Czy miłość jest odpowiedzialnością za drugiego człowieka, czy może spiskiem natury mającym skłonić nas do reprodukcji? O miłości według naukowców opowiadają matematyk, historyk, psychiatra i etnolog.
Natura jednak w swej niezmierzonej mądrości zdała sobie sprawę, że dla sukcesu naszego gatunku na dłuższą metę nie wystarczy jedynie, by mężczyźni zapładniali kobiety i nie interesowali się losem potomstwa - mówi Krzysztof Szymborski, historyk
ZOBACZ TAKŻE
Kochaj (z) głową! (20-06-07, 11:22)
Miłość to porządkowana para złożona z pewnego zbioru i pewnej relacji
Dr hab. Irmina Herburt - adiunkt w zakładzie Rachunku Prawdopodobieństwa i Statystyki Matematycznej na Wydziale Matematyki i Nauk Informacyjnych Politechniki Warszawskiej:
Gdyby matematyk miał definiować pojęcie miłości, to zapewne określiłby je jako uporządkowaną parę złożoną z pewnego zbioru, powiedzmy L, i pewnej relacji m w tym zbiorze. O zbiorach wiemy sporo, o relacjach też, więc nie ma się czym podniecać. Gdyby z jakichś względów definicję trzeba było poprawić, to dorzucilibyśmy np. pojęcie "miłość ściśle doskonała" i oznaczylibyśmy ją np. m*. O zbiorze L można myśleć jako o zbiorze skończonym ludzi, ale bynajmniej nie trzeba. Pojęcie jest ogólne i dalej można z nim spokojnie pracować.
Zarówno ciało, jak i ideał to są dobrze znane matematykom struktury algebraiczne, i zdanie "...próbuję pomału, oj, w niezerowym ciele szukać ideału. Lecz mam taki pech fatalny, że co znajdę, to trywialny..." wypowiedziane przez profesora pod tablicą miałoby zupełnie inny sens dla matematyka niż dla niewtajemniczonego. Z doświadczenia wiem również, że trzeba bardzo uważać, gdy tłumaczy się studentom pojęcie maksimów funkcji. Narysowanie na tablicy wykresu funkcji z dwoma maksimami i wyraźne zaznaczenie kredą punktów ekstremalnych budzi zawsze emocje w męskiej części grupy. Matematycy też czasami lubią mówić o swojej miłości do matematyki.
Żart: "Żona myśli, że on u kochanki, kochanka, że u żony, a on tup, tup do biblioteki", ma zapewne swoje uzasadnienie.
Miłość jest spiskiem natury mającym skłonić nas do reprodukcji
Krzysztof Szymborski - historyk i popularyzator nauki, doktor historii fizyki, autor książek popularnonaukowych, wykładowca w Skidmore College w Saratoga Springs (stan Nowy Jork):
Z naukowego punktu widzenia miłość jest spiskiem natury mającym skłonić nas do reprodukcji. Oczywiście można dokonać reprodukcji bez miłości. Natura jednak w swej niezmierzonej mądrości zdała sobie sprawę, że dla sukcesu naszego gatunku na dłuższą metę nie wystarczy jedynie, by mężczyźni zapładniali kobiety i nie interesowali się losem potomstwa. Ludzkie noworodki są wyjątkowo niezaradne. Dzieckiem trzeba się zajmować przez długie lata i przez te lata mama i tata muszą jakoś ze sobą wytrzymać - więc niech się kochają!
Jak twierdzą uczeni, ewolucja miłości ma trzy etapy:
- W pierwszym etapie, w którym dominuje pożądanie, znajdujemy się na łasce hormonów - testosteronu i estrogenu.
- W drugim etapie, fazie zadurzenia, kiedy zaczyna się prawdziwe zakochiwanie się, większą rolę zaczynają odgrywać tak zwane neuroprzekaźniki - dopamina i serotonina, które aktywują ośrodki naszego mózgu wytwarzające poczucie zadowolenia i przyjemności.
- Na trzecim, spokojniejszym etapie, jeśli do niego dotrwamy, wytwarza się wzajemne przywiązanie partnerów, do którego walnie przyczyniają się neurohormony o nazwie oksytocyna i wazopresyna. Niektóre ze wspomnianych chemikaliów działają na nasz mózg jak narkotyk. Miłość jest więc rodzajem nałogu... Na szczęście, kiedy się zakochujemy, możemy o nauce zapomnieć.
Miłość jest scenariuszem o ograniczonej liczbie wariantów
Dr Waldemar Kuligowski - adiunkt w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UAM w Poznaniu, ostatnio opublikował "Miłość na Zachodzie. Historia antropologiczna":
Przyjmuje się, że "miłość" lubi wieczory, noce, weekendy i wakacje; że świetnie służy jej sypialnia, samotna plaża, tylne siedzenie samochodu; że nie od rzeczy są lekkie używki i seksowna bielizna. Z powyższego wynika niezbicie, że miłość jest scenariuszem o ograniczonej liczbie wariantów. Jeśli chcesz kochać, musisz przestrzegać reguł. Kultura, ten bezosobowy scenarzysta, pisze bowiem dla zakochanych role - dla kobiet i mężczyzn, hetero-, homo- i transseksualistów - w które wchodzimy, rzadko zdając sobie sprawę z ich istnienia.
Już kilkuletnie dzieci wiedzą doskonale, jak winna wyglądać romantyczna randka: światło świec, nastrojowa muzyka, szeptane komplementy, wykwintne jedzenie. Miłość można analizować podobnie jak style w sztuce albo doktryny polityczne. Miłość jako idea kulturowa była przecież zmienna: platoński, bynajmniej nie bezkrwisty i pozbawiony temperamentu eros; po nim chrześcijańska agape budowana na przykazaniu miłości bliźniego; jeszcze później dworski kodeks minne wyrażany przez trubadurów w języku okcytańskim.
Wielką rewolucją była miłość romantyczna - młodzi ludzie zanegowali autorytet rodziców i reguły ich świata, do których należało choćby aranżowanie małżeństw. Największym zmartwieniem antropologa kulturowego jest kwestia weryfikacji: jak odróżnić miłość prawdziwą od udawanej? Konia z rzędem temu, kto odróżni pieszczotę autentyczną od fałszywej; bank rozbije, kto bez pudła zdefiniuje pocałunek bez afektu.
Zakochanie a podobanie
Jerzy Siwiec - psychiatra, psychoterapeuta:
Rację ma mój siedmioletni syn, który rozmawiał ostatnio na ten temat z kolegą. Kolega zwierzał mu się, że znów się zakochał, tym razem w Kasi. Mój syn na to mu odpowiedział: - Stary, jak się człowiek zakocha, to się musi ożenić, mieć dzieci. Ty się nie zakochałeś, ona ci się po prostu podoba.