciemnościami poprzez głoszenie prawdy. Sosnowe bierwiona, owinięte w pakuły i ułożone na warstwie suchych kamieni, mogły zapłonąć w każdej chwili tworząc napis: „Gdyby łajdacy znali wszystkie korzyści płynące z cno­ty, przez swoje łajdactwo staliby się cnotliwi.'1 Wyspę pokrywały pola zbóż i warzyw, pole ryżowe miało dać wkrótce pierwsze plony,, w zagrodach tłoczyły się stada oswojonych kóz, grota pękała od zapasów, którymi można by

było żywić ludność całej wioski przez kilka Jat. Mimo to Robinson czuł, że całe to imponujące dzieło nieuchronnie traci swój sens. Wyspa zagospodarowana utraciła swoją duszę na rzecz owej drugiej wyspy i zaczynała przypominać olbrzy- mię machinę obracającą się w próżni. Przyszło mu nagle do głowy, że ta pierwsza wyspa, tak rozsądnie przez niego zarządzana i wykorzystywana, mogłaby wyłonić z siebie ów szczególny rodzaj moralności, który zawarty był w maksy­mach poczciwego Franklina. Postanowił więc wypisać je na skałach, na ziemi, na drzewach, jednym słowem na całym ciele Speranzy. Pragnął w ten sposób tchnąć w to wielkie cielsko odpowiednią dla niego duszę.

Wymachując pędzlem z koziej sierści w jednej ręce, a naczy­niem ze sproszkowaną kredą zmieszaną z sokiem ostrokrzewu

- w drugiej, szukał teraz odpowiedniego miejsca dla tej oto myśli, materialisrycznej na pozór, lecz sugerującej pewnego rodzaju władzę nad czasem: „Kto zabija maciorę, unicestwia tym samym jej potomstwo aż do tysięcznego pokolenia. Kto wydaje monetę pięcioszylingową, morduje całe stosy funtów szterłingów. ” Stadko koźląt pierzchło przed nim w popłochu. Czy nie byłoby zabawne wystrzyc na boku każdego koźlątka jedną ze 135 liter tej maksymy, tak iż tylko Opatrzność mogłaby sprawić, by z niepowtarzalne; kombinacji tych ruch' liwych zwierzątek zajaśniała nagle prawda? Myśl ta krążyła mu po głowie i właśnie zastanawiał się, czy ma szansę być świadkiem momentu, kiedy maksyma ,,wyjdzie”. Nagle pę« dzel i wiadro wypadły mu z rąk i zamarł z przerażenia. Na tle czystego nieba wznosiła się cienka smużka białego dymu. Tak jak za pierwszym razem, dym pochodził z Zatoki Ocalenia i miał tę samą gęstą, mleczną konsystencję co poprzednio. Tym razem jednak napisy umieszczone na skałach i ułożone z polan na brzegu morza łatwo mogły zwrócić uwagę intruzów, którzy ruszyliby na poszukiwania lokatora wyspy. Z Tennem przy nodze biegł co tchu do fortecy prosząc Boga, aby Indianie nie dotarli tam przed nim. Kiedy tak pędził gnany strachem, przvdarzvło mu sięcoś, nad czym nie miał czasu się zastanowić i co dopiero później odczytał jako zły znak: jeden z jego najbardziej oswojonych kozłów, zaskoczony nagłą gonitwą, z pochylonym łbem zaatakował biegnących. Robinsonowi udało się go wyminąć, ale Tenn odbił się jak piłka i potoczył ze skowytem w gąszcz paproci.

Robinson jednego nie mógł przewidzieć: że wyczekiwanie napaści w fortecy odległej o pół mili od miejsca, gdzie wylądowali Indianie, przekroczy stanowczo wytrzymałość jego nerwów. Jeśli Araukanic postanowili osaczyć fortecę, mieli przewagę liczebną, a przede wszystkim mogli działać przez zaskoczenie. Jeśli natomiast nie zauważyli śladów czło­wieka na wyspie i byli pochłonięci wyłącznie swoją zbrodniczą zabawą, co za ulga dla ukrywającego się samotnika! Trzeba to sprawdzić. Schwycił jeden z muszkietów, wsunął pistolet za pas i z kulejącym Tennem przy nodze zanurzył się w gąszcz, kierując się w stronę zatoki. Musiał jeszcze raz zawrócić, bo zapomniał lunety, która mogła się przecież bardzo przydać.

Tym razem były to trzy pirogi z pływakami, leżały na piasku jak dziecinne zabawki. Krąg mężczyzn wokół ogniska był większy niż poprzednio i Robinson obserwując ich przez lunetę doszedł do wniosku, że ma do czynienia z inną grupą. Rytualny mord był już spełniony, o czym świadczyły drgające kawałki ciała, do których zbliżało się dwóch wojowników. W tym momencie nastąpiło coś, co zmąciło na chwilę porzą­dek rytualnego obrzędu. Skurczona czarownica otrząsnęła się nagle z odrętwienia, w którym trwała dotąd, i skoczyła ku jednemu z mężczyzn wskazując go wychudłą ręką i otwierając usta, z których zapewne chlusnął potok złorzeczeń, nie docho­dzący do uszu Robinsona. Czyżby araukańska ceremonia przebłagalna domagała się jeszcze jednej ofiary? Wśród męż­czyzn powstało zamieszanie. Wreszcie jeden z nich z nożem w ręku zbliżył się do napiętnowanego winowajcy, gdy tymcza­sem dwaj inni, stojący obok, schwycili go i obalili na ziemię. Nóż błysnął po raz pierwszy i skórzana spódniczka frunęła w powietrze. Nóż miał właśnie po raz drugi spaść na nagie ciało, gdy nieszczęśnik zerwał się nagłe na równe nogi i po­mknął w stronę lasu. Przez lunetę Robinsona wyglądało to tak, jakby uciekinier skakał w miejscu, a za nim dwaj Indianie. W rzeczywistości biegł on z nadzwyczajną prędkością prosto na Robinsona. Nie był wyższy od pozostałych, ale dużo smuklejszy i jakby stworzony do biegu. Miał chyba ciemniej' szą skórę, był w typie trochę negroidalnym i różnił się wyraźnie od swoich pobratymców - może właśnie to sprawiło, że przeznaczono go na ofiarę.

Tymczasem jednak uciekinier przybliżał się z każdą sekun­dą, a odległość dzieląca go od ścigających mężczyzn stale się

zwiększała. Gdyby Robinson nie był całkowicie pewien, żc nie może być widziany z plaży*1 pomyślałby, że uciekinier do­strzegł go i postanowił schronić się przy nim. Należało podjąć decyzję. Za chwily trzej Indianie znajdą się z nim oko w oko, a odkrycie nadprogramowej ofiary może ich niespodziewanie pogodzić. Akurat w tym momencie Tenn zaczął wściekle ujadać. Przeklęte bydlę! Robinson rzucił się na psa, objął go za szyję ramieniem, lewą ręką ścisnął mu pysk, a jednocześnie usiłował - co nie było łatwe - przyłożyć jedną ręką muszkiet do ramienia. Jeżeli zabije jednego ze ścigających, może łatwo ściągnąć sobie na głowę całe plemię. Natomiast jeśli zabije uciekiniera, przywróci porządek rytualnego obrzędu, a jego interwencja może zostać odczytana jako nadprzyrodzony akt obrażonego bóstwa. Miał do wyboru: stanąć po stronie oiiary albo jej oprawców - obie strony były mu równie obojętne. Roztropność nakazywała mu sprzymierzyć się z tym, kto silniejszy. Wycelował więc w sam środek klatki piersiowej zbiega znajdującego się już o trzydzieści kroków od niego i pociągnął za spust. W tym momencie Term zniecierpliwiony niewygodną pozycją, w jakiej go trzymaj siłą jego pan, szar­pnął się gwałtownie chcąc się uwolnić. Muszkiet drgnął i oto pierwszy ze ścigających wywinął kozła i wylądował w bruździe piasku. Indianin, który biegł za nim, zatrzymał się i pochyli] nad ciałem współplemieńca, potem wyprostował się i przypa­trzył uważnie kurtynie drzew, która zamykała plażę, w końcu uciekł co sił w nogach ku gromadzie pobratymców.

Kilka metrów dalej w gąszczu wybujałych paproci nagi czarny człowiek, sparaliżowany strachem, bił twarzą o ziemię i próbował postawić sobie na czole stopę brodatego białego człowieka, najeżonego bronią, odzianego w koźle skóry, z fu­trzaną czapką na głowie nafaszerowanej trzema tysiącleciami zachodniej cywilizacji.

* * *

Robinson i Araukanin spędzili noc przy okienkach strzelni­czych fortecy, wsłuchani czujnie w odgłosy, echa i westchnie­nia tropikalnego lasu, pełnego różnych dźwięków zarówno w dzień, jak w nocy. Co dwie godziny Robinson wysyłał na zwiady Tenna każąc mu szczekać, gdyby tylko odkrył obec­

ność człowieka. Ale pies wracał za każdym razem bez wszczy­nania alarmu. Araukanin, który podtrzymywał na biodrach stare marynarskie spodnie - Robinson kazał mu je włożyć nie tyle dla ochrony pr2ed nocnym chłodem, co dla zadośćuczy­nienia własnej wstydliwości - był przybity i zobojętniały, zmiażdżony swoją okropną przygodą i nadto niepojętym widokiem twierdzy, w której się nagle znalazł. Nie tknął placka z razowej mąki, którym go poczęstował Robinson; zadowalał się monotonnym żuciem ziarenek dzikiego bobu. Robinson zastanawiał się przez chwilę, gdzie też mógł je znaleźć? Przed pierwszym brzaskiem usnął wreszcie na posła­niu z suchych liści, śmiesznie spleciony z Tennem, który też się zdrzemnął. Robinson wiedział, że niektórzy Indianie chilijscy używają zwierząt domowych jako żywej kołdry dla ochrony przed chłodem tropikalnych nocy, ale zaskoczyło go zachowanie psa, z natury dość nieufnego, który tak łatwo przystał na ten proceder.

A może Indianie czekają tylko, aż się zrobi jasno, żeby zaatakować? Uzbrojony w pistolet, dwa muszkiety oraz zaopa­trzony w taką ilość prochu i kul, jaką tylko zdołał udźwignąć, Robinson wymknął się poza wał obronny i okrężną drogą przez wydmy na wschodzie dotarł do Zatoki Ocalenia. Plaża była pusta. Wszystkie trzy pirogi zniknęły wraz z załogą. Zwłoki Indianina zabitego przez Robinsona poprzedniego dnia strzałem w piersi zostały sprzątnięte. Został tylko czarny krąg po rytualnym ognisku, a w nim kości> ledwie się różniące od zwyczajnych polan. Robinson położył na piasku broń i amunicję. Miał wrażenie, że w jednej chwili uszła zeń cała trwoga nagromadzona podczas tej bezsennej nocy. Chwycił go niepohamowany, potężny, szalony, nerwowy śmiech. Kiedy się uspokoił, aby nabrać tchu, uświadomił sobie* że roześmiał się po raz pierwszy od katastrofy „Yirginii”. Czyżby to było pierwszym skutkiem obecności towarzysza? Czyżby odzyskał zdolność śmiania się wraz z przynależnością do społeczeństwa, jakkolwiek skromne by ono było? Odpowiedź na to pytanie odłożył na później, bo w tej chwili olśniła go myśl o wiełe ważniejsza. „Ucieczka”! Przez cały czas unikał powrotu na miejsce tamtej wielkiej porażki, po której nadeszły lata upad­ku. A przecież,,Ucieczka'' zapewne wiernie czeka, z dziobem zwróconym ku morzu, na ramiona dostatecznie silne, aby mogły ją zepchnąć na fale. Może indiański zbieg pozwoli

właśnie doprowadzić do końca to przedsięwzięcie, dawno porzucone? A jak bezcenna byłaby wtedy jego znajomość archipelagu!

Zbliżywszy się do fortecy Robinson ujrzał, jak całkiem nagi Araukanin bawi się z Termem. Rozgniewał go bezwstyd dzikusa, rozgniewała go także przyjaźń, jaka wyraźnie zaczęła się nawiązywać pomiędzy nim a psem. Dał mu szorstko do zrozumienia, że ma z powrotem włożyć spodnie, a potem poprowadził go do zatoki, gdzie stała „Ucieczka”.

Janowce bardzo wyrosły i przysadzista sylwetka stateczku płynęła jak gdyby po morzu żółtych kwiatów smaganych wiatrem. Maszt był wywrócony, pokład wypaczył się miejsca­mi, zapewne na skutek wilgoci, ale sam kadłub wyglądał na nietknięty. Tenn wyprzedził obu mężczyzn i okrążył kilka­krotnie statek; tylko drżenie janowców zdradzało, którędy przebiegł. Potem jednym susem wskoczył na pokład, który zapadł się natychmiast pod jego ciężarem. Na oczach Robin­sona Tenn zniknął w ładowni skowyczac ze strachu. Kiedy podeszli do statku, pokład zapadał się całymi płatami za każdym razem, gdy pies próbował się wydostać z pułapki. Araukanin oparł dłoń na burcie kadłuba, po czym podniósł zaciśniętą pięść do oczu Robinsona i rozwarł ją, ukazując garść czerwonawych trocin, które po chwili uleciały z wiatrem. Szeroki uśmiech rozjaśnił jego czarną twarz. Teraz z kolei Robinson lekko kopnął w kadłub. Obłok pyłu wzniósł się w powietrze, a w kadłubie powstała wyrwa. Termity dokonały swego dzieła. „Ucieczka” była już tylko spróchniałym wrakiem.

* * *

Dziennik. - Tyle nowych doświadczeń spotyka mnie od trzech dni, tyle niepowodzeń zabójczych dla mojej miłości własnej! Bóg zesłał mi towarzysza. Ale niejasnym dla mnie zrządzeniem swej najświętszej woli wybrał w tym celu człowie­ka na najniższym szczeblu rozwoju. Jest to kolorowy, ale nie dość na tym! Ten Araukanin z plemienia Costinos nie jest bynajmniej osobnikiem czystej krwi, wszystko zdradza w nim czarnego Metysa! Indianin zmieszany z Murzynem! Zeby był chociaż w jakimś rozsądnym wieku i potrafił trzeźwo zmierzyć przepaść dzielącą go od cywilizacji, którą we mnie spoty*

ka! Nie sądzę, aby miał więcej niż piętnaście lat - jeśli wziąć pod uwagę bardzo wczesne dojrzewanie niższych ras - i jest jeszcze tak dziecinny, że śmieje się bezczelnie z moich pouczeń.

Poza tym to nieoczekiwane pojawienie się towarzysza po wielu latach samotności naruszyło moją kruchą równowagę. „Ucieczka” znowu dostarczyła mi okazji do groźnego upadku ducha. Po latach urządzania się, zadomowienia, budowania, ustanawiania praw wystarczył cień nadziei, abym się rzucił w stronę śmiertelnej pułapki, w którą już raz o nudo nie wpadłem. Ńo cóż, przyjmuję z pokorą tę lekcję. Uskarżałem się na brak społeczeństwa, cała moja działalność na tej wyspie przyzywała je nadaremnie. To społeczeństwo zostało mi teraz dane w najprymitywniejszej, najbardziej szczątkowej postaci, to prawda, ale przez to tym łatwiej przyjdzie mi je nagiąć do mojej woli. Mam przed sobą dokładnie wyznaczoną drogę: wcielić mego niewolnika w system doskonalony przeze mnie od lat. Powodzenie tego przedsięwzięcia stanie się oczywiste w momencie, kiedy już nie będzie wątpliwości, że on i Speran- za korzystają obopólnie z tego związku.

P S - Trzeba było wyszukać dla przybysza jakieś imię. Nie chciałem mu nadawać chrześcijańskiego imienia, dopóki nie zasłuży sobie na ten zaszczyt. Dzikus nie jest przecież istotą ludzką w całym tego słowa znaczeniu. Nie wypadało mi jednak nadawać mu imienia od jakiejś rzeczy, chociaż byłoby to może najrozsądniejsze wyjście. Sądzę, że dość elegancko rozwiąza­łem ten dylemat nadając mu imię od dnia tygodnia, w którym go uratowałem: Piętaszek. Nie jest to imię ludzkie ani też rzeczownik pospolity; jest to coś pośredniego, imię istoty na pół żywej, na pół abstrakcyjnej, mającej naturę wybitnie doczesną, przypadkową i jakby epizodyczną...

* * *

Piętaszek nauczył się angielskiego na tyle, że rozumiał już rozkazy Robinsona. Umie karczować, orać, siać, bronować, przesadzać, pleć, kosić, żąć, młócić, pytlować, wyrabiać ipiec ciasto. Doi kozy, nastawia mleko na zsiadłe, zbiera żółwie jaja i gotuje je na miękko, kopie rowy nawadniające, opiekuje się stawami rybnymi, zastawia sidła na szkodniki, uszczelnia pirogę, ceruje odzież swego pana, czyści mu buty. Wieczorem

odziany w liberię lokaja usługuje przy stole Gubernatorowi. Potem ogrzewa jego łóżko, pomaga mu się rozebrać, a sam kładzie się w progu Rezydencji na posłaniu, które dzieli z Tennem.

Piętaszek jest chodzącą potulnością. W gruncie rzeczy Piętaszek umarł, w chwili gdy czarownica wycelowała w niego swój sękaty palec. Uciekło ciało bez duszy, ślepe ciało, tak jak kaczki z obciętą głową zrywają się do lotu, bijąc skrzydłami. Ale to ciało pozbawione duszy uciekło nieprzypadkowo. Pobiegło dlatego, żeby się połączyć ze swoją duszą, a ta dusza znajdowała się w rękach białego człowieka. Od tej chwili Piętaszek należy do białego człowieka duszą i ciałem. Cokol­wiek mu rozkaże jego pan, jest dobre, czegokolwiek mu zabroni, jest złe. Dobrze jest czuwać dzień i noc nad działa­niem urządzenia skomplikowanego i zupełnie pozbawionego sensu. Źle jest zjadać więcej niż porcję wyznaczoną przez pana. Dobrze jest być żołnierzem, kiedy pan jest generałem, ministrantem, kiedy pan się modli, murarzem - kiedy buduje, parobkiem - kiedy dogląda swej ziemi, pasterzem - gdy się zajmuje swoimi stadami, naganiaczem - kiedy poluje, wiośla­rzem - kiedy pływa łodzią, uzdrawiaczem - kiedy na coś cierpi, dobrze jest go wachlować i odganiać od niego muchy. Źle jest palić fajkę, chodzić na golasa i spać w kryjówce, kiedy jest coś do roboty. Piętaszek jest pełen dobrych chęci, ale jest jeszcze bardzo młody i ta młodość kipi w nim czasem wbrew jego woli. I wówczas Piętaszek się śmieje, wybucha strasznym śmiechem, który demaskuje i wprawia w zakłopotanie napu­szonego fałszywą powagą Gubernatora oraz poddaną mu wyspę. Robinson nienawidzi tych młodzieńczych wyskoków, które nadwerężają ustanowiony przez niego porządek i podko­pują jego autorytet. Właśnie ten śmiech sprawił, że Robinson po raz pierwszy podniósł na Piętaszka rękę. Miał powtarzać za nim na głos definicje, zasady, dogmaty i tajemnice. Robinson mówił: „Bóg jest panem wszechmogącym, wszechwiedzą­cym, nieskończenie dobrym, łagodnym i sprawiedliwym, stwórcą człowieka i wszystluch rzeczy.” Piętaszek wybuchnął wariackim, nieokiełznanym, bluźnierczym śmiechem, który zamarł natychmiast, zduszony w zarodku dźwięcznym ude­rzeniem w policzek. Tak zabawna wydała mu się w zestawie­niu z jego skromnym życiowym doświadczeniem wizja Boga dobrego i potężnego zarazem! Ale niech tam! I powstrzymując

łkanie Piętaszek powtarza słowa, które rzuca mu przez zęby jego pan.

Wreszcie udało mu się zadowolić Robinsona: dzięki niemu znalazły na koniec zastosowanie monety uratowane z wraku. Gubernator płaci teraz Piętaszkowi. Pól złotego suwerena na miesiąc. Początkowo chciał cały jego zarobek „umieścić” na 5,5%. Ale potem uznał, że Piętaszek osiągnął już dojrzałość pod względem umysłowym, ipozostawił mu całkowitą swobo­dę w dysponowaniu zarobkami. Za te pieniądze Piętaszek kupuje sobie dodatkowe pożywienie, drobne przedmioty użytkowe, buble ze spadku po „Virginii” albo po prostu pół dnia odpoczynku - bo całego dnia nie można kupić - które spędza w hamaku własnego wyrobu.

Niedziela jest wprawdzie na Speranzy dniem wolnym od pracy, nie znaczy to jednak wcale, że wolno się w tym dniu oddawać grzesznemu lenistwu. Zbudziwszy się skoro świt, Piętaszek zamiata najpierw i przygotowuje Świątynię. Potem budzi swego pana i wraz z nim odmawia poranną modlitwę. Następnie udają się razem do Świątyni, gdzie pastor odprawia dwugodzinne nabożeństwo. Stojąc przed pulpitem wyśpiewu­je wersety z Biblii. Lekturę tę przerywają długie chwile medytacji, po których następują komentarze wygłaszane z na­tchnienia Ducha Świętego. Piętaszek klęcząc po lewej stronie (prawa jest przeznaczona dla kobiet) wsłuchuje się z napię­ciem. Słowa, które do niego docierają - grzech, odkupienie, piekło, paruzja, złoty cielec, apokalipsa - układają się w jego głowie w urzekającą, choć pozbawioną wszelkiego sensu mozaikę. Są jak tajemnicza muzyka, piękna i trochę przeraża­jąca. Czasem dociera do niego niejasny sens dwóch lub trzech zdań. Piętaszkowi wydaje się, że rozumie, iż człowiek połknię­ty przez wieloryba wyszedł zeń cało albo źe jakiś kraj opanowa­ły pewnego dnia żaby w takiej ilości, że znajdowano je w łóżku i nawet w chlebie, albo że dwa tysiące wieprzy rzuciło się do morza, bo w ich ciała wstąpiły demony. W takich chwilach odczuwa zawsze łaskotanie w okolicach żołądka, a w płucach rosnący huragan śmiechu. Stara się odwrócić myśl ku jakimś ponurym tematom, bo nawet nie śmie wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby wybuchnął śmiechem w czasie niedzielnego nabożeństwa.

Po obiedzie, który jest bardziej wyszukany i trwa dłużej niż w dni powszednie. Gubernator każe sobie podać coś w rodzaju

laski własnego wyrobu, przypominającej biskupi pastorał i królewskie berło, i pod wielkim parasolem 7. koźlej skóry trzymanym przez Piętaszka przechadza się z dostojeństwem po całej wyspie, dokonując przeglądu swych pól, ryżowisk» sadów, swoich stad, budynków i rozpoczętych prac, udziela­jąc swemu słudze nagan, pochwał oraz instrukcji na najbliższe dni. Resztę popołudnia) które podobnie jak pozostałe godziny dnia nie może być poświęcone na prace dochodowe, Piętaszek wykorzystuje na sprzątanie i upiększanie wyspy. Piele drogi, wysiewa przed domami nasiona kwiatów i strzyże drzewa, które ozdabiają zamieszkaną część wyspy. Rozpuszczając wosk pszczeli w terpentynie zabarwionej na kolor żółty, Robinson otrzymał piękną pastę, której zastosowanie okazało się jednak dość problematyczne, jako że meble były na wyspie rzadkością, a parkiety nie istniały wcale. Ostatecznie wpadł na pomysł, aby Piętaszek nawoskował głazy i kamienie leżące przy głównej drodze, która prowadziła od groty do Zatoki Ocalenia, a którą Robinson przemierzył po raz pierwszy w dniu swego przybycia na wyspę. Po namyśle doszedł do wniosku, że historyczne znaczenie tej drogi całkowicie uspra­wiedliwia taką kolosalną pracę, którą mógł przecież zniweczyć najmniejszy deszczyk, choć z początku miał wątpliwości, czy robi rozsądnie obarczając nią Piętaszka.

Araukanin umiał sobie zyskać przychylność swego pana dzięki kilku szczęśliwym inicjatywom. Robinson łamał sobie głowę, w jaki sposób pozbywać się śmieci oraz kuchennych odpadków nie ściągając sępów ani szczurów. Żadne z dotych­czasowych rozwiązań nie zadowalało go w pełni. Małe zwierzę- ta mięsożerne odgrzebywały to, co zakopał w ziemi, przypływ morza wyrzucał na brzeg to, co zatopił na głębinie, a przy spalaniu odpadków powstawał gryzący dym, który zasmradzał budynki i ubrania. Piętaszek wpadł na pomysł, aby wykorzys­tać kolonię żarłocznych czerwonych mrówek, którą odkrył w pobliżu Rezydencji. Odpadki złożone w środku mrowiska, gdy się na nie patrzyło z pewnej odległości, wyglądały tak, jakby się w nich obudziło jakieś podskórne życie: cała ich powierzchnia drgała i był to fascynujący widok, gdy kawał mięsa topniał niepostrzeżenie i ukazywała się spod niego naga, sucha, idealnie oczyszczona kość.

Piętaszek okazał się również znakomitym miotaczem bola- trzech okrągłych kamieni umieszczonych na sznurkach zwią- 112

zanych na końcu, które zręcznie rzucone wirowały jak trójra- mienna gwiazda i jeśli natrafiały na przeszkodę, oplatały się wokół niej, ciasno ją krępując. Piętaszek używał początkowo bola do chwytania kóz łub kozłów, które chciał doić, leczyć lub zabijać. Potem służyły mu skutecznie do łapania saren i wodnego ptactwa. Wreszcie przekonał Robinsona, że używa­jąc większych kamieni można by uczynić z bola groźną broń, która mogła zmiaźdzyć pierś wroga, przedtem na wpół go udusiwszy. Robinson wciąż się obawiał powrotu i napaści Araukanów, dlatego wdzięczny był Piętaszkowi za wzbogace­nie arsenału wyspy o tę bezszelestną broń, tak łatwą do wykonania, a mimo to śmiertelną. Przez długi czas ćwiczyli się w rzucaniu bola na brzegu morza, obierając za cel pień drzewa grubości człowieka.

W pierwszych tygodniach po przybyciu Piętaszka Robin­son siłą rzeczy zaczął się więcej troszczyć o swoją wyspę, stając się na powrót, przynajmniej na- jakiś czas, gubernatorem, generałem i pastorem. Przemknęło mu nawet przez myśl, źe obecność przybysza nada wreszcie sens jego działalności na wyspie, źe będzie balastem przywracającym jej równowagę, raz na zawsze odsuwając wszystkie niebezpieczeństwa, które jej groziły, tak jak niektóre statki osiągają właściwe zanurzenie dopiero po odpowiednim załadowaniu. Wyczuwał też niebez­pieczeństwo wiążące się z faktem, że nieustannemu napięciu, w jakim żyli mieszkańcy wyspy, towarzyszyła inflacja dóbr konsumpcyjnych, od których wprost pękały spichlerze, i za­mierzał temu zapobiec za pomocą programu świąt i rozrvwek, wzbogaconego o uczty i festyny. Podejrzewał jednak, że ten ostatni pomysł - w gruncie rzeczy niezgodny z duchem skolonizowanej wyspy - podsunęła mu w głębi serca tęsknota za tamtą drugą wyspą, drzemiąca w nim i rosnąca w ukry­ciu. Być może ta sama tęsknota nie dawała mu się cieszyć całkowitą potuinością Piętaszka i dlatego wystawiał ją na najcięższe próby.

* * *

Dziennik. - Jest mi posłuszny, rzecz jasna, w każdym drgnieniu ciała, sam sobie się dziwię, że muszę się na niego skarżyć. Ale w tym jego poddaniu jest jakiś nadmiar doskona-

łości, jakaś bezduszność, która mnie drażni - nie mówiąc już

0 destrukcyjnym śmiechu, którego, jak zauważyłem, nie jest w stanie powstrzymać w pewnych sytuacjach, a który sprawia takie wrażenie, jakby się nagle ukazywał siedzący w nim diabeł. Opętany. Tak, Piętaszek jest opętany. Nawet podwój­nie opętany. Albowiem nie da się ukryć, że wyjąwszy te wybuchy śmiechu to ja jestem tym, który w nim działa

1 myśli.

Nie oczekuję zbyt wiele po tym kolorowym człowieku, powinienem powiedzieć: po dwukolorowym człowieku, jako że krzyżują się w nim Indianin i Murzyn. Ale mógłby okazać przynajmniej trochę uczucia. Tymczasem poza absurdalną, szokującą czułością, którą okazuje Tennowi, nie zauważyłem, aby doznawał jakichś uczuć. Prawdę mówiąc odczuwam z tego powodu żal i choć wyznanie takie przychodzi mi z trudem, muszę je uczynić. W żadnym wypadku nie powiedziałbym mu „kochaj mnie”, bo wiem zbyt dobrze, że po raz pierwszy by mnie nie posłuchał. A przecież nie ma chyba żadnego powodu, by mnie nie lubić. Uratowałem mu życie - wprawdzie niechcą­cy, ale o tym przecież nie wie. Wiele go nauczyłem, a przede wszvstkim pracy, która jest najwyższym dobrem. Biję go, to prawda, ale chyba rozumie, te to dla jego dobra. Ale tutaj jego zachowanie czasami zbija mnie z tropu. Pewnego razu tłuma­czyłem mu, dość żywo co prawda, jak się obdziera z kory i przycina wiklinowe pręty, zanim się przystąpi do wyplatania, i zrobiłem przy tym zamaszysty ruch. Ku memu wielkiemu zaskoczeniu natychmiast cofnął się o krok, zasłaniając twarz. Musiałbym chyba upaść na głowę, żeby go bić w momencie, kiedy objaśniałem mu trudną technikę, co wymagało od niego całkowitego skupienia uwagi. Niestety wszystko na to wska­zuje, że jestem w jego oczach człowiekiem niepoczytalnym! Próbuję się więc postawić w jego położeniu i ogarnia mnie litość wobec tego bezbronnego dziecka, narażonego na bez­ludnej wyspie na fantastyczne zachcianki szaleńca. Ale mój los jest jeszcze gorszy, bo przeglądając się w oczach mojego jedynego towarzysza jak w krzywym zwierciadle widzę odbi­cie potwora.

Obserwowałem z przykrością, jak spełniał przypadające mu zadania bez najmniejszej troski o ich sens, i w końcu postano­wiłem wyjaśnić tę kwesuę. Kazałem mu wykonywać zupełnie absurdalną pracę, która z wszystkich katorg świata uważana

jest za najbardziej upokarzającą udrękę: musiał wykopać dół, potem następny, do niego wrzucał ziemię wykopana z pierw­szego, potem trzeci, który zasypywał ziemia z drugiego itd. Pracował w pocie czoła przez cały dzień, pod niebem zasty­głym w niesamowitym upale. DlaTenna ta obłędna praca była pasjonującą, cudowną zabawą. Z każdego dołu wydobywały się aromatyczne, ostre wyziewy. Gdy tylko Piętaszek przysta­wał na chwilę, aby otrzeć pot z czoła, Tenn rzucał się na świeżą ziemię. Wsadzał pysk w czarne grudki, węszył i parskał jak foka, potem zaczynał gorączkowo kopać, wyrzucając ziemię spomiędzy tylnych lap. W końcu wpadał w najwyższe podnie­cenie, galopował wokół dołu jękliwie poszczekując, aby za chwilę znów upajać się aromatami urodzajnej marglowej gleby, przesyconej sokami podciętych korzeni - tak jak i życie, gdy się w nie odpowiednio zagłębić, przesycone jest śmiercią.

Otóż Piętaszek nie tylko że nie buntował się przeciwko tej idiotycznej pracy, ale nie widziałem jeszcze nigdy, żeby pracował z taką zaciekłością. Co więcej, praca ta wyzwalała w nim coś w rodzaju radości, co podważało całkowicie alterna­tywę, do której chciałem go sprowadzić: albo Piętaszek jest zupełnie głupi, albo ma Robinsona za obłąkanego. Muszę teraz szukać jakiejś innej interpretacji. Zastanawiam się, czy namiętny taniec Tenna nad otwartymi niepotrzebnie ranami na ciele Speranzy nie był zbyt wymowny i czy chcąc upokorzyć Araukanina nie popełniłem zamiast tego niewybaczalnego błędu, wydając w jego ręce sekret różowej łąki...

* * *

Którejś nocy Robinson długo nie mógł zasnąć. Blask księżyca padał na kamienne płyty, którymi była wyłożona podłoga Rezydencji, tworząc świetliste prostokąty. Zahukała sowa, a jemu się wydało, że to ziemia jęczy znieodwzajemiuo* nej miłości. Pod brzuchem wyczuwał bezkształtną, drażniącą miękkość materaca wypchanego suszoną trawą. Ciągłe miał przed oczyma Tenna, który szalejąc z pożądania tańczył nad otwartą ziemią zgwałconą narzędziem Araukanina. Robinson już od tygodni nie był na łące. Jego córki mandragory musiały nieźle podrosnąć przez ten czas! Siedział na posłaniu, ze stopami na księżycowym kobiercu, wciągając w nozdrza

zapachy soków roiJinnych, które biły od jego ciała bladego jak korzeń. Wstał po cichu, zrobił duży krok nad splecionymi ciałami Piętaszka i Tenna, po czym skierował się w stronę iasku gumowców i drzew sandałowych.

Rozdział VIII

Wchodząc do Rezydencji Piętaszek spostrzegł od razu, że ktoś zatrzymał klepsydrę. W szklanym gąsiorze znajdowała się jeszcze woda, ale otwór był zatkany drewnianym kołkiem i poziom cieczy zatrzymał się na wysokości godziny trzeciej rano. Wcale go nie zdziwiło, że Robinson zniknął. W jego umyśle zatrzymanie klepsydry wiązało się w naturalny sposób z nieobecnością Gubernatora. Przywykł nie dziwić się nicze­mu i teraz też nie zastanawiał się, ani gdzie jest Robinson, ani kiedy wróci, ani nawet - czy jeszcze żyje. Nie przyszło mu też do głowy udać się na poszukiwanie Gubernatora. Był całkowi­cie pochłonięty kontemplowaniem otaczających go przedmio­tów, które skądinąd były mu znane, ale zatrzymanie klepsydry i nieobecność Robinsona nadawały im nowy wygląd. Był teraz panem samego siebie, panem wyspy. Tenn, jak gdyby chcąc go utwierdzić w tej nowej godności, leniwie się przeciągnął, podszedł do niego i utkwił w nim swoje orzechowe ślepia. Biedny Tenn był już nie pierwszej młodości, jego okrągły jak beczka zad, przykrótkie łapy, kaprawe ślepia, sierść wełnista i matowa zdradzały aż nadto, że zbliża się kres jego dobrze spełnionego psiego żywota. Ale i on wyraźnie wyczuwał nową sytuację, oczekując od swego przyjaciela, że podejmie jakąś decyzję.

Co robić? Ani myślał podlewać szczawiu i rzepy, co stało się konieczne z powodu suszy, czy brać się do budowy punktu obserwacyjnego w koronie cedru-olbrzyma rosnącego przy grocie. Prace te w oczywisty sposób należały do porządku zawieszonego aż do powrotu Robinsona. Spojrzenie Piętaszka

padło na kufer stojący pod stołem, zamknięty starannie, ale nie na klucz - mógł więc zbadać jego zawartość. Wysuną) go po kamiennych płytach, przewrócił na sztorc i uklęknąwszy zarzucił sobie na ramiona. Po czym wyszedł, a w ślad za nim ruszył Tenn.

W północno-zachodniej stronie wyspy, tam gdzie łąki stawały się piaszczyste, a niebawem przechodziły w wydmy, tłoczyła się gromadka dziwnych sylwetek, trochę podobnych do ludzi: był to założony przez Robinsona ogród kaktusowy. Robinson miał pewne skrupuły, że traci czas na uprawę nie przynoszącą żadnego pożytku, ale rośliny te nie wymagały prawie pielęgnacji, musiał tylko zadać sobie trochę trudu, żeby najciekawsze okazy, odkrywane sporadycznie na wyspie, przesadzić na teren szczególnie im sprzyjający. Był to hołd dla pamięci ojca, którego jedyną namiętnością - poza żoną i dziećmi - był mały ogródek tropikalny założony przezeń na oszklonej werandzie domu. Na drewnianych tabliczkach umieszczonych na kijkach wbitych w ziemię Robinson powy­pisywał łacińskie nazwy poszczególnych odmian, które przy­pomniały mu się wszystkie naraz na skutek jakiegoś zaskaku­jącego kaprysu pamięci.

Piętaszek rzucił na ziemię kufer, od którego zdrętwiało mu ramię. Wieko odskoczyło i drogocenne tkaniny wraz z klejno­tami rozsypały się pod kaktusami w olśniewającym nieładzie. Nareszcie będzie mógł użyć tych szmatek według własnej fantazji, fascynowała go bowiem ich wspaniałość, a nosząc je czasem z nakazu Robinsona czuł się źle i sztywno. Piętaszek nie miał teraz wcale na myśli siebie - każde ubranie krępowało mu tylko ruchy - ale właśnie te dziwaczne rośliny, uważał bowiem, że ich zielone ciało, przelewające się, napęczniałe i prowokujące, może lepiej niż jakiekolwiek ciało ludzkie wydobyć z tych materii całe ich piękno.

Najpierw delikatnie rozłożył je na piasku, aby jednym spojrzeniem ogarnąć ich ilość i bogactwo. Ustawił przed sobą także kilka płaskich kamieni i umieścił na nich klejnoty, jak na wystawie u jubilera. Potem przez dłuższy czas obchodził kaktusy ze wszystkich stron, przyglądał się ich sylwetkom, dotykiem oceniał ich konsystencję. Na tę przedziwną społecz­ność roślinnych manekinów składały się kandelabry, kule, rakiety, poskręcane członki, włochate ogony, kędzierzawe głowy, kłujące gwiazdy i dłonie o tysiącu jadowitych palców.

Ich ciało stanowił wodnisty, miękki miąższ, to znów łykowaty kauczuk lub zielonkawa biona śluzowa, wydzielająca odór zepsutego mięsa. Wreszcie wziął lśniącą czarną kapę i jednym ruchem przystroił nią masywne ramiona Cereusa pruinosus. Kokieteryjną falbaną zasłonił nabrzmiałe pośladki Crassuli /a/cara. Zwiewna koronka nadawała się znakomicie do ozdoby kolczastego falłusa Stapclu wiegata, a batystowe rękawiczki

- do włochatych paluszków Crassulilycopodiodes. Brokatowy toczek znalazł się pod ręką w samą porę, aby przvkrvć wełnisty łeb CephaJocereusa senilis. Pracował w ten sposób przez dłuższy czas, pochłonięty bez reszty swoją twórczością, upi- nał, przymierzał, cofał się parę kroków, aby ogarnąć wzro­kiem całość, rozbierał nagle jeden kaktus, aby ubrać drugi. Wreszcie na zakończenie w ten sam wybredny sposób poroz- dawał bransolety, koiie, egrety, kolczyki, łańcuszki, krzyżyki j diademy. Nie zatrzymał się jednak ani na chwilę dla podzi­wiania bajecznego korowodu prałatów, wielkich dam i garba­tych potworów, wyczarowanego przez siebie wśród piasków. Nie było tu już dla niego nic do roboty, oddalił się więc z nieodłącznym Tennem, który mu deptał po piętach.

Przechodząc przez pas wydm cieszył się jak dziecko z dźwięcznego odgłosu, jaki wydawały jego kroki. Przystanął nawet, odwrócił się do Tenna i nie otwierając ust naśladował pomruk piasku, co nieszczęsnego psa bynajmniej nie wprawi­ło w dobry humor, posuwał się bowiem naprzód z wielkim trudem, skacząc po osuwającym się gruncie, a sierść wrogo jeżyła mu się na grzbiecie za każdym razem, gdy hałas się nasilał. Wreszcie grunt pod nogami stwardniał, a oni znaleźli się na brzegu odsłoniętym przez odpływ daleko w głąb morza. Piętaszek, wysmukły i zgrabny, kroczył uszczęśliwiony w kró­lewskim blasku poranka po ogromnej dziewiczej arenie. Roz­sadzała go młodość i poczucie wolności. W tej kramie bez granic mógł pójść w każdą stronę i nic nie zatrzymywało jego wzroku. Podniósł owalny kamień i położył go na otwartej dłoni. Od wszystkich klejnotów porozwieszanych na kaktu­sach wolał ten wytarty surowy kamień, który składał się z różowych kryształków fedspatu wtopionych w masę szkliste­go kwarcu usianego miką. Owalna krawędź kamienia stykała się z jego płaską czarną dłonią tylko w jednym punkcie, tworząc prostą, doskonałą figurę geometryczną. Fala wpełzła nagle na taflę wilgotnego piasku usłanego olbrzymimi medu­

zami i oblała mu stopy do kostek. Upuścił owalny kamień, aby podnieść inny, płaski i okrągły, połyskujący mały krążek w fioletowe plamki. Podrzucił go na dłoni. Gdyby tak mógł pofrunąć! Zmienić się w motyla! Sprawić, żeby kamień fruwał

- 10 marzenie wzbudziło zachwyt w uskrzydlone; duszy Piętaszka. Cisnął kamień na wodę. Krążek siedem razy odbił się od płynnej tafli, po czym zniknął w nie) bezgłośnie. Tymczasem Tenn, przywykły do takiej zabawy, rzucił się w morze i bijąc wodę wszystkimi łapami, z łbem wyciągniętym ku linii horyzontu, dopłynął do miejsca, gdzie zniknął ka­mień, dał nurka pod wodę i wrócił, unoszony na spienionej fali, aby go złożyć u stóp Piętaszka.

Przez jakiś czas szli na wschód, a potem, kiedy już okrążyli wydmy, na południe. Piętaszek ciągle coś podnosił i po chwili odrzucał - rozgwiazdy, korzenie, muszelki, skorupy mątw, kępy morskiej trawy, a każda rzecz stawała się natychmiast dla Tenna żywą zdobyczą, która budziła jego pożądanie i umykała przed nim, podczas gdy on gonił ją ujadając. Dotarli w ten sposób do ryżowiska.

Zbiornik-koiektor wysechł i z dnia na d2ień obniżał się poziom zalewu pokrywającego zasiewy, gdy tymczasem po­winny się one znajdować pod wodą jeszcze przez miesiąc, dopóki nie dojrzeją kłosy. Toteż Robinson z każdej inspekcji wracał coraz bardziej zatroskany.

Piętaszek trzymał w ręku fioletowy kamyk. Puścił kaczkę po ryżowisku i liczył, ile razy kamień odbije się od tafli stojącej wody, połyskującej tłustymi plamami. Jeszcze kamyk nie zdążył zatonąć odbiwszy się dziesięć razy, kiedy Tenn już się za nim rzucił z grobli. Pierwsze dwadzieścia metrów pokonał siłą rozpędu, potem utknął. Woda była za płytka, żeby mógł płynąć, i ugrzązł w błocie. Zawrócił usiłując dotrzeć do Piętaszka. Szarpnął się i udało mu się na chwilę wyrwać ze szponów błota, ale zaraz zapadł się jeszcze głębiej i zaczął wykonywać chaotyczne ruchy. Było oczywiste, że zginie, jeśli nie otrzyma pomocy. Piętaszek przez chwilę się wahał, pochy­lając się już nad zdradliwą brudną wodą. Nagle zmienił zamiar i pobiegł do stawidła odpływowego. Wetknął drąg w pierwszy otwór zastawki, opar! go na bocznej krawędzi stawidła i nacis­nął z całej siły utworzoną w ten sposób dźwignię. Zapora uniosła się, skrzypiąc w rowkach. Błotnista tafla pokrywająca ryżowisko drgnęła i marszcząc się zaczęła spływać przez

stawidło. W kilka minut później Tenn doczołgał się do grobli. Wyglądał jak kula błota, aie był uratowany. Zabrał się do swojej toałety.

Piętaszek pozostawił go przy tej czynności i w tanecznych podskokach ruszył w stronę lasu. Nie przyszło mu na myśl, że cały zbiór ryżu został zmarnowany.

* * *•

I zatrzymanie klepsydry, i nieobecność Robinsona Pięta­szek wytłumaczył sobie w ten sposób: oto przestał obowiązy­wać dotychczasowy porządek. Podobnie i Robinson wszystkie trzy wydarzenia - zniknięcie Piętaszka, przystrojenie kaktu­sów i osuszenie ryżowiska - odczytał jednakowo; oto jak kruche, a może nawet zupełnie chybione okazało się ucywili­zowanie Araukanina. N ieczęsto zdarzało się zresztą, by Pięta­szek działając z własnej inicjatywy znajdował uznanie w oczach Robinsona. Unikał wyrzutów z jego strony cyiko wówczas, gdy nic nie robił albo gdy działał ściśle wedle jego wskazówek. Robinson musiał przyznać sam przed sobą, że pod maską uległej potulności kryła się w Piętaszku silna osobowość, a każdy przejaw tej osobowości był dla niego głębokim ciosem, naruszającym równowagę ucywilizowanej wyspy.

Początkowo postanowił przejść do porządku dziennego nad zniknięciem towarzysza. Po upływie dwóch dni poczuł jed­nak, że ogarnia go niepokój, na który składają się mgliste wyrzuty sumienia, rosnąca ciekawość, a także litość na widok najwyraźniej smutnego Tenna - ruszył więc na poszukiwania. Przez cały ranek kluczył z Tennem po łesie, tam gdzie gubił się ślad Araukanina. W kilku miejscach natrafił na znaki świad­czące, że przechodził tamtędy. Robinson musiał się pogodzić z oczywistym faktem: Piętaszek za jego plecami bywał regular­nie w tej części wyspy, wiodąc tu życie na marginesie ustalone* go porządku, odda jąc się zagadkowym zabawom, których sens wymykał się Robinsonowi. Nie miał klucza do tego tajemni­czego ¿wiata, w którym istotną rolę odgrywały drewniane maski, dmuchawka, hamak z lian, a w nim manekin z rafii, kapelusze z piór, skóry wężów, zasuszone ciała martwych ptaków. Największe zdumienie ogarnęło Robinsona, kiedy się znalazł na brzegu bagienka, które okalały przedtem drzewka

przypominające do złudzenia wierzby. Otóż wszystkie te drzewka zostały wyrwane z korzeniami i powtórnie posadzone na odwrót: ich gałęzie znajdowały się teraz pod ziemią, a korzenie sterczały w niebo. Ta niesamowita plantacja wyglą­dała tym fantastyczniej, że wszystkie drzewa, o dziwo, przy­stosowały się do bezlitosnego zabiegu. Na końcach korzeni pojawiły się zielone łodygi, a nawet pąki liści, z czego można było wnosić, że wetknięte w ziemię gałęzie przekształciły się w korzenie, a soki zaczęły płynąć w przeciwnym kierunku. Robinson nie mógł oderwać oczu od niezwykłego zjawiska. Niepokojące było już to, że Piętaszek wpadł na pomysł tak fantastyczny i że go wykonał. Co więcej, drzewka pogodziły się z takim traktowaniem - Speranza wyraźnie przystała na tę ekstrawagancję. Tym razem jednak rezultat dziwacznego Piętaszkowego natchnienia, aczkolwiek śmieszny, miał przy­najmniej pewną stronę pozytywną i nie ograniczał się do czystej destrukcji. Robinson nie przestawał rozmyślać nad tym odkryciem. Kiedy wracali tą samą drogą, Tenn nagle przysiadł przed gąszczem magnolii oplecionych bluszczem i zaczął powoli sunąć naprzód, wyciągając szyję i ostrożnie stawiając łapy. W końcu znieruchomiał przytykając nos do jednego z pni. Wówczas pień ożywił się i wybuchnął śmiechem Piętaszka. Araukanin miał głowę ukrytą w kasku z kwiatów. Na nagim ciele sokiem drzewa genipapo wymalował liście bluszczu, którego łodygi wspinały mu się po udach i oplatały tors. Przekształcony w człowieka-roślinę zaczął tańczyć nie­przytomnie wokół Robinsona, wstrząsany szalonym śmie­chem. Potem ruszył ku morzu, aby się obmyć w jego falach, i odprowadzony wzrokiem przez zamyślonego Robinsona zniknął, nie przerywając swego tańca, w zielonym cieniu mangrowców.

* * *

Tej nocy na czystym niebie królował księżyc w pełni, zalewając cały las swoim światłem. Robinson zamknął Rezy­dencję zostawiając Tenna z Piętaszkiem, aby się nawzajem pilnowali, po czym zagłębił się w leśny korytarz, dokąd z rzadka wpadały przesiane srebrne promienie. Małe zwierzę­ta i owady, które zwykle ożywiały gąszcz gwarem swoich głosów, teraz, zahipnotyzowane widocznie przez wyblakłą 122

gwiazdę, zachowywały podniosłe milczenie. W miarę jak się zbliżał do różowej łąki, czuł, że rozluźnia się gorset powszed­nich trosk ustępując miejsca weselnemu uniesieniu.

Piętaszek przysparzał mu coraz więcej zmartwień. Arauka­nin nie tylko nie wtopił się harmonijnie w system Robinsona, ale jako obce ciało groził mu destrukcją. Można by jeszcze przejść do porządku nad większymi pomyłkami Piętaszka, które pociągnęły za sobą zniszczenia, na przykład nad osusze­niem ryżowiska, kładąc je na karb młodego wieku i braku doświadczenia. Ale przy pozorach dobrej woli okazał się on niezwykle oporny, gdy chodziło o przyswojenie sobie pojęć porządku, oszczędności, przewidywania, organizacji. „Mam z nim więcej kłopotu niż pożytku” - myślał ze smutkiem Robinson czując niejasno, że mimo wszystko trochę przesa­dza. Poza tym dziwny instynkt Piętaszka, który zjednywał mu zwierzęta, a nawet pozwalał nawiązać z nimi porozumienie, w przypadku Tenna doprowadził do irytującej wprost zażyłoś­ci, a wręcz fatalny wpływ wywarł na ludek kóz, królików, a nawet ryb. Nie sposób było wbić w ten zakuty łeb, że tę małą trzódkę trzyma się w zagrodzie, kanni i selekcjonuje tylko w tym celu, żeby dostarczała pożywienia, a nie po to, żeby ją tresować, spoufalać się z nią albo też urządzać polowania i połowy na niby. Piętaszek nie pojmował, że można zabić zwierzę w inny sposób niż po odbyciu pościgu albo wałki, która dawała mu jakieś szanse. Niebezpieczny romantyzm! Nie rozumiał też, że wśród zwierząt są szkodniki, które należy zwalczać za wszelką cenę. Uparł się obłaskawić parę szczurów, chciał je hodować i rozmnażać! Porządek panujący na wyspie stanowi kruche, z trudem osiągnięte zwycięstwo nad jej naturalną dzikością. Ciosy, które mu zadawał Araukanin, poważnie nim już zachwiały. Robinson nie mógł pozwolić na zniszczenie przez jakiś destrukcyjny żywioł tego wszystkiego, co z takim trudem wznosił przez wiele lat. Ale w takim razie co robić?

Dotarłszy na skraj lasu przystanął zachwycony wspaniałoś­cią i słodyczą krajobrazu. Jak okiem sięgnąć jedwabistym kobiercem rozpościerały się łąki, falujące miękko w delikat­nych podmuchach wiatru. Na zachodzie odpoczywały w bez* mchu kolby trzcin wyprężone jak lance, a w regularnych odstępach dobiegała stamtąd cienka nuta rzekotki. Sowa musnęła go skrzydłem i przysiadła na cyprysie, obracając ku

niemu przerażoną twarz. Wonny powiew oznajmił Robinso­nowi, że zbliża się do różowej łąki, księżycowe światło zrówna­ło bowiem na niej wszystkie wypukłości. Mandragory rozrosły się do tego stopnia, że zmieniło to fizjonomię krajobrazu. Usiadł, oparł się plecami o piaszczysty wzgórek i wyciągnął dłoń do szerokich fiołkowych liści o postrzępionych brzegach, które on, Robinson, wprowadził na wyspę. Wyczuwał pod palcami okrągły kształt brunatnego owocu, którego ostrej woni nie sposób było zapomnieć. Oto córki Robinsona, błogosławiony owoc jego związku ze Speranzą. Wtulały swoje koronkowe spódniczki w czarną trawę i wiedział, że gdyby wyrwać z ziemi jedną z nich, ukazałyby się białe, tłuste nóżki małej roślinnej istotki. Wyciągnął się w bruździe, nieco twardej, ale mimo to przytulnej. Poddał się rozkosznemu rozleniwieniu, które promieniowało z ziemi i przenikało jego lędźwie. Przyciskał do warg wilgotne, wonne kielichy kwia­tów mandragory. AJe cóż to? Kwiat, który miał przed oczami, był prążkowany. Biały w brązowe paski. Robinson otrząsnął się z odrętwienia. Nic nie rozumiał. Tego krzaka mandragory dwa dni temu jeszcze tu nie było. Dzień był słoneczny i na pewno by zauważył nową odmianę. Zresztą oznaczał przecież dokładnie wszystkie miejsca, w których rozlewał swe nasienie. Musi to jeszcze sprawdzić w wykazach w merostwie, ale z góry jest przekonany, że nigdy nie kładł się w tym miejscu, gdzie zakwitła pasiasta mandragora.

Podniósł się. Cały czar prysł, rozwiała się szczęśliwa aura tej promiennej nocy. Zrodziło się w nim jakieś mgliste podejrze­nie, które natychmiast przęsło w żal do Piętaszka. Jego tajemne życie, wierzby posadzone na wspak, człowiek-roślina, a nawet już te przystrojone kaktusy i taniec Tenna w ranach Speranzy - czy nie tam należało szukać wskazówek dla wyświetlenia tajemnicy nowych kwiatów mandragory?

* * *

Dziennik. - Powróciłem do Rezydencji w najwyższym rozdrażnieniu. W pierwszym odruchu chciałem zbudzić nik­czemnika i zbić go tak, żeby wypluł wszystkie swoje tajemni­ce, a potem zbić go jeszcze raz za zbrodnie, które wyzna. AJe nauczyłem się już nie działać nigdy pod wpływem gniewu. Gniew bowiem popycha do działania, ale jest to z reguły

działanie chybione. Przemogłem się więc i powróciłem do siebie, stanąłem w nabożnej postawie przed pulpitem i prze­czytałem na chybił trafił kilka stronic z Biblii. Wiele mnie to kosztowało, mój umysł bowiem szalał jak koźlę zbyt krótko przywiązane do kołka! Wreszcie powoli zacząłem się uspoka­jać, w miarę jak spływuły z moich warg pełne dostojeństwa i goryczy słowa Eklezjastesa. O Księgo nad Księgami, tyle pogodnych chwil ci zawdzięczam! Czytanie Biblii to jak wchodzenie na szczyt góry, skąd jednym spojrzeniem można ogarnąć całą wyspę i otaczający ją bezmiar oceanu. Znika wszystko, co podłe w życiu, dusza rozwija swobodnie skrzydła i szybuje w niebo, oddana wyłącznie sprawom szlachetnym i wiecznym. Wyniosły pesymizm króla Salomona działał kojąco na moje serce przepełnione urazą. Sprawiało mi przy­jemność czytać, źe nie ma nic nowego pod słońcem, że uczciwa praca nie jest wynagradzana lepiej niż lenistwo szaleńca, że nic warto budować, sadzić, nawadniać i hodować, bo wszystko to jest pogoń za wiatrem. Można by pomyśleć, że mędrzec nad mędrcami łagodził mój zły humor tylko po to, aby tym celniej cisnąć we mnie jedyną prawdę istotną w moim położeniu, prawdę czekającą od wieków na tę właśnie chwilę. Dość, że prosto w twarz jak zbawienny policzek uderzyły mnie wersety IV rozdziału:

Lepiej jest dwom niż jednemu, gdyż mają dobry zysk ze swej pracy.

Bo gdy upadną, jeden podniesie drugiego.

Lecz samotnemu biada, gdy upadnie, a nie ma drugiego, który by go podniósł.

Również gdy dwóch śpi razem, nawzajem się grzeją, jeden natomiast jakże się zagrzeje?

A jeśli napadnie ich jeden, to dwóch przeciwko niemu stanie; a sznur potrójny niełatwo się zerwie.

Odczytałem te wiersze kilkakrotnie i jeszcze kiedy kładłem się spać, powtarzałem je w pamięci. Po raz pierwszy zadałem sobie pytanie, czy nic zgrzeszyłem ciężko przeciw miłości bliźniego dążąc za wszelką cenę do podporządkowania Pięta­szka prawom ucywilizowanej wyspy i zdradzając w ten spo­sób, że wolę ukształtowaną mymi rękami ziemię od mojego kolorowego braciszka. W rzeczywistości jest to stara jak świat

alternatywa, która była już źródłem niejednego dramatu i niezliczonych zbrodni.

* * *

Robinson starał się odtąd odwrócić swoje myśli od pasias­tych kwiatów mandragory. Przyszły mu w tym z pomocą, a zarazem zbliżyły go do Piętaszka nie cierpiące zwłoki roboty ziemne i różne naprawy, które stały się konieczne po przejściu ulewnych deszczów. I tak mijały miesiące na przemian wśród burzliwych nieporozumień i milczących przeprosin. Zdarzało się też, że Robinson, głęboko zgorszony zachowaniem swego towarzysza, nie dawał po sobie niczego poznać, a kiedy się już znalazł sam na sam ze swoim dziennikiem, starał się usprawie­dliwiać Piętaszka. Tak było na przykład z tarczą z żółwia.

Tego ranka Piętaszka nie było już od kilku godzin, gdy w pewnej chwili zaalarmował Robinsona słup dymu, który wznosił się zza drzew od strony plaży. Rozpalanie ognisk na wyspie nie było zabronione, prawo nakazywało jednak powia­domić wcześniej władzę, ściśle określając miejsce i godzinę wzniecenia ognia, aby nie wzięto go omyłkowo za rytualne ognisko Indian. Jeśli Piętaszek zaniechał tej ostrożności, musiał mieć ku temu swoje powody, a to oznaczało po prostu, źe wdał się w przedsięwzięcie, które z całą pewnością nie mogło liczyć na aprobatę jego pana.

Robinson z westchnieniem zamknął Biblię, potem wstał, zagwizdał na Tenna i ruszył w stronę plaży.

Nie od razu pojął, jaki sens może mieć dziwne zajęcie, którym był pochłonięty Piętaszek. Na warstwie gorącego popiołu leżał na grzbiecie wielki żółw. Zwierzę nie było martwe, wręcz przeciwnie, wściekłe przebierało łapami w po­wietrzu. Robinsonowi wydawało się nawet, że słyszy coś w rodzaju ochrypłego kaszlu, widocznie była to forma skargi u żółwia. Wydobyć krzyk z żółwia! Ten dzikus musi być opętany przez diabła! Robinson pojął wreszcie cel tych barba­rzyńskich zabiegów widząc, jak skorupa żółwia traci swoją wypukłość i rozprostowuje się pod wpływem gorąca, gdy tymczasem Piętaszek w pośpiechu odcinał nożem wiązadła, które spajały ją z tułowiem zwierzęcia. Skorupa nie była jeszcze płaska i wyglądała jak lekko wklęsły półmisek, gdy żółw zdołał już przewrócić się na bok i stanąć na łapach.

Ogromny czerwono-zielono-fioletowy bąbel kołysał mu się na grzbiecie niczym worek nabrzmiały krwią i żółcią. Z niesamo­witą szybkością, prześcigając Tenna, który gonił go z ujada­niem, żółw pogalopował do morza i zniknął w spienionych falach.

- Źle zrobił - stwierdzi! ze spokojem Piętaszek - do jutra zjedzą go kraby. -1 dalej szorował piaskiem wnętrze rozpłasz­czonej skorupy. - Tej tarczy nie przebije żadna strzała - tłumaczył Robinsonowi - nawet wielkie bola odskakuje od niej nie zostawiając śladu!

* * *

Dziennik. - Angielska dusza ma to do siebie, że bardziej lituje się nad zwierzętami niż nad ludźmi. Takie rozłożenie uczuć to rzecz do dyskusji. W każdym razie faktem jest, że nic mnie tak nie zraziło do Piętaszka jak te potworne tortury, jakie na moich oczach zadawał żółwiowi. Casus Piętaszka nie jest jednak taki prosty i nasuwa wiele pytań.

Początkowo sądziłem, że Piętaszek pokochał moje zwierzę­ta. To spontaniczne i jak gdyby instynktowne porozumienie, jakie nawiązuje się między nim a zwierzętami - czy to będzie Tenn, czy koźlęta, a nawet szczury i sępy - nie ma jednakże nic wspólnego z uczuciem, jakie ja żywię wobec moich niżej stojących braci. Stosunki Piętaszka ze zwierzętami są w grun­cie rzeczy bardziej zwierzęce niż ludzkie. Jest z nimi na równej stopie. Nigdy nie stara się być dla nich dobry, a już w żadnym wypadku nie zabiega o ich miłość. Traktuje je od niechcenia, w sposób obojętny i okrutny, i choć mnie to oburza do głębi, wydaje się, źe w najmniejszym stopniu nie uszczupla to względów, jakimi się wśród nich cieszy. Chciałoby się powie­dzieć, że ów rodzaj porozumienia, który ich do siebie zbliża, jest silniejszy niż najgorsze tortury, jakie mogą je spotkać z jego strony. Kiedy zrozumiałem, że Piętaszek w razie potrzeby nie zawahałby się udusić Tenna i zjeść go, że Tenn sam mgliście zdaje sobie z tego sprawę, co nie przeszkadza mu wcale manifestować na każdym kroku, że woli ode mnie swego kolorowego pana, poczułem, że to głupie, ograniczone zwie­rzę, uparcie nie dostrzegające własnego interesu, zaczyna we mnie budzić irytację zmieszaną z zazdrością. Prędko jednak zrozumiałem, że nie wolno porównywać tego, co nieporówny­

walne; źe porozumienie Piętaszka ze światem zwierząt jest czymś zasadniczo odmiennym od stosunków, które nawiązały się między mną a moimi zwierzętami. One przyjęły go i zaak­ceptowały, tak jakby był jednym z nich. On z kolei nic im nie zawdzięcza i może im bez skrupułów narzucać swoje prawa, wykorzystując przewagę fizyczną i dużo większą przebiegłość. Sam siebie próbuję przekonać, źe w ten sposób wychodzi z Piętaszka jego zwierzęca natura.

* * *

Przez następne dni Piętaszek był bardzo zajęty małym sępem, którym się zaopiekował, gdy własna matka z niewiado­mych przyczyn wyrzuciła go z gniazda. Jego brzydota była tak odrażająca, że mogłaby całkowicie usprawiedliwić wyrzucenie go z gniazda, gdyby nie to, że była wspólną cechą całego gatunku. Ten nagi gnom, bezkształtny i kulejący, do każdego, kto się doń zbliżył, wyciągał na wyłysiałej szyi zgłodniały dziób, nad którym tkwiło dwoje ogromnych oczu z przy­mkniętymi fioletowymi powiekami, przypominającymi dwa guzy nabrzmiałe ropą.

Piętaszek rzucał z początku w ten żebrzący dziób ochłapy świeżego mięsa, które znikały natychmiast połykane głośno, ale przypuszczalnie i kamienie zostałyby pochłonięte z równą żarłocznością. Tymczasem mały ścierwojad już na trzeci dzień zaczął opadać z sił. Posmutniał, drzemał całymi dniami i Pięta­szek obmacując go stwierdził, że ma twardy, wzdęty i przeła­dowany żołądek, chociaż ostatni posiłek zjadł co najmniej kilka godzin wcześniej - jednym słowem wszystko wskazywa­ło na trudności w trawieniu, a nawet wręcz na jego zahamo­wanie.

Wówczas Araukanin wystawił na dłuższy czas na słońce wnętrzności koziołka. Zaczęły się nad nimi unosić roje niebie­skich much, a smród doprowadzał Robinsona do rozpaczy. Wreszcie na powierzchni na wpół płynnego ścierwa zaroiły się miriady białych larw i Piętaszekmógł się oddać operacji, która pozostawiła niezatarte piętno w pamięci jego pana.

Za pomocą muszli zaczął skrobać rozkładające się wnętrz­ności. Następnie podniósł do ust pełną garść otrzymanych w ten sposób wiórów i z całym spokojem i beznamiętną miną zaczął przeżuwać tę obrzydliwą strawę. Wreszcie pochylił się

nad swoim podopiecznym i wlał mu do dzioba, nastawionego jak miseczka żebraka, coś w rodzaju gęstego, ciepłego mleka, a sęp połykał to tak łakomie, źe aż mu drgał kuper.

Zabierając się znowu do zeskrobywania larw Piętaszek wyjaśnił Robinsonowi:

- Żywe larwy za świeże. Ptak chory. Trzeba więc żuć, żuć. Zawsze żuć dla młode ptaki...

Robinson uciekł, bo zbierało mu się na wymioty. Samoza­parcie i nieustraszona logika towarzysza zrobiły jednak na nim wrażenie. Po raz pierwszy zadał sobie pytanie, czy ta jego subtelność, wstręt, mdłości i cała ta nerwowość białego czło­wieka jest najwyższą, bezcenną rękojmią cywilizacji, czy wręcz przeciwnie - martwym balastem, który powinien od­rzucić zdecydowanie pewnego dnia, aby wejść w nowe życie.

* * *

Zdarzało się jeszcze od czasu do czasu, że gubernator, generał i arcykapłan brał górę w Robinsonie. W takich chwilach w mgnieniu oka ogarniał rozmiary spustoszeń doko­nanych przez Piętaszka na pięknie zagospodarowanej wyspie: zaprzepaszczone zbiory, zmarnowane zapasy, rozproszone stada, cuchnące stwory zadowolone i rozmnażające się, narzę­dzia połamane i pogubione. To wszystko nie byłoby jeszcze takie groźne, ale ponadto Piętaszek zaczął przejawiać pewien sposób myślenia, zaczął miewać diabelskie, zwariowane po­mysły, piekielne, nieprawdopodobne odkrycia, którymi zara­żał samego Robinsona. Aby doprowadzić do końca ten akt oskarżenia, Robinson wspomniał pasiastą mandragorę, której istnienie dręczyło go spędzając mu sen z powiek.

Podczas jednego z takich napadów wściekłości sporządził sobie pejcz splatając go z rzemyków z koźlej skóry. Wstydził się w głębi duszy i niepokoiły go postępy, jakich dokonywała w jego sercu nienawiść. Oto Araukanin nie dość ,że splądrował Speranzę, musiał jeszcze zatruć duszę swego pana! Rzeczywiś­cie Robinson miewał od niedawna myśli, do których sam przed sobą nie ośmielał się przyznać, a były to wariacje na jeden i ten sam temat: dotyczyły naturalnej, przypadkowej bądź umyślnie spowodowanej śmierci Piętaszka.

Pewnego ranka snuł właśnie takie rozmyślania, gdy nagle ponure przeczucie kazało mu pójść w stronę lasku gumowców

i drzew sandałowych. 2 gęstej tui poderwał się kwiat i wzniósł się chybocząc w promieniach słońca. Był to przepyszny gigantyczny motyl, czarny, aksamitny, nakrapiany złotem. Pejcz świsnął i strzelił. Żywy kwiat rozpadł się w strzępy, które fruwały teraz w powietrzu wokół Robinsona. Czegoś podobnego nie zrobiłby jeszcze parę miesięcy temu... Co prawda czuł, że ogień, który w nim się żarzy, ma czystszą naturę i szlachetniejsze źródło niż zwykła ludzka namiętność. Wściekłość Robinsona, tak jak wszystko, co dotyczyło jego stosunków ze Speranzą, miała w sobie coś kosmicznego. W jego własnych oczach ukazywała mu się nie jako pospolite ludzkie rozdrażnienie, lecz jako pierwotna siła dobywająca się z trzewi ziemi, zmiatająca wszystko palącym oddechem. Wulkan. Robinson czuł się jak wulkan drążący sobie ujście pod powierzchnią Speranzy, jak gniew skały. Od pewnego czasu, ilekroć otworzył Biblię, słyszał zawsze grzmiącego Jahwe:

Gniew Jego rozgorzał, przygniatający Jego ciężar.

Jego wargi pełne są wzburzenia,

Jego język jak pożerający ogień.

Tchnienie Jego jak potok wezbrany, którego nurt dosięga szyi.

Przybywa przesiać narody sitem zniszczenia i włożyć między szczęki ludów wędzidło zwodnicze.

Czytając te wersety Robinson nie mógł powstrzymać w so­bie ryku, który przynosił mu wyzwolenie i rozpłomieniał go zarazem. I wyobrażał sobie, że stoi na najwyższym wzniesie­niu wyspy, wielki i straszny:

Jahwe da słyszeć swój głos potężny, okaże, jak ramię swe spuszcza

w wybuchu gniewu, wśród płomieni pożerającego ognia, wśród piorunów, ulewy i ciężkiego gradu.

Izapasz. XXX.

Pejcz świsnął w powietrzu, wymierzony w odległą sylwetkę sokoła szybującego wysoko na niebie. Rzecz jasna drapieżnik nie przerwał swego leniwego lotu, zawieszony na niezmierzo­nej wysokości, ale Robinson widział w gorączce halucynacji,

jak ptak spada do jego stóp, rozdarty i drgający, i zaśmiał się dziko.

Przez tę krainę jałowej rozpaczy płynęła jednakże wielka rzeka słodyczy. Różowa łąka czekała na niego nieustannie z gościnnymi fałdami, falując lubieżnie, świeża i orzeźwiająca słodyczą swego wonnego runa. Robinson przyśpieszył kroku. Już za chwilę położy się na wznak na tej ziemi-kobierie i rozkrzyżuje ramiona, i będzie mu się wydawało, że spada w otchłań Jazuru dźwigając na ramionach Speranzę jak Atlas kulę ziemską. Poczuje w pewnej chwili, jak w zetknięciu z tym pierwotnym źródłem wstępuje w niego nowa siła, i odwróci się, aby przylgnąć brzuchem do łona tej gigantycznej rozpalo­nej samicy i orać ją lemieszem ciała.

Zatrzymał się na skraju lasu. Łąka rozpościerała u jego stóp swoje ponętne wypukłości. Jego córki mandragory pozdrawia­ły go liśćmi wielkimi jak dłonie. Czul, że słodycz podchodzi mu do serca, a ślina napływa do ust. Kazał Tennowi czekać pod drzewami, .a sam, jakby niesiony na niewidzialnych skrzydłach, kroczył ku swemu małżeńskiemu łożu. Błotnistą nieckę z drzemiącym nieruchomo zwierciadłem wody okalał jasny piasek pokryty aksamitem trawy. Tu będzie się dziś kochał Robinson. Znał już to gniazdo zieleni, lśniło tam skrycie fioletowe złoto kwiatów mandragory.

W tym momencie spostrzegł pod liśćmi dwa małe czarne pośladki. Pracowały zaciekle i rytmicznie, na przemian to wypinając się, to znów zaciskając boleśnie. Robinson poczuł się jak lunatyk, którego wyrwano brutalnie z miłosnego rozmarzenia. Skamieniały wpatrywał się w nikczemność do­konującą się na jego oczach. Speranza wyszydzona, zbrukana, znieważona przez czarnucha! Za parę tygodni zakwitną tu pasiaste mandragory! A on zostawił swój pejcz na skraju lasu, obok Tenna! Jednym kopnięciem postawił Piętaszka na nogi, jednym ciosem powalił bo 7. powrotem na ziemię. Potem runął na niego całym swoim ciężarem białego człowieka. O, tym razem nie dla miłosnego aktu le^ wśród kwiatów! Wali gołymi pięściami na oślep, głuchy na skargi dobywające się ze zmiaż­dżonych warg Piętaszka. Święty gniew owładnął Robinsonem. To potop zmywający z całej ziemi ludzką nieprawość, to ogień z nieba spadający na Sodomę i Gomorę, to siedem plag egipskich karzących zatwardziałość faraona. Cztery słowa wymówione ostatnim tchem przez Metysa przedarły się nagle

pr/c/ jego boską głuchotę. Skrwawiona pię*ć Robinsona opadła jeszcze raz, ale jiit bez przekonaniu, powstrzymana przez wysiłek myśli: ,, Panic, nie ¿abijaj mnie!'* - rzęził Pięta\zek /lany krwią. Robinson L-zujc, że bierze udział w .scenie, którą widział w jakiejś książce, u może gdzie indziej: jeden brai zabija drugiego nad rowem. Kain i Abel, pierwszu zbrodnia w historii ludzkości, zbrodnia w całym tego słowa znaczeniu! Kunie jot w końcu? Ramieniem Jahwe czy bra­tem przeklętym? Podnosi się, odchodzi, biegnie. Czuje, te musi obmyć swoje myśli w źródle wszelkiej mądrości. .

I oto znów stoi przed pulpitem w nabożnej {xjstawic, ze złożonymi rękoma. Czeka na natchnienie Ducha. Trzeba podsycić swój gniew, nadać mu ton czysty, bardziej wzniosły. Otwiera Bi biję na chybił iraiil. Księga Ozeasza. Słowa proroka biegną czarnymi znakami po białej stronicy, aby za chwilę wybuchnąć dźwięcznymi falami głosu Robinsona. Podobnie błyskawica poprzedza grzmot. Robinson przemawia. Wzywa swoje córki mandragory i ostrzega je przed ich matką, cud//»- łożną ziemią:

Spór prowadźcie z matką waszą, prowadźcie spór; ona bowiem juź nie jest moją żoną, a ja już nie jestem jej mężem.

Winna usunąć znaki nierządu « swej twarzy i spośród swych piersi znaki cudzołóstwa.

W przeciwnym razie - obnażę 14 zupełnie i stanic taką jak w dzieri swych urodzin; uczynię ją podobną do pustyni, sprawię, źe będzie jak ziemia wyschnięta, źe zginie śmiercią 7 prapnirnt *

Dnu, II. 4

Księga nad Księgami wypowiedziała się i potępiła Spcran- zę! Nie tego szukał Robinson. Chciałby przeczytać wypisane ognistymi zgłoskami potępienie niegodnego sługi, uwodzicie­la i łajdaka. Zamyka więc Biblię i otwiera ją w innym miejscu. Przemawia Jeremiasz, a chodzi tym ra/cm o pasiastą mandra­gorę, która występuje pod postacią dzikiej winorośli:

. .na każdym wysokim pagórku, pod każdym drzewem zielonym

juk nrerzifdnka się rozkładał«**.

Jain cię zasadził, jak azezep winny szlachetny, sarną latorośl r/xicłną,

Jakżeż więc mogłaś zamienić się w dziczkę, wynnloą latorośl winną?

Choćbyś zaprawdę obmyła tię sorfą

i używała ługu bez miary,

jak brud przede mnij irwa wina twoja,,.

Nawet jeśli Spcranza uwi<Kiła Piętaszka, czy wynika stąd, że Araukanin jest całkiem niewinny i nic ponosi żadnej odpowie­dzialności? Urażone serce Robinvina buntuje się przeciw biblijnemu werdyktowi, który oskarża Speranzę i nikogo więcej. Zamyka więc Biblię i otwiera ją jeszcze raz. Tym razem zabrzmi głosem Robinsona rozdział XXXIX Księgi Rodzaju;

...gdy przebywał w tym domu, zwróciła naft uwagęźnru jego pana i rzekła „Połóż się ze mną " On jednak me zgodził się i odpowiedział żonie pana swego: „Pan mój o niecnie troszczy, odkąd jestem w jego domu, bo wszystko, co posiada, oddaf mi we władanie. On sam oiema w swym domu większej władzy niż ja i niczego mi nic wzbrania, wyjąwszy ciebie, ponieważ jesteś jego żoną. Jakże więc mógłbym uczynić tak wielką megod/jwość i zgrzeszył przeciwko Bogu?” I mimo źe go namawiała codziennie, nie usłuchał jej i nic chciał położyć się przy -tej, aby z nią żyć. Pewnego dnia, gdy wszedł do domu, aby spełniać swe obowiązki, i nikogo z domowników tam nie było, uchwyciła go ona za płaszcz i powiedziała: „Połóż się zc mną!" Lecz on wyrwał się, zostawił płaszcz w jej ręku i wybiegł z domu. A wtedy ona, widząc, że zostawił swój płaszcz i źe wybiegł na dwór, zawołała domowników i powiedziała im tak; „Patrzcie, sprowadzono do nas tego Hebrajczyka, a on chce tu u nas żyć rozpustnie! Przyszedł do mnie, aby położyć się ze mną, i zaczęłam głośno krzyczeć. A gdy tak krzyczałam głośno, zostawił u mnie swój płaszcz i pospiesznie wybiegł z domu!” ł zatrzymała jego płaszcz u siebie. A kiedy przyszedł pan Józefa do domu, opowiedziała o tym zajściu tak:,, Wszedłdomnie ów sługa, Hebrajczyk, którego do nas sprowadziłeś, aby ze mną swawolić. A gdy zaczęłam głośno krzyczeć, zostawił u mnie swój płaszcz i uciekł z domu/' Kiedy pan >ego usłyszał te słowa swej żony, która mu dodała: ,,T&k postąpił ze mną twój sług»!”- zapałał wielkim gniewem. Pofecił schwytać Jdzefo i oddać go do więzienia, gdzie znajdowali się więźniowie faraona.

Robinson zamilkł przygnębiony. Jest pewien, że wzrok go nie mylił. Z całą pewnością przyłapał Piętaszka na gorącym

uczynku, gdy cudzołożył z ziemią Speranzy. Z drugiej strony pamięta jednak doskonale, że już od dawna wszystkie fakty zewnętrzne - choćby najbardziej zrozumiale - nauczył się odczytywać jako zewnętrzne zna ki głębiej ukrytej rzeczywis­tości będącej dopiero w zalążku. W gruncie rzeczy fakt, że Piętaszek rozlał swoje czarne nasienie w zagłębieniu różowej łąki, naśladując swego pana lub dla żartu, był czymś równic przypadkowym i bez znaczenia* jak kłótnia żony Putyfara z Józefem. Robinson czuł, jak z każdym dniem powiększa się przepaść między wielosłowiem, którym społeczeństwo ludz­kie zalewało go za pośrednictwem jego własnej pamięci i Bi­blii, oraz obrazem wyspy, jaki wytwarzał sobie na ich podsta­wie, a rym obcym, żywiołowym, bezwzględnym światem, w którym pogrążał się z lękiem, szukając w nim prawdy. Głos wewnętrzny, który nigdy jeszcze nie wprowadził go w błąd, szeptał mu teraz prawie niedosłyszalnie, że jest na zakręcie swojej historii, że oto epoka wyspy-oblubienicy kończy się już, tak jak poprzednio skończyły się epoki wyspy ucywilizowanej i wyspy-matki, i że bliski jest czas nadejścia czegoś zupełnie nowego, niesłychanego, nie dającego się przewidzieć.

Pogrążony w myślach zrobił parę kroków i stanął w drzwiach Rezydencji. Już miał się cofnąć, gdy ogarnęła go nowa fala wściekłości: po lewej stronie, pod ścianą domu dostrzegł Piętaszka siedzącego na piętach w całkowitym bez­ruchu, z nieobecnym wzrokiem utkwionym w horyzont. Araukanin potrafił trwać w takiej pozycji całymi godzinami, podczas gdy on już po chwili czuł rozdzierające skurcze w kolanach. Robinsonem targają sprzeczne uczucia, w końcu przemaga się i siada na ziemi obok Piętaszka, aby włączyć się w wielkie milczące oczekiwanie, które ogarnia Speranzę i jej mieszkańców.

Na nieskazitelnie czystym niebie wszechwładnie panuje słońce. Jego płonąca złota kula ciąży nad gładkim, bezgranicz­nie poddanym morzem, nad omdlałą, wysuszoną wyspą, nad wzniesionymi przez Robinsona budowlami, które wyglądają teraz jak świątynie ku jego chwale. Głos wewnętrzny szepcze mu, źe być może pewnego dnia królestwo ziemskie na Speran­zy ustąpi i zapanuje królestwo słońca, ale jest to na razie myśl tak słaba, mglista i nieuchwytna, że Robinson odkłada ją gdzieś w zakamarki pamięci - tam będzie dojrzewała. Robinson spogląda w lewo i widzi teraz prawy profil

Piętaszka. Jego twarz jest cala w sińcach i skaleczeniach, a za wystającą kością policzkową sterczą fioletowe wargi z paskud­ną raną- Robinson widzi dokładnie, jak w powiększeniu, tę na pół zwierzęcą maskę o wystających szczękach: smutek, który się na niej maluje, jeszcze bardziej podkreśla jej na dąsa nie i upór. W tym zbolałym, brzydkim krajobrazie dała Robinson spostrzega nagle coś lśniącego, czystego i delikatnego: oko Piętaszka. Pod długą, wygiętą brwią tkwi idealnie gładka, przejrzysta gałka oczna, którą nieustannie zamiata, odświeża i obmywa mrugająca powieka. Pod zmiennym działaniem światła pulsuje źrenica, precyzyjnie dostosowując swoją śred­nicę do stopnia naświetlenia, tak aby siatkówka otrzymywała zawsze jednakową wiązkę wrażeń. W głębi przezroczystej tęczówki zatopiona jest maleńka obwódka ze szklanych piórek

- cieniutka, nieskończenie delikatna i wyszukana rozetka. Robinson jest wprost oczarowany tym narządem o tak subtel­nej budowie, tak idealnie nowym i lśniącym. Jak to się stało, że taki klejnot znalazł się w ordynarnym, pospolitym, pozbawio­nym wszelkiego wdzięku ciele? Skoro dopiero teraz przypad­kowo i ze zdumieniem odkrył anatomiczne piękno Piętaszko- wego oka, może gdyby się uczciwie przyjrzał, okazałoby się, że cały Piętaszek składa się z równie cudownych elementów, czego on nie zauważył do tej pory tyłko przez swoje zaśle­pienie.

To pytanie stropiło Robinsona. Po raz pierwszy w tym prymitywnym, głupim, irytującym Metysie dostrzegł tak wyraźnie potencjalne istnienie innego Piętaszka - tak jak kiedyś, jeszcze przed odkryciem groty i łąki, zaczął w pewnym momencie podejrzewać istnienie innej wyspy, ukrywającej się pod powierzchnią wyspy ucywilizowanej.

Wizja ta trwała zaledwie przez mgnienie oka i życie potoczy­ło się dalej swoim dotychczasowym jednostajnym i pracowi­tym rytmem.

* * *

Życie potoczyło się wprawdzie swoim rytmem, ale czym* kolwiek Robinson się zajmował, było w nim ciągłe oczekiwa­nie na jakieś wstrząsające, decydujące wydarzenie, które by zapoczątkowało coś zupełnie nowego, unieważniając wszyst­kie dotychczasowe i planowane przedsięwzięcia. To znów

budził się w nim dawny Robinson, brał się gorączkowo do różnych prac, obliczał przyszłe zbiory, snuł bliżej nie sprecy­zowane plany założenia plantacji cennych gatunków drzew, kauczuku lub bawełny, kreślił projekt młyna wykorzystujące­go energię potoku. Ale na różową łąkę nigdy już nie wrócił.

Piętaszek nie miał zmartwień tego rodzaju. Odkrył baryłkę z tytoniem i w tajemnicy przed swym panem palił długą fajkę Van Deyssela. Gdyby to zostało wykryte przez Robinsona, czekała Piętaszka przykładna kara, zapas tytoniu bowiem miał się już ku końcowi i Robinson pozwalał sobie wypalić tylko jedną fajkę raz na dwa miesiące. Za każdym razem na wiele dni naprzód szykował się na to odświętne przeżycie i z przeraże­niem myślał, że będzie się musiał niebawem wyrzec tej przyjemności raz na zawsze.

Pewnego dnia Robinson wybrał się sprawdzić sieci głębino­we zastawione w przeddzień podczas odpływu, była bowiem pora, kiedy morze musiało je odsłonić. Piętaszek wziął pod pachę baryłkę z tytoniem i wszedł do groty zająć tam swoje stałe miejsce. Palenie fajki na świeżym powietrzu psuło mu całą przyjemność, a wiedział doskonale, że gdyby zapalił w którymś z domów, niechybnie zdradziłby go zapach dymu. Robinson mógł palić byle gdzie. Lubił trzymać w ręku ożywiony, rozgrzany cybuch, pykający i pokryty osadem. Wyobrażał sobie, że jest to skorupa ziemska z małym po­dziemnym słońcem, przenośny obłaskawiony wulkan, który spokojnie się żarzy pod warstwą popiołu na każde wezwanie jego ust. Miniaturowa retorta, w której tytoń, wyprażony, zwęglony i wysublimowany, przekształcał się w żywicę, smolę i olejki smolne, którvch oparv szczypały przyjemnie w noz­drza. Małżeńskie łoże ziemi i słońca, które on. Robinson, trzymał w ręku.

Zupełnie inaczej przeżywał to Piętaszek. Jedynym uzasad­nieniem całej operaqi było dla niego wypuszczanie kłębów dymu, przeto najmniejszy wietrzyk czy przeciąg psuł mu natychmiast całą przyjemność. Piętaszek mógł więc palić tylko w spokojnej atmosferze, a jego eolskim igraszkom najlepiej odpowiadało nieruchome powietrze groty.

Dwadzieścia kroków od wejścia sporządził sobie z worków i beczek coś w rodzaju szezlongu. Pół leżąc, pół siedząc pociąga mocno z łajki. Smużka dymu, rozdzielając się na dwa pasemka, bez najmniejszego uszczerbku wślizguje się w jego

nozdrza. Dym spełnia teraz swoje najważniejsze zadanie; wzbogaca i uwrażliwia jego płuca, budzi do żyda i jak gdyby rozświetla przestrzeń ukrytą w jego piersiach, a stanowiącą w Piętaszku najbardziej lotny i uduchowiony element. Wresz­cie wypuszcza powoli błękitny obłok. Widać pod światło, na jasnym tle otworu wejściowego, jakdym unosi się w powietrzu niczym ruchliwa ośmiornica, pełen arabesek i powolnych wi­rów , rośnie, płynie do góry, robi się coraz cieńszy,.. Piętaszek długi czas tkwi w rozmarzeniu. Miał właśnie znowu pociągnąć z fajki, kiedy dobiegło go 2 oddali echo zbliżających się krzyków i szczekania. Robinson wrócił wcześniej, niż można się było spodziewać, i woła na niego, a ton jego głosu nic dobrego nie wróży, Zaskowyczai Tenn, słychać trzaskanie. To pejcz. Głos się przybliża, rozlega się coraz bardziej władczo. W oświedonym wylocie groty pojawia się czarna sylwetka Robinsona, z pięściami opartymi o biodra, z nogami w szero­kim rozkroku; widać wąski cień bicza. Piętaszek wstaje. Co tu zrobić z fajką? Ciska ją z całej siły w głąb groty, po czym rusza dzielnie na spotkanie kary. Robinson na pewno odkrył znik­nięcie baryłki, bo pieni się z wściekłości. Zamierza się pej­czem. W tym samym momencie odzywa się czterdzieści beczek prochu strzelniczego. Z groty wytryskuje język czer­wonych płomieni. Robinson w ostatnim przebłysku świado­mości czuje jeszcze, źe ktoś go podrywa i unosi, i widzi, źe rumowisko skalne nad grotą chwieje się jak domek z kart.

Rozdział IX

Kiedy otworzył oczy, ujrzał pochyloną nad sobą czarną twarz. Piętaszek usiłował go napoić świeżą wodą, którą miał w prawej dłoni, podczas gdy lewą podtrzymywał mu głowę. Robinson miał konwulsyjnie zaciśnięte zęby i woda rozlewała mu się po brodzie i piersiach. Kiedy Araukanin zobaczył, że Robinson się porusza, uśmiechnął się i wstał. Jednocześnie opadł z niego kawałek postrzępionej koszuli i sczerniała nogawka spodni. Wybuchnął śmiechem i paroma ruchami ciała pozbył się resztek na wpół zwęglonego ubrania. Podniósł kawałek lustra, który leżał wśród porozrzucanych wszędzie sprzętów domowych, przejrzał się w nim strojąc miny, po czym podał lusterko Robinsonowi, znów wybuchając śmie­chem. Robinson miał twarz umazaną w sadzy, ale bez śladów obrażeń, za to jego piękna ruda broda była usiana łysymi plackami i pokryta lśniącą skorupką opalonych włosów. Ro­binson wstał. Teraz on z kolei zrzucił z siebie zwęglone łachmany, które go jeszcze oblepiały. Zrobił parę kroków. Miał tylko powierzchowne stłuczenia na ciele pokrytym grubą warstwą sadzy, pyłu i ziemi.

Rezydencja płonęła jak pochodnia. Obronny wał z otwora­mi strzelniczymi zapadł się w fosę, która miała doń bronić dostępu. Lżejsze zabudowania - Kasa, Świątynia i Pień z Kalendarzem - rozsypały się doszczętnie. Nagle, kiedy Robinson i Piętaszek wpatrywali się w obraz zniszczenia, o sto kroków od nich uniosła się w górę fontanna ziemi, a w sekundę później nastąpił potężny wybuch, który powalił ich znowu na ziemię. Wokół posypał się grad kamieni i połamanych gałęzi.

Tym razem wyleciał w powietrze ładunek prochu ukryty przez Robinsona pod ścieżką prowadzącą dci zatoki w ten sposób, że można go było zapalić na odległość za pomocą lontu. Robinson najpierw dobrze się zastanowił, czy na wyspie nie ma już ani grama prochu, a dopiero potem odważył się wstać, aby dokończyć przeglądu skutków katastrofy.

Kozy, przerażone drugim wybuchem, który miał miejsce dużo bliżej nich, rzuciły się jak na komendę do ucieczki w odwrotnym kierunku, obalając ogrodzenie. Biegały teraz jak oszalałe na wszystkie strony. W ciągu jednej godziny rozpierzchną się po wyspie, a po tygodniu 2dziczeją. Na miejscu groty - wejście do niej już oczywiście nie istniało - wznosiło się wielkie rumowisko gigantycznych bloków skal­nych o najdziwniejszych kształtach: wież, piramid, graniasto- słupów i walców. Na szczycie rumowiska tkwił pionowo blok skalny, dając znakomity punkt obserwacyjny z widokiem na wyspę i morze. Wynik eksplozji nie był więc czysto destruk­cyjny. Mógłby ktoś pomyśleć, że właśnie tam, gdzie siła wybuchu była największa, wykorzystał ją jakiś genialny archi­tekt, aby pofolgować swojej pasji do udziwniania.

Robinson z ogłupiałą miną rozglądał się dookoła i odrucho­wo zaczął zbierać z ziemi przedmioty, które wyrzuciła z siebie grota w ostatniej chwili przed zawaleniem. Były wśród nich poszarpane ubrania i muszkiet z wygiętą lufą, kawałki potłu­czonych naczyń, podziurawione worki i rozerwane kosze. Robinson każdą rzecz starannie oglądał, po czym kładł deli­katnie u stóp cedru-olbrzyma. Piętaszek naśladował go wpra­wdzie, ale nie można powiedzieć, żeby mu pomagał, miał bowiem wrodzony wstręt do wszelkiej naprawy czy konserwa­cji i na ogół niszczył do reszty uszkodzone przedmioty. Robinson nie miał siły złościć się z tego powodu i patrzył obojętnie, jak Piętaszek rozrzuca pełnymi garściami resztę ziarna znalezionego na dnie dzbana.

Zapadł zmierzch. Przed chwilą znaleźli właśnie pierwszy nieuszkodzony przedmiot - lunetę, gdy oto nagle pod drze­wem natknęli się na zwłoki Tenna. Piętaszek obmacywał go długo. Nie znalazł żadnego złamania, wyglądało na pozór, że nic mu nie jest, a jednak z całą pewnością nie żył. Biedny stary Tenn, wierna psina, może po prostu zdechł ze strachu podczas wybuchu? Obiecali sobie pochować go nazajutrz rankiem. Zerwał się wiatr. Poszli razem obmyć się w morzu, potem

zjedli na kolację dzikiego ananasa - Robinson przypomniał sobie, źe tak samo wygląda! jego pierwszy posiłek na wyspie w dzień po rozbiciu statku. Nie wiedzieli, gdzie się położyć na noc, w końcu wyciągnęli się obaj pod wielkim cedrem, pośród swoich relikwii. Niebo było czyste, ale z północnego wschodu wiała silna bryza kołysząc wierzchołkami drzew. Ciężkie konary cedru nie uczestniczyły w tych pogwarkach lasu i Robinson, leżąc na wznak, widział ich nieruchome, czarne, poskręcane kształty odcinające się na tle gwiazd.

A więc Piętaszek odniósł zwycięstwo nad porządkiem rze­czy, którego z całej duszy nienawidził. Oczywiście nie spowo­dował katastrofy umyślnie. Robinson już dawno zrozumiał, że zachowania jego towarzysza nie da się wytłumaczyć przy pomocy pojęcia woli. Piętaszek nie miał wolnej i świadomej woli, która podejmowałaby wyważone decyzje - jego postępki wypływały jakby wprost z jego istoty, a ich skutki podobne były doń jak dzieci do rodzonej matki. Jak dotąd ta spontani­czna twórczość oparła się wszelkim wpływom. Robinson zdawał sobie sprawę, że on sam w tym najważniejszym punkcie nie miał na Araukanina żadnego wpływu. Swoją niewzruszoną postawą Piętaszek nieświadomie przygotowy­wał, a w końcu wywołał kataklizm zapowiadający nadejście nowej epoki. Przedsmaku tej nowej ery należało zapewne szukać w samej naturze Piętaszka. Robinson tak dalece był wciąż więźniem swego dawnego sposobu myślenia, że nie potrafił niczego przewidzieć. Sprzeczność ich natur przekra­czała bowiem, a jednocześnie zawierała w sobie wielokrotnie opisany antagonizm między systematycznym, skąpym, melan­cholijnym Anglikiem a impulsywnym, rozrzutnym, roze­śmianym tubylcem. Piętaszek z natury czuł wstręt do ziem­skiego ładu, który Robinson jako osadnik i gospodarz zapro­wadził na wyspie, zawdzięczając temu swoje przetrwanie. Wydawało się, że Araukanin należy do jakiegoś innego świata, stanowiącego przeciwieństwo ziemskiego królestwa jego pana, w którym dokonywał nieodwracalnych spustoszeń, kiedy tylko usiłowano go w nim uwięzić.

Eksplozja nie zniszczyła jednak w Robinsonie doszczętnie tego, czym żył do tej pory, oto bowiem przemknęła mu myśl, że mógłby przecież zabić swego towarzysza, który leżał u jego boku pogrążony we śnie - po tysiąckroć zasłuży! na śmierć! - a potem wziąć się do cierpliwej odbudowy swojego spustoszo­no

nego świata. Powstrzymało go coś więcej niż tylko strach przed powtórną samotnością i odraza do aktu przemocy. W głębi duszy Robinson chciał nadejścia kataklizmu, który w końcu nastąpił. W gruncie rzeczy ucywilizowana wyspa ciążyła mu ostatnio prawie tak samo jak Piętaszkowi. Pięta­szek wbrew jego woli odciął go od ziemskich korzeni« a teraz prowadził ku czemuś innemu. Piętaszek nienawidził tego ziemskiego królestwa i chciał je zastąpić nowym ładem, który byłby mu bliski, a który Robinson namiętnie pragnął poznać. Nowy Robinson wił się w starej skórze i przystawał z góry na upadek ucywilizowanej wyspy, aby móc potem w ślad za swym nieodpowiedzialnym przewodnikiem wkroczyć na nie­znaną drogę.

Robinson snuł te rozmyślania, gdy nagle poczuł, źe coś się poruszyło pod jego dłonią leżącą płasko na ziemi. „Pewno jakiś owad” - pomyślał i pomacał ziemię czubkami palców. Nie, to jednak ziemia wyraźnie podnosiła się w tym miejscu. Za chwilę jakaś mysz czy kret wynurzy się ze swego korytarza. Robinson uśmiechnął się na myśl o zwierzątku, które przestra­szy się, kiedy wpadnie w rękę-pułapkę, święcie przekonane, źe wydostaje się na świeże powietrze. Ziemia znowu się poruszyła i coś z niej wyszło. To coś było twarde i zimne i tkwiło mocno w podłożu. Po prostu korzeń. Oto jako ukoronowanie tego okropnego dnia korzenie budzą się do życia i same wychodzą z ziemi! Robinson, który przestał już się czemukolwiek dziwić, dale; wpatrywał się w gwiazdy widoczne między konarami drzewa. Nagle zobaczył-pomył­ka była wykluczona! - jak cała konstelacja gwiezdna przesuwa się gwałtownie w prawo, znika za grubym konarem, pojawia się z drugiej strony, a potem nieruchomieje. W kilka sekund później przeciągły, rozdzierający trzask rozpruł ciszę. Pięta­szek już się poderwał i pomagał się podnieść Robinsonowi. W ostatnim momencie, gdy ziemia kołysała się już pod nimi, uciekli co sił w nogach. Wielki cedr przechylał się powoli na de gwiazd, wreszcie z donośnym hukiem runął między drzewa, jak olbrzym w wysoką trawę. Jeden konar sterczał w niebo, obejmując całe wzgórze gestem swych niezliczonych poskrę­canych ramion. Niesamowita cisza zapanowała po katakliz­mie. Duch opiekuńczy Speranzy, podkopany wybuchem, nie zdołał się oprzeć żywszym podmuchom wiatru, które porusza­ły konarami drzew.

Ten nowy cios, który spotkał Speranzę tuż po zniszczeniu grot}', zerwał w Robinsonie ostatnie nici wiążące go z jego dawną wyspą. Unosił się teraz w próżni, wolny i zatrwożony, sam na sam z Piętaszkiem. Uchwyci się więc kurczowo brązowej dłoni towarzysza, która wyciągnęła się ku niemu na ratunek, w momencie kiedy drzewo waliło się w ciemnościach.

* * *

Wolność Piętaszka, którą Robinson poznawał stopniowo przez następne dni, była czymś więcej niż tylko zaprzeczeniem porządku zmiecionego z powierzchni wyspy przez eksplozję. Robinson pamiętał swoje pierwsze lata na Speranzy i zbyt dobrze wiedział, jak wygląda życie zagubionego człowieka szukającego po omacku, wydanego na pastwę przeróżnych zachcianek i napadów zniechęcenia,1 aby mógł nie dostrzec wyraźnej spoistości, jakiejś ukrytej metody w postępowaniu towarzysza.

Na dobrą sprawę Piętaszek nigdy nie pracował. Nie znał takich pojęć jak przeszłość i przyszłość, żył wyłącznie chwilą teraźniejszą. Między dwoma drzewami pieprzowymi zawiesił sobie hamak spleciony z lian i leżał w nim całymi dniami, polując czasem za pomocą dmuchawki na ptaki, które przysia­dały na gałęziach wprowadzone w błąd jego bezruchem. Wieczorem plon takiego polowania rzucał od niechcenia pod nogi Robinsonowi, któremu nie przychodziło już do głowy zastanawiać się, czy to gest wiernego psa przynoszącego zdobycz, czy wręcz przeciwnie - gest pana, tak wyniosłego, że nie raczy nawet wydawać rozkazów. W istocie bowiem stosun­ki Robinsona z Piętaszkiem przekroczyły już fazę tego rodzaju małostkowych alternatyw. Robinson obserwował teraz swoje­go towarzysza, niezwykle wyczulony na jego zachowanie i najdrobniejsze odruchy, jak również na ich oddźwięk w so­bie, a wywoływały w nim one wstrząsającą metamorfozę.

Najpierw uległ przemianie jego wygląd zewnętrzny. Prze­stał strzyc głowę i włosy skręcały mu się w płowe loki, bujniejsze z każdym dniem. W zamian za to obciął brodę, która i tak mocno ucierpiała od eksplozji, i codziennie golił się nożem, ostrząc go najpierw starannie na lekkim, porowatym kamieniu wulkanicznym, dość obficie występującym na wy­spie. Stracił przez to z miejsca swój dostojny, patriarchalny

wygląd »Boga Ojca”, na którym tak skutecznie wspierał swój dotychczasowy autorytet. Odmłodnial od razu o dwadzieścia lat i kiedy rzucił okiem w lustro, stwierdził uderzające podo­bieństwo między swoją twarzą a twarzą Piętaszka, co można było skądinąd łatwo wytłumaczyć zjawiskiem mimetyzmu. Przez długie lata był dla Piętaszka panem i ojcem jednocześ­nie. Nagle w parę dni stał się bratem, i to wcale nie powiedzia­ne, że starszym. Metamorfozie uległo także ciało Robinsona.

Do tej pory bał się porażenia słonecznego jako jednego z największych niebezpieczeństw, które zagrażają Anglikowi, zwłaszcza rudemu, w strefie tropikalnej, w związku z czym starannie osłaniał przed słońcem całe ciało, nie rozstając się ponadto z ogromnym parasolem z koźlej skóry. Przebywanie w ciemnościach groty, a potem zbliżenie z ziemią sprawiło, że ciało Robinsona nabrało delikatnej mlecznej białości, jak biała rzodkiew. Ośmielony przykładem Piętaszka zaczął się wysta­wiać nago na słońce. Z początku był wystraszony, skurczony i brzydki, potem zaczął powoli rozkwitać. Jego skóra nabrała miedzianego połysku. Z dumą, która była dla niego czymś nowym, wypinał teraz pierś i naprężał muskuły. Czuł, że z jego ciała promieniuje ciepło, a dusza czerpie zeń pociechę, jakiej nie zaznała nigdy dotąd. Odkrył ze zdziwieniem, że jego własne ciało, które zaakceptował i polubił i które w mglisty sposób zaczęło w nim nawet budzić pożądanie, co było zapewne jakąś formą narcyzmu - że to ciało może być nie tylko znakomitym narzędziem pozwalającym wnikać w wątek ze­wnętrznego świata, ale także wiernym, niezawodnym kom­panem.;

Oddawał się wraz z Piętaszkiem zabawom i ćwiczeniom, które dawniej uznałby za uwłaczające swej godności. Wziął sobie za punkt honoru nauczyć się chodzić na rękach tak samo jak Araukanin. Nie sprawiało mu żadnych trudności stanie na rękach, jeżeli opierał się stopami o pionową skałę. Trudniej już było oderwać się od ściany i posuwać naprzód, bo chwiał się do tyłu i męczył prędko. Ręce mu drżały pod miażdżącym ciężarem ciała, nie tyle z braku sił, co raczej z braku umiejęt­ności utrzymywania w równowadze tak niezwykłego bagażu. Robinson walczył uparcie, dążąc do osiągnięcia czegoś w ro­dzaju wielofunkcyjności członków ciała - uważał, że będzie to krok przełomowy na nowej drodze, na którą wkroczył. Marzy­ło mu się ciało przekształcone w wielką dłoń o pięciu palcach,

którymi będą: głowa, ręce i nogi. Noga nauczy się wznosić do góry jak palec wskakujący, ręce nauczą się chodzić po ziemi jak nogi, a wówczas ciało będzie się mogło opierać na dowolnym z członków, tak jak dłoń może się opierać na każdym palcu.

Piętaszek rzadko kiedy bywał czymś zajęty: kolekcjonował teraz łuki i strzały, a drobiazgowa troskliwość, jaką tu wykazy­wał, zastanawiała tym bardziej, że w niewielkim tylko stopniu wykorzystywał je porem do polowania. Początkowo były to proste łuki z najbardziej giętkich gatunków drzewa o regular­nej budowie: sandałowego, amarantowego i copaiba. Bardzo prędko wpadł na to, że cięciwa z bukszpanu ma siłę wielokrot­nie większą, jeśli nawlec na nia blaszki z koziego rogu.

Najwięcej zainteresowania okazywał strzałom i jeśli zwię­kszał nieustannie moc łuków, to właśnie po to, aby stopniowo zwiększać długość strzał, która też wkrótce przekroczyła sześć stóp. Wyważenie grotu i lotki nie było dia niego nigdy dość precyzyjne i potrafił całymi godzinami balansować strzałą na ostrej krawędzi kamienia, aby znaleźć środek ciężkości. A przystrojenie lotek strzał przekraczało już doprawdy wszel­kie granice rozsądku. Używał do tego celu papuzich piór albo liści palmowych, a ponieważ groty rzeźbił z kozich kości w formie skrzydełek, było sprawą oczywistą, że chodzi mu nie

0 to, by strzały przeszywały ofiarę z odpowiednią siłą i precyz­ją, lecz o to by leciały, by szybowały w powietrzu tak długo

1 tak daleko, jak tylko to było możliwe.

Przy napinaniu łuku twarz kurczyła mu się niemal boleśnie w wysiłku koncentracji. Przymierzał się długo, szukając takie­go ustawienia dla strzały, które zapewniałoby jej lot jak najwspanialszy. Wreszcie rozlegał się jęk cięciwy, która ude­rzała w skórzaną opaskę chroniącą lewe ramię Piętaszka. A on wychylał się całym ciałem do przodu i błagalnym gestem wznosząc ręce ku niebu, wraz ze strzałą przeżywał jej lot. Dopóki niosła ją siła pokonująca opór powietrza i siłę ciążenia, twarz Piętaszka promieniała radością. A kiedy grot, hamowa­ny częściowo przez lotkę, balansował już w powietrzu spadając na ziemię, w Piętaszku jakby coś się załamywało.

Robinson przez długi czas zastanawiał się nad sensem tego strzelania z łuku bez celu, w które Piętaszek angażował

wszystkie swoje siły. Pewnego dnia wreszcie zrozumiał, przy­najmniej tak mu się wydawało. Wiał wtedy silny wiatr od morza, rozpędzone grzywy bałwanów rozbijały się na brzegu. Piętaszek robił próby z nowymi strzałami o niezwykłej długoś­ci, które na odcinku prawie trzech stóp przystrojone były powiewającą brodą z wielkich piór albatrosa. Naciągnął łuk, celując strzałą pod kątem czterdziestu pięciu stopni w kierun­ku lasu. Strzała wzbiła się na wysokość co najmniej stu pięćdziesięciu stóp. Potem przez moment jak gdyby wahała się, ale zamiast opaść pionowo w dół na plażę, ustawiła się poziomo i z nową energią poszybowała w stronę lasu. Kiedy już znikła za zasłoną pierwszych drzew, Piętaszek rozpromie­niony odwrócił się do Robinsona.

- Spadnie na gałęzie i nie znajdziesz jej - odezwał się Robinson.

- Nie znajdę jej, bo ona już nigdy nie spadnie - odpowie­dział Piętaszek.

* * *

Kozy powróciły do stanu dzikości, a tym samym przestały żyć w anarchii, którą człowiek narzuca oswojonym przez siebie zwierzętom. Skupiły się w stada, w których wytworzyła się hierarchia. Na czele każdego z nich stał najsilniejszy i najmądrzejszy kozioł. W razie niebezpieczeństwa stado zbijało się w zwartą gromadę - najczęściej na jakimś wzniesie­niu - i zwierzęta z pierwszego szeregu wystawiały ku napastni­kowi mur rogów. Piętaszek zabawiał się drażnieniem kozłów. Zaskakiwał je w pojedynkę, chwytał za rogi i powalał na ziemię albo też łapał je w biegu i zawiązywał im na szyi obrożę z lian, zaznaczając w ten sposób swoje zwycięstwo.

Pewnego dnia trafił w końcu na dzikiego kozła wielkiego jak niedźwiedź, który cisnął nim o skały jednym uderzeniem olbrzymich sękatych rogów, wyrastających z łba niby dwa czarne płomienie. Piętaszek przez trzy dni leżał nieruchomo w hamaku, powtarzając bez ustanku, że musi odszukać to zwierzę, które najwyraźniej wzbudziło w nim podziw zabar­wiony czułością. Nadał mu imię Andoar. Andoara można wytropić nawet na odległość dwóch strzałów z łuku po samym tylko okropnym zapachu. Andoar nie ucieka nigdy, kiedy się

•• do niego zbliżać. Andoar trzyma się zawsze z dala od stada. Andoar o mało nie zmiażdżył Piętaszka na śmierć, ale nie znęcał się nad powalonym, jak by postąpił pierwszy lepszy kozioł... Piętaszek nucił półgłosem hymn pochwalny ku czci swego przeciwnika, wyplatając jednocześnie z kolorowych sznurków obrożę, jeszcze mocniejszą i bardziej rzucającą się w oczy od poprzednich - obrożę dla Andoara. Wyruszył wreszcie w stronę skalnego rumowiska, gdzie zamieszkiwało zwierzę, pokonawszy słaby opór Robinsona, który nie łudził się, że zdoła go powstrzymać. Podczas tych osobliwych polo­wań Piętaszek nasiąkał takim smrodem, żc już to mogło usprawiedliwić sprzeciw Robinsona. Pomijając ten problem polowania na kozły były po prostu niebezpieczne, czego dowiódł ostatni wypadek, z którego Piętaszek przecież ledwo uszedł z (życiem. Ale on nie dbał o to. Robinsona w równym stopniu zdumiewała odwaga Piętaszka i szafowanie siłami, gdy chodziło o jakąś podniecającą zabawę, co jego bezgraniczne lenistwo i brak zainteresowania czymkolwiek na co dzień. ` Andoar okazał się wreszcie godnym partnerem zabawy. Tępa brutalność kozła tak zachwycała Piętaszka, źe beztrosko go­dził się z perspektywą nowych ran, może i śmiertelnych.

Nie musiał go długo szukać. Nieruchoma sylwetka ogrom­nego samca sterczała jak skała wśród pasących się w bezładzie koźląt i kóz, które pierzchły na widok Piętaszka. Byli teraz zupełnie sami w amfiteatralnej kotlinie, którą z jednej strony zamykała spadzista ściana, z drugiej usiane kaktusami zbocze skalnego rumowiska. Na zachodzie teren przechodził w płaski występ zakończony pionowym urwiskiem o wysokości stu pięćdziesięciu stóp. Piętaszek rozsupłał sznurek, który miał owinięty wokół dłoni, i potrząsał nim wyzywająco w stronę Andoara. Zwierz przestał żuć, źdźbła długiej trawy zwisały mu z pyska. Nagle zachichotał szyderczo potrząsając brodą i wspiął się na tylnych nogach. W tej pozycji zrobił parę kroków w stronę Piętaszka, wymachując w powietrzu przed­nimi kopytami i potrząsając ogromnymi rogami, jakby po­zdrawiał defilujący przed sobą tłum. Ta groteskowa mimika sparaliżowała zdumionego Piętaszka. Zwierz znajdował się zaledwie parę kroków od niego, gdy nagle opadł na ziemię i runął w jego stronę jak wystrzelony z katapulty. Z łbem opuszczonym między przednie nogi i z ostrymi widłami rogów wycelowanymi prosto w pierś Piętaszka pomknął niczym

wielka futrzana strzała. Piętaszek r/ucił się w lewo - o ułamek sekundy za późno. Owionął go smród piżma i w tej samej chwili otrzymał gwałtowny cios w prawe ramię, który ukręcił nim dookoła własnej osi. Upadł ciężko na wznak. Gdyby się teraz podniósł, nic miałby szans uchylić się przed następnym ciosem. Leżał więc płasko na ziemi, spod przymkniętych powiek obserwując tylko kawałek błękitnego nieba w obramo­waniu zeschłej trawy. Nagle ujrzał nad sobą pochyloną maskę semickiego patriarchy: zielone ślepia w jamach z sierści, poskręcaną brodę, czarny pysk wykrzywiony uśmiechem starego satyra. Piętaszek poruszył się, ramię odpowiedziało gwałtownym bólem. Stracił przytomność. Kiedy otworzył oczy, słońce stało już w samym środku jego pola widzenia i prażyło niemiłosiernie. Podparł się lewą ręką i kucnął. Zgięty wpół - bo kręciło mu się w głowie - wpatrywał się w skalną ścianę, od której odbijało się słońce zalewając swoim blaskiem cały amfiteatr. Andoara nie było widać. Piętaszek chwiejąc się stanął na nogach, aie jeszcze się nie zdążył odwrócić, gdy usłyszał za sobą chrzęst kopyt na kamieniach. Odgłos dobiegł go z tak bliska, że nie miał nawet czasu zwrócić się przodem. Przechylił się w lewo - z tej strony miał zdrowe ramię. Uderzony z ukosa na poziomie lewego biodra, zachwiał się podnosząc ręce do góry. Andoar staną] w miejscu, jakby nagle wrósł w ziemię swoimi czterema suchymi, nerwowymi noga­mi, z rozpędu zarzucając zadem. Piętaszek stracił równowagę i jak manekin, któremu podcięto kończyny, runął bezwładnie na grzbiet kozia. Zwierzę ugięło się pod jego ciężarem, po czym ruszyło z kopyta. Pokonując nieludzki ból ramienia Piętaszek wczepił się kurczowo w zwierzę. Rękami uchwycił się skręconych rogów tuż u ich nasady, udami ścisnął boki pokryte futrem, kostkami wpił się w genitalia. Kozioł wyczy­niał fantastyczne podskoki, chcąc zrzucić z siebie obręcz nagiego ciała oplatającą mu tułów. Kilkakrotnie obiegł cały amfiteatr, przy czym ani razu się nie potknął, mimo że dźwigał na sobie przygniatający ciężar. Gdyby się przewrócił albo umyślnie runął na ziemię, nie zdołałby się już podnieść. Piętaszek poczuł mdlący ból w żołądku i przestraszył się, że znowu straci przytomność. Musi zatrzymać Andoara. Powoli zsunął dłonie po guzowatej czaszce, zakrywając kościste oczo­doły kozła. Zwierzę, choć oślepione, nie zatrzymało się, lecz pędziło prosto przed siebie, jak gdyby przeszkody, które były

teraz niewidoczne, w ogóle przestały istnieć. Kopyta zastukały po kamiennej płycie, kończącej się przepaścią. W sekundę później dwa splecione ciała runęły w próżnię.

* * *

Robinson z odległości dwóch mil widział przez lunetę, jak dwaj przeciwnicy spadli w przepaść. Znał dobrze ten fragment wyspy i wiedział, źe do skalnej półki porośniętej ciernistymi krzewami, na której tamci dwaj musieli się roztrzaskać, można było dotrzeć tylko wąską i krętą ścieżką schodzącą z góry, albo też od dołu, wspinając się po stromej skale na wysokość stu stóp. Pośpiech skłaniał go do wyboru najkrótszej drogi, ale ogarniał go lęk na myśl o wspinaniu się się po omacku po nieregularnej, miejscami zupełnie pionowej ścianie, którą musiałby pokonać. Popychała go jednak ku tej próbie nie tylko chęć ratowania Piętaszka, być może żyjącego jeszcze. Robinson rozsmakował się w ćwiczeniach gimnastycznych prowadzących do rozkwitu ciała, ale dokuczała mu ciągle jedna z dawnych przywar: ilekroć znalazł się choćby trzy stopy nad ziemią, odczuwał silny zawrót głowy. Był głęboko przeko­nany, że jeśli stawi czoło tej chorobliwej słabośd i pokona ją, osiągnie znaczny postęp na nowej drodze.

Pobiegł rozradowany, omijając najpierw skalne bloki, a po­tem przeskakując z jednego na drugi, jak to setki razy robił na jego oczach Piętaszek, i w ten sposób prędko dotarł do miejsca, gdzie trzeba już było przywrzeć do ściany i wspinać się po niej, wczepiając wszystkie dwadzieścia palców w naj­mniejsze nierówności na jej powierzchni. Poczuł ogromną, aż podejrzaną ulgę odnajdując znów bezpośredni kontakt z ży­wiołem ziemskim. Jego dłonie, stopy, cale jego nagie ciało znało ciało góry, jego gładzizny, chropowatości, wgłębienia. W tęsknym rozmarzeniu obmacywał czule skalne podłoże - nie tylko z troski o własne bezpieczeństwo. W ten sposób znów pogrąża! się w przeszłość - świetnie zdawał sobie z tego sprawę

- i cała ta próba ze wspinaczką mogłaby się okazać podłym, chorobliwym tchórzostwem, gdyby nie to, że za plecami miał próżnię, która stanowiła drugą stronę próby. Była więc ziemia i było powietrze, między nimi zaś Robinson, przycze­piony do skały jak drżący motyl, walczył z bolesnym napię­ciem, aby oderwać się ostatecznie od żywiołu ziemskiego,

wybierając żywioł powietrzny. Dotarłszy do połowy skalnego urwiska postanowił się tu zatrzymać i wykonać półobrót, wykorzystując półkę o szerokości jednego cala, na której mógł postawić jednocześnie obie stopy. Oblał się zimnym potem, a jego dłonie stały się niebezpiecznie śliskie. Zamknął oczy, żeby nie widzieć, jak wiruje pod nim rumowisko skalnych bloków, po których tak niedawno przebiegał. Po chwili je otworzył postanowiwszy pokonać słabość. Wpadł nagle oa pomysł, aby spojrzeć w niebo, które płonęło właśnie w ostat­nich blaskach zachodzącego słońca. Doznał pewnej pociechy i poczuł, źe mu wracają siły. Zrozumiał, że zawrót głowy jest skutkiem działania przyciągania ziemskiego oa ludzkie serce, które z uporem ciąży ku ziemi. Dusza pochyla się nieprzytom­nie nad przepaścią z granitu, glinki, krzemu czy łupku - głębia przeraża ją i przyciąga jednocześnie, dusza przeczuwa bo­wiem, źe może w niej znaleźć spokój śmierci. To nie pustka przestworzy rodzi więc zawrót głowy, ale fascynująca pełnia ziemskich głębokości. Robinson wznosząc twarz ku oiebu zrozumiał, że choć groby rozrzucone w nieładzie nawołują kusząco, to jednak silniejsze może być zaproszenie do lotu ze strony pary albatrosów, która w idealnej zgodzie szybuje między dwoma obłokami zabarwionymi na różowo przez gasnące promienie słońca. Podniesiony na duchu podjął znów wspinaczkę, lepiej teraz zdając solne sprawę, dokąd zawiodą go następne kroki.

Zapadał już zmierzch, kiedy Robinson dojrzał zwłoki An- doara na kamieniach porośniętych nędznymi krzakami jarzę­biny. Pochylił się nad roztrzaskanym cielskiem i zauważył od razu uwiązaną mocno na szyi kolorową obrożę. Wyprostował się słysząc za sobą śmiech. Obok stał Piętaszek: lewa ręka zwisała mu nieruchomo, był podrapany, ale poza tym zdrów i cały.

- Zginął, ratując mnie swoim futrem - powiedział. - Wielki kozioł nie żyje, ale dzięki mnie będzie wkrótce latał i śpiewał...

Piętaszek błyskawicznie wylizywał się z ran i potłuczeń; zawsze zdumiewało to Robinsona. Już następnego dnia rano, z wypogodzoną twarzą, raźnym krokiem powrócił na miejsce,

gdzie leżały zwłoki Andoara. Przede wszystkim obciął mu łeb i położył go w środku mrowiska. Potem po nacinał skórę na nogach, wzdłuż piersi i brzucha, rozpostarł ją na ziemi i poodcinał ostatnie wiązadła, które ją jeszcze łączyły z chu­dym różowym cielskiem - anatomicznym widmem Andoara. Przeciął błonę brzuszną, wywlekł z niej czterdzieści stóp jelit, wypłukał je w bystrym potoku i rozwiesił tę dziwaczną mlecznofioletową girlandę na gałęziach drzewa, dokąd nieba­wem zleciały się miriady much. Potem udał się na plażę, podśpiewując sobie i dźwigając na zdrowym ramieniu ciężkie i tłuste runo Andoara. Wyszorował je w falach, po czym rozłożył na piasku, aby stwardniało pod wpływem soli. Potem za pomocą improwizowanego skrobaka w postaci muszli przymocowanej do kamienia zabrał się do golenia zewnętrznej strony skóry i do zeskrobywania resztek mięsa ze strony wewnętrznej. Ta praca zabrała mu kilka dni, odmawiał jednak przyjęcia pomocy Robinsona, dla którego zostawił - jak twierdził - łatwiejsze, godniejsze i niezwykle istotne zadanie na później.

Tajemnica wyjaśniła się wreszcie, kiedy Piętaszek zwrócił się do Robinsona z prośbą, aby ten zechciał łaskawie oddać swój mocz na skórę rozciągniętą w niecce skalnej, do której w czasie przypływu wlewała się woda morska, wyparowując następnie w ciągu paru godzin. Piętaszek poprosił Robinsona, aby przez następne dni dużo pił i załatwiał się wyłącznie do niecki, dopóki mocz nie pokryje całkowicie skóry zdartej z Andoara. Robinson zorientował się, że Piętaszek sam nie oddaje moczu na skórę, ale nie spytał go, czy uważa własny mocz za pozbawiony składników garbnikowych, czy też wzdraga się przed zmieszaniem swego moczu z moczem Robinsona w przekonaniu, że byłoby to niegodne połączenie. W niecce utworzyła się amoniakalna solanka, w której skóra macerowała się przez osiem dni. Potem Piętaszek wyszorował skórę w morskiej wodzie i rozpiął na dwóch łukach, tak aby była nieustannie naprężona. Następnie przez trzy dni suszył ją w cieniu i zanim jeszcze całkiem wyschła, zaczął ją polerować pumeksem. W wyniku tych zabiegów otrzymał wielki dziewi­czy pergamin w kolorze starego złota, który pod najlżejszym dotknięciem palców wydawał głęboki, dźwięczny ton.

- Andoar będzie latał, Andoar będzie latał - powtarzał piętaszek w podnieceniu, ale ciągle jeszcze odmawiał ujawnie­nia swoich zamiarów.

* * *

Araukarie występowały na wyspie dość rzadko, ale za to ich czarne sylwetki w kształcie piramid górowały dostojnie nad niskopiennym lasem rosnącym w ich cieniu. Piętaszek wyjąt­kowo lubił te drzewa, tak typowe dla jego kraju, który od nich przecież wziął nazwę, i całymi dniami potrafił przesiadywać w ich potężnych konarach. Wieczorem przynosił Robinsono­wi garść uskrzydlonych nasion, zawierających jadalne jądro z mączystej substancji o pikantnym smaku, cierpko pachnące żywicą. Robinson odmawiał udziału w tych małpich wypra­wach.

Tego dnia jednak stał u stóp najwyższej araukarii i wpatrzo­ny w jej niebotyczne konary obliczał, że musi mieć co najmniej sto pięćdziesiąt stóp wysokości. Świeżość poranka zwiastowa­ła powrót ładnej pogody po wielu dniach deszczu. Las dymił jak spocone zwierzę, a niewidoczne strumyczki szemrały radośnie wśród obfitych mchów. Robinson, który nadal śle­dził uważnie zachodzące w nim przemiany, spostrzegł, że już od kilku tygodni każdego ranka z niepokojem i łękiem oczekuje wschodu słońca, a pojawienie się pierwszych promie­ni przeżywa jak wielkie święto, które - choć powtarza się codziennie - za każdym razem jest dlań nowym, silnym doznaniem.

Uchwycił się najniższej gałęzii kiedy podciągnął się na nią, przemknęła mu myśl, że gdyby się wspiął oa czubek drzewa, mógłby przeżyć wschód słońca o kilka minut wcześniej. Bez trudu pokonywał kolejne piętra budowli. Jednocześnie nasila­ło się w nim uczucie, że jest więźniem, a zarazem jakby solidarną cząstką tej rozległej struktury. Od pnia o czerwona­wej korze odchodziły gałęzie, gałązki, łodygi, łodyżki, zakoń­czone unerwieniem z trójkątnych kłujących, łuskowatych liści, owijających się spiralnie wokół gałęzi. Uczestniczył w wyraźnie dostrzegalnej pracy drzewa polegającej na obejmo­waniu powietrza tysiącem ramion, ściskaniu go milionami palców. W miarę jak wspinał się coraz wyżej, wyczuwał kołysanie rozczłonkowanej budowli, która grała na wietrze niczym organy. Był już blisko wierzchołka, gdy nagłe znalazł

i się w próżni. Pień w tym miejscu odarły był z kory na przestrzeni sześciu stóp, zapewne na skutek uderzenia pioru­na. Przymknął oczy w obawie przed zawrotem głowy. Pod nogami miał gmatwaninę nakładających się na siebie gałęzi, która uciekała w dół wirując w zawrotnej perspektywie. Przypomniał sobie przerażenie doznane w dzieciństwie. Po­stanowił kiedyś wejść na dzwonnicę katedry w Yorku. Naj­pierw długo się wspinał po wąskich i stromych schodach oplatających koJumnę z rzeźbionego kamienia, aż w pewnym momencie porzucił bezpieczny półmrok murów i wynurzył się nagie pod gołym niebem, zawieszony w przestrzeni, której ogrom, spotęgowany jeszcze odległym zarysem dachów mias­ta, przyprawił go o zawrót głowy. Musiano go stamtąd ściągnąć jak pakunek, z głową schowaną w uczniowskim kapturze...

Zamknął oczy i przytulił policzek do pnia, jedynego punktu stałego, jaki miał do dyspozyqi. Ten żywy maszt, przeciążony gałęziami i zmagający się z wiatrem, wibrował wydając niekie­dy przeciągły jęk. Przez dłuższy czas wsłuchiwał się w te kojące odgłosy. Zelżał uścisk trwogi. Robinson zaczął marzyć. Drzewo to wielki statek zakotwiczony w ziemi, który wszyst­kimi żaglami wzdętymi na wietrze wałczy, żeby wreszcie popłynąć. Jakieś ciepło pieszczotliwie musnęło mu twarz. Jego zamknięte powieki rozpaliły się do białości. Zrozumiał, że wzeszło słońce, ale jeszcze przez chwilę nie otwierał oczu. Z uwagą śledził, jak narasta w nim uczucie nieznanej radości. Owionęła go fala gorąca. Skończyło się ubóstwo brzasku, nieokiełznane światło rozlewało się teraz władczo po całej ziemi. Uchylił powiek: skrzyły się między nimi snopy świetlis­tych cętek. Liście zadrżały pod ciepłym tchnieniem. „Liść jest płucem drzewa, samo drzewo jest płucem, a wiatr jego oddechem” - pomyślał Robinson. Wyobraził sobie swoje płuca wyjęte na zewnątrz, krzew purpurowego ciała, polip koralowy o różowych członkach i gąbczastych mackach... Poruszałby w powietrzu tyra delikatnym, bujnym organem, tym bukietem cielesnych kwiatów, a przez pień nabrzmiały karminową krwią wlewałaby się weń radość w kolorze pur­pury...

Nad brzegiem morza kołysał się na niebie fantastyczny, wielki ptak w kształcie rombu i o kolorze starego złota. Piętaszek spełnił swą tajemniczą obietnicę: Andoar latał.

* * *

Trzy drewniane drążki związał przy pomocy sitowia na kształt krzyża o dwóch ramionach równoległych, ale różnej długości; na końcach drążków wyciął otwory i przez nie przeciągnął jelito. Do tego lekkiego, lecz solidnego szkieletu przymocował skórę Andoar a, napinając ją i przyszywając jej brzegi do jelita. Jeden koniec na ¡dłuższego drążka podtrzymy­wał przednią część skóry, drugi - tylną, zwisającą w kształcie koniczyny. Oba końce połączone były luźnym rzemieniem, do którego przywiązana była linka w punkcie tak wyliczonym, aby kąt nachylenia latawca zapewniał mu optymalną siłę wzlotu. Piętaszek pracował nad tą delikatną konstrukcją już od pierwszego brzasku. Wiała silna południowa bryza zwias­tująca suchą, piękną pogodę, toteż kiedy Piętaszek zakończył pracę, wielki ptak z pergaminu zatrzepotał natychmiast w jego rękach, niecierpliwie wyrywając się do lotu. Araukanin wydał okrzyk radości nad brzegiem morza, w momencie gdy zwiew­ny potwór, wygięty nibyłuk, wzbił się w powietrze jak rakieta, łopocąc luźno zwisającymi połami i ciągnąc za sobą girlandę z piór, białych i czarnych na przemian.

Kiedy nadszedł Robinson, Piętaszek leżał na piasku z ręka­mi skrzyżowanymi pod głową i linką latawca przywiązaną do lewej kostki. Robinson położył się obok niego i długi czas wpatrywali się w Andoara, który szybował wśród chmur ustępując przed gwałtownymi niewidocznymi atakami, targa­ny przez przeciwne prądy, opadający z powodu nagłej ciszy, ale już za chwilę zawrotnym skokiem odzyskujący utraconą wysokość. Piętaszek brał żywy ud?iał w tych napowietrznych perypetiach, aż w końcu podniósł się i nie opuszczając skrzy­żowanych na karku ramion zaczął ze śmiechem naśladować taniec Andoara. Zwijał się w kłębek na piasku, potem wyska­kiwał w górę wyrzucając lewą nogę, wirował, zataczał się, nagle jakby opadał z sił, wahał się i znowu rzucał do przodu, a linka przywiązana do jego kostki była jak gdyby osią tego powietrznego tańca, gdyż Andoar - daleki jeździec-reagował na każdy ruch Piętaszka drganiem, zwrotami lub pikowa­niem.

Popołudnie spędzili na łowieniu beion. Linka przytrzymu­jąca Andoara została uwiązana na rufie pirogi, a druga linka tej samej długości - około stu pięćdziesięciu stóp - przyczepiona

do ogona latawca i zakończona pętJą z pajęczyny, połyskiwała w słońcu muskając grzbiety fal.

Robinson wiosłował powoli pod wiatr wzdłuż lagunowego wschodniego brzegu, podczas gdy Piętaszek, siedzący z tyłu i odwrócony do niego plecami, śledził ewolucje Andoara. Kiedy belona rzucała się na przynętę, zatrzaskując na pajęczy­nie swoją szpiczastą paszczę najeżoną drobnymi ząbkami, latawiec jak spławik wskazywał bezładnymi ruchami, że ryba wzięła. Robinson wykonywał wtedy półobrót i wiosłując z wiatrem dopływał prędko do końca linki, którą trzymał Piętaszek. Na dnie pirogi piętrzyły się cylindryczne ciała belon

o zielonych grzbietach i srebrzystych bokach.

Nadszedł wieczór, mimo to Piętaszek nie mógł się zdecydo­wać, żeby na noc ściągnąć Andoara na ziemię. Przywiązał go więc do jednego z drzew pieprzowych, między którymi zawie­szony był jego hamak. Andoar spędził noc u stóp swego pana, niczym pies na smyczy, towarzyszył mu również przez cały następny dzień. Ale następnej nocy wiatr zupełnie ucichł j trzeba było zdjąć wielkiego złotego ptaka z samego środka lasku magnolii, gdzie osiadł łagodnie. Po paru bezowocnych próbach Piętaszek zrezygnował z wypuszczenia go w górę. Przez następny tydzień pogrążony był w bezczynności i wyda­wało się, że całkiem o nim zapomniał. I wtedy to nagle przypomniał sobie o łbie kozła pozostawionym w mrowisku.

* * *

Pracowite małe, czerwone robotnice porządnie wykonały swoje zadanie. Nic nie zostało z długiej białobrązowej sierści, z brody i z mięsa. Również oczodoły i wnętrze łba zostały idealnie oczyszczone, a mięśnie i chrząstki zjedzone tak dokładnie, źe dolna szczęka odpadła od czaszki, kiedy tylko Piętaszek jej dotknął. Wzniósł w górę jak trofeum szlachetną czaszkę koloru kości słoniowej z potężnymi czarnymi rogami skręconymi na kształt liry. Znalazłszy na piasku kolorową obrożę, którą zwierzę miało zawiązaną na szyi, założył ją na zrogowaciałą obrączkę u nasady rogów, tuż przy czaszce.

- Andoar będzie śpiewał! - zapowiedział tajemniczo Ro­binsonowi, który przyglądał się tym zabiegom.

Wyciął najpierw z drzewa sykomory dwie małe poprzeczki różnej długości. Dłuższą poprzeczką połączył czubki rogów,

wywierciwszy na jej końcach dwa otwory. Krótszą umocował równolegle do poprzedniej, w połowie czaszki. Jakiś cal wyżej, między oczodołami, umieścił płytkę z drzewa jodłowego, która na górnej krawędzi miała dwanaście wąskich nacięć. Na koniec zdjął z gałęzi jelita Andoara, które kołysały się tam cały czas, wygarbowane na słońcu w cieniutki, suchy rzemień, i pociął je na równe kawałki liczące mniej więcej po trzy stopy.

Robinson przypatrywał mu się przez cały czas nie rozumie* jąc, do czego to wszystko zmierza, tak jakby obserwował zachowanie owada o skomplikowanych obyczajach, niepoję­tych dla ludzkiego mózgu. Przez większą część czasu Pięta­szek nic nie robił, ale nuda ani na chwilę nie zmąciła horyzon­tów jego wrodzonego niebotycznego lenistwa. Nagle zrywał się nawiedzony jakimś pomysłem niczym motyl zachęcony podmuchem wiosennego wiatru do rozpoczęcia skomplikowa­nego procesu reprodukcji - i natychmiast bez reszty pochła­niały go zajęcia, których sens był początkowo ukryty, lecz niemal zawsze miał coś wspólnego z powietrzem. Odtąd przestawał się liczyć z czasem i siłami, wykazując bezgranicz­ną wprost cierpliwość w dążeniu do celu. Robinson przypatry­wał się, jak Piętaszek przez wiele dni za pomocą ćwieków napina między dwoma poprzeczkami dwanaście strun sporzą­dzonych z jelita, osłaniając nimi czoło i rogi Andoara. Z wro­dzoną sobie muzykalnością stroił je. Miała to bowiem być nie lira czy cytra, na której brzdąkałby sobie, lecz instrument żywiołów, harfa Hola, na której miał grać sam wiatr. Oczodoły spełniały rolę esów wyciętych w pudle rezonansowym czaszki. Piętaszek przymocował po obu stronach czaszki sępie skrzy­dła, aby najlżejszy nawet podmuch uderzał w struny. Robin­son zastanawia! się, gdzie też mógł je znaleźć, ptaki te bowiem sprawiały na nim dotąd wrażenie nietykalnych i nieśmiertel­nych. Harfa Eola umieszczona została w gałęziach uschniętego cyprysu, którego smukła sylwetka wystrzelała w niebo pośród skalnego rumowiska, w miejscu najbardziej wystawionym na różę wiatrów. Harfa natychmiast wydała tam cienki, kruchy, jękliwy dźwięk, choć powietrze było nieruchome. Piętaszek długo wsłuchiwał się w tę posępną, czystą muzykę, po czym v. pogardliwą miną wyciągnął w stronę Robinsona dwa palce, pragnąc w ten sposób dać mu do zrozumienia, żc grały tylko dwie struny.

Piętaszek powrócił do swoich sjest, Robinson do swoich

medytacji słonecznych i minęło wiele tygodni, zanim Andoar pokazał, co potrafi. Którejś nocy Piętaszek szarpnął za nogi Robinsona, który na dobre zadomowił się w gałęziach arauka­rii, sporządziwszy tam sobie schronienie za pomocą daszków z kory. Zerwał się wicher, jego podmuchy niosły fale gorąca i napełniały powietrze elektrycznością, nie zapowiadając desz­czu. Księżyc w pełni przedzierał się, jak dysk rzucony w niebo, przez strzępy bladych chmur. Piętaszek pociągnął Robinsona za sobą w stronę nagiej sylwetki uschniętego cyprysu. Robin­son, zanim jeszcze ujrzał drzewo, usłyszał jakiś niebiański koocert z udziałem fujarek i skrzypiec. Nie była to melodia, której kolejne nuty wciągają w swój rytm serce i odbijają się w nim. Była to jedna jedyna nuta, bogata i nieskończenie harmonijna, biorąca duszę w całkowite posiadanie, akord składający się z niezliczonej mnogości elementów o niezmien- nej mocy, która miała w sobie coś nieubłaganego, jakiś urzekający fatalizm. Kiedy dwaj towarzysze zbliżyli się do śpiewającego drzewa, wiatr dął ze zdwojoną siłą, a latawiec przywiązany krótko do najwyższej gałęzi wibrował jak skóra na bębnie, zamierając w drżącym bezruchu, aby za chwilę szamotać się znów we wściekłych podskokach. Latający An­doar nękał Andoara śpiewającego, pilnując go i jakby grożąc mu zarazem... Po bokach czaszki dwa sępie skrzydła łopotały spazmatycznie w migotliwym Świetle księżyca, nadając jej wygląd fantastycznej zjawy ożywionej przez burzę. Nad tym wszystkim górował potężny, melodyjny lament, prawdziwa muzyka żywiołów, muzyka nieludzka, będąca zarąaefn posę­pnym głosem ziemi, harmonią sfer niebieskich i głuchą skargą ofiarnego kozła. Piętaszek i Robinson, przytuleni pod nawi­sem skalnym, stracili wkrótce poczucie własnego istnienia w obliczu tej wielkiej tajemnicy zjednoczenia pierwotnych żywiołów. Ziemia, drzewo i wiatr wyśpiewywały unisono w ciemnościach nocy hymn ku chwale Andoara.

* * *

Stosunki między Robinsonem a Piętaszkiem pogłębiły się, stały się bardziej ludzkie, ale jednocześnie skomplikowały się i nie obeszło się bez nieporozumień. Dawniej, jeszcze przed eksplozją, nie dochodziło nigdy między nimi do prawdziwej kłótni. Robinson był panem, Piętaszek musiał go słuchać. Robinson mógł karcić, a nawet bić Piętaszka. Teraz, kiedy

Piętaszek stał się wolny i równy Robinsonowi, mogli się gniewać na siebie nawzajem.

Zdarzyło się tak właśnie pewnego dnia, kiedy Piętaszek przyrządził w muszli potrawę z węża pokrajanego w plasterki i przybranego szarańczą. Już od kijku tygodni działał Robin­sonowi na nerwy. Nie ma nic niebezpieczniejszego od rozdraż­nienia, gdy jest się skazanym na współżycie z kimś. To dynamit, który rozrywa najbardziej zgodne pary. Poprzednie­go dnia Robinson cierpiał na niestrawność po zjedzeniu filetów z żółwia z jagodami. A tu Piętaszek podtyka mu pod nos przysmak z pytona i owadów! Robinson poczuł, że zbiera mu się na wymioty, i kopnął muszlę, tak że potoczyła się po piasku wraz z zawartością. Piętaszek wściekły podniósł ją i cisnął nad głową Robinsona. Czy dwaj przyjaciele się pobiją? Nie! Piętaszek umknął.

W dwie godziny później Robinson ujrzał, że Piętaszek wraca wlokąc za sobą niezbyt delikatnie coś w rodzaju maneki­na. Głowa jego była zrobiona z orzecha kokosowego, ręce i nogi z łodyg bambusa. Ubrany był, jak strach na wróble, w stare ubranie Robinsona... Na głowie z orzecha kokosowe­go, przystrojonej w marynarski kapelusz, Piętaszek wyryso­wał twarz swego dawnego pana. Postawił manekin przed Robinsonem.

- Przedstawiam d Robinsona Cruzoe, gubernatora wyspy Speranza - powiedział.

A potem podniósł pustą, brudną skorupę, która wciąż tam leżała, i wydając groźny pomruk roztrzaskał ją o głowę z orzecha kokosowego, wgniatając go między łamiące się bambusowe tyczki. Na koniec wybuchnął śmiechem i ucało­wał Robinsona.

Robinson pojął lekcję zawartą w tym dziwnym przedstawie­niu. Pewnego dnia, kiedy Piętaszek zabrał się do jedzenia mrówczych jaj faszerowanych wielkimi żywymi robakami, oburzony Robinson poszedł na plażę. W mokrym piasku uformował postać leżącą na brzuchu, z głową o włosach z alg. Twarz ukryta w zgiętym ramieniu była niewidoczna, lecz brunatne nagie dało przypominało ciało Piętaszka. Robinson ukończył właśnie swoje dzieło, kiedy jego towarzysz zbliżył się doń z ustami pełnymi robaków.

- Przedstawiam d Piętaszka, zjadacza wężów i robaków - powiedział Robinson wskazując na figurę z piasku.

Potem ułamał gałąź leszczyny, oberwał z niej gałązki i liście i zaczął okładać nią plecy, pośladki i uda piaskowego Piętasz­ka, stworzonego właśnie w tym celu.

Odtąd żyli na wyspie we czworo. Prawdziwy Robinson i bambusowa lalka, prawdziwy Piętaszek i figura z piasku. I odtąd całe zło, które przyjaciele mogliby sobie nawzajem wyrządzić - obelgi, razy, wściekłość - wyładowywali na sobowtórze przeciwnika, dla siebie natomiast byli zawsze uprzejmi.

Piętaszek wymyślił też inną zabawę, jeszcze ciekawszą i bardziej pasjonującą od zabawy z sobowtórami.

K tóregoś popołudnia brutalnie zbudził Robinsona odbywa­jącego właśnie sjestę pod eukaliptusem. Sprawił sobie prze­branie, którego wymowy Robinson nie mógł zrazu pojąć. Miał na nogach łachmany związane na kształt spodni, krótką marynarkę narzuconą na ramiona. Na głowie miał słomkowy kapelusz, na dodatek osłaniał się jeszcze palmowym paraso­lem. Przede wszystkim jednak miał sztuczną brodę, zrobioną z rudych włosów orzecha kokosowego poprzyklejanych pęcz­kami do policzków.

- Czy wiesz, kto ja jestem ? - spytał Robinsona przechadza­jąc się przed nim dostojnie.

- Nie.

- Jestem Robinson Cruzoe, z miasta Yorku w Anglii, pan dzikiego Piętaszka!

- W takim razie kim ja jestem? - spytał zdumiony Ro­binson.

- Zgadnij.

Robinson zbyt dobrze poznał swojego towarzysza, aby nie pojąć w mig, do czego ów zmierza. Wstał i zniknął w lesie.

Skoro Piętaszek jest Robinsonem, panem niewolnika Pięta­szka, nic pozostało mu nic innego, jak stać się Piętaszkiem, dawnym niewolnikiem. Ponieważ nie miał już kwadratowej brody ani ogolonej głowy z czasów przed eksplozją, w gruncie rzeczy tak bardzo przypominał Piętaszka, że mało mu było potrzeba, aby móc odegrać jego rolę. Natarł sobie dało i twarz sokiem orzecha, aby nabrały ciemnej barwy, i przepasał się w biodrach skórzana spódniczką Araukanów, jaką nosił Pięta­szek tamtego dnia, kiedy przybył na wyspę. Potem stanął przed Piętaszkiem i rzeki:

- jestem Piętaszek!

Wtedy Piętaszek zaczął mówić długimi, nieporadnymi zda­niami w swej najlepszej angielszczyźnie. a Robinson odpowia­dał mu posługując się kilkoma araukańskuni słowami, których nauczył się wówczas, gdy Piętaszek nie znał jeszcze ani trochę angielskiego.

- Ocaliłem cię przed twymi pobratymcami, którzy chdeli dę złożyć w ofierze i w ten sposób zniweczyć twą szkodliwą moc - rzekł Piętaszek.

A Robinson ukląkł na ziemi i pochylając nisko głowę szeptał z lękiem słowa dziękczynienia. Potem ujął stopę Piętaszka i postawił ją sobie na karku.

Często bawili się w ten sposób. Sygnał do zabawy dawał zawsze Piętaszek. Zjawiał się ze sztuczną brodą i z parasolem i Robinson wiedział, że ma przed sobą Robinsona, a sam ma grać rolę Piętaszka. Nigdy zresztą nie odgrywali scen wymy­ślonych, lecz wyłącznie epizody z minionego okresu ich żyda, kiedy to Piętaszek był zastraszonym niewolnikiem, a Robin­son wymagającym panem. Odtwarzali historię poprzebiera­nych kaktusów, osuszonego ryżowiska, fajki palonej ukrad­kiem w pobliżu beczek z prochem. Żadna jednakże scena nie podobała się Piętaszkowi tak jak scena początkowa, gdy udekał przed Araukanami, którzy go chdeli zabić, a Robin­son go uratował.

Robinson zrozumiał, że ta zabawa wpływała dobroczynnie na Piętaszka uwalniając go od złych wspomnień, jakie zacho­wał z czasów swego niewolniczego życia. Ale i jemu, Robinso­nowi, zabawa ta dobrze robiła, bo ciągle mu jeszcze trochę dokuczały wyrzuty sumienia związane z jego przeszłością gubernatora i generała.

* * *

Jakiś czas potem Robinson przypadkowo trafił na jamę, w której niegdyś przesiedział wiele dni na pokude i która siłą rzeczy stała się dla niego wówczas czymś w rodzaju gabinetu pod gołym niebem. Niespodzianką było dlań odkrycie pod grubą warstwą piasku i pyłu księgi dziennika wypełnionej notatkami i obserwacjami oraz dwóch czystych tomów. Atra­ment z diodona, przechowywany w małym glinianym garnu­szku, który mu służył za kałamarz, całkiem wvsechh a sępie

pióra, których używał do pisania, zniknęły. Robinson był przekonany, że wszystko to uległo zniszczeniu wraz z całą resztą w czasie pożaru Rezydencji. Podzielił się swoim odkry­ciem z Piętaszkiem i postanowił, że znów będzie prowadził dziennik - interesujące świadectwo dokonujących się w nim przeobrażeń. Myślał o tym codziennie, postanowił nawet zbierać pióra sępów i wyruszyć na połów diodona, gdy oto któregoś wieczoru Piętaszek położył przed nim pęk starannie zaostrzonych piór albatrosa oraz malutki garnuszek z niebie­ską farbą wyciśniętą z liści isatisu.

- Teraz albatros lepszy jest od sępa, a kolor niebieski lepszy niż czerwony - powiedział po prostu.

Rozdział X

Dziennik. - Dziś przed świtem zerwał mnie z posłania gwałtowny niepokój i błąkałem się wśród krajobrazu posmut­niałego od zbyt długiej nieobecności słońca. Jednolite szare światło padało z sinawego nieba, zamazując kontury, rozkła­dając barwy. Wspiąłem się na sam szczyt skalnego rumowiska, pokonując wszystkimi siłami ducha słabość mego dała. Odtąd będę starał się budzić jak najbliżej wschodu słońca. Tylko sen pozwala przetrwać długie nocne wygnanie i to stanowi niewąt­pliwie jego rację bytu.

Nad wschodnimi wydmami czerwieniał gorejący punkcik, zwiastując tajemniczy początek obrzędu ku czci słońca. Ukląkłem na jedno kolano i w skupieniu obserwowałem, jak mdląca pustka, w której czułem się pogrążony, ustępuje mistycznemu oczekiwaniu, w którym uczestniczą zwierzęta, rośliny, a nawet kamienie. Gdy podniosłem oczy, gorejący punkt wybuchł nagle i wielki ołtarz zalany zlotem i purpurą obejmował teraz połowę nieba. Wystrzelił pierwszy promień i oto spoczął na moich rudych włosach niczym opiekuńcza, błogosławiąca ręka ojca. Następny promień oczyścił moje usta, tak jak niegdyś rozżarzony węgieł oczyścił wargi proroka Izajasza. Z kolei dwie ogniste szpady dotknęły mych ramk>D i kiedy się podniosłem, byłem rycerzem słońca. W chwilę potem snop gorących strzał przeszył moją twarz, pierś, ramio­na. Dobiegła końca wzniosła uroczystość namaszczenia i tysią­ce diademów, tysiące świetlistych bereł ozdobiły moją nad- człowieczą postać.

Dziennik. - Siedzi na skale i cierpliwie zanurza wędkę w spienionych falach, usiłując łowić trygle. Jego bose stopy, tylko piętami dotykając skały> zwisają nad wodą. Przypomina* ją długie delikatne płetwy i doskonale harmonizują z jego brunatnym ciałem trytona. Zauważyłem, źe w przeciwień­stwie do Indian, którzy mają małe stopy i silnie umięśnione łydki, Piętaszek ma stopy długie, a łydki słabo zarysowane, co jest charakterystyczne dla rasy czarnej. Być może zawsze występuje odwrotna zależność między tymi dwiema częściami ciała. Mięśnie łydki opierają się na kości pięty jak na ramieniu dźwigni. Im dłuższa dźwignia, tym mniejszą pracę musi wykonać łydka, aby wznieść stopę. Tym można by wytłuma­czyć silne łydki i drobne stopy u żółtych i odwrotny porządek u czarnych.

Dziennik. - Słońce, uwolnij mnie od powagi. Oczyść moją krew z ciężkich soków, które chronią mnie wprawdzie przed nierozwagą i krótkowzrocznością, ale hamują we mnie zapał młodości, gaszą radość życia. Gdy przyglądam się swojej ociężałej, smutnej twarzy człowieka północy, rozumiem, że dwa znaczenia słowa grace - to`, które stosuje się do tancerza, i to, które dotyczy świętego - mogą się spotkać tylko pod niebem Pacyfiku. Naucz mnie ironii. Naucz mnie lekkości, naucz mnie przyjmować z radością dary każdego dnia, bez wyrachowania, wdzięczności, lęku.

Słońce, uczyń mnie podobnym do Piętaszka. Daj mi twarz Piętaszka rozjaśnioną uśmiechem, stworzoną do śmiechu. Daj mi jego wysokie cofnięte czoło, zwieńczone girlandą czarnych pukli. Daj mi jego oczy, w których zawsze błyska lekceważe­nie, zmrużone ironicznie, żywo reagujące na śmieszność wszystkiego, co widzą. Daj mi jego wężowe usta o lekko uniesionych kącikach, łakome i zwierzęce. Daj mi jego pochy­lenie głowy nad ramieniem, które ułatwia śmiech, pozwala ośmieszyć wszystko, cokolwiek istnieje na tym świecie, po­zwala wykryć i wyszydzić dwie przywary: głupotę i złośli­wość.

Czyż nie po to jednak przyciąga mnie do siebie mój eolski towarzysz, aby mnie skierować ku tobie? Słońce, czy jesteś ze mnie zadowolone? Spójrz na mnie. Czy moja przemiana zgodna jest z kierunkiem twoich promieni? Moja broda, która rosła w stronę ziemi, zniknęła. Natomiast moja czupryna

0 płomiennych skręconych puklach wznosi się ku niebu jak pochodnia.

Jestem strzałą wymierzoną w twoje ognisko, wahadłem, które swym pionowym ustawieniem wyraża twoją władzę nad ziemią, jestem igłą zegara słonecznego, której cień wypisuje twoją drogę.

Jestem twym świadkiem, stoję na ziemi jak miecz zanurzo­ny w twym płomieniu.

Dziennik. - Największej zmianie uległ w moim życiu bieg czasu, jego szybkość, a nawet kierunek. Przedtem każdy mój dzień był jakby pochylony w stronę następnego dnia, każda godzina czy minuta - w stronę następnej godziny, minuty, a wszystkie razem podporządkowane były jakiemuś planowi, którego chwilowy brak wytwarzał próżnię. Czas mijał mi więc szybko i pożytecznie, tym szybciej, im pożyteczniej był wykorzystywany, pozostawiając za sobą pomniki i śmieci zwące się moją historią. Ta kronika, której byłem bohaterem, prawdopodobnie po tysiącach perypetii doszłaby z powrotem do punktu wyjścia. Lecz kolistość czasu to tajemnica bogów, a moje krótkie życie stanowiło odcinek prostej, której końce absurdalnie biegły w nieskończoność, tak samo jak w kilku- morgowym ogrodzie nic nie pozwala się domyślać kulistości ziemi. Jednakże istnieją pewne wskazówki, klucze do wiecz­ności: na przykład przemijanie pór roku, które jest wiecznym powrotem w skali ludzkiej, czy choćby skromna tarcza zegara.

Dla mnie obieg czasu uległ teraz takiemu skróceniu, że trudno mi go odróżnić od chwili. Ruch kolisty stał się tak szybki, że nie różni się niczym od bezruchu. Można by powiedzieć, że moje dnie wyprostowały się. Nie popychają już się nawzajem. Stoją pionowo i dumnie, utwierdzając się w swej istotnej wartości. A ponieważ nie różnicują ich kolejne etapy urzeczywistniającego się planu, tak są do siebie podobne, że zlewają się w mojej pamięci i mam wrażenie, że przeżywam wciąż ten sam dzień. Odkąd eksplozja zniszczyła Pień z Kalen­darzem, nie odczuwam wcale potrzeby mierzenia czasu. Wspomnienie tego niezwykłego wydarzenia i wszystkiego, co je poprzedziło, pozostaje w moim umyśle niezatarte, świeże

1 żywe, stanowiąc dodatkowy dowód na to, że czas zamarł, w chwili kiedy klepsydra rozpadła się na kawałki. Czyż od tej pory Piętaszek i ja nie mieszkamy w wieczności?

Wciąż jeszcze odczuwam skutki tego przedziwnego odkry­cia. Najpierw należy przypomnieć, że ta przemiana, choć nagła i dosłownie wybuchowa, była zapowiedziana i być może nawet poprzedzona przez pewne zwiastuny. Na przy­kład mój zwyczaj zatrzymywania klepsydry, kiedy pragnąłem się wymknąć spod kalendarzowej tyranii wyspy ucywilizowa­nej. Początkowo robiłem to zamierzając zejść do wnętrza ziemi, tak jakbym się zanurzał w bezczasowość. I czyż ta wieczność ukryta we wnętrzu ziemi, którą wybuch wygnał na zewnątrz, nie rozdaje teraz błogosławieństw wszystkim brze­gom wyspy? Jeszcze inaczej: czyż eksplozja nie była wulkani­cznym rozlaniem się podziemnego pokoju, który początkowo uwięziony był w skale jak ukryte ziarno, a teraz jest panem całej wyspy - niczym wielkie drzewo rozpościerające swój cień nad coraz rozleglejszą przestrzenią? Im więcej o tym myślę, tym mocniej jestem przekonany, że beczki z prochem, fajka Van Deyssela, nieposłuszeństwo i niezręczność Piętaszka - to tylko nieistotna fabuła pokrywająca nieuniknioną koniecz­ność, która narastała od katastrofy „Virginii”.

Albo na przykład te przelotne olśnienia, które miewałem czasami i które nazywałem z'proroczą intuicją chwilami niewinności. Wydawało mi się wtedy, że przez chwilę widzę innąwyspę, schowaną pod placami budowy i uprawa­mi rolnymi, którymi pokryłem Speranzę. Teraz zostałem przeniesiony na tę inną Speranzę i zamieszkałem w chwili niewinności. Speranza przestała już być ziemią leżącą odłogiem, której trzeba było wydrzeć plony. Piętaszek prze­stał być dzikusem, którego wychowanie było moim obowiąz­kiem. Oboje skupiają na sobie całą moją uwagę - uwagę kontemplacyjną i czujność pełną zachwytu, gdyż wydaje mi się, a nawet jestem pewien, że każdej chwili odkrywam ich po raz pierwszy i nic nie może przyćmić ich magicznej nowości.

Dziennik. - Widzę, jak Piętaszek idzie w moją stronę po wodnym zwierciadle laguny swoim spokojnym, miarowym krokiem, a pustkowie nieba i wody wokół niego jest tak niezmierzone, że nie ma żadnego punktu odniesienia: równie dobrze może mieć dwa cale i znajdować się w zasięgu mojej ręki, jak być olbrzymem sześciosążniowym oddalonym ode mnieopółmiłi...

Widzę go teraz wyraźnie. Czy będę umiał kiedykolwiek 164

chodzić z taką godnością i swobodą? Czy mogę napisać, nie narażając się na śmieszność, że wydaje mi się, jakby był udrapowany w swoją nagość? Idzie niosąc swe ciało z władczą ostentacją, podany do przodu, niczym żywa monstrancja. Piękność oczywista, brutalna, unicestwiająca wszystko wokół siebie.

Opuszcza lagunę i zbliża się do mnie, siedzącego na brzegu. Gdy zaczął stąpać po piasku usianym skorupami muszli, gdy minął kępę liliowych wodorostów i skałę, biorąc ponownie w posiadanie cały znajomy krajobraz, jego piękność zyskała nowy odcień: stała się wdziękiem. Uśmiecha się do mnie i pokazuje na niebo - niczym anioły na religijnych malowi­dłach - zapewne chce mi dać znać, że południowo-zachodnia bryza rozpędza chmury gromadzące się od kilku dni i na długo przywróci absolutne królestwo słońca. Kiedy tak idzie tanecz­nym krokiem, uderza harmonia wklęsłości i wypukłości jego ciała. Stanął obok i nic nie mówi, milczący towarzysz. Odwra­ca się i patrzy na lagunę, po której szedł przed chwilą. Jego dusza unosi się wśród mgieł spowijających niewiadomy kres dnia, opuszczając ciało, które tkwi na rozstawionych wpiasku nogach. Siedzę obok niego i przyglądam się tej części jego nogi, która znajduje się z tyłu pod kolanem, blado perłowej, w kształcie dużego H. Ta mięsista szyja napina się i twardnie­je, gdy noga jest wyprostowana, zapada się i wiotczeje, gdy noga się zgina.

Przykładam dłonie do jego kolana. Robię z nich dwie sztylpy gotowe wyczuć jego kształt, przejąć jego życie. Kola­no, przez swoją twardość i suchość kontrastujące z miękkością łydki, stanowi podstawę cielesnej budowli, która w żywej równowadze wznosi się ku niebu. Każde drgnienie, impuls, wahanie wychodzi z tych ciepłych ruchomych kamieni, aby znów do nich powrócić. Przez kilka sekund moje dłonie mogły wyczuć, że bezruch mojego towarzysza nie jest bezruchem kamienia czy pniaka, lecz przejściowym rezultatem nieustan­nie zmieniającej się i odradzającej gry wszystkich mięśni.

Dziennik. - O zmierzchu idę skrajem bagien, jak okiem sięgnąć porośniętych sitowiem, i widzę, jak na moje spotkanie biegnie czworonóg przypominający z daleka biednego Tenna. Rozpoznaję po chwili kotną samicę aguti. Wiatr wieje w moją stronę, a zwierzątko jest z natury krótkowzroczne, zbliża się

więc powoli nie przeczuwając mojej obecności. Zmieniam się w pień, skałę, drzewo, w nadziei że mnie minie i pobiegnie dalej swoją drogą. A jednak... Na pięć kroków przede mną zwierzę zamiera z postawionymi uszami i z przechyloną głową przygląda mi się wielkim zamglonym okiem. Nagle zawraca błyskawicznie i umyka jak szalone, ale ¿amiast uciec w stronę trzcin, gdzie skryłoby się natychmiast, pędzi tą samą ścieżką, którą przybiegło, po chwili jest już tylko skaczącym cieniem, ale wciąż słyszę zgrzyt pazurów na kamieniach.

Próbuję sobie wyobrazić świat tego zwierzęcia, dla którego czule powonienie ma tak wielkie znaczenie jak wzrok dla człowieka. Siła i kierunek wiatru, tak mało istotne dla człowie­ka, są dlań niezwykle ważne. Zwierzę znajduje się zawsze na granicy stref poznawalnych lub-mówiąc to ludzkim językiem

- widzialnych w nierównej mierze. Jedna skąpana jest w gęs­tych ciemnościach, druga, ta, z której wieje wiatr, jest bogata w zapachy. Gdy nie ma wiatru, obie strony świata pogrążone są w niewyraźnym mroku, ale za najmniejszym podmuchem jedna z nich zostaje oblana smugą światła, zmieniającą się w smugę czerni, kiedy tylko dosięgnie i minie zwierzę. Niezwykła wprost selektywność - która da się porównać jedynie ze zdolnością ludzkiego oka - rozpoznaje zapachy jasnej strefy na milowe odległości, np. zapach danego drzewa, pekari, papugi, Piętaszka powracającego do swych drzew pieprzowych i żującego ziarenko araukarii - i to z niezrównaną subtelnością, właściwą poznaniu węchowemu. Przypomniał mi się biedny Tenn, jak biegał wokół Piętaszka kopiącego doły. Wtykał nos głęboko w ziemię, biegał jak pijany wokół mego towarzysza, zataczając się, poszczekując, skowycząc z lęku i rozkoszy. Był tak bez reszty pochłonięty tymi łowami zapachów, że nic poza tym dla niego nie istniało.

Dziennik. - Nie do wiary, jak mogłem żyć razem z nim tak długo nie widząc go właściwie. Nic dziwnego, że przyglądam mu się teraz z tak uporczywą uwagą, Jak mogłem być do tego stopnia obojętny i zaślepiony wobec kogoś, kto jest dla mnie całą ludzkością w jednej osobie, kto jest moim synem, ojcem, bratem, sąsiadem, moim bliskim i moim dalekim... Gdzie by się podziały wszystkie te uczucia, którymi człowiek obdarza tych, co żyją wokół niego, gdybym ich nie skupiał na tym jednym „bliźnim”? Co począłbym z moją litością i nienawiś­

cią, podziwem ¿strachem, gdyby Piętaszek nie budził wemnie jednocześnie litości, nienawiści, podziwu i strachu? Moja fascynacja jego osobą spotyka się zresztą na ogół z wzajemnoś­cią, wielokrotnie mogłem się o tym przekonać. Choćby przed­wczoraj, kiedy drzemałem wyciągnięty na brzegu, a on zbliżył się do mnie. Przez dłuższy czas stał nade mną, jego smukła czarna sylwetka odcinała się na świetlistym niebie. Potem ukląkł i z napiętą uwagą zaczął mi się przyglądać. Błądził palcami po mojej twarzy, wodził nimi po krzywiźnie mojej brody, sprawdzał elastyczność czubka nosa. Podniósłszy mi ramiona nad głowę, pochylony nad moim ciałem badał je cal po calu z uwagą lekarza, który szykuje się do sekcji zwłok. Zapomniał jak gdyby, że widzę, oddycham, że w moim umyśle mogą się zrodzić jakieś pytania, że może mnie ogarnąć zniecierpliwienie. Ale ja zbyt dobrze rozumiałem ten głód człowieczeństwa, który popchnął go ku mnie, abym miał kłaść kres tym zabiegom. W końcu uśmiechnął się, jakby się zbudził ze snu, i nagle spostrzegł moją obecność, wziął mnie za przegub i dotykając palcem fioletowej żyły widocznej pod perłową skórą rzekł do mnie tonem udanego wyrzutu: „O, widać twoją krew.”

Dziennik. - Czyżbym powracał do kultu słońca, któremu oddawali się niektórzy poganie? Nie sądzę, zresztą nie orientu* ję się zbyt dobrze w wierzeniach i rytuałach owych legendar­nych „pogan”, którzy być może istnieli tylko w wyobraźni naszych pastorów. Jedno jest pewne, że kiedy tkwiłem w przy­gniatającej samotności, która dawała mi do wyboru tylko obłęd lub samobójstwo, instynktownie zacząłem szukać punk­tu oparcia, którego społeczeństwo już mi nie dostarczało, Jednocześnie struktury powstałe we mnie i utrwalone na skutek moich związków z bliźnimi waliły się w gruzy i przesta­wały istnieć. Ja tymczasem, poruszając się po omacku, zaczą­łem szukać ratunku w zjednoczeniu z elementarnymi żywioła* mi, gdyż sam stałem się elementarny- Ziemia Speranzy przyniosła mi pierwsze rozwiązanie trwałe i cenne, choć niedoskonałe i nie pozbawione niebezpieczeństw. Potem zia' wił się Piętaszek i podporządkowany pozornie mojemu ziem­skiemu królestwu podkopywał je z wszystkich sił. Istniała jednak droga ocalenia, gdyż Piętaszek mimo swej odrazy do ziemi był bliski żywiołom natury, podczas gdy ja stałem się im

bliski przypadkowo. Pod jego wpływem, pod wpływem kolej­nych ciosów, jakie mi zadawał, przeszedłem długą i ciernistą metamorfozę. Człowiek ziemi, wyciągnięty ze swej kryjówki przez ducha wiatru, nie stał się jednak duchem wiatru. Zanadto był ociężały, zbyt powoli dojrzewał. Ale kiedy słońce dotknęło świetlistą różdżką tej wielkiej, białej, miękkiej larwy ukrytej w podziemnych ciemnościach, zamieniła się w ćmę

o metalicznym pancerzu, ze skrzydłami połyskującymi złotym pyłem, w istotę słoneczną, twardą, niezmienną, choć strasz­liwie słabą, gdy tylko przestają ją ożywiać promienie boga- -gwiazdy.

Dziennik. - Andoar to ja. Ten stary, samotny, uparty samiec z brodą patriarchy, z runem cuchnącym lubieżnością, ten ziemski faun mocno stojący swymi czterema rosochatymi kopytami na kamiennej górze - to ja. Piętaszek poczuł do niego dziwną sympatię i zaczęli prowadzić ze sobą okrutną grę. „Sprawię, że Andoar będzie latał i śpiewał” - powtarzał tajemniczo Araukanin. Lecz iluż próbom musiało zostać poddane ciało starego kozła, zanim dokonała się w nim tak krańcowa przemiana!

Harfa Eola! Piętaszek uwięziony nieustannie w chwili teraźniejszej, niezdolny do cierpliwego i mozolnego składania poszczególnych części, z niezawodną intuicją stworzył instru­ment muzyczny odpowiadający jego naturze. Harfa Eola bowiem to nie tylko instrument żywiołów, na którym gra róża wiatrów. To także jedyny instrument dający muzykę, która zamiast rozwijać się w czasie, zawiera się cała w jednej chwili. Można dodawać mu strun i wydobywać zeń dowoine brzmie­nia. Komponuje się w ten sposób symfonię jednej chwili, która rozbrzmiewa wszystkimi swoimi tonami, gdy tylko wiatr muśnie instrument.

Dziennik. - Patrzę, jak zaśmiewając się umyka spienionym falom, które go zalewają, i przychodzi mi namyśl imię Wenus. Piętaszek - i Wenus. Jego lśniące i jędrne dało, jego taneczne ruchy zwolnione uściskiem wody, jego naturalny i radosny wdzięk nieodparcie przywołują to imię na moje usta.

To tylko jedna nićzkłębka znaczeń, którego ośrodkiem jest Piętaszek i który usiłuję rozplątać. Piątek, jeśli się nie mylę, jest dniem Wenus. Dodam, że dla chrześcijan jest to dzień

śmierci Chrystusa. Narodziny Wenus, śmierć Chrystusa. Mimo woli w tej zupełnie przypadkowej przecież zbieżności przeczuwam ukryty sens, który mnie przerasta i budzi lęk, jako że pozostało jeszcze we mnie coś z tego pobożnego purytanina, jakim byłem dawniej.

Trzecią nić podsunęło mi wspomnienie ostatnich ludzkich słów, jakie dane mi było słyszeć przed katastrofą „Virginu”. Słowa te stanowią w pewnym sensie duchowy wiatyk, którym obdarowała mnie ludzkość, zanim mnie wydała na pastwę żywiołów, toteż powinny były zapisać się płomiennymi gło­skami w mojej pamięci. Niestety przypominam sobie tylko jakieś niewyraźne strzępy. Były to, jeśli się nie mylę, przepo­wiednie, które kapitan Peter Van Deyssel wyczytywał, albo udawał, że wyczytuje, z kart taroka. Otóż imię Wenus powra­cało kilkakrotnie w jego przepowiedniach, tak zaskakujących dla młodzieńca, jakim wówczas byłem. Czy nie uprzedzał, że kiedy zostanę Pustelnikiem w grocie, wyrwie mnie stamtąd przybycie Wenus? A owa istota, która miała wyjść zmorzą, czyż nie miała się zamienić w Strzelca wysyłającego strzały w słońce? Ale najważniejsze jest dla mnie coś innego. Przypo­minam sobie mgliście, że na jednej z kart było dwoje dzieci - Bliźnięta, niewiniątka - trzymające się za ręce, stojące przed murkiem symbolizującym Państwo Słońca. Van Deyssel w swoim komentarzu do tego rysunku mówił o seksualizmie kolistym, zamkniętym w sobie, i posłużył się symbolem węża kąsającego własny ogon.

Otóż jeśli miałoby się to odnosić do mnie, muszę stwierdzić, że Piętaszek ani razu nie wzbudził we mnie homoseksualnej pokusy. Przybywał za późno: mój seksualizm uległ już wów­czas uproszczeniu i skierował się ku Speranzy. Przede wszyst­kim jednak Wenus nie po to wyszła z morza i wstąpiła na mój brzeg, aby mnie uwieść, lecz po to, aby siłą zwrócić mnie ku swojemu ojcu Uranowi. Chodziło nie o to, abym powrócił do ludzkich form miłości, lecz o to, abym pozostając na tym samym poziomie zmienił żywioł będący przedmiotem mojej miłości. Dziś mam to już za sobą. Moje gry miłosne ze Speranzą przypominały jeszcze bardzo wzory ludzkiej miłoś­ci. W gruncie rzeczy zapładniałem tę ziemię, jakby była moją małżonką. Piętaszek zmusił mnie do głębszego przeistoczenia. Spazm dzikiej rozkoszy, który przenika lędźwie kochanka, przekształcił się we mnie w łagodną radość i zachwyt przepeł­

%

niające mnie od stóp do głów tak długo, dopóki bóg-słońce kąpie mnie w swych promieniach. Nie wchodzi już w grę utrata nasienia, która u zwierzęcia wywołuje smutek post coitum. Przeciwnie, moja uraniczna miłość przepełnia mnie energią witalną, z której czerpię siły na cały dzień i całą noc. Jeśli już trzeba by przełożyć na język ludzki ten słoneczny coitusj należałoby o mnie mówić w rodzaju żeńskim - jako

0 małżonce niebios. Ale ten antropomorfizm jest pozbawiony sensu. Na tym najwyższym poziomie, na który wspięliśmy się z Piętaszkiem, różnica płci została naprawdę przekroczona

1 Piętaszek może się identyfikować z Wenus, tak samo jak

o mnie można powiedzieć w ludzkim języku, że pozwalam się zapładniać przez Wielką Gwiazdę.

Dziennik. - Księżyc w pełni świeci tak silnie, że mogę kreślić te stewa bez lampy. Piętaszek śpi u moich stóp zwinięty w kłębek. W te; nierealnej scenerii wszystkie znajome rzeczy wokół mnie przestają istnieć, a moje myśli robią się lekkie, oderwane od konkretnej rzeczywistości i właśnie przez to ulotne. Ta medytacja będzie tylko wieczornym posiłkiem księżyca. Ave spiritu, moje myśli, które za chwilę umrą, pozdrawiają cię!

Po niebie wymiecionym z gwiazd przez promieniowanie Wielkiego Świetlistego Lunatyka płynie on jak ogromna kropią śluzu. Kształt geometryczny ma bez zarzutu, tylko na powierzchni poruszają się wiry przywodzące na myśl pracę jelit. W jego nieskazitelnej bieli pojawiają się jakieś niewyraź­ne kształty, po czym znikają powoli. Rozrzucone członki łączą się, twarze uśmiechają się przez chwilę, potem wszystko rozpływa się w mlecznych wirach, które zaczynają się obracać coraz szybciej, aż w końcu wydają się zupełnie nieruchome. Sprawia to wrażenie, że księżycowa galareta tężeje właśnie przez nadmiar ruchu. Z wolna splątane linie rysują się coraz wyraźniej. Na dwóch przeciwnych krańcach jaja są dwa ogniska. Gra arabesek przebiega między nimi. Ogniska stają się głowami, arabeska połączeniem dwu ciał. Dwie istoty podobne do siebie, bliźnięta, powstają na księżycu - z księżyca rodzą się Bliźnięta. Są sczepione z sobą i poruszają się powoli, jakby się zbudziły z wiekowego snu. Ich ruchy przypominają początkowo łagodne senne pieszczoty, później zmieniają cał­kowicie swój charakter: Bliźnięta usiłują oderwać się od siebie, 170

każde z nich toczy walkę ze swym grubym i obsesyjnym cieniem, tak jak dziecko walczy z wilgotnymi ciemnościami matczynego łona. Wreszcie odrywają się od siebie, wstają osobne i uszczęśliwione i kroczą dalej po omacku drogą braterskiej intymności. W jaju Ledy zapłodnionym przez Jowisza-Łabędzia zrodzili się Dioskurowie - Bliźnięta z Pańs­twa Słońca. Są związane ze sobą bardziej niż bracialudzcy, bo mają wspólną duszę. Bliźnięta ludzkie są wieloduszne. Bliźnięta niebieskie są jednoduszne. Stąd niesłychana zwartość ich ciała, które tylko w połowie przeniknięte jest pierwiastkiem duchowym, a przez to jest dwa razy mniej porowate, dwa razy cięższe i bardziej cielesne niż ciało bliźniąt ludzkich. Stąd też ich wieczna młodość, ich nadludzkie piękno. Zbudowane są ze szkła i metalu, z lśniących lakiero­wanych powierzchni o martwym blasku. Nie są bowiem ogniwami łańcucha biegnącego z pokolenia na pokolenie przez zmienne koleje historii. To Dioskurowie - istoty, które jak meteory spadły z nieb« i które pochodzą z pokolenia pionowe­go, stromego. Ich ojciec, Słońce, błogosławi je, jego płomień ogarnia je i obdarza wiecznością.

Mały obłoczek pojawia się na zachodzie i przepływa zasła­niając jajo Ledy. Piętaszek podnosi ku mnie nieprzytomną twarz i w niesamowitym tempie wypowiada kilka niezrozu­miałych zdań, po czym zapada znowu w sen, skulony lękliwie, z pięściami zaciśniętymi po obu stronach czarnej głowy. Wenus, Łabędź, Leda, Dioskurowie... Szukam po omacku siebie w tym gąszczu alegorii.

Rozdział XI

Piętaszek zajęty był właśnie zrywaniem kwiatów mirtu, z któ­rych zamierzał zrobić wodę kwiatową, gdy spostrzegł na wschodzie biały punkt na horyzoncie. Ześlizgując się z gałęzi na gałąź błyskawicznie zsunął się na ziemię i pędem pobiegł zawiadomić o tym Robinsona, który akurat kończył golić sobie brodę. Robinson, nawet jeśli ta nowina zrobiła na nim wrażenie, niczego po sobie nie pokazał.

- Wkrótce będziemy mieli gości - rzekł obojętnym tonem - tym bardziej więc muszę dokończyć toalety.

Piętaszek, podniecony w najwyższym stopniu, wdrapał się na szczyt góry. Wziął z sobą lunetę i skierował ją na statek widoczny już całkiem wyraźnie. Był to smukły szkuner o wy­sokich masztach. Miał postawione żagle i płynął z prędkością jakichś dwunastu, trzynastu węzłów w podmuchach siłnej południowo-wschodniej bryzy, która gnała go prosto na ba­gnisty brzeg Speranzy. Piętaszek pośpieszył przekazać wszyst­kie te szczegóły Robinsonowi, który wielkim szylkretowym grzebieniem zaprowadzał ład w swej złocistej grzywie. Po czym zaraz powrócił na swój punkt obserwacyjny. Kapitan najwyraźniej zorientował się, że przybicie do wyspy od tej strony jest niemożliwe, gdyż statek zmienił kurs. Bom omiótł pokład i statek płynął dalej prawym halsem. Potem zwinął część żagli i na małych żaglach sunął wzdłuż brzegu-

Piętaszek pobiegł uprzedzić Robinsona, że statek minął wydmy wschodniego wybrzeża i najprawdopodobniej rzuci kotwicę w Zatoce Ocalenia. Przede wszystkim należało się zorientować, pod jaką płynie banderą. Robinson i Piętaszek

podeszli do drzew rosnących na skraju plaży, po czym Robin* son wycelował lunetę w statek, który właśnie przybił do wyspy i zatrzymał się, dziobem do wiatru, o dwa kable od brzegu. W chwilę później rozległ się dźwięczny odgłos łańcucha kotwicznego zgrzytającego w kluzie.

Robinson nie znał tego typu statków - był to zapewne najnowszy typ - ale po banderze Union Jack wciągniętej na top bezanmasztu rozpoznał swoich rodaków. Zrobił wówczas kilka kroków po plaży, jak przystało władcy przyjmującemu na swej ziemi wizytę obcych przybyszów. Tymczasem szalupa wypełniona ludźmi kołysała się już na końcach bosaków. Po chwili dotknęła wody mieniącej się barwami tęczy i wiosła zaczęły uderzać o fale.

Robinson odczuł nagle ogromny ciężar tych paru chwil, jakie dzieliły go od momentu, kiedy człowiek z szalupy zaczepi swój bosak o kamienie. Jak umierający, nim wyzionie ducha, zobaczył w panoramie całe swoje życie na wyspie: „Uciecz­kę”, bagno, gorączkowe zagospodarowywanie Speranzy, ró­żową łąkę, przybycie Piętaszka, eksplozję, a przede wszystkim ten rozległy, niezmierzony szmat czasu, kiedy to w błogim spokoju dokonywała się w nim słoneczna metamorfoza.

W szalupie piętrzyły się puste beczki na pitną wodę. Z tyłu widać było stojącego mężczyznę w słomkowym kapeluszu, z czarną brodą, w wysokich butach i z bronią - był to z całą pewnością kapitan. On to będzie pierwszym przedstawicielem wspólnoty ludzkiej, który zarzuci na Robinsona sieć słów i gestów, aby go wprowadzić na powrót w wielki system. Oto za chwilę cały świat cierpliwie wypracowany i utkany przez samotnika doświadczy groźnej próby, gdy jego ręka ujmie dłoń wysłannika ludzkości.

Rozległ się chrobot, dziób łodzi uniósł się i znieruchomiał. Ludzie zeskoczyli w spienione fale i wzięli się do holowania szalupy poza zasięg nadchodzącego przypływu. Brodacz wy­ciągnął rękę do Robinsona.

- William Hunter z Blackpool, kapitan żaglowca „White- bird”.

- Jaki dziś mamy dzień? - spytał Robinson.

Zaskoczony tym pytaniem kapitan zwrócił się do mężczyz­ny idącego z tyłu, który był zapewne drugim oficerem.

- Jaki dziś mamy dzień, Józefie?

- Środa, 19 grudnia 1787 roku, sir - odrzekł tamten.

- środa, 19 grudnia 1787 roku - powtórzył kapitan., zwra­cając się do Robinsona.

Mózg Robinsona pracował na przyśpieszonych obrotach. Katastrofa „Virgin»” miała miejsce 30 września 1759 roku. Minęło więc dokładnie dwadzieścia osiem lat, dwa miesiące

i dziewiętnaście dni. Mimo tylu wydarzeń i mimo głębokiej ewolucji, jaka się w nim dokonała w czasie pobytu na wyspie, cyfra ta wydała się Robinsonowi fantastyczna. Nie miał jednak odwagi prosić drugiego oficera o powtórzenie tej daty, która w jego pojęciu umiejscowiona była w jakiejś odległej przy­szłości. Co więcej, postanowił ukryć przed przybyszami datę katastrofy „Virginii”, powodowany jakby wstydem i lękiem, źe mogą go wziąć za blagiera albo też potraktować jako osobliwość.

- Zostałem wyrzucony na ten brzeg, gdy płynąłem na żaglowcu „Virginia” dowodzonym przez kapitana Petera Van Deyssel z Vlissingen. Jestem jedynym rozbitkiem ocalałym z tej katastrofy. Niestety na skutek szoku wiele wspomnień zatarło mi się w pamięci, przede wszystkim nigdy nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy wydarzyła się katastrofa.

- W żadnym porcie nie słyszałem o takim statku, a tym bardziej o jego zaginięciu - zauważył Hunter. - Co prawda wojna z Ameryką zakłóciła wszystkie morskie połączenia.

Robinson nie wiedział wprawdzie» o jaką wojnę chodzi, ale zrozumiał, że musi zachować jak najdalej posuniętą ostroż­ność, jeśli chce ukryć swoją nieznajomość wydarzeń.

Piętaszek tymczasem pomógł marynarzom wyładować na ląd puste beczki i prowadził ich właśnie do najbliższego źródła. Robinson był zaskoczony wielką łatwością, z jaką Piętaszek nawiązał kontakt z tymi nie znanymi sobie ludźmi, podczas gdy on czuł taką obcość wobec kapitana Huntera. Było jasne, że Piętaszek garnie się do marynarzy w nadziei, że zabiorą go zaraz na pokład ,,Whitebirda”. Robinson też nie ukrywał przed sobą, że płonie ochotą, aby zwiedzić ten zgrabny żaglowiec, cudownie wysmukły, wprost stworzony do lotu po morskich falach, Natomiast owi Iud2ie, jak i świat, który ze sobą przywieźli, wszystko to budziło w nim nieprze­party wstręt, który usiłował w sobie tłumić. Nie umarł. Przez te lata samotności uporał się z własnym szaleństwem. Osiągnął równowagę - a może raczej ciąg stanów równowagi - kiedy to

najpierw on ze Speranzą, a potem Speranza, on i Piętaszek stworzyli układ trwały i w najwyższym stopniu szczęśliwy. Nacierpiał się, przeszedł śmiertelne załamania, ale teraz czuł się na siłach, z Piętaszkiem u boku, stawić czoło losowi i jak meteor rzucony w przestrzeń nie stawiającą oporu - kontynuo­wać w nieskończoność swój lot, nie zaznając nigdy zmęczenia ani spadku napięcia. Konfrontacja z innymi ludźmi okazała się dJań najwyższą próbą, która być może zapoczątkuje jakąś nową przemianę. Kto wie, gdyby Robinson powrócił do Anglii, może zdołałby nie tylko zachować w sobie słoneczną szczęśliwość, której dostąpił, lecz ustanowić jej panowanie w państwie ludzi? Tak jak Zaratustra, który najpierw długo wykuwał swą duszę w słońcu pustyni, a dopiero potem zanurzył się ponownie w brudne rojowisko ludzi, aby dzielić się z nimi swoją mądrością.

Tymczasem rozmowa z Hunterem nie kleiła się i w każdej chwili groziło, że zapadnie kłopotliwe milczenie. Robinson za­poznawał kapitana z bogactwami Speranzy, z jej zwierzyną

i świeżymi pokarmami zapobiegającymi szkorbutowi, takimi jak rzeżucha czy kurza noga. Marynarze wspinali się już na pokryte łuskowatą korą pnie palm i ścinali szablami ich czubki, słychać też było śmiechy tych, co uganiali się za kozami. Robinson myślał nie bez dumy, jakie by znosił męki, gdyby jego wyspa wydana została na pastwę tej prymitywnej

i chciwej zgrai w okresie, kiedy przypominała miasto-ogród. Albowiem widok tych rozwydrzonych bestii przyciągał wpra­wdzie jego uwagę, ale wcale nie z powodu idiotycznie niszczo­nych drzew czy też na oślep mordowanych zwierząt, lecz z powodu zachowania tych ludzi, jego bliźnich, tak znajomego i tak obcego zarazem. Tam gdzie niegdyś wznosiła się Kasa Speranzy, wysokie trawy z jedwabistym szelestem gięły się na wietrze. Jeden z majtków znalazł w tym miejscu, jedną po drugiej, dwie złote monety. Głośnym krzykiem zaalarmował swoich towarzyszy i po hałaśliwych naradach postanowili podpalić łąkę dla ułatwienia sobie poszukiwań. Robinsonowi zaledwie przemknęła myśl, że to w końcu jego złoto i że zwierzęta zostaną pozbawione jedynego pastwiska na wyspie, które w porze deszczowej nie zmienia się w bagno. Tak go fascynowały kłótnie towarzyszące każdemu nowemu odkryciu, źe z roztargnieniem przysłuchiwał się słowom kapi­tana, który opowiadał, jak to wiózł transport żołnierzy francu­

skich wysłanych na pomoc powstańcom amerykańskim. Dru­gi oficer ze swojej strony starał się go wtajemniczyć w lukra­tywny proceder handJu afrykańskimi niewolnikami, których można wymieniać na bawełnę, cukier, kawę oraz indygo, niezwykle atrakcyjne towary, a te z kolei można korzystnie sprzedać po drodze w europejskich portach. Obaj mężczyźni tak bardzo byli pochłonięci swoimi sprawami, że żadnemu z nich nie przyszło do głowy zapytać Robinsona o przygody, jakie go spotkały od chwili katastrofy „Virgimi”. Nawet obecność Piętaszka nie wzbudziła w nich najmniejszego zdzi­wienia. Robinson zdawał sobie sprawę, że kiedyś był do nich podobny, że powodowały nim te same motywy: chciwość, pycha, przemoc, że jeszcze jakąś cząstką siebie do nich przynależy. Lecz jednocześnie przyglądał im się z chłodnym zainteresowaniem, tak jak entomolog pochyla się nad zbioro­wiskiem owadów, pszczół lub mrówek albo nad niepokojącym kłębowiskiem stonóg, które zaskoczył podnosząc kamień.

Każdy z tych ludzi był światem możliwym, dość spójnym, o własnych wartościach, ośrodkach przyciągania

i odpychania, ze swoim punktem ciężkości. Różnili się między sobą, lecz ich poszczególne światy miały teraz jeden punkt wspólny: jakiś obraz Speranzy - jakżeż powierzchowny i upro­szczony! Kręcili się teraz wokół niego, a gdzieś na marginesie znajdowali się rozbitek nazwiskiem Robinson i jego sługa Metys. Obraz ten tkwił wprawdzie w centrum ich świadomoś­ci, lecz był nacechowany prowizorycznością i krótkotrwałoś- cią i skazany na rychły powrót do nicości, zktórej go wydobyło przypadkowe zboczenie z kursu „Whitebirda”. I każdy z tych możliwych światów podawał się naiwnie za coś rzeczywistego! Tym właśnie jest drugi człowiek: możliwością, która upiera się uchodzić za rzeczywistość. Całe jego wychowanie wpoiło mu, że jest czymś okrutnym i egoistycznym odrzucać to wymaga­nie, lecz zapomniał o tym podczas długich lat samotności

i zastanawiał się teraz, czy uda mu się to kiedykolwiek odrobić. Poza tym dążenie każdego z tych światów możli­wych do istnienia nakładało mu się na ukryty w każdym z nich obraz Speranzy skazane j na zagładę i zdawało mu się, że przyznając tym ludziom godność, której się domagali, skazy­wałby tym samym Speranzę na unicestwienie.

Szalupa przybiła już raz do burty „Whitebirda” przewożąc na statek ładunek owoców, warzyw, zwierzyny oraz szamoczą­

cych się związanych koźląt i ludzie czekali na rozkaz kapitana, aby odbyć następną turę.

- Będę zaszczycony, jeśli zasiądzie pan ze mną do stołu zwrócił się Hunter do Robinsona i nie cackając odpowiedzi rozkazał swoim ludziom, aby zawieźli na statek słodką wodę, a następnie wrócili, aby zabrać go na pokład wraz z gościem, potem, już bez skiępowania, jakie zdradzał od zejścia oa ląd, zaczął nie bez goryczy opowiadać o życiu, jakie wiódł od czterech lat.

Jako młody oficer Royal Navy rzuci! się w wir wojny

o niepodległość z całą młodzieńczą zaciekłością. Należał do jednostki dowodzonej przez admirała Howe'a i wyróżnił się w bitwie o Brooklyn i w czasie zdobywania Nowego Jorku. Zupełnie nie był przygotowany na klęski, które nastąpiły po tej tryumfalnej kampanii.

- Wychowuje się młodych oficerów w przeświadczeniu, że czekają ich tylko upajające zwycięstwa - powiedział. - Rozsąd­niej byłoby wpajać w nich przekonanie, że najpierw zostaną pokonani, i uczyć ich nieskończenie trudniejszej sztuki pod­noszenia się z porażki i kontynuowania walki z jeszcze wię­kszym zapałem. Cofać się nie zaprzestając walki, skupiać oa nowo uciekinierów, reperować na pełnym morzu okręt na wpół zniszczony przez artylerię wroga i powracać do walki - oto najtrudniejsze zadanie, a tymczasem uważa się za coś wstydliwego przygotowywać doń naszych młodych oficerów. A przecież, jak uczy historia, najświetniejsze zwycięstwa zrodziły się z przezwyciężonych klęsk i pierwszy lepszy stajenny wie, że koń, który prowadzi gonitwę, daje się zawsze wyprzedzić przed metą.

Klęski u wybrzeży Dominiki i St. Lucia, potem utrata To­bago zaskoczyły Huntera i wzbudziły w nim zajadłą nienawiść do Francuzów. Kapitulacja Saratogi, potem upadek York- town, po którym nastąpiło tchórzliwe porzucenie przez me­tropolię najpiękniejszego kwiatu korony angielskiej, złamały w Hunterze umiłowanie honoru nadające do tej pory sens jego życiu. Wkrótce po traktacie wersalskim, który przypie­czętował niechlubną dymisję Anglii, zrzucił mundur korpu­su oficerów królewskich i wstąpił do marynarki handlowej.

Miał jednak duszę marynarza i nie mógł się przystosować do wymagań tego zawodu, który wyobrażał sobie jako zawód wolnego człowieka. Ukrywać przed armatorami pogardę, jaką

miał dla tych chciwych, tchórzliwych szczurów lądowych, targować się o cenę wynajęcia statku, podpisywać cedułę wodną, wystawiać rachunki, znosić kontrole celne, zamknąć całe życie w worki, bele, beczki - to nie dla niego. Ponadto przysiągł sobie, źe jego stopa nigdy już nie stanie na angielskiej ziemi, a taką samą nienawiść żywił do Stanów Zjednoczonych

i Francji. Jego środki utrzymania były już na wyczerpaniu, kiedy uśmiechnęło się doń szczęście - a zdarzyło mu się to, jak twierdził, po raz pierwszy w życiu - mianowicie powierzono mu dowództwo „Whitebirda”, który wobec niewielkich roz­miarów swojej ładowni i dzięki znakomitemu ożaglowaniu nadawał się do przewożenia niedużych ładunków, takich jak herbata, korzenie, metale i kamienie szlachetne oraz opium. Handel tymi towarami niósł ryzyko i otoczony był tajemnicą, co odpowiadało awanturniczej i romantycznej naturze Hunte­ra. Z całą pewnością jeszcze bardziej by mu odpowiadał handel żywym towarem lub korsarstwo, jednakże wojskowe wycho­wanie wpoiło mu instynktowny wstręt do tego typu proce­deru.

* * *

Gdy Robinson zeskoczył na pokład „Whitebirda”, powitał go tam rozpromieniony Piętaszek, który zabrał się szalupą poprzednim razem. Araukanin został już uznany za swego przez załogę i wydawało się, że zna statek od urodzenia. Robinson miał okazję zaobserwować u ludzi prymitywnych, źe zachwycają ich tylko te przedmioty, które powstały dzięki ludzkiej zręczności i znajdują się, jeśli tak można powiedzieć, na tym samym szczeblu co oni: noże, ubrania, ewentualnie pirogi. Natomiast powyżej tego poziomu wszystko im się wymyka i nie potrafią się zachwycać pałacem czy statkiem, uważając je zapewne za dzieło natury nie różniące się specjal­nie od groty czy lodowca. Zupełnie inaczej było z Piętaszkiem, który z miejsca pojmował przeznaczenie wszystkiego, co ujrzałna pokładzie. Robinson przypisywał to nawet początko­wo własnemu wpływowi. Kiedy jednak zobaczył, jak Pięta­szek zwiesza się na wantach, wspina na bezanmaszt i chodzi po rejach, balansując na wysokości pięćdziesięciu stóp nad fala­mi, zaśmiewając się przy tym ze szczęścia, przypomniał sobie powietrzne atrybuty, jakimi kolejno otaczał się Piętaszek - 178

strzała, latawiec, harfa Eola-i zrozumiał, te ten wielki smukły żaglowiec, tak zuchwale omasztowany, stanowi tryumfalne uwieńczenie, apoteozę tego podboju powietrza. Trochę się zasmucił z tego powodu, tym bardziej, że czuł w sobie narastający sprzeciw wobec tego świata, w który go wciągano, jak mu się wydawało, wbrew jego woli.

Jego niechęć wzmogła się jeszcze bardziej, kiedy dostrzegł przywiązaną u stóp jednego z masztów małą postać ludzką, półnagą i zgiętą we dwoje. Chłopak mógł mieć ze dwanaście lat, był chudy jak kot obdarty ze skóry. Nie widać było jego twarzy, natomiast włosy tworzyły bujną czerwoną czuprynę, przy której jeszcze wądejsze wydawały się chude ramiona, łopatki wystające jak skrzydła aniołka, plecy pokryte piegami

i naznaczone krwawymi pręgami. Robinson na ten widok zwolnił kroku.

- To Jaan, nasz majtek - rzekł kapitan, po czym zwrócił się do drugiego oficera. - Co znowu zbroił?

Z okienka kantyny wynurzyła się czerwona morda w kucha­rskim czepku, jak diabełek wyskakujący z pudełka.

- Nie mam z niego żadnego pożytku! Dziś rano zepsuł mi pasztet z kury, bo przez roztargnienie posolił go trzy razy. Dostał za to dwanaście dyscyplin. A dostanie jeszcze więcej, jeśli się nie poprawi.

I głowa zniknęła równie nagle, jak się pokazała.

- Odwiąż go - powiedział kapitan do drugiego oficera - przyda nam się na wachcie.

Robinson zasiadł do stołu razem z kapitanem i drugim oficerem. Stracił z oczu Piętaszka, który pożywiał się zapewne wraz z załogą. Nie musiał się wysilać na podtrzymywanie rozmowy. Jego gospodarze najwidoczniej uznali, że nie ma nic ciekawego do powiedzenia ani o sobie, ani o Piętaszku, natomiast wiele może się dowiedzieć od nich. Robinson chętnie przystał na taki układ, który pozwalał mu obserwować

i rozmyślać do woli. W jakimś sensie zresztą było prawdą, że musiał się wszystkiego dowiedzieć, czy może raczej wszystko wchłonąć, strawić, lecz to, co słyszał, było równie ciężkie

i niestrawne jak pasztety i mięsa w sosach, które pojawiały się kolejno na jego talerzu, i zaczął się obawiać, że wyrzyga nagle cały ten świat wraz z jego obyczajami, które powoli odkrywał.

Najbardziej jednak raziła go nie brutalność, nienawiść

i chciwość, którą z naiwnym spokojem popisywali się przed

nim ci cywilizowani, kierujący się honorem mężczyźni. W końcu be2 trudu można było sobie wyobrazić - a z całą pewnością i znaleźć - innych ludzi, łagodnych, życzliwych j szczodrych. Dla Robinsona do tkwiło dużo głębie). Widział je w nieuniknionej względności celów, do jakich wszyscy gorączkowo dążyli. Wszyscy bowiem mieli na celu jakiś łup, jakieś bogactwo, jakieś zadowolenie, ale dlaczego właśnie ten łup, to bogactwo, to zadowolenie? Na pewno żaden z nich nie potrafiłby na to odpowiedzieć. Robinson bez przerwy wyobra­żał sobie dialog, który musiałby się skończyć zwaśnieniem go z jednym z tych ludzi, na przykład z kapitanem. Pyta go: „Po co żyjesz?” Hunter nie wie oczywiście, co odpowiedzieć,

i jedynym wyjściem dla niego jest skierować to samo pytanie do samotnika. Wtedy Robinson lewą ręką wskazuje Speranzę, natomiast prawą wznosi ku słońcu. Po chwili osłupienia kapitan naturalnie wybucha śmiechem - jest to śmiech głupo­ty w obliczu mądrości, bo jakże może pojąć, że Wielka Gwiazda jest czymś więcej niż ogromnym płomieniem, że jest w niej duch, że ma moc nasycać wiecznością istoty, które potrafią się przed nim otworzyć?

Do stołu podawał majtek Jaan, ledwie widoczny spod ogromnego białego fartucha. Jego koścista twarzyczka, jakby usiana otrębami, wydawała się jeszcze drobniejsza pod gęstwą płowych włosów i Robinson na próżno starał się złowić jego spojrzenie, a oczy chłopca były tak jasne, że wydawało się, jakby przez jego głowę prześwitywało niebo. On również zdawał się nie zauważać wcale rozbitka, ogarnięty panicznym strachem przed popełnieniem jakiegoś błędu. Kapitan od czasu do czasu rzucał śpiesznie parę zdań, w których przebijał hamowany gniew, po czym znów pogrążał się w milczeniu, które wydawało się wrogie lub pogardliwe. Robinsonowi przychodziło na myśl oblężone wojsko, które przez długi czas nie reaguje na ataki wroga, po czym decyduje się wreszcie wyjść z twierdzy i po zadaniu mu poważnych strat znów zamyka się w swej fortecy. Te chwile milcrenia wypełnione były gadaniną drugiego oficera, Józefa, którego zajmowało tylko życie praktyczne i postępy w nawigacji, a dla swego zwierzchnika najwyraźniej żywił głęboki podziw, który wzma­gało całkowite wzajemne niezrozumienie. Po obiedzie zapro­wadził Robinsona na mostek kapitański, podczas gdy kapitan wycofał się do swojej kajuty. Chciał mu zaprezentować nowo

wynaleziony przyrząd do nawigacji, sekstant, dzięki któremu w oparciu o system dwukrotnego odbicia można było mierzyć wysokość słońca nad horyzontem z nieporównanie większą dokładnością niż przy pomocy tradycyjnego kwadranta. Śle­dząc z pełnym zachwytu zainteresowaniem pokaz Józefa

i dotykając z przyjemnością pięknego przedmiotu z miedzi, mahoniu i kości słoniowej, wyjętego z futerału, Robinson podziwiał żywy umysł tego człowieka, tak bardzo skądinąd ograniczonego. Przekonywał się, że inteligencja i głupota mogą się mieścić w jednej głowie bynajmniej na siebie nie oddziałując, tak jak woda i oliwa stykają się ze sobą, a mimo to się ze sobą nie łączą. Opowiadając o celownicy, kątomie­rzu, lunetce i lusterkach Józef błyszczał inteligencją.

A przed chwilą ten sam człowiek wyjaśniał, wskazując na Jaana, że chłopiec nie ma prawa się skarżyć, iż jest tresowany pejczem, skoro jego matka była portową prostytutką.

* * *

Słońce chyliło się ku zachodowi. O tej porze, zanim zaczną się wydłużać cienie, a eukaliptusy na plaży zaczną szemrać w podmuchu morskiej bryzy, Robinson zwykł był wystawiać się na działanie promieni słonecznych, aby się nasycić ich gorącą energią. Na zaproszenie Józefa wyciągnął się na dachu rufówki i długo wpatrywał się w wierzchołek beżanmasztu wypisujący niewidoczne znaki na błękitnym niebie, na które zabłąkał się cienki sierp księżyca z przezroczystej porcelany. Gdy odwracał nieco głowę, widział Speranzę, linię żółtego piasku tuż nad falami, grzywę zieleni i skalne rumowisko. Wtedy właśnie zdał sobie sprawę, że decyzja dojrzała już w nim nieodwołalnie: pozwoli odpłynąć „Whitebirdowi”, a sam zostanie na wyspie razem z Piętaszkiem. Do tej decyzji przyczynił się nie tylko dystans dzielący go od ludzi ze statku, ale bardziej jeszcze paniczny strach przed tym degradującym, śmiertelnym wirem czasu, jaki powstawał wokół nich, w jakim oni żyli. 19 grudnia 1787 roku. Dwadzieścia osiem lat, dwa miesiące i dziewiętnaście dni. Ta niepodważalna cyfra wciąż na nowo wprawiała go w osłupienie. A więc gdyby się nie rozbił na skałach Speranzy, miałby już prawie pięćdziesiąt lat. Miałby siwe włosy, stawy by mu trzaskały. Jego dzieci byłyby

starsze niż on, kiedy je opuszczał. Może nawet byłby już dziadkiem. Jednak stało się zupełnie inaczej. O dwa kable od tego statku pełnego niezdrowych wyziewów spoczywała Spe- ranza, niczym świetliste zaprzeczenie całej tej ponurej degra­dacji . W rzeczywistości był dzisiaj młodszy od tamtego poboż­nego, skąpego młodzieńca, który wstępował na pokład „Vir- gmii”. Nie był młody młodością biologiczną, podlegającą rozkładowi i noszącą w sobie zarodek starości. Był młody młodością skalną, boską, słoneczną. Każdy ranek był dla niego pierwszym, absolutnym początkiem historii świata. Pod słońcem-hogiem Speranza tętniła wiecznym czasem teraźniej­szym, bez przeszłości i bez przyszłości. Nie ma zamiaru porzucać tej wiecznie trwającej chwili, balansującej na ostrzu paroksyzmu doskonałości, aby runąć w świat zużycia, kurzu

i ruin!

Gdy oznajmił o swej decyzji pozostania na wyspie, tylko Józef okazał zdziwienie. Hunter uśmiechnął się lodowato. W gruncie rzeczy był może nawet zadowolony, że nie musi zabierać dwóch dodatkowych pasażerów na swój skromny koniec końców statek, na którym ilość miejsca była rygorysty­cznie ograniczona. Łaskawie uznał wszystko, co w ciągu całego dnia zostało załadowane na statek, za owoc hojności Robinsona, władcy wyspy. W zamian ofiarował mu małą jolkę, która zawieszona była na rufie obok dwóch regulamino­wych szalup ratunkowych. Była to lekka, stabilna łódź, nadająca się idealnie dla jednej czy dwóch osób na piękną, a nawet przeciętną pogodę, i mogła doskonale zastąpić starą pirogę Piętaszka. W tej to łodzi Robinson i jego towarzysz powrócili na wyspę, kiedy zapadał zmierzch.

■ Radość, jakiej doznał Robinson wchodząc znów w posiada­nie tej ziemi, którą miał już za straconą na zawsze, intensyw­nością dorównywała purpurze zachodzącego słońca. Odczuł ogromną ulgę, to prawda, ale zarazem było coś posępnego w otaczającym go spokoju. Czuł się zraniony, a przede wszystkim postarzały, tak jakby wizyta „Whitebirda” położy- ła kres długiej szczęśliwej młodości. Lecz mniejsza o to!

0 pierwszym brzasku angielski statek podniesie kotwicę

1 wyruszy dalej w swój obłędny rejs, niesiony fantazją swego posępnego kapitana. Wody Zatoki Ocalenia zamkną się nad śladem jedynego statku, jaki się zbliżył do brzegów Speranzy w ciągu dwudziestu ośmiu łat. Robinson dał kapitanowi do

zrozumienia, że nie życzy sobie, aby istnienie wyspy i jej położenie zostało przez załogę „Whitebirda” ujawnione. Ży­czenie to zbyt było zgodne z charakterem tajemniczego Hun­tera, aby miał go nie uszanować. W ten sposób więc na zawsze zamknie się nawias, który na dwadzieścia cztery godziny wprowadził zamęt i rozprzężenie w pogodną wieczność Dio- skurów.

Rozdział XII

Był jeszcze blady świt, gdy Robinson zszedł z araukarii. Przywykł sypiać do ostatnich minut poprzedzających wschód słońca, aby skrócić sobie ten martwy czas, najbardziej upośle­dzony z całego dnia, jako że najodleglejszy od zachodu. Tej nocy potrawy mięsne, do których nie był przyzwyczajony, wino oraz głucha trwoga sprawiły, że sen miał gorączkowy, przerywany nagłymi przebudzeniami, po których następowa­ły chwile jałowej bezsenności. Leżał tak spowity w ciemności, bezbronny, wydany na łup uporczywych i męczących myśli. Zerwał się więc pośpiesznie, aby strząsnąć z siebie te majaki.

Przeszedł się kawałek po plaży. Tak jak się spodziewał, „Whitebird” zniknął. Woda pod bezbarwnym niebem była szara. Obfita rosa spoczywała na roślinach, które uginały się, zapłakane, w bladym świede bez blasku i bez cienia, o jasności rozdzierającej serce. Ptaki zachowywały lodowate milczenie. Robinson czuł, źe rozwiera się w nim otchłań rozpaczy, jakaś czarna głęboka studnia, z której - niczym zabójcze opary - dobywają się mdłości wypełniając mu usta śliną gorzką jak żółć. Na brzegu fala wyciągała się leniwie, bawiła się przez chwilę martwym krabem i cofała rozczarowana. Za kilkanaś* cie minut, najpóźniej za godzinę wzejdzie słońce i znów napełni życiem i radością wszystkie rzeczy i jego samego. Trzeba tylko wytrzymać do tej chwili, opierając się pokusie zbudzenia Piętaszka.

Nie ulegało wątpliwości, że subtelna równowaga trójkąta Robinson-Piętaszek-Speranza została poważnie zachwiana przez wizytę „Whitebirda”. Speranza została pokryta rzucają­

cymi się w oczy ranami, które w sumie były jednak dość powierzchowne i powinny zniknąć w ciągu paru miesięcy. Ale jak wiele czasu będzie musiało upłynąć, zanim Piętaszek zapomni o tym przepięknym wierzchowcu mórz, który z ta­kim wdziękiem skłaniał się w najlżejszych podmuchach wia­tru? Robinson wyrzucał sobie teraz, źe podjął decyzję o pozo­staniu na wyspie bez porozumienia z towarzyszem. Podzieli się z nim zaraz ponurymi szczegółami, jakich dowiedział się od Józefa o handlu niewolnikami i ich losie w dawnych kolo­niach w Ameryce. W ten sposób złagodzi może jego ewentual­ny żal.

Rozmyślając o Piętaszku mimowolnie zbliżył się do hamaka zawieszonego między dwoma drzewami pieprzowymi, w któ­rym Metys spędzał noc i sporą część dnia. Oczywiście nie miał zamiaru go budzić, chciał tylko popatrzyć, jak śpi, i znaleźć pociechę w jego spokojnej, niewinnej obecności.

Hamak był pusty. Najdziwniejsze było to, że zniknęły drobne przedmioty, którymi Piętaszek umilał sobie sjesty: lusterka, dmuchawki, fujarki, pióra itd. Robinsona ogarnęła nagła trwoga, jakby go kto zdzielił pięścią. Pognał na plażę: jolka i piroga stały na swoim miejscu, wyciągnięte na piasek. Gdyby Piętaszek chciał się dostać na pokład „Whitebirda”, musiałby wziąć jedną z łodzi, a potem zostawić ją na morzu albo wciągnąć na statek. Było rzeczą mało prawdopodobną, aby się odważył przebyć wpław taką odległość.

Robinson zaczął biegać po całej wyspie wykrzykując imię swego towarzysza. Od Zatoki Ocalenia po wydmy na wschod­nim brzegu, od groty aż do różowej łąki, od lasu na zachodnim brzegu do lagun na wschodnim - biegał, potykając się i krzy­cząc z rozpaczą, przekonany w głębi duszy, że poszukiwania są daremne. Nie rozumiał, jak Piętaszek mógł go zdradzić, ale było rzeczą oczywistą, że jest sam na wyspie, sam jakw pierw­szych dniach. Do reszty się załamał, gdy te desperackie poszukiwania zawiodły go do miejsc nie odwiedzanych już od lat, z którymi wiązało się tyle wspomnień. Czuł, jak spod palców lecą mu czerwone wióry z kadłuba „Ucieczki”, jak stopy ślizgają się w ciepłym błocie bajora. W lesie znalazł stwardniały pergamin Biblii; wszystkie strony spłonęły poza fragmentem Trzeciej Księgi Królewskiej, który przeczytał, zamroczony z osłabienia.

Z biegiem czasu król Dawid zestarzał się i posunął w latach. Wskutek tego nie było mu ciepło, choć okrywano go kołdrami. Wówczas powiedzieli mu jego słudzy: „Trzeba, aby wyszukano królowi panu młodą dziewicę, a ona będzie przy królu czuwać, aby być dla niego pielęgniarką, I będzie spała na twym łonie, a przez to ogrzewała króla pana.”

Robinson poczuł, że te dwadzieścia osiem lat, nie istniejące jeszcze wczoraj, zwaliło mu się na barki. „Whitebird” przy­wiózł je z sobą jak zarazki śmiertelnej choroby - i oto Robinson nagle stał się starym człowiekiem. Zrozumiał też, że dla starca nie ma gorszego przekleństwa nad samotność: „I będzie spała na twym łonie, a przez to ogrzewała króla pana.” W istocie drżał z zimna od porannej rosy, ale jego już nikt nigdy nie ogrzeje. Dotknął ostatniej relikwii: była to obroża Tenna zżarta przez pleśń. Wszystkie minione lata, zatarte, zdawało­by się, raz na zawsze, powracały teraz w tych żałosnych szczątkach rozdzierających serce. Oparł czoło o pień cyprysu. Twarz mu się skurczyła, ale starcy nie płaczą. Poczuł, że ściska mu się żołądek, i zwymiotował na ziemię cuchnące winem resztki, cały ten haniebny posiłek spożyty w towarzystwie Huntera i Józefa. Gdy podniósł głowę, ujrzał o kilkanaście metrów dalej wpatrzony w siebie areopag sępów, które śledzi­ły go swymi różowymi oczkami. A więc oto i one przybyły na to spotkanie z przeszłością!

Czy wszystko trzeba będzie rozpoczynać od nowa, uprawy, hodowlę, wnoszenie zabudowań, w oczekiwaniu na przybycie nowego Araukanina, który zmiecie to wszystko jednym pod­muchem płomienia i zmusi go w ten sposób do wzniesienia się na wyższy szczebel? Co za ironia losu! W rzeczywistości pozostał mu już tylko wybór między czasem a wiecznością. Wieczny powrót, nieślubne dziecko czasu i wieczności, to szaleństwo. Miał przed sobą już tylko jedno wybawienie: odnaleźć drogę do owej otchłani istniejącej poza czasem

i zamieszkanej przez niewiniątka, do której wznosił się kolej­nymi etapami i skąd strąciła go wizyta „Whitebirda”. Ale jakże odzyska ten stan łaski zdobywany tak długo i mozolnie, skoro jest stary i pozbawiony sił? A może osiągnie go po prostu umierając? Czyż śmierć na tej wyspie, której spokoju nikt zapewne nie zakłóci przez całe dziesiątki lat, nie jest dla niego teraz jedyną odpowiednią formą wieczności? Trzeba tylko zmylić czujność ścierwojadów, uprzedzonych w zagadkowy

sposób i gotowych wypełnić swą pogrzebową powinność. Jego biały szkielet będzie spoczywać pod skałami Speranzy jak wiązka chrustu i nikt nie powinien mieć do niego dostępu. W ten sposób zamknie się niezwykła i nikomu nie znana historia wielkiego samotnika ze Speranzy.

Ruszył powoli w stronę skalnego rumowiska, które wznosi­ło się tam, gdzie dawniej była grota. Był pewien, że uda mu się prześliznąć między skalnymi blokami i zejść dostatecznie głęboko, aby znaleźć kryjówkę przed ptakami. Być może nawet za cenę mrówczej cierpliwości dotrze aż do niszy. Gdy przybierze tam postawę płodu i zamknie oczy, życie opuści go natychmiast, tak beznadziejnie był wyczerpany i tak bezden­nie smutny.

Rzeczywiście znalazł przejście, jedyne jakie istniało, tak wąskie, że kot z trudem by się przez nie przecisnął, ale czuł się tak pomniejszony, skulony, że był pewien, że się przedosta- nie. Badał właśnie wzrokiem ciemności i próbował ocenić głębokość szczeliny, kiedy wydało mu się, że coś się w niej porusza. W środku potoczył się kamień i jakieś ciało przesłoni­ło ciasną, czarną przestrzeń. Kilkoma szarpnięciami wydoby­ło się z wąskiego otworu i oto przed Robinsonem stanęło dziecko. Prawą ręką zgiętą w łokciu przesłaniało sobie twarz, ochraniając się przed światłem aJbo przed uderzeniem. Robin­son cofnął się oszołomiony.

- Kim jesteś? Co tu robisz? - zapytał.

- Jestem majtek z „Whitebirda” - odrzekł chłopiec. - Chciałem uciec z tego statku, czułem się na nim nieszczęśliwy. Wczoraj, kiedy podawałem w jadalni, popatrzył pan na mnie z dobrocią. Kiedy więc usłyszałem, że pan nie odjeżdża, postanowiłem ukryć się na wyspie i zostać z panem. Dziś w nocy wymknąłem się na pokład i już miałem skakać do wody, żeby spróbować dopłynąć do plaży, gdy zobaczyłem, że jakiś człowiek przybija do statku pirogą. Był to pański służący, Metys. Odepchnął pirogę nogą i wszedł do kajuty drugiego oficera, który chyba na niego czekał. Zrozumiałem, że już zostanie na statku. Dopłynąłem więc do pirogi i wśliznąłem się do niej. Potem dowiosłowałem do samej plaży i ukryłem się w skałach. Teraz „Whitebird” odpłynął beze mnie - stwier­dził na koniec z nutą triumfu w głosie.

- Chodź ze mną - powiedział Robinson.

Wziął chłopca za rękę i omijając głazy zaczął się wspinać po

zboczu wiodącym na szczyt skalnego ułomka górującego nad rumowiskiem. W połowie drogi przystanął i spojrzał mu w twarz. Zielone oczy i białe rzęsy albinosa podniosły się ku niemu i rozjaśniły bladym uśmiechem. Robinson rozwarł swoją dłoń, w którą wtulona była dłoń dziecka. Spojrzał na nią

i serce mu się ścisnęło, taka była drobna, taka wątła, a już zniszczona od pracy na statku.

- Coś ci pokażę - powiedział, aby pokonać wzruszenie, choć sam jeszcze dobrze nie wiedział, co ma na myśli.

★ * ★

Wyspa rozciągająca się u ich stóp tonęła częściowo we mgle, ale od wschodu niebo zaczynało się już jarzyć. Jolka i piroga wciągnięte na piasek zaczęły się poruszać, każda własnym rytmem, posłuszne przypływowi. Na północy biały punkcik umykał w stronę horyzontu. Robinson wyciągnął rękę w tam­tym kierunku.

- Przypatrz się dobrze - powiedział. - Może już nigdy tego nie zobaczysz: statek na morzu u brzegów Speranzy.

Punkcik znikał powoli, wreszcie wchłonęła go dal. W tym samym momencie słońce wystrzeliło pierwsze promienie. Zagrał świerszcz. Mewa zatoczyła krąg w powietrzu i spadła na zwierciadło wody. Odbiła się od powierzchni i silnie uderzając skrzydłami wzniosła się do góry, ze srebrzystą rybą sterczącą w poprzek dzioba. W ciągu jednej chwili niebo zrobiło się bladoniebieskie. Kwiaty, pochylające na zachód swoje za­mknięte kielichy, zakołysały się na łodygach rozwierając płatki od strony wschodzącego słońca. Ptaki i owady napełniły przestrzeń jednogłośnym koncertem. Robinson zapomniał o dziecku. Wyprostowany chłonął słoneczną ekstazę z bolesną niemal radością. Promieniowanie, które go ogarnęło, zmyło zeń śmiertelne nieczystości minionego dnia i nocy. Przenikał go ognisty miecz rozświetlając całą jego istotę. Speranza wyłaniała się z mgieł, dziewicza i nietknięta. Cala ta długa agonia, ten czarny koszmar w rzeczywistości nigdy nie miały miejsca. Wieczność, biorąc go ponownie w posiadanie, zacie­rała ten niepotrzebny i śmieszny odcinek czasu. Głęboki wdech napełnił go uczuciem całkowitego zaspokojenia. Wy­piął pierś jak mosiężny pancerz. Nogi stały twardo na skale, potężne i niewzruszone jak kolumny. Płowe światło odziewało

go w niezniszczalną zbroję młodości i rzeźbiło na jego twarzy miedzianą maskę o niepowtarzalnej regularności, w której skrzyły się diamentowe oczy. Wreszcie przy akompaniamen­cie cymbałów i zgiełku trąb bóg-gwiazda ukazał w pełnym blasku koronę swych czerwonych włosów. Nad głową dziecka zapłonęły metaliczne odblaski.

- Jak się nazywasz? - zapytał Robinson.

- Nazywam się Jaan Netjapaev. Urodziłem się w Estonii - dodał, jakby chcąc w ten sposób usprawiedliwić trudne brzmienie swego nazwiska.

- Odtąd - powiedział do niego Robinson - będziesz się nazywał Czwartek. To dzień Jowisza, boga nieba. To również niedziela dzieci.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tournier Michel ZŁOTA KROPLA KIK
Tournie Michel KACPER, MELCHIOR I BALTAZAR
Tournier Michel PARKING KONWALIA I INNE OPOWIADANIA min MARNY KONIEC ROBINSONA CRUZOE
Zwolenkiewicz Karolina W otchłani śmierci, czyli jak poradzić sobie po stracie dziecka (fragmenty)
Przeciwutleniacze czyli E
CZYTANIE GLOBALNE, CZYLI „SOJUSZ METOD
jak przyrzadzac i spozywac potrawy czyli o energetyce pozywienia eioba
Męskie pośladki czyli
`C) Karta tytulowa czyli jak powinno wygladac spra
cud mniemany, czyli krakowiaki i górale w bogusławski ZSSQNTR22DFIX2LPTY4OJ5XS2ZQSNGP7PBNOQZA
24 [dzień 15] Cukierek, albo do kąta, czyli modlitwa Perfekcjonisty
III filar czyli o czym warto wiedziec oszczedzajac tcm75 28875

więcej podobnych podstron