Tournier Michel ZŁOTA KROPLA KIK


MICHEL TOURNIER

ZŁOTA

KROPLA


Parę celnie rzuconych kamieni przygnało do zwartej i posłusznej masy owiec łomy szwadron kóz, zawsze gotowych rozproszyć się pośród piargów. (idrys)pędził swoje stadko ku poczerwieniałej linii wydmodalej niż wczoraj i przedwczoraj. W ubiegłym tygodniu towarzyszyli mu(Baba i Mabruk — zapewnił to sobie w zamian za obietnicę rewanżu — i dni mijały mli rozko­sznie. Ale teraz obaj jego koledzy musieli zostać w ogrodzie ojca i pomagać mu czyścić z piasku nawadniające strumyki. Idrys miał piętnaście lat i w tym wieku trudno już było mu się przyznać, że to lęk przed samotnością gna go jak na skrzydłach i nie pozwala wyciągnąć się w cieniu dzikiej mącznicy, gdzie wraz ze swoimi towarzyszami spędzał spokojnie długie godziny. Wie­dział, że pustynne wiatry nie są złośliwymi duchami, które porywają nieos­trożne i nieposłuszne dzieci, jak to — pewno zgodnie z ustną tradycją sięgającą czasów, kiedy koczownicy napadali na ludność osiadłą w oazach

opowiadała mu babka. Jednakże ta legenda pozostawiła jakiś ślad w jego sercu i wszystko dokoła — zwodnicze migotanie pierwszych promieni słońca na słonym jeziorze Al Ksob, szaleńcza ucieczka dużego warana spłoszonego z piaskowego legowiska jego bosymi stopami, nieporadny lot sowy zagubio­nej w świetle poranka — podsycało w nim dojmującą potrzebę ludzkiej obecności.

Gnając swoje stado na wschód miał zamiar odszukać-Jbrahima ben Lar- 'Kego?jednego z pasterzy należących do półkoczowniczych plemion Szaam- BaTktóre obozowały wzdłuż ergu Ar-Rawi i zajmowały się wypasem wielbłą­dów z oazy w zamian za całość udoju i połowę przychówku.

Idrys wiedział, że nie znajdzie przyjaciela w jego obozowisku, niskich, czarnych namiotach rozstawionych w rejonie Ogla Meluan, okolicy bogatej w studnie, w większości zasypane co prawda, ale nadające się jeszcze do użytku. Istotnie, zwierzęta wypasano w promieniu mniej więcej dwudziestu kilometrów i nad każdym stadem liczącym dwanaście dorosłych wielbłądów

i tyleż młodych czuwał jeden chłopak, mający do dyspozycji własną studnię.

Idrys skierował się bardziej na północ, w stronę wąwozu o urwistych kamiennych brzegach, za którym zaczynał się teren Ibrahima. Była to jałowa kamienno-piaszczysta ziemia porośnięta rzadkimi kępami solirodów i eufor- bii, na której wschodni wiatr pozostawił gdzieniegdzie długie smugi płowego piasku układające się w delikatne wzory. Teraz nie musiał już poganiać zwie­rząt. Bliskość studni Hassi Urit, należącej do Idrysa, działała na owce jak niewidoczny magnes — ruszyły szybciej, a w ślad za nimi kozy. Na razie widać było tylko gdzieniegdzie poskręcane sylwetki suchych pniaków i niskie wzgórki porośnięte ostrą trawą, na które koźlęta wspinały się jednym susem. Niebawem jednak u podnóża szarego pasma wydm Idrys dostrzegł parasolo- waty kontur akacji ocieniającej studnię Urit. Dzieliły go jeszcze od niej dwa kilometry, kiedy natknął się na wielbłądzice, która padła na przednie nogi pośród kamieni i wyglądała wyrazniena chorą. Na jego widok podniosła się, wydała z siebie żałosny pomruk i kulejąc ruszyła naprzód. Idrys odczuwał pewne zadowolenie na myśl, że stawi się przed swoim przyjacielem, przy- nrnwadzaiac mu zwierzę, które mógłby był postradać.

|Obu chłopców łączyły stosunki proste i jednoznaczne: Idrys podziwiał i zarazem bał się trochę Ibrahima, ten zaś traktował go z życzliwą wyższością. Jako koczownik, żyjący samotnię pasterz wielbłądów, Ibrahim żywił wobec mieszkańców oazy jakąś pobłażliwą pogardę, czego bynajmniej nie zmieniał fakt, że zawdzięczał im pracę i środki do życia. Tak jakby pamiętał o daw­nych świetnych czasach, kiedy oazy i uprawiający je niewolnicy stanowili własność wojowniczych koczowników. Zresztą ten chłopak, któremu mie­szało się trochę w głowie od samotności i słońca, nie bał się ani boga, ani diabła, i umiał sobie świetnie radzić na jałowej pustyni. Swoim jedtiym okiem — lewym, gdyż prawe zostało w kolczastej gęstwinie, w którą rzucił się kiedyś jego wielbłąd — na dwa kilometry potrafił dostrzec uciekającą gazelę albo rozpoznać plemienną przynależność pastucha osłów. Szczupłe, umięśnione nogi niosły go nieraz przez dwadzieścia cztery godziny z rzędu, i to bez wody i daktyli. Nigdy nie tracił orientacji pośród nocy czy piaskowej burzy. Umiał nawet zmienić kierunek wiatru wbijając na igłę świętego skara­beusza i obracając go tak, by jego łapki przebierające w próżni poruszały się w odpowiednią stronę. Wypatrywał wędrującą mrówkę, szedł za nią do mro­wiska, rozbebeszał je jednym kopnięciem i przesiewając zawartość korytarzy zdobywał pożywny posiłek — choć w Tabelbala lękano się tych owadów, jako że w swoich podziemnych mieszkaniach mogą mieć kontakt z groźnymi dżinnami. Bezbożność Ibrahima często przerażała Idrysa. Nie bał się pić na stojąco, trzymając miskę jedną ręką, gdy tymczasem pijąc należy przynaj­mniej przyklęknąć na jedno kolano i trzymać naczynie oburącz. Bez obawy mówił o ogniu, zuchwale przyzywając w ten sposób piekło, podczas gdy mieszkańcy oazy używali określeń ostrożnych, takich jak: „mały staruszek,

który trzaska“ albo »ten, co robi popiół“. Nie lękał się nawet gasić paleniska wodą, co jest świętokradztwem. Idrys widział kiedyś, jak zajadał się baranim móżdżkiem, który w Tabelbala zakopywano, bo kto by go spożył, oszalałby tak samo, jak człowiek pożerający własny mózgi

Kiedy, wciąż idąc za kulejącą wielbłądzicą, aotarł w cień akacji, stwierdził, że Ibrahima nie ma. Jego zwierzęta tłoczyły się wokół małego okrągłego zbiornika napełnionego odpływem ze studni, w którym stało trochę zapia- szczonej wody. Mogłyby się obyć bez picia aż do wieczora, ale obecność zbiornika przyciągała je skutecznie i dawała gwarancję, że nie rozejdą się po okolicy.

Gdzie był Ibrahim? Pewno ruszył razem ze swoimi wielbłądami na jakieś odległe pastwisko, które zazieleniło się nagle w przeciągu kilku godzin po ulewnym deszczu. Idrys próbował odszukać jego ślady koło drzewa, ale na próżno: ziemia była zryta szerokimi kopytami wielbłądów, podziurawiona raciczkami kóz i owiec. Zataczając łuk oddalił się od studni usiłując znaleźć jakąś wskazówkę co do kierunku, w jakim odszedł Szaamba. Po drodze zauważył na piasku krętą smugę, jaką pozostawia za sobą waran, malutkie gwiazdki odciśnięte łapkami skoczka, dawny już, trójkątny ślad biegnącego pustynnego liska. Obszedł czarny bazaltowy blok, który ostro odcinał się na tle równiny płonącej coraz ostrzejszym blaskiem, w miarę jak słońce unosiło się w górę ponad horyzont. I wtedy odkrył ślady tak ważne i niezwykłe, że na chwilę poczuł w głowie pustkę. Nie myślał już o Ibrahimie i jego wielbłą­dach ani o własnym stadzie. Istniały tylko te dwie płytkie koleiny w białym piasku, delikatnie żłobione wstęgi, które rozwijały się aż po horyzont. Miś pojazd, samochód, o którym nikt nie wspominał dotąd w oazie, wynurzał się z nocy, wioząc ładunek dotykalnych bogactw i ludzkich tajemnic! Idrys, dysżącz podńiecehiaTpuścirśTfjegtrSlSilem na zachód.

Słońce stało już wysoko, kiedy w wibrującym od żaru, rozpalonym powie­trzu dostrzegł sunącą na tle kępy tamaryszków ciężką sylwetkę land rovera. Samochód jechał dość wolno, ale Idrys nie miał żadnych szans, aby go dogo- nić. Zresztą nie myślał o tym. Stanął jak wryty, zdziwiony i onieśmielony, a wokół niego zebrały się owce i kozy. Skręcając na północ, land rover wjeż­dżał na szlak prowadzący do Bani Abbas. Za pięć minut zniknie mu z oczu. Ale nie. Zwolnił. Zawrócił i na nowo nabierając prędkości pędził teraz wprost na niego. W środku siedziały dwie osoby, mężczyzna przy kierow­nicy, a przy nim kobieta; z początku Idrys dostrzegł tylko jej jasne włosy i duże ciemne okulary. Samochód stanął. Kobieta zdjęła okulary i wyskoczyła na zewnątrz. Płowa fala włosów spadała na jej ramiona. Miała na sobie bar­dzo wyciętą koszulkę koloru khaki i nieprzyzwoicie krótkie szorty. Idrys zauważył na je) nogach złote pantofelki i pomyślał sobie, że w czymś takim nie uszłaby daleko po te; kamienistej ziemi. Wyciągnęła aparat fotograficzny.

Ej, mały! Nic ruszaj się, zrobię ci zdjęcie.

Mogłabyś przynajmniej spytać go o zdanie. Są tacy, co tego nie lubią

burknął mężczyzna.

W pańskich ustach brzmi to szczególnie przekonująco! — zauważyła kobieta.

Idrys nadstawił uszu i usiłował poskładać znane mu strzępy francuszczy­zny chcąc zrozumieć, co mówią. Najwyraźniej sprzeczka pomiędzy mężczy­zną i kobietą dotyczyła jego osoby, ale interesowała się nim właśnie kobieta i to przede wszystkim wprawiało go w zakłopotanie.

Nie masz się co łudzić — ironizował mężczyzna — samochód intere­suje go o wiele bardziej niż ty!

To prawda, samochód był imponujący. Masywny, biały od kurzu, obwie­szony kanistrami, zapasowymi kołami, uzbrojony w lewary, gaśnice, liny holownicze, łopaty i arkusze blachy potrzebne do wygrzebywania się z pia­chu. Idrys, jako znawca pustyni, podziwiał ten pojazd, zdolny pokonywać wielkie przestrzenie, któremu nie można było odmówić jakiegoś dalekiego podobieństwa do objuczonego wielbłąda. Ludzie posiadający tak wspaniały sprzęt mogli być tylko wielkimi panami.

Wcale się nie łudzę — powiedziała kobieta — tylko że dla niego nie ma chyba różnicy. Land rover, i my to..ten sam obcy świąt.. I pan, i ja jesteśmy po prostu jakBy jeszcze jedną częścią naszegósamochodu.

W międzyczasie zdążyła kilkakrotnie nacisnąć spust aparatu, wciąż celując obiektywem w Idrysa i jego barany. Teraz patrzyła już na niego i uśmiechała się, jakby wreszcie zobaczyła go naprawdę.

Daj mi zdjęcie.

Były to pierwsze słowa Idrysa.

Chce swoje zdjęcie, to normalne, nie? — rzucił mężczyzna. — Wi­dzisz, powinniśmy zawsze brać ze sobą polaroida. Biedny chłopak będzie rozczarowany.

Kobieta odłożyła aparat do samochodu. Wyjęła z niego mapę w plastiko­wej okładce. Podeszła do Idrysa.

To niemożliwe, mój mały. Najpierw trzeba wywołać film i zrobić odbitki. Przyślemy ci twoje zdjęcie. Popatrz. Jesteśmy tu, widzisz: Tabelbala. Zielona plama to twoja oaza. Jutro — Bani Abbas. Potem Baszar. Później Oran. Tam — prom. Dwadzieścia pięć godzin morzem. Marsylia. Osiemset kilometrów autostradą. Paryż. I stamtąd wyślemy ci zdjęcie. Jak się nazywasz?

Kiedy land rover zniknął podnosząc tumany kurzu, Idrys nie był już tym samym człowiekiem. W^TabeTEalźPbyła tylko jedna fotografia. Po pierwsze piątego, że mieszkańcy oazy są zbyt biedni, by zaprzątać sobie głowę takimi sprawami. Po drugie, ponieważ wyznający islam Berberowie obawiają się ludzkiego wizerunku. Przypisują mu złowróżbną moc; sądzą, że w pewien sposób materializuje złe spojrzenie rzucające urok. Jednakże to jedyne zdję­

cie zwiększało prestiż starszego kaprala Mogadema ben Abd ar Rahmana, który był stryjem Idrysa, a z^ kampanii włoskiej przywiózł dyplom pochwa­lny orązjfffijskęwy krzyż zasługi. Dyplom, odznaczenie i .fotografia wisiały na ścianie w jego gurbi; na popękanym i nieco zamazanym obrazku widać było, jak z płonącą młodzieńczym zapałem twarzą stoi obok dwu kolegów o kpiarskich minach .JDotąd była w Tabelbala tylko jedna fotografia — myślał Idrys — teraz będzjeTdruga, moja.

' mścił się truchtem białą kamienistą równiną w stronę wielkiej akacji w Hassi Urit. Po niedawnej przygodzie głowę miał pełną wrażeń i z góry cie­szył się, że będzie mógł się pochwalić przed Ibrahimem. Ale czy naprawdę będzie mógł się pochwalić? Czy ma jakiś dowód? Gdyby tylko dali mu to zdjęcie! Ale nie, ono jechało teraz w kierunku Bani Abbas, zamknięte w skrzynce aparatu, który z kolei zamknięty był w samochodzie. Zresztą i samochód stawał się teraz dla niego coraz mniej rzeczywisty. Za chwilę straci z oczu ślady kół. Wkrótce już nic nie będzie w stanie dowieść, że to spotkanie przydarzyło mu się naprawdę.

Gdy dotarł do Urit, Ibrahim jak zwykle przywitał go gradem kamieni. Coś takiego również było nie do pomyślenia wśród mieszkańców oazy. Samo podniesienie kamienia jest już wrogim gestem, groźbą, do której spełnienia na szczęście jeszcze daleko. Ibrahima bawiła diabelska celność, z jaką potra­fił rzucać kamieniem: ćwiczył się w tym od małego. Bez pudła trafiał kruka w locie, skoczka w pełnym biegu. Teraz, widząc zbliżającego się przyjaciela, witał go na swój sposób i bawił się patrząc, jak wokół Idrysa, z lewej, z prawej, tuż przed nim, nawet między jego nogami tryskają małe fontanny piasku. Nie chciał go nawet przestraszyć — Idrys od dawna wiedział, że nic mu nie grozi — po prostu w ten agresywny sposób okazywał radość z jego przybycia i popisywał się swoją zręcznością. Przestał ciskać kamienie, kiedy odległość między nimi zmalała na tyle, że zabawa stała się nieciekawa.

Chodźże! — krzyknął. — Mam dla ciebie nowinę!

No tak! To był cały Ibrahim. Idrysowi zdarzyło się niesłychane spotkanie. Został poddany nie byle jakiej próbie, sfotografowany, na dodatek przez jas­nowłosą kobietę, co nieoczekiwanie zrównało go niemal ze starszym kapra­lem Mogademem, i w dwie godziny później to Ibrahim ma dla niego nowinę!

Moja wielbłądzica będzie się cielić przy studni Hassi al Haura. Godzinę drogi stąd. Studnia jest nic niewarta, a ona musi pić. Pojedziemy tam z mlekiem.

Mówił po berberyjsku, krótkimi, urywanymi zdaniami, przypominającymi rozkazujące poszczekiwania. Zarazem jego jedyne oko błyszczało ironią, bo Idrys był przecież tylko potulnym, łagodnym naiwniakiem z oazy, „okrąg­łym fiutem“, który nie mógł się nawet mierzyć z pasterzem wielbłądów z

U

'Plemienia Szaamba.'Jeden ze starych samców wygiął się w łuk i puścił na piasek strumień moczu. Ibrahim skorzystał z tego, żeby opłukać dłonie, bo żaden Szaamba nie doi brudnymi rękami. Potem obrócił jedną z samic tak, by wygodnie mu było doić, i odwiązał siatkę chroniącą jej wymiona przed młodymi. Wreszcie stanął na jednej nodze, lewą stopę oparł o prawe kolano i umieściwszy glinianą miskę na lewym udzie, zaczął obciągać wymiona.

Idrys patrzył, jak do naczynia tryskają na przemian dwa strumienie mleka. Był chronicznie niedożywiony i męczyło go pożądanie, jakie budził w nim ten_biały, ciepły i życiodajny płyn, zdolny zaspokoić zarazem głód i pragnie- nie. Wielbłądzica zastrzygła swoimi małymi jaFu niedźwiadka uszami i z jej rozwartego odbytu polała się po wewnętrznej stronie ud zielonkawa ciecz, co było objawem ufności i rozluźnienia ułatwiającego dojenie.

Ibrahim przestał doić, gdy uznał, że ma już dość mleka, aby napełnić jedną z dużych wysuszonych tykw zamykanych pokrywką, jakie zawiesza się w siatce z włókna palmowego u boku wielbłąda. Podszedł do starego samca i nie dotykając go nawet, samym tylko gardłowym okrzykiem kazał mu przy­klęknąć na przednie nogi. Po czym wspiął się na jego grzbiet, oparł plecy o garb i posadził Idrysa przed sobą. Wielbłąd podniósł się parskając z niezado­woleniem i ruszyli na północ. Jechali najpierw okolicą, gdzie czerwonawą ziemię porastały skąpe zarośla, a potem kilka kilometrów w górę łożyskiem wyschłego strumienia. Wyrzeźbiony przez wodę — wodę, która najwido­czniej nie płynęła już od lat — teren tworzył gładkie, stwardniałe płyty, pękające teraz pod szerokimi kopytami wielbłąda. Kilkakrotnie dwaj jeźdźcy omal nie spadli na ziemię. Zwierzę chrapało ze zdenerwowania. Musieli zwolnić. Wielbłąd stanął na dobre u stóp bazaltowego bloku, czując bliskość wydrążonego w skale wodopoju. Ibrahim pozwolił mu się napić wody, sza­rej, pełnej jakichś pływających szybko owadów. Zwierzę podniosło głowę wyniośle, ze smutkiem, zadarło w górę ociekający wodą pysk i beknęło sło- nosiarkowym odorem. Ruszyli dalej. W miarę jak zbliżali się do Hassi al Haura, Idrys coraz wyraźniej wyczuwał gorączkowy niepokój przyjaciela. W powietrzu wisiało nieszczęście i jakiś nieomylny instynkt ostrzegał przed nim pasterza Szaamba.

Tylko kupa odrzuconej dawno i stwardniałej ziemi wskazywała na obec­ność studni. Ani zbiornika, ani otaczającego go murku, ani cembrowiny, po prostu okrągła dziura niebezpiecznie otwierająca się w ziemi. Jednakże pro­wizoryczny szałas z gałęzi przetykanych liśćmi palmowymi świadczył, że pasterze znali to miejsce i napoiwszy bydło odpoczywali tam chroniąc się przed słońcem. Teraz nie było tu nikogo. Ale już z daleka jedyne oko Ibra- hima dostrzegło pomiędzy studnią i szałasem samotną sylwetkę: drobne, płowe ciałko malutkiego wielbłąda. Potwierdzały się jego najgorsze przeczu-

Zeskoczył ze swego wierzchowca i szybko podbiegł do brzegu studni. Idrys zobaczył, że przyjaciel wchodzi na najłatwiej dostępną belkę wewnę­trznej konstrukcji podtrzymującej ściany wykopu i kładzie się na niej, by lepiej widzieć dno. Nie było już żadnych wątpliwości — wjgłbłądzięąjosła- biona i spragniona po porodzie* podeszła do krawędzi i runęła w dół. W tym momencie małe zabeczało żałośnie i matka mu odpowiedziała: z gardzieli studni, jak z gigantycznej piszczałki organów, wydobył się zwielokrotniony, chrapliwy ryk. Teraz Idrys pochylił się nad otworem. Z początku zobaczył tylko plątaninę belek podtrzymujących oszalowanie studni. Potem, gdy jego oczy przywykły do ciemności, zaczął dostrzegać połyskujące migotliwe plamy, czarną sylwetkę leżącą na boku, zanurzoną do połowy w wodzie, i niby malutki stempel, postawiony na samym brzegu tego ponurego obrazu, odbicie własnej głowy — pochylonej i żywo odcinającej się na tle głębokiego błękitu nieba.

Ibrahim już się podniósł i biegł w stronę szałasu. Wrócił z liną plecioną ze skóry.

Zejdę zobaczyć, czy jest ranna — wyjaśnił. — Jeśli nie, sprowadzimy pasterzy i spróbujemy ją stamtąd wyciągnąć. Jeśli złamała nogę, trzeba będzie ją zarżnąć.

Potem, umocowawszy koniec liny do skalnego występu, spuścił się w głąb studni. Na chwilę zapadła cisza. Wreszcie doleciał jego głos zwielokrotniony grobowym echem.

Ma złamaną nogę. Zarżnę ją i poćwiartuję. Ty będziesz wyciągał. Naj- pierwmojSrzeczyT" '

Idrys wyciągnął lekkie zawiniątko obstrzępionych łachów. Potem czekał, nie próbując nawet patrzeć na okropną robotę, którą w błotnistej wodzie, dwadzieścia metrów pod ziemią, wykonywał jego przyjaciel.

Wielbłąd, na którym przyjechali, zbliżył się do małego, długo go obwąchi­wał, a później zaczął go czule lizać. Idrys przypatrywał się tej scenie z rozba­wieniem. Było mało prawdopodobne, aby stary samiec poczuł nagle przy­pływ ojcowskich uczuć. Wabił go raczej mocny zapach matki na drżącym i wilgotnym ciele małego. Ten zaś, samotny i przerażony, tulił się do niespo­dziewanego opiekuna, a potem zaczął instynktownie szturchać pyszczkiem jego genitalia w poszukiwaniu pokarmu.

Naglące wołanie Ibrahima oderwało Idrysa od tej scenki. Chwycił za linę. Była bardzo obciążona. Wkrótce na jej końcu ukazało się udo i goleń, jeszcze ciepłe i niemal tętniące życiem. Wyciągnął te kawały mięsa i zaniósł w cień do szałasu. Zaraz potem ponownie rozległ się głos Ibrahima:

Nabierz wiadro wody, dolej mleka, które przywieźliśmy, i napój małego.

Szaamba, nawet w wirze wyczerpującej pracy, nie zapomniał o nowo na­

rodzonym zwierzęciu i poświęcał mu jedyny pokarm, jaki posiadali. Idrys spełnił polecenie bez entuzjazmu, ale też nie przyszło mu do głowy nie pos­łuchać go i samemu wypić część mleka. Nadludzka wytrzymałość jego towa­rzysza budziła w nim podziw i szacunek. Mały wielbłąd nie potrafił jeszcze pić. Idrys musiał wymyślić dla niego jakiś smoczek: odbił więc dno butelki i posłużył się nią jak lejkiem. Ledwo rozpoczął karmienie, a już trzeba było wyciągać następną ćwiartkę mięsa. Kiedy słońce stanęło w zenicie, usłyszał ze studni okrzyki zadowolenia; światło padało teraz Ibrahimowi wprost na ręce. W szałasie piętrzyła się już góra mięsa, nad którą unosiły się chmary niebieskich much, brzęcząc wściekle, gdy tylko próbowało się je przegnać. Ale Idrys niepokoił się głównie tym, że niebo jeszcze przed godziną puste, zapełniało się teraz szybującymi powoli małymi czarnymi krzyżami, które na chwilę zdawały się nieruchomieć, po czym opadały nagle ślizgowym lotem. ¿6PjŁwidziały wszystko i czyhały, by rzucić się w dół. Ale jeszcze groźniej­sze były kruki, zuchwałe, agresywne, nie lękające się niczego. Wyobrażał sobie powrót: z malutkim wielbłądem, który ledwie potrafił chodzić, starym samcem uginającym się pod górą świeżego mięsa, chyboczącego mu się na grzbiecie, i ciągnącą za nimi czarną, rozwrzeszczaną chmarą kruków.

Zaskoczył go nagły widok Ibrahima, który podciągnął się na poprzeczną belkę u wylotu studni. Był jak żywy posąg wyrzeźbiony w krwawej glinie. Oślepiony ostrym światłem, zakrył twarz dłońmi i podniósł głowę ku słońcu. Potem jego ręce opadły i Idrys ujrzał, że w pustym oczodole utkwiła mu grudka skrzepniętej krwi, tak jakby przed chwilą wydłubano mu oko. Szaamba był jak pijany, oszołomiony napięciem, zmęczeniem i południo­wym skwarem. Podniósł ręce w górę i wydał z siebie przeciągły okrzyk triumfu, brzmiący jak wyzwanie. Potem zaczął tupać i skakać na belce. Chwycił w palce swojego kutasa i wycelował nim w stronę Idrysa.

Hej, okrągły fiucie! Zobacz, ja mam fiuta spiczastego!

Znów podskoczył na zmurszałej belce. Rozległ się trzask i Szaamba zapadł się pod ziemię jak diabeł. Drugi trzask powiedział Idrysowi, że ciało jego przyjaciela uderzyło w główną belkę konstrukcji, która także pękła. Wtedy wydarzyło się coś jak trzęsienie ziemi. Jej skorupa poruszyła się. Szałas runął przysypując poćwiartowane mięso. Ze studni wzbił się ku niebu tuman kurzu i Idrys dostrzegł wirujące w nim chmary przerażonych nietoperzy, które w dzień spały uczepione drewnianego ostemplowania. Pęknięcie dwóch belek spowodowało zawalenie się całej konstrukcji podtrzymującej ściany wykopu. Studnia w jednej chwili została zasypana. Do jakiego poziomu? Gdzie był Ibrahim?

Idrys zbliżył się do jej krawędzi. Piasek i kawałki połamanego drewna sięgały na dwa metry w dół od wylotu. Zawołał na swojego towarzysza. Jego słaby głos wzniósł się pośród ciszy, która w majestacie południowego słońca

wydawała się jeszcze bardziej grobowa. Wtedy ogarnęła go panika. Wyjąc ze strachu rzucił się do ucieczki. Biegł długo. W końcu potknął się o suchy jpmaJT! padł na ziemię, wstrząsany płaczem. Ale zaraz zerwał się znowu zatykając uszy rękami. Kiedy ieżał twarzą w piasku, wydało mu się, że z wnętrza ziemi słyszy śmiech zasypanego żywcem przyjaciela.

Sfotografował cię? A gdzie zdjęcie?

Matka znów wracała do tej historii z fotografią, podczas gdy sąsiadka, matrona Kuka, pomagała jej się czesać i malować. Nie potrafił utrzymać w tajemnicy spotkania z Francuzami z land rovera ani obietnicy, którą mu dali: przyślą mu jego zdjęcie! Nadejdzie wraz z kilkoma listami i zamówionym towarem: żywnolcią, n§r?ędziimi i ubraniami, które raz na tydzień dowoził właściciel ciężarówki/Salah Hrahini) zapewniający łączność z dużą sąsiednią oazą, Bani Abbas. Ze względu na matkę — zawsze musiała sobie wyobrażać to, co najgorsze — nie wspomniał jednak ani słowem o roli, jaką odegrała jasnowłosa kobieta, a nawet o jej istnieniu. W samochodzie było tylko dwóch mężczyzn — powiedział — i jeden z nich zrobił mu zdjęcie.

Ono nigdy nie przyjdzie — zawyrokowała ponuro Kuka ben Laid, rozczesując włosy matki żelaznym grzebieniem o trzech zębach. — I co wtedy? Co zrobią z tym zdjęciem? Nikt nie wie!

W ten sposóbjakaś cząstka ciebie odeszła — biadoliła matka. — Jeśli potem zactainlies7.. lak cię leczyć?'

Niewykluczone, że przez to wszystko i on wyjedzie — dodała Kuka.

Już trzech młodych ź naTzeJ wioskT odeszło na Północ przez ostatnie sześć miesięcy!

Idrys pogrążył się bez reszty w drobiazgowej robocie. Rzeźbił nożem . malutkiego wielbłąda w.kawałku czerwonej glinki, i robił to tym staranniej, że nie chciał ani słowem odpowiedzieć naposępną litanię obu kobiet. Stadko rzeźbionych wielbłądów od najmłodszych lat służyło mu do zabawy w koczownika Szaamba. Na początku dostawał jedną po drugiej pojedyncze sztuki, później pomalował swoje stado i ozdobił zwierzęta skrawkami mate­riału i kawałkami rafii. Codziennie poił je i prowadził na wypas, doglądał ranne lub chore sztuki. Odkąd wyrósł z tych dziecinnych zabaw, oddawał je kolejno swoim młodszym braciom i rzeźbił nowe, które powiększały i tak już liczny inwentarz.

Wiem dobrze, czemu ci młodzi odchodzą — odezwała się tajemniczo ^"KukaJ

'"“Nastąpiła wymagana przez zasady grzeczności chwila ciszy, po czym matka spytała:

No więc? Czemu ci młodzi odchodzą?

Bo za wcześnie nauczono ich chodzić. Taka choroba koczowników zo­staje potem na całe życie.

Idrys miał dwa lata i jeszcze nie chodził — odpowiedziała matka z niechęcią.

Raniło ją wspomnienie tej rodzinnej przypadłości, która niegdyś była dla niej źródłem zmartwienia i ponurych przectuć: prawie wszystkie jej dzieci zaczęły późno chodzić. Dla trzeciego, gdy skończył dwa lata, urządzono nawet tradycyjną w takich przypadkach ceremonię błagalną. Dziecko, spe­cjalnie odziane w łachmany, brudne i zasmarkane, nosiły w koszyku dwie dziewczynki — siostry, kuzynki, a jeśli tych nie było, to sąsiadki — które zachodziły do wszystkich chat, cały czas powtarzając: „Nie chodzi, nie chce chodzić, niech Bóg pozwoli mu chodzić!“ Każda odwiedzana rodzina skła­dała datek — pszenicę, jęczmień, cukier, cebulę, jakiś drobny pieniążek — który umieszczano w koszyku tuż obok dziecka. Następnie z zebranych darów matka musiała urządzić małe przyjęcie dla dziecka, które nie chodziło,

i dziewczynek, które nachodziły się w jego intencji.

Tak, ale kiedy miał sześć lat, już się bawił kanistrem na benzynę, któ­remu dodał cztery koła ze starych garnków i jedno zapasowe, więc była to ciężarówka. Co to mogło znaczyć? — upierała się Kuka.

^Teśli Idrys ma wyjechać, to wyiedzie — ucięła z rezygnacją matka.

Jasne, ale niekoniecznie dlatego, że ktoś rzucił na niego urok — zgo­dziła się Kuka, smarując włosy matki gęstą pomadą składającą się z henny, goździków, suszonych płatków róży i mirtu i nadającą fryzurze pożądaną sztywność.

Wymówiła wreszcie słowo, które dręczyło matkę, odkąd dowiedziała się o historii z fotografią. Podstawowym środkiem ostrożności, aby nie ulec mocy złego spojrzenia^ to w miarę możności nie rzucać się w oczy, Przyciągając wzrok swoim wyglądem, siłą, urodą, kusimy diabła. Matki'z Tabelbaia swia- "clomie godzą się na to, aby ich niemowlęta były brudne i zaniedbane, bo nie chcą, aby budziły podziw w wieku, gdy są szczególnie bezbronne. Mężczy­zna, który z dumą pokazuje swój nowiutki nóż, najprawdopodobniej zatnie się nim przy pierwszym użyciu. Karmiąca kobieta, pozwalająca podziwiać swoje bujne piersi, niesłychanie płodna koza, obficie kwitnąca palma nara­żają się na złe spojrzenia, które mogą wysuszyć łono, odebrać życiodajne siły

i sprowadzić jałowość. Każdy obraz pomyślności nosi w sobie zagrożenie.

Cóż więc dopiero mówić o oku aparatu fotograficznego i nieostrożności tego, kto z własnej woli wydaje się jego mocy!

Idrys wiedział o tym wszystkim. Tkwił na tyle w mentalności Tabelbali, że drżał na myśl o niebezpieczeństwach, na jakie się narażał — i to świado­mie. Równocześnie jednak gorąco pragnął wyrwać się z ciasnego świata oazy, w którym wyrósł. Stąd brał' ślę jego podziw dla koczowników Szaamba i miłosne przywiązanie do stada rzeźbionych wielbłądzików, mimo że w tym wieku wyglądało to na dziecinadę i narażało go na śmieszność. Matka, prawdę mówiąc, nie była zachwycona tą jego kolekcją, ale Idrys był w końcu chłopcem, niedługo stanie się mężczyzną, i wielbłądy to jednak nie to samo co lalki, którymi nigdy nie pozwoliłaby się bawić swoim córkom.

Kuka starannie zebrała włosy, które zostały na grzebieniu, i zwinęła je w kulkę. Ani jeden nie powinien się zapodziać, ponieważ jako osobista emana- cja matki zachowywały bezpośredni wpływ na jej psychiczne i fizyczne zdro­wie. Gdyby wpadły w złe ręce, mogłyby się stać groźnym narzędziem czarów. Nie można też ich było spalić. Zakopywało się je pod tamaryszkiem, drzewem, któremu kobiety oddawały szczególną cześć.

Czy to prawda, że Idrys został sprzedany Murzynom? — spytała nagle Kuka?

Pytanie było niedyskretne i stara z pewnością nie odważyłaby się go zadać przy świadkach czy nawet samej -matce, ale twarzą w twarz. Ta jednak, powierzywszy włosy jej rękom, była do niej odwrócona plecami i bez więk­szego trudu mogła wykręcić się od jednoznacznej odpowiedzi czy wręcz zbyć je milczeniem.

Tak — odrzekła po namyśle. — Zanim przyszedł na świat, urodziłam dwoje martwych dzieci.

Było to wystarczające tłumaczenie. Kiedy zły los prześladuje w ten sposób rodzinę, w dniu rozwiązania wzywa się mieszkającą na terenie oazy małą społeczność murzyńską, składającą się z potomków czarnych niewolników. Przychodzą i tańczą na podwórzu przed domem. Ojciec w symbolicznym geście kładzie niemowlę na bębnie wodza i składa społeczności pokaźny dar w naturze i gotówce. Jeśli dziecko będzie żyło, Murzyni, którzy w ten spo­sób zajęli się jego losem, mają prawo oczekiwać nowego datku, a ono przez całe życie musi pamiętać o swoich opiekunach. Aż do wieku sześciu lat Idrys nosił tradycyjną fryzurę murzyńskich dzieci: pośrodku gładko wygolonej głowy czub gęstych włosów biegł od czoła aż po kark.

Kuka nie nalegała więcej, ale matka zrozumiała, że ten szczegół wydał się jej jeszcze jednym powodem skłaniającym Idrysa do opuszczenia rodziny. Cierpliwie, starając się nie ściągać włosów zbyt mocno, gdyż może to wywo­łać bezpłodność, zaplatała trzy warkocze charakterystyczne dla fryzury mężatek — po bokach dwa cienkie ozdobione srebrnymi kółkami i trzeci

gruby, opadający na plecy, a przewleczony przez stożkowatą muszlę ślimaka, która symbolizuje opiekuńcze oko.

Stara miała teraz przystąpić do malowania twarzy i zmieniła miejsce, sadowiąc się w kucki naprzeciw matki. Tym samym rozmowa musiała zmie­nić charakter i Kuka stała się mniej wścibska, matka zaś jeszcze bardziej powściągliwa. Idrys udawał, że go nie ma, nauczył się robić tak za każdym razem, kiedy w ich ciasnej chacie rozgrywała się jakaś scena, której w zasa­dzie nie powinien być świadkiem ze względu na swój wiek albo płeć. Ale myślał o uroczystości, która rozpoczynała się tego wieczora i miała trwać przez następne dziesięć dni: Ahmed ben Baada wydawał swoją córkę Aiszę za najstarszego syna Mohammeda ben Suhila, a grupa tancerzy i muzyków z wysokiego Atlasu, ich barwne stroje i melodie miały uświetnić tę ceremonię.

Przez cały dzień zamężne kobiety przygotowywały w domu pana młodego tazu na jakieś sto pięćdziesiąt do dwustu osób. Około dziesięciu miejsco­wych matron trzy godziny z rzędu mełło pszenicę w kamiennych żarnach na drobniutką kaszę, potrzebną do tej potrawy. Ten rajcujący bez przerwy, śpiewający i chichoczący chór stwarzał atmosferę podniecenia, która udzie­lała się wszystkim ciekawym, pojawiającym się kolejno, aby obejrzeć wysta­wione na widok publiczny prezenty ofiarowane rodzinie dziewczyny przez rodzinę pana młodego. Podziwiano materiały, chusty, pasy, sandały, branso­lety i naszyjniki ze srebra, grzebienie, lusterka, wodę kolońską oraz produkty niezbędne dla kobiecej urody, jak henna, mirt, rozmaryn, kora drzewa orze­chowego, goździki i kłącza dzikich irysów. W ubogiej oazie podobne nagro­madzenie bogactw stanowiło prawdziwą ucztę dla oka, której nie można było przegapić.

Po południu kobiety zbierają się na skromny, niemalże nieśmiały taniec. Tworzą się pary: mężatki tańczą z pannami, jakby te miały otrzymać od nich jakieś wtajemniczenie. Tymczasem pan młody w towarzystwie swoich „we­zyrów“ — siedmiu czy ośmiu przyjaciół kawalerów — wraca z dość tajemni­czej wyprawy po drzewo, o czym świadczyć ma obecność pół tuzina obładowanych wiązkami chrustu osłów, które przed sobą popychają. Zwy­czaj wymaga, by zawinięty był aż po oczy w obszerny burnus przewiązany sznurem, który pomógł jego matce wydać go na świat. Tak naprawdę spędził on noc biesiadując z towarzyszami, aby zaznaczyć w ten sposób koniec mło­dzieńczego wieku. I tak rozdział płci zostaje w przeddzień ślubu uroczyście potwierdzony z obu stron.

Idrys uczestniczył w tych obrzędach o tyle tylko, o ile potrafił utożsamić się z panem młodym — starszym od niego tylko o trzy lata — ale, prawdę mówiąc, utożsamiał się z nim w bardzo nikłym stopniu. Tragiczna śmierć Ibrahima wytworzyła wokół niego wielką pustkę, której~żaden chłopak ~z oazy nie mógł zapełnić. Panna młoda była w jego wieku. Dorastali razem i ta

gruba dziewczyna, uległa i jakby bezwolna, wydawała mu się pozbawiona czaru i wszelkiej tajemniczości. Niewykluczone, że podobne wrażenie miał również jej przyszły mąż Jednakże Ali ben Mohammed pozostawał wiemy tradycji, wedle której małżonkowie kochają się Tszanują, gdyż połączył ich Ślu57a"3i2ucia mająlśyc wynikiem, nić żaT przyczyną tej więzi. Tymczasem 'w głowie ldrysa zalęgło się podstępnie wyobrażenie wręcz odwrotne, to nowoczesne i bezbożne wyobrażenie, że miłość przychodzi pierwsza i że ona właśnie jest pierwszą racją małżeństwa. Skoro więc przyszła żona była po­zbawiona w jego oczach wszelkich wdzięków, cała uroczystość wydawała mu się niepotrzebnym zawracaniem głowy. Może nawet jakimś potencjalnym zagrożeniem jego własnej wolności, mimo że twardo postanowił udaremnić wszelkie zabiegi swojej rodziny — a także rodziny każdej miejscowej panny

które by go miały nakłonić do małżeństwa. Patrząc na tego chłopaka, który uroczyście decydował się zapuścić korzenie w Tabelbala, jako mąż, a niedługo zapewne i ojciec, Idrys czuł, jak skrzydła mu rosną u ramion, i z zachłannym uniesieniem myślał o blondynce, która odjechała z jego fotogra­fią swoim baśniowym pojazdem. W jego wyobraźni ścierały się dwie różne „sceny. Oto Salah Brahim, wyskakując ze swojej ciężarówki, wręcza mu list z Paryża, w którym znajduje się jego zdjęcie. Ale częściej widział siebie wyru­szającego w drogę na północ, na długą wędrówkę, która miała się zakończyć dopiero w Paryżu. Stara Kuka dobrze zgadła: Idrys myślał tylko o wyjeź- dzie.,

Dawno już zapadła noc, kiedy zgiełk dobiegający z Ksar Szraija dotarł do uszu gości weselnych. Bielone wapnem ściany chat zapłonęły blaskiem pochodni. Gardłowe nawoływania i wibrujące wysokie okrzyki kobiet, głu­chy warkot bębnów i przenikliwe dźwięki trąbek rozdarły nocną ciszę. To trupa muzykantów z Zachodu, która zeszła z gór przez płaskowyż Dra, witała młodą parę taką serenadą. Bębny dudniły jak oszalałe. Niesione pio­nowo i przywiązane do ciała, wydawały dwa rodzaje dźwięków: jeden jasny i czysty, drugi głuchy, zależnie od tego, czy grający uderzali w nie z jednej strony pałeczką, czy z drugiej pięścią. Kobzy, bzycząc nosowo, tworzyły osnowę, wokół której dwóch solistów, dmuchających kolejno w krótkie mie­dziane trąbki, oplatało arabeskę uporczywie powracającego refrenu. Jakże różniło się to od czystego, klarownego monologu, jaki Idrys wydobywał cza­sem ze swojej trzcinowej fujarki o sześciu otworach, w porze największego upału.

Muzycy stanęli półkolem przed chatą Mohammeda ben Suhila zakreślając przestrzeń, którą oświetlał jaskrawy, fantastyczny blask pochodni. Muzyka stawała się coraz bardziej gwałtowna, nasilała się z każdą chwilą, napełniała nieruchome ciała słuchaczy gotowe lada moment wybuchnąć gorączką. Rytm, coraz bardziej intensywny, zmierzał do celu jasnego dla wszystkich:

21

v WËÊÊÊÊË

miał wykrzesać taniec, przemienić całą grupę muzykantów w jeden wielki korowód. I stało się: na środku placu pojawiła się nagle czarna kohiera w zwiewnych czerwonych szatach i ozdobach ze srebra.(SittZubaj3^ występo­wała dopiero w kulminacyjnym momencie uroczystości — była jej żywym płomieniem i duszą. Pochylona do przodu, podbiegła najpierw szybkim, drobnym krokiem do obwodu przeznaczonego dla niej koła, jakby po to, by objąć w posiadanie należny sobie teren. Potem zaczęła kreślić figurę po figu­rze, ścieśniając je coraz bardziej wokół niewidocznego centrum. To jasne, zbierała po trochu całą muzykę rozproszoną jak kłosy porzucone na polu, gromadziła w sobie, niczym niewidzialne żniwo, cały rozsiany wokół niej taniec. Od tej chwili tłum tańczył wraz z nią i wszyscy powtarzali jak litanię zagadkowy, natrętny refren:

Ważka trzepoce się na wodzie, świerszcz na kamieniu cyka.

Ważka wiruje, a nie śpiewa, świerszcz cyka, cyka, nic nie powie.

Lecz skrzydło ważki to piosenka

i księgą jest skrzydełko świerszcza, piosenka drwi z podstępu śmierci, księga odkrywa tajemnicę życia.

Sitt Zubajda posuwała się teraz bardzo drobnym krokiem, otoczona z bli­ska przez muzyków. Wkrótce jej stopy zaczęły poruszać się w miejscu, gdyż taniec bez reszty skupił się w jej ciele. W ciele, z którego odkryte pozostało jedynie nie szersze od dłoni pasmo czarnej lśniącej nagości pomiędzy brze­giem stanika a spódnicą. Zawoalowany posąg o falującym brzuchu, bo tylko on tańczył poruszany samoistnym życiem, palącą potrzebą ekspresji. Ten brzuch był ustami — ustami bez warg — które w imieniu całego ciała mówiły, uśmiechały się i wykrzywiały, które śpiewały:

Ważka śmieje się ze śmierci, świerszcz pisze tajemnicę życia.

Taniec Sitt Zubajdy przemienia się teraz w balet tysiąca dźwięcznych klejnotów, które ożywają nagle na tym prawie znieruchomiałym ciele — udrapowanym posągu. Dłonie Fatimy, półksiężyce, kopytka gazeli i muszle lśniące masą perłową, naszyjniki z korali i bursztynowe bransolety, amulety, gwiazdy i granaty tańczą pobrzękując i gadając między sobą. Ale wzrok Idrysa przyciąga przede wszystkim złota kropla o cudownym kształcie i bla­sku wirująca wokół skórzanego rzemyka. Trudno wyobrazić sobie przędmiot równie doskonały w swej klarownej prostocie. Jakby wszystko zostało zawar­

te w owalu tej lekko nabrzmiałej u dołu formy. Jakby wszystko zostało wyra­żone w milczeniu tej samotnej łzy, która kołysząc się krótkim wahadłowym ruchem, nie tyka innych klejnotów. Niepodobna do innych breloków naśla­dujących niebo, ziemią pnstynnp zwierzęta czy morskie ryby, złota kropla nie wyobraża niŁ.tylko samą siebie. Jest czystym znakiem, formą absolutną.

Być może już tego wieczora TH rys zacząFsię domyślać, żeSitt Zubajda i jej złota kropla są wyrazem i esencją świata bez obrazów, przeciwieństwem, a może i przeciwwagąjasQQwło.s_ej kobiety z. aparatem fotograficznym. Może posunąłby się dalefria drodze wtajemniczenia, gdyby po tańcach i śpiewach, kiedy pośród rozgwieżdżonej nocy na nowo zapanował spokój, Abdullah Fehr, czarny bajarz przybyły z pogranicza Sudanu i Tibesti, nie zaczął opo­wiadać przygód Kheir ed Dina, pirata, a potem przez krótki czas króla Tunisu, któremu kolor brody i włosów przysparzał nie lada kłopotów.

v\.v i V

RUDOBRODY CZYLI ^ PORTRET KRÓLA

Naprawdę nazywał się' Kheir ed Din^ale niewierni nazywali go drwiąco Rudobrodym. Ów dawny pirat lewantyński był wraz ze starszym bratem postrachem Morza Śródziemnego, jak długie i szerokie. Wspólnie zawładnęli Algierem i ufortyfikowali port tego miasta, aby mogła w nim znaleźć schro­nienie ich flota składająca się z czterdziestu galer. Potem, kiedy starszego zabito w Tlemsen, młodszy, już sam, kroczył od zwycięstwa do zwycięstwa. W roku 912* od Hidżry opanował Bizertę, a sułtana Tunisu, Mulaja.Has* sana, przepędził z jego pałacu w Bardo.

Kiedy Kheir ed Din i jego towarzysze jeszcze nie ostygli z bitewnego ognia, wpadli do wnętrza pałacu, poraziła ich nagle zalegająca wokół cisza i ogarnęło dziwne wrażenie, jak gdyby wstąpili do zaczarowanego królestwa. Na wewnętrznych dziedzińcach, na wznoszących się jedne ponad drugimi tarasach, w ogromnych salach i pod kolumnadami, które tworzyły niby gir­landy ponad baśniowym pięknem ogrodów, nie było znaku życia. Tak jakby dworzanie i żołnierze, słudzy i strażnicy zaledwie przed chwilą opuścili tę wspaniałą i dumną siedzibę i wydali ją przybyłym z morza barbarzyńcom nietkniętą, wraz z baldachimami i parawanami, poduszkami i zastawą sto­łową, a nawet ogniem płonącym na kominkach, gdzie obracały się jeszcze rożna. Wszyscy uciekli, zabierając ze sobą konie, dromadery, małpki i slughi, owe wytworne charty pustynne, które na kolanach możnych panów białej Afryki składają wąskie jak wrzeciono głowy. Nawet nad fontannami nie unosił się już, jak obłok, kolisty lot gołębi.

Kheir ed Din i jego towarzysze czuli, jak ciąży im magia tych pogrążo­nych w mroku pomieszczeń. Lękając się jakiegoś podstępu, posuwali się naprzód rozglądając się na prawo i na lewo, a niektórzy radzili, żeby prze­klęty pałac podpalić i zburzyć doszczętnie.

Mijając kolejne sale i schody, dotarli wreszcie do bocznego skrzydła pałacu, nie mogli jednak otworzyć żadnych prowadzących doń drzwi. Nie

W 1534 roku^^^Hfcuańskiej.

było innego wyjścia, jak wyważyć jedne z nich, ale gdy żołnierze przystąpili do dzieła, otworzyły się same. Ukazał się w nich wysoki mężczyzna o twarzy surowej, w białej szacie pochlapanej różnymi kolorami, zaskoczony i roz­gniewany.

Co ma znaczyć ta wrzawa? — rzucił. — Dałem przecież wyraźne roz­kazy, żeby mi nie przeszkadzano w pracy!

Natychmiast zbliżył się do niego jeden z tureckich strażników, zbrojny w karabelę, z wyraźnym zamiarem roztrzaskania głowy smiaika, Który pozwolił sobie na takie zuchwalstwo wobec jego pana. Kheir ed Din jednym gestem kazał mu się usunąć.

Ta wrzawa oznacza, że sułtan Mulaj Hassan zbiegł, a ja zająłem jego miejsce — odparł. — Ale kim ty jesteś, że nie wiesz nic o wydarzeniach, które wstrząsnęły twoim krajem?

Jestem Ahmed ben Salęgu nadworny .portrecista i pałacowy malarz

oświadczył zapytany.

A widząc, że Kheir ed Din zamierza wejść, usunął się na bok, aby go przepuścić.

Kheir ed Din niejeden już raz spotkał swego, pokonanego teraz, przeciw­nika i zawsze czuł tylko wzgardę dla tego niegodnego spadkobiercy świetnej dynastii Hafcydów. Mulaj Hassan, wątły człowieczek o niepozornym wyglą­dzie, zdawał się uginać pod ciężarem korony i królewskiego płaszcza swoich przodków. Spotkawszy na swej drodze straszliwego pirata, władcę Morza Śródziemnego, mógł spodziewać się tylko klęski i upokorzeń!

Tymczasem tutaj, na czterech ścianach przestronnej sali, zwyciężony suł­tan był obecny — ale nie z ugiętym karkiem, opuszczoną głową, gotujący się do sromotnej ucieczki. Przeciwnie, widać go było to na wspiętym na zadnich nogach rumaku, w gronie jdostojników, których płaszcze tworzyły wokół niego niby kwietny kobierzec, to na szczycie wieży wznoszącej się dumnie nad miastem, to znów w swoim haremie, pośród omdlewających z miłości faworyt.

Kheir ed Din obiegał dokoła komnatę tocząc rozjuszonym wzrokiem, a każde z oglądanych kolejno płócien rozpalało dodatkowo jego wściekłość. Pobił Mulaj Hassana. Przepędził go z pałacu. Zmusił do haniebnej ucieczki, aż sułtan biorąc nogi za pas nawet pieczenie na rożnach pozostawił. A oto ten zwyciężony, za sprawą jakiegoś przeklętego malarza, zamieszkuje nadal w murach swojej siedziby, królewski i triumfujący w całym przepychu swo­jej chwały.

Do lochu z nim! — ryknął na koniec chrapliwym głosem. — A te bohomazy w ogień!

Po czym śpiesznie wyszedł, a żołnierze otoczyli Ahmeda ben Salema i związali go.

HU

W ciągu następnych tygodni Kheir ed Din był ogromnie zajęty: trzeba było umocnić i nadać trwały kształt zwycięstwu, które uczyniło zeń najpotę­żniejszego człowieka w całym Maghrebie. Ale zarazem to świeże zwycięstwo dokonywało w nim przemian, którym sam nie mógł się nadziwić. Już podbój Algieru i Algierii z pirata, którym był dotąd, uczynił władcę cytadeli. Teraz

równy królom pan tego wytwornego pałacu — czuł, że zaczynają na nim ciążyć nowe zobowiązania. Pojął przede wszystkim, że nie przystoi już, aby cokolwiek wykonywał sam. Pomiędzy jego osobą a przedmiotami musiało odtąd istnieć pośrednictwo: ministra, wykonawcy, kogoś drugiego, choćby tylko sługi. Ot, chociażby jego szabla. Była to najstarsza towarzyszka walk, broń ciężka i topornie wykonana, o rękojeści w kształcie ogromnej muszli osłaniającej całą dłoń, z brzeszczotem szerokim, który — choć tak gruby

nosił na sobie niejedną szczerbę. Ileż to łbów rozpłatał tym mieczem zdol­nym skały kruszyć! Przesuwając pieszczotliwie dłoń po klindze, miał w oczach łzy rozrzewnienia. Wiedział, że odtąd to stare szablisko nie rozpłata już żadnej głowy i nie będzie mu się więcej kołysać u boku. Zamiast niego przypasał teraz krótką i lekką szpadę o cyzelowanej rękojeści, której klinga wydawała mu się w sam raz dobra do czyszczenia paznokci.

Potem odmienił strój: aksamit zastąpił misiurkę, jedwab — konopne płót­no.

Ale nie to było najważniejsze; on, rwący się do działania żołnierz, który dotąd nie miewał wątpliwości, którego odwaga i siła znajdowały odpowiedź na każde pytanie, on władca świeżej daty, nagle przejęty własną godnością, przeglądał się teraz w zwierciadle swojej królewskości i z trudem się rozpoznawał.

Wtedy przypomniał sobie Ahmeda ben Salema i galerię portretów, na których nędzny Mulaj Hassan wyglądał tak dostojnie. Czy przypasawszy małą ozdobną szpadkę i przywdziawszy aksamitną kurtkę z jedwabnym żabotem, nie powinien z kolei nakazać wykonania własnego oficjalnego por­tretu? Jednakże taka myśl, dla każdego poza nim absolutnie naturalna, wystarczała, aby Kheir ed Din jeżył się z lęku i grozy...

Były po temu bardzo poważne przyczyny: Kheir ed Din nie pokazywał nigdy ludziom ani głowy, którą zawsze okrywał turban, ani brody, którą osłaniał rodzaj pokrowca z zielonego jedwabiu, przywiązanego dwoma sznu­reczkami do uszu. Skąd i po co takie środki ostrożności? To właśnie stano­wiło jego sekret, sekret, o którym wszyscy wokół wiedzieli, ale o którym nikt nie śmiał nawet napomknąć.

Kiedy Kheir ed Din uczęszczał do szkoły koranicznej, był przedmiotem najdokuczliwszych złośliwości ze strony kolegów i nauczycieli, a to ze wzglę­du na kolor włosów. Przez całe lata ta ognistoruda grzywa ściągała na niego docinki/kuksańce 1, co gorsze, budziła w ludziach rodzaj świętej oclrazy.

Wedle tradycyjnego przekonania saharyiśkich plemion rude dziecko jest hnwiem uważane za przekleństwo losu. Jest przeklęte, gdyż rude włosy oznaczają, że matka poczęła je, kiedy miała miesiączkę. Takie dzieci noszą na sobie bezsporny llilezatarty 2nak Hańby, gdyż włosy ich zabarwiła nieczysta jćrewTTW stydliwef piętno znaczy całą lćE skórę — mlecznobiałą, ale jakby obsypaną otrębami; każdy włosek, nawet zapach ich ciała jest szczególny. Koledzy Kheir ed Dina odsuwali się od niego zatykając sobie nos.

Chłopiec cierpiał prawdziwe męki. Potem urósł i zaczęto się lękać jego siły. Wreszcie wiek, w którym mężczyzna nosi już turban, pozwolił mu ukryć przed ludźmi to, co budziło powszechne zgorszenie. Atoli w parę lat później wszystko zaczęło się od nowa: zaczęła mu rosnąć broda, już nie ruda, tak jak włosy, ale po prostu czerwona, jakby była z miedzianych nitek. Na­rzucił wtedy modę noszenia pokrowca na brodę i nie rozstawał się z tym akcesorium, a jego słudzy posłusznie przyjęli nakazany obyczaj.

Śledził jednak ustawicznie ludzkie spojrzenia, a jeśli czyjś wzrok za­trzymał się przez-chwilę na jego brodzie, ręka pirata zaciskała się kur­czowo na rękojeści szabli. Niewierni obdarzyli go kpiącym przydomkiem Rudobrodego i pewno niejeden postradałby głowę, gdyby — szczęściem dla nich — nie mieszkali na drugim brzegu Morza Śródziemnego. Na tym jednym punkcie Kheir ed Din był tak drażliwy, że słudzy unikali wypowiadania w jego obecności niektórych słów, takich jak: lis, wiewiór­ka, koń kasztan, marchewka; wszystkim też było wiadomo, że gdy po przymglonym niebie płynął czerwonawy księżyc w pełni, pan ich był w nastroju krwiożerczym.

I oto teraz, kiedy osiągnął szczyt swoiei potęgi, odkrywał siłę obrazu i to, że król nie może uniknąć własnego odbicia w lustrze. Pewnego ranka zatem kazał wyprowadzić Ahmeda ben iSalema z więzienia i przywieść przed swoje oblicze.

Przedstawiłeś mi się jako nadworny portrecista i pałacowy malarz — rzekł.

Tak jest, panie, to moje stanowisko i mój tytuł.

Dajmy pokój stanowisku i tytułom, ale na czym polega twoja funkcja?

Przede wszystkim mam za zadanie wykonywać portrety wysokich dygnitarzy dworskich. Poza tym uwiecznić piękno architektury i przepych tego pałacu, tak aby słynęły na całym świecie, dziś i w przyszłości.

Kheir ed Din pokiwał głową. Takich właśnie słów oczekiwał z ust artysty.

Powiedz mi jeszcze jedno: przypuśćmy, że w fizjonomii wysokiego dygnitarza, którego podobiznę chcesz wiernie sporządzić, jest jakiś feler, że ma on brodawkę, złamany nos, zezujące albo wyłupione oko, czy ja wiem co jeszcze. Czy oddasz jak najdokładniej taką nieforemność, czy postarasz się ją ukryć?

Panie mój, jestem portrecistą, a nie dworakiem. Maluję prawdę. Mój honor to wierność.

Azatem dla wierności nie zawahałbyś się pokazać całemu światu, że twój monarcha ma na nosie brodawkę?

Tak jest, nie zawahałbym się.

Kheir ed Din, czując, że nieulękła duma malarza jest w jakimś sensie rzuconym mu wyzwaniem, poczerwieniał z gniewu.

A nie lękałbyś się w takiej sytuacji o własną głowę?

Panie mój, nie; ponieważ na widok swojego portretu król poczułby się zaszczycony, a nie ośmieszony przeze mnie.

Jak to?

Ponieważ wykonany przeze mnie portret byłby portretem samej istoty króle wskości.

A brodawka?

Byłaby to brodawka tak królewska, że każdy byłby dumny mając taką na własnym nosie.

Te słowa, które tak dokładnie odpowiadały na myśli nurtujące Kheir ed Dina, poruszyły go do głębi. Odwrócił się i pozostawiając malarza oddalił się na swoje komnaty. Ahmed mógł teraz wrócić do swojej pracowni. Już naza­jutrz Kheir ed Din odszukał go tam i znowu jął wypytywać.

Nadal nie potrafię zrozumieć — zaczął — jak możesz wierrne odtwo­rzyć twarz, którą jakaś nieforemność szpeci i ośmiesza, nie ujawniając zara­zem jej szpetoty i śmieszności. Czy naprawdę twierdzisz, że nigdy nie tuszujesz ułomności swoich modeli?

Nigdy — oświadczył zdecydowanie Ahmed.

I nigdy ich nie upiększasz?

Oczywiściei że upiększam, ale niczego nie skrywając. Przeciwnie, podkreślam wszystkiesżćźegolne cechy twarzy, wydobywam je, aby się stały widoczne.

Coraz mniej cię rozumiem.

Rzecz w tym, że malując portret muszę go zanurzyć w czasie.

Zanurzyć w czasie?

Tak. Patrzysz na przykład na jakąś twarz. Widzisz ją przez minutę, dwie minuty najdłużej. W przeciągu tej krótkiej chwili jest ona wydana na pastwę różnych przypadkowych przeżyć, zanurzona w błahości codziennych trosk. W pamięci pozostanie ci obraz mężczyzny czy kobiety poniżonej przy­ziemnymi kłopotami. Ale teraz wyobraź sobie, że ta sama osoba przychodzi pozować w mojej pracowni. Nie przez jedną czy dwie minuty, ale przez godzinę, na przykład, dwanaście razy w miesiącu. Jej obraz będzie wtedy obmyty z każdej chwilowej zmazy, z tysiąca drobnych codziennych napastli­

wości, | tych małych poniżeń, jakich nikomu nie szczędzi zwykłe powszed­nie życie.

Model będzie się nudził w głuchej ciszy twojej pracowni i jego twarz będzie odbijać tylko duchową pustkę.

Jasne, jeśli to będzie mężczyzna lub kobieta nic sobą nie przedstawia­jący. I wtedy rzeczywiście na płótnie ukaże się twarz jakby nieobecna, która jest maską niektórych ludzi, kiedy nie atakują ich z zewnątrz żadne gwał­towne bodźce. Ale czy kiedykolwiek twierdziłem, że portretuję byle kogo? Jestem malarzem głębi, a głębia ludzkiej duszy przeziera przez twarz czło­wieka, kiedy ustaje zamęt przyziemnego życia, podobnie jak oczom podró­żnika ukazuje się skaliste dno morza, zielone algi i złote ryby, kiedy wygładzą się drobne fale na powierzchni wody, zbudzone ruchem wioseł albo kapryśnym powiewem wiatru.

Kheir ed Din umilkł na chwilę, a przez myśl Ahmeda, który nie spuszczał go | oczu, po raz pierwszy przemknęło podejrzenie, że zwycięstwa zuchwa­łego pirata maskują skrywaną głęboko tajemną ranę.

A czy ta dusza, którą odkrywasz i malujesz na płótnie, jest inna w przypadku każdego człowieka? Czy w jej głębi jest coś wspólnego dla wszystkich?

Tak, jest inna, ale zarazem istnieje w jej głębi coś wspólnego, co wynika z samej ludzkiej natury. Są tacy, na przykład, w których mieszka jakaś wielka miłość, szczęśliwa albo nieszczęśliwa. Innych zaprząta nieustan­nie marzenie o pięknie, pięknie, którego wszędzie szukają i którego odblask od czasu do czasu znajdują. Jeszcze inni prowadzą rozmowę z Bogiem i do szczęścia potrzebna jest im wyłącznie ta potężna i czuła obecność. Jeszcze inni...

A królowie? Czym odznacza się dusza królewska?

Król panuje i rządzi. Ale są to funkcje bardzo różne, a nawet zgoła sobie przeciwne. Albowiem król, który rządzi, każdego dnia i każdej godziny walczy z nędzą, przemocą, zachłannością, kłamstwem i zdradą. Z mocy prawa jest najsilniejszy, ale w rzeczywistości, stając oko w oko z groźnymi przeciwnikami, musi walczyć ich własną, niesprawiedliwą bronią, przemocą, kłamstwem i zdradą. I cały ten brud plami jego koronę. Natomiast króla, który panuje, spowija blask słoneczny i niby słońce promieniuje on światło­ścią i ciepłem. Król, który rządzi, korzysta z pomocy całego zastępu odraża­jących katów, jakimi są środki prowadzące do celu. Króla, który panuje, otacza orszak pięknych kobiet, wonnych i olśniewających — są to jego cele. Powiada się czasem, że owe piękne kobiety usprawiedliwiają obecność katów, ale jest to jeszcze jedno kłamstwo, przez katów wymyślone. Czy muszę dodawać, że ja maluję króla, który panuje, a nie tego, który rządzi?

Ale czym są, pytam ciebie, cele, jeśli nie towarzyszą im środki?

Przyznaję, że niewiele się liczą, ale co warte są środki, które zapomi­nają, jakim celom miały służyć, albo nawet swoją zaciekłością celom tym przeczą? Istotnie, życie króla jest nieustannym rozdarciem pomiędzy jed­nymi i drugimi. Mulaj Hassan uchodził za człowieka słabego i niezdecydo­wanego. Rzecz w tym, że nie mógł znieść obrazu własnej osoby, jaki odbijał się w oku kata, albo ofiary, albo prostego żołnierza. I dlatego przychodził do mnie; ale muszę dodać, że nie mnie chciał zobaczyć, tylko siebie samego. Wchodził blady, przygnębiony, zbrzydzony powszedniością swoich obo­wiązków. Oglądał swoje portrety, te, które tyś kazał zniszczyć. W ich blasku obmywał się z wszystkiego, czym skalała go władza. Widać było, jak z każdą chwilą odzyskuje królewską dumę. Odnajdywał wiarę w siebie. Nie musia­łem wypowiadać ani słowa pociechy. Uśmiechał się do mnie i odchodził uspokojony i pogodny.

Kheir ed Dinowi najwidoczniej nie podobało się ciągłe wspominanie zwy­ciężonego wroga. Czy nie było bezczelnością zestawiać go z tym mydłkiem? Jednakże w jego łożu sypiał i z jego portrecistą rozmawiał!

A ta najgłębsza warstwa, wspólna, jak powiadasz, wszystkim ludziom?

Kiedy sprawisz, że ucichnie wrzawa codzienności, tak abyś słyszał tylko głos duszy, ten głos, choć jak najbardziej własny, osobisty, do żadnego innego niepodobny, będzie miał w sobie coś, co istnieje w każdym czło­wieku, coś, co dowodzi, że głos ten, jeśli istnieje, jest najgłębszą ludzką pieśnią.

Ale co to takiego?

Szlachectwo duszy.

Kheir ed Din znów zamilkł na chwilę, rozważając słowa Ahmeda. Na koniec ruszył do drzwi i w chwili, gdy już miał opuścić pracownię, odwrócił się nagle.

Od jutrzejszego ranka — oświadczył — w godzinę po wschodzie słońca, zaczniesz malować mój oficjalny portret.

I już we drzwiach dorzucił dla dokładności:

Czarno-biały.

Nazajutrz rano Ahmed był gotów. W czystej, nie poplamionej farbami szacie czekał przed dużym prostokątem z dopasowanych i zachodzących na siebie pasków papirusa, powleczonych cedrowym olejkiem. Obok, na ruskim stoliku, w zasięgu jego ręki stały całe bukiety piór, pałeczki węgla i bute­leczki chińskiego tuszu. Były tam także ugniecione z miękiszu chleba kulki do wycierania oraz lakier z gumy rozpuszczonej w spirytusie, którym spry­skuje się rysunek, aby nadać mu trwałość. Brakowało tylko modela. Ale on się nie pojawiał.

Ahmed czekał cały dzień. Kiedy zapadła noc, płótno w jego pracowni było

całe pokryte odręcznymi szkicami, powstałymi dla zabicia nudy. Stanowiły zarys portretu wykonanego z pamięci, to jest zgodnie z wyobrażeniem Kheir ed Dina obecnym w umyśle malarza. Czy dlatego, że wywodziła się z ab­strakcji i miała charakter symboliczny, czy że tworzyły ją wyłącznie czarne krechy na białym tle — dość, że była to podobizna tchnąca bez reszty bru­talną siłą. Ahmed poczuł niepokój. Zastanawiał się, dlaczego nowy władca nie zjawił się, aby mu pozować, i dlaczego portretowi — który musiał wyko­nać z głowy — zupełnie brakowało owego pogodnego dostojeństwa, jakie przystoi władcy. Zrozumiał na koniec, że na oba pytania istnieje jedna i ta sama odpowiedź, kiedy, trzeciego dnia, Kheir ed Din wtargnął do pracowni

i podparłszy się pod boki, stojąc na szeroko rozstawionych nogach, wybuch­nął dzikim śmiechem.

Widzę, żeś wcale nie potrzebował mojej obecności, żeby wykonać zamówiony portret! — powiedział. — I tym lepiej, możesz być pewien. Po pierwsze dlatego, że ze wstrętem myślę o tym, jak przez długie godziny musiałbym znosić twoje natarczywe spojrzenia. A po wtóre, bo taki właśnie mój portret, pełen nieokiełzanej i dzikiej siły, podoba mi się ogromnie.

Panie — odparł Ahmed — aby wykonać prawdziwy portret, portret królewski, który by uzmysławiał twoje panowanie nad poddanymi ci ludźmi

i ziemiami, potrzebuję twojej obecności. I jeszcze jedno, ten portret powi­nien być wykonany w kolorach. Wreszcie muszę wspomnieć o pewnym dodatkowym wymaganiu.

Wymaganiu? — ryknął władca, który był niegdyś piratem.

Musisz się zgodzić na zdjęcie turbanu oraz...

I co jeszcze? — wrzasnął Kheir ed Din.

Oraz pokrowca na brodę — dokończył śmiało Ahmed.

Kheir ed Din rzucił się ku niemu z uniesioną szpadą. W porę jednak przypomniał sobie, że ta śmieszna broń miała mu tylko przydawać świet­ności. Wściekły, wsunął ją z powrotem do pochwy, obrócił się na pięcie i zniknął, a w ślad za nim jego dworacy, których spojrzenia nie wróżyły nic dobrego.

Cała ta scena głęboko wstrząsnęła Ahmedem. Oczekiwał, że wtrącą go ponownie do więzienia, ale w ciągu najbliższych dni nie pojawił się żaden żołnierz. Prawdę mówiąc, cisza i spokój, w jakim go pozostawiono, były jeszcze bardziej niepokojące niż wyraźne zagrożenie. Próbował wrócić do pracy. Ale każda kreska, którą dodawał do portretu, wzmagała wyrażające się w nim okrucieństwo, co — po ostatniej wizycie władcy — nie mogło skąd­inąd dziwić.

W końcu Ahmed postanowił udać się do pewnej kobiety, której ogromnie ufał — oczywiście pod warunkiem, że mu na to pozwolą, gdyż mieszkała w dalekiej oazie, wśród szczerej pustyni. Nikt jednakże, jak się zdaje, nawet nie

31

zauważył, kiedy malarz wymknął się z pracowni, a potem opuścił pałac; ku swojemu zdumieniu bez żadnych przeszkód ruszył znanym sobie szlakiem wraz ze.shjżącym i dwoma wielbłądami.

/Kerstyna^yła, jak Ahmed, malarką i w ogóle bratnią duszą, ale poza tym kiHiś tak' do niego niepodobnym jak dzień do nocy. Miała" jasne włosy i niebieskie oczy, pochodziła z krajów skandynawskich, a sztuka, jaką upra­wiała, była sztuką zrodzoną z chłodu. Mieszkała w niskiej białej willi ocie­nionej palmami, gdzie stały wielkie warsztaty tkackie o skomplikowanej konstrukcji, wykonane z nie znanego w Afryce drzewa — północnego klonu. Na tych cudownie precyzyjnych warsztatach rodziły się powoli, dzięki jej bezgranicznej cierpliwości, zaśnieżone krajobrazy, sceny myśliwskie z sa­niami, skute lodem fortece i ludzie odziani w futra — widoki, jakich żaden mieszkaniec Afryki nie widział nigdy ani nie był nawet zdolny sobie wyobra­zić. Czasem Ahmed przynosił jej któreś ze swoich płócien. Traktowała je jako karton i z imponującą zręcznością wykonywała na jego podstawie tka­ninę, zachowując rzecz jasna wierność wobec oryginału, ale tak go wzboga­cając o fakturę i jakąś miękkość, że malarz z trudem rozpoznawał swoje dzieło. Tkanina bowiem — ponieważ jej tworzywem jest wełna, czyli to, co w świecie zwierzęcym najdelikatniejsze i najcieplejsze — zdaje się sławić wielkie spotkanie ludzkiej nagości z utraconą zwierzęcą naturą, runem wło­sów, jedwabistością i puchem.

Kerstyna, jak zwykle, przyjęła Ahmeda z właściwą artystom bezpośred­niością powściąganą tylko przez dyskrecję, która wiązała się z jej nordyckim pochodzeniem. Ahmed przyniósł ze sobą wykonany węglem portret Kheir ed Dina. Opowiedział przyjaciółce wszystko, co wiedział o dawnym piracie, a obecnie władcy Tunisu, i o tym, co przez niego wycierpiał. Jego wielka drażliwość.na. punkcie brody i włosów ogromnie Kerstynę zainteresowała. Układali razem plany, postanowili, że teraz ona możliwie szybko go odwie­dzi, po czym Ahmed ruszył z powrotem do Tunisu, zabierając ze sobą w zamian za swój rysunek kwadratowy kilim z wielkim kwiatem słonecznika, kwiatem o słonecznym przepychu, hodowanym przez spragnionych słońca ludzi Północy.

Tymczasem Kheir ed Din wyruszył na podbój południowych prowincji i opuścił stolicę na parę miesięcy. Wrócił jako zwycięzca u szczytu sławy. Miał pełne prawo wierzyć, że daje początek dynastii, która będzie panować całe tysiąclecia. Toteż tym bardziej dręczyła go konieczność rozstrzygnięcia .irytującej kwestii oficjalnego portretu. Pewnego ranka wtargnął więc znowu do pracbwnr Ahtneda. Już od progu zaczął szukać wzrokiem rysunku, który spodobał mu się za ostatnią bytnością i który ponadto przyniósł mu może szczęście.

To był tylko szkic — tłumaczył Ahmed. — Nie mam go już.

Ośmieliłeś się go zniszczyć? — wybuchnął Kheir ed Din, tak jakby chodziło o zamach na jego własną osobę.

Przeciwnie — odparł Ahmed — dałem go w prezencie pewnej utalen­towanej kobiecie, mając pewność, że wykorzysta go jak najlepiej.

Wykorzysta?

Zamiast odpowiedzi Ahmed podszedł do jednej ze ścian osłoniętej drape- rią i szybkim ruchem odsunął ją na bok. Kheir ed Din aż wykrzyknął. Jego oczom ukazał się duży kilim z grubej wełny, cały utrzymany w rudych bar­wach. Wyobrażał jesienny krajobraz Europy, gąszcz leśny i ziemię pokrytą grubą warstwą liści, gdzie przemykały lisy, skakały wiewiórki, biegło stadko saren. Ale to nie wszystko. Ktoś, kto patrząc stanął dostatecznie daleko i obejmował wzrokiem całość, a nie tylko szczegóły, widział, że owa rdzawa symfonia w tonacji dur była w rzeczywistości portretem, twarzą okoloną włosami i brócią, których obfitość"stanowiła zarazem materię całego leśnego świata: futro zwierzęce, gałązki drzew, upierzenie błotnego ptactwa. Tak, był to portret Kheir ed Dina, sprowadzony do jednej barwy, stanowiącej jego istotę, a wszystkie tony, od najbledszych do najbardziej nasyconych, przyno­siły oczom patrzącego delikatną i łagodną pieszczotę.

Jakaż w tym harmonia! — szepnął Kheir ed Din po długiej chwili milczącego podziwu.

Artystka pochodzi z północnej Europy — poczuł się w obowiązku wyjaśnić Ahmed. — Ta kobieta odtwarza październikowy krajobraz swego rodzinnego kraju. W tamtych nordyckich krajach zaczyna się wtedy sezon polowań i jest to najbardziej królewska pora roku.

Ależ to mój portret — upierał się Kheir ed Din.

Masz rację, panie. Na tym polega mistrzostwo Kerstyny: wychodząc od szkicu węglem, jaki ode mnie dostała, i mając w pamięci zwykły, jesienny krajobraz skandynawskich krajów, uchwyciła natychmiast głębokie pokre­wieństwo pomiędzy twoją twarzą i tym pejzażem i tak wtopiła twój portret w leśne pocTszycie,~ że nikt nie zdoła odróżnić, gdzie gąszcz liści, a gdzie twoje włosy^gdzie lis, a gdzie twoja broda.

Kheir ed Din podszedł do ściany i obiema dłońmi gładził kilim.

Moje włosy — mruczał cicho — moja broda...

Tak, to naprawdę ty, a dzięki twojej grzywie, która jest jak futro, dzięki brodzie, która jest jak runo, odzyskałeś godność króla drzew, króla zwierząt — powiedział Ahmed.

Przypomniał.sobie wtedy tajemnicze zdanie, wypowiedziane przez Ker- stynę, kiedy wspomniał jej o rudych włosach i nieprawym pochodzeniu Kheir ed Dina. „Co zawiniła kobieta, tylko kobiece ręce zdołają naprawić.“

Tymczasem Kheir ed Din oparł policzek o kilim, żeby jeszcze lepiej odczuć jego miękkość. Odwrócił głowę i zanurzył w nim twarz.

Jaki miły i głęboki zapach! — zawołał.

Zapach natury, zapach tego, co rude — odparł Ahmed. — Wełna dzi­kich owiec prana w górskim potoku i suszona na krzakach euforbii. Tak, w tym jest wyższość tkaniny nad malowidłem: tkanina przeznaczona jest, rzecz jasna, dla oczu, ale także dla dotyku, a wreszcie dla powonienia.

Wtedy Kheir ed Din zrobił coś tak zaskakującego, że towarzyszący mu dworzanie wpadli w popłoch: gwałtownym ruchem zerwał pokrowiec z zie­lonego jedwabiu, który więził jego brodę, i cisnął na ziemię fałdzisty turban. Potem wstrząsnął głową jak dzikie zwierzę, gdy chce nastroszyć grzywę.

Rudobrody! — ryknął. — Jam jest sułtan Rudobrody! Niech wszyscy o tym wiedzą! Chcę, aby ta tkanina zawisła w sali tronowej, na poczesnym miejscu, za moim tronem.

Nazajutrz* sułtan Mulaj Hassan, sprzymierzywszy się z książętami wło­skimi, papieżem i cesarzem Karolem i skłoniwszy ich do wojny, na czele trzydziestotysięcznej armii, którą dowiozła flotylla czterystu żaglowców, odbił miasto Tunis.

Kheir ed Din schronił się w Europie — krainie rudych jesieni, i tam został przyjacielem króla Francji, Franciszka I. Miał jeszcze w życiu wiele przygód, ale nigdy już nie ukrywał ani włosów, ani swej rudej brody.

Czy Sitt Zubajda została pośród zebranych, żeby razem z nimi słuchać baiarza/Abduilaha leM Idrys szukał jej wzrokiem, ale wkrótce zrezygno- wałTporWanyupowieśaą. Teraz, kiedy wszyscy podnosili się z miejsca w milczeniu, poczuł, że coś nieodparcie ciągnie go w stronę Ksar Szraija, gdzie grupa muzykantów rozłożyła się obozem. Stąpając cicho dotarł aż pod resztki murów. Zobaczył dwa namioty, gdzieniegdzie blade światełka. Sły­szał szepty, płacz małego dziecka, stłumione śmiechy. Nagle wybuchło wściekłe ujadanie jakiegoś psa. Męski głos zaczął go uciszać, a w chwilę potem koło uszu Idrysa gwizdnął kamień i gdzieś blisko posypał się gruz. Pośpiesznie ruszył z powrotem. Ale później, już na tarasie rodzinnego domu, długo wpatrywał się w czarne niebo, a sen nie przychodził. Świerszcz i ważka, pismo i tajemnica — refren starej, piosenki wciąż snuł mu się po głowie, a przed oczyma pojawiał się nagi brzuch Sitt Zubajdy i jego bez­głośna mowa. Tak, Kerstyna, jasnowłosa kobieta przybyła z Północy z mot- kami różnokolorowef~wełny nadawała obrazom miękkości, która każdego, nawet najbardziej cierpiącego nad swoją powierzchownością, mogła pogo- dzić zę swoim obrazem. Czy równie dobrze udałoby się to jej za pomocą aparatu fotograficznego? Na pewno nie. Jakiego Idrysa zobaczy on sam na zdjęciu zrobionym przez jasnowłosą kobietę? Widocznie się zdrzemnął, bo nie zauważył, jak niebo zaczęło blednąć, a kiedy się obudził, horyzont różo­wił się już na wschodzie. Musi wrócić do obozowiska muzyków. Musi jeszcze raz zobaczyć Sitt Zubajdę. Pobiegł w stronę Ksar Szraija. Gdy zbli­żył się do ruin, ostrożność kazała mu zwolnić kroku i ukryć się za kawałkiem zwalonego muru. Niepotrzebnie, namioty zniknęły. Idrys wchodzi na teren obozu. Nic, tylko zgaszone i dymiące ogniska, zgniłe owoce, odchody, resztki nie wiadomo czego, które Idrys rozgrzebuje bosą stopą. Ogarnia go jakaś niewypowiedziana melancholia. Wyjechać. Chce wyjechać razem z nią. Tak jak blondynka swoim land roverem. Wyjechać, a jeśli nie, to ożenić się, jak każą obyczaje. Ale raczej wyjechać, tak, wyjechać!

Nagle Idrys widzi, że w piasku, pomiędzy jego stopami, coś błyszczy. Schyla się i podnosi najpiękniejszy klejnot Sitt Zubajdy, złota kroplę na urwanym rzemyku. Potrząsa nią i toczy wewnątrz swojej dłoni. Trzymając za koniec rzemyka unosi ją i w promieniach wstającego słońca wprawia w taneczny ruch.

Księgą są skrzydełka świerszcza, na skrzydłach ważki drży piosenka.

W uszach znów dźwięczy mu natrętna muzyka, taniec Sitt Zubajdy, czar­nej kobiety z klejnotem o abstrakcyjnym kształcie, kształcie doskonałym, nie posiadającym modelu w naturze. I we wczesnym świetle poranka sam zaczyna tańczyć pośród tego skalanego, brudnego placu.

Potem wsuwa złotą kroplę do kieszeni i ucieka.

W dwa dni później przypadał termin, w którym pojawia) się Salah Bra- him.—Sakh Brahim kursował swoją starą ciężarówką Renault na trasie (Tabelbala^Bani Abbas — trzysta kilometrów tam i z powrotem — dowożąc mieszkańcom oazy pocztę oraz to wszystko, co zamówili u niego poprzednim razem: narzędzia, leki, ubrania, a nawet sól i nasiona, cały ładunek towarów, który rosnąc z roku na rok świadczył o coraz mniejszej samowystarczalności oazy. Jego przyjazd późnym rankiem — wyruszał z Bani Abbas o świcie

był zawsze małym wydarzeniem. Wydawanie listów i towarów, cała cere­monia, którą prowadził z właściwą sobie swadą, czyniła z niego postać popularną, choć byli tacy, co nim trochę pogardzali albo obawiali się go. Był najważniejszą żywą więzią łączącą oazę ze światem zewnętrznym, a jef mielzkańców traktował rożnie, w zależności ód tego, czy~zdarżyło im się podróżować gdzieś dalej, czy też nie. Do tych, co nigdy nie wytknęli nosa z Tabelbala, odnosił się z protekcjonalną poufałością i poczuciem wyższości, co wielu imponowało, niektórych zaś doprowadzało do szahi. Wśród mło­dych, którzy marzyli o wyjeździe, cieszył się bezsprzecznym, choć nieco podejrzanym autorytetem.

Idrys wiedział, że jego zdjęcie nie może znajdować się wśród przesyłek: od przejazdu land rovera minęły dopiero cztery dni. Był jednak obecny przy rozdzielaniu poczty. Tak właśnie i on otrzyma przecież swoją fotografię, odtąd więc ta ceremonia dotyczyła również jego i miała dotyczyć tym bar­dziej, im bardziej prawdopodobne stawało się nadejście fotografii. Jak długo trzeba będzie czekać? Trzy, pięć, siedem tygodni? Na nieszczęście jego mil­cząca obecność przy każdym wręczaniu listów nie mogła ujść uwagi Salaha Brahima i już za trzecim razem kierowca zaczął zwracać się do niego i robić aluzje na temat dalekiej narzeczonej, od której Idrys oczekiwał rozpaczliwie

jak twierdził — miłosnego listu. Potem zaczął odgrywać całe sceny. „Jest, jest“, wołał wymachując jakąś kopertą. Następnie udawał, że z wielką trud­nością odczytuje nazwisko adresata, by na koniec oświadczyć ze smutną

37

| | V'\ \ 8 I V \ HMM| / ' '"‘""i " '■ 2*.H / 5 ł i i B H

miną: „Niestety, mój biedny Idrysie, tym razem to jeszcze nie do ciebie. Widzisz, nazwisko jest trochę podobne do twojego. Płoniesz, Idrysie, rozu­miem, ale jeszcze troszkę cierpliwości!“ Obecni' mieszkańcy oazy głośno śmieli się z tych żartów.

W końcu, kiedy biała od pyłu ciężarówka zatrzymywała się przed zbitą gromadką oczekujących, Idrys już nie miał odwagi się pokazać. Ale obiecał jednemu chłopcu z sąsiedztwa, że ilekroć będzie obecny przy rozdzielaniu poczty, dostanie garść daktyli, a w dniu, kiedy przyniesie mu jego list — scyzoryk. Toteż pewnego ranka poderwał się na równe nogi widząc, jak dzie­ciak biegnie ku niemu zdyszany: „Jest! Jest! Przyszedł twój list!“ Tyle że Salah Brahim nie chciał mu go powierzyć. Chciał oddać list do rąk własnych adresata. „Ale dasz mi scyzoryk, prawda?“, błagał chłopak. Idrys ruszył w stronę ciężarówki tak wolno, jak wymagała jego godność, a raczej jej resztki, jakie ostały się po żartach kierowcy. Salah Brahim udał z początku,’ że go nie widzi, i dalej wywoływał ludzi po nazwisku. Na koniec, gdy wszystkie prze­syłki zostały już rozdane, wydobył dużą kopertę pokrytą stemplami i gęsto oklejoną papierową taśmą, wykrzykując na wszystkie strony nazwisko Idry- sa. Wybuchły śmiechy. Idrys podszedł bliżej.

Czy to ty? — dopytywał się złośliwie Salah Brahim. — Czy to na pewno ty, Idrys, adresat tego miłosnego listu przysłanego zza morza?

Musiał znieść groteskowe przesłuchanie, podczas którego mężczyźni ota­czający ciężarówkę ryczeli ze śmiechu. W końcu list znalazł się w jego rękach i wszyscy zamilkli, kiedy zaczął rozdzierać kopertę. Gdy się z nią uporał, wyciągnął dużą kolorową pocztówkę: _przedstawiała osła przystrojonego pomponami^ zadartym do góry łbem, który rozdziawiwszy pysk w przeraź­liwym ryku pokazywał bezwstydnie wszystkie swoje zębiska. Salah Brahim udał zdziwienie, a wśród zebranych wybuchła burza śmiechów i oklasków.

Czy to twoja narzeczona? A może to twoje zdjęcie?

Idrys rzucił pocztówkę i uciekł powstrzymując łzy wściekłości. Był to pierwszy obraz, jaki zawdzięczał spotkaniu z jasnowłosą kobietą.

Czy\.kapral Mogadem zastanawiał się, dlaczego jego bratanek Idrys od kilku dni krąży wokół jego chaty i składa mu nieśmiałe wizyty? Czy historia z fotografią rozpowiadana w oazie na prawo i lewo przez starą Kukę mogła dotrzeć aż do jego uszu? Było to mało prawdopodobne, a zresztą dlaczego miałaby go ona zainteresować? Cieszył się w Tabelbala ustalonym prestiżem | racji swojej wojennej przeszłości, kombatanckiej renty i względnej zamoż­ności, jaką mu ona zapewniała. Ale był samotnikiem. Nigdy nie chciał się ożenić, co wystarczało, aby uczynić zeń człowieka stojącego poza społeczno­ścią, i nikomu nigdy nie przyszło na myśl, żeby podać jego nazwisko, kiedy trzeba było znaleźć następcę któregoś ze zmarłych członków wioskowej rady. Jednakże w pewnym momencie zainteresował się bratankiem na tyle, że nauczył go nie tylko mówić po francusku, ale i po trochu czytać i pisać w tym języku.

Tego dnia czyścił właśnie swój karabin rozłożywszy go na części, gdy Idrys wślizgnął się do domu. Jak zwykle nie padło między nimi żadne słowo powitania. Idrys podpierając ścianę przez chwilę przyglądał się jego czynnościom.

Czy to twój wojenny karabin? — spytał wreszcie.

Ależ gdzie tam! — zaprzeczył Mogadem. — Wojenny karabin to coś zupełnie innego. Ten jest dobry na ptaszki.

Roześmiał się i biorąc lufę przymknął jedno oko, żeby popatrzyć przez nią jak przez lornetkę.

Na gazele też jest dobry? — dopytywał się Idrys.

Na gazele, na wielbłądy, nawet na złodziei. Ale żołnierz musi mieć prawdziwy karabin. We Włoszech miałem taki, 7,5 mm z wysuwanym bag­netem i pięciostrzałowym magazynkiem. Niemcy mieli prawie wszyscy pistolety maszynowe. To są rozpylacze, dobre, żeby walić z bramy do bramy, w mieście. Ale nie mają ani zasięgu, ani celności. Do strzelania z daleka nie ma jak karabin!

Gdy tak opowiada, Idrys przechadza się po izbie. Nigdy nie widział cze­goś bardziej luksusowego i wygodnego niż dom stryja Mogadema. Ściany obwieszone są trofeami łowieckimi: rogi gazeli, wypchany jastrząb, wachla­rze ze strusich piór, łeb pustynnego lisa feneka z rozwartym czerwonym pyszczkiem. Na skrzyni obitej wiśniowym pluszem stoi radio na baterie; Idrys nigdy nie słyszał, jak gra, bo — wytłumaczył mu Mogadem — odbiór najlepszy jest nocą. Ale uwagę Idrysa przyciąga przede wszystkim oszklona ramka, w której znajduje się krzyż wojenny i niewyraźna, pożółkła fotogra­fia; widać na niej zdumiewająco młodego Mogadema z dwoma kolegami, wszyscy trzej w eleganckich mundurach, uśmiechnięci.

Kapral podnosi głowę i wyciera ręce w zatłuszczoną szmatę.

No, możesz sobie popatrzeć na to zdjęcie. To chyba jedyna fotografia w Tabelbala. Było jeszcze zdjęcie Mustafy, który pojechał w podróż poślub­ną do Algieru. Sfotografował się razem z żoną. Ale zdaje się, że zdjęcie zniknęło. Może spaliła je teściowa. Starzy nie za bardzo lubią tutaj fotogra­fie. Wierzą, że fotografia przynosi nieszczęście. Zabobonni są ci starzy...

A ty rne myślisz, że fotogr^a moze przynieść nieszczęście? — pyta Idrys.

I tak, i nie. Widzisz, moim zdaniem fotografię trzeba mieć przy sobie, mocno trzymać w garści — mówi pokazując, jakby silnie ściskał coś w obu rękach. Mustafa nie miał się co obawiać tego zdjęcia zrobionego w Algierze: było przybite do ściany. Codziennie mógł je oglądać. Tak jak moje. Wisi sobie za szkłem, a ja je pilnuję. Ale widzisz, ta fotografia ma swoją historię. Zresztą tragiczną. Słuchaj tylko: Byliśmy na tyłach, w jakimś miasteczku koło Monte Cassino. Trafił się jeden gość z wojskowej służby fotograficznej. Pstryknął nam zdjęcie, mnie i dwu kumplom. A stało nas tam kilka pluto­nów i ci dwaj, co siedzą tu ze mną, byli z innego plutonu. Ale znaliśmy się, poza frontem można się było spotkać, pobawić się razem. Dwa dni później natknąłem się na fotografa. Wyjmuje z kieszeni kopertę i daje mi ją. W środku zdjęcia, trzy odbitki: „To dla ciebie i twoich kumpli — mówi. — Dasz im, każdemu jedno.“ Podziękowałem i czekam, aż spotkam tamtych dwóch. Ale jakoś nie było okazji. Dwa dni potem wszyscy idziemy na front. To było 30 kwietnia 1944. Nieprędko zapomnę tę datę. Któryś raz z rzędu atakowaliśmy Niemców obwarowanych w klasztorze na Monte Cassino. Przed nami Amerykanie co najmniej dwa razy wycofali się jak niepyszni. Przyszła kolej na nas. Co za jatka! Z dwóch stron alianci i Niemcy. To tam zdobyłem mój krzyż. Jasne, że o zdjęciach zapomniałem! Ale miałem je wciąż przy sobie, w kieszeni na piersi, to ważny szczegół w tej historii. Następnego tygodnia znowu odesłano nas na tyły. Poszedłem zajrzeć do plu­tonu moich dwóch kumpli. Ten pluton cholernie oberwał w ostatnich wal­kach. Szukałem, szukałem i w końcu dowiedziałem się, że obaj zginęli...

Patrzy w milczeniu na fotografię wiszącą na ścianie.

Widzisz, ta historia dała mi do myślenia. Mam wrażenie, że ta fotogra­fia chyba przyniosła mi szczęście, bo miałem ją przy sobie. Tamci dwaj, oczywiście nie z własnej winy, wypuścili z garści swój obraz. Nie wolno tego robić. Nie mogę oprzeć się myśli, że gdybymzdązyl o33ać im te zdjęcia, być może nie przytrafiłoby się im nic złego.

No i co zrobiłeś ze zdjęciami? — pyta Idrys.

Dałem dowódcy ich plutonu, żeby posłał rodzinom. Byli Algierczy­kami, jeden z Tlemsen, a drugi z Mostaganem.

Idrys zastanawiał się, czy stryj wie o zdjęciu, które zrobiła mu blondynka. Ale teraz sprawa się wyjaśnia, bo po chwili milczenia Mogadem patrząc mu w oczy mówi:

Widzisz, fotografie trzeba trsymać przy sobie. Nie można pozwolić, żeby gdzieś krążyłyTot tak sobie!

Wyjechać. Ruszyć w drogę na północ, tak jak tylu innych z Tabelbala, a także z Dżanet, Tamanraset, Ajn Salah, Timimun, El Golea, tych wszyst­kich zielonych plam na żółto-brązowej mapie pustyni. Przemawiała za tym tragiczna śmierć Ibrahima, postać blondynki, legenda o Kheir ed Dinie, docinki Salaha Brahima, nawet opowieść Mogadema. Ale pchał go do tego również pradawny atawizm przodków koczowników, niechęć do zakorzenie­nia się w miejscu urodzin, niezgoda na ruchome więzienie — pełne ciepła, ale tym bardziej niebezpieczne — jakie budują wokół mężczyzny kobieta i dzieci. Nie, był zdecydowany nie żenić się. Zresztą bieda stanowiła świetne alibi. Tylko ruszając w poszukiwaniu pracy na północ, może zdobyć wiano, jakie młody człowiek musi złożyć przyszłemu teściowi. Podobnie i matce, która będąc od trzech lat wdową lękała się wyjazdu najstarszego syna, obie­cywał przysyłać część zarobionych pieniędzy. W ten sposób ona sama oraz pięcioro braci i sióstr nie zostaną bez środków do życia. I jako przykład stawiał sześciu mężczyzn z oazy, którzy od czasu do czasu przysyłali sklepi­karzowi z Tabelbala przekazy pieniężne dla swoich rodzin. Tak też było w wypadku dalekiego kuzyna Aszura, wesołego i uczynnego chłopaka, który wyjechał z Tabelbala kilka lat temu i pracując w Paryżu przysyłał im wiado­mości o sobie. Trzeba będzie do niego napisać, żeby powiadomić go o przy- jeździe Idrysa. W ten sposób będzie miał w Paryżu czyjś adres i oparcie kogoś bliskiego.

Naturalnie pierwszą osobą, której zwierzył się ze swoim zamiarem rych­łego wyjazdu, był stryj Mogadem. Zastał go siedzącego w wojskowej fura­żerce i z fajką w zębach na ławeczce, jaką tworzył niski murek pod ścianą na zewnątrz chaty. Czekał w milczeniu, aż stryj odezwie się pierwszy. Moga­dem nie spieszył się. Spokojnie pykał ze swojej fajki patrząc gdzieś przed siebie. Wreszcie zdecydował się:

Czy to prawda, co mówią? Wyjeżdżasz?

Tak, ruszam na północ szukać pracy.

Do Bani Abbas?

Tak, a potem dalej.

Do Baszar?

Tak, a później jeszcze dalej.

Chcesz przepłynąć morze i dostać się do Marsylii?

Nie tylko do Marsylii.

Chcesz jechać do Paryża?

Tak, do Paryża, szukać pracy.

Przez dłuższą chwilę Mogadem wydawał się zajęty wyłącznie swoją fajką. Po czym podniósł wzrok na bratanka, mrużąc ironicznie oczy.

.Szukać pracy? Czv to raczej nie iakieiś blondynki chcesz szukać w Paryżu?

Nie wiem.

Nie wiesz naprawdę?

Może to_ną jedno wychodzi.

Mogadem znał Idrysa na tyle, żeby rozumieć, co chłopiec chciał powie­dzieć. Północ, praca, pieniądze i kobiety o platynowych włosach — to wszystko układało się w jedną całość, niewyraźną, lecz pełną blasku. Coś, co stanowiło niejako przeciwieństwo życia w Tabelbala. Ale było tu jeszcze coś innego i Mogadem wiedział na ten temat więcej niż ktokolwiek inny.

No dobrze, więc ja ci powiem, czego wybierasz się szukać tam, na Północy. Chcesz odnaleźć tę swoją fotografię, która sama nigdy nie dotrze do Tabelbala. Jedź po nią, przywieź ją tu i powieś u siebie na ścianie, jak ja. Tak będzie lepiej. Potem będziesz mógł się ożenić i mieć dzieci. Chyba że wolisz zostać sam jak ja.

Idrys usiadł obok niego. Nie mówili nic więcej, ale ich myśli biegły zapewne w tym samym kierunku. Wyobrażali sobie, jak Idrys z Tabelbala staje się Idrysem z Bani Abbas, z Baszaru, Oranu, Idrysem z Marsylii i Paryża, by wreszcie powrócić do punktu wyjścia, na tę wylepioną z gliny ławkę. Zewnętrznie będzie pewno podobny do starych mężczyzn stąd, któ­rych senne oczy nie widzą już oazy, bo przez całe życie widziały tylko ją. Ale jego oczy będą widzieć — przenikliwymi uczynią je morze i wielkie miasta

i rozjaśniać je będzie cicha mądrość.

k

Matka kazała mu postawić bosą stopę na progu chaty i polała ją odrobiną wody. „Niech twoja stopa pamięta ten próg i przywiedzie cię tu z powro­tem“, powiedziała. Potem Idrys puścił się w drogę. Idzie północno- -zachodnim szlakiem, tym, który prowadzi do Bani Abbas. Pożegnał się z Tabelbala, ale to jeszcze nie koniec. Już na skraju oazy podbiega do niego Orta, slughi sąsiadów, rasowe szlachetne zwierzę. Wypalono mu piętna na łapach, żeby uchronić je od złych uroków. Kiedy idrys ruszał na obchód sideł zastawionych na lisy piaskowe i bekasy, czuł radość i dumę patrząc, jak

złotowłosy chart kręci się wokół niego w podskokach, gotów mu towarzy­szyć. Orta obszczekuje go radośnie. Chłopak wychodzi z oazy, więc czy nie idzie na polowanie? Idrys zatrzymuje się i każe psu wracać. Chart krąży koło niego, uszy położył po sobie, tylko ogon porusza się rytmicznie. Idrys zmu­szony jest wykonać gest, którego się obawia: podnosi kamień. Pies oddala się skomląc. Chłopak grozi mu. Pies ucieka z podkulonym ogonem. Idrys rusza dalej. Czemu ta scena nie została mu oszczędzona? Sprawiła mu więcej bólu niż wszystko inne.

Wie, że nie przejdzie pieszo stu pięćdziesięciu kilometrów dzielących go od Bani Abbas. Ale na pustynnym szlaku człowiek nigdy nie idzie zbyt długo. Na pustynnych szlakach panuje prawo przyjaźni i pomocy. Więc Idrys maszeruje,“polewej mając wschodzące słońce, a po prawej blady sierp księżyca, wiedząc, że za minutę, za godzinę albo też gdy słońce zapłonie całym swoim milczącym gniewem nad jego głową, jakiś pojazd zabierze go tam, dokąd zdąża. Marzy, że mógłby to być land rover prowadzony przez blondynkę — jedną z tych, co łowią obrazy do pudełka — lecz tym razem wzięłaby go całego. Nie siedziałby przy niej żaden mężczyzna, więc Idrys byłby dla niej mile widzianym towarzyszem. Czy wypada, żeby kobieta jechała przez pustynię sama? Zresztą szybko zmęczyłoby ją prowadzenie ciężkiego samochodu wyładowanego sprzętem i chętnie oddałaby kierownicę młodemu przyjacielowi. W ten sposób stałby się panem samochodu i opie­kunem kobiety.

Tak sobie marzył, kiedy zatrzymał go daleki pomruk silnika. Z tyłu za sobą zauważył na szlaku czarny punkt, a nad nim tumany kurzu. Stając po prostu na drodze człowiek daje jasno do zrozumienia, że prosi, by kierowca go zabrał. W tych stronach gest europejskich autostopowiczów, kciuk unie­siony do góry, nie jest znany. Człowiek czeka, to wszystko. Idrys staje i czeka. I nagle ogarnia go przerażenie. Rozpoznał starą, ociekającą smarem i dychawiczną ciężarówkę Renault, należącą do Salaha Brahima. W pier­wszym odruchu ma ochotę wziąć nogi za pas i uciec ze szlaku. Ale kierowca na pewno go rozpoznał i taka ucieczka nie licowałaby z poczuciem godności. Rusza więc znów przed siebie, ostentacyjnie odwrócony tyłem do nadjeżdża­jącej ciężarówki, tym samym dając jasno do zrozumienia, że nie chce wsia­dać i o nic nie prosi pyskatego kierowcy, który go tak okrutnie ośmieszył. A jeśli ciężarówka zatrzyma się mimo wszystko, to on, Salah Brahim, będzie musiał zwrócić się do niego pierwszy.

Idrys słyszy narastający łoskot zbliżającego się starego grata. Musi się przemóc, żeby nie odwrócić głowy. Nie może jednak nie zejść na pobocze, nie czuje się zbyt pewnie mając za plecami tego potwora, który toczy się ze szczękiem i zgrzytaniem blach, łańcuchów, osi i tłoków. Czy Salah Brahim zatrzyma się? Nie. Idrys widzi, jak dymiący pysk żelaznego zwierza i jego

rozgrzechotany tułów mijają go z lewej strony i zaraz potem tonie w obło­kach kurzu. Dostrzega jeszcze tylną plandekę, która natychmiast znika. I nagle hałas ustaje. Rozwiewa się tuman kurzu. Ciężarówka stanęła. Z lewego okna wychyla się roześmiana twarz Salaha Brahima, a zaraz potem ukazują się nagie ramiona pokryte tatuażem i włochaty tors opięty wojskową tryko­tową koszulką w kolorze khaki.

Patrzcie no, zastanawiałem się, co to za dumny piechur pokazuje mi plecy! Ależ to Idrys! Więc wyruszasz na północ?

Widzisz przecież — odparł chłodno Idrys.

Nie pytam, dokąd się wybierasz ani po co. Znasz moją dyskrecję. To nie moja sprawa. A co nie moje, to dla mnie święte. Jak mógłbym inaczej wykonywać swój zawód, co? Wozić te wszystkie listy i przesyłki? Ale przy­puśćmy, że w tej chwili udajesz się w stronę Bani Abbas. Chyba głupio byłoby nie skorzystać z ciężarówki Salaha Brahima, co?

To mówiąc otwarł prawe drzwiczki, po czym błyskawicznie wskoczył z powrotem na swoje siedzenie. Idrysowi nie pozostaje nic innego jak wgra- molić się niechętnie do ciężarówki. W końcu przecież o nic nie prosił. Wy­gląda na to, że szofer jest do niego życzliwie nastawiony. Czyżby żałował swojego kawału z fotografią osła, czy też należy się przygotować na jakieś nowe kpiny?

Nie mogę długo stać — tłumaczy wciskając sprzęgło. — Silnik się grzeje, kiedy pracuje na wolnych obrotach. Jeśli go wyłączę, nigdy nie wia­domo, czy zapali na nowo. Widzisz, ludzie czasem marzą o emeryturze. Ja pójdę na emeryturę, kiedy moja ciężarówka odmówi mi posłuszeństwa. To będzie przymusowa emerytura, bo czym zastąpię mojego grata? Ale zastana­wiam się też, co stanie się z mieszkańcami Tabelbala, kiedy Salah Brahim przestanie przyjeżdżać. Co prawda może wtedy nie będzie już nikogo w Tabelbala. Dzisiaj wyjeżdżasz ty. W poprzednim miesiącu podwoziłem two­jego kuzyna Alego. A trzy miesiące temu zabrałem ze sobą czterech, którzy tak jak ty maszerowali szlakiem na północ. Niektórzy zastanawiają się, kiedy wreszcie skończy się ten odpływ. Ja mówię: skończy się wtedy, kiedy w oazie zostaną sami starzy. Powiesz mi: co młodzi mają do roboty w Tabelbala? Nie ma kina, nie ma telewizji, nie ma nawet zabaw tanecznych. Praca? Dak­tyle i kozy, to wszystko. Więc nic dziwnego, że młodzi odchodzą. Zwróć jednak uwagę, że ja nigdy ich do tego nie zachęcam. Co to, to nie! Jeszcze nie zwariowałem! Dobrze wiem, co pomyśleliby sobie ludzie i co stałoby się ze mną któregoś dnia, gdybym miał opinię człowieka, który wyciąga mło­dych z oazy. Już i tak nie wszyscy mnie lubią. Nie, młodzi odchodzą bez mojego udziału, na własnych nogach. Potem rzeczywiście, ale przecież nie zawsze, zdarza się, że przejeżdżam moją wielką szuflą na kółkach i zbieram ich po drodze. No cóż, jestem usłużny! Oczywiście, kiedy jadę z Tabelbala

do Bani Abbas. Bo gdy wracam z Bani Abbas, nigdy nikt nie czeka na szlaku, żebym go zabrał. W Tabelbala ludzi ubywa, a nie przybywa!

Idrys słuchał jednym uchem gadaniny Salah Brahima zlewającej się z szu­mem silnika. Ale w jego głowie rozbłysły trzy słowa o nieodpartym uroku: kino, telewizja, zabawa taneczna. Przydawały magicznego blasku nowemu i radosnemu uczuciu,"które ogarniało go, gdy siedząc w fotelu, dwa metry nad ziemią, mknął z upajającą prędkością. Nie mogła się z tym równać żadna jazda na wielbłądzie. Co za cudowna rzecz, życie zmotoryzowane, zautoma­tyzowane, nowoczesne! Czerwonawa ziemia żłobiła się w bruzdy i miękko zarysowane koryta, przypominając rzeźbą nadmorską plażę niedawno odsło­niętą przez odpływ. A przecież od lat, a może od wieków, nie spadła tu ani kropla wody. Idrys, który znał tę ziemię — była jego naturalnym środowi­skiem — odkrywał dzięki jeździe ciężarówką jej nowe właściwości. Uczył się, że połacie piasku hamują gwałtownie pojazd, że wpadając w koleiny zaczyna on tracić równowagę i że głazy wyrastają tuż przed nim z diabelską szybko­ścią. Nagle podłoże stało się jak falista blacha. Salah Brahim zaklął, prze­szedł na niższy bieg i wcisnął pedał gazu. Samochód trzęsąc się jak w febrze wyrwał do przodu. Osie wpadły w drganie, wszystkie przedmioty w samo­chodzie podskakiwały. Salah Brahim i Idrys spoglądali na siebie dzwoniąc zębami.

Trzeba albo trzymać się powyżej osiemdziesiątki, albo wlec się noga za nogą — krzyknął szofer.

Stary wymęczony gruchot zdawał się teraz frunąć ponad przeszkodami. Wstrząsające nim coraz szybciej drgawki przeszły w niemal znośną wibrację. Salah Brahim płynnie wymijał najbardziej widoczne dziury i wyboje.

Nie mógłbym tak jechać, wracając z Bani Abbas z ładunkiem — rzu­cił. — Ale pustym samochodem, dobrze uważając...

Nagle przed ciężarówką wyprysła gazela. Galopowała długimi susami tak lekko, jakby sobie z nich kpiła. Idrys przez chwilę miał wrażenie, że kie­rowca stara się ją dogonić, ale tak mu się tylko wydawało. Nie pozwoliłby sobie na taką dziecinną, a w dodatku niebezpieczną zabawę. Idrys żałował, kiedy gazela niespodziewanie zboczyła w lewo i znikła mu z oczu.

Kiedyś, kiedy byliśmy młodzi, moja ciężarówka i ja — odezwał się Salah Brahim — próbowałbym ją ustrzelić. Miałem zawsze strzelbę w szo­ferce. Prawą ręką trzymałem kierownicę, a lewą strzelałem. Ale to było dawno. Zresztą za szybko jedziemy, silnik długo tego nie wytrzyma. Jeśli droga się nie zmieni, za dziesięć minut trzeba będzie stanąć.

Nie musieli się zatrzymywać. Zaczęła się bowiem strefa piasku tak twar­dego jak cementowa płyta i samochód sunął po niej gładko. Obaj mężczyźni poczuli tak wyraźną ulgę, że opadli do tyłu, na oparcie siedzeri.

To fesz-fesz — oznajmił Salah Brahim. — Skorupa z piasku i gliny.

Jedzie się jak po maśle, dopóki wytrzymuje ciężar samochodu. Ale kiedy się załamie, ojojoj! Wywrotka, bracie!

Szybkość i silny przeciąg powietrza w szoferce pozwalały im zapomnieć o upale. Ale krajobraz był jak porażony nieustannymi ciosami słońca stojącego w zenicie. Salah i Idrys zamilkli na dłuższą chwilę, senni, na wpół świadomi, że jakimś cudem mogą uniknąć lejącego się z nieba żaru. Pojawienie się opuszczonej, widmowej oazy pogłębiło jeszcze smutek, jaki nadmiar światła i brak cienia nadają krajobrazowi. Widać było resztki murów, walącą się owczarnię, a za rzędem wynędzniałych palm białą kopułę grobowca miejsco­wego marabuta.

Widzisz — odezwał się ponuro Salah Brahim — tutaj tylko zmarłych można zastać w domu. Często zastanawiam się, czy za kilka lat Tabelbala nie będzie wyglądać tak samo.

Musieli zwolnić, bo wjechali na obszar białego piasku, który oślepiał jak śnieg.

Mówiono mi, że dalej na wschód, w okolicach El Ued — opowiadał Salah Brahim — piasek jest całkiem biały, jak tu. W naszych stronach jest raczej żółty. Wolę go. Ten biały piasek nie jest dobry dla ciężarówki, a do tego bolą od niego oczy.

Samochód ślizgał się i zarzucał na obie strony, jakby droga była oblo­dzona. Nagle Salah Brahim zaklął. Na szlaku stał nieruchomo jakiś człowiek. Nie dawał żadnych znaków, ale było jasne, że czeka na ciężarówkę. Idrysowi wydało się, że Salah Brahim dodał gazu, i rzeczywiście przemknęli obok pieszego ze znaczną prędkością. Ale zaraz potem samochód zwolnił i zatrzy­mał się. Idrys wychylił się przez okno i zobaczył, że człowiek puścił się biegiem w ich stronę. Kiedy był już o jakieś dziesięć metrów od ciężarówki, Salah Brahim wrzucił bieg i nacisnął na gaz. Samochód ruszył znowu i nabrał prędkości, zostawiając w tyle mężczyznę, który zwolnił i w końcu się zatrzymał. Wtedy z kolei ciężarówka zwolniła, a potem się zatrzymała. Kiedy mężczyzna znowu ruszył za nią biegiem, Salah Brahim wrzucił bieg i szybko odjechał. Mężczyzna, zbity z tropu, przestał biec, jednakże szedł dalej szybkim krokiem wzdłuż szlaku. I znowu ciężarówka zwolniła i zatrzy­mała się.

Dlaczego to robisz? — spytał Idrys.

Muszę go zabrać, taka jest zasada. Ale nie lubię go. Więc niech się pomęczy.

Jak on się nazywa?

Nie wiem.

Więc go nie znasz?

Jego, nie. Ale jest z plemienia Tubu. ,

Idrys nie pytał więcej. Nigdy co prawda nie widział w Tabelbala nikogo z

plemienia Tubu, ale znał je ze słyszenia: ci czarni koczownicy z Tibesti, których osiadły tryb życia zdziesiątkował, rozproszył i przemienił w włóczę­gów i zabijaków, cieszyli się paskudną opinią. Mówiono o nich, że są leniwi, ale zarazem niezwykle wytrzymali, że to opoje i żarłoki, ale kiedy wędrują — wstrzemięźliwi do granic ludzkich możliwości, małomówni, a zarazem mito- mani, gdy tylko otwierają usta, nieprzystępni samotnicy, którzy pośród ludzi stają się złodziejami, gwałcicielami i mordercami. Wszystko to zdawało się wypisane na surowej twarzy o płonących oczach, która pojawiła się w obra­mowaniu okna ciężarówki. Salah Brahim gwałtownie przyciągnął Idrysa do siebie, by zrobić miejsce nowemu pasażerowi. Samochód ruszył, ale od tej chwili kierowca zamknął się we wrogim milczeniu. Wjechali na odcinek usiany ostrymi kamykami i trzeba było zwolnić, żeby nie niszczyć opon. Potem szlak zniknął zupełnie i ciężarówka zboczyła ostro na wschód, gdyż asfaltowa droga prowadząca z Adraru do Bani Abbas musiała znajdować się już blisko. Istotnie, ukazała się po godzinie jazdy i ciężarówka ruszyła nią w lewo, na północ, rozwijając szybkość przepisaną na długie trasy, która Idry- sowi wydawała się upajająca.

Przejechali tak jakieś sto kilometrów, kiedy Tubu nagle przerwał milcze­nie. W swoim gardłowym narzeczu wypowiedział kilka słów, których zna­czenia udało się Idrysowi domyślić.

Co on mówi? — spytał Salah Brahim.

Mówi: droga jest przerwana — przekazał wiadomość Idrys.

Jasne — burknął Salah Brahim. — Tak samo jak ja zauważył, że odkąd jedziemy szosą, nie minął nas z naprzeciwka ani jeden samochód. Tak, bardzo dziwne.

Dlaczego droga jest przerwana?

Jest tylko jedna możliwość: ued Sahura. Wzbiera zazwyczaj raz do roku. Mamy jeszcze piętnaście minut spokojnej jazdy. Potem in sza Allah!

Faktycznie, dwadzieścia kilometrów dalej droga schodziła na dnojjyjwgzu i znikała we wzburzonych brunatnych wodach pędzącego potoku. Cięża­rówka musiała stanąć za kolumną unieruchomionych pojazdów. Po drugiej stronie uedu, w odległości mniej więcej stu metrów, widać było podobną kolumnę również tkwiącą w miejscu. Z braku mostu droga przechodziła przez łożysko strumienia po betonowej płycie wystającej na jakieś trzydzieści centymetrów od dna. Zazwyczaj była w tym miejscu zupełnie sucha i prze­jazd nie stanowił żadnego problemu. Tego dnia o kilka kilometrów w górę strumienia rozszalała się burza i przez drogę przelewały się masy wody, któ­rej głębokości nie sposób było dokładnie określić. Mogło to trwać jeszcze zarówno dwie godziny, jak i dwa dni. Trzej mężczyźni wyskoczyli z cięża­rówki i zeszli w dół, przyłączając się do grupy dyskutującej na brzegu strumienia. Chodziło o to, czy przy takiej głębokości i sile prądu są szanse,

by samochód przedostał się na drugą stronę. Można się było obawiać śli­skiego mułu, który prawdopodobnie osiadł na płycie, oraz tego, że rura wydechowa dostanie się pod wodę, co nieuchronnie pociągnęłoby za sobą zalanie silnika. Jakiś chłopak podkasał swoją dżellabę i wszedł do wody podpierając się drągiem. Zrobił kilka kroków i natychmiast zawrócił do brzegu. Okazało się, że na nogach ma pełno ran: gwałtowna fala na dodatek niosła ze sobą kamienie.

Nieco dalej ludzie krzątali się wokół starego dodge’a wyładowanego belami wełny. Kierowca dopasował właśnie kawałek gumowego węża do wylotu rury wydechowej i przymocował go do burty skrzyni, na tyle wysoko, by nie zalała go woda. Wskoczył na siedzenie i zatrąbił głośno kilka razy, żeby zwrócić na siebie powszechną uwagę. Po czym ruszył w dół i koła ciężarówki zanurzyły się w błotnistym nurcie. Z początku wyglądało na to, że wszystko jest na dobrej drodze, bo woda nie sięgała powyżej kół i nie zagrażała najistotniejszym częściom silnika. Ciężki samochód, zachlapany brunatną mazią, sunął do przodu chwiejąc się na boki. Przebył już jedną trzecią drogi, kiedy wszyscy zauważyli, że zaczyna zbaczać. Czy na śliskiej płycie nie wytrzymał naporu wody, która znosiła go na lewo, czy też kie­rowcy mąciło się już w oczach od widoku fal mknących z zawrotną szybko­ścią tuż przed przednią szybą? Jechał teraz chyba tuż przy lewej krawędzi niewidocznej płyty. Później samochód przechylił się nagle na lewą stronę; najpierw przód, potem tył. Koła zsunęły się z płyty. Dodge przewrócił się powoli i legł na boku w brunatnej wodzie. Miała nie więcej niż metr głębo­kości. Kierowca wydostał się przez prawe okno i zaczął chodzić po ładunku wełny rozpaczliwie gestykulując.

Salah Brahim i Idrys wrócili do swojego samochodu. Tubu zniknął.

Nie mam pojęcia, co on kombinuje — mruknął Salah Brahim — ale znam ja tych gagatków i mocno bym się zdziwił, gdyby chciało mu się długo czekać na tym brzegu. Takiego Tubu nic nie jest w stanie długo zatrzymać na miejscu.

Siadł, położył ręce na kolanach i z ponurą miną zapatrzył się w tył stoją­cego przed nimi samochodu.

Powiem ci coś. Gdybyś go spytał, dokąd idzie i co zamierza tam robić, nic by ci nie odpowiedział. Albo wymyśliłby jakąś nieprawdopodobną histo­rię. Bo tak naprawdę to po pierwsze on nie wie, dokąd idzie, a po drugie nie zamierza czegokolwiek robić. Tacy właśnie są Tubu: wędrują, żeby wędro­wać, bez celu i bez powodu. Czyste włóczęgostwo.

Zamilkł, żeby przyjrzeć się dużej terenowej toyocie, zjeżdżającej nad stru­mień. Zatrzymała się i wysiadł z niej Tubu. Salah Brahim całkiem .osłupiał, gdy tamten zaczął tłumaczyć, że toyota przejedzie przez ued dzięki napę­dowi na cztery koła i rurze wydechowej umieszczonej na dachu oraz że

udało mu się przekonać kierowcę, aby wziął ich ciężarówkę na hol. I dla udokumentowania swoich słow pokazał metalową linę holowniczą ze spręży­nowym zabezpieczeniem.

Salah Brahim podniósł się posłusznie, choć z niedowierzaniem. Wymiana zdań z kierowcą toyoty — który był Anglikiem — ograniczyła się do mini­mum, ale potwierdziła propozycję Tubu. Jak ten wcielony diabeł mógł wpaść na taki pomysł i przede wszystkim po co to robił? Pozostawało tylko przymocować hol z przodu renault i z tyłu toyoty i jechać. Tubu został w toyocie. Ciężka i potężna jak czołg, przejechała przez ued rozpryskując fon­tanny błotnistej wody. Salah Brahim, zmuszony jechać za nią z tyłu, klął na cholernego Anglika, który wcale nie musiał pędzić tak szybko, tym bardziej że wzburzone przejazdem toyoty fale co jakiś czas rozbijały się wściekle na szybach ich ciężarówki. Kiedy oba samochody wylądowały na prawym brzegu, wyglądały jak dwie lśniące bryły błota. Otoczyli ich ludzie. Trzeba było wysiąść i odpowiadać na pytania, żarty oraz gratulacje. Pomagano im myć szyby. W tym całym zamieszaniu chyba tylko Idrys zauważył samot­nego mężczyznę, który spokojnym, lekkim krokiem oddalał się od drogi.

Salah Brahim i Anglik uścisnęli sobie dłonie i oba samochody ruszyły w kierunku Bani Abbas. Ale szybka toyota wkrótce zostawiła za sobą starą ciężarówkę. Salah Brahim dopiero po godzinie zaczął się dopytywać o Tubu.

Myślisz, że został z Anglikiem? — spytał.

Nie — odparł Idrys — widziałem, jak ruszył pieszo przez pustynię.

Salah Brahim chwilę myślał, po czym gwałtownie zahamował i stanął.

Sięgnął do przegródki przy licznikach i wyciągnął z niej duży stary portfel.

Przeklęte bydlę! Zwiał z moją forsą!

Ile?

Nie wiem dokładnie. Przynajmniej tysiąc dwieście dinarów. Nie zmar­nował dnia!

Dzięki niemu zyskaliśmy na czasie.

Dość drogo jak za przejazd przez ued!

Salah Brahim nie otworzył ust aż do Bani Abbas. Nie zdążył też wystąpić w roli przewodnika i pokazać miasto swojemu młodemu towarzyszowi. Dwaj zmotoryzowani policjanci stojący przy drodze dali mu znak, aby się zatrzymał.

Panowie pozwolą z nami na posterunek.

Następne pięćset metrów przejechali eskortowani przez policjantów na motorach. Na posterunku natknęli się na Anglika z toyoty. Wniósł skargę: człowiek podróżujący z Salah Brahimem ukradł mu pięć tysięcy dinarów. Na szczęście Salah Brahim był znany w Bani Abbas. Opowiedział o spotka­niu z Tubu i o kradzieży, której sam padł ofiarą. Anglik przyznał, że Idrys nie jest człowiekiem, którego wiózł swoim samochodem. Szef posterunku

drwił bezlitośnie z Salaha Brahima. Że jakiś angielski turysta dał się oskubać takiemu Tubu, to się jeszcze mieści w głowie. Ale on, stary pustynny lis! To prawda, że wylał właśnie uedJJahmg, ale co z tego? Przecież to też pustynia!

Kiedy po podpisaniu zeznańwyszli z posterunku, Salah Brahim wyłado­wał swoją złość na Idrysie. Pewnie, chłopak nie był winien, że ten przeklęty dzień tak się właśnie potoczył, ale Salah Brahim zabrał go na szlaku, tak samo jak potem musiał zabrać Tubu, i już to stwarzało między nimi dwoma jakąś więź. Oględnie mówiąc nie przyniósł mu szczęścia. Na przyszłość lepiej unikać takich towarzyszy podróży!

Idrys spędził noc na podwórzu walącego się gospodarstwa, w starej obronnej wiosce położonej pośród palmowego gaju. Ta zbudowana z gliny na dawną modłę osada, na początku wojny opróżniona z mieszkańców przez Legion Cudzoziemski, służyła za schronienie podróżnym i wędrowcom, zanim całkowicie przestała istnieć. Długo nie mógł zasnąć; w głowie szu­miało mu jeszcze od przygód pierwszego dnia podróży, z jednej strony chra­pał jakiś grubas, z drugiej płakało niemowlę uczepione ramion matki. Miał ciągle przed oczami zaciętą i przebiegłą twarz Tubu; zręczność, z jaką osku­bał najpierw Anglika, a potem Salaha Brahima, otaczała go nimbem jakiejś łajdackiej chwały. Myśląc o nim Idrys przypomniał sobie Ibrahima, ale Tubu miał w sobie coś jeszcze bardziej fascynującego. Samotność, jaką odgradza! się od innych niczym mroczną aureolą, była jeszcze bardziej nie­dostępna. Ibrahim większość czasu spędzał sam ze swoim stadem wielbłą­dów. Ale gadał do zwierząt, opiekował się nimi, a one z kolei dawały mu pożywienie. Łączyły go ludzkie stosunki z innymi pasterzami i mieszkań­cami oazy. Natomiast Tubu sprawiał wrażenie kogoś, kto — otwarcie lub po cichu — jest na stopie wojennej ze wszystkimi. Idrys szybko stłumił w sobie odruch sympatii, jaki poczuł do niego widząc, jak po przejeździe przez ued Sahura oddala się lekkim, jakby uskrzydlonym krokiem. Nie, ten człowiek nigdy nie zgodziłby się na towarzysza, a jeśli tak, to tylko przez podstęp, żeby go okraść, a potem zostawić, żywego lub martwego. Był jak drapieżna bestia. Chociaż nie. Żadne zwierzę nie żyje w takiej samotności, żadne zwie­rzę nie okazuje tyle wrogiej obojętności swoim towarzyszom. Jedynie czło­wiek jest do tego zdolny. Jedynie człowiek... Jedynie człowiek. Idrys zasnął wreszcie, a w jego snach twarz Ibrahima zlewała się z twarzą Tubu.

it

Opowiadano mu o „morzu piasku“. Idrys nigdy nie widział morza, ale ujrzał jego wierny obraz, kiedy na końcu jakiejś ulicy wyrosła przed nim wielka, złocista i dziewicza wydma wznosząca się aż po niebo. Nie tknięte ludzką stopą łagodne wzgórze wznoszące się co najmniej na sto metrów,

nieustannie wygładzane i wciąż na nowo rzeźbione przez wiatr, było pier­wszą falą zapowiadającą ogromny ocean Wielkiego Ergu. Nie mógł się po­wstrzymać i rzucił się na zdobycie tej ruchomej i kruchej góry osypującej się pod jego stopami jasną kaskadą, a potem leżał przez chwilę na zboczu, żeby odpocząć. Wspinaczka nie była jednak wcale ciężka i niebawem siedział już okrakiem na grzbiecie wydmy nieustannie zaczesywanej podmuchami wiatru w ostro zarysowany grzebień. Na wschodzie, aż po horyzont, falowały w nieskończoność złote grzbiety innych y^ydm — morze_ piasku, tak, ale zastygłe w bezruchu, bez jednego bodaj statku. Odwróciwszy się zobaczył u swoich stóp klocki chat, kopuły i tarasy miasteczka, zielone runo palmowego gaju. Tylko odgłosy dobiegające z dołu, krzyki, szczekanie psów — i nagle ponad tym wszystkim śpiew muezjpa — świadczyły, że oaza żyje. Schodząc w dół zauważył, że jego śladymiły, Jakby piach wchłonął je w swoją głębię i strawił. Wydma znów była dziewicza i nietknięta jak w pierwszy dzień stworzenia. Zastanawiał się, jakim cudem ta masa ruchomego piasku, bez­ustannie przemieszczana przez wiatr, nie wdziera się na ulice, nie zasypuje domów. Ale nie, zatrzymywała się grzecznie u stóp niskiego murku, który okalał miasteczko.

Nogi zaprowadziły go w pobliże hotelu Rym, luksusowej rezydencji zbu­dowanej wedle projektu architekta Fernanda Pouillon, posiadającej basen, korty tenisowe i górujący nad gajem palmowym taras. O tej wczesnej jeszcze porze przed drzwiami wejściowymi defilowały przeróżne samochody i motory ze wszystkich krajów. Idrys stanął bez ruchu, oszołomiony tym bogactwem i zafascynowany różnorodnością pojazdów. Widział fragment tarasu z czerwonymi parasolami, pod którymi beztroskie pary zajadały śnia­danie. Byli tam brodaci mężczyźni w niebieskich kombinezonach, żołnierze w mundurach khaki, grupka krzykliwych dzieci, które goniły się wokół stoli­ków, ale przede wszystkim kobiety, a wśród nich jedna jasnowłosa o wyso­kim głosie, przypominająca — choć nie dorównująca jej — blondynkę z land rovera.

-—Ej, ty tam! Nie masz tu nic do roboty! Idź sobie dalej!

Pracownik hotelu, Murzyn, który przed chwilą nosił walizki i torby jakiejś wyjeżdżającej rodziny, krzyknął na Idrysa wyrywając go z pełnego podziwu zapatrzenia. Po raz pierwszy ktoś zwracał się do niego tym tonem. To go zdumiało, ale nie dlatego, że nie rozumiał; przeciwnie, z całą jasnością odkrył nagle swoje miejsce w tym nowym, nic znanym społeczeństwie. Nie tylko nie należał do kategorii ludzi, którzy byli gośćmi hotelu, ale i służba miała prawo krzyczeć na niego i odpędzać. Odszedł przeżuwając tę zasadniczą prawdę, teraz oczywistą, ale której jeszcze kilka minut temu nawet się nic domyślał.

Ruszył przez miasteczko pochłaniając oczami kafejki, zakłady fryzjerskie,

kramy rzemieślników, sterty zielonych warzyw, obwąchiwany przez psy, spychany z drogi przez pojazdy, jednocześnie zachwycony i przybity, wciąż mając w uszach krzyk Murzyna z hotelu Rym: nie masz tu nic do roboty, idź sobie dalej. Natrafił na miejską pływalnię ocienioną zasłoną glicynii i bougainwillei, którą napełniała woda bijąca z mineralnego źródła. Młodzi chłopcy skakali do basenu, nurkowali i gonili się ze śmiechem i krzykami. Była to wizja raju inna niż w hotelu Rym, obraz pełen miłego chłodu, szczęsnej nagości i beztroskiej zabawy. Usiadł pod pniem palmy, żeby lepiej mu się przypatrzeć. Jeden z chłopców, cały lśniący jak ryba, przeszedł tuż obok, jego roześmiany wzrok musnął go przelotnie i Idrys poczuł na swoim ciele kilka kropel wody. Ale nie poruszył się. To wszystko, czemu się przy­glądał, było rzeczywiście jak obraz, zamknięta scena, na którą nie miął wstępu. Zakurzony i głodny, Już zmęczony, choć do południa byłó"Jeśzcze daleko, nie czuł się bratem tych dzieci, swoich rówieśników, którzy krzycząc z radości dokazywali pomiędzy zieloną wodą basenu i liliowymi kiściami kwiatów, zwieszającymi się nad ich głowami. ^Mały emigrant zJPołudnia, który ruszył na spotkanie niepewnej i nieuniknionej przygody, Idrys wylą- dowaltu jak wędrowny ptak.

Ruszył dalej, zszedł w dół jakąś uliczką i zatrzymał się przy straganie ze słodyczami. Właściciel drzemiący na krześle dał mu ciastko z miodem, gdy zorientował się, że nie chce nic ukraść. Idąc w stronę dużego palmowego gaju, znalazł się przed drzwiami muzeum Sahary będącego placówką labora­torium obszarów pustynnych, finansowaną przez francuski Państwowy Ośrodek Badań Naukowych. Wejście kosztowało dwa dinary, za dużo jak na jego skromne fundusze. Miał już pójść dalej, gdy przed muzeum zatrzymał się wielki, klimatyzowany autokar. Z przodu i z tyłu rozsunęły się drzwi i grupa turystów wysypała się na zewnątrz. Była to wycieczka starszych osób i wszystkie te zgarbione plecy, białe włosy i suche palce uczepione lasek spra­wiały dość niesamowite wrażenie. Na tle tej grupy przewodnik wyglądał na młokosa, ale młodzieńczy zapał, jaki wkładał w swoją rolę zabawiając całe towarzystwo, był nieco sztuczny. Ku wielkiej uciesze pozostałych turystów, z komiczną galanterią prowadził pod ramię jakąś starą pannę, która robiła wrażenie osoby pedantycznej i niełatwej, i można było wyczuć, że ta zabawa trwa od początku podróży. Idrys wmieszał się w grupę zwiedzających i tym sposobem znalazł się w pierwszej sali muzeum, wypełnionej gablotami i wy­pchanymi zwierzętami. Przewodnik biegał to tu, to tam, gestykulując i opowiadając jakieś historyjki i dowcipy tonem ulicznego sprzedawcy za­chwalającego swój towar. Drepcząca przy nim mała świta wiernych kwito­wała jego zdania śmiechem pełnym zachwytu. Reszta zwiedzających rozpro­szyła się po innych salach i ogrodzie muzeum. Idrys z wielką uwagą wsłuchiwał się w opowieść przewodnika, która przecież tak blisko go dotyczyła.

Znaleźliśmy się tu, panie i panowie, a także panienki, aby poznać taje^_ mnice pustyni i uroki Sahary. Widzicie sami, że pustynia nie jest aż tak pusta, jaK mówią, zamieszkują ją bowiem te wszystkie wypchane zwierzęta, które tu oglądacie. Tak, wypchane, bo jeśli chodzi o żyweokazy ftó wszyst-' kie zniknęły, i to nie z powodu surowego klimatu, lecz okrucieństwa ludzi. Dotyczy to szczególnie pełnej wdzięku gazeli oraz strusia, który słynie z odporności swojego żołądka. A także muflona, geparda, feneka i jeżozwierza. Tylko dla przypomnienia wymienię jeszcze lwa, króla pustyni; ostatni okaz zabity został, jak wszystkim wiadomo, przez Tartarena z Taraskonu. Za to mamy przed sobą w klatce skromnie wyglądającego skoczka. Skoczek jest

jak mogą się państwo przekonać — wyraźnie skarłowaciałym owocem krzyżówki australijskiego kangura z owemiacką polną myszą. Dla tych, któ­rzy wolą stworzenia oślizgłe i pełzające, mamy tu jaszczurkę, warana, i scynka, zwanego rybą piaskową. Ale nic nie może się równać z szarańczą, która jest wyborna zarówno smażona na oliwie, jak i zapiekana w miodzie.

Jakiś starszy pan podniósł nieśmiało rękę do góry, jak uczniak w szkole. W jego oczach zabłysły figlarne iskierki, gdy dopytywał się, czy tę piaskową rybę łowi się na robaka, czy na muszkę.

Świetne pytanie — wykrzyknął przewodnik. — Otóż, moi państwo, dzieci z oazy łapią je ręką, zupełnie tak samo, jak łapie się pstrągi w górskim potoku. Potem pieką je w żarze ogniska i jedzą. Ale potrafią także je oswajać i bawić się z nimi, na przykład zaprzęgając je do małych wózeczków.

Ruszył dalej wzdłuż gablot, a za nim grupka wiernych, do której dołączył Idrys. W jednym kącie sali zostało odtworzone coś, co odpowiednia tab­liczka określała jako miejsce przygotowywania i spożywania posiłków.

A oto kuchenka i zarazem mała jadalnia mieszkańca oazy — podjął przewodnik. — Przybory kuchenne: moździerz i tłuczek z drewna akacjo­wego, za pomocą któregóT:iućze"sIę na proszek daktyle, marchewkę, hennę, mirrę. Po skończonej robocie kobieta powinna na kilka minut zostawić tłu­czek w moździerzu, aby pożywił się po pracy resztką okruchów. A to sito, młynek z ostrego wapienia i przetaki do ziarna oraz wielka misa służąca do wszystkiego. Miesi się w niej ciasto na chleb i na placki. A tu dzban na mleko, bukłaki na Wodę, wydrążone tykwy na ser, masło topione i smalec.

Idrys otwierał szeroko oczy. Wszystkie te przedmioty, tak czyste, że nie­realne, zakrzepłe w swej wiecznej istocie i nietykalne jak mumie, towarzy­szyły mu w ciągu całego dzieciństwa i młodości. Jeszcze niecałe czterdzieści osiem godzin temu jadł z tej misy, patrzył jak matka używa tego młynka.

Nie widzę ani łyżki, ani widelca — zdziwiła się jakaś starsza pani.

Bo też, szanowna pani, mieszkaniec oazy, podobnie jak nasz przodek Adam, je palcami. Nie ma w tym nic wstydliwego. Wszyscy sięgają prawą ręką po garstkę pokarmu, kładą go w zagłębieniu lewej dłoni i ugniatają w

kulkę, po czym prawym kciukiem popychając ku palcom podnoszą do ust.

I pokazał, jak to się robi, a kilku turystów wzbudziło powszechny śmiech naśladując go nieudolnie.

Nie sądźcie jednak państwo, że mieszkańcom oazy brak ogłady. Znane są podstawowe zasady grzeczności, obowiązujące na Saharze. Przed każdym posiłkiem należy umyć ręce, ale nie w stojącej wodzie, lecz w źródle lub wodą polewaną z dzbana, który trzyma ktoś drugi. Trzeba również zwrócić się do Allaha o błogosławieństwo. Nie pije się przy jedzeniu, tylko po głów­nym daniu. Woda lub serwatka krążą wtedy podawane z rąk do rąk w prawą stronę i należy wyciągnąć obie ręce, żeby chwycić dzbanek czy naczynie z mlekiem. Nie można pić na stojąco, ale przyklęknąwszy na jedno kolano. Nie mojżna dzielić jajka.

.•''Tdrys słuchał ze zdumieniem. Znał te zasady codziennego życia, bo zawsze ich przestrzegał, ale robił to odruchowo i nigdy nie słyszał, żeby je wyrażano słowami. Słuchając ich z ust Francuza, pośród grupy siwowłosych turystów, doznawał dziwnego zawrotu głowy. Miał wrażenie, jakby odrywano go od niego samego, jakby jego dusza opuściwszy nagle ciało przyglądała mu się z ~aewnątrz w osłupieniu.

Przewodnik wzbudził ogólną wesołość kończąc:

I zawsze obowiązuje słuszna hierarchia: najlepsze kęski dla mężczyzn, gorsze dla kobiet i dzieci.

Wreszcie stanęli przed oszkloną szafą, w której wyłożona była biżuteria i amulety.

Nie doszukacie się tu, panie i panowie, psiego łba, sylwetki wielbłąda, skarabeusza, a tym bardziej mężczyzny czy kobiety. Ozdoby z Sahary nic nie przedstawiają. To abstrakcyjne geometryczne formy pełniące rolę znaku, a nie wizerunku. Oto krzyże, półksiężyce, gwiazdy i rozety z masywnego srebra. A oto zapinki, klamry i obrączki, z koziego rogu. Bransolety na kostki u nóg chronią przed złymi duchami zamieszkującymi w ziemi, żeby po nogach nie dostały się do całego ciała. Najmniej cenne ozdoby są wykonane z muszli. Najcenniejsze — ze złota, ale nie zobaczycie ich w tym muzeum. Prawdopodobnie już dawno zostały rozkradzione.

Kiedy zwiedzający zaczęli się oddalać, Idrys podszedł bliżej do szafy. Te srebrne ozdoby widział już u własnej matki, u swoich ciotek i innych kobiet z Tabelbala. Rytualnie pomalowane twarze na fotografiach mógłby niemal nazwać po imieniu. Na koniec, kiedy odsuwał się już od szyby, zobaczył w niej odbicie, głowę z czarną bujną czupryną i szczupłą twarz, bezbronną, niespokojną, swoją twarz rozpływającą się na tle tej sztucznej, wypranej Sahary.

Trasa Bani Abbas—Baszar to jakieś dwieście czterdzieści kilometrów pię­kną asfaltową szosą, ale bez możliwości zaopatrzenia w wodę czy benzynę. Idrysowi udało się zająć dodatkowe miejsce w taksówce wynajętej przez pię­ciu mozabickich kupców. Zabrali ze sobą chłopca tylko przez oszczędność i ponieważ podróżowali bez żon. Wszyscy byli właścicielami sklepów spoży­wczych, prawdopodobnie byli bardzo bogaci i posiadali luksusowe domy w ogrodach Ghardaji. Mieli charakterystyczne, szerokie, żółte i obwisłe twarze, a okulary z przydymionymi szkłami nadawały im kruchy i zarazem prze­biegły wygląd. Podczas pięciogodzinnej podróży zachowywali się tak, jakby w ogóle nie dostrzegali Idrysa. Poważnym głosem wymieniali z rzadka uwagi na temat zwyżki cen korynckich rodzynków, gwałtownego spadku cen dak­tyla czy też nespliku, po których następowały długie chwile skupionego mil­czenia. Czasem spuszczali smutno oczy na dłonie, przewiązane hebanowym różańcem. Przysłuchując się im, Idrys wyobrażał sobie cały szeroki świat sklepów i domów handlowych, magazynów, statków i samolotów transporto­wych, ciągły przepływ ogromnych bogactw i towarów, które przechodząc jjrzez ręęe tych ludzi stają się nienamacalne, bezbarwne, pozbawione zapa­chu i smaku, gdyż sprowadzone do cyfr, znaków, abstrakcyjnych figur. Surowość i dyskretna melancholia pięciu kupców mówiły o bogactwie pod­danym trzeźwym ograniczeniom, o zyskach, które są nagrodą za bezintere­sowność, o sukcesach doczesnych, które warte są tylko jako świadectwo podporządkowania się Boskim przykazaniom. Idrys miał długo pamiętać tę krótką i gorzką lekcją opanowaniu nad rzeczami, jaką otrzymał od pustyn­nych purytanSw.

A jednak ci poważni i wyniośli ludzie nie ignorowali go tak, jak się to mogło wydawać, i rozstając się z Idrysem zdobyli się na pewien gest. Kiedy stali przy drodze, zapłaciwszy już kierowcy taksówki, najstarszy zwrócił się do chłopca:

Wybierasz się do Marsylii, czy dobrze zrozumiałem? Jeśli nie masz się

gdzie zatrzymać, zwróć się z mojego polecenia do Jusefa Baghabagha, który prowadzi hotel Radio, na ulicy Parmantier pod numerem dziesiątym. Ale weź ze sobą kartkę polecającą, którą ci napiszę. Przyjmuje jedynie mozabi- tów i ich przyjaciół.

Nagryzmolił w notesie nazwisko, adres oraz kilka polecających słów i wy­rwawszy kartkę dał ją Idrysowi.

Dla Europejczyka Baszar nie ma w sobie nic malowniczego: bloki miesz­kalne, koszary, szkoły, elektrownia, urzędy — tym liczniejsze, że ta stolica okręgu licząca niecałe pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców jest uważana za ostatnie godne tej nazwy miasto leżące na skraju pustyni. Dla Idrysa było to odkrycie nowej planety. Olśniły go wystawy sklepowe, rzeźnie, a nawet nie wykończone budynki wielkiego domu handlowego. Ale przede wszystkim fascynował go ruch samochodowy i długą chwilę spędził obserwując gesty­kulację policjanta, który kierował przejeżdżającymi pojazdami. Kiedy odkrył dworzec kolejowy, nie mógł się od niego oderwać. Każdy przyjazd, każdy odjazd pociągu był dla niego niezwykłym i doniosłym wydarzeniem. Żało­wał, że doradzono mu wyraźnie, by do Oranu jechał autobusem, i noc spę­dził na ławce w poczekalni, kołysany dobiegającym raz po raz dudnieniem wagonów. Zasnął dopiero o brzasku. Kiedy około ósmej zjawił się na dworcu autobusów, dowiedział się, że autobus do Oranu odjechał o szóstej, a następny odjedzie dopiero za dwa dni, też o szóstej. Miał zatem przed sobą dwie doby.

Zapuścił się w głąb krytego targu, jakiś czas krążył po labiryncie uliczek, aż wyszedł na pustą i pełną kurzu szeroką aleję. Świadomość, że ma tyle wolnego czasu, w połączeniu z głodem, który skręcał mu kiszki, przepełniały go nieco mdlącym szczęściem. Przechodząc przed jaskrawą fasadą jakiegoś sklepiku, na której tańczyły litery: »Mustafa — fotografia artysjyczng“, usły­szał dobiegające stamtąd ochrypłe dźwięki orientalnej muzyki w najgorszym wydaniu i męski głos, który tonem niezbitej pewności deklamował pate­tycznie:

Jesteś szejkiem, sułtanem, maharadżą. Jesteś śmiały i dumny. Jesteś władcą i potężnym samcem, który panuje nad tłumem nagich kobiet leżą­cych u twoich stóp. Pstryk, gotowe!

Idrys wszedł do środka chcąc zobaczyć, jak wygląda wnętrze tej »pra­cowni“. Malowane płótno służące jako tło w naiwny sposób przedstawiało wschodni pałac. Wokół basenu z wodotryskiem, na kolorowych poduszkach, spoczywał rój skromnie rozebranych kobiet. Jakiś chłopak, przebrany za suł­tana, stroił pyszałkowate miny. Mustafa, opasły, w czerwonej czapeczce na

«MnBaSUftS

y^jS^yVS ¿¡H '£&* ? ,

iWiiWmraa^gg^RlmJMlŁ^jiKAł-k^

*p •*».*+*

głowie, zatrzymał stary gramofon, którego dźwięki miały pomagać w stwo­rzeniu odpowiedniego nastroju. Młody człowiek zaczął zdejmować swoje orientalne przebranie.

Fotografia będzie do odebrania jutro wieczorem — oświadczył Mustafa. — Będzie kosztowała piętnaście dinarów.

Wtedy zauważył Idrysa, a że miał bardzo krótki wzrok, wziął go za nowego klienta.

Życzy pan sobie portrecik? Mustafa, artysta fotograf, zapewnia klien­tom realizację najśmielszych fantazji.

Gdy jednak zorientował się, że Idrys nie jest klientem, natychmiast prze­stał odnosić się do niego z uniżoną grzecznością.

A ty co tu robisz, podglądasz?

Przyglądałem się tylko.

Nie ma tu nic do przyglądania się. Idź sobie dalej.

Idź sobie dalej... Idrys już po raz drugi słyszał to polecenie. Ale przecież on nic innego nie robił, ciągle szedł sobie gdzieś dalej.

Szukam pracy na dwa dni — oświadczył na wszelki wypadek.

A co umiesz robić?

Już mnie fotografowano. Jedna blondynka...

Patrzcie no! Blondynka! Pewno zakochała się w tobie!

Nie wiem.

Młody człowiek ukazał się znowu, tym razem w kombinezonie kierowcy.

No to do jutra, wpadnę wieczorem po zdjęcie.

Mustafa nie potrafił ukryć niepokoju.

Nie zapomnij o piętnastu dinarach — burknął.

Już miał wyładować swój zły humor na Idrysie, kiedy do zakładu wkro­czyła para turystów. Rozpływając się w uśmiechach rzucił się na ich spotkanie.

Szanowni państwo, Mustafa, artysta fotograf, do usług, gotów urze­czywistnić wasze marzenia i sny.

Ciągnie ich za sobą, nieco osłupiałych, w głąb pracowni i rozwija malo­wane płótna.

Chcecie państwo zostać odkrywcami afrykańskiej dżungli i walczyć z wielkimi drapieżnikami? A może wolicie wspinać się po skalistych górach masywu Hoggar i polować na muflony oraz orły? Albo na pokładzie dumnego żaglowca przemierzać wody Morza Śródziemnego?

I za każdym razem rozpościerał przed nimi naiwną dekorację o krzykli­wych kolorach.

Mężczyzna usiłował zapanować nad sytuacją.

Starczy, starczy! Ja i moja małżonka jesteśmy uczestnikami wycieczki na trasie Timimun—El Golea—Ghardaja.

Ainw

W takim razie — skwapliwie podjął Mustafa — sfotografuję państwa na tle złocistych wydm i zielonych palm. A ty, chodź no tutaj!

Przy pomocy Idrysa przymocowuje do belek sufitu zapowiedzianą dekora­cję. Potem krząta się wokół aparatu. Mężczyzna, wypchnięty wraz z mał­żonką przed malowane płótno, usiłuje protestować.

To chyba lekka przesada jechać na Saharę po to, żeby fotografować się w pracowni przed malowaną dekoracją przedstawiającą Saharę!

Mustafa przerywa swoje przygotowania i podchodzi do niego z palcem uczenie wzniesionym do góry.

Szanowny panie, to jest przeniesienie w ,wymiar sztukil^Tak, właśnie tak, przeniesienie w wymiar sztuki — powtarza z zadowoleniem. — Każda rzecz przedstawiona jako obraz przekracza samą siebie i nabiera, że tak powiem, wymiaru transcendencji. Otóż to, transcendencji. Sahara wyobra­żona na tymj>łótnie postała poddana idealizacji i zarazem objęta w posiada­nie przez artystę.

Kobieta sfucEała go w zachwycie.

Pan fotograf ma rację, Emilu. Fotografując nas na tle tych płócien, poddaje nas idealizacji. To tak, jakbyśmy unosili się ponad wydmami.

Oto właściwe słowo: unosić się. Sprawię, że będziecie unosić się ponad wydmami.

Ale mężczyzna nie dawał za wygraną.

Dobrze, ale ponieważ jesteśmy na Saharze, nadal nie widzę powodu, dlaczego miałbym się fotografować w pracowni na tle dekoracji imitującej Saharę.

Mustafa umiał być zgodny.

Szanowny panie, zawsze możecię..sic. państwo sfotografować wędrując po piasku i kamieniach. Jo się nazywa zdjęcie amatorskie, zdjęcie turysty­czne. Ja zajmuję się fotografią profesjonalnie. Jestem twórcą. Stwarzam na nowo Saharę w mojej pracowni, a przy tej okazji stwarzam na nowo i was.

Po czym podszedł do gramofonu i energicznie pokręcił korbką. Rozległa się ckliwa i rzewna muzyka, na której dźwięk mężczyzna aż podskoczył.

Na perskim rynku w Katelbey! Tego tylko brakowało!'

Tymczasem Mustafa zniknął pod czarną płachtą okrywającą aparat.

Proszę państwa o ustawienie się pośrodku krajobrazu. Właśnie tak, bardzo dobrze, idealne ustawienie.

Wynurza się spod płachty z uroczystą i natchnioną miną.

A teraz, drodzy państwo, nadeszła wielka chwila. Jesteście poruszeni surowym pięknem krajobrazu. Wśród tych piasków i kamieni wasze serca uczą się, czym jest wzniosłość i prostota. Czujecie, jak opadają z was wszyst­kie nędzne pragnienia, przyziemne niepokoje i troski. Jesteście oczyszczeni!

Kobieta i mężczyzna przybrali mimowolnie uroczysty wyraz twarzy.

60

> I W

To mi przypomina dzień naszego ślubu, przemowę mera czy też księ­dza, już nie pamiętam — szepnęła kobieta.

I kiedy Mustafa kłaniając się nisko podziękował im i zapewnił, że fotogra­fia będzie wspaniała — do odbioru już jutro rano, cena trzydzieści dinarów

otrząsnęli się jak po zakończeniu seansu spirytystycznego.

Jest jednak coś, co mnie intryguje — rzekł mężczyzna, zanim wyszli z pracowni.

Słucham uprzejmie.

Jeśli dobrze zrozumiałem, nasze zdjęcie będzie czarno-białe?

Oczywiście, oczywiście, my, profesjonaliści, zostawiamy kolor amato­rom tanich pocztówek.

Rozumiem. Ale po kiego diabła pańskie dekoracje są kolorowe?

Pytanie jakby zaskoczyło Mustafę.

Kolorowe? — powtórzył przyglądając się swojej dekoracji, jakby widział ją po raz pierwszy. — Chce pan wiedzieć, dlaczego używam koloro­wych dekoracji dorobienia czarno-białych zdjęć?

Właśnie.

Ależ... chodzi oczywiście o natchnienie.

Jakie natchnienie?

Moje, naturalnie, ale również moich klientów, a także, dlaczego by nie, mojego aparatu.

Natchnienie pańskiego aparatu?

Ależ tak, mój aparat uczestniczy w akcie twórczym, on też musi mieć talent, co pan myśli! Więc pokazuję mu kolorowy krajobraz. Patrzy na niego, podoba mu się i kiedy go odtwarza, coś z kolorów przenika przez tę biel i czerń. Rozumie pan?

Nie — z uporem na twarzy odparł mężczyzna.

Ależ tak, Emilu! — wtrąciła się do rozmowy żona. — Pan fotograf ma rację: czernią i bielą stwarza kolor. Ach, panie fotografie, nie trzeba mieć pretensji do mojego męża, wie pan, on ma tak mało poetycką duszę!

Po ich wyjściu Mustafa zabrał się do porządkowania pracowni przy pomocy Idrysa, który chciał się okazać pożyteczny. Mustafa przez chwilę krzątał się w milczeniu, po czym powrócił do rozpoczętej rozmowy.

Więc powiadasz, że sfotografowała cię jakaś jasnowłosa kobieta.

Tak — pośpieszył z odpowiedzą Idrys — przyjechała land roverem, który prowadził mężczyzna.

No i co, podobała ci się ta fotografia?

Nie wiem, jeszcze jej nie widziałem.

I wybierasz się do Paryża w poszukiwaniu kobiety i fotografii?

Myśli pan, że ją znajdę?

No, jeśli o te sprawy chodzi, to w Paryżu znajdziesz i kobiety, i zdję­cia! Ach, gdybym mial twoje lata! Paryż... miasto światła, Paryż... miasto obrazów! Miliony kobiet i obrazów! Jasne, że znajdziesz, czego szukasz. To pewne. Ale nie jest pewne, czy staniesz się przez to szczęśliwszy!

Rozmawiając, jednocześnie oddawał się jakimś zagadkowym poszukiwa­niom. Ze zmarszczonymi brwiami przerzucał stertę malowanych płócien. Wreszcie znalazł to, czego szukał, przesunął wysokie lustro i umieścił je tam, gdzie stał aparat.

Nie zrobię ci zdjęcia — wyjaśnił. — Tylko popatrz sobie przez chwilę.

I z tajemniczą miną rozwinął wybrane tło. Była to panorama nocnego

Paryża, dość fantazyjna, bo mieściła się na niej wieża Eiffla, plac Etoile i Moulin-Rouge, a do tego jeszcze Sekwana i katedra Notre-Dame.

Stań no tutaj !

Zapalił reflektor.

Patrz! Jesteś w Paryżu, mieście światła. Ale masz szczęście! No i jak ci się podoba?

Idrys nie wiedział, co powiedzieć. Widział w lustrze małą, szarą sylwetkę, w dżinsach i koszuli, wojskowych butach i z haftowaną dżellabą na ramio­nach. Za nim iskrzył się granatowy pejzaż najeżony jaskrawo oświetlonymi budowlami.

Gdybyś miał piętnaście dinarów — oświadczył ironicznie Mustafa — zrobiłbym ci zdjęcie. Wtedy mógłbyś już wracać do domu. Twoja podróż byłaby zakończona. To mimo wszystko mniej męczące niż przeprawa przez Morze Śródziemne. Ale po co dawać ci tak rozsądną radę? Nie posłuchałbyś mnie. Młodzi zawsze chcą wszystko robić po swojemu. Zresztą, może mają rację.

To mówiąfc, odstawił na miejsce lustro i paryskie tło.

Jeśli chcesz — dorzucił — możesz przespać dwie noce na tej kanapie. Jutro pomożesz mi tu trochę, a pojutrze z dziesięcioma dinarami, które ci dam, ruszysz autobusem do Oranu.

Kiedy Idrys zjawił się na przystanku na godzinę przed odjazdem auto­busu, przeraził go tłum podróżnych, którzy przyszli przed nim. Widać było, że całe rodziny z małymi dziećmi na rękach spędziły tu noc obok swoich paczek i tłumoków, skrzynek ze świeżymi daktylami i żywych kur w plecio­nych koszykach. Przykucnął na piętach obok jakiejś starej kobiety sprawiają­cej wrażenie istoty równie samotnej jak on. Nad bezzębnymi ustami nos stykał się niemal z wysuniętą brodą, co nadawało jej twarzy nieprzyjazny i zacięty wyraz. I tam, ubogi wśród ubogich, oddał się temu, do czego ubodzy mają nie wygasające powołanie: nieruchomo i cierpliwie czekał.

Fala zadowolenia, która przebiegła przez tłum, kiedy pojawił się autobus, szybko opadła. Wbrew wszelkim oczekiwaniom był już pełny. Skąd się wzięli ci wszyscy złodzieje miejsc, którzy rozpierali się na siedzeniach i zapchali bagażnik na dachu swoimi tobołami? Nastąpił teraz długi i powolny proces wchłaniania przez autobus całej rzeszy skromnych i upartych ludzi, tym bardziej objuczonych zawadzającymi przedmiotami, im byli biedniejsi. Po kwadraihsie wszyscy zmieścili się jakoś w środku, a piramida pakunków i walizek na dachu wznosiła się aż do gwiazd. Autobus zadygotął i z zapalo­nymi światłami, głośno trąbiąc, potoczył się w stronę placu Si Kuider, minął go, a potem znalazł się na drodze do Użda. Na początku stłoczeni wewnątrz mężczyźni, kobiety i dzieci starali się jak najlepiej wykorzystać skąpy skra­wek przestrzeni, który im przypadł w udziale. Było trochę głośnych pre­tensji, śmiechów, wreszcie ludzie ułożyli się między sobą i gdy każdy wygospodarował już jakieś miejsce, pogrążyli się w cierpliwym milczeniu. Wielu pasażerów usnęło. Idrys znalazł się przy oknie, obok bezzębnej sta­ruszki. Była drobna, lekka, bez dzieci, jednym słowem dobra towarzyszka podróży. Ale nie wydawała się wcale skłonna do rozmowy. Od czasu do czasu Idrys odwracał się od ciemnego okna i rzucał okiem w jej stronę. Siedziała nieruchomo niczym posąg, z surowym i nieprzeniknionym wyra­zem twarzy. Jej oczy przypominały oczy węża, w ogóle ich nie mrużyła.

Pierwsze blaski świtu, a potem blady promień słońca wywołały w autobu­sie pewne poruszenie. Otwierano koszyki z jedzeniem. Obudzone niemow­lęta popłakiwały. Pojawiły się butelki ze smoczkami. W powietrzu unosił się mocny zapach obieranych pomarańczy. Idrys patrzył, jak za częściowo zapa­rowaną szybą przesuwa się ciągle jeszcze pustynna okolica. Za każdym razem, gdy autobus wyprzedzał rowerzystę czy osła, rozlegało się trąbienie, które w końcu przestawało się już słyszeć. Kiedy odwrócił głowę w kierunku starej kobiety, ze zdumieniem spostrzegł, że w lewej ręce podsuwa mu pomarańczę. Przypatrywała mu się swoimi bezrzęsymi oczami, ale na kości­stej twarzy nie było śladu uśmiechu. Idrys wziął pomarańczę, wyjął swój scyzoryk, obracał ją i podzielił starannie. Potem jedna po drugiej oddał cząstki kobiecie, tak jakby była to jedynie zwykła przysługa. Wzięła dwie pierwsze, ale odmówiła następnych wskazując gestem, że są dla niego.

W godzinę później kilka kilometrów przed Ain Sefra autobus przystanął na chwilę obok eukaliptusowego lasu. Podróżni wysypali się na zewnątrz tworząc samorzutnie dwie grupy: z jednej strony kobiety i dzieci, z drugiej

mężczyźni i dorastający chłopcy. Idrys odruchowo podszedł do małego kręgu tych ostatnich; rozmawiali z ożywieniem śmiejąc się i zdawali się go obserwować.

A oto przyjaciel starej Lali Ramirez — odezwał się jakiś chłopak w jego wieku.

I wszyscy wybuchnęli śmiechem. Idrys przyłączył się do nich z pytającą miną.

Wiesz co, powinieneś uważać, ona nie przynosi szczęścia, delikatnie mówiąc.

To przede wszystkim ci, co się do niej zbliżają, nie mają szczęścia. Ale później, kiedy już oje żyją, zajmuje się nimi.

Kto to jest Lala^amirez?^- spytał Idrys.

Ta stara wied2ni5fKóra nie spuszcza z ciebie oka...

A ma niedobre oko!

... i daje ci pomarańcze.

W końcu, poprzez żarty i aluzje, Idrys poznał historię starej kobiety. Naj­pierw dowiedział się, że była kiedyś bardzo bogata i prawdopodobnie ciągle jeszcze jest dość zamożna, mimo że wygląda na biedną. Potem, że pochodzi z Południa — Południa bliżej nie określonego — i że zawróciła w głowie pewnemu orańskiemu przedsiębiorcy hiszpańskiego pochodzenia, gdy ten przebywał w Baszar w związku z budową nowej części miasta. Zabrał ją ze sobą do Oranu i zawarł z nią chrześcijański ślub. Wkrótce urodziło im się sześcioro dzieci i razem z nimi jeździli tam i z powrotem pomiędzy tymi dwoma miastami. Teraz Lala krąiżyła pomiędzy nimi nadal, ale od wielu lat już samotnie. Los uwziął się na tę rodzinę, zabierając najpierw męża, potem

gfffffę Iff ^iS^Wi,%wVĘK.ik flt#1

koleino szóstkę dzieci, wreszcie dwoje niemowląt, którym udało się jakoś przyjść na świat pomimo tych wszystkich nieszczęść. Czego tam nie było! Wypadki, morderstwa, choroby, samobójstwa; w końcu została tylko stara, sama z dziewięcioma mogiłami rozsianymi po różnych cmentarzach. Ciągle więc jeździła odwiedzać swoich zmarłych. Znano ją na trasach autobuso­wych i dworcach i obawiano się jej.

Teraz wiesz, kto to taki!

Dziwiłbym się, gdyby nadal się jej trzymał.

Może nie zależy mu na życiu?

Albo pociągają go umarli?

Nie, nie, stare kobiety mogą się w tym lubować, ale nie młody chłopak!

Kierowca dawał klaksonem znak do odjazdu. Wszyscy starali się odnaleźć w autobusie zajmowany poprzednio kąt. Idrys wrócił na swoje miejsce, obok Lali Ramirez. Wiedział już, kim była, i dziwne, ale ona też zdawała się teraz patrzeć na niego bardziej poufałym wzrokiem. Nieco później, gdy wszyscy wokół zaczęli się pożywiać, wyciągnęła spod siedzenia podłużną paczuszkę zawiniętą w gazetę i w milczeniu podała ją Idrysowi. Był to kawałek długiej bułki, nadziany w środku kiełbaską merguez. Idrys zawahał się przez moment, po czym zjadł bułkę łapczywie, podczas gdy stara przyglądała mu się nieruchomym wzrokiem. Czego od niego chciała? Jak na zaklęcie druga pomarańcza wynurzyła się z jej rękawa i, naprawdę, po bułce z kiełbaską nie sposób było jej nie przyjąć. Potem Idrys oparł się wygodnie i obserwował, jak zmienia się krajobraz. To już nie była pustynia. Przeciwnie, równinę porastały tu i ówdzie kępy akacji, ale widać było także to wielkie gospodar­stwa i ogrody warzywne, to uprawne pola, i autobus ciągle zwalniał, aby trąbiąc wyminąć traktor czy jakąś maszynę rolniczą. Jechali równiną pokrytą polami zbóż, która zdumiała Idrysa swym bogactwem. Wreszcie ukazały się pierwsze tanie bloki mieszkalne na przedmieściach Oranu obwieszone barw­nymi girlandami suszącej się na balkonach bielizny. Czasem gromadki dzieci, którym autobus przerwał zabawę, z wrzaskiem rzucały się za nim w pogoń. Przejechali obok centrum administracyjnego, potem obok nowego minaretu i bulwarem Maata Mohammeda al Habiba dotarli na plac 1 Listo­pada. Autobus stanął. Idrys odwrócił głowę ku swojej sąsiadce. Wpatrywała się w niego wzrokiem węża i po raz pierwszy na jej ustach błąkał się jakby cień uśmiechu. Ludzie przeciągali się i ziewali głośno, tłocząc się do wyjścia. Znalazłszy się na zewnątrz Idrys poczuł przejmujący chłód powietrza. Budynki, na których jeżyły się telewizyjne anteny, wydały mu się giganty­czne; ponad nimi rozpościerało się jednostajne szare niebo. Więc tak wyglą­da Północ? Garstka bladych chłopców bawiła się rzucając piłką o obdrapaną ścianę i każde odbicie brzmiało jak uderzenie pięścią. Była w tym wszystkim

jakaś brutalność i przygnębiająca pustka, coś, co przepełniało duszę bólem. Kierowca, wdrapawszy się na dach, podawał paczki i walizki młodym ludziom, a ci ustawiali je na chodniku. Idrys miał adres ośrodka dla emi­grantów i słowo polecające do jednego z pracowników. Stał wpatrując się w tak nowy dla siebie obraz wielkiego miasta, kiedy tuż przy swoim uchu usły­szał szept.

Izmaił, weź taksówkę i zawieź mnie na hiszpański cmentarz!

Była to stara Lala. Jednocześnie podała mu pięćdziesięciodinarowy ban­knot złożony na czworo. Taksówki, zwabione przyjazdem autokaru, podjeż­dżały jedna za drugą. Idrys, potulny w tym obcym otoczeniu, wskoczył do pierwszej z brzegu, a za nim Lala. To ona podała adres: cmentarz przy kościele Sw. Ludwika. Ale dlaczego nazwała go Izmaił? Zatrzymali się przed opuszczonym już od lat kościołem, do którego przylegał dobrze utrzymany cmentarz. Lala wydawała się odmieniona.

To kościół kardynała Jimenesa de Cisneros, Wielkiego Inkwizytora z czasów Karola V. Przy wejściu do prezbiterium widać jeszcze jego herb

wyjaśniła w nieoczekiwanym przypływie elokwencji.

Potem pociągnęła Idrysa za sobą pomiędzy kaplice cmentarne i pretensjo­nalne barokowe nagrobki — przejaw hiszpańskiej nekrofilii. Zatrzymali się przed obeliskiem z czarnego marmuru, u jego podstawy widniała fotografia bogato obramowana złotem i nazwisko? lsmaił Ramirez)1940—1957. Idrys nachylił się nad masywnymi łańcuchafflt Okalającymi prostokąt szarego żwiru, żeby się jej przyjrzeć. Przedstawiała chłopca w jego wieku, z równie ciemnymi co on włosami i twarzą, na której malowało się pełne niepokoju oczekiwanie, bezbronna łagodność, jakby słabość, ale pozorna, bo w rzeczywistości zdolna do największego oporu. Czy naprawdę był do niego podobny? Idrys nie potrafił tego ocenić, mając dość niejasne wyobrażenie o własnej twarzy. Lala natomiast wydawała się pewna swego. Starczym wzro­kiem dalekowidza przebiegała po kopułach i tarasach starego miasta, scho­dzących w dół aż do portu, gdzie widać było przygarbione sylwetki dźwigów i stojące na kotwicy statki towarowe, których światła zapalały się pośród zmierzchu.

Ty jesteś Izmaił — powiedziała do Idrysa, kładąc mu rękę na ramie­niu. — Odnalazłam cię wreszcie. Zostaniesz ze mną. Na zawsze. Jestem samotna, ale jestem bogata. Adoptuję cię. Odtąd nazywasz się Izmaił Ramirez.

Idrys patrzył na nią, milcząco kręcąc głową. Ale stara nie chciała tego widzieć. Wpatrywała się teraz w jeden z budynków tonący w wieczornej mgle.

Widzisz ten dom — ciągnęła wskazując ruchem głowy w stronę mia­sta. — Należy do mnie. Ma jedenaście pokoi, trzy tarasy, patio, a na nim

drzewo figowe, kuchnie w piwnicy, nawet chrześcijańską kaplicę. Każę wszystko pootwierać, wysprzątać, odnowić, dla ciebie, Izmaił, i uczcimy twój powrót obwieszczając wielką nowinę wszystkim zmarłym w rodzinie. Kto wie, czy i oni nie wrócą?

Idrys nadal przecząco kręcił głową. Szaleństwo starej kobiety i upór, z jakim chciała oblec go w skórę zmarłego, przerażały go i napawały obrzydze­niem. Jednym ruchem strącił szponiastą dłoń, która ciążyła mu na ramieniu, i zrobił krok do tyłu.

Nie jestem Izmaił. Jestem Idrys. Pojutrze wyjeżdżam do Francji szu­kać pracy. Potem wrócę, może później... kiedyś później.

Myślał o fotografii zrobionej przez jasnowłosą kobietę, ale nie chciał o tym wspominać. Fotografia Izmaiła to było dość jak na dzisiaj! Cofając się powtarzał, tak jak się uspokaja dziecko lub przestraszone zwierzę.

Później... może kiedyś później.

Po czym wziął nogi za pas i wybiegł z cmentarza na poszukiwanie schroni­ska, którego adres mu podano.

^Prom Tipasa ^Wypływał nazajutrz o dziesiątej i przybijał do Marsylii następnego dnia o osiemnastej. Idrys miał więc cały dzień dla siebie, ale w międzyczasie musiał jeszcze zajść do biura O.N.A.M.O.* po paszport Po dwu godzinach stania w kolejce oświadczono mu, że w jego papierach bra­kuje dwu fotografii. Wspomniano o automatycznej kabinie, w której za cfinara rfioże^źrobic wymagane zdjęcia. Długo jej szukał pośród nie znanych ulic, nie wiedząc, co to takiego. Mieściła się w bramie kamienicy, przed którą handlarze sprzedawali na straganach metalowe naczynia kuchenne. Kabina, mocno zniszczona, była zajęta przez dwóch smarkaczy, którzy popychali się i stroili miny przed obiektywem. Wyszli wreszcie, a Idrys zajął ich miejsce za kotarą. Dwukrotnie błysnął flesz. Idrys wyszedł i zajrzał do szufladki, do której spadały zdjęcia. Leżała w niej jedna odbitka: podobizna smarkacza, który zezował i pokazywał język. Idrys zaczekał jeszcze. Wypadły dwie następne fotografie: tym razem przedstawiały mężczyznę z brodą. Idrys długo przyglądał się sobie w pękniętym lustrze kabiny. W końcu dla­czego nie miałby nosić brody przed wyjazdem z Tabelbala? Brodaci też mają prawo do paszportu.

Czekało go jeszcze jedno ważne odkrycie. Ruszył w kierunku morza. Opi-

sywano mu plaże jasnego piasku, o które rozbijają się przejrzyste fale. Morze miało przypominać piaskowe wydmy, które znał z Tabelbala, a jeszcze bar­dziej złociste piętrzące się fałdy, takie jak w Bani Abbas. Przyśpieszył kroku schodząc ulicą Rahmani Khaled do portu, gdzie widać już było lśniące maszty jachtów. Odpływ odsłonił część nabrzeża, widoczną teraz, czarną i pokrytą oślizgłymi wodorostami. Idrys usiadł na kamiennej krawędzi; jego stopy zwisały tuż nad powierzchnią mętnej wody, na której unosiły się resztki opakowań ze słomy i plastikowe butelki. A więc to jest morze! Naj­bliższe jachty spały nieruchomo na mieniącej się]'połyskliwej tafli wody. ~~ Dalej, usiana stojącymi na kotwicy statkami powierzchnia morza ciągnęła się aż po horyzont, gdzie zlewała się z szarym ołowianym niebem. Idrys chłonął oczami ten smutny widok i czuł coraz bardziej dojmujące rozczarowanie. Jednocześnie odkrywał w sobie jakby nowy obraz rodzinnej ziemi. Po raz pierwszy myślał o Tabelbala jako o spójnej i dającej się objąć całości. Tak, oddalenie sprawiło, że jego pamięć połączyła w końcu w jedno postać matki i stadko jego owiec, dom i palmowy gaj, plac targowy, gdzie zatrzymywał się samochód Salaha Brahima, twarze braci i kuzynek. Krótki szloch zamarł mu w gardle. Czuł się zagubiony, porzucony, odtrącony, sam wobec tego bez­kresu wody, szarej jak zaświaty. „Izmaił Ramirez“, powiedział do siebie pół­głosem. Czyż stara Lala, strażniczka zmarłych, nie wyznaczyła mu miejsca w tym posępnym mieście? Nazajutrz miał odpłynąć ogromnym promem gdzieś w nieznanym kierunku. Czy po to, by uciec od życia, czy żeby zanurzyć się w jego nieskończoności? Wsunął palec pod kołnierz koszuli i wyciągnął swój I amulet wiszący na sznureczku. Ukazała się złota kropla, ciepła i łagodna. Podniósł ją na wysokość twarzy i rozkołysał na de ołowianego nieba. Przypo­mniały mu się zagadkowe słowa pieśni Sitt Zubajdy:

Ważka wiruje na wodzie, świerszcz na kamieniu cyka.

Ważka wyśmiewa podstęp śmierci, świerszcz pisze tajemnicę życia.

Mala fala rozbiła się o nabrzeże i obryzgała go od stóp do głów. Dotknął wargami mokrej ręki. W tym przynajmniej go nie oszukano: woda była słona. Słona, niezdatna do picia, jałowa...

Widok motorów, samochodów i ciężarówek znikających w otwartej paszczy promu przyciągał zawsze tłum bezczynnych widzów i wyrostków. Zwłaszcza ciężarówki z przyczepami, ze względu na ich długość i trudność z

cofaniem, musiały wykonywać skomplikowane manewry. Ale ładownia statku zdawała się posiadać nieograniczoną pojemność. Pomiędzy ciężarówki wślizgiwały się samochody turystów i wozy terenowe podobne do tego, jakim przyjechała jasnowłosa kobieta. Gapie śmieli się z politowaniem i sym­patią, kiedy połatana „cytryna“ 2 CV żwawo podskakując szukała sobie miejsca pośród tych. mastodontów. Kierowcy i pasażerowie nie ukazywali się już oczom patrzących; wprost ź garażu przedostawali się schodami na pokład statku. Wreszcie wpuszczono na trap oczekujących w kolejce podróżnych. Każdy musiał mieć w ręku swój bilet i paszport otwarty na stronie ze zdję­ciem. Urzędnik nie zwrócił nawet uwagi na dziwny brak podobieństwa pomiędzy Idrysem a brodaczem, którego podobizna była przypięta dwoma okrągłymi spinaczami do jego paszportu. Idrys obrzucił szybkim spojrze­niem rzędy foteli wypełniające „sypialnie“ dla pasażerów najtańszej klasy i wraz z innymi przeszedł przez salę do modlitwy i samoobsługową restaura­cję na tylny pokład, skąd widać było nabrzeże. Kłębił się tam gęsty i kolo­rowy tłum. Rodziny, które zostały na lądzie, machały rękami i wołały coś do „swoich“, choć niepodobieństwem było cokolwiek dosłyszeć. Dziwnie nie­realne wydawały się te próby porozumienia, które na próżno usiłowali nawiązać ci z brzegu i ci ze statku. Nagle pokład zaczął wibrować. Woda zakłębiła się przy rufie. Zbliżała się chwila, kiedy Idrys miał po raz pierwszy opu$cić.a£rykański.kontynent. Wtem zaczepił go chłopak o gładkiej, łagodnej twarzy, na której malowało-się jakby wściekłe i zarazem radosne uniesienie.

Widzę, że nikt cię nie żegna! Mnie też. Tak się właśnie wyjeżdża: całkiem samotnie! To jest prawdziwy wyjazd. Żadnych chusteczek ani machania rękami. Nic!

Przerwał mu przeraźliwy ryk syreny płosząc chmary mew, które wzbiły się w powietrze. Prom Tipasa wolno odrywał się od kei.

Popatrz, jak brzeg ucieka do tyłu! — odezwał się znów chłopak, coraz bardziej podniecony. Tak właśnie lubię Afrykę: jak mi spieprza z oczu za rufą statku. Kurewska Afryka! Dwa lata służby wojskowej! Dwa lata męki przy tłuczeniu kamieni na pustyni! A ja, rozumiesz, jestem z zawodu złotni­kiem. Od pięciu pokoleń, z ojca na syna, specjalizujemy się w kolczykach. Zobacz moje ręce. To ręce złotnika, a nie kamieniarza. Kurewska Afryka! A ty gdzie się wybierasz?

Ja? Najpierw do Marsylii. Potem chciałbym do Paryża, mam tam kuzyna.

Marsylia, Paryż, to jeszcze za blisko. Za blisko tych cholernych kamie­ni, które tłukłem na pustyni. Mów mi lepiej o Brukseli, Amsterdamie, o Londynie, Sztokholmie. Jestem złotnikiem, słyszysz?

Umilkł. Na pokładzie zrobiło się cicho. Wszyscy patrzyli, jak oddala się Oran — miasto, reda, statki stojące na kotwicy, wielka czerwono-zielona

69

i MMMM \ tf

boja tańcząca na brzuchu jak bączek dziecka olbrzyma, a w głębi górujące nad miastem wzgórze, dżebel Murdżażo z hiszpańskim fortem na szczycie, nad którym powiewała flaga armii algierskiej.

Idrys wraz z kilkoma innymi pasażerami zapuścił się w labiryntowe wnę­trze statku. Wąskie korytarze, schody, ciągi sklepów, bary, było to całe pły­wające miasteczko wypełnione nieustannym szumem i wibracją maszyn. Rodziny zbierały się i zajmowały dla siebie wolny kąt sali lub rząd foteli, gromadząc tam swoje tobołki i walizy. Niektórzy rozpakowywali już zapasy żywności i chłopiec okrętowy musiał stanowczo interweniować, żeby zga­szono małą maszynkę gazową, na której jakaś kobieta zamierzała gotować. Choć było jeszcze wcześnie, w barze zebrali się kierowcy ciężarówek tworząc hałaśliwą i wesołą kompanię, gdzie zaczynano już ostro popijać. Od tej chwili podróżni podzielili się na dwie kategorie: tych, którzy mieli pieniądze do wydania, i tych, którzy ich nie posiadali. Kategorię najwyższą stanowili pasażerowie pierwszej klasy, mający do dyspozycji pojedyncze kajuty z bula- jami i jadalnię z biało nakrytymi stolikami; niewidoczni i niedostępni, oddzieleni byli od reszty podróżnych zaryglowanymi drzwiami drugiego pokładu na dziobie statku.

Lekkie kołysanie wskazywało, że wyszli właśnie na pełne morze, kiedy płynące z głośników wołanie muezina wezwało wiernych, aby zebrali się w sali, gdzie rozłożono dywany do trzeciej modlitwy. Idrys, podobnie jak większość młodych z jego pokolenia niezbyt skłonny do religijnych praktyk, obserwował z dystansem pobożny tłum bijący pokłony. Gdy ludzie zaczęli się rozchodzić, ze zdziwieniem dostrzegł~wśród nich złotnika, który podszedł do niego.

Nie przestrzegasz przykazań islamu? — spytał.

Nie wszystkich — odparł niechętnie Idrys.

Szczerze ci życzę, żebyś zaczął ich przestrzegać. Tam, dokąd jedziemy, religia jest bardziej potrzebna niż u nas. Znajdziesz się wśród ludzi obcych, obojętnych, wrogich. Na rozpacz i nędzę będziesz miał może tylko jedno lekarstwo: Koran i meczet.

Ale przecież niedawno przeklinałeś swoją ojczyznę?

Złotnik milczał chwilę, wpatrując się we wzburzoną powierzchnię morza.

Widzisz, dramat polega na tym, że wielu z nas nie może żyć ani we własnym kraju, ani na obczyźnie.

Cóż więc im pozostaje?

Cierpienie.

Ja mogłem zostać w Tabelbala. W Tabelbala ludzie nie mają nic, ale niczego im nie brakuje. To właśnie jest oaza.

vl/ięc dlaczego wyjechałeś?

Zeby wyjechać. U nas są dwa rodzaje ludzi, czasem nawet w jednej

rodzinie: ci, którzy zostają tam, gdzie się urodzili, i ci, którzy muszą ruszyć w drogę. Ja należę do tego drugiego rodzaju. Musiałem wyjechać. A poza tym sfotografowała mnie jedna kobieta o jasnych włosach. Wróciła do Fran­cji z moim zdjęciem.

A ty wyruszyłeś szukać swojej fotografii

Złotnik patrzył na niego kpiąco.

Szukać mojej fotografii? Nie, niezupełnie. To coś innego. Może lepiej byłoby powiedzieć: połączyć się z nią„.

O ho ho! Wielki myśliciel z ciebie! Twoja fotografia jest we Francji i przyciąga cię jak magnes.

Nie tylko we Francji. Tę fotografię znalazłem już w Bani Abbas, w Baszar i w Oranie.

Znajdujesz po drodze jej kawałki i sklejasz je?

"Można i tak powiedzieć, jeśli chcesz. Tylko że te kawałki, które dotąd znalazłem, nie były do mnie podobne. Zobacz tó, na przykład.

' ~ Pokazał mu swój paszport otwarty na stronie ze zdjęciem brodacza. Złot­nik przyjrzał mu się z zatroskaną miną.

Możesz mieć kłopoty. Może powinieneś zapuścić brodę.

To byłoby jeszcze gorzej, bo mnie broda prawie nie rośnie. A zresztą to nie ja przecież powinienem być podobny do mojego zdjęcia. To ono powinno być do mnie podobne, no nie?

Tak sądzisz? Ale nawet twoje doświadczenia dowodzą, że tak nie jest. Obraz jest obdarzony złą siłą. To nie oddany i wiemy sługa, jak byś sobie życzył. Owszem, udaje sługę, ale naprawdę jest obłudnym kłamliwym tyra- nem/Za wszelką cenę pragnie uczynić z ciebie niewolnika. O tym też mówi nasza religia.

Idrys słuchał go nie bardzo rozumiejąc. Jednakże wszystko, co mu się przydarzyło od spotkania z jasnowłosą kobietą, w zadziwiający sposób wyjaś­niało słowa złotnika.

W południe zaciągnął go on do samoobsługowej restauracji i Idrys poczuł, że głód walczy w nim z uczuciem zażenowania, jakie odczuwał przyjmując zaproszenie tego starszego i trochę niepokojącego towarzysza. Usiedli przy jednym stoliku z szoferem ciężarówki, jasnowłosym olbrzymem o porcelano- woniebieskich oczach, którego potężne łapska zdobiły śmiałe tatuaże. Przy­czepił się do dwóch młodocianych Maghrebińczyków i uparł się napoić ich czerwonym winem. Złotnik bronił się energicznie: był zdumiony widząc, jak Idrys, dotrzymując towarzystwa kierowcy, mimo zakazu religii opróżnia kie­liszek za kieliszkiem. Na dowcipy szofera sam odpowiadał żartami i chcąc by Idrys włączył się do rozmowy, zaczął mówić do niego po francusku, choć dotąd rozmawiali między sobą tylko po berberyjsku. Ta jego dwoistość była naprawdę godna podziwu i Idrys zastanawiał się, czy kiedykolwiek uda mu

71

i ¡MMMM

się dojść do takiej poufałości z Francuzami. Szofer postawił im kawę, po czym wycofał się do swojej kabiny drugiej klasy na odpoczynek, dobrze zasłużony — wyjaśnił — po dziesięciu godzinach nocnej jazdy szosą wzdłuż afrykańskiego wybrzeża.

Ściemniało się już, kiedy podawana z ust do ust wiadomość wywołała pasażerów na pokłady i przejścia przy lewej burcie. Statek płynął wzdłuż brzegów Ibizy, gdzie zaczynały migotać pojedyncze światełka. Zapadł zmrok i teraz po prawej burcie ukazały się światła Majorki, największej wyspy Balearów. Potem statek pogrążył się w morzu nieprzeniknionych ciemno­ści.

Idrys spał w fotelu kołysany coraz silniejszą falą. Obudziły go pojękiwania siedzącej niedaleko niego kobiety. Jej głowa opadała bezwładnie to na prawo, to na lewo, na ustach pieniła się ślina. W końcu podniosła się, zrobiła dwa kroki i opadła na podłogę, gdzie skulona, na czworakach, zaczęła wymioto­wać wstrząsana spazmatyczną i głośną czkawką.

Kobieta, która cierpi na morską chorobę, jest równie bezwstydna jak ta, która rodzi.

Był to głos złotnika. Mówił po francusku: za nim kiwając się na boki i rechocząc stał kierowca ciężarówki.

Kajuta bez bulaja to nie do wytrzymania — powiedział kierowca. — Człowiek jest zamknięty jak w trumnie. Jeśli więc chcecie chłopaki skorzy­stać z mojej kuszetki, to proszę bardzo. Ja tam już wolę fotel.

Idziesz? — spytał złotnik.

Idrys wstał i ruszył za nim.

Możecie też wziąć prysznic! — krzyknął za nimi szofer.

Istotnie, o tej porze, w samym środku nocy, kajuta przypominała grobo­wiec. Żadnego otworu wychodzącego na zewnątrz. Dwie metalowe koje przytwierdzone do stalowych ścian. Trzech podróżnych powalonych snem. Malutka kabina z prysznicem. A w tej wilgotnej, wibrującej atmosferze siny blask nocnej lampki. Drzwi zatrzasnęły się ciężko za dwoma chłopakami. Przez chwilę stali, jakby wahając się, po czym złotnik zaczął się rozbierać. Zrzuciwszy ubranie wszedł pod prysznic. Idrys poszedł za jego przykładem. Aby zmieścić się tam we dwójkę, musieli przywrzeć do siebie. Tak samo w łóżku, jedynym, które pozostało wolne, gdzie wyciągnęli się jeszcze mokrzy. Ulga, jaką poczuł Idrys przytuliwszy się do towarzysza, uświadomiła mu ogrom samotności i to, jak dotkliwie cierpi jego ciało i dusza, odkąd opuścił rodzinę. Matczyna czułość i erotyzm kochanków są tylko różnymi przeja­wami palącej potrzeby fizycznego kontaktu, zapisanej głęboko w ludzkim sercu i ciele. Leżąc z zamkniętymi oczami w tym podziemnym półmroku, kołysany falowaniem morza i głuchym pomrukiem maszyn, myślał o swoim przyjacielu Ibrahimie, który zginął zasypany w głębi studni. Zapadał w sen,

kiedy złotnik odsunął się nieco, oparł na łokciu i uniósł ku wąskiej strudze światła złotą kroplę wiszącą na jego szyi.

Co to takiego?

To mój amulet z Sahary.

Ależ to złoto!

Możliwe...

Złotnik marszcząc brwi obracał w świetle lampki wisiorek o kulistym, lekko wydłużonym kształcie.

Ten, kto ci to dał, nie zakpił z ciebie.

Nikt mi tego nie dał.

Bulla aurea.

Co?

To po łacinie: bulla aurea. Każdy złotnik wie, co to jest. To rzymski, a nawet etruski znak, a zarazem ozdoba, którą spotyka się do dziś u niektórych plemion saharyjskich. Wolno urodzone dzieci rzymskie nosiły tę złotą kroplę zawieszoną na szyi jako oznakę swojego stanu. Kiedy zamiast młodzieńczej preteksty przywdziewały wreszcie męską togę, pozbywały się również swojej złotej kropli składając ją w ofierze domowym larom.

Jakiś ty uczony!

Złotnictwo to nie tylko rzemiosło, to także tradycyjna wiedza. Mógł­bym ci w ten sposób opowiadać o fibulach, trackich półksiężycach, pieczę­ciach Salomona i dłoniach Fatimy — dodał opadając na plecy.

Cóż więc oznacza moja złota kropla?

¡5 Ze jesteś wolno uródzonym dzieckiem.

TcoTdalej?

Co dalej?... Staniesz się mężczyzną i wtedy sam zobaczysz, co stanie się z twoją złotą kroplą i z tobą...

Nazajutrz około południa przez statek przebiegła głośno powtarzana wieść, która zgromadziła pasażerów w sali restauracyjnej: telewizja! Na ekra­nach trzech odbiorników obraz skakał, znikał, powracał, migając jak oszalały. Pierwszy obraz prosto z Francji! Niespokojny tłum emigrantów o kościstych twarzach i ciemnych oczach oczekuje w skupieniu tego pierwszego posłania z Ziemi Obiecanej. Ekran pulsuje, gaśnic i zapala się na nowo, widać jakiś krajobraz, sylwetkę, twarz, wszystko faluje, po czym obraz wreszcie się ustala. Dwoje ludzi idzie przez łąkę. Są młodzi, piękni, zakochani. Uśmie­chają się do siebie. Dwójka dzieci biegnie ku nim radośnie, rozchylając trawy i kwiaty. Wszyscy całują się, obejmują, są szczęśliwi. Nagle obraz zastyga nieruchomo. Na jego tle pojawia się poważny mężczyzna w okula-

rizjld&wuy ~TV

rach. Na wysokości twarzy trzyma w ręku polisę ubezpieczeniową na życie. Zaraz potem ukazuje się piękny dom w stylu prowansalskim. Obok basenu siedzi cała rodzina w komplecie; jedzą śniadanie, śmiejąc się wesoło. Są szczęśliwi. Tym razem dzięki proszkowi do prania „Słońce“. Pada deszcz. Kryjąc się pod parasolem elegancka kobieta idzie ulicą. Przechodząc przed witryną sklepu widzi w szybie swoje odbicie i wydaje się sobie tak elegancka, że uśmiecha się do siebie. Cóż za olśniewające zęby! Należy używać pasty Briodent. Mały ekran szarzeje. Skończyło się. Mężczyźni i kobiety podróżu­jący najtańszą klasą patrzą po sobie. A więc to jest Francja? Dzielą się wra­żeniami. Ale wszyscy milkną, bo obraz znów się pojawia. Głos płynący z telewizora tłumaczy, że brygady policji C.R.S użyły gazów łzawiących przeciwko studentom manifestującym w Dzielnicy Łacińskiej. Policjanci w hełmach i w maskach, z tarczami z pleksiglasu, przypominają średniowie­cznych japońskich samurajów. Studenci obrzucają ich kamieniami, po czym rozpraszają się uciekając. Pociski z gazem wybuchają pośród nich. Ukazuje się w zbliżeniu twarz młodej dziewczyny zalana krwią. Ekran znowu gaśnie.

W dwie godziny później widać już było brzegi Francji. Rodziny zaczynały zbierać dzieci i bagaże. Idrys stanął przy burcie obok złotnika i oparł się o barierę wypatrując zamku If, obok którego mieli przepływać. Głośniki, zapewne na konto turystów z pierwszej klasy, oznajmiły, że w tej twierdzy więziono Żelazną Maskę, który był może bratem bliźniakiem Ludwika XIV, oraz hrabiego Monte-Christo i księdza Farii, słynnych bohaterów Aleksandra Dumas. Tłum Maghrebińczyków przyjął te wiadomości z całym szacun­kiem, jaki budzą rzeczy niezrozumiałe.

Jadę do Paryża pracować w nielegalnym warsztacie jubilerskim — oświadczył złotnik. — Etienne, ten kierowca, zabiera mnie swoją ciężarówką. Nie wiem, kiedy znów się zobaczymy. Chciałem ci tylko powiedzieć jedną rzecz. Złotnik to ten, kto pracuje w złocie. Ale już od dawna złotnicy zarzu­cili złoto i pracują tylko w srebrze. Bransoletki, tace, kasolety... wszystko, co wyrabiamy, wyrabiamy ze srebra. Dlaczego? Większość z nas nie chce dziś pracować w złocie. Prawda, że mało kto zna technikę obróbki tego metalu. Ale to nie wszystko. Uważamy, że złoto przynosi nieszczęście. Srebro jest czyste, szczere, uczciwe. Złoto, niesłychanie cenne, budzi zachłanność i popycha do kradzieży, gwałtu i zbrodni. Mówię ci to, bo widzę, że wyru­szasz w nieznane i towarzyszy ci twoja bulla aurea. To symbol wolności, ale kruszec, z którego ją wykonano, stał się złowróżbny. Niech Bóg cię ma w swojej opiece!

Idrys rzeczywiście stracił z oczu złotnika, który zniknął w tłumie podró­żnych tłoczących się przed okienkami odprawy celnej. W porównaniu z całymi rodzinami obładowanymi dziećmi i bagażem urzędnicy nie mieli z Idrysem najmniejszego kłopotu, toteż mimo dziwnego zdjęcia w paszporcie jako jeden z pierwszych znalazł się na portowym nabrzeżu.

A więc był we Francji. Stąpał po tej ziemi uważnie, chcąc poczuć ją naprawdę pod stopami. Otwierał szeroko oczy, żeby dostrzec to wszystko, co w namacalny sposób powinno różnić Marsylię od Oranu. I cóż widział? Trochę większy ruch i ożywienie, trochę więcej kolorów, ludzie zdawali się bardziej otwarci i żywiołowi niż w Oranie. Marsylia była miastem Południa, Oran miastem Północy. W sumie był zawiedziony: jakoś mało obco i egzoty­cznie czuł się na tym drugim brzegu Morza Śródziemnego. Szok nastąpił trochę później, kiedy natknął się na duży afisz zdobiący budynek, w którym mieściły się hiura przedsprzedaży biletów na prom:

WŁASNYM SAMOCHODEM

RUSZAJCIE NA SAHARĘ

PRZYWITAĆ NOWY ROK W RAJSKIEJ OAZIE.

Idrys z'osłupieniem wpatrywał się w fotografię przedstawiającą oazę. Gęsty gaj palmowy i gąszcz kwiatów o niesamowitej wielkości otaczały basen w kształcie podkowy. Wokół niego, nad wodą o turkusowym odcieniu, miz­drzyły się jasnowłose dziewczyny w maleńkich bikini, popijając przez wygięte słomki z wysokich szklanek. Dwie oswojone gazele nachylały z gra­cją swoje kształtne łepki nad koszem pełnym pomarańcz, grejpfrutów i ana­nasów. Oaza na Saharze? Czy Tabelbala nie była oazą na Saharze? A on, Idrys, jej prawdziwym dzieckiem? Nie znajdował dla siebie miejsca na tym bajkowym obrazie. Ale czy rozpoznał się na zdjęciu osła, które wręczył mu Salah Brahim, a co więcej — czy jakiś nieznajomy nie wślizgnął się do jego paszportu? Wzdrygnął się; poczuł chłód wieczoru, który zapadał jakby szyb­ciej niż w Afryce. W kieszeni zmięty kawałek papieru, kartka wyrwana z

fc«.**-# « m***i l

* #<k* JMMi.Mïwlg»-*' tnSp^|M|W|(|

notatnika mozabickiego kupca, a na niej parę słów polecających i adres: hotel Radio, ulica Parmentier nr 10. Zapytał o drogę jakiegoś przechodnia, który bezradnie rozłożył ręce. Powinien pójść na plac Jules-Guesde. Tam go na pewno poinformują. Ruszył bulwarem de Paris, którym ciągnęły sznury cię­żarówek jadących z dworca Arenc. Plac Jules-Guesde wyglądał, jakby go przed chwilą zbombardowano. Pośrodku coś w rodzaju łuku triumfalnego, a dokoła tu i ówdzie sterczały resztki murów. Idrys minął ten opustoszały teren — kawałek pustyni — i zapuścił się w ulicę Bemard-Dubois. Poczuł się znów w Afryce: arabskie łaźnie, księgarnie muzułmańskie, północnoafry- kańscy handlarze starzyzną, małe restauracyjki, przed którymi na elektry­cznych rożnach obracały się baranie głowy ociekające tłuszczem. Kamienne schodki tworzące zaułek Tancrède-Martel obsiedli wróżbiarze i czekający na klientów uliczni pisarze sprzedający Koran i pobożne książki. Krążąc po tej dzielnicy, istnym labiryncie uliczek bijących zapachem curry, kadzidła i moczu — rue des Petites-Maries, rue du Baignoir, rue du Tapis-Vert, rue Longue-des-Capucines — odnalazł w końcu ulicę Parmentier i hotel Radio. Mimo dość wczesnej pory musiał długo stukać, zanim mu otworzono. Właś­ciciel, Jusef Baghabagha, nieufnie wpuścił go do środka. Hotel jest pełny. Nie przyjmuje już więcej gości. Jednak kiedy odczytał kartkę od mozabic­kiego kupca, natychmiast stał się bardziej gościnny. Jest jeszcze jeden wolny pokój, ale trzeba zapłacić z góry — dziesięć franków za noc — a o dwudzie­stej trzeciej zamykają drzwi.

Łóżko było szerokie i czyste, ale okno pokoju wychodziło na ciemne po­dwórko, tak że nawet w dzień trzeba było zapalać żarówkę zwisającą na sznurze z sufitu i osłoniętą abażurem z wytłaczanego we wzory szkła. Idrys położył się nie odrzuciwszy nawet kapy i natychmiast zasnął. W Tabelbala wstawał dzień. Powinien już zerwać się i popędzić bydło, ale on leniuchował sobie rozkosznie starając się nie otwierać oczu. Słyszał, jak matka krząta się przygotowując beta, poranną zupę z otrębów, cebuli i papryki. Jedna z owiec w zagrodzie beczała jakoś dziwnie i natarczywie. Może jest ranna? Trzeba by zobaczyć. Dziwiło go, że matka, która musiała słyszeć skargę zwierzęcia, nie pojawiła się jeszcze, żeby wyciągnąć go za nogi z łóżka. Znów żałosne beczenie. Trzeba wstawać! Idrys otrząsnął się z resztek snu. Nie był w Tabelbala, witany łaskawymi promieniami rannego słońca. Znajdował się w obcym pokoju, w obcym mieście, w obcym kraju. Wstrząsnął nim szloch trwogi. Wrócić! Cofnąć bieg tej wielkiej podróży, która w końcu rzuciła go tutaj, na hotelowe łóżko. W tym momencie usłyszał beczenie owcy dobiega­jące z podwórka. A więc jego sen zawierał jakąś cząstkę prawdy. Pod oknem była żywa owca. Może pod koniec tygodnia zostanie uroczyście zabita? Bli­skość znajomego zwierzęcia dodała mu nagle otuchy. Podniósł się z łóżka, ' zbiegł po schodach i wyszedł z hotelu. Zapadła już noc i ulica, mroczna w

ciągu dnia, jarzyła się światłami wystaw, szyldów i reklam. Ulicą Parmentier dotarł do ulicy des Convalescents, a tą z kolei na boulevard d’Athènes. Tutaj panowała atmosfera festynu. Jarmarczne budy, strzelnice, loterie zajmowały cały chodnik. Kawiarnie, jeszcze większe dzięki ogromnym lustrom, otwie­rały się jak wyzłacane groty; w głębi lśniły zielenią stoły bilardowe, a wokół nich uwijali się mężczyźni w samych koszulach. Na ogromnym afiszu nad wejściem do kina jakaś para trwała spleciona w miłosnym uścisku, zgodnie z prawidłami sztuki: mężczyzna na górze, kobieta na dole, usta wpijają się w usta, oczy patrzą tragicznie. Ale Idrys umierał z głodu, i jego uwagę przy­ciągnęły pantagrueliczne tablice reklamowe Mac Donalda: hamburgery, cheeseburgery, filet-o-fish, big mac, rogaliki z jabłkami, shakes w trzech smakach. Wszystko to o wiele za drogie na jego kieszeń, ale czuł się właśnie zbyt biedny, żeby móc się oprzeć pokusie. Rozrzutność to jedyny luksus ubogich. Zafundował sobie baltazara, żeby uciszyć swój niepokój, uczcić przyjazd do Francji, a także dlatego, że był po prostu głodny.

Uprzedzano go, że za morzem zaczyna się kraina zimna i mgły. Kiedy wyszedł od Mac Donalda, siąpił drobny deszcz, ale wokół jarmarcznych bud i straganów tętniło życie. Senegalczycy obwieszeni tandetną biżuterią, Ma­rokańczycy ze zwojami dywanów na ramieniu, zakwefione kobiety sunące rozkołysanym krokiem w sandałach na bosych stopach — to ciągle jeszcze była Afryka pomimo padającej mżawki. Duszna, tajemnicza atmosfera wą­skich uliczek i zaułków miała w sobie coś pociągającego i Idrys ruszył ulicą Thubaneau. Tkwiące nieruchomo na brzegu chodnika bądź niedbale oparte

o drzwi podejrzanych hotelików, dziewczyny z Ghany, czarne jak noc i wy­strojone niby cyrkowe klacze, przyglądały mu się paląc papierosy w długich lufkach. Prawie na nie nie patrzył. Jakiś pijany mężczyzna wyskoczył nagle z hałaśliwej i zadymionej kawiarni, złapał go za ramię i chciał wciągnąć do środka. Idrys mu się wyrwał. Zatrzymał się dopiero na widok dziewczyny zupełnie innej niż tamte, która malowała się przed wystawową szybą sklepu z konfekcją. Była to długowłosa blondynka. Przypominała kobietę z land rovera, pomimo że miała na sobie mini-spódniczkę, wysokie czarne botki i siatkowe pończochy, które opinały jej potężne uda. Musiała zobaczyć go w szybie, gdyż odwróciła się i zagadnęła:

Hej, kochasiu! Podobają ci się blondynki, co? Nie bój się, chodź no bliżej.

Idrys zbliżył się.

No, no, no, jakie to młode, bardzo młode. Założę się, że dopiero co się wyrwałeś z jakiejś afrykańskiej wiochy. Tak, kochasiu, jeszcze pachniesz ciepłym piaskiem Sahary!

Idrys patrzył jak urzeczony na nagie i tłuste ramiona dziewczyny. Kobieta z land rovera nosiła koszulę, która nadawała jej trochę męski wygląd. Nie­

śmiało wyciągnął rękę chcąc dotknąć tego białego jak mleko i pachnącego perfumami ciała.

Ręce przy sobie, kochasiu! Coś mi wyglądasz na facecika bez forsy. Pokaż no portfel.

Idrys opuścił rękę, nie wiedząc, o co chodzi.

Co się cholera gapisz? Dokumenty!

Tym razem zrozumiał. Był to oczywisty rozkaz. Potulnie wyjął portfel i podał go kobiecie. Zajrzała do niego i szybko mu go oddała.

Tak jak myślałam. Tyle co nic. Ale czekaj, masz coś fajnego na szyi. Pokaż no!

Dostrzegła złotą kroplę wiszącą na szyi Idrysa. Mimo że nieśmiało próbo­wał się bronić, z małpią zręcznością odpięła mu naszyjnik i podniosła do światła.

Ja cię kręcę, ale piękne cacuszko! Wygląda na szczere złoto. Ciekawa jestem, gdzieś to zwędził!

Włożyła naszyjnik i odwróciła się do szyby, żeby ocenić efekt. Potem, przyjrzawszy się swojemu odbiciu, odruchowo otwarła torebkę i wróciła do przerwanego makijażu. Idrys patrzył, jak przyciska do ust czerwonofiole- tową kredkę, po czym wykrzywia wargi na wszystkie strony, żeby rozprowa­dzić szminkę. Następnie małą czarną szczoteczką zaczęła gładzić swoje sztuczne rzęsy. Podczas gdy malowała sobie policzki, Idrysowi stanął przed oczami obraz matki siedzącej naprzeciwko starej Kuki. Ta, za pomocą weł­nianego pędzelka, kreśliła szafranem na jej twarzy rytualne znaki. Inten­sywny żółty kolor odcinał się na ciemnej skórze: na czole dwie grube poziome kreski równoległe do linii brwi, dwie plamki u nasady nosa, szeroka pionowa krecha schodząca od środka dolnej wargi przez całą brodę i przede wszystkim dwie plamy pod oczami, spływające w dół trzema pionowymi maźnięciami jak ślady ogromnych łez. Tak właśnie malowały się mężatki w Tabelbala. Nie po to, żeby uwypuklić krwistą wydatność warg, podkreślić smolistą czerń oczu — chodziło o właściwe rozmieszczenie znaków wywo­dzących się z wielowiekowej tradycji i czytelnych dla każdego.

No jak? Podobam ci się?

Dziewczyna odwróciła się i patrzyła na Idrysa. Sięgnął ku jej szyi chcąc odzyskać złotą kroplę. Dziewczyna odsunęła tę nieśmiałą rękę. Po czym, uśmiechając się do niego, rozpięła bluzkę i odsłoniła piersi. Idrys wyciągnął dłonie ku tej miękkiej obfitości ciała. Dziewczyna przestała się uśmiechać, gwałtownym ruchem zapięła dekolt i pociągnęła Idrysa ku schodom budyn­ku po przeciwnej stronie ulicy.

Kiedy zapukał do drzwi hotelu Radio, przewidziana godzina zamknięcia dawno już minęła. Spędził resztę nocy skulony na ławce w alei Belsunce.

Pociąg do Paryża odjeżdża! o jedenastej czterdzieści osiem. Od wczesnego rana Idrys błąkał się po dworcu Sw. Karola. Atmosfera gorączkowego zamę­tu w miły sposób uderzała mu do głowy. Odjazdom i przyjazdom pociągów za każdym razem towarzyszyły sceny pożegnań i serdecznych powitań. Samotny i zagubiony, był ich świadkiem i, spragniony pociechy, doznawał jej istotnie. Wysilał wyobraźnię, żeby mimo kiepskiej znajomości geografii odgadnąć, jak wygląda miejsce przeznaczenia wagonów, które wyrwane z bezruchu ruszały w stronę Genewy, Tuluzy czy Clermont-Ferrand. Starał się znaleźć jakiś związek pomiędzy tymi miastami a afiszami Francuskich Kolei Państwowych, na których widniały Mont Saint-MicKel, Azay-le- -Rideau, Wersal albo przylądek Raz. Dlaczego te symboliczne, niemal sak­ralne miejsca nigdy nie odpowiadały wielkim miastom, dokąd kierowały się pociągi i jadący nimi robotnicy? Wydawało się, jakby były to dwa zupełnie niezależne od siebie światy: z jednej strony rzeczywistość dostępna, ale trudna i szara, z drugiej — łagodna i barwna baśń, leżąca jednak w jakiejś nieuchwytnej dali.

O jedenastej pociąg paryski podstawiono na peron. Idrys, zanim wsiadł, odczekał, żeby większość pasażerów zajęła miejsca. Musiał przypatrywać się, naśladować, robić to, co inni, żeby nie zdradzić się z własnym barbarzyń­stwem pośród tych cywilizowanych ludzi. Znalazł sobie miejsce w rogu od strony korytarza, mógł więc wchodzić i wychodzić z przedziału nikomu nie przeszkadzając. W ostatniej chwili przed odjazdem pojawił się jakiś młody człowiek, który najwyraźniej nie miał takich skrupułów. Depcząc paru oso­bom po nogach dotarł do okna, opuścił szybę i zaczął wesoło gawędzić z innymi chłopcami stojącymi na peronie. Kiedy pociąg ruszył, zaczęli krzy­czeć, ściskać sobie dłonie i machać rękami. Potem młody człowiek, z twarzą rozjaśnioną jeszcze od tych pożegnań, padł na wolne miejsce naprzeciw Idrysa. Patrzał na niego, wciąż uśmiechnięty, ale go nie widział. Idrys po­chłaniał go oczami. Jak zadomowiony czuł się ten młody Francuz, jaki

pewny siebie, jak dobrze dopasowany do tego, co go otaczało. Kiedy nieco później pociąg zatrzymał się na stacji w Arles, znów podszedł do okna i wychylił się na peron, jakby oczekiwał, że i tu odnajdzie przyjaciół. Idrys zamknął oczy i dał się kołysać regularnemu rytmowi pędzącego pociągu. W jego pamięci ożyła piosenka Sitt Zubajdy. Widział znów przed sobą tę czarną kobietę w czerwieni, otoczoną muzykantami, słyszał zagadkowy refren:

Ważka wiruje na wodzie, świerszcz na kamieniu cyka.

Ważka wyśmiewa podstęp śmierci, świerszcz pisze tajemnicę życia.

Pociąg Zatrzymał się na stacji w Avignon, wizja zniknęła, ale potem poja­wiła się znowu:

skrzydło ważki to piosenka, księgą jest skrzydełko świerszcza.

Idrys widział, jak po piersiach tancerki toczy się złota kropla, a potem kołysze się na zerwanej nitce i lśni w słońcu. Słyszał słowa prostytutki z Marsylii: „Cholera! Ale piękna! Chyba czyste złoto.“ Rozchylone uda dzie­wczyny ukazywały ciemne włosy na łonie, bo, oczywiście, ta platynowa blondynka była utleniona. Idrys postradał swoją bulla auręa, talizman z afry­kańskiej oazy i znak wolności. Kołyszący się rytmicznie pociąg niósł go teraz ku krajowi obrazów. Juz niedaleko Valence otrząsnął się nagle, wyszedł na korytarz i oparł się łokciami o ramę okna. Przed nim, jak okiem sięgnąć, przesuwał się krajobraz Prowansji: niskie zarośla garrigue, sady oliwne, pola lawendy. Koło niego stanął młody Francuz z jego przedziału. Rzucił mu przyjazne spojrzenie i zaczął coś mówić, jakby do siebie, ale coraz wyraźniej zwracając się do Idrysa.

To jeszcze Prowansja. Rzędy cyprysów, które mają osłaniać uprawy przed siłą gwałtownego wiatru, mistralu. Domy pokryte falistą dachówką. Ale niedługo już wszystko to zniknie. Bo Valence to granica Południa. Od Valence zmienia się klimat, krajobraz, typ zabudowy.

Ale to wciąż Francja? — spytał Idrys.

To już nie ta sama Francja, to Północ,jnói kraj.

Zaczął mówić o sobie. Na imię miał 'Filip!) Jego rodzina miała jakąś posiadłość w Pikardii, koło Amiens, gdzie- Się urodził. Wychował się w Paryżu.

Dla mnie południe Francji to tyle co wakacje. A poza tym trochę cie­kawostka folklorystyczna, inny akcent, marsylskie opowiastki. Rozumiem

jednak, że człowiek z Południa, przekraczając tę granicę w Valence, czuje się trochę jak na obczyźnie. Szaro, zimno. Ludzie mówią jakimś ostrym akcen­tem.

Ostrym akcentem?

No tak, mówią inaczej niż w Prowansji, tak jak w Lyonie na przykład albo w Paryżu. Rozumiesz, jest tak: dla ludzi z Południa, Południe mówi tak jak trzeba. Uważają, że oni mówią normalnie. To inni Francuzi mają ostry akcent. Dla ludzi z Północy natomiast to Południe mówi nieprawidłowo, akcentem zabawnym i ładnym, ale który brzmi niepoważnie. Akcentem Mariusa.

A ci z Północnej Afryki?

Ach, pieds noirs? To jeszcze gorzej, mówią jakimś żargonem. To już dno. Ci naprawdę powinni się nauczyć poprawnej francuszczyzny.

Ale ja nie mówię o pieds noirs. Chodzi mi o Arabów, Berberów.

Filip, nieco zaskoczony, przyjrzał się dokładniej Idrysowi.

No, to już zupełnie inna sprawa. To są cudzoziemcy. Mają swój własny język, arabski czy berberyjski. Muszą się dopiero nauczyć francu­skiego. A ty kim jesteś?

Berberem.

Więc tutaj jesteś rzeczywiście cudzoziemcem.

Ale przecież nie tak bardzo jak w Niemczech czy w Anglii. W Algierii bez przerwy widzi się Francuzów.

No tak, znamy się wzajemnie. Każdy Francuz ma na temat Algierii i Sahary jakieś swoje wyobrażenia, nawet jeśli nie był tam nigdy w życiu. To jeden z naszych mitów.

A mnie jedna Francuzka sfotografowała.

I zdjęcie się udało?

Nie wiem. Jeszcze go nie widziałem. Ale odkąd wyjechałem z mojego kraju, coraz częściej się boję, że nie jest to dobra fotografia. W każdym razie nie taka, jak myślałem.

Ja zawsze w podróż zabieram ze sobą mnóstwo zdjęć. Nie jestem wtedy sam. Czuję się pewniej — powiedział Filip.

Pociągnął Idrysa do przedziału i z podróżnej torby wyciągnął niewielki album.

Spójrz, to ja, z braćmi i siostrą.

Idrys popatrzył na fotografię, a potem na Filipa, jakby po to, żeby porównać.

To rzeczywiście ty, ale jesteś tu młodszy.

Zdjęcie jest sprzed dwóch lat. Na prawo moi bracia, za nimi ojciec. Ta starsza pani to moja babcia. Umarła na wiosnę. To jest nasz rodzinny dom koło Amiens i Pipo, pies ogrodnika. Na tych alejach uczyłem się chodzić, a

81

| | \ \ BHbS

potem jeździć na rowerze. Tutaj cała rodzina na pikniku w lesie. A to moja Pierwsza Komunia, jestem trzeci od lewej. No i jeszcze to zdjęcie, ale to tajemnica!

Śmiejąc się udawał, że chce je schować, ale w końcu podał je Idrysowi z poważną miną.

To Fabienne, kobieta, którą kocham. Jesteśmy zaręczeni. Co prawda nieoficjalnie. Ona chce iść do Wyższej Szkoły Nauk Politycznych, tak jak ja, ale jest ode mnie o trzy lata starsza. Czy to widać?

Idrys łapczywie przyglądał się fotografii. Rozpoznał znany już sobie typ blondynki, tej, która przyjechała land roverem, i tej drugiej, z Marsylii. Spo­sępniał i zwrócił album Filipowi, przyglądając mu się teraz nieufnie. Wszystko, co młody Francuz opowiedział mu o sobie, swojej rodzinie, domu i kraju, wszystko to, co go od niego różniło, ucieleśniało się w obrazić tej młodej kobiety. Filip należał do rasy jasnowłosych złodziejek, tych, co mu ukradły jego fotografię i złotą kroplę. I nic nie mogło już potem rozproszyć niepokoju Idrysa, jego przeświadczenia, że jest otoczony cudzoziemcami, że zagraża mu jakieś niejasne niebezpieczeństwo: ani sympatyczna bezpoś­redniość chłopaka, ani kanapki, którymi się z nim podzielił, ani objaśnienia, które wtrącał od czasu do czasu, podczas gdy pociąg jechał przez wyżynę Vivarais, przez łagodne falistości Beaujolais i świerkowe lasy równinnej Í Szampanii.

Kiedy pociąg zatrzymał się na Gare de Lyon, Filip, zajęty bez reszty wypatrywaniem swoich bliskich pośród gęstego tłumu na peronie, jakby o nim zapomniał. Idrys wysiadł z wagonu po nim i zobaczył, jak natychmiast otoczyła go ożywiona grupka znajomych. Zrozumiał, że nic już nie zostało z tej na krótko zaistniałej pomiędzy nimi wspólnoty. Popychany falą podró­żnych, znalazł się wreszcie przed dworcem, na chodniku, wzdłuż którego przesuwały się jedna za drugą podjeżdżające taksówki. Zapadła noc. Powie­trze było suche i niemal zimne. Na bulwarze Diderot i otwierającej się w perspektywie ulicy de Lyon światła samochodów, neonów, witryn, tarasów kawiarni i trójkolorowych sygnałów na skrzyżowaniach zlewały się w jedną lśniącą wstęgę. Idrys wahał się przez chwilę, a potem zanurzj"ł się w to morze obrazów.

(Kuzyn Aszur, o dziesięć lat starszy od Idrysa, był dobrze zbudowanym, wesołym^ źaradnym chłopakiem. Wyjechał z Tabelbala pięć lat temu i przy­syłał swojej rodzinie, niezbyt regularnie co prawda, listy pełne optymizmu i skromne przekazy pieniężne. Mogadem zobowiązał się do niego napisać, aby polecić mu swojego siostrzeńca, ale Idrys wyjechał nie czekając na jego odpowiedź. Toteż poczuł ulgę, gdy udało mu się go odnaleźć w przeznaczo­nym dla imigrantów schronisku Sonacotra na ulicy Myrha, w XVIII dziel­nicy. ~Zajmował tani malutki pokoik stanowiący część większej całości, która 'poźif tym składała się jeszcze z pięciu takich samych pokoi, umywalni i wspólnej kuchni z sześcioma maszynkami na gaz i sześcioma lodówkami, zamykanymi na kłódkę. Schronisko liczyło dwanaście takich sześciopokojo­wych lokali, do tego dochodziła jeszcze sala do modlitwy i salon telewizyjny. Aszur przedstawił Idrysa kierownikowi, francuskiemu repatriantowi z Algie­rii, na którego wszyscy mówili Izydor* jakby to było jego imię, a nie nazwi­sko. Ustalono, że Idrys zamieszka na razie w jednym pokoju ze swoim kuzynem. Izydor przymykał oczy na to dość nagminne naruszenie przepisów policji.

Aszur nie miał żadnych kwalifikacji zawodowych, ale nadrabiał to wyka­zując nieomal bezgraniczną gotowość do podejmowania wszelkiego rodzaju zajęć. Co prawda niedługo po przyjeździe do Francji spróbował pracy w zakładach Renault w charakterze robotnika wykwalifikowanego, ale skorzy­stał z pierwszej »czystki“ wśród personelu, żeby już nigdy więcej nie prze­kroczyć mostku prowadzącego na wyspę Sćguin. Nie był człowiekiem lubującym się w regularnej, monotonnej i uciążliwej pracy.

Przede wszystkim to sprawa hałasu — tłumaczył Idrysowi, wspomina­jąc ten smutny okres w swoim życiu. — O mój bracie! Wchodzisz do warsz­tatu i głowa ci pęka. Na przykład taka odlewnia: stare silniki z odzysku spadają z taśmy do pieca i walą jeden o drugi. Mówię ci, piekło. Znasz mnie chyba, no nie? Jestem muzykiem, a nawet tancerzem. I jak ja mogłem

wytrzymać coś takiego! Kiedy wychodziłem wieczorem, nie słyszałem nic. Porobiłbym tam dłużej i głuchota murowana. Widzisz, najgorsze to ta pogardliwa obojętność, lekceważenie robotnika, który musi tyrać w tym hałasie. Bo żaden inżynier nigdy nie pomyślał o takim zorganizowaniu pracy, żeby hałas był mniejszy. Oczywiście, co to ma za znaczenie! Robole mają głowy z drewna! Po co się wysilać?

Potem zamiatał perony w metrze — krótki epizod, z którego w pamięci utkwił mu tylko słynny strajk sprzątaczy, który trwał cztery tygodnie. Ponie­waż we Francji zarząd miejski nie ma prawa zatrudniać cudzoziemców, dzie- więciuset robotników — Arabów, Kabylów i Senegalczyków — przyjęto do pracy za pośrednictwem prywatnych przedsiębiorców. Toteż cały strajk roz­bijał się o to, że faktycznie było dwu pracodawców, którzy przejawiając tyleż samo złej woli, przerzucali odpowiedzialność jeden na drugiego. Zebrawszy się na Giełdzie Pracy, wszyscy zgodnie zapisują się do"C.F.D.T, co sprawia, że Edmond Maire spotyka się z nimi w serdecznej atmósfeize. Witają go tańcem i radosnymi okrzykami, a młody Senegalczyk wręcza mu, również tańcząc, bukiecik róż. Jego przemówienie jest od razu tłumaczone na arab­ski, berberyjski i tak dalej.

Ale widzisz, kuzynie, nic nie jest proste ani jasne, bo zaraz potem C.G.T ogłosił strajk sprzątaczy pociągów niby to na znak solidarności. Tak naprawdę to po cichu podstawili nam nogę, bo żądania sprzątaczy pociągów nie miały nic wspólnego z naszymi i w rezultacie sprawa tylko się skompli­kowała.

Idrys słuchał pilnie, nic nie rozumiejąc z tych konfliktów pomiędzy za­miataczami peronów należącymi do C.F.D.T i sprzątaczami pociągów z C.G.T. Dopiero kiedy Aszur zaczął mu opowiadać o okropnym grudniu, który spędził na Korsyce przy zbiorze mandarynek, poczuł się trochę bar­dziej w domu. Cztemastogodzinny dzień pracy, koczowanie w jakimś ob­skurnym baraku wraz z trzydziestoma takimi jak on nieszczęśnikami

głównie Marokańczykami — wykorzystywanymi przez bezdusznych korsykańskich przedsiębiorców.

Od tego wyjazdu na widok mandarynek dostaję gęsiej skórki. Widzisz, kuzynie, przede wszystkim nie trzeba jechać na południe Francji czy na Korsykę. Po pierwsze, w zimie jest tam najchłodniej. Ach, te grudniowe korsykańskie noce... Br! Myślałem, że zamarznę na śmierć. Po drugie, im ciemniejszą skórę mają ludzie i mocniej kręcone włosy, tym bardziej są wobec nas aroganccy. Jeśli ktoś mi kiedyś zaproponuje zbieranie mandary­nek w Szwecji albo Finlandii, to się zastanowię, sile wątpię, żeby coś takiego się przydarzyło.

Potem zmywał naczynia w różnych zakładach, żłobkach, barach mle­cznych, barach szybkiej obsługi i szkolnych stołówkach. Jedynym urokiem

tych prac było to, że trwały krótko i otrzymywało się je w wyniku swoistej loterii. W Państwowym Biurze Zatrudnienia wydawano kandydatom na pomywaczy numerki od 1 do 1000. Ponieważ oferty napływały skąpo, można tak było czekać całymi tygodniami, a nawet miesiącami. Co prawda często posiadacz wywołanego numerka, zniechęcony bądź zatrudniony już gdzie indziej, okazywał się nieobecny i wtedy czekało się krócej.

Ja zawsze byłem na posterunku, kiedy wychodził mój numer — tłu­maczył dumnie Aszur. — Po pierwsze, lubię czekać. Czekanie na pracę jest najmniej męczącą pracą, jaką znam. I najmniej brudną. To już jest coś. Spędzałem całe dni na ławce w Biurze Zatrudnienia, słuchając, jak wywołują numery. Często były tak dalekie od mojego, że mogłem nawet pozwolić sobie na kilkudniową nieobecność. Właściwie takie wakacje, a w tym czasie praca robiła się sama: numery były wywoływane. Tylko widzisz, trzeba było wrócić na czas. Jeśli o to chodzi, miałem nosa. Czułem, kiedy zbliża się mój numer. Ani razu nie zdarzyło się, żeby mnie wywołali pod moją nieobec­ność. Poza tym zabawne były niespodzianki. Człowiek nigdy nie wiedział, czy wyląduje w neapolitańskiej pizzerii, bretońskiej smażalni naleśników czy w Tour d’Argent. Gorzej z jedzeniem. To brzmi jak dowcip, ale właśnie w restauracjach najtrudniej się wyżywić. Głównie ze względu na porę. Bo oczywiście najgorsza harówa wypada na czas posiłków. No a potem człowiek je o idiotycznych godzinach. Nigdy nie mogłem się przyzwyczaić do kolacji

o szóstej albo o północy. O szóstej nie jestem głodny. O dwunastej już mi się chciało rzygać od brudnych talerzy i obrzydliwych resztek, w których papra- łem się przez bite pięć godzin. W rezultacie nie jadłem nic. Zacząłem chud­nąć. Trzeba było z tym skończyć.

Pracował też w salonie fryzjerskim dla psów, był „chodzącą reklamą“ („Dla człowieka nieśmiałego, jak ja, ta praca ma jedną zaletę: nikt nie zwraca na ciebie uwagi. Można powiedzieć, że człowiek staje się niewidoczny. No tak! Przechodnie patrzą na tablicę, którą niesiesz na plecach, a ciebie nawet nie zauważają!“), rozlepiał plakaty, wyprowadzał na spacer staruszki („Jedna była naprawdę miła. Chodziłem z nią powolutku, pod ramię, jak kochający syn i w ogóle. Aż tu jednego dnia przechodzimy obok skweru de Jessaint, a ona do mnie: «Nie tędy, bo tam pełno czarnuchów!» Czy ona mnie w ogóle widziała?“); był również pirotechnikiem („Do sztucznych ogni, na 13 lipca, potrzebują kupę ludzi, masz pojęcie! Ale to już jest naprawdę praca sezo­nowa!“), ratownikiem na pływalni („Przez dwa miesiące udało mi się przed wszystkimi ukryć, że nie umiem pływać. Niezły rekord, co?“), agentem reklamującym luksusowy pokarm dla psów („Szef kazał nam otwierać puszkę «Rexa» przy klientach i zajadać z niej łyżkami oblizując się ze sma­kiem. Potem trzeba było iść na obiad!“). Mył szyby, samochody, trupy w kostnicy („Nie do wiary, ile ja się w życiu namyłem. Tylko że potem sam już

nie masz ochoty się myć. Ci, co pracują przy myciu czegokolwiek, sami« chodzą zazwyczaj brudni jak świnie.“).

Ostatnio udało mu się załatwić w merostwie XVIII dzielnicy zastępstwo I przy zamiataniu ulic, a po krótkich staraniach w Biurze Oczyszczania Miasta I pozwolono mu wziąć do pomocy kuzyna. I tak Idrys, w służbowej czapce na I głowie i z czerwoną wstęgą na piersi, poznał paryskie życie z jego najbrud-1 niejszej strony. Polubił go pewien weteran, który nadal zamiatał z miłości do I zawodu, i nauczył go sztuki sporządzania dobrej miotły z zielonych gałązek I brzozy związanych przeciętym wzdłuż pędem jeżyny. Jako że tworzyli ekipę, I powierzono im mały wózek, na którym wozili wór na śmiecie, szufle i miotły. Musieli nie tylko zbierać tłuste papiery i psie gówna z chodników, ale i opróżniać siedemnaście publicznych pojemników na śmiecie z przydzie­lonego im sektora. Idrys uprosił Aszura, żeby powierzył mu kwadratowy klucz do ujęć wodnych w rynsztokach. Lubił wypuszczać bulgocący stru­mień i czuwać nad jego biegiem, tamowanym co chwilę przez sterty śmieci i koła zaparkowanych samochodów. Przypominało mu to doglądanie, oczy­szczanie z piasku i otwieranie kanałów nawadniających palmowy gaj w Tabelbala, zasilanych wodą z górskich źródeł. Nie mógł się zresztą nadziwić temu miastu: groziło mu stale zaduszenie własnymi odchodami, nękała je konieczność jak najszybszego usuwania odpadków, musiało walczyć z nad­miarem rzeczy zbędnych, podczas gdy mieszkańców oazy gnębiła bieda, brak, niedostatek.

Pomiędzy jednym ruchem miotłą a drugim Aszur nie tracił czasu i robił mu pouczające wykłady, dzieląc się długoletnim doświadczeniem emigranc- kiegażywota.

Tutaj jest inaczej niż u nas — mówił. — U nas jesteś uwiązany w rodzinie, w wiosce. Jeśli się żenisz, mój Boże, stajesz się własnością teścio­wej. Jesteś jak mebel w domu. Tutaj nie, tu jest wolność. Tak, wolność to dobra rzecz. Ale i straszna! Tutaj nie ma rodziny, nie ma wioski, nie ma teściowej! Jesteś sam. Z tłumem ludzi, którzy przechodzą nie patrząc na

L ciebie. Możesz upaść na ziemię. Ludzie będą szli dalej. Nikt cię nie podnie­sie. To właśnie jest wolność. Ciężka rzecz. Bardzo ciężka.

Nieśmiałość młodego kuzyna, jego nieporadność, nieumiejętność chwyta­nia nadarzających się okazji, jego trochę dzika duma, gdy ktoś zdawał się nim interesować, nie, naprawdę powinien się zmienić, jeśli chce jakoś prze­żyć w Paryżu.

Tutaj jesteś jak korek, który unosi się na wodzie — tłumaczył mu.

Fale rzucają cię raz w jedną stronę, raz w drugą, toniesz, potem znów wypływasz na powierzchnię. Musisz więc korzystać ze wszystkiego, co się nadarza. Ty na przykład jesteś młody i ładny. Jeśli ktoś uśmiecha się do ciebie, nie wahaj się: zobacz, o co chodzi. Może coś dla ciebie z tego wyni­

knie. Nie zachowuj się jak dziewczyna. Dziewczyna musi bronić swojej reputacji, swojego kobiecego honoru. Nie może się zhańbić, bo będzie zgu­biona na zawsze. Ale ty nie jesteś dziewczyną. Nie masz nic do stracenia. Zresztą, tacy jak my tutaj nie mają prawa wybrzydzać.

No i oczywiście była też mowa o środowisku, w jakim mieszkali: schroni­sku Sonacotra, jego szefie Izydorze i tłumie zmieniających się lokatorów emigrantów. Tu, w samym środku Paryża, Izydor odtworzył niejako sytua­cję sprzed piętnastu lat i swoich lokatorów traktował z tym samym despoty­cznym paternalizmem jak niegdyś arabskich robotników zatrudnionych w zarządzanej przez siebie kaszarni w Batna. „Znam ja tych Arabów — mówił inspektorom, którzy zaglądali do schroniska na rutynową inspekcję. — Wiem, jak z nimi gadać. Póki ja tu jestem, nie wytną żadnego numeru.“ I rzeczywiście, imigranci nie mieli powodów do narzekania na jego wścibską i niedyskretną co prawda, ale w sumie skuteczną kuratelę.

Co do Francuzów — klarował Aszur — nie powiem, żeby nas nie lubili. Oni nas lubią na swój sposób. Ale pod warunkiem, że nie wstajemy z klęczek. Mamy być potulni i ubodzy. Bogaty i potężny Arab, nie, tego Fran­cuzi nie mogą znieść. Weźmy na przykład emirów z Zatoki Perskiej, którzy sprzedają im ropę: nie mogą ich strawić! Arab musi być zawsze biedny. Francuzi są wielkoduszni dla biednych Arabów, zwłaszcza ci lewicowi. A jak się cieszą, że mogą czuć się wielkoduszni!

Czasem potrafił być surowy i dopominać się o swoje.

Wszyscy ci Francuzi muszą jedno zrozumieć. To my, czarnuchy, zbu­dowaliśmy dzisiejszą Francję. Trzy tysiące kilometrów autostrad, wieżo­wiec Montparnasse, gmach Państwowego Centrum Przemysłu i Techniki, metro w Marsylii, niedługo lotnisko Roissy, a potem szybka kolej podzie­mna, to my, to wszystko my!

Jednocześnie przygnębiała go bierność i niezdecydowanie innych emi­grantów.

Popatrz na facetów ze schroniska. Czasem zastanawiam się, o co im chodzi. Kiedy rozmawiasz z nimi o przyszłości, nie chcą się zgodzić na dwie rzeczy. Pierwsza to powrót do kraju. Co to, to nie, nigdy! Jak już wyjechali, to na zawsze. Ale zdarzają się tacy, co by wrócili. Tyle że nieprędko, bardzo nieprędko, kiedy nasz kraj stanie się czymś w rodzaju raju na ziemi. To znaczy nigdy. Ale tutaj też nie są szczęśliwi. Dobrze widzą, że nikt ich tu nie chce. Więc zostać na zawsze? Nigdy w życiu. Czego oni chcą?^Ani wrócić do kraju, ani zostać we Francji. Jeden powiedział mi kiedyś: tu jest piekło, ale u nas fó Śmierć! Co im się marzy? Chyba sami nie wiedzą!

Oczywiście Idrys opowiedział mu całą swoją historię z fotografią. Aszur słuchał jej zatroskany. Potem z posępną miną zawyrokował:

Widzisz, w gruncie rzeczy ta twoja blondynka z kodakiem to była

jedna wielka pułapka. I wpadłeś w nią po szyję, bracie. Ot bieda! Czy uda ci się z niej wydostać?

Idrys nie opowiedział mu jednak nigdy o złotej kropli Sitt Zubajdy, którą postradał na marsylskiej uliczce.

Na ulicy Richomme krzątała się mała ekipa filmowa pod kierownictwem korpulentnego osobnika, którego wszyscy nazywali panem Magiem. Na skraju chodnika znaleziono wylot ścieku i operator skierował na to miejsce kamerę, jednocześnie pozostawiając sobie możliwość ujęć panoramicznych. Ale uwagę gapiów przyciągał cyrkowy klown z czerwonym nosem z kartonu i w za dużych butach, który miał być jedynym aktorem kręconej sceny. Odbijał od tych szarych i bladych ludzi jak grejpfrut w kupie ziemniaków. Pan Mag, znieruchomiał i z natężeniem, zezując przy tym jeszcze bardziej ~ftiż zwykle, wpatrywał się w Idrysa, który oparty na miotle obserwował z kolei klowna. Pan Mag skinął na towarzyszącego mu siwowłosego mężczyz­nę.

Widzisz tego małego zamiatacza? Bierzemy go.

Bierzemy go? Do czego?

Jak to do czego? Do pracy! Niech zamiata. W rynsztoku.

Siwowłosy mężczyzna podszedł do Idrysa. Wyjął portfel i wręczył mu

dwustufrankowy banknot.

Będziesz zamiatał. No już! Zamiataj! Nie zajmuj się niczym innym. Uwaga, powtarzamy! Wszyscy na miejsca!

Idrys, godząc się z tym, że nic nie rozumie, zaczął machać miotłą w ryn­sztoku. jyajvn zbliżył się niepewnym, chwiejnym krokiem jakby czegoś wy­patrując. Spostrzegł parkan, podbiegł spojrzeć, co jest po drugiej stronie, zrezygnował i wpatrzył się w rynsztok oraz miotłę Idrysa. Potem stanął jak wryty przed wylotem ścieku. Obszedł go lekko podrygując, zbliżył się do otworu i ukląkł na asfalcie. Jego twarz wyrażała niepokój, nadzieję, oczeki­wanie. Pochylił się nad dziurą i włożył do niej dłoii, a potem całą rękę. Z wielkim wysiłkiem próbował dosięgnąć czegoś, co musiało znajdować się gdzieś głęboko w mrocznym cuchnącym kanale. Wreszcie jego twarz rozjaś­niła się w szerokim uśmiechu. Klown podniósł się powoli, trzymając w dłoni piękną czerwoną różę. Stał z dziwnie splecionymi nogami, powiewając de li-

katnie wolną ręką i przymykając z rozkoszą oczy, wdychał zapach róży.

Doskonale! — krzyknął pan Mag. — Kręcimy. Wszyscy na miejsce. Hej ty, chłopak z miotłą, wracaj tam, gdzie stałeś na początku. I zamiataj, cholera!

No i tak po prostu wzięli cię, żebyś grał w filmie?

Aszur nie mógł wyjść z podziwu.

Dostałem nawet za to dwieście franków! — oświadczył Idrys wyjmu­jąc portfel.

Ledwo przyjechałeś z Tabelbala i już jesteś gwiazdorem filmowym! Zdolny jesteś, nie ma co mówić! A mnie się zdawało, że jestem taki obrotny.

A poza tym — chwalił się Idrys — reżyser zwrócił na mnie uwagę. Dał mi swoją wizytówkę i powiedział, żebym do niego zadzwonił.

Na wizytówce w kolorze lila, którą wręczył mu Idrys, Aszur wyczytał:

Achilles Mag Filmowiec

13, rue de Chartres — Paris XVIIIe Podniósł ją do nosa i powąchał.

Sądząc po kolorze i zapachu, to nie byle kto. Do tego mieszka nieda­leko. Kiedy do niego zadzwonisz?

i Ja?

Idrys nagle poczuł się zupełnie bezradny. Żądać od niego, żeby posługi­wał się telefonem i na dodatek dzwonił do jakiegoś nieznajomego, który wyglądał na ważną osobistość, to było naprawdę zbyt wiele jak na jego możliwości.

Może kiedyś później. Zobaczymy.

Nie wolno przepuszczać takich okazji.

Będą inne.

No wiesz! Sam nie wiem, czy śmiać się z ciebie, czy płakać. W pew­nym sensie może masz fart, bo dopiero co przyjechałeś. Nic a nic nie kapu­jesz, co jest grane, i widać to na twojej twarzy. A przede wszystkim nosisz jeszcze w sobie swoją pustynię, swoją oazę. Nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. Mnie już to miasto zdążyło pożreć i czuję, że jest w tobie coś, co nieodparcie przyciąga. Jakby jakiś czar. To minie. Korzystaj, póki czas.

Już dużo straciłem. W Marsylii. W wieczór mojego przyjazdu. Z prostytutką.

Aszur wybuchnął śmiechem.

Jeśli o to chodzi, kuzynie, to się nie przejmuj! Ponieważ musiało się to kiedyś stać, lepiej, że już się stało. Ale mam nadzieję, że nic nie złapałeś.

Nie, nie złapałem. Straciłem, mówię ci. Straciłem.

Aszur patrzył na niego nie rozumiejąc. Ale Idrys nie dodał żadnego słowa wyjaśnienia.

Starannie wykaligrafowane menu z ozdobnymi pierwszymi literami i obwiedzione arabeskami głosiło, co następuje:

Pod Białym Kepi“

Specjalność: meszui, tażin, kuskus Wnętrze mauretańskie

Fasada restauracji miała w sobie coś z niewielkiego fortu wojskowego, coś ze skromnego meczetu, ale i z pałacu rodem z Tysiąca i Jednej Nocy. Pod drzwiami stał na straży chłopak w fezie i bufiastych spodniach. Idrys pod­szedł do wywieszonego menu i pogrążył się w lekturze. Słowa tańczyły przed jego oczyma, nie budząc jednak żadnych określonych wyobrażeń: bstila z gołębia z cynamonem, seksou na mleku, briks z miodem, omlet z szakszuka, szorba z ziołami, burek z cebuli, maktfah z makaronem, dolma z papryki...

Czy według pana kuskus jest lepszy z kurczęciem czy z baraniną?

Idrys odwrócił się. Młody człowiek, który go zagadnął, przyglądał mu się

z ostrą ironią w zapadłych oczach; twarz miał kościstą.

Nie wiem — bąknął niewyraźnie Idrys — nigdy nie jadłem kuskusu.

Młody człowiek przyjrzał mu się uważniej.

No proszę! A ja pana wziąłem za Araba.

Nie. Ja jestem Berberem.

Arab, Berber, na jedno wychodzi. Nieprawda?

Nie.

No to skąd pan pochodzi?

Z Sahary. Z jednej oazy na północno-zachodniej Saharze.

Przyjechał pan z Sahary i nigdy nie jadł kuskusu?

Nie, nigdy. W Tabelbala jesteśmy za biedni, żeby jeść kury czy bara­ninę. U nas mówi się tak: brzuch jest jak pusty bukłak, a doświadczenie

uczy, jak go ścisnąć.

Więc jaką macie narodową potrawę?

Chyba nie mamy narodowej potrawy. Najczęściej jada się tazu, ale

żeby to miała być potrawa narodowa...

Co to takiego tazu?

Kasza z marchwią, ostrą i słodką papryką, kapustą, bobem, oberżynką

i kabaczkiem...

No, no, co za pyszności, aż ślinka idzie! A mięso?

Bez mięsa; czasem jakaś kość wielbłąda...

W kilka minut później siedzieli już w restauracji przy niskim stoliku, gdzie podano im pyszny kuskus z rybą. Wytworny półmrok sprzyjał rozma­rzeniu i wspomnieniom nowego przyjaciela Idrysa.

Patrzę na ciebie i mówię sobie: oto przyszła do mnie Sahara!

O Saharze dowiedziałem się dopiero we Francji. My nie mamy na to słowa.

Sahara, no wiesz, pustynia.

My nie mamy słowa pustynia.

DóBra, jak tam chcesz; słowa to moja branża. Ja ci wytłumaczę, co to jest Sahara.

Francuzi muszą zawsze i wszystko tłumaczyć. Ale ja tam nic nie rozu­miem z ich tłumaczenia. Pewnego dnia przyjechała do nas jasnowłosa Fran­cuzka. Sfotografowała mnie. Powiedziała mi: „Przyślę ci twoje zdjęcie.“ Nigdy go nie dostałem. A teraz przyjechałem tu do Paryża pracować. Wszę­dzie- widzę fotografie. Także zdjęcia z Afryki, a na nich Sahara, pustynia, oazy. Ale nie poznaję niczego. Ludzie mi mówią: „To twój kraj, to ty.“ Ja? To mam być ja? Nie poznaję!

Bo ty tego nie rozumiesz. Trzeba się nauczyć. W końcu francuskie dzieci też się uczą Francji w szkole. Ja cię nauczę, kim jest Idrys-z-Sahary.

A gdybyś mnie nauczył trochę, kim ty jesteś?

To prawda, widzisz, nie przyszło mi do głowy! Kim ja jestem? Jestem markiz Sigisbert de Beaufond, cło usług.

I uniósłszy sTę nieco, skłonił się przed Idrysem.

To jedna z najstarszych rodzin posiadaczy ziemskich w prowincji Franche-Ćomtć. Tak, mój panie. I muszę dodać, że mam to głęboko w nosie. Od dzieciństwa byłem zbuntowany, nie nadający się do żadnej szkoły, nieprzystosowany. Wyrzucony z przedszkola w Passy, z zakonnej szkoły w Neuilly, od ojców oratorianów z Pontoise, od jezuitów w Evreux, od lazary- stów w Celestat i od braci ciemniaków z Alenęon. Po raz trzeci uciekłem z domu mając siedemnaście lat i wylądowałem w Sidi-bel-Abbes, gdzie poka­zując fałszywe papiery zaciągnąłem się do Legii Cudzoziemskiej. Ach, mój Idrysie, ta Legia! Epopeja żołnierzy w białych kepi. Widzisz, na przykład właściciel tej restauracji to jeden z naszych. Naprzód marsz albo zdychaj!

Camercme! La Bandera, film Duviviera dedykowany generałowi Franco, dowódcy Legii hiszpańskiej. Pierwsza wielka rola Gabina. I Pierre Renoir, mocna rzecz: „Dostaniesz osiem dni paki za to, żeś mnie chciał zabić, i drugie osiem za to, żeś tego nie zrobił, chqć miałeś okazję!“ I Pierre Benoit, Atlantyda! Brigitte Heim w roli Antinei. „Jaki dzień morderczy! I noc ciężka, taka ciężka... Nie czuję się sobą, nie wiem już nic...

Tak — zabrzmiał daleki głos Saint-Avita. — Noc ciężka, taka ciężka, zupełnie jak ta, kiedy zabiłem kapitana Morhange.“ A w tle tego wszystkiego mistyczna wizja Karola de Foucauld, świętego z Assekrem: „Nie zapominaj

o tym, że czeka cię śmierć męczeńska, w opuszczeniu; będziesz leżał na ziemi, niepodobny do siebie, okryty krwią, zabity okrutnie i w ciężkich cier­pieniach, i masz pragnąć, żeby to się stało już dziś.“

Ale widzisz, Idrys, ze wszystkich epizodów tej saharyjskiej epopei naj­mocniej przeżyłem śmierć generała Laperrine w marcu 1920 roku,„kiedy próbował nawiązać połączenie lotnicze Algier—Niger. A có najdziwniejsze, I ten były komendant regionu oaz, ten towarzysz Karola de Foucauld, twórca kompanii saharyjskich, zaangażował się w tę śmiertelną dla niego przygodę

ni mniej, ni więcej tylko przez przypadek! Spotkałem pilota jego samolotu, pułkownika Aleksandra Bernard, w prowincji Bresse, w wiejskim domu, gdzie osiadł pod koniec życia. Opowiedział mi przebieg tej tragedii. Posłu­chaj no uważnie, Idrys, to niesamowita historia, a do tego prawdziwa!

Chodziło zatem o to, żeby pomiędzy Afryką białą i Afryką czarną po raz pierwszy nawiązać połączenie lotnicze. W rajdzie miały brać udział dwie eskadry, każda składająca się z trzech samolotów, przy czym jedna miała wyruszyć z Francji, a druga — z Algieru. Z trzech maszyn wylatujących z Francji jedna rozbiła się w Istres, druga koziołkuje lądując w Perpignan, tylko trzecia dociera do Algieru. Z Algieru startują zatem w dniu 16 lutego tylko cztery. Samolot, którego pilotem był Aleksander Bernard, miał zabrać generała Nivelle, dowódcę 19 Korpusu Armii Algierskiej. Ale tu nowe komplikacje. Nivelle zostaje pilnie wezwany do Paryża i zrzeka się dowodze­nia. Samolot okazuje się niedobrze wyregulowany i po godzinie lotu musi wracać do Algieru. Albowiem w tym czasie samoloty były z drewna i płótna, zamocowanego kablami i cięgnami. W nocy, na skutek zmian temperatury i wilgotności, odkształcały się one i przed startem trzeba je było na nowo naciągać i regulować, trochę tak, jak się stroi skrzypce przed koncertem.

Na pierwszy etap wyznaczono Biskrę, siedzibę generała Laperrine. Ten, na wiadomość, że Nivelle musiał zrezygnować z lotu, zaproponował skwapli­wie, że zajmie jego miejsce w samolocie Bernarda. Zająć miejsce — to powiedziane trochę na wyrost. W rzeczywistości były to tylko dwa otwory w kadłubie, jeden dla pilota, drugi dla mechanika, w tym wypadku był nim dwudziestoletni chłopak, Marcel Vasselin. Laperrine musiał zatem siąść

chłopcu na kolanach, co narażało go jeszcze bardziej na gwałtowne uderzenia wiatru. Maszyna leciała 130 kilometrów na godzinę, mając paliwa na pięć godzin. Na tablicy pokładowej znajdował się licznik, wysokościomierz, zegar

i termometr mierzący temperaturę wody. Ani kompasu, ani radia, ani mik­rofonu, żeby się porozumieć z innymi członkami załogi. Laperrine od czasu do czasu gryzmolił coś na kartce papieru i podawał pilotowi.

Następny etap był w Ajn Salah. W oazie tej nigdy jeszcze nie lądował żaden samolot. Uczczono wesoło to wydarzenie. Potem maszyny, które przyleciały z Paryża, ruszyły z powrotem do Algieru. Tylko dwa samoloty miały wystartować dalej na południe; jeden wiózł generała Josepha Vuille- min, drugi pilotowany przez Bernarda i z Vasselinem jako mechanikiem — generała Laperrine. Nie było, oczywiście, mowy o tym, żeby za jednym zamachem przebyć 690 kilometrów pomiędzy Ajn Salah i Tamanraset. Potem jeszcze lądowanie w Arak, pośród urwistych wąwozów, a nazajutrz, 18 lutego, dolecieliśmy do Tam. Te pierwsze 2300 kilometrów, przebyte w rekordowym czasie i przy idealnych warunkach atmosferycznych, napełniło nas ufnością. Ufnością niebezpieczną. Zalała nas fala euforii. Rajd na trasie Algier—Niger przebiegał dotychczas z łatwością, którą czuliśmy się niemal zawiedzeni. Jednakże na południe od Tam zanurzyliśmy się w żywioł nie­znany. To prawda, że przekazaliśmy tubylcom polecenie, żeby wytyczyli trasę, rysując na ziemi znaki i rozpalając wielkie ogniska z chrustu. Ale po godzinie lotu wpadliśmy w gęstą piaskową mgławicę. Nasz samolot ma więk­szą szybkość niż ten, którym leci Vuillemin, ale paliwa mamy na pięć godzin lotu, oni zaś — na dziesięć godzin. Obie maszyny gubią się nawzajem z oczu. Laperrine każe mi wznieść się powyżej pułapu chmur, na ponad 3000 metrów, i starać się odzyskać kontakt. Podsuwa mi kartkę za kartką. „Jestem pewien — pisze — że wiatr nas znosi na wschód.“ Ale ja mam co innego w głowie. Zbiornik paliwa jest prawie pusty. Trzeba schodzić do lądowania. W południe zaczynam lecieć na wyłączonym silniku, przez co wiatr znosi nas tym mocniej. Powinienem był schodzić w dół spiralą. Grunt, który już widać, wygląda nie najgorzej. Z początku maszyna zaczyna toczyć się po nim tak jak trzeba. Ale w miarę jak zwalnia, koła zaczynają grzęznąć i nagle twarda warstwa powierzchni trzaska. Koła zapadają się w piach. Samolot ryje dziobem i koziołkuje. Laperrine, siedzący dotąd spokojnie na kolanach Vasselina, wyrzucony, pada na ziemię. Nie podejrzewamy początkowo, że jest poważnie ranny. Wyplątujemy się z wnętrzności naszego płóciennego ptaka, który leży na grzbiecie z łapami w powietrzu. Laperrine skarży się na ból w lewym ramieniu. Nacieram to miejsce popularnym w owym czasie balsamem „Arquebuse“. Mdleje. Dopiero później mieliśmy się dowiedzieć, że miał złamany obojczyk i kilka żeber wgniecionych. Odzyskawszy przyto­mność, obejmuje w pełni dowództwo nad naszymi działaniami. Postanawia,

\V\ i i \ \ \

■■ "j • - f IH \ |

że wybierzemy się pieszo na rekonesans w stronę zachodnią, a potem powró­cimy do maszyny, która na szczęście wskazuje na naszą obecność. Idziemy więc kilka godzin po grząskim terenie, który zapada się pod każdym naszym krokiem. Kiedy zatrzymujemy się wreszcie, wyczerpani, nadal nie widać nic na horyzoncie. Na wszelki wypadek strzelamy trzykrotnie, raz po razie, co jest przyjętym sygnałem alarmowym. Potem zawracamy i idziemy z powro­tem po naszych śladach. Gdyby wiatr je zasypał, wątpliwe, czybyśmy kiedy­kolwiek odnaleźli nasz samolot. A przecież był w nim zapas wody. Przypominamy sobie, że chłodnica zawiera osiemnaście litrów wody, co w opatrznościowy sposób powiększa nasze zasoby w kanistrach. Chłodnica leżała wywrócona otworem do dołu, ale na szczęście nie wylała się ani kropla. Laperrine postanawia, że będziemy co trzy godziny wypijać mały kubek wody. Miał ze sobą srebrny kubeczek, który był prezentem od diuka d’Aumale, zwycięzcy Abd el-Kadera z 1843 roku. Laperrine nigdy się z nim nie rozstawał. Jak ci się to podoba, mój drogi: Laperrine dający nam co trzy godziny pić w srebrnym kieliszku diuka d’Aumale?

Zaczyna się oczekiwanie; każdy dzień identyczny jak poprzedni, noce lodowate, w południe żar jak w wielkim piecu. Początkowo trochę jedliśmy, ale potem odwodnienie się potęgowało i po tygodniu nie mogliśmy już prze­łknąć nic poza płynem. Po dwóch tygodniach Laperrine miał na wargach krew. Nazajutrz zaczął bredzić. Następnego ranka już się nie poruszał. Zobaczyłem, że po jego otwartych oczach biegają mrówki. Nie żył. Zagrze­baliśmy go w bruździe, którą wyżłobił samolot. Przykryliśmy to miejsce kawałem płótna. Przyszła nam do głowy dziwaczna myśl, żeby na tym płót­nie położyć zapasowe koło z samolotu, a na nim — generalskie kepi. Nie wiedzieliśmy wtedy, że ta śmierć przyniesie nam ratunek! Powzięliśmy heroiczne postanowienie zmniejszyć o połowę naszą dzienną rację wody: jedna trzecia litra na dobę, gdy — przy naszym odwodnieniu — potrzeba by nam było sześć do siedmiu litrów. Dwudziestego trzeciego dnia nie mieliśmy już ani kropli. Piliśmy ów słynny lek do nacierania „Arquebuse“, płyn z busoli, wszystkie flaszki z naszej pokładowej apteczki — jodynę, olejek kam­forowy, krople żołądkowe. Zjadaliśmy pastę do zębów. Potem postanowi­liśmy się zabić. Jak? Pijąc, na rany boskie, pijąc! Ale co pijąc? Własną krew. Mieliśmy brzytwę. Nacięliśmy głęboko żyły na nadgarstkach. Jaki zawód! Nie pokazała się ani kropla krwi. Rany, aile białe. Byliśmy zanadto odwod­nieni. Popatrz tu, widzisz?

Wyciągnął ku Idrysowi nadgarstki.

Widzisz na skórze te białe kreski? To blizny!

Nie — odparł szczerze Idrys — nic nie widzę.

Za słabe światło — wytłumaczył Sigisbert.

Po chwili ciszy wrócił do wątku swoich rojeń.

Słuchaj, te białe szramy zaczęły wreszcie krwawić, ale dopiero po trzech dniach picia. Bo uratowano nas! Pewnego dnia — było to 25 marca

Vasselin powiada mi, że słyszy beczenie wielbłąda. Ja na to, że chyba bredzi. Ale po chwili i ja słyszę jakieś odgłosy życia pośród kamiennej ciszy pustyni. Chwytam karabin i strzelam trzy razy w powietrze. Był to oddział ratowniczy, ten, którym dowodził porucznik Pruvost. Tyle że słysząc moje strzały nie pospieszyli nam na pomoc, tylko ogłosili stan pogotowia. Zosta­wili wielbłądy, a sami ruszyli ku nam tyralierą, jak do ataku. Śmieszne to było, ale byliśmy uratowani.

Jeszcze dwie rzeczy ci opowiem, prawie niewiarygodne. Dali mi bukłak wody. Wypiłem. Ale wypiłem dokładnie tyle, ile mieściło się w srebrnym kieliszku diuka d’Aumale. Ani kropli więcej! Tyle, ile wynosiła moja racja na osiem godzin. Nie chciałem pić więcej, nie czułem pragnienia. Musiałem przyzwyczaić się na nowo do tego, aby odczuwać pragnienie i aby je zaspokajać.

I druga sprawa, o wiele poważniejsza. Myślisz może, że na widok naszych wybawicieli odczuliśmy, Vasselin i ja, jakąś żywiołową radość? Nic podob­nego. Rzecz w tym, że przyszli już za późno. Tak, za późno, bo myśmy już za daleko zaszli na drodze ku śmierci. W dużej mierze już byliśmy martwi. Ci ludzie, żywi w każdym calu, ten gwar, wielbłądy, żywność, którą przy­wieźli, wszystko to zburzyło nasz spokój. A myśmy przecież drogo opłacili prawo do tego, żeby spokojnie zdechnąć, nie sądzisz?

Poza tym szybkośmy zrozumieli, jakim piekłem grozi nam to nieoczeki­wane wybawienie. Nie byliśmy w stanie nie tylko iść, ale nawet utrzymać się na wielbłądach. Sporządzono dla nas obu coś w rodzaju prowizorycznych noszy umocowanych u boku wielbłąda i w tym żałosnym pojeździe dowie­ziono nas do Tamanraset. Oczywiście nie jednym ciągiem! Trzeba było robić postoje, czasem parodniowe, kiedy byliśmy tak wyczerpani, że mog­liśmy skonać na miejscu na tych piekielnych noszach.

Widzisz, Idrys, najbardziej przejmujący w tej całej historii wydaje mi sięv. wysiłek, z jakim, w mękach nie do opisania, próbowaliśmy zerwać więzi łączące nas z życiem. I wtedy nagle pojawia się ten przeklęty szwadron na wielbłądach, właśnie w ostatniej chwili, żeby nas chwycić za nogi i siłą stam- / tąd wyciągnąć, wrzucić nas z powrotem w życie, w całą nędzę życia...

Po raz kolejny metalowa kulka wpada do kanału superbonus wywołując lawinę świetlnych i dźwiękowych sygnałów wokół postaci kobiety-kowboja na tablicy z licznikiem. Sunąc pomiędzy płytkami stykowymi ląduje miękko w jednej z dziur za 5000 punktów. Wyskakuje z niej uderzając o szybę, odbija się od środkowego grzybka i mknie aż do górnej krawędzi pochyłej płaszczyzny, po czym z dużą szybkością toczy się po niej w dół w stronę otworu zero. W tym momencie wielki Zob daje popis swojej niezrównanej wirtuozerii. Leciutkie uderzenie dłonią o brzeg maszyny i kulka, minimalnie zbaczając, ląduje na jednym z flipperów.(Żobpozwala jej ześlizgnąć się na dwie trzecie długości łapki i wybijania nowo. Wystrzelona prosto w górę jeszcze raz przelatuje przez kanał superbonus. Dwa suche trzaśnięcia licznika obwieszczają, że ilość wygranych, gratisowych partii znów się powiększyła. Chłopcy otaczający automat podnoszą wzrok na dziobatą twarz wielkiego Zoba. Jest to niemy żarliwy~Eoł3 jego świty, olśnionej niesamowitą zręcznością mistrza. Jeden z nich mówi szeptem: „Widzieliście? Ale odlot, co?“. Zob zdaje się nieczuły na te zachwyty. Jego wyłupiaste oczy patrzą wciąż nieruchomo spod ciężko przymkniętych powiek. Nawet cień uśmiechu nie pojawia się w kącikach gorzko wygiętych ust. Gra teraz tylko jedną ręką, dając jasno do zrozumienia, że już go to niewiele obchodzi. Potem jednym ruchem odsuwa się od automatu, zostawiając przepychającym się na jego miejsce chłopcom pięć wygranych, darmowych kolejek.

Idrys, osłupiały z podziwu, patrzy, jak odchodzi, niedbale powłócząc nogami w wysokich butach. Na rogu ulicy Guy-Patin i bulwaru de la Cha- pelle jarzy się kolorowymi neonami_bar rElektronik“. Jego poważną klien­telę stanowią, w zależności od pory dnia, pasażerowie naziemnej linii metra Barbes i personel szpitala Lariboisiere. Ale Idrysa przyciąga sala gier, w której grzechoczą i błyskają baterie monitorów, flipperów i grających szaf oblegane przez nastolatków, noszących niemal takie same spodnie, wysokie buty i kaski. Marzy, żeby zostać przyjęty do tego grona rówieśników.

Chodź, stawiam ci partię baby-foota.

Idrys odwraca się. Gdyby ta propozycja wyszła od któregoś z chłopaków, nie posiadałby się z radości. Ale ma przed sobą starszego otyłego faceta w jasnoszarym flanelowym garniturze, różowej koszuli rozpiętej pod szyją i liliowej apaszce, który lekko zezując przygląda mu się przez okulary w masywnej oprawce.

Ależ to mój mały zamiatacz!

Mężczyzna klepie go serdecznie po ramieniu. To Achilles Mag, reżyserj. który dał mu 200 franków za statystowanie. Zostawił mu nawet wizytówkę i Aszur wypominał kuzynowi, że jeszcze do niego nie zadzwonił. »Niedługo o tobie zapomni!“

Wygląda na to, że Mag nie zapomniał Idrysa i nie ma mu za złe, że do niego nie zadzwonił. Spogląda na zegarek.

Zamiast tu sterczeć,pójdziemy napić się czegoś do mnie.— postana­wia niespodziewanie.

Pociąga za sobą Idrysa, który protestuje.

Ale ja nie piję alkoholu.

Mam dla ciebie coś innego. Nazywa się to „Palma“. Znasz chłopców z tego baru?

Nie, oni się do mnie nie odzywają — przyznaje się Idrys.

Ja ich znam wszystkich. I oni mnie znają, choć nie rozmawiają ze mną przy innych. I wszyscy zauważyli, że wychodzimy razem. Nawet wielki Zob wałęsający się po ulicy. Nie masz co z nimi gadać. I lepiej, żebyś tu nie przychodził.

Ale przecież właśnie tu pan mnie odnalazł.

No tak, musiałeś tu przyjść, żeby mnie spotkać! Ale teraz, kiedy już mnie spotkałeś, nie chodź tu więcej. Zgoda?

Przeszli na drugą stronę bulwaru de la Chapelle pod naziemną linią metra. Ulicą Caplat wchodzą w głąb paryskiej mediny, zamieszkane; prawie wyłącznie przez Afrykańczyków. Nagle Mag przystaje i wskazuje na grana­tową tabliczkę z nazwą ulicy: rue de Chartres.

Chartres... Co za absurd! Apsórrd, jak by powiedział Flaubert.

Biedny Péguy! Gdyby to widział! Z braku katedry, mam tu swoje miesz­kanko, gniazdko amorów. Pod trzynastym, moją szczęśliwą cyfrą, bo widzisz, ze mną wszystko jest zawsze na odwrót.

Przystaje przed kamienicą o dość odrażającym wyglądzie, do której wcho­dzi się z ulicy przez sczerniałą bramę.

Zapamiętaj sobie. Podwórze jest otwarte. Można wejść o każ-

Z Beauce jestem i Chartres to moja katedra!

dej porze. Przechodzisz przez bramę i już. Można nawet wjechać na motoro­werze, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

Nie.

Chłopcy z „Elektronika“ mają wszyscy swoje pyrkające motorki. Kie­dy słyszę na podwórku to pyrkanie, wiem już, że to do mnie. Bo wszystkie moje trzy okna wychodzą na podwórko. Ale nie mam co patrzeć, który to z nich potrzebuje kieszonkowego. W kasku wszyscy wyglądają tak samo. Więc czekam z sercem bijącym z niecierpliwości, żeby przekonać się, kto wchodzi po schodach na trzecie piętro i dzwoni do drzwi. I proszę: królewska niespo­dzianka. Moje przewidywania prawie nigdy się nie sprawdzają, i to właśnie jest pasjonujące. Ale w końcu przychodzą wszyscy. Wiedzą, że warto się pofatygować. Wszyscy oprócz wielkiego Zoba. Ten chudzielec, i to z taką gębą, niewiele ma do sprzedania. Ale jakoś nigdy nie brakuje mu pieniędzy. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, w czym rzecz. Wszystko przebiegało zbyt gładko, co wreszcie dało mi do myślenia. To znaczy: nigdy żadnych przepychanek na podwórku czy na schodach, nigdy też nie zdarzały się prze­sadnie długie przestoje. Harmonijny ciąg pyrkających, regularnych, ale urozmaiconych wizyt. Dziwne, co? Poszedłem więc w ślady Voltaire’a, który patrząc w niebo powiadał:

Wszechświat mnie zadziwia i trudno mi dać wiarę By jakiś zegarmistrz nie kręcił tym zegarem.

Zacząłem szukać zegarmistrza. I znalazłem. Zgadnij, kto to? Wielki _Zob! Zegarmistrz, który oczywiście czerpie zyski ze swojego zegara, czyli chłopa­ków z „Elektronika“, których ruchem reguluje.

Na trzecim piętrze Mag zatrzymuje ślę i szukając kluczy pyta Idrysa:

A wiesz dlaczego ci to wszystko opowiadam?

Nie.

Wierz mi, nie dla przyjemności cynicznego obnoszenia się z brudami mojego prywatnego życia. Chodzi o to, żebyś się już więcej nie kręcił po tym „Elektroniku“, gdzie ohydny Zob tylko czeka, żeby po dobroci lub na siłę zwerbować cię do swojej trzódki. Rozumiesz?

Chyba nie wszystko.

Są teraz w niewielkim mieszkaniu. Kontrast pomiędzy ubogą kamienicą i tym komfortowym wnętrzem jest ogromny.

Widzisz — komentuje Mag — na zewnątrz nic tylko brud i smród, upadek i zgnilizna. Otwierasz moje drzwi, a tu zawsze piękno, przepychy i rozkosz, i spokój cichy. Więc nie całkiem zrozumiałeś? Usiądź tutaj. Na­przeciw mnie. Skąd ty się wziąłeś, mój mały faceciku, że jesteś aż tak naiwgjji

Mieszkam w schronisku Sonacotra na ulicy Myrha.

Nie, przedtem. Z Algieru, Bóne czy z Oranu?

ZTabelbala.

Ta co?

Tabelbala. Taka oaza w środku pustyni.

Mag nagle wstaje. Podchodzi do Idrysa i przypatruje mu się z natęże­niem, przez co zezuje jeszcze bardziej niż zwykle.

Na pustyni... pośród piasków?

Piasku tam nie brakuje, ale głównie są kamienie. To się nazywa erg.

Mag prostuje się, zbity z tropu. Podchodzi chwiejnym krokiem do biurka i wraca z kartką papieru rysunkowego i żółtym flamastrem.

Proszę cię, narysuj mi wielbłąda.

Co takiego? Wielbłąda?

Tak, narysuj mi wielbłąda.

Idrys posłusznie zabiera się do pracy. Mag podchodzi do swojej biblio­teczki. Wyciąga jakąś książkę z ilustracjami, wraca, siada naprzeciwko Idrysa i zmienia okulary. Potem czyta na głos:

W ten sposób, nie znajdując z nikim wspólriego języka, prowadzi­łem samotne życie aż do momentu przymusowego lądowania na Saharze. Było to sześć lat temu. Coś się zepsuło w motorze. Ponie­waż nie towarzyszył mi ani mechanik, ani pasażerowie, musiałem sam zabrać się do bardzo trudnej naprawy. Była to dla mnie kwestia życia lub śmierci. Miałem zapas wody zaledwie na osiem dni. Pier­wszego wieczoru zasnąłem na piasku, o tysiąc mil od terenów za­mieszkałych. Byłem bardziej osamotniony niż rozbitek na tratwie pośrodku oceanu. Toteż proszę sobie wyobrazić moje zdziwienie, gdy o świcie obudził mnie czyjś głosik. Posłyszałem:

Kozy, owce i wielbłądy to znam dobrze — mówi Idrys podając mu swój rysunek. — Miałem z mmi do czynienia, przez całe moje dzieciństwo nie oglądałem nic więcej.

I tak — ciągnie Mag, podnosząc teraz na niego oczy — będąc zupełnie osamotniony i mając zepsuty silnik, ujrzałem przed sobą Małego Księcia piasków: ciebie, Idrysa.

Idrys wstaje, jakby chciał otrząsnąć się z jeszcze jednej fantasmagorii, gro­źnej sieci obrazów, która może go omotać.

Znowu nic nie rozumiem. Wszyscy mi mówią o pustyni, odkąd z niej wyjechałem. W Bani Abbas wsadzUl fą Jo mużeum. W Baszar namalowali ją na płótnie. W Marsylii widziałem plakat zachwalający oazę jako raj. Jadłem kolację z jednym markizem. Opowiedział mi o Antinei pana Benoit, o gene-

rale Laperrine, ojcu Foucauld i Legii Cudzoziemskiej. A teraz pan ze swoim małym księciem. Nic z tego wszystkiego nie rozumiem, a przecież urodziłem I się właśnie na pustyni.

No dobrze, ale samotność, moja samotność. Co powiesz o samotności?

Samotność. Co to znowu takiego?

Powiedziałem ci: zepsuty silnik i nikogo, rozumiesz, absolutnie niko­go! I nagle przychodzisz ty z tą piękną arabską buźką, właśnie taką, jak lubię!

Przyciągnął go otaczając ramieniem. Obejmuje dłonią jego policzki i pie­szczotliwie nim potrząsa.

Więc posłuchaj mnie dobrze, Idrys moje serduszko, Idrys mój tyłecz­ku. Ty jesteś biednym kloszardem, bo nagle wylądowałeś tutaj ze swoimi kręconymi włosami i ciemną skórą. Ja mam pieniądze i jestem nie byle kim. Robię filmy dla telewizji, to mój zawód. Znam cały Paryż. Jestem na ty z Yves Móntandem, Jean Le Poulainem i Mireille Mathieu. Jadam obiady z Marcelem Bluwal et Bernardem Pivot. Ale tak naprawdę to ja też jestem biednym kloszardem i potrzebuję cię. Potrzebuję cię, słyszysz? To dziwne, prawda?

Po co mnie pan potrzebuje?

Po co, po co! Udajesz czy naprawdę jesteś głupi? Po to, żeby żyć, do diabła!

Odwraca się i robi parę kroków po pokoju. Potem znów siada i spokojniej­szym głosem mówi dalej.

Od jutra zaczynam kręcić film reklamowy w studiu Francoeur. Anga­żuję cię. Zresztą już dla mnie grałeś. Widzisz, potrzebuję cię do mojego . filmu.

Idrys siada naprzeciw niego. Powracając myślami do swojej pracy, Mag wyjaśnia:

To będzie reklama gazowanego napoju o_smaku qwoęowj/m „Palma“. Tak, to świństwo nazywa się „l'aima , Powinienem mieć próbki w lodówce.

Na przyszłe lato, dzięki mnie cała Francja będzie piła „Palmę“. Więc rzecz się zaczyna na pustyni. Dwaj podróżnicy, na wpół żywi z pragnienia, wloką się z wielbłądem przez piaski. I nagle — są ocaleni!

Ile ci dał Zyzol?

Idrys wyszedł sam na ulicę de Chartres. Jest umówiony na jutro w studiu wytwórni Francoeur z Magiem i jego ekipą. Ale nie uszedł daleko. Trzech chłopaków w kaskach i wysokich butach przypiera go do jakichś drzwi. Musieli na niego czatować. Ten, który pyta, to wielki Zob. Idrys rozpoznał go natychmiast, mimo że jest w kasku.

Widzieliśmy, jak wchodziłeś z nim na górę. Ile ci dał?

Zyzol?

Tak, pan Mag, jeśli wolisz. Tak go nazywamy w „Elektroniku“. Nie rżnij głupka. Dawaj szmal!

Nic mi nie dał, słowo honoru!

Przeszukajcie go!

Idrys nieśmiało próbuje odepchnąć ręce tych dwóch, którzy zaczynają przetrząsać jego kieszenie. Dostaje w twarz i głowa leci mu do tyłu, uderza­jąc o drzwi. Ale przeszukanie nie daje nic oprócz kilku drobnych monet. Zob patrzy na nie z pogardą i rzuca na chodnik.

Wbij to sobie do głowy, frajerze. Zyzol jest nasz. Nie ma mowy, żebyś go wykorzystywał na własny rachunek. Wyciągasz od niego, ile się da, zgoda? Potem wpadasz do „Elektronika“ i oddajesz wszystko. Wszystko, jasne? Mnie albo im. A potem dostajesz od nas swoją działkę. — Następne uderzenie w twarz dla podkreślenia, że te instrukcje nie podlegają dyskusji i trójka w długich butach na wysokich obcasach oddala się. Idrys prostuje się. Przeciera twarz i zaczyna szukać monet pomiędzy płytami chodnika i w rynsztoku.

Aszur słucha ze smętnie spuszczoną głową.

Więc pobili cię?

Trochę, nie tak bardzo — dopowiada Idrys.

A pan Mag co ci jeszcze powiedział?

Powiedział mi także: „Chłopcy nazywają mnie Zyzol, bo mam w oczach coś jakby figlarny błysk. Ale twierdzić, że mam zeza, to czyste oszczerstwo.“

Dobrze pamiętasz. Dawał ci coś do picia?

Tak, nowy napój. Nazywa się „Palma“. Raczej smaczny. Nie ma w nim alkoholu. I o tej „Palmie“ ma zrobić ze mną film. Będzie trwał trzy­dzieści sekund i wystąpi w nim też piosenkarz Mario.

Czy on pali?

Nie. Poczęstował mnie papierosem. Powiedziałem mu, że nie palę. A on na to: „Ja też nie, ostatniego papierosa wypaliłem dwadzieścia lat temu. Smak tytoniu odnajduję już tylko na ustach chłopców. Ten zapach stał się dla mnie zapachem pożądania.“ Co to znaczy?

Masz wspaniałą pamięć. Zapamiętałeś całe zdania. Ale naprawdę nie­wiele rozumiesz.

Zapamiętuję wszystko, co mówi, właśnie dlatego, że połowy nie rozu­miem. Żeby coś z tego mieć.

Co jeszcze mówił pan Mag?

Mówił tak: „W oczach chłopców widzę obraz grubej, sentymentalnej cioty, zezowatej i nadzianej pieniędzmi. Nie mogę się pogodzić z tym, że to ja.“

Naprawdę ma dużo pieniędzy?

Tak mówi. Chłopcy też. To musi być prawda. Jeśli chodzi o pieniądze, to mówi: »Pieniądze świetnie idą w parze z seksem. Dając pieniądze chłopcu, przywłaszczasz go sobie, tak jakbyś już się z nim kochał. Czasem to może nawet wystarczyć. Pieniądze, które mi wyciąga, są jego. Seks znosi bariery własności.“ Co to wszystko znaczy?

Co ci jeszcze powiedział?

i Powiedział, że jesteśmy umówieni na spotkanie i że muszę koniecznie przyjść. Zapisałem: 27, rue Francoeur, jutro o dziesiątej rano.

Pewno miał na myśli inny rodzaj spotkania, ale to już za bardzo skomplikowane dla ciebie.

To nie moja wina, ja nie jestem stąd.

Aszur milczy przez chwilę, gdyż świta mu jakaś myśl, zarazem jasna i trudna do uchwycenia.

Wiesz, zauważyłem jedną rzecz. Dobra, nie jesteś stąd, zgoda. Jesteś z Tabelbala. Ja też. Tylko że mnie nikt nie sfotografował, a kiedy przyjecha­łem tutaj, nikt się mną nie interesował. Tobie najpierw robi portret ta blon­dynka z land rovera, a potem ciągle ci się coś takiego trafia. Byłeś już w kinie?

Nie — przyznaje Idrys. — Często miałem ochotę, ale nigdy jakoś nie było okazji.

To niesłychane! Bo widzisz, my tutaj nie mamy nic, tylko marzenia, które pozwalają nam przeżyć. A marzeń dostarcza nam kino. Kino robi z ciebie bogatego, wytwornego mężczyznę, który jeździ wspaniałymi sporto­wymi samochodami, kąpie się w lśniących, eleganckich łazienkach i całuje w usta wyperfumowane i obwieszone klejnotami kobiety. Kino jest naszym nauczycielem i wychowawcą. Kiedy przyjeżdżasz tu ze swojej wiochy, to w kinie uczysz się, jak poruszać się po ulicy, jak siadać przy stoliku w restaura­cji, w jaki sposób brać kobietę w ramiona. Ilu naszych kocha się z kobietami tylko na ekranie! Nie masz pojęcia. Dla dziewczyn z naszych stron to nawet bardzo niebezpieczne, bo kino uczy je rzeczy, które przynoszą potem do domu. I ojciec albo starszy brat okładają je pięścią lub kijem, żeby wybić im z głowy te świństwa. A ty przyjeżdżasŁ.tu i nie chodzisz do kina, tylkoLsam robisz kino. Fotografują cię,lTlmują, a jutro znów to samo!

To nie moja wina — powtarza Idrys.

W studio numer 5 wytwórni Francoeur wszystko szło nie tak jak trzeba. Mario, z grzywą czarnych włosów i brodą Jupitera, nie promieniował już monarszym optymizmem. Na torsie zabarwionym warstwą kosmetyku lśnił pot. Brzuch opadał mu żałośnie na spódniczkę z palmowych liści wyciętych z papieru. Mag stał naprzeciw niego krzywiąc się. Nadszedł ten krytyczny moment podczas zdjęć, kiedy zrozpaczony reżyser widzi tylko jedno wyjście: wziąć na siebie role wszystkich aktorów przejąwszy uprzednio również funk­cję operatora, mistrza świateł i dźwiękowca. Właśnie w takich ciężkich chwi­lach Achilles Mag potrafił pokazać cały swój talent. Ogarnięty jakimś rozpaczliwym natchnieniem, w jednej sekundzie przeistacza się w piosenka­rza rozrywkowego. Staje się Mariem, tym prawdziwym, pełnym zaraźliwej witalności Mariem, którego zaangażował do filmu.

Pal, pal, pal, palma! — śpiewa pośród wygibasów Mag, a piosenkarz wlepia w niego osłupiały wzrok. — Popatrz, jestem silny, wesoły, roznosi mnie energia. A dlaczego, pytam? Ponieważ piję: pal, pal, palmę... Muzyka!

Technik dźwięku posłusznie puścił refren muzyczny reklamy „Palma“. Mag niczym w transie tańczy zezując przeraźliwie zza swoich okularów. Nagle staje w miejscu.

Stop! Cisza. Wyłączcie natychmiast ten chłam!

Zapada cisza. Mag prostuje się nagle, pełen godności, uroczysty, natchniony.

Słuchajcie wszyscy! Palma... to tytuł jednego z najpiękniejszych wier­szy Paula Valćry’ego

Swojej łaski groźną wole Ledwie kryjąc pod powieką,

Anioł stawia na mym stole Świeży chleb, surowe mleko.

Oczy jego ślą mi znaki Prośby czy modlitwy jakiejś,

Którą mnie w zwidzeniu wita:

Pokój, pokój... trwaj w pokoju!

Znieś los palmy pełen znoju,

Dźwigającej swą obfitość!*

Święty Walery, przebacz nam naszą bezwstydność! Dzieci, zaczynamy od I •początku. Wszyscy na miejsca. Klapser proszę! Kamera!

Klapser wybiegł przed kamerę ze swoją deską, krzycząc: „Palma 1, ujęcie czternaste!“ „Na pustyni z kartonu widać dwóch „podróżników“ — strój khaki, kolonialne kaski — którzy wloką się z trudem, pojękując. Ciągną za sobą chudego jak szkielet wielbłąda. Jeden z podróżników osuwa się na ziemię. Towarzysz podtrzymuje go. Tamten jęczy: „Pić! Pić!“ Drugi pyta: „Pić? Ale co?“ Pierwszy podnosi się nagle i z rozpromienioną twarzą wskazuje horyzont: „Palma! — Palma? — Ależ tak, widzę gaj palmowy! Jesteśmy uratowani!“

Stop! — krzyczy Mag. — Zupełnie nie tak. Zrozum, jeśli nie włożysz w to więcej przekonania, nie będzie zabawne. Musisz widza rozśmieszyć, prawda? Ale właśnie swoim przekonaniem. To cała tajemnica dobrej reklamy.

Teraz on odgrywa obie role:

Pić, pić, ale co? Palma! Palma? Ależ tak, widzę palmy, jesteśmy urato­wani! Dobra, powtarzamy. Wszyscy na miejsca. Klapser, to piętnaste ujęcie.

A wielbłąd? Gdzie się podział wielbłąd?

Rzuca się pomiędzy dekoracje w poszukiwaniu wielbłąda. Znajduje go wreszcie w kącie studia razem z Idrysem, który głaszcząc zwierzę przemawia do niego.

No tak, oczywiście. Ty potrafisz się z nim dogadać. Po jakiemu do niego mówisz? Po wielbłądziemu?

Nie, po berberyjsku. To mój język.

Świetnie, więc powiedz mu po berberyjsku, że zaczynamy od począt­ku. Dzieci, wszyscy na miejsca. Klapser!

Dwaj podróżnicy i wielbłąd znowu wloką się przez pustynię, jak widma. Dochodzą tak do dekoracji z plastikowych kwiatów, gdzie wita ich grupa piosenkarzy i dziewcząt, którym przewodzi Mario. Wszyscy śpiewają „Palmę“ wokół fontanny tryskającej jakąś cieczą o metalicznym odcieniu.

Mag przerywa.

Stop! Jeszcze niedobrze. To musi wyglądać prawdziwie, słyszycie? To nie operetka. Bez wiary i przekonania nie uda wam się nic sprzedać. To jest ABC reklamy. Reklama to uczciwość!

I niezmordowany, jeszcze raz zaczyna odgrywać wszystkie role naraz. Przerywa, zasapany, żeby napić się z butelki, którą mu ktoś podaje.

* przekład R. Kołonieckiego

Tfu! Co za świństwo! Palma? No tak, należało się tego spodziewać.

Nie macie piwa? Zaczynamy jeszcze raz. Ale dla animuszu powtarzamy wszyscy: „Palma dla Palmy“. Wszyscy razem ze mną, techniczni też: „Palma dla Palmy“. A teraz wszyscy piją. Raz, dwa, trzy, hop! A wielbłąd? Znowu zniknął wielbłąd. Idrys, co z tym wielbłądem? Wielbłąd też musi pić. Najle­piej przez słomkę, tak będzie wyglądało prawdziwiej! Idrys, przyprowadź wielbłąda i powiedz mu po berheryjsku, że ma pić Palmę przez słomkę!

Późno w nocy, cała ekipa zebrała się w café Francoeur, żeby uczcić zakoń­czenie zdjęć do „Palmy“. Mimo zmęczenia panuje nastrój euforii. Aktorzy i techniczni otaczają Maga niczym jego świta, zarazem przyjazna i zadziorna.

A ja jestem ciekaw, co się dzieje przy montażu. Bo my robimy swoje i cześć. Człowiek słabo się orientuje, jak to wszystko ma wyglądać w czasie. Film powinien trwać, powiedzmy, czterdzieści pięć sekund. Możecie sobie wyobrazić?

Nie, trudno to sobie wyobrazić w czasie kręcenia.

Filmowe arcydzieła rodzą się na stole montażowym! — oświadcza Mag unosząc w górę palec.

Jedno jest pewne, reklama to szczyt sztuki filmowej. Z każdego punktuwidzenia, techniczncgo^anystycznego, psychologicznego.

Zgadzam""się7’Ja~w telewizji patrzę tylko na reklamy.’Cała reszta wyg­ląda przy nich szmatławo.

Ja też. Kupiłem sobie magnetowid tylko po to, żeby nagrywać rekla­my. Czasem, przed zaśnięciem, puszczam sobie niezłą porcję.

Mag słysząc to rozpromienia się cały w uśmiechach.

Ale mili są ci chłopcy z mojej ekipy! Mówicie to chyba, żeby mi po­chlebić? Bo wiecie, kim ja jestem? Eisensteinem reklamy !

Nie tak dawno mówiłeś: Orson Welles reklamy.

No i co z tego? Jutro nowiem: Abel Gance reklamy.

Co za facet! Tak jakby tylko on się liczył. A my to co? Nie istniejemy? Sam ją robisz tę swoją reklamę?

Ależ skąd, ależ skąd — przyznaje Mag. — Dzieło filmowe, podobnie jak katedra gotycka, jest dziełem zespołowym, napisał Heget. Niemniej... niemniej... każdy zespól potrzebuje człowieka, który będzie jego mózgiem!

Wrzawę, którą przyjęto te słowa, przerwało pojawienie się drobnego siwego mężczyzny, kierownika planu, wiecznie zajętego problemami aprowi­zacji. Pochylił się w stronę Maga.

Szefie, ja w sprawie wielbłąda Co robimy z wielbłądem? Jest uwią­zany na podwórku.

Wielbłąd? Jaki wielbłąd?

Dla Maga Palma i wszystko, co się z tym wiązało, należało już do przeszłości.

No ten z filmu. Wielbłąd Palma. Co mam z nim zrobić?

Jak to, co z nim zrobić? Trzeba go zwrócić właścicielowi. Wynajęliśmy go na czas trwania zdjęć, nie?

Nic podobnego. Właściciel cyrku nigdy nie miał zamiaru wynajmować nam tego wielbłąda. Nie, nie. On nam go sprzedał. Przecież panu o tym mówiłem. Był w siódmym niebie, że może się go pozbyć. Pewnie, bydlę jest stare, słabe, zmordowane.

Więc ono do nas należy? — pyta Mag zaniepokojony.

Oczywiście — potwierdza bezlitośnie kierownik planu. — To pański wielbłąd. Co mam z nim zrobić?

W sumie — wtrąca się jeden z asystentów — to tak jak z cudzoziem- skimi robotnikami. Wydawało się, żeśmy ich wynajęli i że można ich bedzie odesłać, kiedy przestaną być potrzebni, a tu nagle okazuje się, że ich kupi­liśmy i że musimy Ich trzymać we Francji.

Mag zastanawiał się, ale jak zwykle jego myśli powędrowały w zupełnie nieoczekiwanym kierunku.

Przede wszystkim — oświadczył — chciałbym, żebyśmy uzgodnili kwestię słownictwa. Czy mamy do czynienia z wielbłądem czy z dromade­rem? ■

Ma tylko jeden garb — mówi sekretarka planu. — Więc jest to wielbłąd.

Właśnie że nie: wielbłąd ma dwa garby. Nasze bydlę ma tylko jeden garb, więc to dromader.

Nie, to wielbłąd — wtrącił się operator.

Dromader — upiera się Mag. — Wiel od wiele, czyli dwa. Błąd zna­czy garb. Wielbłąd: „dwa garby“.

Nic podobnego, właśnie na odwrót. Dro — znaczy dwa, mader — garb. Wyspy Madery tworzą jakby garby na powierzchni morza. Więc dro­mader: „dwa garby“.

Mag uderzył pięścią w stolik.

Cisza! Jedyny, który tu wie w czym rzecz, siedzi przy końcu stołu i milczy. Idrys, chłopcze, jesteś wielbłądnikiem albo dromademikiem naszej ekipy. Więc weźmiesz to zwierzę i zaprowadzisz je...

idrys już stał gotowy do drogi.

Zaprowadzę je gdzie?

No jasne, gdzie chcesz, żeby zaprowadził twojego wielbłąda?

Psiakrew — westchnął Mag. — Dzień pracy już się skończył. Przy­nieście mi książkę telefoniczną.

Po jakimś czasie znalazła się książka telefoniczna. Mag zmienił okulary, poślinił palec i zaczął ją przeglądać.

ABC, spis alfabetyczny, Abażury, Abażury, Abażury... To niesły­chane, ile jest w Paryżu wytwórni abażurów! Paiyż stolica abażurów. To wina Paula Gćraldy:

Opuść, proszę, ten abażur nieco,

Serca wolą gawędzić w półmroku,

Oczy wtedy tak jak gwiazdy świecą,

Kiedy widać trochę mniej przedmiotów...

Abażury? Zaraz, czego ja szukałem? Aha, rzeźnia, rzeźnia. No, to już nie ma nic, ale to zupełnie nic wspólnego z Paulem Gćraldy. 0, jedna jest całkiem niedaleko: Rzeźnia końska „Vaugirard“, 106 ulica Brancion, XV dzielnica. No, to wielbłąda mamy' już z głowy.

Idrys zbierał się do wyjścia.

Nie śpiesz się, zostań jeszcze z nami, wielbłądniku najdroższy!

Była jeszcze ciemna noc, kiedy Idrys opuścił podwórze wytwórni Fran- coeur, ciągnąc za sobą na sznurze wyniosły i smętny cień wielbłąda. Zanoto­wał w pamięci całą masę dość mglistych informacji, jak znaleźć końską rzeźnię „Vaugirard“. Wywnioskował z nich w każdym razie, że musi przejść przez cały Paryż, z północy na południć. Odległość go nie przerażała, a czasu miał przed sobą nieograniczoną ilość. Tyle że wiel})ł£d to nie rower. Grote­skowa i żałosna sylwetka zwierzęcia, wynurzająca się pośród szarego i deszczowego paryskiego świtu, wprąwiała w osłupienie przechodniów i dra­żniła policjantów. Już na samym początku jeden z nich ostro nakazał Idry- sowi zejść z chodnika na jezdnię i posuwać się wzdłuż zaparkowanych samochodów. Stojące w drugim rzędzie ciężarówki z dostawą towarów sta­nowiły jednak niebezpieczną przeszkodę. Jedna z nich była wyładowana jarzynami. Idrys z przerażeniem stwierdził, że wielbłąd przechodząc złapał w pysk kalafior i niósł swój łup wysoko, co mogło wywołać oburzenie hand­larzy. Postanowił zatrzymać się na chwilę i pozwolić zwierzęciu zjeść kalafior w rynsztoku, co też uczyniło z wolna, postękując z zadowoleniem. Potem ruszyli znów przed siebie. Miękkie kopyta wielbłąda ślizgały się po tłustych kamieniach bruku. Na jego sierści osiadał kropelkami drobny deszcz. Jed­nakże bliskość tego niezgrabnego olbrzyma w dziwny sposób dodawała Idry- sowi otuchy. Myślał o kamienistej pustyni wokół Tabelbala, o piaskach w Bani Abbas. Wymijając samochody, przystając na czerwonych światłach,

109

W\ | 1 W;

i

wchodząc w przejścia podziemne, słyszał brzmiącą mu w uszach piosenkę Sitt Zubajdy:

Ważka trzepoce się na wodzie, świerszcz na kamieniu cyka.

Ważka wiruje, a nie śpiewa, świerszcz cyka, cyka, nic nie powie.

Lecz skrzydło ważki to piosenka i księgą jest skrzydełko świerszcza, piosenka drwi z podstępu śmierci, księga odkrywa tajemnicę życia.

Dotarli tak do wysokiego muru, za którym przypuszczalnie rosły drzewa. Po nocy spędzonej w blasku elektrycznego światła i dymie papierosów Idrys chętnie odpocząłby w ogrodzie. Zobaczył otwartą dużą bramę. Wszedł. Mimo obfitości zieleni nie był to ogród, ale cmentarz Montmartre, o tej porze pusty. Obok przeładowanych ozdobami kaplic były tam i zwykłe gro­bowce, proste czworokątne płyty. Idrys położył się na jednej z nich i naty­chmiast usnął. Jak długo spał? Z pewnością bardzo krótko, ale sen przeniósł go na inny cmentarz, ten w Oranie, gdzie zaciągnęła go Lala Ramirez. Sta­ruszka stała obok niego i łajała go ostro, wygrażając chudą ręką zaciśniętą w pięść. Łajała go po francusku i męskim głosem, a w końcu zaczęła go potrzą­sać za ramię. Wąsaty mężczyzna w czapce z lakierowanym daszkiem pochy­lał się nad Idrysem i nakazywał mu — tonem bynajmniej nie łagodnym

wynosić się razem z wielbłądem. Idrys siadł na grobowcu. I cóż ujrzał? swojego wielbłąda siejącego zniszczenie na sąsiedniej, świeżo ukwieconej mogile. Zwierzę znalazło nareszcie pogrzebowy wieniec, który przypadł mu do gustu, i metodycznie, powoli objadało go teraz, listek po listku. Człowiek w czapce aż pienił się ze złości, mówił coś o bezczeszczeniu grobów i z profesjonalną znajomością rzeczy powoływał się na artykuł 360 Kodeksu Karnego. Trzeba było wstać, odciągnąć wielbłąda od zajadanych chryzantem i szukać wyjścia z labiryntu pomników i grobowców. Przeszli jakiś plac, potem targowisko, minęli stację autobusową. Idrys nigdy nie zapuścił się tak daleko od dzielnicy Barbes. Jednakże ani przez chwilę nie postała w jego głowie myśl, żeby zostawić wielbłąda byle gdzie i wrócić do schroniska na ulicy Myrha. Czuł jakąś solidarność z tym zwierzęciem. Co prawda zmu­szało go do posępnej i groteskowej wędrówki przez miasto, ale dla saharyj- skiego koczownika, którym Idrys pozostał, stanowiła ona niejako obowiązek. Zresztą w miarę jak mijał ludowe dzielnice, a zapuszczał się w eleganckie, przechodnie coraz częściej udawali, że go nie dostrzegają. Poczynając od dworca Saint-Lazare, a tym bardziej na placu Madeleine i ulicy Royale, nikt

w porannym tłumie śpieszących się przechodniów nie zdawał się zwracać uwagi na dziwaczny orszak. Po niebezpiecznym przejściu przez plac Con­corde Idrys uległ pokusie i zszedł na nabrzeże Sekwany, aby uniknąć pie­kielnego ruchu ulicznego. Nad czarną wodą unosiły się jeszcze strzępy mgły. Pod mostem Aleksandra III, dokoła małego ogniska rozpalonego ze śmieci, cisnęli się kloszardzi i potrząsając pustymi flaszkami pokrzykiwali do niego wesoło. Kobieta, która rozwieszała na barce upraną bieliznę, przerwała swoje zajęcie i przywołała dziecko, żeby mu pokazać wielbłąda. Jakiś pies rzucił się w jego stronę, naszczekując. Tu, gdzie tkanka międzyludzkich związków była luźniejsza, znów stawał się widoczny. Minął oszklone statki obwożące wycieczki po Sekwanie^’wszedł po schodach na bulwar i mostem Alma ruszył w kierunku wieży Eiffla; przeszedł pod jej stalowym korpusem z głową uniesioną do góry, zapatrzony w plątaninę przęseł. Wielbłąd, którego do tej pory nic nie zdołało wytrącić z równowagi, skoczył nagle w bok z chrapliwym pomrukiem na widok starego człowieka trzymającego na kiju grono różnobarwnych baloników. Wreszcie odnaleźli ulicę Vaugirard i ta nazwa zabrzmiała w uszach Idrysa jak magiczne słowo otwierające wyjście z labiryntu, w którym od kilku godzin błądzili. Tak mu rzeczywiście powie­dziano: ulica Vaugirard, a potem ulica Brancion, a na tej ulicy, pod nume­rem 106, końska rzeźnia. Wędrował ulicą Morillons, kiedy natknął się nagle na stado krów. Postukiwanie racic na asfalcie, głuche porykiwania, a przede wszystkim unoszący się dokoła zapach nawozu były na tej paryskiej ulicy czymś równie zdumiewającym jak obecność wielbłąda. Ten zresztą najwido­czniej nie pozostał nieczuły na bliskość innych zwierząt, bo zadrżał, zebrał siły i wymijając Idrysa puścił się za stadem krów drobnym kolebiącym się truchtem. W ten sposób znaleźli się przed bramą domu numer 40 ulicy Morillons, nad którą widniała głowa wołu z pozłacanego metalu. Rzeczywiś­cie, o ile konie idą na śmierć wchodząc od ulicy Brancion, to bydło rogate idzie do tego piekła przez ulicę Morillons. Piekło wyglądało tymczasem sym­patycznie i nawet dość uspokajająco. Idrys znalazł się bowiem w obszernych szopach z drewna i słomy, ciepłych, miło pachnących sianem i krowim nawozem, w łagodnej atmosferze spokojnych pobekiwań, westchnień i sen­nie poruszających się ciał. W samym końcu obory widać było, to prawda, niewielkie drzwi, przez które krowy wychodziły spokojnie jedna za drugą, nie pchając się, tak jakby szły do udoju albo na pastwisko. Drzwi prowadziły na wąski pomost podchodzący ai do przejścia-gilotyny, za którym otwierała się ogromna hala. Krowy czekają na pomoście, z ufną rezygnacją składając łeb na zadzie poprzedniczki. Zupełnie jak dzielne gospodynie, które z koszy­kiem w ręku stoją w kolejce przed drzwiami sklepu. Gilotyna unosi się. Pierwsza krowa posuwa się do przodu. Gilotyna opada za nią. Zwierzę jest teraz uwięzione w ciasnej przestrzeni, trochę ponad ziemią. Zabijający czeka,

lii

aż żałosny łeb znajdzie się w odpowiedniej pozycji. Przykłada swój mechani­czny pistolet do czoła, pomiędzy wielkie niespokojne oczy, które wznoszą się ku niemu. Suchy odgłos, jakby klaśnięcie. Zwierzę pada na kolana. Odsuwa się lewa ściana kabiny i wielkie ciało wstrząsane drgawkami pada na podłogę z kraty. Zarzynający pochyla się i przecina żyłę szyjną. Potem umocowuje prawą tylną nogę zwierzęcia do łańcucha, który zwisa z biegnącej w powie­trzu szyny. Łańcuch napręża się i krowa unosi się w górę, chwycona za jedną kończynę, jak królik w ręku myśliwego-olbrzyma. Ciało zwierzęcia sunie wzdłuż szyny, a na kratę leje się purpurowa fontanna. Lewa tylna noga konwulsyjnie bije powietrze. Gorące i jeszcze drgające ciało dołącza do innych, które zwisając martwo, wypełniają ogromną, ponurą halę. Ludzie, odziani od stóp do głów w białą ceratę — czapki, ubrania, boty — atakują je za pomocą dużych tasaków i pił elektrycznych. Po obdarciu ze skóry ukazują się wielkie lśniące połacie jaskrawo czerwonych mięśni, mieniące się różno­barwne błony. Liliowe i zielone wnętrzności, jeszcze dymiące, padają do kadzi. Jakiś robotnik spłukuje strumieniem wody organiczne resztki i cuch­nącą brunatną maź, które spływają po ziemi ku zakratowanym ściekom. Nagle staje jak wryty. W prostokącie otwartej bramy ukazuje się wysoka sylwetka wielbłąda.

Ty... Chodź zobaczyć! Coś podobnego! Tego jeszcze nie było: Beduin z wielbłądem. Słowo daję... i to ma być Francja!

Po chwili już kilku rzeźników otacza ze śmiechem Idrysa i jego zwierzę.

No i co? Przyprowadziłeś nam swojego wielbłąda, żebyśmy go przero­bili na befsztyki? Masz pomysły, chłopie!

Zarzynałeś już kiedy wielbłąda?

Ja? Za kogo mnie masz? I myślisz, że jakiś rzeźnik ci to kupi?

Ten, który zabija, schodzi z podwyższenia i zwraca się do Idrysa.

Ja zabijać krowy i konie. Ja nie umieć zabijać nosorożec. Gdzie się wali, żeby zabić wielbłąda? W garb?

Posłuchaj mojej rady: odwieź go do Afryki, tam jest jego kraj, nie trzeba go było stamtąd wywozić.

Albo go zostaw w Biurze Rzeczy Znalezionych, to dwa kroki stąd, na ulicy Morillons!

*

Idrys odchodzi. Ale niestety nim opuści to miejsce, on, pasterz, musi jeszcze przejść przez halę, w której zarzynają barany. Wisi ich tam, powie­szonych za jedną nogę, ze dwadzieścia, a ich ciała kołyszą się, niby kadziel­nice, i leją krew na ściany i na ludzi — przypominając tragiczny, a grotesko­wy, powietrzny balet.

Nie wie, gdzie iść ze swoim wielbłądem. Na ramionach czuje ciężar cało­nocnego zmęczenia. Wędruje ulicami na chybił trafił, przecina szerokie aleje, przechodzi jeszcze raz Sekwanę. Ma mglisty zamiar, żeby odszukać schroni­sko przy ulicy Myrha, ale nie ma pojęcia, w jakim kierunku powinien iść. Przyciąga go obecność drzew, a jest ich teraz coraz więcej na jego drodze; w oddali rysuje się przed nim zwarta gęstwina gałęzi. Z ulgą kroczy nareszcie po miękkiej ziemi, aleją, wzdłuż której, za metalowymi parkanami, ciągną się luksusowe rezydencje. Wielbłąd w ostatniej chwili wymija zabawny mały pociąg pomalowany na niebiesko i zielono, który dzwoni jak oszalały. Przed bramą tłoczą się do okienka dzieci. To Ogród Zoologiczny. Idrys idzie za nimi i — pewnie dlatego, że prowadzi wielbłąda — wpuszczają go bez biletu. Przez chwilę błądzi pomiędzy wielką klatką z drapieżnymi ptakami a Zaczarowaną Rzeką. Nagle niespodzianka: pojawia się drugi wielbłąd, a właściwie wielbłądzica, która strzyże okrągławymi uszkami na znak powita­nia. Zwierzęta ocierają się o siebie bokami. Ich smętne i wzgardliwe głowy spotykają się wysoko, na tle nieba. Grube obwisłe wargi dotykają się. Pod słomianym daszkiem Idrys spostrzega osiodłane osiołki w uprzęży i ele­gancki wózeczek z lakierowanego drewna, zaprzężony w dwie kozy. Dokoła Idrysowego wielbłąda zaczynają się krzątać młodzi chłopcy przebrani za Turków, w turbanach, jedwabnych pantalonach i haftowanych pantoflach. Na grzbiet kładą mu haftowany czaprak, na łeb — kantar z małymi dzwo­neczkami, na pysk — munsztuk. Przepychając się, małe dzieci wspinają się po dużej czerwonej drabinie, aż na wysokość, która pozwala im usadowić się na grzbiecie zwierzęcia.

Pijany ze zmęczenia i ze szczęścia, Idrys odchodzi. Mija po drodze Zwier­ciadlany Pałac, gdzie widzi swoje zmieniające się odbicia w deformujących TusfraćH: raz ma"ciałb rozdęte jak balon, kiedy indziej cienkie jak listek albo przecięte w pasie na dwie części. Pokazuje język tym groteskowym wizerun­kom własnej postaci, wmieszanym w mnogość otaczających go obrazów. Odpowiada mu chór jasnych dziecinnych śmiechów. Widzi, jak jego wiel­błąd, przystrojony pomponami, kroczy majestatycznie, a uczepione ciasno na jego grzbiecie małe dziewuszki, szczęśliwe i przejęte, krzyczą wniebogłosy.

W listowiu drzew słońce rozkłada wachlarze światła. Powietrzem płynie muzyka.

Idrys widział już oszklone gabloty w Muzeum Sahary w Bani Abbas. Ale odkąd przyjechał do Paryża, nic tylko chodził od jednej witryny sklepowej do drugiej. Kiedy napatrzył się dekoracji jednej wystawy, przechodził na drugą stronę ulicy tylko po to, żeby zobaczyć inną, która przyzywała go z naprzeciwka. Sklepy w dzielnicy Barbes wysypują swój towar aż na chod­nik i podsuwają rękom przechodniów kosze pełne butów, bielizny, konserw, flakonów z perfumami. .Witryna natomiast stanowi oznakę sklepu bardziej ekskluzywnego. Oczywiście nie wtedy, kiedy jest zwykłym oknem, przez które widzimy wnętrze sklepu, sprzedawcę obok kasy i tłum klientów. Nie, prawdziwa witryna zasługująca na tę nazwę odgrodzona jest od wnętrza sklepu przepierzeniem. Stanowi wydzieloną, zamkniętą przestrzeń, miejsce całkowicie wydane spojrzeniom i zarazem niedostępne dla rąk. Nieosiągalna i pozbawiona tajemnic, jest światem, który dotknąć można tylko oczyma, a mimo to rzeczywistym, bynajmniej nie iluzorycznym, jak świat fotografii czy telewizji- Niczym krucha, prowokująca szkatuła, witryna zachęca dó włama­nia.

Na Idrysa czekały jeszcze inne witryny. Tego wieczora idąc od bulwaru Bonne-Nouvelle zapuścił się w ujicę Saint-Denis i poczuł, jak zewsząd ota­cza go i przyzywa duszna atmosfera seksu. Przypomniał sobie Marsylię i ulicę Thubaneau. Różnica między tymi dwiema „gorącymi“ ulicami była jednak uderzająca. Dziewczyny były tutaj młodsze, a w każdym razie nie tak korpulentne i żadna nie była w typie afrykańskim. Ale ulica Saint-Denis przewyższała ulicę Thubaneau głównie czymś innym: migające kolorowo światła sklepów i ciężkie zasłony skrywające wejście do nich nadawały jej tajemniczą i gorączkową aurę luksusu. Sex shop. Live show. Peep show. Te trzy słowa rozbłyskiwały kolejno na fasadach1 śmiecącymi literami. Młodemu nieżonatemu mężczyźnie, którego samotność i nędza skazywały na zupełną wstrzemięźliwość, ten potrójny czerwony uśmiech obiecywał odprężenie nerwowe w morzu lubieżnych obrazów. Idrys minął trzy sklepiki i odsunął kotarę na drzwiach do czwartego.

Miał najpierw wrażenie, ze wszedł do księgarni. Na ścianach pełno było książek w jaskrawych okładkach i o zagadkowych tytułach: Moja żona jest lesbijką, Różowy balecik, Noce X, Trzy kobiety z ogniem i jedno cygaro, Amory, rozkosze i orgazmy, Kobieta pochodzi od małpy, Druga strona księ­życa. Idrys I trudem odcyfrowywał słowa, które nie budziły w jego umyśle żadnych skojarzeń. Za to fotografie na okładkach pokazywał}- brutalny i nie­dojrzały erotyzm, który więcej miał w sobie odrażającej burleski niż uwo­dzicielskiego piękna. Widział jednak jasno, co tuszowało gwałtowną wymowę tych obrazków: oto im bardziej ukazywały one narządy płciowe obnażone z anatomiczną szczegółowością, tym mniej widoczne były twarze. W dużej części fotografii pozostawały w ogóle niewidoczne. Była w tym jakaś kom­pensacja, takjakbyjnężęzyźni ^zy_kobięty wydając fotografii dolną połowę ciała, skutecznie ukrywali istotę swojej osoby. Kto wie, czy te rzeźnicze wystawy ludzkiego mięsa nié" były koniec końców w Swej anoilimowości mniej kompromitujące niż na pozór najdyskretniejsze portrety?

Przedmioty leżące na ladach i półkach sklepiku budziły w wyobraźni Idrysa dość słabe echa. Już „frymuśna bielizna“ — koronkowe damskie figi, paski do podwiązek, pończochy z siatki i staniczki — nie wywoływała w nim prawie żadnych skojarzeń, ale na widok całego zestawu japońskich wibrato­rów wszelkiego kalibru oraz plastikowych fallusów, zwykłych, rowkowanych, z wypukłymi zgrubieniami, opatrzonych pierścieniami czy kolcami, zgłupia’ zupełnie, nie mogąc się domyślić ich przydatności. W zestawieniu z nim kolekcja plecionych z byczej skóry biczów dla sadomasochistów, które wił; się jak węże, wydała mu się czymś bardziej znajomym, niemal uspokajają­cym. U stóp schodów, które prowadziły do pomieszczenia, gdzie odbywał się peep-show, stała sztywna, pulchna i uśmiechnięta nadmuchiwana lalka ludzkiej wielkości, której elastycznym kształtom nie brakowało żadnego z uroków kobiecej anatomii. Idrys ruszył schodkami u górę.

Siedzący przy kasie mężczyzna wydał mu drobne w pięciofrankowych monetach i wskazał kabinę z numerem 6, nad której drzwiami czerwona lampka była zgaszona. Było to malutkie pomieszczenie, niemal całkowicie wypełnione wielkim skórzanym fotelem stojącym naprzeciw zasłoniętego okienka. Idrys siadł i rozejrzał się dokoła. Na podłodze, pełnej oślizgłych wilgotnych plam, walało się mnóstwo zmiętych papierowych chusteczek. Po prawej stronie wisiała na ścianie metalowa skrzynka ze szparą i lakonicznym napisem: 2^5 franków i 300 sekund. Idrys wsunął w szparę dwie monety zgodnie z napisem. Natychmiast zapalił się licznik z cyfrą 300, zmniejszającą się z każdą upływającą sekundą. Jednocześnie w kabinie zgasła lampa i uniosła się zasłona zakrywająca szczelnie okno. Przy akompaniamencie tęs­knej muzyki rozległo się klaśnięeie bicza. Okrągła scena była skąpana w żół­tym świetle. Obracała się powoli, zwielokrotniona odbiciem luster, ponieważ

wszystkie kabiny miały szyby ze specjalnego szkła, tak aby widzowie nie mogli się widzieć nawzajem. W poprzek sceny leżała na boku kobieta-lwica.

Z gorzkim uśmiechem zastygłym na twarzy wstrząsała wspaniałą grzywą płowych włosów. Złociste futro obciskało ją w pasie, natomiast pośladki i wypukłe półkule piersi pozostawały odkryte. Podtrzymywała te piersi otwar­tymi dłońmi, wpatrywała się w nie namiętnie przymrużonymi zielonymi oczami, ocierała policzek o sutki i błagalnym gestem unosiła je w kierunku jednego z okien, niby matka okazująca swe dzieci domniemanemu wybawcy. Potem, jakby w przystępie bólu czy gwałtownej żądzy, zaczęła się wić na ziemi pod ślepym spojrzeniem luster, a ckliwosłodka muzyka zlewała na nią swoje pieszczotliwe dźwięki. Wtedy melodię przerwało powtórne klaśnięcie bicza. Lwica zadrżała. Mięsiste usta skrzywione ostrym uśmiechem otwarły się i wydały bezgłośne wycie. Wygięła się i rozchyliła uda ukazując gładko wygolone łono i rozwierającą się pochwę, na której zaciskały się jej palce o czerwonych ostrych paznokciach. Potem przewróciła się na brzuch, a jej pośladki zaczęły gwałtownie falować w rytm muzyki.

Zasłona opadła na okno i lampa w kabinie zapaliła się. Idrys wstał, drżąc z nie zaspokojonego pożądania.

*

Chcesz ją spotkać? Chyba zwariowałeś. Tej kobiety tak jakby nie było!

mówił Aszur.

Ależ jest — upierał się Idrys. — Była po drugiej stronie szyby. Mo­głem do niej mówić, tak jak mówię w tej chwili do ciebie.

Była, ale tylko dla twoich oczu, nie dla rąk. Tutaj wszystko jest dla oczu, a nic dla rąk. Uliczne witryny to tak jak w kinie albo w telewizji, dla oczu, tylko dla oczu! Musisz to zrozumieć. I im prędzej, tym lepiej!

Idrys jednak nadal tego nie rozumiał, ponieważ już następnego ranka wró­cił na ulicę Saint-Denis. Bez trudu odnalazł sex-shop, ale nie zwrócił uwagi na to, że świetlna reklama peep-show nie była zapalona. Wszedł do sklepiku. Przyjęła go tylko nadmuchiwana lalka o okrągłych kształtach; tak jak wczo­raj, sztywna, uśmiechnięta, stała przy wejściu na schodki. Wszedł na górę. Drzwi wszystkich kabin były otwarte. Na progu jednej z nich widać było plecy sprzątaczki, która wycierała podłogę ścierką owiniętą na szczotce. Miała na sobie szary fartuch, spod którego było widać gołe łydki, a na nich węzły żylaków. Przerwała robotę i odwróciła się, żeby wysypać plastikowy worek na śmieci, pełen zmiętych papierowych chusteczek. Dojrzała Idrysa.

Czego sobie młody człowiek życzy?

Miała szpakowate, bardzo krótko obcięte włosy, a twarz bez śladu maki­jażu, twardą. Przymrużyła oczy, żeby lepiej się przyjrzeć Idrysowi, który

wpatrywał się w nią jak wrośnięty w ziemię. Te nieco skośne zielone oczy coś mu przypominały.

Jeśli chodzi o peep, początek o piątej — dorzuciła.

I wróciła do kabiny po szczotkę i wiadro z wodą. Mijając Idrysa powie­działa jeszcze:

Wierzyć się nie chce, co za świntuchy z tych mężczyzn! Wszędzie tego pełno. Na fotelu, na ścianach, na ziemi! W niektórych kabinach to nawet okna popryskane!

A kiedy mówiła te słowa, mięsiste wargi wykrzywił gorzki uśmiech smaga­nej biczem lwicy.

Powiedział mi Mamadu,

Powiedział mi Mamadu:

Jak już wycisną cytrynę,

To ją rzucają na gnój.

Cytryny to my czarnuchy,

Cytryny z Afryki to my.

Idole nowego pokolenia już się nie nazywają Idyr z kraju Berberów, Dża- mel Allam ani Meksa, ani Ahmed Zahar, ani Amar Elaszat. Owszem, słyszy się ich jeszcze czasem i ogląda w starych sfatygowanych fotoplastykonach. Ale już się ich nie rozumie. Dzisiejsza młodzież odnajduje się w rytmach i _złorzcęzcniaęh Berangera czy Renaud, kiedy “śpiewają ~ po francusku — niedole życia na marginesie społecznym, pomiędzy bezrobociem i występ­kiem! '

Nazywam się Sliman, mam piętnaście lat,

Mieszkam w Courneuve, w moich starych chacie.

Młodocianym przestępcą ochrzcił mnie świat.

Nie jestem byle Kim, a w naszej bandzie Nikt nie ma ze mną szans,

Po dobrym jestem stażu.

Wytatuowaną żmiję na ramieniu mam.

Młodzi pchają bez przerwy monety w grającą szafę, a ona ich wzywa do beznadziejnego buntu przeciw sprzysiężeniu burżujów. Wysypujący się z metra Barbćs klienci tłoczą się przy barze, głusi na gwałtowne inkantacje, wybuchające za ich plecami. Idrys siedzi sam przy stoliku wciśniętym w kąt koło baru, zatopiony w lekturze komiksów.. Atmosfera lokalu miesza się mgliście z przygodami, które śledzi przewracając kolejne kartki. Słowa wpi­sane w „dymki“ wychodzące z ust postaci pojawiają się bezgłośnie na tle

rozmów, wołań i okrzyków, które rozbrzmiewają dokoła niego. Czy śni? Bohaterka historii przypomina jasnowłosą kobietę z land rovera i jednocześ­nie prostytutkę z Marsylii. Zresztą podróżuje przez kamienistą pustynię w okolicy Tabelbala land roverem, który prowadzi mężczyzna o brutalnej twa­rzy. Prosi go nagle, żeby zatrzymał się i zawrócił. Zobaczyła coś, co chcia­łaby sfotografować. Mężczyzna zgadza się niechętnie. Samochód pędzi wprost na stado kóz i owiec, wśród których stoi młody pasterz. Zatrzymuje się. Kobieta wyskakuje na ziemię. Platynowe włosy rozsypują się swobodnie. Ma odsłonięte nogi i ramiona. W rękach trzyma aparat fotograficzny.

Hej mały! — woła dymek wychodzący z jej ust — nie ruszaj się, zrobię ci zdjęcie.

Mogłabyś chociaż spytać go o zdanie — cedzi przez zęby dymek męż­czyzny. — Są tacy, co tego nie lubią.

W pańskich ustach brzmi to szczególnie przekonywająco! — ironizuje dymek kobiety.

Głos Renauda wdziera się brutalnie w tę scenę:

Wieczorem po parkingach sobie połazimy,

Czy jakiejś BM-ki w nie najgorszym stanie Nie da się pożyczyć na dwie, trzy godziny, Potem tego grata w Porte Dauphine zostawić, A my na kurewki, ot zadać fasonu, Powspominać, gdy wieczór zagna nas do domu.

Nie masz się co łudzić — kpi dymek mężczyzny — samochód intere­suje go o wiele bardziej niż ty!

Teraz widać w zbliżeniu aparat fotograficzny. Zasłania w trzech czwar­tych twarz kobiety. Wychodzi z niego dymek: „Pstryk“. Zdjęcie zostało zrobione.

Daj mi zdjęcie!

To mówi pasterz, wyciągając rękę w stronę kobiety. Ona pokazuje mu mapę, którą wyjęła z samochodu. Widać ją z bliska w dłoniach blondynki. Przedstawia północną Saharę: Tabelbala, Bani Abbas, Baszar, Oran.

Przyślemy ci twoje zdjęcie z Paryża. Popatrz, jesteśmy tu, widzisz. W Oranie wsiadamy na prom. Dwadzieścia pięć godzin morzem. Marsylia. Osiemset kilometrów autostradą. Paryż. I tu wywołujemy film i robimy odbitkę.

Wczoraj ogłoszenie dałem do gazety, Może gdzieś się znajdzie jakaś cizia miła, Co by na mnie robiła, na żarcie zaprosiła, Ja się nie wyrobię, dosyć nie zarobię,

Choćbym sobie sprawił jeszcze rąk dwie pary.

No i widzisz, stary, nie ma lekko, niestety!

Samochód odjeżdża wznosząc obłok pyłu. Ale opowieść toczy się dalej w ślad za nim. W samochodzie mężczyzna i kobieta rozmawiają.

On: — Widzisz, rozczarowałaś go. Zresztą przyznaj się, wcale nie masz zamiaru posłać mu tego zdjęcia.

Ona: — Ja przynajmniej nigdy nie proszę o fotografie, które mi pan robi.

On: — Ty nie. Nie dla ciebie je robię. Są klienci.

Ona: — Czy naprawdęlrzebaTyfo fecHąc aż na Saharę, żeby mnie foto­grafować na tle wydm i gajów palmowych?

On: — Widocznie było trzeba. To przemawia do wyobraźni niektórych mężczyzn. Są Francuzi, którzy lubią egzotyczne scenerie. Są królowie nafty, którzy lubią blondynki. Fotografuję cię na tle oazy i wszyscy są zadowoleni.

Ona: — Wszyscy oprócz blond niewolnicy sprzedawanej na zdjęciach.

On: — Blond niewolnica godzi się na swój los pod warunkiem, że będzie to niewola w złotej klatce. Mając do wyboru komfortową klatkę i wolność w biedzie, wybrałaś klatkę i jakoś nie narzekasz.

Ona: — W życiu liczy się nie tylko wygoda. Poza tym te śmiałe zdjęcia, które mi pan robi, a potem rozprowadza, kompromitują mnie bardziej niż co innego. Wydaje mi się, że nigdy się od nich nie uwolnię. To jeszcze gorsze, niż gdybym była wytatuowana, bo tatuaże przynajmniej człowiek nosi na własnej skórze i można je ukryć. A te zdjęcia, które krążą nie wiadomo gdzie... Jeśli spotkam kiedyś porządnego mężczyznę, który mnie pokocha, zawsze będę się bała, że prędzej czy później wpadną mu w oczy.

Koloniści odjechali, a w bagażach wzięli Parę statków niewolników, by nie ponieść straty.

Parę statków niewolników — zamiataczy ulic,

Wszyscy noszą takie same włóczkowe czapeczki,

Wszystkim zimno — zimno w plecy, w sercach jeszcze zimniej.

Idrys podnosi oczy. Nie dziwi go wcale, że mężczyzna i kobieta z komiksu stoją tuż obok, przy barze. Poznaje ich, choć są ubrani inaczej niż wtedy na Saharze. To całkiem normalne, że są tutaj i prowadzą dalej burzliwą rozmowę.

On: — Na razie znalazłem napchanego forsą amatora. Twoje zdjęcia, jak to świetnie określiłaś, wpadły mu w oko. Zadzwonię do niego, żeby umówić spotkanie. Kelner, proszę żeton do telefonu!

Ona: — A może i ja bym chciała zobaczyć zdjęcia tego nadzianego forsą klienta? Raz w życiu chciałabym wiedzieć, co mnie czeka.

On: — Zwariowałaś? To on płaci,'nie ty. Więc to on wybiera według zdjęć. Nie zamierzasz chyba odwracać ról?

Ona: — Czy pan chce, czy nie, kiedyś to ja dokonam wyboru. I nie we­dług zdjęć, ale naprawdę, we własnym życiu.

On: — Nie tak szybko. Bo najpierw będziesz mi musiała zwrócić koszta. Ja zainwestowałem w ten interes i nie dam się wykiwać. Zresztą dość już tego! Idę dzwonić. Czekaj tu na mnie.

Idrys nie wie, czy ta scena rozgrywa się naprawdę, czy tylko w jego wy­obraźni. Jasnowłosa kobieta z land rovera stoi sama przy barze. Patrzy w jego stronę, ale jakby go nie widziała. Widocznie ma krótki wzrok albo to on stał się przezroczysty. Grająca szafa ryczy na cały głos:

Jeden gliniarz dostał w czapę, a drugi zraniony,

I już wielki alarm, ład jest zagrożony.

Pogrzeb na koszt państwa, dosyć tego draństwa!

Porządek przywrócić, ten bajzel ukrócić.

A mnie na to nic, tylko rzygać się chce,

Walić gdzie popadnie, głośno krzyczeć nie...

Idrys wstaje i podchodzi do kobiety. Jeszcze jeden krok i wejdzie prosto w świat komiksu. Ma w sobie całą śmiałość fikcyjnego bohatera.

Poznajesz mnie? To mnie zrobiłaś zdjęcie w Tabelbala.

Kobieta nie wie, o co chodzi.

Co takiego? Czego on chce?

To ja, Idrys z Tabelbala. Powiedziałaś mi: „Przyślę ci twoją fotogra­fię.“ Patrz, tu jest napisane.

Pokazuje jej komiks.

Chyba zwariował. Co to ma znaczyć?

Kobieta rzuca okiem na pismo, po czym rozgląda się dokoła jakby szuka­jąc pomocy.

Chodź ze mną. Ten człowiek jest niedobry. Chce cię sprzedać. Chodź!

Kobieta cofa się i przewraca swoję szklankę. Klienci przy barze przery­wają rozmowy. Idrys próbuje wziąć ją za ramię i pociągnąć za sobą.

Chodźmy stąd. Ten człowiek chce cię sprzedać razem ze zdjęciami.

Mężczyzna wraca z kabiny telefonicznej i śpieszy na pomoc swojej

protegowanej.

Co to znowu za czarnuch? Zostaw panią w spokoju. Chcesz oberwać po pysku?

Idrys rozpoznaje jeszcze wielkiego Zoba, który wkracza do akcji w ferwo­rze rycerskiego zapału.

Tak, tak, lepiej niech się pan nim zajmie. Obserwuję go od dłuższego czasu. Próbuje poderwać tę panią.

Idrys dalej się stawia.

Ty jesteś łajdak. Sprzedajesz panią razem ze zdjęciami.

Ale cyrk, słyszycie? Do czego się wtrącasz, bambusie?

Wali Idrysa pięścią w twarz. Kobieta krzyczy na wszelki wypadek. Zob' podstawia nogę Idrysowi i chłopak pada na stolik pomiędzy klientów.

Więc jak? Zabrali cię na komisariat? — pyta Aszur.

Tak, nie wiem, jak to się stało, ale od razu zjawili się gliniarze. Krew ciekła mi z nosa. Wszyscy krzyczeli naraz. Zwłaszcza kobieta.

W tej dzielnicy gliny są zawsze niedaleko. Ale co ci, cholera, strzeliło do głowy!

No, i na komisariacie zadawali mi pytania, a jeden gliniarz stukał wszystko na maszynie. Nazwisko, od jak dawna jestem we Francji, gdzie mieszkam. Musiałem dmuchać w balonik. Kazali mi umoczyć palce w atra­mencie i położyć na kawałku tektury. A potem sfotografowali mnie z przodu i z profilu.

Znowu!

To nie moja wina. wszyscy mnie fotografują.

Z rozkwaszonym nosem i śliwką pod okiem musiałeś wyglądać na mordercę! I co dalej?

Zatelefonowali tutaj, do schroniska. Rozmawiali z Izydorem. Po dzie­sięciu minutach już był na miejscu, pogadał z glinami i puścili mnie razem z nim.

Na Izydora zawsze można liczyć. Ale co ci strzeliło do głowy, cholera!

To przez ten komiks i muzykę, co ryczała w barze, i tę blondynkę. A tak naprawdę, to chyba wielki Zoo zrobił to wszystko specjalnie!

Siedzą obaj na wąskim łóżku we wspólnym pokoju, dumają smętnie nad losem i milczą wpatrując się w podłogę.

Aszur powiedział mu: „Do roboty potrzebny ci będzie kombinezon na szelkach. Znajdziesz taki u Tatiego. Weź z granatowej bawełny, z dużą kie­szenią na przodzie zamykaną na błyskawiczny zamek.“ Idrys zapamiętał te szczegóły i poszedł na bulwar Rochechouart. Spostrzegł się po krótkiej chwili, że przez omyłkę wszedł do budynku z damską odzieżą. Nie wiedząc, że oszklony pasaż nad ulicą Belhomme doprowadziłby go do budynku z odzieżą męską, pomylił się jeszcze raz i skręciwszy zaraz w lewo bulwarem Rochechouart znalazł się w dziale odzieży chłopięcej. Witryny pełne szkol­nych fartuszków, koszulek w kratkę i fantazyjnych kurteczek roztaczały atmosferę niewinnej świeżości. Woskowi chłopcy o niebieskich oczach roz­gwieżdżonych złocistymi rzęsami, z rękoma wyciągniętymi w pretensjonal­nym geście zdumienia, zdawali się bawić na gazonach z marszczonego papieru, usianych piłkami i tenisowymi rakietami. Idrys natknął się na dwu mężczyzn, którzy rozmawiali przyglądając się jednemu z manekinów^

A jak wyjdą z mody albo nic nadają się już do użytku, to co z nimi robicie? Wyrzucacie na śmietnik?

Człowiek zadający to pytanie tonem nieco agresywnym — z grzebieniem sterczących włosów, ostrym nosem i oczyma, które zaokrąglało naiwne obu­rzenie — przypominał trochę młodego koguta.

Składujemy je w magazynach, żeby potem ewentualnie odprzedać prowincjonalnym domom mody. Stale mnie odwiedzają właściciele drob­nych przedsiębiorstw z Mamers, Issoire czy Castelnaudary, potrzebujący dziewczynek, chłopców, mężczyzn albo kobiet. Jest w tym coś z handlu nie­wolnikami, coś pikantnego.

Odpowiadający”wyrażał"się poprawnie, z uśmieszkiem, który nieodmien­nie podkreślał ironię tego, co mówił. Cały jego sposób bycia i świadomie swobodny ton miał dawać do zrozumienia, że za wód dyrektora działu deko­racji w wielkim domu handlowym traktuje wyłączniffako źafmwny sposób spędzania wolnego czasu, absolutnie niegodny tego, aby go brać na serio, i

pozostający poniżej poziomu jego ambicji i możliwości. Stojącego przed nim młodzieńca, poważnego i gwałtownego, obserwował tak, jakby był jakimś ciekawym zjawiskiem, zupełnie absurdalnym, ale tym zabawniejszym.

Ale, niech mi pan wybaczy, dlaczego te manekiny tak pana interesują?

Jestem kolekcjonerem — odparł zagadnięty bez chwili wahania. — Moje nazwisko Etienne Milan, fotograf. Mieszkam o dwa kroki stąd, na ulicy Goutte-d’Or.*

I kolekcjonuje pan manekiny z witryn sklepowych?

Nie wszystkie, tylko niektóre.

Dzieci?

Chłopców. I wyłącznie pochodzące, z lat sześćdziesiątych.

Tym razem dyrektor odpowiedzialny za dekoracje nie potrafił ukryć zdu­mienia. Rozejrzał się dokoła niespokojnie, jak gdyby chciał się upewnić, że w znajomym otoczeniu nie zaszły żadne gwałtowne zmiany, i znalazł się nagle twarzą w twarz z Idrysem, który przypadkiem usłyszał ich rozmowę.

Ale dlaczego właśnie... z lat sześćdziesiątych?

Bo urodziłem się w.l950.

Jednym słowem te manekiny dziesięcioletnich chłopców...

Tak, to ja sam.

Oczy dyrektora zaokrągliły się jeszcze bardziej, a dolna szczęka jakby opadła. Można być Sycylijczykiem z pochodzenia, nazywać się Giovanni Bonami, zajmować się dekoracją witryn sklepowych i nadawać sobie styl dandysa, którego nic nie zdoła zadziwić, a jednak pojawienie się oryginała tej^ miary musi człowieka zbić z tropu.

Może pójdziemy do magazynów? — podjął Milan.'

I przyjrzawszy się Idrysowi, który stał dalej bez ruchu, zwrócił się do niego:

Może pan mógłby z nami pójść, będę potrzebował kogoś do pomocy.

Spłynęli windą na trzeci poziom podziemia. Pomieszczenie było bardzo

niskie; w świede jarzeniowych lamp u sufitu, zarazem ostrym i księżyco­wym, ujrzeli widok tak dziwaczny, że aż wstrząsający: setki nagich postaci, zastygłych w pełnych wdzięku i wymyślnych pozach, tworzyły jakiś wielo­osobowy znieruchomiały balet. Bladawa gładkość ciał znajdowała przedłuże­nie w łysych głowach, a młode, uśmiechnięte i uróżowane buzie stawały się jeszcze dziwniejsze w połączeniu z małymi, doskonale łysymi i błyszczącymi czaszkami.

Jest w nich taki ładunek erotyzmu, że aż dech zapiera — szepnął Milan.

A czy wie pan — powiedział Bonami — że prefektura policji wydała

nam kategoryczne polecenie: otóż stojących na wystawie manekinów nie wolno nigdy, ubierać albo rozbierać na oczach przechodniów. Nasi pracow­nicy otrzymali rozkaz komponowania witryn za firankami. Niech pan sobie wyobrazi, że były jakieśskargi, zgłaszane przez ludzi, zaszokowanych wido­kiem tego szczególnego stnp-tease’u. Nie wiadomo doprawdy, dokąd się jeszcze" posunie ta pruderia!

To bynajmniej nie pruderia, tylko zwyczajne poszanowanie, jakie należy się manekinom — odpalił dość sucho Milan.

Obiekcja dotycząca samego sedna sfery jego osobistej działalności w wido­czny sposób zirytowała dyrektora.

Mam wrażenie, że całkiem niesłusznie myli pan tu rzeźbę z maneki­nem — zauważył porywczo. — Stosunek do óHzieży jest w tycH dwu wypad­kach diametralnie różny. Dla rzeźbiarza nagie ciało jest czymś podstawo­wym. Rzeźba jest w zasadzie naga. Jeśli ma być ubrana, rzeźbiarz wykona początkowo akt, a potem okryje go ubraniem. W wypadku manekina mamy do czynienia z czymś przeciwnym. Tu rzeczą podstawową jest ubranie. Manekin to tylko uboczny produkt ubrania. Jakby jego wydzielina. Dlatego jest tak nieefektowny, gdy jest nie ubrany. Rzeźba, podobnie jak ciało ludz­kie, może być naga. Manekin nie może być nagi, może być co najwyżej rozebrany. To, co pan tu widzi, to nie są ciała ani nawet obrazy ciał. To ektoplazmy gamiturków, zjawy sukienek, widma spódniczek, larwy piżam. Tak, larwy, to na pewno najwłaściwsze słowo.

Milan najwidoczniej przysłuchiwał się teoriom snutym przez Bonamiego z niezbyt wielką uwagą. Zdawał się dokonywać pośpiesznego przeglądu nieru­chomego i cudacznego grona, które go otaczało. Natomiast dekorator zwrócił się nagle do Idrysa i zaczął go uprzejmie wypytywać, skąd pochodzi, gdzie pracuje i gdzie mieszka.

Jeśli nie jest pan zajęty — powiedział — miałbym może dla pana pro­pozycję pracy.

I porwany świadomie kapryśnym tokiem swoich myśli, nie mógł się po­wstrzymać, aby nie dorzucić:

Chodzi przy tym o pewne doświadczenie dość paradoksalne, wzrusza­jące, właściwie jedyne w swoim rodzaju.

Idrys patrzył na niego, nic a nic nie rozumiejąc.

Chodzi mianowicie o coś takiego. Większość naszych klientów to ludzie z Afryki, a zwłaszcza z Maghrebu. Toteż przyszło mi do głowy, żeby zlecić wykonanie manekinów wystawowych o typie maghrebiiiskim; czy mnie pan rozumie? W Pantin jest zakład, gdzie robią odlewy żywych modeli: twarze i całe ciała. W oparciu o taki odlew można mie? dowolną liczbę manekinów z poliestru. Myślę, że mógłby pan być takim modelem.

Rzecz jest dość dobrze płatna. Niech pan się do mnie zgłosi, jeśli ma pan ochotę. Ale raczej nie zwlekając, to sprawa bardzo pilna.

Czy pan sądzi, że mógłbym zabrać te dwa?

Milan pokazał dwa ciała rzucone jedno na drugie pod ścianą.

No, wie pan! Ma pan chyba w sobie ducha miłosierdzia! Te biedne dzieciaki były już przeznaczone na śmietnik. A będą uratowane.

Tylko te mnie interesują.

Bonami poczuł się w obowiązku wyciągnąć manekiny tak, żeby były dostępne, szarpiąc je bez pardonu za ręce i ncgi. Milan rzucił się na niego.

Niech pan da spokój! To boli. Sam się tym zajmę.

Klęknął ostrożnie, jakby miał do czynienia z ciężko rannymi, potem uniósłszy głowę jednego z manekinów oparł ją na ręku, drugą wsunął pod plecy i wstał spoglądając czule na zwisające żałośnie ciało. Na widok tak skupionej troskliwości Bonami zamilkł. Milan zwrócił się do Idrysa i złożył chłopca w jego ramiona. Potem pochylił się nad drugim manekinem.

Ile to będzie kosztować? — spytał na koniec.

Ach, te dwa mogę panu darować! — odparł Bonami. — Są już na wyrzucenie.

No tak, nacierpiały się niemało. Dam im nowe rzęsy i włosy. Pomaluję policzki i wargi. I oczywiście ubranka! Trzeba będzie skompletować całą wyprawkę! — westchnął z satysfakcją, już sobie z góry wyobrażając długie spokojne godziny, jakie poświęci swoim nowym dzieciom.

Paryżanie mają co prawda reputację ludzi, którzy się niczemu nie dziwią, a jednak ci dwaj mężczyźni, którzy tuląc w ramionach bezwładne i powykrę­cane chłopięce ciałka ze zwisającymi nóżkami kroczyli z namaszczeniem bul­warem Barbes, a potem przeszli na drugą stronę, skręcając w ulicę Goutte- -d’Or, przyciągali ludzkie spojrzenia. U niektórych zdumieniu towarzyszyła niepewność: czy były to ranne dzieci, martwe ciała czy manekiny? Przechod­nie odwracali się, zaszokowani, niektórzy wybuchali śmiechem. Idrys przy­pomniał sobie wielbłąda i jak szedł z nim przez Paryż w poszukiwaniu rzeźni. Tym razem droga była krótsza. Milan zatrzymał się przed jakimś na wpół walącym się domem, podpartym prowizorycznie belkami.

Tutaj — powiedział popychając kolanem bramę.

Ciemnymi schodami, których kuta w żelazie poręcz mówiła o dawnych lepszych czasach, weszli na drugie piętro. Afisz na drzwiach wesoło zachwa­lał teatrzyk Guignol w Ogrodzie Luksemburskim. Znaleźli się w mieszkaniu pachnącym klejem i lakierem. Oparta na stojakach deska służyła za warsztat albo stół operacyjny. Leżała na niej duża drewniana lalka rozłożona na kawałki, a obok mnóstwo pędzli, szpachelek, tubek, pilników i flaszeczek. Milan przykląkł, żeby złożyć swoje brzemię na polowym łóżku. Potem ode­

brał | rąk Idrysa drugi manekin i umieścił go obok pierwszego. Wreszcie podniósł się i na chwilę pogrążył w czułej kontemplacji.

Zupełnie jak dwóch bliźniaków — zaczął mówić w zamyśleniu. — Kiedy byłem w ich wieku, miałem w klasie taką parę. Cały czas starali się, żeby ich ze sobą mylono. Każdy z osobna wydawał się najzupełniej normal­nym, zwyczajnym chłopcem. I nagle zaczynało się dziać coś niezwykłego: jakbyś widział podwójnie. Ich absolutne podobieństwo przyprawiało o za­wrót głowy, ponadto było w tym coś komicznego. Zupełnie jak te manekiny: połączenie śmieszności z czymś niepokojącym. Zresztą manekiny są w bli­skim pokrewieństwie z bliźniakami, bo manekin nieodparcie kojarzy się z seryjnym odtwarzaniem tego samego modelu.

Mam tylko dwa pokoje — powiedział robiąc parę kroków — tutaj warsztat, a obok moja sypialnia.

Uniósł zasłonę dzielącą oba pomieszczenia i cofnął się, jakby po to, żeby Idrys mógł bez przeszkód odczuć szok na widok tego, co zobaczył. Pokój przypominał pobojowisko albo może raczej spiżarnię jakiegoś olbrzyma- -ludojada. Wciśnięty w kąt stał tam rzeczywiście wąski tapczanik z nocną lampką. Ale stosy torsów, wiązki ramion, pęczki nóg, poukładane starannie pod ścianami, nasuwały raczej skojarzenia z jakąś szczególną jatką, bardzo czystą, suchą, której szeregi uśmiechniętych główek o różowych policzkach, leżące na półkach, dodawały nadto jakiejś dwuznaczności.

I pan tu może spać? — spytał Idrys.

Milan, bez reszty pochłonięty bliskością swoich rozłożonych na cząstki człowieczków, nie odpowiadał. Wziął w ręce jakiś tors i postukał palcem w jego gładką powierzchnię.

Słyszysz? Dźwięk mówi, że w środku pusto. Ta skorupa jest z flipsu. Ja lubię gips. Surowiec kruchy, porowaty, ogromnie wrażliwy na wilgoć, ale dający się łatwo obrabiać, malować i upiększać. Byłbym szczęśliwy żyjąc w gipsowym świecie. U malarza czy rzeźbiarza nagie ciało ma jakiś związek z anatomią, z fizjologią, podczas gdy w wypadku manekina z góry wiadomo, że jest wewnątrz pusty. Na manekinie nie da się zrobić sekcji. Dziecko, które otwiera brzuszek swojego naguska, żeby zobaczyć, co ma w środku, to głup­tas albo przyszły sadysta. Rozczaruje się nic nie znajdując. Bo manekin nie ma wnętrza. To istota absolutnie powierzchowna, wyzbyta tych mniej lub ■bardziej odrażających sekretów, które się kryją pod skórą istot żywych. Właściwie ideał!

Wrócili do pracowni.

Ale co pan robi z tymi wszystkimi manekinami!

Co z nimi robię? Koniec końców mógłbym po prostu żyć z nimi. A co robią kolekcjonerzy ze swoimi kolekcjami? Żyją pośród nich, przestawiają swoje eksponaty, odkurzają. Ja lecze moich malców. Czasem sfabrykuję

/ HI i i 1

jakiegoś nowego, przyczepiając do torsu ręce, nogi i głowę. Dysproporcje mogą dawać przejmujące efekty. To wielkie chwile. Ojcostwo... Nie ja jeden zresztą. Koresponduję z ludźmi, którzy mają tak} samą pasję. No powiedz­my... podobną. Większość interesuje się tylko kobietami, w najlepszym razie dziewczynkami. Pisujemy do siebie. Wymieniamy się czasem jakimś cieka­wym znaleziskiem. Ale oni na ogół nie mają wyczucia. Zapowiadają mi jakieś cudo, ja pędzę, i okazuje się — zupełne zero. Ja jeden znam się na rzeczy! Latem jeździmy do Prowansji. Moi rodzice mieszkają nadal w Luberon. Prowadzą pensjonat dla dzieci chorowitych, potrzebujących opieki lekar­skiej. To tam się wszystko zaczęło, kiedy sam miałem te błogosławione lata. Postarzawszy się zostałem odrzucony w ciemności zewnętrzne. Urządziłem w sąsiedztwie przytułek dla moich malców. Podróż odbywamy samochodem. Moje małe autko jest wyładowane po dach manekinami, które całą zimę zbierałem i reperowałem. Jedziemy wolniutko. Zatrzymujemy się po drodze. Ludzie witają nas niemal owacyjnie, słowo daję! Nie mogą się jednemu na­dziwić — że ja sam jestem żywy. Tak jakby się spodziewali, że przy kierow­nicy też będzie manekin. W gruncie rzeczy mają rację. Ja też powinienem być manekinem. Byłbym im bliższy. Cudowna rzecz taka wyprawa do Pro­wansji. Malcy, których wiozę, pochodzą z północnej Francji. Pokazuję im sady oliwne, pola lawendy. Widzę radosne zdumienie na malowanych buziach. Kiedy zajeżdżamy do rodziców, otaczają nas dzieci z pensjonatu. Przyglądają się z zaciekawieniem moim towarzyszom podróży. Przeważnie nie bardzo rozumieją. Boją się. Ale zawsze dojrzę paru takich, z którymi się dogadam. Odróżniam ich zresztą bez trudu: to tacy, którzy przypominają moje manekiny. Okrągłe policzki, regularny wykrój oczu, jasne włosy staran­nie zaczesane, z przedziałkiem na boku, coś ponadludzkiego, nieludzkiego, jakiś nieomylny znak. Ci właśnie włączą się w moją gromadkę, wymieszają się z moimi malcami, będą nie do rozpoznania... Parę dni później zaczyna się zabawa. Będzie trwała całe lato. Niskie zarośla, wapienne wzgórza nastro­szone karłowatymi dębami stają się naszym królestwem. Gramy w piłkę, w wolanta, bawimy się w ciuciubabkę. Urządzamy pikniki. Na porę siesty, w najgorętszych godzinach dnia, mam do dyspozycji rzędy poduszek pod roz­piętym lekkim namiotem. 13 lipca wieczorem mamy fajerwerki, bal pod gołym niebem, kolację przy świecach. Sama radość, prawdziwe Wakacje. Tak zresztą brzmi tytuł albumu fotograficznego, który przygotowuję. Bo z wszystkich tych uroczystości, jakie wyprawiam dla moich malców, robię kolorowe zdjęcia.

Pan ich fotografuje!

Idrys nie mógł powstrzymać okrzyku zdumienia.

Oczywiście, to jest zgodne z tradycją. Zawsze robi sjgJotografie w uroczystych chwilach, w dniu chrzcin, pierwszej komunii, ślubu, wyjazdu

| 128

do wojska. Ja komponuję niejako obrazy: są to moi malcy, a pomiędzy nich wmieszani, dla zabawy, żywi chłopcy — jeden albo dwu. Taka uroczystość, która była najpierw tylko miejscowym, ulotnym wydarzeniem, dzięki foto­grafii urasta do rangi czegoś uniwersalnego i wiecznego: zostaje uświęcona.

Więc pan fotografuje manekiny! — powtórzył Idrys, wyczuwając cały subtelnie złowieszczy charakter takiego postępowania.

Owszem, ale dodaję kawałek krajobrazu, krajobrazu prawdziwego, prawdziwe drzewa, prawdziwe skały. I wtedy, rozumiesz, następuje jakieś wzajemne przenikanie pomiędzy moimi lalkami i pejzażem. Rzeczywistość pejzażu nadaje manekinom o wiele intensywniejsze pozory życia niż skle-

I powa witryna. Ale ważne jest przede wszystkim przenikanie w przeciwnym kierunku; otóż manekiny rzucają na krajobraz cień niepewności. Dzięki nim drzewa wydają się trochę — niezupełnie, tylko trochę — jak z papieru, skały I — jak z tektury, niebo jest po części płótnem stanowiącym tło. A ponieważ manekiny same w sobie są już obrazami, więc ich fotografie są obrazami I obrazów, wskutek czego ich siła niszcząca rzeczywistość ulega podwojeniu. Wynika z tego wrażenie snu na jawie, prawdziwej halucynacji. Jest to fakty­cznie rzeczywistość zakwestionowana przez obraz u samych swoich podstaw. Idrys od dawna już nie słuchał.

Jeżeli pan mnie dłużej nie potrzebuje — powiedział — wrócę do Tatiego. Potrzebuję kombinezonu do roboty.

Jeśli chcesz, możesz zostać u mnie na obiad, ale muszę cię uprzedzić, że jestem wegetarianinem.

Co to znaczy wegetarianin?

Nie jem ani mięsa, ani ryby.

U nas w Tabelbala jemy tylko jarzyny.

No tak, ale to z konieczności. Ja natomiast tak sobie postanowiłem. Mięso to mężczyzna, ryba to kobieta: jedno i drugie wyrugowałem z mojego życia.

Potem powrócił do ich niedawnego spotkania i propozycji, jaką Bonami zrobił Idrysowi.

Chce, żeby zrobiono mój odlew, który posłuży do wyrobu afrykań­skich manekinów. Potrzebne mu są do wystaw sklepowych — tłumaczył Idrys.

I to ci zaproponował?

Milan popatrzył na niego jakby z przerażeniem, ale i zachwytem.

No tak, ale jeszcze nie wiadomo, czy pójdę!

Musisz tam pójść, słyszysz? Musisz koniecznie! To cudowne przeży­cie.

Niech pan sam idzie, jak pan uważa, że to takie ciekawe!

Ależ ja nie mam typu maghrebuiskiego. Widział nas przecież obu,

prawda? Zależy mu właśnie na tobie. Poza tym jeśli o mnie chodzi, to już za późno. Trzeba było to zrobić piętnaście lat temu. Ale mając dziesięć lat byłem wiejskim chłopcem z Luberon i nie tylko nikt nie robił odlewu z mojego ciała, ale nawet moje nieliczne fotografie zrobione w tym okresie są wprost żałosne. Bieda, w jakiej żyłem, wynagrodziła mnie tylko jednym. Moja matka niczego nie wyrzucała. Kiedy znosiłem już jakieś spodenki czy koszulę, odkładała je z myślą, że a nuż do czegoś się mogą przydać. I tak na naszym strychu znalazłem całą walizkę dziecięcych ubranek z lat sześćdzie­siątych. To mój skarb. I tylko wyjątkowo, przy wielkich, ale to naprawdę wielkich okazjach, wyciągam je i ubieram paru moich uprzywilejowanych człowieczków.

Idrysowi nie tak bardzo zależało na tym, żeby się dowiedzieć, co to były za okazje. Zajadał ryż z pomidorami i purée z cebuli, próbując odgadnąć, jak też zakończy się ta historia z odlewem jego ciała, gdyż czuł, że go to nie ominie. Widział już siebie zwielokrotnionego, dziesięciokrotnie, stukrotnie, zamienionego w nieprzeliczony tłum woskowych lalek zastygłych w śmie­sznych pozach, wydanych oczom gęstej ciżby wypełniającej magazyny Ta- tiego. Jak miało dojść do tej przemiany, nie miał tymczasem pojęcia.

Warto tam pójść! — powtórzył jeszcze Milan, klepiąc go na pożegna­nie po ramieniu z zachęcającym uśmiechem. — No i koniecznie przyjdź mi

o tym opowiedzieć!

W końcu wybrał się tam. Bonami podjechał po niego któregoś dnia samo­chodem, umówiwszy się uprzednio na bulwarze de la Chapelle, po czym ruszyli w kierunku Avenue Jean-Jaurès. Laboratoria spółki „Gliptoplastyka“ znajdowały się bowiem w dzielnicy Pantin, a mieściły" sięw dawnycïï zakfa- dach odlewów woskowych doktora Charles-Louis Azoux. Słynny specjalista od anatomii z kliniki Saint-Aubin stworzył tu, mniej więcej przed stu laty, szczególną wytwórnię, która wszystkim wydziałom medycyny we Francji i w całym świecie dostarczała modeli pozbawionego skóry ciała, nadających się do całkowitego rozłożenia, gdyż wewnętrzne organy, odtworzone z całą dokładnością, nawet jeśli idzie o barwę, studenci mogli wyjmować i brać do ręki. Zaraz po zakończeniu wojny spółka „Glipto“ zmodernizowała metody produkcji i rozszerzyła zakres swojej działalności. Pracowała teraz dla mu­zeum figur woskowych, wytwórni filmowych, dekoratorów wystaw sklepo­wych, iluzjonistów, a nawet dla niektórych zakładów pogrzebowych, które mogły dzięki temu proponować klientom odlew całego ciała ukochanego nieboszczyka.

Lokale zajmowane przez.firmę „Glipto“ wydawały się wchodzącym dość bezładnym zbiorowiskiem różnorodnych wyrobów, zarówno tych mówią­cych o świetnej przeszłości zakładu, jak i nowych, produkowanych aktualnie.

Z czasów doktora Azoux pozostały tu, zawieszone na ścianach niby myśliw­skie trofea, szkarłatne płuca połączone między sobą tętnicą płucną, brązowa wątroba o metalicznym połysku wraz z żyłą wrouią, tętnicą wątrobową i naczyniami limfatycznymi, oraz — nje wiadomo dlaczego — deska, z której sterczało osiem różowych nosów z podpisami wykaligrafowanymi starannym okrągłym pismem: prosty (grecki), spłaszczony (rasa czarna), zakrzywiony (rasa czerwona), spuścisty, kaczy, orli, burboński i zadarty. Zapotrzebowa­nie producenta jakiegoś filmu, którego niektóre sceny działy się w zakładzie dla trędowatych, tłumaczyło obecność całej serii miękkich masek pokrytych wypryskami, sztucznych dłoni o palcach przeżartych trądem oraz nakłada­li

, | MM I *

nego torsu kobiecego o piersiach zniekształconych ropiejącymi wrzodami. Ale były także popiersia z uśmiechniętymi twarzami i olśniewającym uzębie­niem, przeznaczone dla salonów fryzjerskich, jakaś tancerka, której obfite kształty okrywała zakurzona tiulowa spódniczka, a także jeden Vincent Auriol, prezydent Republiki, i jeden Edouard Herriot, sekretarz Partii Radykalnej, którzy jakoś uniknęli wystawienia w gablotach Muzeum Grévin. W sąsiedniej sali pewien młody rzeźbiarz, w otoczeniu całej ekipy firmy „Glipto“, owijał bandażami świeży odlew Chrystusa naturalnej wielkości, aby go zabrać swoją furgonetką. Tworzył do tej pory wyłącznie kompozycje abstrakcyjne stapiając ze sobą puszki od konserw, gdy niespodziewanie za­mówiono u niego Chrystusa na krzyżu o wymiarze metr osiemdziesiąt, prze­znaczonego dla świeżo odrestaurowanego kościoła. Nie chcąc rezygnować z tego zamówienia, zwrócił się do zakładu „Glipto“, a — dla oszczędności — postanowił sam zostać modelem, toteż obecnie szykował się do ukrzyżowania odlew i wHsnego ciała.

Myślę, że jest to szczyt zawodowej skrupulatności — tłumaczył ota­czającym go pracownikom wytwórni, zawijając swego sobowtóra w bandaże.

Gdybym jednakże miał w sobie choć odrobinę powołania mistycznego, nie wiem, dokąd by mnie mógł zaprowadzić tego rodzaju żart.

Pojawienie się Bonamiego i Idrysa odwróciło powszechną uwagę od rzeź­biarza. Zaprowadzono ich do laboratorium odlewniczego. Kabina do wyko­nywania odlewów przypominała ciasną budkę telefoniczną z pleksiglasu. To tu właśnie młody rzeźbiarz został przedwczoraj ukrzyżowany, zanim zanu­rzono go w miksturze o gęstości ciasta. Ażurowe schodki pozwalały dostać się na wyższą kondygnację. W podgrzewanej elektrycznie kadzi utrzymy­wano w temperaturze 25 stopni 700 litrów alginianu— galaretowatej sub­stancji wytwarzanej przez pewne brunatne glony moczone w wodzie. Spust, który przez otwór w podłodze schodził na poziom parteru, pozwalał wylać całość substancji do kabiny odlewniczej. Dwie inne kadzie czekały gotowe do użycia. Jedna zawierała 60 litrów (co było odpowiednikiem wagi Idrysa) poliestrowej żywicy z 50% dodatkiem wody, a mikser, którego mruczenie wypełniało pokój, utrzymywał tę miksturę w stanie emulsji. W drugiej mieś­ciło się 80 litrów katalizatora, który miał być w ostatniej chwili dodany do alginianu, aby doprowadzić go do stwardnienia. Przymocowany do belki dachu dźwig, zakończony drążkiem trapezu, służył do wyciągania modela z krzepnącej masy alginianu.

Wszystkie wyjaśnienia kierownika laboratorium, z których Idrys nie zro­zumiał nic, jeszcze bardziej go tylko wystraszyły. Zapewniono go jednak, że pozostanie w kabinie nie dłużej niż parę minut, tyle, ile potrzeba, żeby algi- nian nabrał konsystencji gęstego budyniu. Następnie kieszeń utworzoną przez jego ciało napełni się poliestrową żywicą, która po 36 godzinach chło­

dzenia stanie się podobną do żywego modela i posiadającą tę samą wagę matrycą. Matryca posłuży do wykonania odlewu z aluminium, a_dzięki niemu będzie można wyprodukować^ dowolnąJięzbęjj^ęj&nQSLŁ paliety- Tenu lub polichlorku winylu. Ále wcześniej jeszcze należało zrobić maskę jego twarzyTBędzie to~ntéwüiny przedsmak czekającej go operacji i wstęp do wykonania odlewu całego ciała.

Posadzono go, rozebranego do połowy, przed stołem, na którym stała miska alginianu. Pomocnik wlał katalizator i sprawdził, czy masa gęstnieje. Ponieważ wydobycie modela nie przedstawiało tu żadnej trudności, można było zaprogramować szybsze twardnienie, a tym samym skrócić czas zanu­rzenia twarzy. Idrys nabrał tchu i wsadził nos do miski. Przygniatająca mu kark ręka zanurzyła twarz chłopca aż po uszy. Polecono mu, żeby próbował wytrzymać jak najdłużej. Po jakiejś minucie, czując, że się dusi, podniósł głowę. Ale masa stwardniała szybciej, niż to było przewidziane, i zostały w niej jego brwi i rzęsy.

Odrosną — zażartował któryś z pomocników. — Ale jak widzisz, mo­glibyśmy sprzedawać nasze mazidło jako krem do epilacji.

Potem musiał się rozebrać do naga i wejść do kabiny. Tu doszedł do głosu artystyczny zmysł Bonamiego, gdyż manekiny miały być sztywne i wszystkie będą miały taką postawę, jaką Idrys przyjmie w momencie zalania go masą. Instrukcje okazały się więc długie i drobiazgowe. Prawa noga powinna być lekko wysunięta do przodu, zarazem lewa nie powinna być sztywna. Tors

nieco obrócony w bok, a ręce wyciągnięte w sympatycznym, niewymu­szonym geście. Ruch miał iść w parze z równowagą ciała, elegancja z natural­nością, wdzięk z męskością. Technicy firmy „Glipto“ mieli jednak inne zmartwienia. Istniało niebezpieczeństwo, że po wydobyciu modela owa bezkształtna masa 800 kilogramów alginianu zwali się i zamknie ponad odci­skiem ciała. Toteż aby ją „uzbroić“, wokół Idrysa rozmieszczono kilkanaście długich metalowych prętów opatrzonych stalowymi krążkami. W czasie pierwszych prób zdarzało się, że wyrwanie modela z takiego ogromnego i ściśle przylegającego do ciała kokonu okazywało się niemożliwe. Pomiędzy palcami nóg Idrysa umieszczono więc wąskie rurki podłączone do butli ze sprężonym powietrzem. Wdmuchiwane powietrze miało lekko powiększyć objętość odcisku i tym samym ułatwić wyzwolenie się z krzepnącej masy.

Pracownicy „Glipto“ wiedzieli z doświadczenia, że porlsrawnwym czynni­kiem powodzenia całej operacji jest psychiczna odporność delikwenta. Posta­nowili interweniować widząc, jak Bonami gnębiiarysa nie kończącymi się uwagami. Trzeba już było z tym skończyć. Kierownik laboratorium wszedł na stołek, tak żeby móc z góry patrzeć na kabinę. Jego głowa znajdowała się teraz o parę centymetrów od głowy Idrysa, znieruchomiałego w pozie mane­kina. Rękę trzymał na dźwigni otwierającej spust.

Jak tam, staruszku, w porządku? No, to zaczynamy!

Pod stopy Idrysa chlapnęło z głośnym mlaśnięciem jakby zielonawe łajno. Potem ze spustu lunęła oślizgła fala alginianu, z którym mieszała się odpo­wiednia ilość katalizatora. Poziom mazi podnosił się szybko wzdłuż ciała Idrysa. Była miękka, letnia, wcale nieprzykra. Kiedy jednak dosięgnęła piersi, zaczął odczuwać niepokój. Tak jak mu polecono, nabrał powietrza w płuca, aby rozluźnić pancerz, w którym się dusił. Ale przede wszystkim przerażało go twardnienie tej masy, która poczynając od stóp zamykała teraz w sobie całe jego ciało. Kiedy jej poziom doszedł do brody Idrysa, kierownik laboratorium zamknął spust zostawiając tylko cienki strumyczek, który nadal spływał do kabiny.

Nie bój się — powiedział — zrobię jeszcze usta, ale nie dojdę do nosa. Idrys zamknął oczy. Zdawało mu się, że już nie oddycha, że serce prze­stało bić. W momencie kiedy ta gęsta zielona zupa już, już miała mu zakneb­lować usta, wykrztusił jakieś słowo.

Co on powiedział? — spytał Bonami.

Nie wiem. Chyba jakieś imię. Coś jakby Ibrahim.

Nie powinien nam tu wykitować!

Nie mów pan takich rzeczy! Musimy jednak odczekać dobre trzy minuty, żeby masa wystarczająco zgęstniała. W przeciwnym razie trzeba będzie wszystko zaczynać od nowa.

Dokładnie tyle czasu, żeby się jajko ugotowało na miękko.

Świetny dowcip!

Sekundy płynęły ze złowrogą powolnością. Kierownik laboratorium wkła­dał co chwila do alginianu duży palec, żeby sprawdzić konsystencję.

Myślę, że już dość — powiedział wreszcie. Wpuść sprężone powietrze. Najpierw dało się słyszeć ciche syczenie, a potem jakby głębokie i dźwię­czne czknięcie. Powietrze torowało sobie drogę wzdłuż ciała Idrysa.

Trapez! — krzyknął kierownik laboratorium. Uwolnił ręce Idrysa i pomagał mu objąć dłońmi drążek trapezu. Na wyższym piętrze dwóch męż­czyzn ciągnęło z całej siły sznur dźwigu. Trapez unosił się powoli w górę. We dwóch przytrzymywali teraz zaciśnięte na drążku pięści Idrysa. Z masy alginianu wyłaniało się nagie ciało wydając przy tym okropne odgłosy jakby odchodzących z brzucha wiatrów, ssania i mlaskania.

Zupełnie jakbyśmy pomagali przy porodzie dziecka — odezwał się Bonami.

To raczej przypomina wyciąganie cielęcia z brzucha krowy!

Robotnicy z górnej platformy puścili sznur dźwigu i pomogli Idrysowi

stanąć. Nagi, z ciałem lśniącym od tego śluzowatego lakieru, chwiał się na nogach jak odratowany topielec.

Zaprowadź go pod prysznic i zwróć mu jego ciuchy, a ja przez ten czas dam żywicę.

W godzinę później Bonami wiózł Idrysa z powrotem na ulicę Myrha. Nie mógł opanować radosnego podniecenia.

No tak, trochę to było ciężkie, ale co za niezwykła przygoda. Naro­dziny, tak, to były narodziny dziecka! A za niecały miesiąc moje witryny i wewnętrzne wystawy zapełnią się gromadą Idrysów, podobnych do siebie jak bliźnięta. W związku z tym mam pewien pomysł, który mógłbym panu przedstawić. Mianowicie: a gdyby tak nauczył się pan udawać automat? Ubralibyśmy pana jak inne manekiny, pańscy bracia-bliżniaki. Zrobilibyśmy makijaż, tak żeby twarz, włosy i ręce wydawały się sztuczne, rozumie pan? A pan, stojąc w witrynie, sztywny jak kij, wykonywałby parę gestów — niezrę­cznych, mechanicznych. Już tego próbowaliśmy, musi pan wiedzieć. Sukces zapewniony. Rano i wieczór przed witryną tłum ludzi. Jest to dość łatwe, ale bardziej męczące, niż mogłoby się zdawać. Najtrudniej z oczami. Nie należy mrugać. Tak, powieki powinny być cały czas uniesione. Początkowo oko trochę cierpi na skutek wysuszenia, ale potem człowiek się przyzwyczaja. Co pan na to? Proszę przemyśleć tę propozycję. Rzecz jest bardzo dobrze płatna. I proszę przyjść do mnie z odpowiedzią, |

W ciągu następnych dni Idrys, zmęczony niedawnymi przeżyciami, w ogóle nie wychodzi! ze schroniska przy ulicy Myrha. Czuł potrzebę odgro^ dzenia się od świata zewnętrznego, chciał schronić się przed jego zasadzkami i mirażami czyhającymi na niego co krok. Popołudniami schronisko zdawało się drzemać, a ożywiało się dopiero po szóstej wieczorem, kiedy jego miesz­kańcy wracali z pracy. Korzystał z tego Izydor, który posiadając klucze do wszystkich pokoi, mógł wtedy rzucić okiem na to, co się w nich dzieje. Poczynione spostrzeżenia notował w pamięci, żeby tego samego jeszcze wie­czora powiedzieć parę słów lokatorom. W niektórych pokojach panował nie­naganny ład. W innych, przeciwnie, panoszył się bezwstydny brud. Izydor znał swoich podopiecznych. Wyrwani nagle z rodzinnego życia w małej wiosce, chłopcy czasem po prostu nie wiedzieli, że pranie czy zmywanie naczyń nie zrobi się samo i że nie należy wybijać szyby po to, żeby szybciej wyrzucić śmiecie za okno. Stary Izydor, ojcowski, surowy i mądry długolet­nim doświadczeniem, czuwał nad wszystkim. Niektórzy podstarzali imi­granci, uzyskawszy już emeryturę, na stałe zadomowili się w schronisku, które w zamiarze władz administracyjnych nie miało przecież stać się przy­tułkiem dla starców. Tych właśnie lokatorów Izydor lubił najbardziej: byli najspokojniejsi, najbardziej dbali o porządek, stwarzali najmniej problemów. Gromadzili się w świetlicy dokoła glinianego piecyka kanun, gdzie na wol­nym ogniu gotowała się herbata, i grali w domino alb^^ferńapo, z rzadka tylko odzywając się do siebie. W wolnych chwilach Izydor przyłączał się do nich i wspólnie, oszczędnymi napomknieniami, przywoływali obraz Algierii z lat ich młodości.

Ta stara gwardia, wraz z najbardziej sędziwymi spośród przybyszów, two­rzyła ekipę słuchaczy radia, którą odległość jednego, a czasem dwu pokoleń dzieliła od fanatyków telewizji. Telewizja to był obraz, nowoczesność^ francuskjj okno otwarte na fascynujący świat, życia na modłę amerykańską. Kadio — słyszalne tylko o niektórych porach, czasem dopiero z uchem przy­

klejonym do odbiornika — to był Kair, Trypolis albo Algier, język arabski, ~j^prnówienia~politvczn£.--a nade wszystko Koran i tradycyjna muzpa. Idrys, któremu ostamie przygody dały trochę w kość, szukał towarzystwa starszych, a oni przyjęli go życzliwie i wtajemniczali chętnie w niewidoczny, a pełen dźwięków świat jonosfery. Pomału zaczynał rozumieć, że_skuteczną bronią przeciw złowrogiej potędze mamiącego wzrok obrazu mogą stac się dźwięczne znaki, ldore mobilizują słuch. Pełnego 'zapału przewodnika po tym świecie znalazł w osobie pomocnika krawieckiego pochodzącego z Egip­tu ■■-Mo&ammed Amuzjn przyjechał do Francji zaraz po wojnie. Zły los nie pozwolił mu wrócić do rodzinnej wioski, gdzie cała liczna rodzina żyła na łasce przysyłanych przez niego pieniędzy. Zżerała go jednak tęsknota. „Egipcjanin, który od siedmiu tysięcy lat wrósł w ziemię Nilu, z całego świata arabskiego najmniej się nadaje do koczowniczej włóczęgi — powiadał.

Myśl o porzuceniu ojczyzny budzi w nim największą odrazę.“ Głęboko przejęty, z dłońmi splecionymi na swoim Koranie i z uchem przyklejonym do odbiornika, przeżywał pierwszą porażkę armii egipskiej w wojnie z Izrae­lem w 1948 roku, potem upadek króla Faruka w 1952, nacjonalizację Kanału Sueskiego, a po niej nikczemną agresję połączonych sił francusko-angielsko- -izraelskich w 1956, wojnę sześciodniową w 1967, a wreszcie śmierć Bikba- sziego 28 września 1970 i jego uroczysty pogrzeb. To on nauczył Idrysa doceniać posępne i porywające piękno przemówień politycznych, które na­dawano codziennie na falach „Głosu świata arabskiego“ — ich górnolotny triumfalizm, który tak słabe potwierdzenie"znajdował w faktach, ale tak dob­rze odpowiadał potencjalnej potędze islamu.

Ale w płomienny entuzjam wprawiał go przede wszystkim przepiękny głos pmm KulsuBr^ Skromny krawiec z Kairu, Mohammed Amuzin, mógł mówić~6ez końca o „Słowiku Delfy“. „Gwicździe Wschodu“, o te;, którą w końcu zaczęto nazywać po prostu nDama“ (As Sitt). Ponieważ urodził się w tym samym co ona roku — 1904 — koło As-Simballawin, w prowincji egip­skiego Rifu, zwanej Dakhalia, z której Umm Kulsum pochodziła, uważał się za jej krajana, niemal za brata. Dziewczynka, ze względu na surowe obyczaje przebrana za chłopca, śpiewała w czasie obrzędów ślubnych od ósmego roku życia. Otrzymywała parę ciastek jako zapłatę, po czym, zmęczona, zasypiała w ramionach ojca. Obywała się bez akompaniamentu, ponieważ głos ludzki jest jedynym instrumentem muzycznym, pochodzącym od samego Boga. Tymczasem sława tego beduiriskiego dziecka, które chwaląc Proroka uświet­niało rodzinne uroczystości, wciąż rosłafJecTnakże w dniu, kiedy po raz pier­wszy jej fotografia ukazała się w gazecie, wybuchł dramat. Był to początek prawdziwego rozgłosu, ale dla ojca — hańba nie dająca się zmazać. Odtąd przez całe życie musiała walczyć z fotografami, polującymi zachłannie na szczegóły z prywatnego życia śpiewaczki, aby rozpowszechniać potem jego

IV

/ a V Ś k., ■ ■ i • ' fi

trywialne obrazy. Publiczność Umm Kulsum to prawie wyłącznie mężczy­źni, a ona jest kobietą samotną. (Dużo później miała poślubić lekarza, który ją leczył.) Ona bowiem chce być małżonką całego ludu arabskiego, jego madonną, westalką narodu przeżywającą swoją sztukę jako misję zarazem uczuciową i patriotyczną. „To trochę jak zebranie polityczne“ powiadają swoim żonom mężczyźni, żeby wytłumaczyć, dlaczego idą sami słuchać jej śpiewu. Zresztą „kulsum“ znaczy „sztandar“ i ona na scenie zawsze w pra­wej ręce trzyma chustę, którą powiewa, niby welonem albo proporcem. To jej symbol, a zarazem osłona, niemy świadek łez i potu.

Tak ukazuje się słuchaczom: oczy, wypukłe na skutek chorej tarczycy, ukryte za dużymi ciemnymi okularami, na włosach cienki fular, ponieważ jakiś arabski^atawizm, sprawia, że czuje się lepiej z zakrytą głową, w pulchnej dłoni nieodlączńachustka. Pierwsza ośmieliła się odrzucić literacki język arabski i śpiewać w radiu w egipskim dialekcie. Ale, o dziwo, udaje się jej śpiewać tak, że rozumie ją cały świat arabski. Kiedy radio nadaje bezpośred­nią transmisję któregoś z jej recitali, w tej samej minucie pustoszeją nagle ulice i place targowe w Kairze, Casablance, Tunisie, Bejrucie, Damaszku, Chartumie i Riadzie. Tłum wydaje na jej widok najbardziej nieprawdopo­dobne okrzyki: „Jesteś nasza. Jesteś oblubienicą mojego życia. Odkąd cię poznałem, ogłuchłem, słyszę tylko twój głos, jestem niemową, mówię tylko o tobie!“

Jej głos stał się nieodłączną częścią życia całego narodu. Jest duszą Egiptu i całego świata arabskiego. Kursują powiedzonka w rodzaju: „Jak tam w Egipcie? Bardzo dobrze: trzy dni futbolu, trzy dni Umm Kulsum, jeden dzień mięsny.“ 22 lipca 1952 roku garstka młodych oficerów kładzie kres tysiącleciom cudzoziemskiej władzy. Po raz pierwszy od czasu faraonów Egipt uzyskuje niepodległość. Ale generał Nadżib i pułkownik Naser nie mogą się obyć bez fascynującego wpływu Umm Kulsum. Rewolucja musi zostać uwieńczona recitalem „Gwiazdy Wschodu“. Nadżib i Naser siedzą w pierwszym rzędzie. Kiedy zaś po klęsce wojny sześciodniowej, w roku 1967, zrozpaczony Bikbaszi ogłasza, że podaje się do dymisji i wycofuje z areny politycznej, rozlega się donośnie głos Umm Kulsum i nakazuje mu zostać:

Powstań i słuchaj głosu mego serca, bo jam jest naród!

Zostań, bo jesteś jak tama, co chroni!

Zostań, ostatnia ludu nadziejo!

Tyś dobro i światło, tyś jest wytrwałość wobec losu złego,

Zwycięzca i triumf!

Zostań, miłości narodu,

Życiodajna miłości ludu!*

21 marca 1969 roku wydawało się, że wszystkie warunki zostały spełnione, aby Muammar al-Kadafi i Abd as Salam Dżałlud mogli obalić rządy króla Idrysa i przejąć w Libii władzę. Wszystkie warunki poza tym jednym: właś­nie tego wieczoru w Benghazi śpiewał „Słowik Delty“! Wydarzenie narodo­we, którego nie sposób pogodzić z zamachem stanu. Spiskowcy musieli znaleźć się na sali, żeby oklaskiwać swojego idola. Trzeba było odroczyć rewolucję i czekać ponad pół roku — do dnia 1 września — aby znowu zaistniały równocześnie wszystkie sprzyjające okoliczności.

Amuzin bez końca powracał we wspomnieniach do dwóch pamiętnych koncertów, które śpiewaczka dała w Paryżu — w sali Olimpii — 15 i 17 listopada 1967 roku. Piętnastego tłum zebrany na bulwarze des Capucines był tak gęsty, że on nie miał prawie żadnych szans dostać się do środka. Kręciło się co prawda trochę „koników“, ale cena, jaką proponowali za bilet, absolutnie przekraczała możliwości obarczonego rodziną krawca. I wtedy uśmiechnął się do niego los. Pośród ciżby stojących zobaczył nagle ślepca, który sunął powoli, rozgarniając tłum łagodnymi ruchami białej laski. Był to stary Arab w turbanie na głowie, ubrany w dżellabę. W pierwszym odruchu Amuzin podbiegł do niego, chcąc mu — całkiem bezinteresownie — pomóc. Ale wnet pojął, jaką korzyść może mu przynieść własna szlachetność. Wziął ślepca pod rękę, mówiąc mu szybko: „Chodź ze mną, ja cię wprowadzę.“ Po czym przebił się przez tłum wypełniający hall teatru, popychając kalekę przed sobą i powtarzając: „Przejście, proszę zrobić przejście!“ We wszyst­kich krajach na świecie, ale zwłaszcza wśród publiczności w większości afry- kańskiei. człowiek ślepy budzi pełną szacunku obawę. Niebawem Amuzin i jego podopieczny znaleźli się na sali, potem zaś w pierwszym rzędzie, tuż koło oświetlonej rampy. Był to prawdziwy cud i krawiec, wspominając to, śmiał się wesoło. Ale potem nastąpił drugi cud, jeszcze bardziej wzruszający i o nieporównanie głębszym znaczeniu!

Kurtyna poszła w górę. Na wstępie odezwała się niewielka orkiestra, która tradycyjnie akompaniowała śpiewaczce, i jak zwykle grała długo. Była to zawiła, monotonna melodia, którą zarysowały zrazu skrzypce, potem podjęły cytry i lutnie, a wreszcie włączyły się elektryczne organy. Obrysowana świet­listym pędzlem reflektora ukazała się Umm Kulsum i powoli szła w stronę mikrofonu. Twarz miała uniesioną, jak w natchnieniu, z dłoni zwisał nieru­chomo długi woal. Choć wejście jej tak było oczekiwane, nie powitał jej żaden okrzyk ani oklaski, żadna reakcja publiczności. Ona pochyliła nieco głowę i zdawała się wpatrywać uważnie w rozwartą czarną paszczę sali. Sto­sunkowo niewiele wyjeżdżała dotąd z koncertami poza kraje arabskie. Tak głęboko jest wrośnięta w swoją leżącą w delcie Nilu ziemię, że zawsze z pewną niechęcią zapuszcza się na Daleki Zachód, którym są dla niej europej­skie stolice i wielkie miasta Ameryki. I to się wyczuwało w jej zachowaniu,

kiedy tak stała przed paryską publicznością. W tym nie znanym tłumie naj­widoczniej szukała jakiejś twarzy, jakiegoś spojrzenia, które by jej dodało odwagi i pozwoliło przepłynąć magnetycznemu prądowi pomiędzy nią i widownią. Wreszcie znajduje. Ale jest to twarz pozbawiona spojrzenia. W pierwszym rzędzie parteru dojrzała ślepca w turbanie i dżellabie, z białą laską. Szepce ledwie słyszalnym głosem: „Ja dla ciebie śpiewam.“ Czy ktoś jeszcze mógł ją usłyszeć? Nie wiadomo. Ale starzec zadrżał cały. Przyga­szona ślepotą twarz nagle rozjaśniła się w uśmiechu. Słucha łapczywie. Ona dla niego śpiewa! A obok skromny krawiec, świadek tego cudu, w którym i on ma swój udział, siedzi bez słowa, przejęty radością i zachwytem.

Kiedy wychodziliśmy — opowiadał Idrysowi — tłum rozstępowa! się przed nami z uszanowaniem. Nie mogłem się powstrzymać i zapytałem ślepca, jak sobie wyobraża Umm Kulsum. Byłem tak wstrząśnięty, że chyba go nawet zapytałem, jak ją widzi. A on, jakby w moim pytaniu nie było nic niewłaściwego, odpowiedział bez chwili wahania: „Zielona!“ Ten człowiek ślepy od urodzenia widział naszą narodową śpiewaczkę jako barwę, barwę zieloną! Potem wyjaśnił dokładniej: „Jej głos ma tyle odcieni co zieleń w naturze, a poza tym zieleń jest kolorem Proroka.“

Przytoczywszy te słowa Amuzin zamilkł i z uśmiechem spoglądał na Idrysa. Czy tak młody człowiek zdoła zrozumieć, że słowo ma w sobie dość siły, żeby ślepy widział, że znak ma w sobie bogactwo, zdolne w przyćmionej mrokiem głowie wyczarować zieleń?

Idrys nie widział nigdy Umm Kulsum, podobnie jak nie widział jej śle­piec, a fotografia wycięta z gazety i skrzętnie przechowywana przez Amuzina w portfelu, na której z trudem można było rozpoznać tęgą damę o ciężkiej twarzy przysłoniętej czarnymi okularami w grubej oprawie, nie potrafiła przecież pobudzić wyobraźni chłopca. Ale całymi godzinami wysłuchiwał opowieści Amuzina, aż w jego wspomnieniach coraz uporczywiej zaczął powracać obraz Sitt Zubajdy. Był to ten sam głos, trochę zbyt niski jak na kobietę, głos młodego Beduina — do którego Umm Kulsum upodabniała się w początkach swojej kariery — o zmysłowej, pełnej głębokiego smutku into­nacji. Idrys znów widział przed sobą lśniący i czarny brzuch tancerki, niby usta bez warg, poprzez które wypowiadało się całe ciało, osłonięte wstydli­wie. I była to ta sama, doskonale wyraźna dykcja, mocne akcentowanie poszczególnych fraz i słów zgodnie z zasadami koranicznej deklamacji, a także owa modulowana repetycja, niestrudzone powroty tego samego wer­setu, podejmowanego z coraz to inną intonacją, aż do zawrotu głowy, aż do transu. Ważka, która jest piosenką i zwycięża podstęp śmierci, świerszcz, który jest pismem i odsłania tajemnicę życia...

I właśnie Anujginprzyprowadził pewnego dnia Idrysa do mistrza kalipra- Jii/Abd al-GhafariegoT)

Takie oto wezwanie, wykaligrafowane nad drzwiami kanciastymi zgeome- tryzowanymi literami pisma kufi, stanowiło pierwszą lekcję Idrysa. Nauczy­ciel Abd al-Ghafari rzeczywiście zalecał uczniom, aby przez pierwsze trzy kwadranse lekcji nie otwierali w ogóle ust.

W małym pomieszczeniu, gdzie sporządzano atrament dla pracowni kali­graficznej, widniała na ścianie inna sentencja. Były to słowa Proroka, wpro­wadzające radykalne rozróżnienie pomiędzy mądrością islamu a kultem cierpienia oraz śmierci właściwym chrześcijaństwu:

Więcej jest prawdy w atramencie mędrca niż we krwi męczenników.

Idrys nauczył się sporządzać ten atrament mędrców. Do pół litra wody należało dodać pięć gramów soli, dwieście pięćdziesiąt gramów gumy arab­skiej, trzydzieści gramów sproszkowanych, upalonych uprzednio galasów, czternaście gramów siarczanu żelaza i trzydzieści gramów miodu. Potem mieszając od czasu do czasu trzymać dwie godziny na wolnym ogniu, dodać dwadzieścia gramów sadzy i zostawić na ogniu jeszcze przez godzinę. Na koniec przecedzić atrament przez bardzo gęste sito.

Nabrał takie wprawy w przycinaniu trzcinki, gdyż kaligraf powinien sam przygotować swoje narzędzie pracy, a używać mu go wolno tylko jeden raz. Długość takiego pióra winna się równać piędzi, to jest odległości pomiędzy czubkiem kciuka i małego palca, przy rozstawionej szeroko dłoni. Koniuszek trzcinki opiera się na specjalnej tafelce z kości słoniowej, perłowej masy albo szylkretu. Przycięta ukośnie trzcinka tworzy dzióbek, a pod nim powstaje owalny otwór i zbiera się atrament. Dzióbek nacina się nie pośrodku, ale na czterech piątych jego szerokości. Dla ciężkiej ręki nacięcie jest krótsze, dla lekkiej dłuższe. Każdemu stylowi pisma odpowiada inne pióro — riq’a, farsi,

i i i i

kufi, nashi, suls, diwani, idżaza — a poza tym powinno być tyle piór, ile grubości liter.

W rzeczywistości jednak te drobne, spokojne i monotonne zajęcia były tylko przygotowaniem do czynności podstawowej — kreślenia liter. Już od pierwszych wprawek Idrys poczuł się znów zanurzony w owym niewymier­nym czasie, w którym — nie wiedząc o tym — żył w Tabelbala. Teraz rozumiał, że te rozległe krainy trwania stanowiły skarb jego dzieciństwa i odtąd będzie je mógł odnajdywać dzięki nauce i bezinteresownym ćwicze­niom. Możliwość wydłużania niektórych liter w kierunku horyzontalnym wprowadza zresztą w linijkę pisma momenty ciszy, strefy spokoju i bezru­chu, które są samą istotą pustyni.

Uczeń powinien zdobyć panowanie nie tylko nad swoją ręką, ale i nad oddechem. Idrys nauczył się na pamięć pewnej stronicy z dzieła mistrza kaligrafii Hasana Mas’udi, mówiącej o współgraniu oddechu i pisma:

Umiejętność powstrzymywania oddechu znajduje odbicie w jakości gestu kaligrafa. Istnieje określona technika oddychania. Na ogół czło­wiek oddycha bezładnie. W czasie kaligrafowania jednak nie można wdychać ani wydychać powietrza w przypadkowych momentach. Kali­graf przez cały czas nauki będzie się uczył powstrzymywać oddycha­nie, a także korzystać z przerw w rysowaniu litery, aby do oddychania powrócić. Prowadzona w górę lub ciągnięta w dół linia wygląda inaczej w zależności od tego, czy kreśli się ją wdychając czy też wydychając powietrze. Kiedy kreska jest długa, wstrzymuje się oddech, aby nie wpłynął na ruch ręki i nie zmącił ęzystoścflimi. Zanim kaligrat prźy- stąpi do rysowania litery czy też słowa, powinien przewidzieć miejsca, w których będzie mógł nabrać oddechu i przy tej okazji zaczerpnąć atramentu. Te przerwy mają swoje określone i ściśle wyznaczone miejsca, nawet jeśli piszący mógłby jeszcze nieco dłużej powstrzymać oddech czy też nie brakuje mu jeszcze atramentu. Przerwy służą zatem do uzupełnienia zasobu powietrza i atramentu. Kaligrafowie stosujący nadal tradycyjne' metody nie lubią używać metalowych piór z rezer­wuarem, gdyż stały dopływ atramentu sprawia, że cała ta sztuka staje się zbędna, a kaligraf zostaje pozbawiony przyjemności odczuwania upływającego czasu.

Pismo arabskie kreśli się prawą ręką i od prawej do lewej strony, trzeba zatem uważać, aby dłoń nie dotknęła świeżo napisanej linijki. I rzeczywiście, dłoń piszącego powinna tańczyć nad pergaminem lekko jak baletnica, a nie ciążyć nad nim jak prowadzący pług oracz.

Kaligraf nie znosi pustki. Przyciąga go biel kartki, podobnie jak niż atmo-

sferyczny przyciąga wiatry i rodzi burzę. Burzę znaków, które osiadają na kartce chmarami, jak atramentowe ptaki na śnieżnym polu. Czarne znaki w wojowniczych zastępach, z wyciągniętym dziobem, nastroszonymi piórami, ciągnąc skrzydła po ziemi defilują linijka po linijce, aż wreszcie gromadzą się, zgodnie z wymyślną symetrią, w korony kwiatów, rozety i chóry.

Dłuto rzeźbiarza wyzwala z marmurowego bloku dziewczynę, atletę albo konia. Znaki także są więźniami atramentu i kałamarza. Pióro wyzwala je z tej niewoli i puszcza swobodnie na stronicę. Kaligrafia jest wyzwalaniem.

Mistrz Abd al-Ghafari niejeden raz napomykał o pewnej pouczającej bajce, która jego zdaniem zawierała kwintesencję jego nauk i całą mądrość kaligrafii. Była to Legenda o jasnowłosej królowej. Rzecz w tym, że jego mło­dzi uczniowie musieli osiągnąć już pewien etap wtajemniczenia, aby uchwy­cić jej sens i przejąć go na własność jak skarb. Muzułmańskich chłopców, rzuconych w zachodnią metropolię, zalewały gwałtowną falą wizerunki ludz­kich ciał, twarzy, idolów. Trzy słowa, a wszystkie oznaczają to samo zniewo­lenie. Wizerunek postaci to rygiel, twarz to zamek u drzwi, idol — więzie­nie. I jeden klucz zdolny zerwać te łańcuchy: znak. Obraz jest zawsze zwrócony ku przeszłości. Jest lustrem odbijającym to, co było. Obraz ńaj- czysts^^o-profil żmarleg^r maska polmiertnarwieko sarkofagu. Niestety jednak jego fascynująca siła okazuje się wszechpotężna w wypadku serc pro­stych i niewyrobionych. Więzienie to nie tylko kraty w oknach, to także dach nad głową. Rygiel nie tylko wzbrania mi wyjścia, ale chroni mnie przed czającymi się w ciemności potworami. Wyrzeźbiona w kamieniu twarz rodzi pokusę zgłębiania aż do zawrotu głowy mroków nieogarnionej pamięcią przeszłości. Najtrywialniejszą formę tego narkotyku stanowią seanse fil­mowe. Oto w głębi ciemnych kinowych sal mężczyźni i kobiety, siedząc bezładnie w kiepskich fotelach, całymi godzinami trwają nieruchomo obok siebie w hipnotycznym zapatrzeniu na oślepiający ogromny ekran zagarnia­jący całe ich pole widzenia. Na tej iskrzącej się płaszczyźnie poruszają się martwe obrazy zapadające w głąb ich serc, obrazy, wobec których są abso­lutnie bezbronni.

Tak, obraz to istotnie opium zachodniego świata. Znak jest duchem, obraz

materią. Kaligrafia jest algebrą duszy, a jej znaki kreśli najbardziej udu­chowiony z organów ludzkiego ciała — prawa ręka., Kaligrafia jest czcią oddawaną temu, co niewidzialnej poprzez to, co widzialne. AraBeskTprźeńb- szą w obręb meczetu obecność pustyni. Dzięki nim ńieśltończone wyraża się w skończonym. To pustynia, to czysta przestrzeń wyzwolona z ograniczeń czasu. To Bóg obecny w człowieku. Kaligraf, który w samotności swojej celi bierze w posiadanie pustynię, zaludniając ją znakami, unika nędzy prze­szłości, niepokojów przyszłości i tyranii innych ludzi. Rozmawia sam na sam z Bogiem w klimacie wieczności.

143

| \ JNHH 11 HHH / —H

Tak oto każdego wieczoru Idrys zbliżał się do uzdrowienia, słuchając nauk mistrza Abd al-Ghafariego, a jego ręce, upodlone czarną pracą wykonywaną w ciągu dnia, doznawały odrodzenia.

Aż pewnego dnia mistrz zaprosił go razem z paroma innymi uczniami, aby zasiedli przy nim dokoła i wysłuchali Legendy o jasnowłosej królowej.

Żyła sobie kiedyś królowa, która roztaczała wokół siebie taki blask urody, że mężczyzn patrzących na nią ogarniała nieodparcie płomienna miłość. Nie­bezpieczny urok tej kobiety wiązał się z pewnym szczegółem jej urody, rzad­kim i zdumiewającym w kraju Południa: otóż królowa miała włosy tak jasne jak dojrzałe zboże, co wymaga pewnych wyjaśnień, gdyż jej rodzice byli kruczowłosi.

Poznali się we wczesnej młodości, a należeli do dwu mieszkających w bli­skim sąsiedztwie znakomitych rodów, które dzieliła wroga rywalizacja. Mło­dzi mogli się widywać tylko po kryjomu, więc zazwyczaj spotykali się w opuszczonym gaju palmowym, zasypanym przez lotne piaski. Atoli pewnego razu, kiedy kochali się jeszcze goręcej niż kiedykolwiek dotąd, noc minęła niepostrzeżenie i pierwszy promień wschodzącego słońca musnął pieszczotli­wie dwa splecione ciała właśnie w tym momencie, gdy dawały początek mającemu się narodzić dziecięciu, a to jest poważnym uchybieniem przeciw zasadom tego, co przystoi. Ale czyż nie zasługują na pobłażliwość ci, których ludzka głupota i nienawiść zmuszają, aby kochali się na łonie natury, pod palmami i gołym niebem, jak samy albo ptaszki? Wszyscy natomiast w całym kraju wiedzieli, jaka kara musi dotknąć kochanków jasnego dnia: dziecko słoneczne z nieodwołalnych wyroków nieba rodzi się Jasnowłose, 2 te blond włosy oskarżają, budzą zgorszenie i zachwyt...

Tak właśnie było w wypadku ich córki, która zanim jeszcze mogła pojąć przekleństwo, jakie na niej_ci§ży, siała wokół siebie zgorszenie, a zbierała wzgardę, zatazenrjednak, w miarę jak dorastała, coraz bardziej uderzająca była jej uroda, coraz bardziej olśniewające jasne włosy. Los nie kazał długo na siebie czekać. Dojrzawszy ją kiedyś przelotnie, jjąi królewski i następca tronu zakochał się w niej tak, że ku rozpaczy rodziny i dworu zapragnął tę kobiete z nieprawego łoża i o włosach rozwiązłych poślubić. Uroczystości zaślubin były tym świetniejsze, że zbiegły się z koronacją księcia. Aby prze-

zwyciężyć opór wszystkich dostojników wobec tak strasznego mezaliansu, musiał on istotnie doczekać momentu, w którym zostanie królem.

Szczęście młodej królewskiej pary trwało niestety krótko! Młodszy brat nowego władcy, który był paziem na jakimś zagranicznym dworze, ujrzaw­szy po raz pierwszy swoją szwagierkę, zapałał ku niej bezgraniczną miłością. Na koniec zaś zabił brata — nie z wyrachowania, aby zająć jego miejsce na tronie i w królewskim łożu, ale w przystępie szaleńczej zazdrości, nie chcąc, aby ktokolwiek dotykał jasnowłosej królowej.

Okrutnie cierpiąc nad tym bratobójstwem i wiedząc, że to ona sama była jego przyczyną, królowa odrzuciła wszelką myśl o powtórnym zamążpójściu i postanowiła panować sama. Aby zaś położyć kres katastrofom, jakie rodził czar jej blond włosów, okryła głowę i twarz zasłoną, z którą rozstawała się tylko w prywatnych komnatach i w gronie kobiet ze swej świty. A że panu­jący zawsze i wszędzie staje się wzorem dla podwładnych, w całym króle­stwie zapanował zwyczaj nakazujący kobietom_nie opuszczać domów bez zasłony na twarzy.

Ten to zwyczaj wykorzystał pewien młody malarz o imieniu Izmaił, aby wykonać swój zuchwały plan. Był przeświadczony, że jego talent rozwinie się w pełni tylko wtedy, gdy uda mu się namalować portret królowej. Prze­kupiwszy jedną ze służących i skrywając twarz zasłoną, zajął jej miejsce, dzięki czemu mógł dzień w dzień sycić oczy urodą królowej. A kiedy tylko miał chwilę wolnego czasu, zamykał się gdzieś na uboczu i z zapałem praco­wał nad dziełem swego życia.

Miało to być zarazem jedyne dzieło życia. Gdyż Izmaił, pojmując, że nigdy nie będzie zdolny namalować cokolwiek innego, a na dobitek do nie­przytomności opanowany beznadziejną miłością, powiesił się w końcu obok ukończonego portretu.

Królowa postarzała się, włosy jej stały się białe, umarła. Ale portret zacho­wał w sobie niebezpieczną magię jej oblicza, magię, która w jakiś tajemniczy sposób jakby się jeszcze nasiliła. Przechodził z rąk do rąk i w coraz to nowych sercach wzbudzał bezgraniczną i beznadziejną namiętność. Przez pewien czas wystawiono go na widok publiczny w pałacowej sali, wraz ze skarbami, jakie nagromadziły kolejne pokolenia władców. Płomienne listy miłosne, które dzień w dzień jacyś nieznajomi składali przed wizerunkiem jasnowłosej królowej, wzbudzały lęk w zarządcy pałacu. Pewnego ranka zna­leziono strażników pomordowanych. Przez wyrwaną w dachu dziurę do sali skarbca wślizgnęli się rabusie. Zostawili jednak zastawę stołową z pozłaca­nego srebra, szlachetne kamienie i złote medale. Znikł tylko portret królo­wej.

W dwa lata później pewien podróżnik, który wędrował przez pobliską pustynię, znalazł dwa trupy. Oba jeszcze z bronią w ręku, jasne więc było, że

ci ludzie zadali sobie wzajemnie śmierć. Przedmiot, który stał się przyczyną bójki, leżał obok: był to portret królowej jaśniejący złowrogim blaskiem blond_włpsów.

Pobożny~wędrownik pogrzebał wyschłe trupy, odmówił pacierz za ich dusze i puścił się w dalszą drogę. Portret zaś włożył w swoje bagaże. Nazy­wał sięfAbder} był wyznawcą surowej sekty i na miejskich targowiskach sprzedawaTUćony oraz pobożne obrazki. Portretu jasnowłosej królowej nie chciał jednak wywiesić w swoim kramie. Umieścił go w małżeńskiej sypialni, a żonie pgwiedział, że nie wie, kogo obraz przedstawia, co było zresztą prawdą. (Aisza, początkowo uspokojona, szybko pojęła, jaką burzę uczuć rodzi on w~sSrću męża. Zbyt dobrze znała jego oczy, wymowę jego spojrzeń, by nie dojrzeć ciemnego płomienia palącego się w nich, ilekroć wzrok Abdera spoczął na wizerunku jasnowłosej kobiety. Toteż postanowiła zło­wieszczy obraz zniszczyć. Pewnego dnia, kiedy w sklepie Abdera pracował grawer, Aisza porwała mu flaszkę z witriolem i rozbiła ją o twarz królowej. Na portrecie jednak — w iście tajemniczy sposób — nie pozostał ani ślad. Natomiast Aisza-poczuła straszliwe palenie na twarzy, która jeszcze tego samego wieczoru okazała się obrzydliwie zeszpecona. Zaklinała się wobec wszystkich, że to mąż, pokłóciwszy się z nią, oblał jej twarz witriolem. Postawiony przed sądem swojej sekty, Abder nie chciał się bronić. Musiałby w tym celu sam oskarżyć Aiszę, a zarazem wyjawić tajemnicę portretu królo­wej, na to zaś nigdy by się nie zdobył. Milczenie uznano za wyznanie winy i skazano go na utratę mienia i dożywotne zamknięcie w klasztorze.

Na okres paru lat obraz królowej zaginął, ale niewykluczone, że pewna liczba zagadkowych i nie dających się wyjaśnić historii była w jakiś sposób z nim związana.

W wiele lat później dziwne zachowanie króla sąsiedniego kraju zaczęło budzić niepokój całego dworu. Posiadał on tajemną komnatę, do której nikt nie miał wstępu. Widziano tylko, że co dzień zamyka się i spędza w niej parę godzin, czasem nawet całą noc. Wychodził z niej blady, zmieniony na twa­rzy i wystarczało popatrzeć na jego oczy, żeby odgadnąć, że musiał wiele płakać.

Król ten, postarzawszy się, poczuł, że siły go opuszczają. Zebrał dworzan i krewnych, aby im oznajmić swoją ostatnią wolę. Kiedy skończył, zatrzymał jeszcze przy sobie najwierniejszego ze sług.

Kiedy umrę — przykazał mu — weźmiesz ten klucz, który na złotym łańcuszku noszę na szyi. Otworzysz drzwi mojej tajemnej komnaty. AJe wcześniej jeszcze zaopatrzysz się w worek, a na oczach zawiążesz sobie opa­skę. Idąc po omacku przez komnatę natkniesz się na obraz. Nie zdejmując opaski z oczu włożysz obraz do worka. Potem udasz się na nabrzeże portowe i rzucisz w morze worek razem z jego zawartością. W ten sposób portret ten,

*

który przez pół wieku był moim szczęściem i nieszczęściem, zostanie pozba­wiony swojej władzy, w sumie dość złowrogiej.

Po czym zamknął oczy i zmarł.

Wiemy sługa wypełnił skrupulatnie otrzymane od króla rozkazy. Wziął klucz od tajemnej komnaty, zaopatrzył się w worek, zawiązał sobie oczy, otworzył drzwi, zdjął ze ściany portret, nie spojrzawszy na niego włożył do worka i rzucił w morze.

Los atoli zrządził, że niedługi czas potem ubogi rybak noszący imię^Sntar' złowił rekina i nie omieszkał rozpłatać mu brzucha, ponieważ te rafeyJfeiiSSe ze swej żarłoczności, sprawiają czasem miłe niespodzianki ludziom, którzy je złowili. I rzeczywiście, żołądek rekina zawierał worek, a w nim portret. Antar, wróciwszy do domu, ujrzał na nim twarz młodej jasnowłosej kobiety, a była to twarz tak piękna, że rybak — ze zgrozą i zachwytem — szybko pojął, iż odtąd nic innego na świecie nie będzie już dla niego miało najmniej­szej wagi. W ten sposób wizerunek twarzy, która była wpierw szczęściem i nieszczęściem króla, nadawał odtąd pełnię życiu najnędzniejszego spośród jego poddanych, a zarazem niósł mu zgubę.

Na trzy dni Antar zapomniał o swojej łodzi i rybackich sieciach, a kiedy ubłagany przez żonę i dzieci postanowił znów ruszyć w morze, wieczorem powrócił z pustymi rękami. Wracał oto z pustymi rękami, rodzina miała dalej cierpieć głód, a tymczasem na jego wargach błąkał się jakiś dziwny uśmiech, smutny a jednocześnie ekstatyczny, uśmiech kochanków jasnowło­sej królowej.

. Najstarszy syn rybaka, chłopiec wówczas dwunastoletni, miał na imię Riad?)Dziecko okazywało takie zdolnośęi do zajęć-ujnysłowych i duchowych ćwiczeń, że mędrzeCjpoeta i kaligraf Ibn Al Hudaid| wziął go pod opiekę, aby mu przekazać swoje umiejętności. Kiedymiśtrź zaczął go wypytywać o przyczyny smutku, który malował się na twarzy dziecka, Riad nie omieszkał mu opowiedzieć o przykrej przygodzie ojca i o dziwnej melancholii, w którą ostatnio popadł.

A czy ty sam — zapytał mędrzec — widziałeś jasnowłosą królową?

Skądże znowu! — zawołał chłopiec. — Ojciec ukrywa ją i pilnuje z nieprzytomną zazdrością. A poza tym po co miałbym ją oglądać?

Masz zupełną rację, przynajmniej w chwili obecnej — przytaknął mędrzec. — Ale kiedy będziesz trochę odporniejszy, powinieneś podjąć ryzyko i obejrzeć ją; jeśli oczywiście zamierzasz wyzwolić ojca spod złego czaru.

A jakże to zrobić?

Jest to portret, to znaczy pewna ilość linii głęboko zapisanych w ciele, które to linie każdego, kto im ulegnie, poddadzą władzy materii — odparł Ibn Al Hudaida. — Obraz ten ma w sobie moc obezwładniającego promie­

niowania, tak jak głowa Meduzy, która zmieniała w kamień każdego, kto na nią spojrzał. Jednakże.opr?ęć si£ temu czarowi nie potrafią tylko analfabeci. W istocie bowiem obraz jest jedyme zbiorowiskiem splątaffyctrtfrtn, à jsgo złowroga siła rodzi się z pomieszania niezgodnych ze sobą a przelicznych znaczeń, podobnie jak miliony spadających i zderzających się ze sobą kropel morskiej wody składają się na posępny ryk burzy, podczas gdy ucho obda­rzone jakąś ponadludzką wrażliwością potrafiłoby dosłuchać się tu krystali­cznie czystej muzyki. Dla człowieka uczonego obraz nie jest niemy. Ryk drapieżnej bestii zamienia się w słowa płynące obficie i pełne wdzięku. Trzeba tylko umieć czytać...

Zaczem Riad nauczył się czytać. Jego mistrz wyjaśnił mu na początku, że słowo figura może się odnosić nie tylko do człowieka, ale że istnieją także figury retoryczne, które nazywają się prótesis, epenteza, paragoga, afereza, synkopa, apokopa, metateza, diereza, synteza i krasis. Dalej figury stylisty­czne zwane: elipsa, zeugma, hipérbaton i pleonazm. Figury słowne, czyli tropy, a mianowicie metafora, ironia, alegoria, aluzja, katachreza, hypallage, synekdocha, metonimia, eufemizm, autonomazja, metalepsa i antyfraza. Wreszcie figury myślowe nazywające się antyteza, apostrofa, epifonem, subiekcja, obsekracja, hiperbola, litota, prozopopeja i hypotypoza.

Tworzyły one razem chmurę trzydziestu sześciu figur — trzy razy po dwanaście — które otaczały go, towarzysząc na każdym kroku, jak to widać na niektórych ikonach, gdzie rój uskrzydlonych anielskich twarzyczek towa­rzyszy dniom i pracom świętego człowieka.

Ale to była tylko literatura; i mistrz włożył mu z kolei do ręki trzcinkę skośnie zastruganą i nadciętą, ucząc go, jak sokiem z czarnej morwy kreślić na arkuszu pergaminu dwadzieścia osiem liter alfabetu (a jeśli znak lam-alif uznać za jeszcze jedną literę, będzie ich dwadzieścia dziewięć).

W tym dniu młodzieniec wkroczył w groźny świat obrazów, uzbrojony w swoją trzcinkę i kaligraficzne znaki, tak jak młody myśliwiec zapuszcza się w ciemny las z łukiem i strzałami. Mistrz nauczył go przy tym, że najbardziej nalepy się obawiać twarzy ludzkiej, ponieważ dla ludzi nicuCEOnycEjcst onu najgroźniejszym źródłem lęku, wstydu, a przede wszystkim nienawiści i miłości.

Powiadał mu tak:

jest pewien niechybny znak, po którym można rozpoznać, że kochamy kogoś prawdziwą miłością. To wtedy, gdy twarz tej osoby budzi w nas sil­niejsze pragnienie fizyczne niż jakakolwiek inna część jej ciała.

Kiedy indziej mówił:

Jedną z tajemnic siły, jaką ma w sobie twarz ludzka, jest to, żc przypo­mina lustro. Składa się ona bowiem jak gdyby z dwóch identycznych połó­wek, oddzielonych od siebie pionową linią, biegnącą przez środek czoła,

wzdłuż nosa i przez czubek brody. Ale jest to symetria tylko pozorna. Dla kogoś, kto umie odczytywać znaki, z których twarz się składa, są to jakby dwa poematy, pełne asonansów i współbrzmień, ale ich echo brzmi tym donośniej, że mimo całego wzajemnego podobieństwa nie oznaczają tego samego.

Wyciągnął ze skrzyni portret brodatego człowieka, o twarzy poważnej i władczej, tchnącej wolą poddania sobie wszystkich i wszystkiego, cokolwiek tylko mogło stanąć na jego drodze.

Co czujesz na widok tej twarzy? — spytał chłopca.

Pełen czci lęk — odparł Riad. — A także jakby litość. Chciałbym mu być posłuszny, ale nie tylko ze strachu. A także, gdyby to było możliwe, kochać go nawet.

Dobrześ patrzał. To portret sułtana Omara; całe jego panowanie było jednym pasmem przemocy i zdrady. Ale teraz, kiedy nie brak ci już umiejęt­ności czytania, powinieneś wyzwolić się od ciemnego światła, bijącego z tej twarzy. Przypatruj się dobrze temu, co czynię.

Chwycił trzcinowe pióro i na prawej połowie pergaminowej karty wykali­grafował dużymi literami następujące słowa:

Dziecko (jest) ojcem człowieka'

Potem wybrał inną kartę i szybkim, lekkim ruchem ręki wypisał na lewej połowie:

Młodość zraniona, wielkie przeznaczenie2

Na prawej połowie trzeciej karty pergaminu napisał potem:

Strzeż się młodzieńczych snów,

zawsze się w końcu spełniają3

Później na lewej połowie jeszcze jednej karty napisał:

Władza prowadzi do szaleństwa,

władza absolutna prowadzi do absolutnego szaleństwa4

Wreszcie na ostatnim pergaminie, rozmieszczając słowa na całej powierz­chni karty, napisał:

Człowiek samotny zawsze jest w złym towarzystwie5

A teraz patrz uważnie!

Riad patrzył więc, a oczy. aż mu się zaokrągliły ze zdumienia: Ibn Al Hudaida nałożył oto na siebie pięć przezroczystych pergaminów pokrytych arabeskami kaligraficznego pisma. I wtedy, jakby na dnie spokojnego je­ziora, ukazały się delikatne zarysy twarzy — twarzy sułtana Omara, wyraża­jącej gorycz i brutalną siłę, złagodzoną jednakże jakąś bolesną czułością, która tak uderzyła Riada.

A to jeszcze nie wszystko — dorzucił mędrzec kaligraf. — Przyjrzyj się jeszcze temu.

Zmienił kolejność, wedle której były nałożone jedna na drugą karty perga­minu, przełożył je znowu i jeszcze raz, i znowu. Za każdym razem wyraz twarzy sułtana podlegał ledwo uchwytnym odmianom: raz przeważała w niej nieugięta wola, raz okrucieństwo, kiedy indziej — pamięć dzieciństwa, któ­remu zabrakło czułości.

Oczywiście — tłumaczył mu mistrz — wierzchnia karta silniej do nas przemawia niż ostatnia. Także trzy pozostałe są mniej lub bardziej wido­czne. Ale czyż nie tak dzieje się w życiu?

Prawda — przyznał Riad — w każdym z nas mieszka jakby kilku ludzi i na naszej twarzy pojawia się wizerunek coraz to innego.

A sama twarz jest tylko nagromadzeniem znaków wyrażających jakaś prawjję^ kjtóra otwięrą się_naszęmu poznaniu — rzekł na zakończenie Ibn Al Hudaida — ale którą odczytujemy tylko w najgrubszych zarysach, jak okrzyk, pogróżkę czy szloch. A teraz idź i zmierz swoje siły z portretem królowej! Wyzwól ojca spod jego władzy. Weź ze sobą atrament, pergaminy i pióra i wracaj do domu.

Riad śpiesznie ruszył ku rodzinnej chacie.

Łódź leżała wyciągnięta na brzeg, najwidoczniej nie używana od wielu dni. Przez otwarte szeroko drzwi widać było, w jakiej nędzy żyją matka i rodzeństwo. Ale Riad wiedział, że to, co najważniejsze, dzieje się w budzie z desek, gdzie Antar składał sieci rybackie, a którą zawsze zazdrośnie zamykał. Ta szopa stała się prawdziwą świątynią jasnowłosej królowej i trzeba było chłopcu nie lada śmiałości, żeby do niej zapukać. Nie odpowiedział jednak nikt. Drzwi były zaryglowane, ale spróchniałe, i pchnąwszy je mocniej ramieniem Riad mógł wejść do środka. Jedna świeca, płonąca niby lampka w kaplicy, rozcinała mrok. W jej słabym i drżącym świetle widać było tylko twarz, twarz jasnowłosej królowej.

Przyciągany nieprzepartą siłą obrazu Riad zagłębił się w ciemność. Wi­dział go po raz pierwszy i na tę młodą, dziewiczą istotę złowroga moc por­tretu działała z ogromną siłą. Upadł przed nim na kolana, jak przed obrazem bóstwa, i poczuł, jakby głębia tej białej twarzy, złocistych włosów i błękit­nych oczu wciągała go aż do utraty świadomości.

Płynęły minuty. Oczy Riada przywykały do półmroku i zaczynał roz­różniać we wnętrzu szopy niektóre szczegóły: połamane wiosła, splątane sieci, pogięte kosze, zniszczone wiklinowe więcierze, cały smutek porzuco­nych narzędzi mówiących o zaniedbanej robocie; ale ponad tym wszystkim unosił się tajemniczy uśmiech królowej.

Potem jednak Riad spojrzał na leżące u jego stóp pergaminy, atrament i trzcinki — skromny uczniowski ekwipunek, który miał się stać bronią w walce z magicznym czarem obrazu. Siadł więc ze skrzyżowanymi nogami, położył na kolanach zeszyt i utkwił w portrecie oczy, a pilne skupienie obmyło jego wzrok i nadało mu świeżość.

Nie patrzył długo, a wnet zauważył, że — podobnie jak twarz Omara i zapewne każdej żywej istoty — nie była to twarz idealnie symetryczna. Przyjrzał się najpierw lewemu oku, które niewątpliwie nie mówiło tego samego co oko prawe. Ale co mówiło? Wprawną ręką Riad nakreślił jego podstawowe linie i oto, co mu one powiedziały:

Sława (to) świetna po szczęściu żałoba6

Potem, na drugiej karcie, odrysował prawe oko widziane z profilu i oka­zało się, że nakreślił takie oto słowa:

Oko królowej musi umieć (pozostać) ślepe7

Potem przyszła kolej na delikatny, prosty nos, a jego zarys miał w sobie cień dyskretnego zuchwalstwa. I wtedy wyczytał słowa:

Nie wystarczy zmysł węchu, żeby mieć nosa8

W ten sposób odcyfrował trzy środkowe rejestry twarzy ludzkiej. Pozosta­wało, w górze nad nimi, czoło. Zarys czoła zaś oznaczał:

Honor królowej (to) zaśnieżone pole

bez śladu ludzkich kroków9

Wreszcie, na dole, silny i zdecydowany zarys podbródka głosił:

Czego pragnie kobieta, mężczyźnie zdaje się jego własną

wolą10

Zostawała już tylko najbardziej niepokojąca, najtrudniejsza część portretu:

obfitość jasnych włosów, które choć przytrzymywane koroną, wymykały się

152

spod niej jak dwa gwałtowne strumienie. Całą kartę pergaminu pokrył Riad bezładną masą znaków, tak że człowiek nieświadomy ujrzałby na niej tylko sieć miękkich jedwabistych włosów. Ale temu, kto umiał czytać, plątanina ta mówiła od strony prawej:

Jasne włosy (to) niewinność11

Z lewej natomiast:

Jasne włosy, lekka kobieta12

Na koniec Riad narysował gładką i spokojną powierzchnię włosów wido­cznych powyżej metalowej obręczy korony. I oto złote włosy, ujęte w ten złoty krąg i starannie ściągnięte, mówiły:

Sprawiedliwość, wierność, serce nieskalane13

Zdrajco, co tu robisz?

W jasnym otworze drzwi zarysowała się czarna sylwetka Antara. Riad podniósł się, cały drżący. Rybak chwycił harpun i miał nim cisnąć w intruza, którego w ciemnościach nie mógł rozpoznać.

Czekaj, ojcze, to ja, Riad, twój syn!

Kto ci pozwolił wyważyć drzwi i wejść tutaj?

W tonie brzmiała groźba, ale ostrze harpunu pochyliło się już ku ziemi.

Mój mistrz nauczył mnie nowego sposobu, w jaki mam oddać cześć namalowanej królowej.

Ten obraz należy do mnie wyłącznie. Zabraniam ci na niego patrzeć!

Ja już nie potrzebuję na niego patrzeć. Mogę coś więcej — powiedział Riad pokazując ojcu plik pergaminowych kart, które trzymał w ręku.

Cóż to znaczy?

Oto pytanie. Najważniejsze pytanie, którego spodziewał się Riad. Zbliżył się do drzwi i stał teraz w pełnym świetle.

No właśnie, ojcze. Przyszedłem tu z piórami, atramentem i pergami­nem, żeby odczytać., co oznacza portret jasnowłosej, krńlpyypj, I oto co wyczytałem.

Uniósł ku niebu osiem nałożonych na siebie kart pergaminu pokrytych wykaligrafowanymi znakami. I nagle ukazała się twarz królowej, twarz utwo­rzona z arabesek, twarz przejrzysta, uspokojona i uduchowiona.

Antar wypuścił z ręki harpun i chwycił karty pergaminu, żeby im się lepiej przyjrzeć. Porwała go ta przebóstwiona wizja portretu, który od dawna brutalnie pętał go niby niewolnika.

Nie rozumiem — szepnął.

Nie rozumiesz wszystkiego, bo znasz zaledwie kilka liter — tłumaczył mu Riad. — Ale widzisz przecież, żejrysy tej twarzy recytują poemat, skargę jasnowłosej królowej, ofiary własnej urody.

rćźyśtym młodzieńczym”głosem odtworzył ową smutną pieśń: o dzie- wczynce nie kochanej, bo naznaczonej piętnem haniebnego" pochodzenla^ó młodej dziewczynie, do której miłośc nlósła lT sobą ńiebe^iecźenŚjwo, o kobiecie, któref jedni nienawidzili, a drudzy ją wielbili, i która trochę pokoju Trdiiala/łaTlópieTO'3zTękTwladzy iprlwowanej smowojjsątflOffije.'

MÓwiłTSówiłj a oczy ojca wędrowały od jego warg ku kartom pergaminu, i każde słowo, każde zdanie rybak starał się powtórzyć, tak jak się uczy modlitwy, śpiewnego zaklęcia, zdolnego odczarować zły urok.

Nazajutrz Riad powrócił do swego mistrza i dalej pobierał u niego nauki, Antar zaś znów ruszył w morze. Ale co wieczór ojciec i syn spotykali się w szopie, gdzie spoglądał na nich zagadkowo uśmiechnięty, ale niezdolny już wyrządzić krzywdy portret jasnowłosej królowej i gdzie młodzieniec wpro­wadzał ojca w trudną sztukę i głęboką mądrość kaligrafii.

Uwaga autora: Te odwieczne prawdy zapisane w rysach _twąrzy ludzkiej bywały w ciągu wieków i tysiącleci wielokrotnie wyrażane. Postanowiliśmy odpisać je z dzieł następujących pisarzy:

1 William Wordsworth.

2, 7, 11 Ibn Al Hudaida.

3 Goethe.

4 Alain.

5 Paul Valery.

6 Germaine de Stael.

8, 9, 10, 12,13 Edward Reinroth.

Aszur nie posiadał się z radości.

Plac Vendôme! Ach, drogi kuzynie! To najwytworniejsze miejsce w Paryżu. Jubilerzy, sklepy z perfumami, hotel Ritz i pałac ministra sprawied­liwości. A ponad tym wszystkim wielki Napoleon stoi na swojej kolumnie! Nie, nie możesz sobie tego wyobrazić, po prostu głowa za mała. A my, Araby, smoluchy, co tam robimy? Przychodzimy z naszymi maszynami i rozwalamy wszystko!

Chodziło o rozpoczęcie wykopów przy budowie czteropoziomowego pod­ziemnego parkingu, który miał pomieścić około 900 samochodów. Była to perspektywa pracy na kilka miesięcy, do tego w jednej z najelegantszych dzielnic Paryża, ale te szczegóły nie robiły na Idrysie większego wrażenia. Myślał głównie o nie znanym narzędziu, jakim miał się posługiwać — młocie pneumatycznym, który Stał się niemal symbolem północnoafrykańskiego robotnika.

Już od świtu ludzie w żółtych kaskach i skórzanych rękawicach zbierali się na placu obok pierwszych ciężarówek i przyczepy ze sprężarką powietrza. Jak zwykle przy robotach publicznych zaczęto stawiać baraki z azbestoce­mentowych płyt.

Idrys odszedł rozejrzeć się trochę po okolicy. Aszur nie kłamał. Wszystko tchnęło tu starą Francją — sznyt, szyk i forsa. Po jednej stronie Ritz i wyniosła fasada dawnej Kancelarii. Po drugiej — wystawy sklepowe, gdzie nawet oszczędność efektów mówiła o bogactwie, przepychu i luksusie. Odczytywał kolejno nazwy znanych firm, których całego prestiżu nie mógł docenić: Guerlain, Morabito, Houbigant, Bank of India, Boucheron, Schia­parelli, Les Musts de Cartier, Les Bois du Gabon. Zatrzymał się dłużej przed witryną jubilera. Osłonięta grubą na palec, lekko zabarwioną szybą, uzbrojoną we wstrząsoczuły system alarmowy, na tle wiśniowego jedwabiu lśniła tam cała rzeka diamentów. Pastuszek z TabeJbaJa w pełni odczuwał jakąś zimną wyniosłość bijącą od tych pysznych k/ejnolfu I’, •uni wrócił

do towarzyszy, którzy skupili się wokół inżyniera, architekta i kierownika robót.

Wjazd na parking od ulicy Castiglione. Wyjazd od ulicy de la Paix.

Nie boicie się zwalić kolumny Vendôme?

Jest tak ciężka, że nawet nie drgnie. Ale jeśli zaczną się rysować fasady budynków, ładnie będziemy wyglądać!

Tymczasem diesel sprężarki krztusił się już i zaczynał pracować. Sznur pępowiny, łączącej ją z młotem pneumatycznym, wił się po drobnej kamien­nej kostce tworzącej nawierzchnię placu. Aszur chwycił narzędzie w ręce i uczył Idrysa, jak się z nim obchodzić.

Widzisz, kuzynie, trzymasz tak. Staraj się nie opierać go o brzuch, bo dostaniesz kolki.

Do rozmowy wtrącił się żywo jeden z robotników.

Tak, dobrze uważaj. To najgorsze świństwo, jakie wymyślili, żeby wykończyć Arabów! Jak nie będziesz uważał, wylecą ci włosy, połkniesz wszystkie zęby, a żołądek pójdzie ci w pięty!

Aszur protestował.

Gdzie tam, przesadzasz! Młot pneumatyczny to jest coś, mówię ci. To twój kutas, rozumiesz? Olbrzymi kutas. I nim wybebeszasz Paryż, pieprzysz całą Francję!

Dokoła wszyscy się śmieli. Idrys chwycił za rączki młota. Całe to narzę­dzie: cylinder, wyloty powietrza, sprężyny — ze dwadzieścia pięć kilo stali

chwiało się na »grocie“, masywnym tępo zakończonym bolcu. Obok był kawałek odkrytej ziemi, na którym Idrys mógł je wypróbować. Opuścił dźwignię kranu ze sprężonym powietrzem i uruchomił mechanizm. Powie­trze furczało seriami krótkich gwałtownych wybuchów. Idrys zrozumiał, jak niezbędną rolę odgrywa masa mięśni i kości robotnika, napierająca na młot z jednej strony. Gdyby nie nacisk tego żywego, sprężystego materaca tępe zakończenie grota, na drugim końcu, nie mogłoby przebijać i kruszyć nawierzchni. Kiedy grot wszedł już na jakieś trzydzieści centymetrów w zie­mię, Idrys wstrzymał dopływ powietrza i spróbował wyciągnąć narzędzie. Na to czekali obserwujący go i żartujący robotnicy: grot utkwił w zbitej ziemi i ani myślał drgnąć. Powinien był manewrować młotem najpierw trzy­mając go ukośnie, tak żeby popękała zbita skorupa na powierzchni, a dopiero potem wbijać się głębiej.

Włącz i ciągnij do siebie — poradził mu Aszur.

Znów rozległ się ogłuszający terkot i Idrys odchylił się cały do tyłu. Gwał­towne wstrząsy atakowały teraz całe jego ciało, a przede wszystkim biodra i dolną część krzyża. Oszołomiony tymi ciosami, jak bokser, który dostał serię prostych w żołądek, Idrys wyłączył młot i stanął.

Tymczasem kierownik robót nakreślił kredą na pobliskim chodniku jakieś

linie — zarys pierwszego wykopu. Idrys podszedł do nich ciągnąc na kablu swoją machinę.

Cristobal and Co Biżuteria i Drogie Kamienie z Afryki i Bliskiego Wschodu

Idrys zobaczył ten napis na najbliższej wystawie. Wyłożono na niej tylko jeden klejnot: na tle czarnego aksamitu lśniła samotna złota kropla. Nie wie­rzył własnym oczom: to ona, z całą pewnością ona, bulla aurea, którą po raz pierwszy zobaczył na szyi Sitt Zubajdy, a postradał na gorącej uliczce Mar­sylii, owalna, lekko nabrzmiała u dołu, o tak cudownym blasku i kształcie, że zdawała się stwarzać dokoła siebie pustą przestrzeń, symbol wolności i ratu­nek na zniewolenie przez obraz. Wisiała po prostu za tą zwykłą szybą, a on patrzył na nią, oparty na swoim potężnym narzędziu do rozbijania asfaltu. Zapomniał o towarzyszach pracy, o niecierpliwiącym się kierowniku robót, o placu Vendôme i cesarzu na szczycie kolumny. Widział znów, jak Sitt Zubajda tańczy pośród nocy. Widział jej dźwięczące klejnoty i milczącą złotą kroplę. Ustawił młot na asfalcie i nacisnął dźwignię. Metaliczny grzmot targnął jego ciałem. Ale zwolniony zbyt gwałtownie zawór tłukł się teraz jak oszalały i kanonadzie wtórowało świdrujące w uszach metaliczne dzwonie­nie. Było to jakieś przeraźliwe szczękanie, przejmujący trzask kastanietów, piekielny grzechot. Powierzchnia asfaltu unosiła się łatwo, zdzierana jak skóra węża. Idrys posuwał się naprzód nie wyłączając ani na chwilę młota. Dziwił się, że tak lekki wydaje mu się teraz, kiedy podskakuje po płytach chodnika. Był jego piekielną partnerką, kobietą, z którą on, Idrys, tańczył, Sitt Zubajdą przemienioną w rozwścieczoną maszynę.

Tańcząc ze swoim pneumatycznym młotem po placu Vendôme nie do­strzegł, kiedy wystawową szyfra sklepy CRISTOBAL & Co pękła od góry ¿a dołu. Nie usłyszał pohukiwania syreny, uruchomionej przez system alar­mowy. Dzyń, dzyń, dzyń. Idrys nie przestaje tańczyć, a w jego głowie wiruje fantastyczna karuzela świerszczy, ważek i rozkołysanych klejnotów. W po­przek ulicy de Castiglione staje wóz policyjny. Drugi zagradza ulicę de la Paix. Wyskakują z nich policjanci w kaskachikuloodpornych kamizelkach i biegną ku szklanej witrynie, porysowanej w gwiaździste pęknięcia, która wyje nadal jak zranione zwierzę. Idrys —. głuchy i ślepy na. wszystko — wciąż tańczy przed złotą kroplą ściskając swoją mechaniczną partnerkę.

Sahara to coś więcej, o wiele więcej niż Sahara. Islam jest niezgłębioną studnią. Moje liczne podróże po Maghrebie i Bliskim Wschodzie ukazały mi przede wszystkim rozmiary mojej ignorancji. Pośród wszystkich, którzy dopomogli mi w napisaniu tej książki, będę mógł wymienić tylko parę nazwisk:

Dominika Champault, który w Muzeum Człowieka kieruje sekcją Białej Afryki, a którego książka Tabelbala1 jest wzorową monografią etnologiczną oraz niewyczerpanym źródłem informacji.

Salah Rizę, który nie tylko napisał L'Hégire des exclus2, ale był także moim przewodnikiem po domach, w których mieszkają maghrebińscy robotnicy okręgu paryskiego.

El Gherbiego, który mi pokazał Marsylię, Marsylię afrykańską.

I tych wszystkich, którzy — wiedząc więcej ode mnie — byli łaskawi odpowiadać na moje pytania; są to Germaine Tillion, Roger Frison-Roche, Leila Menchari, Claude Blanguemon, Marcel Ichac oraz Ysabel Saïah, która wie wszystko o Umm Kulsum3.

Chciałbym oddać szczególny hołd pamięci pułkownika Aleksandra Ber­narda. Spotkałem go, na krótko przed jego śmiercią, w jego wiejskiej rezy­dencji, gdzie osiadł pod koniec życia. W roku 1920 miał dwadzieścia sześć lat i to on właśnie był pilotem samolotu generała Laperrine. Historia opo­wiedziana przez Sigisberta de Beaufond — postaci zmyślonej, a na dobitek nńtomana, ponieważ utożsamia się z Aleksandrem Bernard — jest prostym povctôrzètflem opowieści tego ostatniego, którą mam zarejestrowaną na taś­mie. Wszystkie podawane przez niego szczegóły są zatem autentyczne, włą­cznie z prowizorycznym grobem Lapperrine’a, wykopanym w bruździe, którą pozostawił w piasku samolot, grobem, na którym położono jedno z kół samolotu, a na wierzchu — kepi generała...

Kiedy Sigisbert de Beaufond wyciąga ręce, żeby na nadgarstkach pokazać

blizny po próbie samobójstwa, Idrys oczywiście nic nie widzi. Ale ja widzia­łem te blizny na nadgarstkach Bernarda.

Chciałbym na koniec złożyć podziękowanie mistrzowi kaligrafii Hassa- nowi Massudiemu, któremu zawdzięczam wtajemniczenie w tę ^tradycyjną sztukę, łączącą piękno z prawdą i mądrością4.

| T National de la Recherche Scientifique.

1 i ' -•'*»4^


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sernik - złota kropla, książka kucharska
Tournier Michel PIĘTASZEK czyli Otchłanie Pacyfiku
Tournie Michel KACPER, MELCHIOR I BALTAZAR
Tournier Michel PARKING KONWALIA I INNE OPOWIADANIA min MARNY KONIEC ROBINSONA CRUZOE
Ginzburg Natalia DROGI MICHELE KIK
ZWIAZKI ZLOTA
10 Zlota Ksiega Uzdrawiania
proces odzysku złota
Mechaniki Budowli, NAUKA, budownictwo, BUDOWNICTWO sporo, Złota, mechanika budowli, MECHANIKA BUDOWL
SPISANE Z INTERNY, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokrynologii-i-Diabetologii
Endokrynologia 2011, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokrynologii-i-Diabetologii
Złota Koronka do Najświętszego Serca Pana Jezusa
18 Zlota Ksiega Uzdrawiania
michelNiggelSingle
Biżuteria srebrna Metody topienia złota

więcej podobnych podstron