Dzień trzeci (Poniedziałek 04.08.2008)
Poranek przywitał nas snującymi się mgiełkami, rześkim powietrzem i inwazją skorków. Trzeba było z samego rana stoczyć krwawą walkę na śmierć i życie. Wprawdzie w nocy coś mi chodziło po twarzy, ale starym indiańskim sposobem zrolowałem to coś w palcach i wyrzuciłem za siebie. Rankiem ubiłem ze sześć dobrze zbudowanych i wyszkolonych skorków. Znalazłem też później przy zwijaniu karimaty tego zrolowanego w nocnych ciemnościach. Zrolowany był prawidłowo i nie miał już jak plądrować mojego namiotu. Chyba żeby metodą przewrót w przód lub w tył. Sprawdziłem jeszcze, czy żadna z części mojego ciała nie ucierpiała przez tą inwazyjną noc. Na szczęście wszystko było na miejscu. Myślałem, że tylko ja mam taki nieszczelny namiot ale okazało się, że w innych namiotach były podobne krwawe sceny walki. Zatem wszyscy wstaliśmy wyjątkowo wcześnie ale byliśmy wyspani po kilku godzinach snu. Znaczy się dobry klimat tu mają.
Ranna toaleta w górskim potoku już nie była tak przyjemna jak wieczorna, bo woda była lodowata, nadająca się tylko dla Morsów.
Na śniadanie królowała kawusia i zupka chińska na wodzie mineralnej podgrzanej na kuchence polowej. Ja wolałem jednak tą z górskiego potoka. Nie wiem dlaczego wszyscy na mnie tak dziwnie patrzyli jak jadłem przy chińskich motocyklach, pyszną chińską zupkę na górskiej wodzie.
Po porannym napełnieniu brzuchów na łonie przyrody, było ponowne napełnianie brzuchów po zaledwie kilku przejechanych kilometrach w cywilizowanej knajpie. Gdy już nie było miejsca w przewodzie pokarmowym ruszyliśmy w stronę Zawoji i Babiej Góry. Okolica robiła się coraz bardziej malownicza i górzysta, tylko stan nawierzchni bitumicznej pozostawiał wiele do życzenia. Majkelpl obawiał się, że zawieszenie w jego Dragu nie wytrzyma takiej jazdy. Shipp prowadził więc było się czego obawiać.
Jedziemy dalej w stronę Zakopanego. Tam wita nas Giewont.
Mały lansik po Zakopanem i jedziemy dalej ku przeznaczeniu. Po drodze natrafiliśmy na fajną knajpkę z widokiem na wysokie Tatry.
Zjazd do tej knajpy był tylko dla 4x4 ale ostrzeżenie zauważyłem dopiero w drodze powrotnej. Cjt7 przypłacił to lekko skrzywionym lusterkiem na ostrym zjeździe. Miał w końcu najbardziej obładowany motocykl. Siekierka, piła motorowa i kowadło dla równowagi.
Jedzonko było bardzo smaczne, widoki przepiękne i humory dopisywały wszystkim, jak widać na załączonym obrazku.
Po smacznym obiadku, Shipp prowadzi nas na zamek Nidzica. Na parkingu łupią nas niemiłosiernie ze wszystkich drobnych, jakie mamy. Komercja przerasta formę nad treścią, dobrze, że przynajmniej rekompensują nam to widoki na zalew i zamek.
Po drugiej stronie zalewu jest drugi zamek Czorsztyn ,ale tam można się dostać tylko stateczkiem, który odpływa z maleńkiej przystani.
Koło zamku jest też interesujące oznakowanie. Ciekawe co ten znak oznacza. Pogromcy duchów tu byli, czy co, a może jest jakaś sala tortur dla duchów?
Albo uwaga na przelatującego ducha bo ma kule na łańcuchu i nie zawaha się jej użyć?
Na dzień dzisiejszy zwiedzanie mamy zakończone, teraz czeka nas tylko jazda. Do Sieniawy spory kawałek, a godzina nie rozpieszcza. Jechaliśmy też koło Czorsztyna, szkoda, że nie było już czasu zobaczyć tej potężnej zapory.
Przyśpieszamy trochę tępo przemieszczania się tak by Majkelpl mógł w swoim DragStarze sprawdzić, czy piąty bieg jeszcze funkcjonuje. W Nowym Sączu podczas przeciskania się w korkach zaczyna kropić, ale udało nam się uciec przed czarną chmurą.
Nasze szczęście jednak nie trwało długo, bo po zatankowaniu na stacji przed Gorlicami na szczycie góry naszym oczom ukazał się panorama jednej wielkiej ulewy. Cóż było robić, zakładamy wszyscy co kto ma. Shipp stwierdził, że jest twardzielem i nie będzie wyciągał stroju przeciwdeszczowego z dna bagażu.
Później było tylko coraz lepiej, deszcz, deszcz i deszcz.. 100 km po górach w ulewnym deszczu, a najlepsze było to, że w lusterkach cały czas świeciło nam zachodzące słoneczko a nad nami i przed nami było czarno, zimno i mokro. To był prawdziwy sprawdzian dla nas i naszych maszyn. W Dukli zrobiliśmy małą przerwę na wykręcanie napompionych ubiorów. Przekonałem się wtedy, że kombinezon przeciwdeszczowy to nie znaczy, że nie przemaka. Woda wdzierała się wszędzie, nawet w najmniejsze zakamarki. Trzeba było zaciskać pośladki przed deszczową lewatywą. Twardziel Shipp przybrał nam trochę na wadze i napuchł niczym Teletubiś. Jego skórzany uniform wypił chyba ze dwa wiaderka wody. Ci co palą rozgrzali się trochę od dymu, a reszta musiała szczękać zębami. Opuszki na palcach trupio wybladły i pomarszczyły się jak rodzynki. Deszcz przestał padać dopiero 10km przed Sieniawą i od tego momentu towarzyszyła nam piękna podwójna tęcza. Po drodze w Rymanowie zaopatrzyliśmy się w trunki i około godziny dwudziestej byliśmy na miejscu. Po smacznej kolacyjce pora się rozgrzać trochę. Flaszka 0,7L padła tylko do połowy ,bo my padliśmy wcześniej z wyczerpania. Film się urwał do dnia następnego.
Podsumowanie dnia trzeciego:
Przejechaliśmy 368km z czego 100km w ulewnym deszczu.
Motorki spisał się świetnie, oponki chińskie też wbrew obiegowej opinii.
Nie było niespodziewanych uślizgów, czy wywrotek.