ALPY 2011
Dzień trzeci, poniedziałek 20 czerwca.
Wstaje w skowronkach i to dosłownie, bo pierzaste latające stworki opanowały okolicę i koncertują od samego rana. Bardzo miły poranek, słoneczko świeci i robi się coraz cieplej.
Noc była zimna, a nawet bardzo, musiałem w trakcie spania ubrać kalesonki i sweter, bo obudziłem się wyziębiony w samym środku nocy.
Przy śniadanku zdałem sobie sprawę, że nie zabrałem scyzoryka i nie mam czym kroić i rozsmarowywać. Trudno, może kupię jakiś, gdzieś po drodze?
Tego gadżetu mi brakowało na ostatniej wyprawie, za to teraz nie muszę się ograniczać z robieniem fotek, bo prądu mam pod dostatkiem.
No nie tak całkiem pod dostatkiem, bo akumulator Yuasa już stary, będzie siódmy sezon i prąd trzyma już tylko tydzień. Taka szybka ładowarka, kto wie ile tego prądu wyciągnie?
Na słoneczku, z porannej rosy, namiocik szybko wysechł i koło dziewiątej mogłem zwinąć tymczasowy obóz.
Prądu starczyło i rozrusznik ochoczo zakręcił. To jedna z najprzyjemniejszych chwil na wyprawie, gdy człowiek już ubrany spakowany, rusza dalej w nieznane. Zapłon, starter i od pierwszego bur, bur, bur, rozpruwające ciszę. Jedynka i startujemy. To jest to co tygryski lubią najbardziej, jeszcze tylko te trawy po pas i już jestem na twardej, bitumicznej nawierzchni, równej i bez łat. Zawsze to jakiś rarytas, po polskiej rzeczywistości.
Nie wracam już na autostradę, tylko zagłębiam się w miejscowym klimacie, słowackie wioski, wioseczki i maleńkie miasteczka. Ruchu prawie nie ma, tylko przemykający wygłodniali Słowacy, z porannym pachnącym pieczywem.
W Dunajskiej Stredzie zbuszowałem market w celu uzupełnienia zapasów żywności. Węgry w sumie są na wyciągnięcie ręki, wystarczy tylko przeskoczyć Dunaj. No to chyc i już jestem u Madziarów.
No tak, tylko mapy nie mam, ale jest skraweczek Madziarów na tej słowackiej, to może się uda zadowolić tym skraweczkiem?
Pogoda dopisuje, słoneczko świeci i robi się całkiem ciepło, jakieś 20+.
Miasteczko o dźwięcznej nazwie Gyór, całkiem fajne, z urokliwą starówką, tylko gdzie dalej jechać?
Kierują na autostradę M1 na Bratysławę, ewentualnie Wiedeń też jest w opcji, ale ja nie chcę ani tu, ani tam. W końcu przedarłem się przez Gyór i wyczaiłem boczną drogę nr 85 na Sopron.
Wtedy właśnie, gdy rozgryzałem słowacką mapę na węgierskiej ziemi, podjechał do mnie młody rowerzysta i zapytał po angielsku, czy mi nie pomóc?
Już się odnalazłem na mapie i grzecznie podziękowałem za pomoc, ale to bardzo miłe, że ktoś sam podjeżdża i chce pomóc Polakowi. Jak to mówią, Węgier, Polak dwa bratanki i coś w tym musi być.
Po drodze do Sopron minąłem wykopy archeologiczne pod autostradę, ostro po heblach i nawrót. Musiałem się zatrzymać i cyknąć fotkę dla żony, bo wygrzebywanie staroci z gleby, to jej druga miłość.
Widać, że ciągle coś robią, budują i autostrady rosną jak grzyby po deszczu. Myk i już jestem w austriackim Weppersdorfie. Taka mała przytulna miejscowość. Zajechałem na fajną stację benzynową w celu nabycia winietku na autostradu, którą ktoś zrobił sobie u siebie na podwórku, przed domem. Obsługuje ją sympatyczne małżeństwo. Winietku 4,50 euro, na 10 dni szaleństwa Jelonkiem po ichnich autostradach. To znacznie taniej niż u nas, gdzie autostrada jest czymś unikatowym, super drogim i prawie nie spotykanym.
Wracając do stacji benzynowej, bo to u nas nie do pomyślenia, by można było sprzedawać sobie na podwórku paliwo, a przecież jesteśmy w tej samej UE.
Zupki niestety nie zalałem, bo na stacji był tylko automat z kawą, ale kawa też była dobra, choć mniej pożywna i bez klusek.
Poruszałem się dalej bocznymi drogami, podziwiając zamki i zaciszne miejscowości. Jakiś taki spokój i błogość, nikt się nie śpieszy. Austriacy, jacyś tacy wyluzowani i pogodni.
Mam trochę zamieszania z przedostaniem się na drogę nr.54, bo na autostradę A2 jakoś mi się nie śpieszy. W Aspang Markt udaje się wjechać na tą 54 w stronę Grazu. Jest fajnie, bo główny ruch jest na autostradzie, a tutaj tylko nieliczni lokalsi. Teren robi się coraz mocniej pofałdowany i ostro wspinam się w górę. Pogoda dopisuje, jest ciepło i słonecznie.
Mimo wszystko, to nadal dosyć główna droga, zatem postanawiam sobie urozmaicić dzisiejszy dzień. Co jakiś czas są jakieś drogi do okolicznych miejscowości, mapa wprawdzie nic na ten temat nie mówi, ale jakby złapać dobry azymut, to powinienem się przebić do drogi 72, która prowadzi na autostradę S6 w stronę Zell Am See. No to długo się nie zastanawiałem i pierwsza napotkana droga, ciach w prawo. Jakoś to będzie he, he. Zanurzyłem się w las i za chwilę czekała na mnie niespodzianka.
Jakaś ukryta stara miejscowość, z bardzo fajnymi zabytkami. Tak, jakby wjechać do zupełnie innego świata, gdzie bezstresowo życie biegnie w otoczeniu pięknych gór. Wąski kręty asfalt wił się ostro w górę odsłaniając kolejne miejscowości i prześliczne widoki, na alpejskie łąki, góry i lasy.
Coraz wyżej, coraz piękniej i coraz ciekawiej. Jelonek na trzecim biegu dzielnie walczy z przyciąganiem. Zatrzymuję się w jednym miejscu by zrobić fotę krajobrazową i wydaje mi się, że już jest równo. Zatrzymuję się, a motocykl ziuuu do tyłu. O kurcze, patrzę za siebie a tam ostro w dół. Gdy się człowiek mocno wspina pod górę, to po pewnym czasie jest kłopot z łapaniem poziomu. Gdy tylko na chwilę troszkę się wypłaszczyło, mi wydawało się, że już jest zupełnie równo, a wzniesienie było sobie nadal. Inne triki w postaci zwidów, jeszcze miałem, jak np. podjazd bardzo łagodniał, to miałem uczucie, że zjeżdżam już w dół, a to nadal pod górę było. Dopiero jak głowę odwracałem za siebie, trzeba było skorygować błędne koordynaty w mózgu, no bo jak można zjeżdżać w dół i za plecami mieć jeszcze większy dół?
No i wessało mnie w tych górach na pół dnia. Zapomniałem o istnieniu otaczającej mnie czasoprzestrzeni i o bozonie higgsa też. Kilka razy wjechałem na samą górę i droga się skończyła, to zjeżdżałem do najbliższej miejscowości i ciach w inną drogę.
Mój turystyczny GPS pokazywał mi tylko, że jestem gdzieś w wielkim lesie. Zabawa przednia i raz nawet był szlaban i jakiś rezerwat, który za parę euro można było zobaczyć z siodełka motocykla. Fajnie, tylko, że dzień mi się kończył, a ja nadal nie znalazłem drogi nr 72. No i co z paliwem? Stacji benzynowych w tym buszu brak, kilometry uciekają, a ja kompletnie nie wiem ile Jelonek w takim terenie sobie pije? Jak spala ze 4L na setkę, to zaraz mi braknie, a na rezerwie w takich stromych górach niedaleko zajadę, no i w którym kierunku, tak właściwie jechać?
Jak się jeździ przez pół dnia po tych serpentynach, to świat może nieźle zawirować i kierunki trzeba namierzać mniej więcej po słońcu jak ludzie pierwotni.
Z czasem coraz bardziej obawiam się, że nie znajdę na czas paliwka. Kolejny ostry wyjazd na szczyt i brak przebicia na drugą stronę góry już przestaje być zabawny. Zjechałem na sam dół i kolejne podejście inną drogą. Uwierzycie, że się udało, dotarłem do szerszej, wyglądającej na główną drogę. Byłem święcie przekonany, że to ta poszukiwana nr 72.
Dotarłem do stacji benzynowej, gdzie była przesympatyczna pani.
To ta niepozorna stacyjka. Dostałem za darmo wrzątku na zupkę. Gdy tylko zacząłem jeść na stojąco przy motocyklu, pani wyszła ze środka i zapraszała mnie do stolika. Podziękowałem grzecznie, pokazując na tyłek, że boli przeokrutnie. Pani się roześmiała i wróciła do swoich obowiązków. Była jeszcze sympatyczna pogawędka z dwoma lokalsami, byli bardzo zainteresowani skąd jadę i gdzie?
Jak powiedziałem, że na Grossglockner, to kiwali głowami porozumiewawczo i życzyli niezapomnianych widoków.
Potem jeszcze poszedłem do tej przesympatycznej pani zakupić małą kawusię, bo jak pojadłem to spać mi się zachciało, a dostałem o takie coś.
Zastawa godna co najmniej cesarza. Poczułem się bardzo dobrze. Tacy mili i sympatyczni ludzie, w miejscach, których nie ma na mapie, a miałem niby dosyć dokładną tą mapę Austrii.
Jeszcze tylko kibelek przed odjazdem a tu kolejna niespodzianka.
Za jedyne dwa euro wyskakują trzy tańczące laski. No i kto mówił, że w Austrii jest drogo?
Dziewczynki zostawiłem w spokoju i ruszyłem dalej przed siebie.
Chwile jeszcze jechałem, zanim dojechałem do jeszcze główniejszej drogi, która okazała się drogą nr 72. No to kurcze, gdzie ja byłem do tej pory?
Na pierwszej większej miejscowości zidentyfikowałem swoje położenie na mapie i rura w stronę autostrady S6, by nadgonić trochę straconego czasu.
Do autostrady dojechałem jak po sznurku i ogień w tłoki 100-110 km/h. Mniej ciekawie niż na bocznych drogach, ale można podziwiać jakość drogi. Wiadukty, mosty i fajne tunele. W niektórych Jelonek robił niezły hałas niemalże na pełnych obrotach. Tunele zrobiły się jeszcze bardziej ciekawe, gdy zaczęło lać, bo przynajmniej chwile nie leciało z góry. Oczywiście sytuacja już przerabiana, leje a parkingu niet. W końcu się trafił i mogłem wciągnąć na mokre suchą przeciwdeszczówkę. Góry za to robiły się coraz większe i potężniejsze. Było czym cieszyć oko.
Deszcz jednak nie dawał za wygraną i lało coraz bardziej i bardziej. Zmęczony zjechałem z autostrady w poszukiwaniu miejsca na nocleg.
No i tak jadę i jadę. Z prawej strony góry, z lewej strony góry i gdzie się tu rozbić? Ciężka sprawa. Są jakieś łąki, ale jak tam się dostać, gdy dróg dojazdowych nie widać? Jakoś muszą przecież wjeżdżać tam ciągnikami?
Jest w końcu asfaltowa po lewej ostro w górę, no to jadę. Widoczność spada, deszcz i mgła robią swoje. Jakieś domy, to też nie dobrze, jadę wyżej. Domy się skończyły i widzę trawiastą dróżkę w krzaki. Porozglądałem się, czy aby nikt mnie nie widzi. Kamizelkę odblaskową ściągnąłem, by niepotrzebnie nie przykuwać wzroku i rura w krzaki. Droga zaprowadziła mnie na łąkę ze świeżo skoszoną trawą. To dobrze, bo jak rolnik dopiero skosił trawę i pada deszcz, to nie będzie się fatygował dopóki nie zaświeci słońce i nie obsuszy siana. Pracowało się na roli no nie hę, hę. Na łące znalazłem jak najmniej pochyły kawałek ziemi, akurat blisko lasu, by we śnie nie zsuwać się w dół po karimacie, ale i tak w nocy zjeżdżałem.
Ciemno się zaczyna robić, leje a ja włączam procedurę rozbijania obozowiska w trudnych warunkach. Najpierw Jelonka okrywam pokrowcem, potem spod pokrowca wyciągam sam namiot. Dopiero jak namiot był już gotowy przyszła pora na resztę tobołów. Szybko do namiotu by jak najmniej zmokły. Na końcu ja, znaczy się Luca, we własnej osobie, ociekający wodą. Ściąganie mokrej przeciwdeszczówki, z przemoczonych spodni skórzanych w małym ciasnym namiocie, wymaga nie lada determinacji.
Na kolację miałem kabanosy z pieczywem i gdy już się najadłem, to zrobiło mi się błogo i cieplutko w suchym śpiworku. Słyszałem tylko bombardowanie kropelek deszczu o poszycie namiotu. http://chomikuj.pl/ShowVideo.aspx?id=759188868
Powieki robiły mi się coraz cięższe i już, już miałem odlecieć, gdy słyszę w tym szumie deszczu, że coś wylazło z lasu. Wylazło i chodzi przy namiocie obwąchując. Co to może być?
Pies to nie jest, bo psy mają trochę inne zachowanie, niedźwiedź to też nie jest, bo chodzi bardzo ostrożnie i bada teren. Obstawiam wilka, lub lisa.
Głowy nie wystawiałem z namiotu, tylko siedziałem najciszej jak potrafię, nasłuchując. Adrenalina mi skoczyła i myśli zaczęły się kłębić w głowie. Pierwsza myśl, zapomniałem scyzoryka i nie mam się czym bronić. Kask, mam kask, będę walił kaskiem. W mrocznym świetle obserwują ścianki namiotu , namierzałem. Skoro wącha to w końcu przystawi ten nos do namiotu, a ja wtedy wypróbuję atest w kasku.
Potem nagle przyszło olśnienie, co ten zwierz tak wącha? Jeszcze przecież nie śmierdzę aż tak bardzo? Kabanosy, jadłem kabanosy. Ostrożnie szukam, gdzie są, bo nie wszystkie zjadłem. Opakowanie ma wyszarpaną dziurę, no bo sam ją wcześniej wyszarpałem. Skoro ja czuję zapach tego kabanosa, to ten zwierz z tysiąc lepszym węchem tym bardziej. Zaraz będę miał w gościach wszystko, co jest mięsożerne w tym lesie, łącznie z całą populacją niedźwiedzi.
Szybko reklamówka i szczelnie zawijam nieszczelne kabanosy. Po chwili poszło to coś, a przynajmniej nie słyszę obwąchiwania. Adrenalina trzymała mnie jeszcze z godzinę i wsłuchując się w podejrzane dźwięki w szumie deszczu zasnąłem. Co było dalej w nocy to już nie wiem.
Chciałem adrenaliny, no to mam, aż za dużo.
Podsumowanie:
Przejechanych kilometrów : 513, a taki byłem pewien, że dzisiaj już spokojnie dojadę do
Zell Am See.
Widzianych krajów: Słowacja, Węgry, Austria
Awarie: Ja wymiękam, a Jelonek twardziel do samego końca.