Orczy Baronowa Marivosa córka bandyty


Baronowa Orczy

Marivosa

Córka Bandyty

Przełożyła Elżbieta Kuryło

Preludium do przygody

1

Przed trzynastu laty na puszczańskich płaskowyżach Brazylii zjawił się prorok, który zwał się Antonio Maciel. Metys, ze związku Portugalczyka z Indianką, ów Maciel prowadził jeden ze sklepów w przedsiębiorstwie handlowym swego ojca. I gdyby nie fatalne kłopoty matrymonialne wiódłby spokojny i monotonny żywot w małej prowincjonalnej dziurze, Quisceramobim, nie znając zgoła większych emocji, jak przyglądanie się walce kogutów przy niedzieli lub błahym wyczynom pięściarskim na ringu.

Niestety i w puszczy brazylijskiej równie dobrze jak gdziekolwiek indziej na świecie rozgrywają się komedie i tragedie miłosne. Nawet w Sertaonie, najnędzniejszym, najsamotniejszym i najbezludniejszym zakątku ziemi namiętność, zazdrość i nienawiść grasują tak samo, jak w salonach londyńskich lub paryskich buduarach. Zmienia się tylko inscenizacja. Antonio Maciel miał nieszczęście poślubić kobietę z temperamentem, a bez czci i wiary, która stała się w ten sposób przyczyną najkrwawszych zamieszek religijnych naszej ery. Jej romans z funkcjonariuszem z Bahia, przyjacielem męża, stał się punktem zwrotnym w karierze miłującego pokój sklepikarza. Obudził mordercze instynkty w gorącej krwi portugalskiej. Tradycja nie przekazała mu szacunku dla cudzego życia, a już życie wroga w oczach ludzi jego rasy było pozbawione wszelkiej wartości. Natknąwszy się na szczęśliwego rywala, który mu przyprawił rogi, wywarł na nim swą zemstę. Nie zabił go wprawdzie, ale ciężko poranił.

Za tę zbrodnię dostał się do więzienia, ale uciekł. Dokąd? Nie wiadomo. Na dziesięć lat znikł z horyzontu i został zapomniany. Lecz po dziesięciu latach wypłynął, ale już nie był to prostoduszny, pracowity sklepikarz. Zjawił się jako wizjoner i prorok, głoszący słowo boże, powrót na ziemię Zbawiciela, przyjście na świat Antychrysta i zbliżanie się dnia Sądu Ostatecznego.

Trzeba wiedzieć, że vaqueirosi, hodowcy bydła, przeważnie analfabeci i ludzie dzicy, mają mistycyzm i zabobon we krwi. Są oni katolikami z nazwy tylko, lecz w gruncie rzeczy wyznają dość mętny deizm; o nauce kościoła nie mają pojęcia. Są bardzo pobożni, religia odgrywa ważną rolę w ich życiu, ale jedynym kapłanem, jakiego znają, jest proboszcz z ich parafii, który im udziela rozgrzeszenia, ślubów, chrzci ich i grzebie. O papieżu i całej hierarchii, o artykułach wiary mało kto z nich kiedykolwiek słyszał. Słuchają wprawdzie kazań proboszcza, ale jednocześnie hołdują wierzeniom swych przodków - wierzą w moc zaklinaczy wężów, znachorów, uprawiających praktyki gri-gri, demoniczne tańce szczepów afrykańskich, w praktyki Arabów, w fetysze indyjskie i amulety, we wszelki zabobon, przemawiający do ich wyobraźni i podsycający ich skłonność do mistycyzmu.

Nagle tedy wśród tych pierwotnych, nieokrzesanych ludzi ukazał się, Bóg wie skąd, prorok. Był wysoki, odziany w luźno spływającą z ramion szatę, z piętnem ascezy w całej postaci, w malowniczym zaniedbaniu i z siwym włosem, rozwianym wokół pergaminowej twarzy. Głosił niechybny, bliski koniec świata od miecza Antychrysta i przyjście królestwa bożego, do którego tylko wybrańcy się dostaną. Przybywajcie, nie mieszkając! Zaroiło się dokoła proroka. Porzucając stada i wypuszczając z garści lasso lub bicz z bykowca, szły ich tysiące za tym prorokiem - ze swymi żonami i dziećmi; widzieli w nim nowego Jana Chrzciciela, którego wyobrażali sobie tak, jak swego proroka, a więc z ogniem w oczach i wspartego na wysokim pasterskim kiju. Wierzyli mu ślepo, słuchali go, powtarzali jego proroctwa, iż świat się kończy, a przeto mniejsza, czy się postępuje źle, czy dobrze, byle się modlić nieustannie i hołdować zasadom abstynencji, gdyż tylko modlitwa i wyrzeczenie się uciech mogą otworzyć bramy niebios dla boskich wybrańców.

Za przewodem ekssklepikarza, którego zwali Antonio Conselherio dotarli aż do rzeki Vasa Barris, gdzie osiedli i na wyniosłości panującej nad doliną poczęli budować olbrzymi kościół, do którego przytknęły po zboczach ich własne domostwa i chaty. Nie krzywdzili nikogo, chyba myślą, skoro resztę śmiertelników, nie wyznających proroka skazywali na wiekuiste potępienie. Śpiewali hymny, słuchali nauk swego przewodnika i budowali kościół.

Nie wiadomo czemu przypisać, że rząd uznał ten ruch za powstańczy i rewolucyjny i skazał proroka oraz jego wyznawców bezapelacyjnie i zaocznie. Antonio Conselheiro był to fanatyk opętany manią religijną, ale z punktu widzenia polityki kreaturą obojętną. Wierzył w swój koniec świata, a nauka o uczynkach już sama przez się z tego wypływała. Najważniejsze to „obcować z bogiem", a przeto pościć, modlić się, śpiewać hymny. Na dawanie jałmużny, miłowanie bliźniego, dochowywanie wierności małżeńskiej i wychowywanie dzieci nie było już czasu. Świat się kończył! Wszechmocny naturalnie zatroszczy się tylko o tych, którzy byli z nim bezustannie w bliższej zażyłości.

Oczywiście tego rodzaju teoria wywołałaby niechybnie wielkie perturbacje w Londynie, dajmy na to, w Nowym Jorku lub Monte Carlo, ale tam, gdzie nie postała nigdy stopa obcego człowieka, dokąd wieści ze świata nie dochodzą, gdzie ludzie pędzą życie w siodle, a zajmują się wyłącznie hodowlą bydła, cóż to mogło komu szkodzić? Komu mogło zależeć na zniszczeniu zabobonów, uszczęśliwiających parę tysięcy vaqueirosów? Czyż ci ludzie znali się na polityce? Słowa „republika", czy „cesarstwo" były dla nich puste i bez znaczenia, równie dobrze jak to, czy rządził jakiś Don Pedro, czy też prezydent. Skoro jednak wysłano przeciwko nim ekspedycję karną z armatami Kruppa i karabinami maszynowymi, przyjęli walkę i wojowali z uporem i okrucieństwem, godnym lepszej sprawy. Popełniali okrucieństwa, jakich nie powstydzono by się w epoce średniowiecznych wojen religijnych. A gdyby ich pozostawiono samym sobie? Śpiewaliby pieśni, budowaliby katedrę, ustanowiliby dla siebie odpowiednie prawa, a państwo nie poniosłoby przez nich najmniejszej szkody.

Wysłano przeciw nim aż cztery ekspedycje, a za każdym razem w większej sile i dopiero ostatnia z nich zdołała pokonać rebeliantów, raczej zgładzić z oblicza ziemi i to nie mocą oręża, a przywołując na pomoc głód i epidemie. Walczyli do ostatka, bez pardonu. Kobiety ich ginęły ze stoicyzmem Indianek, zamorzone na śmierć. Przywódcy zostali wybici co do jednego. Nareszcie padł sam prorok. Znaleziono go pewnego poranka wśród ruin kościoła z twarzą ku ziemi, krucyfiksem w zesztywniałej ręce.

Zupełna klęska spotkała pierwszą ekspedycję. Klęska, bodajże jeszcze kompletniejsza i dotkliwsza stała się udziałem drugiej z kolei, składającej się z pięciuset ludzi pod wodzą pułkownika niemieckiego pochodzenia, którego uważano za pierwszorzędnego taktyka.

Wielki Nieznany i jego stronnicy wyszli obronną ręką, a dwa zwycięstwa wzmocniły ich prestiż i zagrzały do jeszcze większych bezeceństw.

- Są niezwyciężeni! - orzekła ciemnota i zabobon.

Gdy rząd z właściwą rządowi bezplanowością i opieszałością zajmował się zorganizowaniem nowej wyprawy przeciw bandytom, pod sztandary tajemniczego wodza ciągnęły całe karawany świeżego rekruta. Sertaon przeobrażał się w istną Wandeę i to zwycięską. Wielki Nieznany głosił swoją ewangelię, iż on sam, Don Pedro III powróci na tron swoich przodków, ich republika upadnie i nastąpi restauracja cesarstwa brazylijskiego.

Czas był wielki, by rząd zakrzątnął się koło swych interesów, bo niektóre z tych proroctw mogły się sprawdzić.

Zaczęto mówić o wysłaniu pułkownika Perraza z dwoma tysiącami ludzi. Pomyślcie tylko, dwa tysiące dobrze uzbrojonego, wyćwiczonego i karnego wojska rządowego przeciw garści nie umiejących czytać i pisać poganiaczy bydła!

A jednak wypadło się zdecydować na ten krok, ale w sekrecie, żeby się nie narazić na śmieszność w oczach całego świata.

Ale nie było żartów z Wielkim Nieznanym i jego fanatyczną hordą!

Odyseja

1

Tymoteusz 0'Clerigh, znany wszystkim swym kolegom i kompanom pod przezwiskiem Tima 0'Clee stał w otwartym oknie, czyścił zawzięcie but i śpiewał cudownie fałszywym barytonem z artystycznym kogutem w ściśniętej krtani pieśń starego kraju:

- Ani wiem, ani pytam … Co ciąży ci na sumieniu... Tra la la tra la - Długa pauza, i piękny półton wzrastał do potężnego vibrato: - Kimkolwiek jesteś... W ową zaś frazę muzyczną włożył tyle serdecznej ochoty, iż piękny baryton powędrował poprzez wolną przestrzeń portu i zatoki, budząc echo od mola do mola, aż na bezmiar olśniewającego w słońcu pełnego morza.

- A to się wydziera! - zawołał, huknąwszy w bok towarzysza zabaw mały ulicznik znad rynsztoka, patrząc na silny tors ociekający wodą od porannych ablucji i potężne ramiona, z których jedno dzierżyło szczotkę, a drugie tkwiło głęboko w trzewiku, zdradzającym notabene wysługę lat.

- To Anglik - zauważył sucho ciemnoskóry, kędzierzawy wyrostek, który jeszcze przed chwilą był bożyszczem uliczników. - Oni są tacy biali - phu!... zawsze się myją... a wszystkim brak piątej klepki.

Wsparty o sztachety, scyzorykiem wydłubywał miąższ z wnętrza soczystego granatu. Był to wirtuoz w wypluwaniu pestek na niebywałe odległości; kunszt tak szlachetny, iż dostępny tylko dla wybranych, i to dzięki nieustannej praktyce.

- Zmierzcie do tej tam - rozkazał. - Nie, nie do tej pestki, do ostatniej.

I posłusznie jeden z urwipołciów począł dokładnie odmierzać kijkiem w kurzu ulicy dystans od wielkiego palca gwiazdora do najdalszej pestki.

- Trzy i pół! - tchnął porażony wspaniałością tego wyczynu.

- Udawało mi się i do pięciu - rzucił gwiazdor lekceważąco i począł się szykować do nowej sztuki.

Lecz uwagę publiczności ściągnęło inne widowisko. Szalone, ociekające wodą, białe drabisko w oknie zdolne przekrzyczeć łoskot i zgrzyt tramwajów, któremu w sam raz po południu strzeliło do łba czyścić buty było oczywiście nową, większą atrakcją.

Anglik położył but i szczotkę, znikł w głębi pokoju, skąd dochodziło pluskanie wody na przemian ze śpiewem, a wszystkie te czynności wywoływały dalsze szydercze uwagi bożka ulicy.

2

Tim 0'Clee był Irlandczykiem, lecz takie subtelne rozróżnienie leżało poza granicami pojmowania portowych uliczników w Monsataz. Dla nich każdy biały, mówiący po angielsku był stukniętym Anglikiem, pochodzącym z kraju dalekiego i obcego. Trudno go było uważać za normalnego człowieka, skoro nie można było sobie wyobrazić nawet domu, w którym się urodził i wychował. Taki fakt budził najwyższą nieufność.

Tymczasem Tymoteusz wychował się w porządnym i bogatym domu. Właściwie wychowywał go stryj Justyn, który przejął nad nim opiekę, gdy rodzice Tima zmarli jedno po drugim podczas epidemii, która przeszła przez Irlandię niedługo po jego urodzeniu.

Stryj Justyn był dżentelmenem, który wpajał Timowi miłość do koni, odwagę i poczucie sprawiedliwości.

Nie darowywał Timowi jego przewinień, a szczególnie tych, które, jak twierdził, nie licowały z honorem Irlandczyka - dżentelmena. Timowi nic nie uchodziło płazem, a w miarę, jak rósł, karany był coraz surowiej. Ale Tim pomimo to ubóstwiał stryja Justyna. Gdy skończył czwarty rok, Tim dostał na urodziny małego białego kucyka, a Pat, służący i stryj Justyn uczyli go jeździć - następnego roku na urodziny pozwolili mu wyjechać z psami na swym małym ponny bez prowadzenia na lince, a gdy skończył dziewięć lat po raz pierwszy wyjechał na prawdziwym irlandzkim koniu myśliwskim.

- Łokcie trzymaj przy sobie, Tim, uważaj na nogi, mocniej w siodle! Do diabła, chłopcze, wyglądasz jak półtora nieszczęścia na końskim grzbiecie.

I Tim ściskał konia kolanami i prostował się w siodle, usiłując wyglądać tak wspaniale jak sam stryj Justyn. Kiedy zaś pod koniec dnia spędzonego na polowaniu stryj Justyn powiedział:

- Bardzo dobrze wziąłeś ten płot, Tim, mój chłopcze! - albo: - Podoba mi się, jak się wziąłeś w garść, kiedy spadłeś z konia! - mały jeździec był w siódmym niebie i poprzysięgał sobie za następnym razem popisać się jeszcze lepiej.

Przez dwadzieścia sześć lat Tim ubóstwiał stryja Justyna. Stryj był mu ojcem, matką, bratem, przyjacielem w dzieciństwie, w latach szkolnych, w ciągu okrutnych lat wojny światowej. Kiedy Tim leżał ranny, walcząc ze śmiercią we Francji, to stryj Justyn czuwał przy nim z macierzyńską niemal tkliwością, dogadzał mu w okresie rekonwalescencji, dostarczał mu wszystkiego i dbał o wszystko, czym tylko można było zapewnić mu zupełny powrót do zdrowia.

Stryj Justyn w oczach Tima był uosobieniem dżentelmena, pobłażliwym dla cudzych błędów, popędliwym wprawdzie, lecz zawsze sprawiedliwym i uprzejmym, nieporównanym, wytrwałym jeźdźcem, sportsmenem w każdym calu, wielkim wielbicielem płci pięknej, i do wypitki i do wybitki. A na całym szerokim świecie nie było dla Tima cudu, dorównującego zamkowi Traskmoore, ich pięknemu, rodzinnemu gniazdu na wzgórzu nad jeziorem, gdzie stare buki i odwieczne dęby trwały na straży dokoła majestatycznego szarego masywu, zębatych baszt i bluszczem porosłych blanków, pod którymi przedefilowała cała historia Zielonej Wyspy.

- Traskmoore będzie kiedyś twoje, mój chłopcze - zwykł mawiać stryj Justyn z jowialnym śmiechem, będącym u niego oznaką głębokiego wzruszenia, ilekroć Tim dawał upust swym zachwytom nad Traskmoore.

- Kocham je, bo ty tu jesteś, stryju - Tim na to.

Po czym zapadało milczenie, ponieważ znali swoje myśli lepiej niż najlepsi przyjaciele.

Tim wyszedł do rezerwy, gdy tylko nastąpiło zawieszenie broni i od tej pory stał się prawą ręką swego stryja w majątku. Pełno go było wszędzie. Piękne wiódł życie i bez chmurki. Potem nastąpiły dla niego dni równie szczęśliwe, choć bardziej ruchliwe w Londynie. Lord Traskmoore miał piękną rezydencję przy Grosvener Sąuare i zawsze w sezonie bywał w mieście, a co za tym idzie, prowadził światowe życie. Tim towarzyszył mu; jeśli chciał, spędzał kilka wesołych dni ze stryjem Justynem, potem zaś wracał do Traskmoore i administrował majątkiem.

Nie ma róży bez cierni, toteż Tim doznał wielkiego rozczarowania w swym życiu. Miał słabostkę, wyobrażał sobie, że jest obdarzony pięknym głosem i że przeszedłszy dobrą szkołę stałby się wielkim śpiewakiem - no, nie śpiewakiem zawodowym, lecz bądź co bądź cenionym w świecie, w gronie przyjaciół. Nieszczęście chciało, że natura poskąpiła mu słuchu; nie dobył nigdy z gardzieli ani jednego czystego tonu. Wielki autorytet wokalny orzekł, iż nie da się nic zrobić dla majora 0'Clerigha. Trudno, słuch jest darem bogów.

Tim oburzył się na śpiewaka, nazwał go fuszerem, zaczął brać lekcje od bardziej uprzejmego nauczyciela i nie przestawał zachwycać stryja Justyna, który miał ucho równie czułe, fałszowaniem ballad Erynu przy akompaniamencie gramofonu.

3

Tak się wszystko szczęśliwie składało aż do wiosny 1924 roku, kiedy nastąpił krach. Prawdziwa katastrofa dla Tima, istna zmora, której możliwość nawet mu nigdy w głowie nie postała.

Wpadł do stolicy pod koniec maja w nadziei na spędzenie miesiąca ze stryjem Justynem na Grosvener Sąuare, na Derby, wyścigi w Ascot i tego rodzaju rozrywki. Nie przeszedł jednak dzień, a zorientował się, że w usposobieniu staruszka zaszła niezwykła zmiana. Zdawał się czymś przytłoczony, błądził gdzieś myślami, a kiedy go się ściągnęło z obłoków, był dziwnie zakłopotany. Do Tima odnosił się z pewną rezerwą, a częste wybuchy szubienicznego humoru robiły wrażenie sztuczności i przymusu. Tim zaalarmowany, czując w zachowaniu się stryja zapowiedź czegoś niedobrego, począł szukać po omacku klucza do rozwiązania tej zagadki. Przyjaciele wkrótce go oświecili. Takiej przysługi zawsze można się spodziewać po przyjaciołach. Nie słyszał jeszcze o tym? Czyżby naprawdę nie wiedział? Przecie mówi o tym całe miasto!

- Wielki Boże! O czym? - zawołał Tim.

- O Romansowej Julii! Zadurzył się w niej jak sztubak! Nie wiedziałeś?

Gdyby Timowi powiedziano, że sklepienie niebieskie zwaliło się na środek Hyde Parku, nie byłby bardziej skonsternowany jak w owej chwili. Romansowa Julia! O nieba! I cały Londyn ostrzył sobie języki na starym Traskmoore. Ta kobieta! O, Tim znał ją dobrze! Z pochodzenia Rumunka, czy coś w tym rodzaju, była wdową po wielkim dziwaku Dudley'u Stone, który przed wojną wdawał się w jakieś ciemne i szalone awantury i nieraz ściągał na siebie uwagę opinii publicznej. Uciekł z Londynu do Władywostoku, trzy miesiące błądził po Tybecie w przebraniu wędrownego fakira, raz zorganizował wyprawę antarktyczną, to znów dowodził dywizją powstańców bułgarskich podczas wojny bałkańskiej. Mówiono, że był w osiemnastu więzieniach, a wśród nich i na Syberii, zawsze pod zarzutem szpiegostwa. Zwariowany był na punkcie poszukiwania ukrytych skarbów, był duszą różnych ekspedycji szukających złotego rana hiszpańskiej armady, skarbów kapitana Kidda, bajecznych skarbów Arabii. Marzeniem jego życia było odnaleźć Eldorado w pustyniach brazylijskich, gdzie miały spoczywać bezcenne skarby Inków peruwiańskich.

O samym Dudley'u Stone wiele słyszano w czasach przedwojennych, lecz o jego żonie nic. Nie była wtedy znana jako Romansowa Julia. Mało kto widział kiedykolwiek ową bladolicą dziewczynę z szeroko otwartymi oczyma, którą „zwariowany Stone" zaślubił kiedyś na Bałkanach. Kiedy wybuchła wojna, znalazł się tam i wówczas to zaczęły krążyć o nim jakieś brzydkie historie w związku z pogromem armii serbskiej, który rzekomo miały spowodować machinacje angielskiego szpiega. Tak czy owak więcej Stone'a w Anglii nie widziano. Nikt nie wiedział, co się z nim stało ani też nim się nie interesował.

Aż pewnego razu na scenie ukazała się Romansowa Julia - ale już nie blada i nie eteryczna, a z perłami na szyi i brylantowymi butonami w uszach. Rozpowiadała, że mąż jej po podpisaniu zawieszenia broni udał się do Brazylii w poszukiwaniu skarbu Inków. Widocznie mu się udało, choć Julia bynajmniej tego nie mówiła, skoro zaczęła wyrzucać pieniądze na prawo i na lewo w Londynie, w Deauville, w Monte Carlo. Nieledwie co dzień w rubryce życia towarzyskiego „Continental Heraldu" wzmiankowano o jej wyczynach. Od mężczyzn pewnego pokroju Tim słyszał o niej jako o Romansowej Julii. Nie była już młoda, lecz za to mocno ordynarna, hałaśliwa, trywialna. Miała olbrzymie, ciemne, bezczelne oczy, mocno zarysowane brwi i długie, zawinięte w górę czarne rzęsy. Wargi mięsiste, pełne, zęby połyskujące bielą, jak rząd marmurowych nagrobków. Czarne jak skrzydła kruka, lśniące włosy nosiła w ten sposób, że długi, sztucznie zaczesany lok spadał jej na czoło nad lewym okiem. Suknie jej zawsze robiły wrażenie trochę za krótkich i była zbytnio opięta pasem. Krótkie i grube palce usiane były konstelacją pierścionków. Gdy Tymoteusz pierwszy raz ją zobaczył w Londynie, wydała mu się uosobieniem filmowego wampa.

Tim o niej wszystko wiedział, ale żeby stryj Justyn mógł... coś podobnego... staruszek spotkał ją w tym sezonie, mniejsza z tym gdzie i wedle plotek klubowych od pierwszego wejrzenia był już trup. Wpadł w sidła, jak to dzieje się ze starymi ludźmi prawie zawsze, gdy sprytna awanturnica zabiera się do nich. Niestety, nie mogło być wątpliwości. Plotkarze nawet nie przesadzali. Tim obserwował z uczuciem obrzydzenia, jak rozwija się ta fatalna starcza namiętność. Każda faza jej rozwoju rzucała się w oczy. Dałby najlepsze lata swego młodego życia, by odwrócić tę katastrofę, a czuł się zupełnie bezsilny.

Katastrofa nastąpiła prędzej, niż przypuszczał. W końcu czerwca Romansowa Julia oświadczyła, że jej mąż zmarł na febrę błotną w Monsataz, w Brazylii, w małym porcie na południe od Pernambuco, skąd miał wyruszyć do jakiegoś Eldorado, krainy skarbów. Widziano ją robiącą zakupy na Bond Street i była od stóp do głów w najcięższej żałobie. Wkrótce potem w rubryce wytwornego świata w prasie codziennej ukazały się wzmianki, iż Mrs Stone wypłynie z Cherburga na francuskim parowcu Duguay - Trouin do Pernambuco i nie powróci do Londynu przed jesienią. Tim był w Traskmoore, gdy wertując kronikę towarzyską wyczytał tę wiadomość. Od razu odzyskał humor. Oddalenie, mniemał, od hałaśliwej awanturnicy, może zdziałać cuda i przywrócić rozsądek stryjowi Justynowi. Szkoda, że sezon polowań już minął, ale pozostaje rybołówstwo. Wycieczka do Norwegii wyszłaby na zdrowie lordowi Traskmoore. A dzień wyjazdu Romansowej Julii zbliżał się wielkimi krokami.

Tej nocy Tim spał snem sprawiedliwego.

Postanowił zaraz nazajutrz wyruszyć do Londynu. Lecz ranek następnego dnia przyniósł list od stryja Justyna z oświadczeniem, iż jego ukochana Julia, wdowa po Dudley'u Stone, uczyniła go najszczęśliwszym z ludzi, obiecując zostać jego żoną, gdy tylko skończy się jej żałoba i będzie mogła powrócić do Anglii ze swej pielgrzymki do grobu nieboszczyka męża.

No i cóż! Żałoba skończyła się najwidoczniej już we wrześniu, gdyż 10 października sir Traskmoore położył swój podpis w rejestrze matrymonialnym parafii St. Georges pojmując za żonę Julię, wdowę po Dudley'u Stone, Esq. i córkę Dr Brailescu z Bukaresztu. I oto Romansowa Julia stała się hrabiną Traskmoore.

Dla Tima 0'Clee małżeństwo stryja było równoznaczne z utratą przyjaciela, który od najmłodszych lat był mu w życiu przewodnikiem i oparciem. Nawet w ciągu krótkich trzech miesięcy do swego ślubu, stryj był jakby innym człowiekiem. Z początku jednak, szczególnie gdy ta baba sterczała jeszcze w Brazylii, różnica była dość nieuchwytna. Tylko Tim ją odczuwał. Lord Traskmoore nie był już dla niego stryjem Justynem.

Dopiero po ślubie, gdy nowożeńcy powrócili do Londynu, zmiana stosunków rzuciła się w oczy. Stryj Justyn, dotychczasowe bożyszcze bratanka, ideał dżentelmena i sportsmena, był nie do poznania. Głębiej zaglądał do szklanki, niż miał dotychczas w zwyczaju, stawał się cierpki i drażliwy. Tim nie usłyszał już beztroskiego śmiechu stryja, budzącego ongi echa w Traskmoore.

Julia oczywiście nie znosiła Traskmoore. Stare gniazdo napawało ją śmiertelną nudą i przyprawiało o migreny. Nie lubiła polować, nie umiała jeździć, więc pozostawało światowe życie w stolicy, nieustanna wędrówka po teatrach, obiady i kluby nocne. Tim przez wzgląd na stryja, jeszcze pewien czas administrował posiadłością, lecz sprzedano mu wierzchowce jednego po drugim, potem przyszła kolej na wyzbywanie się folwarków. Na cóż się zdało siedzieć? A młoda i szykowna para szalała po stolicy, w Deauville, w Monte Carlo.

Trzeba było się rozstać z egzystencją ziemianina. Nigdy już nie zadźwięczą mu wesołe powitania w mroźny ranek, nigdy nie ściśnie kolanami wierzchowca o pęcinach ze stali, ani go dojdzie z dali myśliwska fanfara, granie sfory, tętent po ornej ziemi. Nigdy nie usłyszy wesołego okrzyku: - Doskonale, mój chłopcze! - i łzy mu się w oczach nie zakręcą! Nie będzie więcej śpiewał ballad Erynu, fałszując niemiłosiernie. Stryj Justyn gra w tenisa i bywa na dancingach. Wysłużony gramofon wygrywa najnowsze kawałki jazzowe.

Tim sam nie wiedział, kiedy wpadł na pomysł, że baba zełgała stryjowi o śmierci Dudley'a Stone'a i swoim wdowieństwie. Lecz w celtyckim temperamencie kryją się skarby intuicji, a katastrofa zaostrzyła władze umysłowe Tima.

Jego pierwsze spotkanie ze stryjem Justynem po powrocie młodej pary z podróży poślubnej było może najcięższą chwilą w tym okresie. Chętnie ścisnąłby podłą awanturnicę za gardło, żeby z niej wydusić, jakimi sztuczkami doprowadziła tego ongi najszlachetniejszego z ludzi do stanu podobnego poniżenia. Prędzej wolałby go widzieć na marach, ze złamanym karkiem w jakiejś myśliwskiej przygodzie, niźli takim rozbitkiem pod względem intelektualnym i fizycznym, z mętnymi oczyma, drżącą ręką i wymijającym spojrzeniem, bo stryj bał się spojrzeć Timowi prosto w oczy. Ilekroć Tim w oczach stryja pochwycił takie spojrzenie, czuł, że ogarnia go taka sama szewska pasja, jak wtedy, kiedy przydybał Pata Malveney'a na obijaniu Szeili. Chętnie stłukłby Romansową Julię, na co zasłużyła bardziej od Pata. I stopniowo zdał sobie sprawę, jak bezczelnie łgała. Od początku kłamała mu w żywe oczy pomagając sobie małymi kłamstewkami co do swych lat, co do pochodzenia tego lub owego klejnotu, w opisach przygód Dudley'a Stone'a, oczywiście zmyślonych. Kiedy zaś Tim z niej sobie pokpiwał, zwykła była odpowiadać mu śmiechem, wzruszeniem tłustych ramion, szczerząc mocne białe zęby. Skoro zaś kłamała przy lada okazji, Tim dochodził do przekonania, że fałszywe również było jej opowiadanie ze wszystkimi szczegółami o chorobie Dudley'a w owym Monsataz, w Brazylii i o jego śmierci w maju 1924 roku, kiedy to rzekomo miał paść ofiarą febry błotnej.

- Nie ma w tym słowa prawdy - oświadczył zuchwale Tim, gdy wyrecytowała swoją historię. Ona zaś tylko się śmiała i wyszczerzała zęby.

W rok potem małżonkowie doczekali się syna - piękny chłopiec, jak mówiono. I w ten sposób Tim 0'Clee na domiar złego został pozbawiony tytułu i dziedzictwa. Stracił majątek po stracie jedynego przyjaciela. I cóż miał zrobić? Zgrzytać zębami w paroksyzmie wściekłości. Do tego czasu zżył się z myślą, że jakaś tajemnica wiąże się ze śmiercią Stone'a, lecz póki żył stryj Justyn, nic nie mógł począć. Złamałby serce staruszkowi, gdyby zdemaskował awanturnicę, która całkowicie go opanowała, tym bardziej, iż niestety niewiele mu już z życia pozostawało.

Rzeczywiście lord zmarł wkrótce w Traskmoore, dokąd go przewieziono, gdy tylko poczuł, że śmierć się zbliża. Julia na szczęście zostawiła go samego twierdząc ze zwykłą oziębłością i gadulstwem, iż to urojenia, że nic mu nie jest, tymczasem ona jest bardziej chora i nie może opuszczać Londynu, doktor jej zabronił. Toteż tylko Tim był przy ostatnich chwilach stryja Justyna i sam szedł za platformą wiozącą zwłoki wielkiego sportsmena na miejsce wiecznego spoczynku na cmentarz kościoła katolickiego w Traskmoore.

W ciągu długich miesięcy Tim nie mógł otrząsnąć się ze smutku i oczywiście nie myślał o awanturnicy, która wywarła tak fatalny wpływ na jego życie. Dopiero w rok potem nastąpiła reakcja. Synek Romansowej Julii naturalną koleją rzeczy stał się spadkobiercą tytułu, dóbr i olbrzymiego majątku 0'Clerighów. Julia wślizgnęła się w prawa jedynej wykonawczyni ostatniej woli i opiekunki chłopca, ustanowionej przez samego testatora z całą łatwowiernością i zaślepieniem i nazwanej przezeń „moja ukochana żona Julia". Tim w testamencie nawet nie został wspomniany, wiedział, że Romansowa Julia się o to postarała. I do pewnego stopnia był rad z tego. Im większą zrobiła mu krzywdę, tym bardziej będzie nieubłagany, gdy wybije godzina wyrównania rachunku.

Ani przez chwilę nie wątpił, że przyjdzie ta radosna chwila i miał powody, by tak sądzić. W przeddzień śmierci stryj Justyn powierzył mu swój pamiętnik, który prowadził regularnie od wielu lat. Dlaczego to uczynił, Tim nie wiedział, tak czy owak jednak wręczając mu te karty stryj Justyn rzekł z bladym uśmiechem:

- Znajdziesz tam wiele zabawnych notatek, mój chłopcze. Pamiętasz dzień, kiedy gruba Mrs Benham wyjechała w różowym rajtroku z mosiężnymi guzikami i deszcz zaczął padać... i... i... Możesz to przeczytać wszystko, bez skrępowania... przypomnisz sobie niejeden piękny dzień, któryśmy spędzili... ja i ty... razem...

Gawędził tak pewien czas - był już bardzo słaby, najbliższa przeszłość wypadła jakby z jego osłabionego mózgu, który zaludniały tylko obrazy dojeżdżaczy, psów i ulubionych wierzchowców z dawniejszych szczęśliwych dni. Wspomniał o pierwszym ponny Tima.

- Możesz przeczytać każde słowo, mój chłopcze - mówił słabym głosem - gdyż nie było sekretów między nami, aż do chwili...

Staruszek urwał w pół zdania i nigdy już myśli swej nie dopowiedział. Dopiero w jakiś rok po śmierci stryja Tim melancholijnie usposobiony począł wertować kartki pamiętnika, zamierzając po przeczytaniu wrzucić je w ogień kominka. Była to kronika prostego, spokojnego, uczciwego życia. Jedno wspomnienie Tim witał z uśmiechem, drugie znów łzą, gdyż zapiski częstokroć dotyczyły jego samego:

Tim dosiadł Wibllesa. Chłopiec już dobrze się trzyma w siodle...

Lub tak:

Mieliśmy wspaniały dzień. Dwa lisy. Tim lekko przesadził płot fermy Mc Brida...

I znów dalej:

Nie rozumiem, co ten przeklęty grajek sobie myśli mówiąc, że Tima nie warto uczyć śpiewu. Chłopiec ma wspaniały głos...

Dopiero w fatalnym roku 1924 znalazło się po raz pierwszy imię Julii:

Posadzono mnie przy Mrs Stone na obiedzie u Grey 'ów. Czarująca kobieta.

A dalej Tim czytał:

Byłem z Mrs Stone na obiedzie u Berkeley'ów, potem na nowej sztuce w Durry Lane...

Trochę dalej:

Jeszcze nie spotkałem piękniejszej i inteligentniejszej. Gdybym był trochę młodszy...

Następowały fragmenty przeszłości tej kobiety, jej życia ze Stonem, gwałtowne napaści na nieznanego męża, mnożące się zachwyty nad jej urodą, urokiem, na przemian z porywami namiętności, a tego rodzaju zapiski przewijały się na kartkach z kwietnia i maja. Wreszcie decydujące słowa:

Moja ukochana jest wolna. Ten oszust Stone nie żyje. Dzięki Bogu...

Wkrótce potem następowały słowa:

Ukochana moja powiedziała mi, że musi pojechać do tej zamorskiej dziury, bo jej obowiązkiem jest przypilnować, by jego grób był należycie utrzymany...

Znalazła się jednak notatka, od której Timowi w głowie się zakręciło i dał upust swemu zadowoleniu w pieśni triumfalnej:

Dałem mojej ukochanej pięćdziesiąt tysięcy funtów, których potrzebowała. Nie pytałem o nic. Po co? Wie przecież, że gotów jestem w każdej chwili złożyć cały mój majątek u jej stóp...

Darowizna 50000 funtów w 1924 roku - przed samym wyjazdem Romansowej Julii do Brazylii, gdy oświadczyła, że Dudley Stone umarł tam na febrę! Te pięćdziesiąt tysięcy poszły - na co? Pojechała do Brazylii na grób swego męża i nie były jej potrzebne na same koszta podróży. Już zdążyła skłonić lorda Traskmoore do kategorycznej obietnicy poślubienia jej... Cóż wtedy znaczyło dla niej te 50 000 funtów, skoro położyła już łapę na całej fortunie 0'Clerighów?

Uzbroiwszy się w pamiętniki stryja Justyna, Tim udał się do jednego z najlepszych adwokatów w Londynie i wyłożył mu całą sprawę. Dał wyraz swemu przekonaniu, że Rumunka wychodząc za zmarłego lorda Traskmoore nie dostarczyła dowodów śmierci swego prawowitego małżonka, Dudley'a Stone'a, że prawdopodobnie tenże był przy życiu, gdy drugie małżeństwo zostało zawarte, a przeto drugie małżeństwo jest nieważne, a dziecko zrodzone z tego małżeństwa nie jest prawowitym spadkobiercą, on sam zaś, Tymoteusz 0'Clerigh winien być uznany za lorda baroneta Traskmoore. Zapłacił wielką sumę za opinię najwybitniejszego przedstawiciela londyńskiej palestry i w rezultacie wniósł powództwo przed Wysoką Izbę.

Ujawniło się jednakże istnienie dokumentów i zeznań zaświadczających śmierć Dudley'a Stone'a w Monsataz, w Brazylii na febrę błotną i to w maju 1924 roku, na pięć miesięcy przed ślubem Julii z lordem Traskmoore. Świadków tych zaprzysiągł brytyjski konsul w Pernambuco, a były to osoby cieszące się nieposzlakowaną opinią. Świadkowie ci gotowi byli przysiąc przed trybunałem angielskim, że znali Dudley'a Stone'a; jedni, że byli przy jego śmierci, drudzy, że śmierć ta była im wiadoma. Wśród świadków był ksiądz, który wysłuchał ostatniej spowiedzi zmarłego i prowadził kondukt pogrzebowy, lekarz, który go leczył, a również i serdeczny jego przyjaciel, Don Manoel da Lisbao, zajmujący wysokie stanowisko społeczne, były oficer armii brazylijskiej, który swego czasu pełnił funkcję wojskowego attache przy ambasadzie brazylijskiej w Paryżu.

W tych warunkach skarga musiała zostać oddalona, adwokat doradził niezwłocznie ją wycofać, nim prowadzenie sprawy pociągnie za sobą nowe koszta. Lecz Tim pozostał przy swoim zdaniu i, choć zastosował się do porady adwokata, poprzysiągł sobie, że nie spocznie, póki nie zdemaskuje tej machinacji. W ostentacyjnym triumfowaniu Julii dźwięczała fałszywa nuta - nie przekonania o słuszności swojej sprawy, lecz ulgi i zadowolenia z zażegnania niebezpieczeństwa. Prawnicy się na tym nie poznali, ale co innego Tim. Wiedział z całą pewnością.

Pięćdziesiąt tysięcy funtów! Na cóż Romansowa Julia je wydała, jeśli nie na przekupienie trzech zamorskich mieszańców, by krzywoprzysięstwem umożliwili jej stać się hrabiną Traskmoore? Prawnicy nie chcieli o tym słyszeć. Cała sprawa, ich zdaniem, była wyssana z palca i, wobec wiarygodnych zeznań o przeprowadzeniu dowodu nie mogło być mowy; ale w żyłach Tima nie na darmo płynęła krew irlandzka. Poprzysiągł, iż będzie walczyć do ostatka. I natychmiast przystąpił do czynu ani się domyślając, że rzuca się w wir niezwykłych przygód, które ciskać nim będą niby liściem, porwanym przez trąbę powietrzną.

Po ojcu przypadło mu parę tysięcy funtów. Nie miał obowiązków, będąc sam na świecie. Połowę schedy pochłonął proces, z drugą połową wyruszył do Brazylii.

4

Takie oto koleje losu zaniosły Tima 0'Clee za ocean.

Stał tedy na ziemi brazylijskiej w Monsataz, w oknie porządnego hotelu, poleconego mu przez kapitana małego, uprawiającego przybrzeżną żeglugę parowca na północ od Rio. Z hotelu otwierał się widok na szeroką zatokę i piękną przystań strzeżoną przez dwie skały sterczące ze sto stóp nad wodą. Dalej, poza zatoką, ocean lśnił jak czyste zwierciadło.

Brazylia!

Monsataz! Tak zwało się miasto, którego nazwa utkwiła mu w mózgu od chwili, gdy poprzysiągł sobie dowieść wbrew mądrym orzeczeniom prawników, że Romansowa Julia łgała jak z nut i ukradła mu majątek.

Dziwny zbieg okoliczności sprawił, iż wybrany na los szczęścia hotel okazał się właściwym miejscem dla rozpoczęcia poszukiwań. Numerowy wprowadził Tima do przeznaczonego dlań pokoju. Już wniesiono za nim kuferki, a sługa koloru kawy zajęty był odpinaniem pasów walizki. Tim uczył się portugalskiego przez cały ubiegły rok. Na parowcu korzystał z każdej okazji rozmawiania z kapitanem, a nawet z oficerami i marynarzami. Nie mówił po portugalsku płynnie ani prawidłowo, lecz potrafił się jednak porozumieć. Ponieważ jego myśli skoncentrowane były na jednym, pochłaniającym go przedmiocie, jakoś wymknęło mu się do kawowego lokaja:

- Niewiele pewnie tu macie cudzoziemskich gości?

- Ależ tak, senior - odpowiedział numerowy - stają u nas Amerykanie.

- Nie o Amerykanach mówię. O Europejczykach, o Anglikach na przykład.

Boy potrząsnął głową.

- Nie, senior - rzekł - rzadko tu mamy Anglików, stają oni zwykle w „Hotel Americano". Ale było tu paru, zatrzymywali się na dzień lub dwa; przeważnie duchowni, protestanci.

- A jak dawno?

- W przeszłym roku, senior. Jeden wielebny dżentelmen przybył z damą, którą podał za swoją żonę, ale ponieważ mówił że jest księdzem, nie chcieliśmy wierzyć, że ma żonę.

Tim nie interesował się nigdy kwestią celibatu duchowieństwa, lecz pozwolił służącemu się wygadać, puszczając mimo uszu uwagi tego ciemnoskórego indywiduum o wielebnych dżentelmenach podróżujących w towarzystwie dam. Z tej paplaniny wynikało, że wszyscy wielebni, jacy popasali gdziekolwiek w Monsataz, zarówno Anglicy, jak Amerykanie, przyjeżdżali z damami, zważywszy jednak, że ich damy nigdy nie bywały piękne, należało przypuszczać, że nie kryło się w tym zwyczaju nic obrażającego zasady moralności.

Lecz najbardziej zastanawiająca była ostatnia uwaga, reasumująca wszystkie obserwacje służby hotelowej, że dwaj jedyni angielscy dżentelmeni, którzy przybyli do tego hotelu - a nie byli duchownymi - podróżowali sami.

- Dwaj jedyni angielscy dżentelmeni? - spytał Tim - A któż to taki?

- Hm, jeden to sam senior.

- A drugi?

- Wysoki, sympatyczny angielski dżentelmen, jak senior. Nazywał się Stone.

Tim spodziewał się tej odpowiedzi, a jednak gdy ją usłyszał, ogłuszyło go. Dudley Stone zatem zatrzymywał się w tym hotelu, kto wie, może nocował w tym samym pokoju. Tak trafić, co za fenomenalne szczęście dla człowieka, który uważał się za pechowca!

Dudley Stone tu!

Ten właśnie człowiek, którego sam fakt pozostawania przy życiu lub data śmierci mógł powrócić ojcowiznę, tytuł, majątek, bogactwo, wszystko, czego tylko dusza zapragnie, cierpiącemu niedostatek Tymoteuszowi 0'Clerigh!

I Tim wymachując zapinaczem do butów, zupełnie jakby zawijał krótkim irlandzkim batem, wykonał taniec wojenny w takt jedynej ballady zielonego Erynu, jaką znał i umiał zaprodukować:

„Pójdź tu spocząć w tej gospodzie tra la la..."

I nie przestawał szaleć nawet wtedy, gdy spostrzegł spojrzenie numerowego pełne zdumienia i zgrozy.

- Cieszę się, że uważacie mnie za Anglika, mój przyjacielu - oświadczył uroczyście - bo w przeciwnym razie mówilibyście wszędzie, że irlandzcy dżentelmeni mają źle w głowie.

Lecz nie ulegało wątpliwości, że przygoda zaczynała się pomyślnie. Nie należało tracić drogiego czasu ani pozwolić, by podzwrotnikowe trawy porosły pod stopą Tima 0'Clee.

Wiedząc, iż w każdym kraju, w każdym mieście i miasteczku, na calutkim świecie, miejscowe duchowieństwo wie najlepiej o wszystkim, co się dzieje, zna wszystkie nici miejscowego życia towarzyskiego, Tymoteusz wdawszy się w rozmowę z kelnerem, który mu usługiwał przy stole, spytał o największy kościół w Monsataz i jego proboszcza. Dowiedział się, że w mieście było nie mniej, niż dwie setki kościołów, lecz największym z nich niezaprzeczenie był kościół Sao Felice, a duszpasterzem tej parafii - ojciec Martino, bardzo wpływowy duchowny.

Dalsze informacje niestety nie były równie pomyślne. Zapytany, co wie o kościele Santa Fe i duchownym tej parafii, ojcu Bartolomeo, kawowy kelner oświadczył, iż ten zasłużony kapłan zmarł przed czterema laty, pozostawiając znaczny majątek swemu przyjacielowi i spowiednikowi, ojcu Martino. Otóż trzeba wiedzieć, iż ojciec Bartolomeo był jednym ze świadków śmierci Dudley'a Stone, świadczył, jakoby spowiadał tego Anglika na łożu śmierci i następnie pochował go na cmentarzu Santa Fe. I ten zacny człowiek musiał umrzeć ledwo w rok po złożeniu świadectwa, które zniweczyło wszelkie nadzieje 0'Clerigha na odzyskanie dziedzictwa. Co za pech!

W pierwszym dniu swego przybycia do Monsataz Tim miał tedy dwie karty w ręku. Fra Martina uznał za kartę atutową. Bartolomeo nie żył, ale pozostał przy życiu jego przyjaciel i zaufany, który odziedziczywszy po nim znaczny majątek, musiał znać pochodzenie tego majątku. Martino był proboszczem modnego kościoła, odwiedzanego przez śmietankę tego miasta, a więc musiał zetknąć się w swoim czasie ze szlachetnym cudzoziemcem, Dudley'em Stonem.

To był atut w grze Tima!

Oprócz księdza dla celów Tima miał również doniosłe znaczenie doktor, który poprzysiągł, że leczył Dudley'a Stone'a w jego ostatniej chorobie i podpisał akt zejścia okazany z triumfem przez Romansową Julię na sali sądowej. Kelner znał „senhor doutor" bardzo dobrze ze słyszenia; według relacji kelnera, był to bardzo dystyngowany dżentelmen, członek arystokratycznego „Club National" i przyjaciel od serca Don Manoela da Lisbao, który był, jak wszystkim wiadomo, prezesem tego klubu i uznanym luminarzem całego eleganckiego świata w Monsataz i okolicy.

Ci trzej zatem stanowili oś, koło której kręcić się musiały poczynania 0'Clerigha w poszukiwaniach Dudley'a Stone'a. Wzdychał do Boga, by udzielił mu zdolności dyplomatycznych, umiejętności dyskretnego zbierania informacji. Polegać mógł tylko na wrodzonym irlandzkim sprycie, który powinien był okazać się wyższy od wyćwiczonych we wszystkich sytuacjach i wybiegach południowych mieszańców.

Siedem dni minęło od chwili wylądowania Tima w Monsataz, siedem dni, które stracił na deptaniu po piętach Fra Martina. Zacnego księdza nie było w domu, ilekroć Tim do niego się wybrał; żałował on niezmiernie, iż obowiązki duszpasterza nie pozwalają mu niezwłocznie oddać łaskawej wizyty wielce dystyngowanemu majorowi 0'Clerighowii; z całą pewnością, gdy tylko znajdzie jedną wolną chwilę z niewysłowioną rozkoszą pośpieszy złożyć mu swe uszanowanie. I tak minął cały tydzień.

Wreszcie po południu na ósmy dzień nadszedł list od Fra Martina, w którym owinięte bluszczem najpiękniejszego stylu mieściło się zaproszenie dla wielce dystyngowanego majora od prezesa klubu „Nacional" i jego najwybitniejszych członków, by raczył przybyć do nich na obiad jeszcze tego samego wieczoru. Ponieważ wtorek był to dzień, w którym członkowie klubu przybywali z paniami, najpiękniejsze i najbardziej dystyngowane ozdoby miejscowego towarzystwa zaszczycą obiad swoją obecnością. Autor listu, Fra Martino sam pozwoli sobie osobiście wpaść po wielce dystyngowanego majora i zawieźć go do klubu.

Podniecony Tim odśpiewał, jak mógł najgłośniej balladę Tomasza Moore'a, a następnie podszedł do okna. Wychyliwszy patrzył wzdłuż alei i dwóch szeregów wysokich czubatych palm i spieczonych chodników. Gwiazdor uliczny, który się przed chwilą produkował, zabrał swój majdan i udał się na inne miejsce, a za nim tłum uliczników. Wkrótce potem, przelewając się na krótkich, klockowatych nóżkach nadszedł Fra Martino we własnej osobie - człowiek bardzo otyły, jakby żywcem wyjęty z ram obrazu malarza lubującego się w portretowaniu obfitych ciał.

Tim delektował się jego widokiem. Stary proboszcz miał na głowie zniszczoną panamę. Kapelusz nosił ślady lat i operacji słonecznej, zsunięty był na tył głowy i odsłaniał bombiaste, spocone czoło. Sutannę z czarnej alpagi, podciągniętą miał w pasie tak, że spod niej wystawały spodnie z czarnego płótna i mocne trzewiki na gumach. W ręku miał gruby, pokręcony kij, którym potrafił poczęstować ulicznika, ilekroć mu który wpadł pod nogi.

Istna karykatura! A jednak, kto wie, księżulek ten w swych grubych, wzdętych łapach, może trzymał losy syna zielonego Erynu.

5

Gdy Fra Martino począł się windować na schodki, prowadzące do głównego wejścia hotelu „Angola", Tim uprzytomnił sobie, że nie dokończył jeszcze toalety. Wrócił przed lustro i zaczął się mocować z nieposłuszną spinką.

- Proszę wejść, mój świątobliwy przyjacielu - zawołał w odpowiedzi na stukanie do drzwi. - Jeszcze uporam się tylko z tą przeklętą, proszę o wybaczenie waszą wielebność, spinką, a będę całkowicie do usług księdza dobrodzieja.

Tim wystąpił z najlepszą, na jaką mógł się zdobyć, portugalszczyzną, lecz Fra Martino mówił płynnie po angielsku, choć z gardłowym akcentem, który byłby przykry, gdyby nie był tak komiczny. Otóż ksiądz lubował się tym akcentem, a szczególnie już lubił popisywać się znajomością angielskiego. Język ten przypominał mu pono lata młodzieńcze, gdy w seminarium zaprzyjaźnił się z dwoma studentami, Irlandczykami. Otworzył drzwi i zatrzymał się chwilkę na progu. W pokoju z oknem wychodzącym na wschód panował przyjemny chłód, podczas gdy upał na zewnątrz był nie do zniesienia. Fra Martino otarł mokre wyłysiałe czoło jaskrawą, żółtoczerwoną chustką. Po czym postąpił naprzód i wyciągnął do Tima wielką, lepką rękę.

- Bardzo to ładnie ze strony księdza dobrodzieja, że go tu widzę - rzekł Tim na powitanie.

- To prawdziwa przyjemność dla mnie, majorze 0'Clerigh, zapewniam pana - odpowiedział stary proboszcz uprzejmie. Zdjął monumentalny kapelusz i jego siwe, twarde włosy pod działaniem chłodu powoli podnosiły się na czaszce na kształt miotły dokoła różowego, łysego miejsca, które dawno pochłonęło już tonsurę.

- Proszę siąść, padre, zaraz skończę się ubierać - ciągnął Tim. - Napije się ksiądz dobrodziej? Papierosa, a może cygaro?

Fra Martino wybrał cygaro. Siedział promieniejący nad szklanką whisky z wodą sodową, którą Tim zamieszał dlań pieczołowicie.

- Za pańskie zdrowie, mój przyjacielu - rzekł ksiądz jowialnie, podnosząc szklankę - i oby pański pobyt w naszym mieście był długotrwały i szczęśliwy.

Zmusił Tima do napicia się z nim i do trącania się szklankami.

- Padre dobrze mi życzy? - spytał Tim z lekkim akcentem powagi w głosie.

- Ależ naturalnie, że panu dobrze życzę - odpowiedział Fra Martino, pociągnąwszy mocno ze szklanki i otarłszy usta wierzchem ręki. - Nie może pan więcej żądać - dodał z westchnieniem - nigdzie na świecie. Pan powinien mieć powodzenie i pewien jestem, że je pan ma. Jest pan młody. Jest pan bardzo przystojny. Zawsze będzie pan miał kobiety po swojej stronie.

Nie ma mężczyzny, który by chętnie nie słyszał, że jest przystojny. Tim 0'Clee nie był wyjątkiem. Obdarzony zmysłem humoru, nie był zarozumiały; niemniej jednak szczery podziw starego księdza sprawił mu przyjemność. Miłe obejście, umiejętność podobania się, zdecydował, powinna mu być pomocą w tej awanturze.

- Wygląda pan wspaniale w tym stroju wieczorowym - podjął Fra Martino z naiwnym pochlebstwem, które uchodzi za uprzejmość wśród narodów rasy łacińskiej - a co za piękna koszula! Nie zobaczy pan nic podobnego w całym Monsataz, nawet w klubie „Nacional".

Tim uprzejmie się zdziwił.

- Och, nie! - westchnął padre. - Czego się pan spodziewał Ludzie tutaj... cóż oni mogą wiedzieć o modzie, o stylu? Nawet młodzi. Może niektórzy oficerowie. Ale reszta: władze miejskie? Rząd? Pożal się Boże! - Fra Martino wzruszył ramionami i pokręcił nosem z całą powagą i tak uroczyście, jakby konstatował niezaprzeczony i doniosły fakt. - To nuworysze mój przyjacielu. Oto, co jest. Wszyscy bez wyjątku. Sam pan się przekona. Ani form towarzyskich, ani stylu.

Tymoteusz był przejęty zawiązywaniem kokardy. W lustrze mógł obserwować wzdętą jak bania okrągłą postać starego księdza, który ciągnął ze smakiem whisky. Widok Fra Martina, zlanego potem i sapiącego jak miechy kowalskie, oczywiście nie był zachęcający. Tim miał nadzieję, że w Brazylii nie było w zwyczaju, jak w niektórych krajach, by mężczyźni całowali się na powitanie.

Wreszcie był gotów. Prezentował się pysznie. Piękna, ostro i czysto zarysowana sylwetka mężczyzny. Dobrze zbudowany, jakby dopiero co wyszedł z rąk Stwórcy. Oczy typowo irlandzkie, niebieskie, szare, chwilami zielone, mieniące się stosownie do nastroju i bardzo zmiennego temperamentu. W rysach nic szczególnego, gdyż nos również pochodził z Erynu, a górna warga, na klasyczne gusta zbyt długa, lecz zręcznie ukryta pod przystrzyżonym, szczecinowatym wąsem. Usta jednak łagodziły wszelkie defekty rysów, zdradzały bowiem nieustanną gotowość do uśmiechu. Fra Martino lustrował Tima z westchnieniem. Czy z westchnieniem żalu? Być może. Przecież i on był kiedyś młody i piękny przynajmniej w oczach niektórych kobiet.

- Senior da Lisbao - odezwał się - przysyła po nas swój samochód. Jak już miałem zaszczyt powiedzieć panu, majorze 0'Clerigh, ma on nadzieję, że pan raczy udać się do klubu „Nacional" na obiad.

- To więcej niż uprzejmość z jego strony. Miałem zamiar zjeść obiad w hotelu „Amerykańskim", a potem...

- Nie, nie. Zjemy obiad z seniorem da Lisbao. Jest prezesem klubu. To bardzo wpływowy człowiek i nadaje ton życiu towarzyskiemu w Monsataz. Będzie pan rad, że go pan poznał. A może pan sobie nie życzy?

- Naturalnie, że chcę go poznać. Nie mam ochoty prowadzić pustelniczego trybu życia.

- Zechce pan długo tu zabawić, mój kochany majorze?

- O, tak, dłuższy czas. Chyba, że...

- Chyba, że co?

- Przybyłem tu za interesem, ojcze - odrzekł Tim. - W sprawach prywatnych. Jeśli je załatwię prędko, wyjadę.

- Ach, przybył pan tu za interesem, mój przyjacielu?

Było to powiedziane z nonszalancją, jakby niewiele obchodziło starego księdza, lecz Tim, który ciągle miał się na baczności, dostrzegł nieuchwytną zmianę, jakby niewidzialna ręka przesunąwszy się po krągłym obliczu zmazała zeń wszelki wyraz. Od pierwszego wejrzenia, gdy Fra Martino wchodził do pokoju, twarz padre zrobiła na Timie wrażenie twarzy intryganta. Małe, paciorkowate oczy zdradzały wnikliwą inteligencję, natomiast usta, mięsiste i z obwisłą dolną wargą, z głębokimi bruzdami, wiotkie policzki i rozdwojony podbródek zdradzały sprzedajność, niedołęstwo i zmysłowość. Lecz mimo tych wszystkich wad po kwitnącej twarzy padre przewijał się rys dobroci, być może zrodzony tylko ze słabości charakteru i indolencji, ze skłonności do pójścia po linii najmniejszego oporu. Pomimo to padre robił wrażenie, że w większości wypadków byłby raczej gotów dopomóc bliźniemu w potrzebie.

Chwilowo jednakże wszystkie te rysy osobowości znikły kompletnie, wygładziły się w obojętną maskę. Fra Martmo nie czekał na odpowiedz na swoje ostatnie pytanie. Milczał z minutę lub dwie, po czym stopniowo przybrał wyraz światowej uprzejmości i życzliwości. Znowu stał się towarzyski i wielomówny, sypał zapewnienia wprost bezgranicznej gościnności. Zarówno on sam, jak i jego plebania, służba i przyjaciele, wszyscy parafianie są na usługi wielce dystyngowanego majora 0'Clerigha. Wielka to przyjemność i zaszczyt dla nich gościć u siebie w Monsataz tak wytwornego angielskiego dżentelmena.

- Nie angielskiego, padre - wtrącił Tim, gdy tylko fala elokwencji spłynęła - jestem Irlandczykiem.

Ale różnica ta nie istniała dla Fra Martina. Krótka pauza, jakby się zastanawiał nad sposobem nawiązania wątku rozmowy, po czym odezwał się kręcąc głową z ubolewaniem:

- Widujemy tu bardzo mało Anglików w Rio. Tak, do Parnambuco, nawet do Bahii przyjeżdżają, ale nie do Monsataz.

- Czy padre widzi ich życzliwym okiem, gdy przybywają?

- Naturalnie. Są z wielkiego świata, pan rozumie, jesteśmy tu zamurowani w tej nędznej dziurze.

- Piękne miasto, padre.

- Doprawdy?

- I port bardzo ruchliwy. Ksiądz wzruszył ramionami.

- Sami Amerykanie. Anglicy, którzy tu przybywają to wyłącznie wielebni- protestanci, niestety! Ten piękny kraj w ich oczach wciąż jeszcze trwa w błędach pogaństwa.

- Nie wszyscy Anglicy, którzy tu przyjeżdżają, to misjonarze, ojcze, bo to prawdopodobnie miał padre na myśli, zwąc ich wielebnymi. Wielu musi tu przybywać w interesach, a niektórzy w poszukiwaniu przygód.

Fra Martino pociągnął dym papierosa, potem głęboko zajrzał do szklanki, potem otarł usta zamaszystym gestem, wreszcie rzekł tylko:

- Być może. Nie wiem.

- Myślałem o człowieku, którego znałem cokolwiek, a który zabawił tu pewien czas - rzekł Tim z dobrze udaną obojętnością - nazywał się Dudley Stone.

Tim z właściwą mu impulsywnością zdecydował się w mgnieniu oka rzucić to imię, żeby przekonać się, jakie to wywrze wrażenie na starym padre. Dołożył wszelkich starań, by nie dać poznać po sobie, że obserwuje swego przeciwnika. Ale Fra Martino nawet nie zmieszał się. Jego ciężkie powieki nie zadrgały. Trzymał szklankę z whisky pod światło, przyglądając się jej zawartości z nie tajonym zachwytem. Kawałek lodu w szklance nie uderzył nawet o szkło, tak pewna była ręka, która ją trzymała. Lecz właśnie ta zupełna obojętność wydała się Timowi podejrzana.

- Grasz przede mną komedię, przyjacielu - powiedział sobie - nikt nie zainteresowany nie potrafiłby być tak obojętny.

Fra Martino napił się whisky, odstawił szklankę, oblizał wargi i powiedział zdawkowym tonem:

- Ach, pan znał pana Stone'a?

- Tylko ze słyszenia - odpowiedział Tim. - A padre go nie znał?

- Nie, kochany majorze - ciągnął proboszcz tymże tonem. - Nie. Nie mógłbym twierdzić, że znałem mister, hm, jakże mu - Stone'a. Znałem go, jak pan, ze słyszenia.

- To doprawdy dziwne - zauważył sucho Tim. - Myślałem, że padre zna wszystkich cudzoziemców, którzy bawią się w Monsataz.

- Na ogół tak - odpowiedział Fra Martino - lecz jakoś nie natknąłem się na mister Stone'a.

Tymoteusz zdecydował, że to kłamstwo. Zdumiewające kłamstwo, gdyż na pozór zupełnie bezzasadne.

Jednakże dalej się nie posunął, tylko zauważył od niechcenia:

- Dziwna rzecz, a mnie się zdawało...

W tejże chwili trąbka samochodowa zabrzmiała pod oknem po raz wtóry. Fra Martino ze zdumiewającą ruchliwością wysączył ostatnią kroplę ze swej szklanki, odrzucił niedopałek papierosa. Doskonałym aktorem był ten otyły jegomość; jego kwitnąca twarz była w tej chwili biała jak pęcherz, a w pośpiechu, z jakim podjął laskę i kapelusz, mówiąc:

- Samochód czeka, drogi majorze - wyczuwało się westchnienie ulgi. - Nie powinniśmy się spóźnić na obiad - podjął jowialnie.

- Przekona się pan, że nasza kuchnia w klubie jest wyśmienita, a nasza papa a Bahiana soczysta. Zobaczy pan... Nie pozostaliśmy tak dalece w tyle za Europą pod względem komfortu i cywilizacji, jak wy, Europejczycy sobie wyobrażacie. A przy tym nasze panie, drogi majorze! Nasze panie!

Ucałował koniuszki swoich grubych palców, czyniąc przy tym gest trzepotu motylich skrzydełek. Lecz jowialność księdza robiła teraz wrażenie sztuczności. Rzucał się w oczy pośpiech, z którym się wycofał. Już w swym niezwykłym kapeluszu i z nie mniej fenomenalną laską w ręku zmierzał do drzwi. Parę szerokich gestów, kwiecistych komplementów i oto pokazywał drogę na dół. Tymoteusz podążył za nim.

6

Amerykańska limuzyna stała przed hotelem z ciemnoskórym szoferem w nieposzlakowanej liberii. Tymoteusz od pierwszej chwili od wylądowania i od pierwszego rzutu oka na Monsataz ze wspaniałą komorą celną, pocztą, dworcem kolejowym i innymi gmachami, którymi mógłby się szczycić Londyn i Paryż postanowił niczemu się nie dziwić. Monsataz bowiem, jeśli przymknąć oko na kocie łby w wąskich uliczkach starego miasta, był równie nowoczesnym portem jak Genua lub Marsylia. Toteż ani ostatni model chryslera, ani szofer w doskonale skrojonej liberii, nic słowem nie mogło już Tima wyprowadzić z równowagi.

Wsiadł tedy do samochodu za przykładem Fra Martina, a chrysler ruszył, podskakując na kocich łbach, póki nie skręcił w piękną, szeroką aleję obsadzoną wysokimi drzewami, mijając prywatne rezydencje i imponujący hotel „Americano", którego zewnętrzna kawiarnia pod markizą zajmowała pół chodnika.

Fra Martino bawił gościa rozmową, a za temat obrał sobie osoby, z którymi Tymoteusz miał się spotkać tego wieczoru; przede wszystkim więc - Don Manoel da Lisbao, najpopularniejszy i najbogatszy przedstawiciel eleganckiego świata Monsatazu

- Uprzejmy i wspaniałomyślny człowiek, mój kochany majorze! Nie może pan mieć nawet pojęcia! Mówi po angielsku jak rodowity Anglik, lepiej ode mnie i po francusku, po niemiecku - wszystkimi niemal językami świata. Ulubieniec kobiet - bogaty kawaler, pan rozumie, i wszystkie matki z córkami na wydaniu polują na niego - jak dotychczas nadaremnie - choć przebąkują coś ostatnio, że mają być wkrótce ogłoszone jego zaręczyny z Teresą da Pinto, córką naszego „senhor doutor cavalheiro". Ach, cóż za piękna panna, królowa piękności w Monsataz i wcale niepodobna do tych waszych nowoczesnych młodych kobiet, które udają, że pojadły wszystkie rozumy. Nie ma matki, biedna sierota! A co do jej ojca - hm, hm. Ciężko żyć człowiekowi w odległej, zapadłej prowincji, mając jedynie vaqueirosów, farmerów i mieszańców za całe towarzystwo. Ale Teresa została wychowana w klasztorze wizytek w Sao Paolo. A potem do doktora fortuna się uśmiechnęła. Don Manoel da Lisbao poznał go, polubił i sprowadził do Monsataz, gdzie stał się wkrótce wziętym lekarzem miejscowych bogaczy - zachował wprawdzie pewną szorstkość w obejściu, lecz są ludzie, którzy lubią być właśnie tak traktowani przez lekarza.

I podczas gdy Fra Martino rozwodził się miodopłynnie, myśli Tymoteusza obracały się koło sprawy, która przywiodła go w ów ślepy zaułek cywilizowanego świata, gdzie wszystko zdało mu się odmienne, mężczyźni i kobiety stuprocentowymi cudzoziemcami; ich punkt widzenia, ich poglądy, ich religijne i polityczne zapatrywania tak różniły się od jego świata myśli, jak owe podzwrotnikowe wybrzeża od opasanych mgłą brzegów zielonego Erynu.

Jakież mógł mieć szanse dotarcia do sedna rzeczy, do dna zdumiewającej machinacji, przez którą został pozbawiony dachu nad głową i wszystkiego, co mu się należało? Coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że była to machinacja. Nie zetknął się jeszcze z nikim, bezpośrednio zaangażowanym w jego sprawie, z nikim o niej nie rozmawiał, a jednak czuł przez skórę, że coś się tam kryje. Fra Martino nie był zamieszany w proces, a jednak Tim był pewien ponad wszelką wątpliwość, że stary padre wiedział coś o tajemniczym życiu i jeszcze bardziej tajemniczej śmierci Dudley'a Stone'a. I podczas gdy limuzyna niosła Tima ze starego miasta do nowego, przemknęła z kocich łbów na asfaltowane aleje, zdawało mu się, że zagadkowa postać Stone'a zjawia się i znika na każdym zakręcie ulicy, pod markizami kawiarni, w zatłoczonych tramwajach lub szykownych autach, kpi sobie z niego, chowa się przed nim z szyderczym grymasem. W kurzu ulicy, w szybko zapadających ciemnościach widział oczyma wyobraźni nie mniej nieuchwytne rysy Romansowej Julii, szczerzącej do niego przez szkła limuzyny białe zęby, gotowe gryźć i szarpać. Z jej pełnych warg zdawały się padać bezczelne słowa wyzwania: „Spróbuj znaleźć trop Dudley'a Stone'a! Próbuj znaleźć miejsce, gdzie zmarł. Szalony jesteś, Tymoteuszu 0'Clerigh! Sześć lat to długi okres czasu, a ci, którzy raz złożyli fałszywe zeznania, gotowi są do krzywoprzysięstwa po raz drugi.

Sprytniejsi są od ciebie, przyjacielu i nie dadzą się wyprowadzić w pole rozbrajającym uśmiechem. Motywy, które ich zniewoliły, były wielkiej wagi".

Motywy? Tak. Oczywiście zaważyły na szali. Pozycja ta figurowała w pamiętnikach stryja Justyna: Dałem mojej ukochanej pięćdziesiąt tysięcy funtów, których potrzebowała. Za ciężkie funty stryja Justyna kupieni zostali ci fałszywi świadkowie. A czymże mógł zmusić ich do wydania wspólniczki! Cóż mógł rzucić na przeciwną szalę, prócz wrodzonego Irlandczykowi sprytu?

7

Wrażenia wyniesione przez Tymoteusza z tego wieczoru w klubie „National" pozostały mętne. Przypomniał sobie, jak szykowny lokaj w klubie wziął z jego rąk kapelusz i laskę. Również jak go wprowadzono do holu, sali na poziomie ruchliwej ulicy i z wielkimi oknami do podłogi. Przypominał sobie, jak powędrował szybkim spojrzeniem po ogromnych fotelach i małych stoliczkach, popielniczkach i różnych utensyliach, po ladzie baru, zastawionej mnóstwem różnokolorowych butelek i ozdobionej lalkami w fantastycznych strojach, kubek w kubek jak w podobnych spelunkach dla wyższych sfer w Europie. Lokal był nabity ludźmi, wściekle gorący i duszny, powietrze nasycone zapachem pudru i perfum. Tłum mężczyzn i kobiet; barmani w białych kitlach uwijali się między gośćmi, migotały brylanty, a nieustanny szum powszechnej rozmowy przeszywały wrzaskliwe okrzyki i ogłuszające wybuchy śmiechu.

Z samego obiadu pozostały Timowi równie nieuchwytne i zamglone wrażenia. Gospodarz, Don Manoel da Lisbao - usposobienie serdeczności i gościnności. Przedstawił Tymoteusza swojemu towarzystwu. Padały nazwiska, okraszone dodatkiem „senhor", „conde" etc. Oto Fra Martino, którego kochany major już znał, a przede wszystkim panie: markiza Guimaraes, skóra i kości, chude ramiona, uginające się pod karatami brylantów - widocznie największa potęga tego maleńkiego systemu planetarnego. Ilekroć rozlegał się jej wiercący w uszach, piskliwy głos, świat młodych zamierał w milczeniu i łowił uchem każde szacowne słowo. Miała u boku męża, markiza, cichego, starego pana bez znaczenia, który odznaczał się wyłącznie imponującą blond brodą i jedynym stokroć bardziej imponującym brylantem na małym palcu, wielkości jajka drozda.

Dwie inne damy przy prezentacji oplotły Tymoteusza ciemnymi błyskawicami oczu; obie piękne, artystycznie uczesane i zaondulowane, w najnowszych paryskich kreacjach, raczej podkreślających, niż osłaniających cokolwiek zbyt pełne linie. Zachowywały się kordialnie, zachęcająco i zasypały Tymoteusza szeregiem pytań o ostatnie wydarzenia w wielkim w świecie, to jest w Paryżu, Londynie, Deauville, a już szczególnie w Monte Carlo, stanowiącym dla tych dam cel stałych wypadów. Każda z nich miała męża - miłego stylowego dżentelmena w doskonale skrojonym smokingu, bardzo obytego, a jedna z nich miała syna wykształconego w Oxfordzie i mówiącego z doskonale opanowanym oxfordzkim akcentem.

Wszystkie te wrażenia pływały we mgle, ludzie ci pozostali w pamięci Tima zaledwie jak widziani we śnie, lub na scenie. Chwiejne iluzje. Tylko cztery osoby spośród zebranych owego wieczoru zarysowały się konkretnie i zostawiły ślad we wspomnieniach Tima. Manoel da Lisbao był idealnym gospodarzem, łatwym w obejściu, umiejącym bawić towarzystwo. Doskonale mówił po angielsku, z cieniem ledwie akcentu cudzoziemskiego, co było raczej pociągające. Bardzo oczytany i bardzo dobrze o wszystkim poinformowany. Podróżował wiele. Znał' Anglię i polował w Irlandii. Na pozór robił wrażenie szczerego, nieskomplikowanego charakteru. W przyjemnym wejrzeniu jego czarnych oczu nie czaiło się nic posępnego. Zmysłowe usta i dość ciężki, masywny podbródek harmonizowały z resztą rysów dopełniając ten typ południowca. Wszyscy biesiadnicy, nie wyłączając kobiet, pili dużo, pił też i gospodarz. Chociaż więc jak i reszta towarzystwa pod koniec obiadu był pod dobrą datą, ani jednym słowem, ani gestem nie uchybił zasadom przyzwoitości, ani formom towarzyskim.

Krańcowo odmienny typ reprezentował „senhor doutor" da Pinto, który wedle słów Fra Martina był ongi tylko prowincjonalnym konsyliarzem w zapadłym kącie kraju i wszystko zawdzięczał przyjaźni Don Manoela da Lisbao; przez niego zdobył praktykę wśród elity Monsatazu. Przypominał któregokolwiek ze swych dawniejszych pacjentów - wyglądał raczej na vaqueirosa, niż na doktora. Smoking, który miał na sobie, oczywiście nie był skrojony przez londyńskiego krawca i leżał fatalnie na jego krótkiej, przysadzistej figurze. Gors koszuli, zmiętoszonej od urodzenia jaśniał ozdobą aż trzech brylantowych spinek. Na domiar złego dopiął miękki kołnierzyk, wykładany i odsłaniający zarówno byczy kark, jak krótką, grubą szyję z wystającym jabłkiem Adama. Sznurowadła lakierków przedpotopowego fasonu były zielone, rzekłbyś, porosły pleśnią starości, do tego czerwone bawełniane skarpetki i ogromny czarny krawat. Słowem inteligentna i wytworna powierzchowność w każdym calu.

Włosy, kiedyś krucze, teraz szpakowate, były krótko przystrzyżone i sterczały na kształt świńskiej szczeciny nad szeroką i zdrową twarzą. Oczki miał bardzo małe, głęboko osadzone i czarne, a nos w kształcie asa pikowego, koźlą bródkę i ogromną, kanciastą szczękę.

Tymoteusz zadecydował, iż spotkanie z tym drabem w jakiejś bójce ulicznej mogłoby mieć fatalne konsekwencje, a przy zielonym stoliku należało go unikać. Daleko praktyczniej było od razu przenieść się na tamten świat, niż mieć takiego doktora przy łożu boleści. Jakim sposobem to indywiduum mogło być ojcem ślicznej Teresy, Tim, choć nie mógł się użalać na brak wyobraźni, całkiem sobie nie wyobrażał.

Teresa da Pinto zarysowała się ostro we wspomnieniach Tima z tej chaotycznej nocy. Przybyła późno, gdy całe towarzystwo, zebrane dokoła jednego ze stolików piło coctaile. Tłumaczyła się tym, że rozdarła sobie suknię i musiała w ostatniej chwili doprowadzić ją do porządku. Była drobna, wiotka i wytworna, o nieskazitelnym owalu twarzy, delikatnych rysach, a błyszczące jak skrzydło kruka włosy nosiła staromodnie związane w luźny węzeł z tyłu głowy. Lecz zdumiewające były jej oczy, gdyż wyrażały mnóstwo uczuć na raz. Podczas całego obiadu Tim darmo się głowił, czy oczy te są czułe, kobiece i pociągające, czy też despotyczne i namiętne. Bez spuszczania powiek potrafiła nakryć je niewidzialną przesłoną, jakby woalem tak, że traciły wszelki wyraz i tylko dalekie, tajemnicze światło w nich zostawało.

Jej sposób obejścia się był czarujący, dziewczęcy i wdzięczny, bez wszelkiej nieśmiałości ani zbytniej pewności siebie. Chociaż weszła sama do sali, wypełnionej licznym towarzystwem, pod ogniem wszystkich tych spojrzeń potrafiła podejść do gospodarza bez zmieszania i pretensjonalności. Pocałowała w rękę starą markizę, lekkim ukłonem powitała Fra Martina, resztę uśmiechem, tu i ówdzie podaniem ręki, a na nowego przybysza nie zwróciła uwagi. Don Manoelowi rzuciła jedno tylko spojrzenie, które spostrzegawczy Irlandczyk uznał za cały poemat. Przypomniał sobie komentarz Fra Martina o bliskim ogłoszeniu zaręczyn Don Manoela z piękną panną, lecz spojrzenie to wystarczyło, by zdał sobie sprawę, kto z tych dwojga wciąż jeszcze trzymał się z rezerwą, i uznał też, że Don Manoei musi być szalony, grając na zwłokę wobec takich awansów.

Obiad wypadł doskonale; kuchnia i obsługa znakomita. Szampan płynął rzeką, likiery wyśmienite, a kawa istny nektar. Podczas obiadu nie było mowy o Dudley'u Stonie.

8

Po obiedzie większość towarzystwa wraz z paniami odjechała do „Hotel Americano", gdzie pono mieli wspaniały parkiet do tańca i pierwszorzędną orkiestrę. Tymoteusz potrafił uniknąć zaproszeń, którymi go ze wszystkich stron zasypywano. Pragnął skupić się i posegregować swoje wrażenia. Fra Martino znikł do tego czasu wymówiwszy się obowiązkami duchownego, niektórzy goście jednak wciąż siedzieli u stołu grupami po parę osób sącząc brandy. Tim wstał i podszedł do gospodarza, by się z nim pożegnać.

- Bardzo panu dziękuję za... - zaczął.

- Za co, mój przyjacielu? Wszyscy byliśmy zachwyceni, że możemy powitać pana w naszym gronie. Przybycie cudzoziemca do Monsataz dla nas, skazanych na prowincjonalne życie, jest naprawdę doniosłymwydarzeniem.

Tymoteusz ponowił próbę wycofania się. Don Manoei rzucił od niechcenia:

- Ale, ale, mój drogi majorze, Fra Martino mówił mi, że pan znał mego dobrego przyjaciela, Dudle'a Stone'a.

- Tylko ze słyszenia - odparł Tim.

- Była to wybitna indywidualność.

- O tak.

- Lecz niemożliwy ryzykant... ta jego ostatnia choroba... pan wie?

- Słyszałem.

- Uparł się, że pojedzie w górę rzeki na polowanie i wieczorami wracał z powrotem do obozu. Doktor da Pinto nieraz go przestrzegał, lecz bezskutecznie. W ten sposób prędzej czy później musiał zapaść na febrę błotną. Mam wrażenie, że nie wierzył doktorowi. Wielu z nas tak postępuje. Wielka szkoda. Bardzo go nam brak. Bardzo się zżyłem ze Stonem.

- Ach, tak.

- I on mnie polubił. Byłem przy jego ostatnich chwilach.

- Doprawdy, był pan?

- Zatrzymywał się, czyż to nie dziwne, w hotelu, w którym pan teraz mieszka w „Angoli".

- Och, już rozumiem!

- Lecz na jaki miesiąc przed śmiercią przeprowadził się do mnie. Bardzo byłem potem rad, że się na to zdecydował. Przynajmniej oszczędziliśmy biedakowi tej przykrości, ba, niedoli długotrwałej choroby w hotelu.

- Tak, to pocieszające.

Don Manoel nie dał się zbić z tropu lakonicznymi odpowiedziami Tima. Raz zacząwszy mówić o Dudley'u Stonie, zdawał się całkowicie pogrążony we wspomnieniach. Gadał i gadał o Angliku, swym najlepszym przyjacielu, jak go zwał, i nie mógł się dość nachwalić jego odwagi, uroku tej niezwykłej indywidualności.

- Po raz pierwszy spotkałem się z nim w Londynie - wyznał w trakcie opowiadania. - Byłem młodym attache poselstwa na parę miesięcy przed wybuchem wojny. Stone wrócił właśnie z Bułgarii, gdzie walczył jak wcielony diabeł przeciwko Turkom. Wyobrażam sobie, jakim musiał być żołnierzem, gdyż uczucie strachu było mu zupełnie obce.

- Prawdę mówiąc - podjął Don Manoel po krótkiej pauzie, ciągnąc wonny dym hawany - nie mam pojęcia, co zaszło podczas wojny. Wiem tylko, że stary poczciwy Stone wpadł w niełaskę, lecz nigdy nie dowiedziałem się, dlaczego.

- Ja również - powiedział Tim szczerze. - Ledwie wyszedłem ze szkoły, gdy wybuchła wojna. Coś się stało, lecz co właściwie, nie wiem i różnie mi potem mówiono.

- Stary poczciwy Stone! Dałbym głowę, 0'Clerigh, że nigdy nic podłego nie uczynił w życiu. Czyż nie tak, doktorze? - ciągnął, zwróciwszy się do da Pinto, chcąc go wciągnąć w rozmowę.

Wszelako „senhor doutor" kłonił się w objęcia Morfeusza. Pił jak smok i gadał podczas całego wieczoru. Przy koniakach i cygarze wysokiej marki stawał się coraz bardziej milczący i zaabsorbowany własnymi myślami. Miodopłynny, lecz niemniej autorytatywny glos Don Manoela ściągnął go na parę chwil z różowych obłoków. Rozejrzał się dokoła mętnym wzrokiem i przesunął ręką po szarym kołtunie włosów.

- Ha? - spytał niepewnie. - Co takiego?

- Znałeś Dudley'a Stone'a? Czy uważasz go za zdolnego, by poniżył się do roli szpiega podczas wojny?

Doktor energicznie potrząsnął swą wielką głową.

- Nie, nie! - zabełkotał językiem plączącym się od alkoholu. - Dzielny chłop z tego Stone'a... znalem go doskonale... leczyłem, kiedy był chory na malarię...

- Byłeś z nim aż do końca, prawda?

- Co? Co takiego?

- Byłeś przy śmierci Stone'a? - powtórzył z naciskiem Don Manoel, a Timowi, łowiącemu uchem każdy odcień i zmianę modulacji w głosie swego rozmówcy, słowa te, mające w założeniu być pytaniem, zdały się raczej potwierdzeniem faktu, ustaleniem, podanym z całym naciskiem lub wręcz rozkazem.

- Tak, tak, naturalnie, że byłem - rzekł doktor, wyrwany na chwilę ze stanu odrętwienia - byłem przy śmierci Stone'a, a jakże... Byłem i kwita... tak powiedziałem... I przysiągłem na to... Tak, tak, naturalnie...

Don Manoel lekceważąco wzruszył ramionami.

- Szkoda człowieka, nieprawdaż? - rzucił, zwróciwszy się do 0'Clerigha i oczyma wskazując lekarza. - Miał doskonałą praktykę, masę pacjentów tu u nas, nim zaczął pić. Lecz wracając do tego, co pan mówił, kochany majorze...

- Nie, ja nic nie mówiłem, bo jestem zdania, że czas się pożegnać...

- Ależ jeszcze czas... Doprawdy, nie mogę pozwolić, by pan...

- Dziękuję panu serdecznie i wszystkim członkom pańskiego klubu za niesłychaną dobroć dla mnie. Słyszałem o brazylijskiej gościnności, lecz dotychczas nie miałem najlżejszego wyobrażenia...

- Kochany przyjacielu, cała przyjemność była po naszej stronie, zapewniam pana. Może pan jednak da się namówić i pojedzie ze mną? Pragnąłbym panu pokazać trochę nasze tutejsze nocne życie i ręczę, że się pan nie będzie nudził... Proszę na kolację ze mną do „Americano". Mogę pana przedstawić paru czarującym damom i jestem pewien, jeżeli pan lubi tańczyć...

- Niezmiernie się czuję zobowiązany, ale nie dzisiejszej nocy, proszę mi tego nie brać za złe. Mam masę listów do napisania, a jeżeli dziś ich nie napiszę korzystając z nocnego chłodu, czuję, że nie zrobię tego wcale.

Don Manoel nie nalegał, byłoby to w złym tonie, a dżentelmen ten nie czynił nic, co by się kłóciło z zasadami kodeksu towarzyskiego. Tymoteusz pożegnał się ze wszystkimi pozostałymi nie wyłączając doktora, który już nie zdawał sobie sprawy, z kim się żegna, ani kto mu dziękuje za towarzystwo. Reszta biesiadników najwidoczniej miała ochotę wybrać się do miejsc, gdzie trwała zabawa. Życie nocne w Brazylii jest najintensywniejsze na całym świecie, a tańce trwają przez całą noc we wszystkich restauracjach, hotelach, kawiarniach, wielkich i małych. Wprawdzie Tim miał naturalne skłonności każdego młodego zdrowego zwierzęcia do ruchu i skakania, czuł się jednak nieswojo, skorzystawszy z gościnności tych ludzi, z których co najmniej trzech uważał za krzywoprzysięzców, fałszerzy i złodziei i których pragnął zdemaskować i zaprowadzić za kratki. Tłumaczył sobie, że na przyjęcie tego wieczoru musiał przybyć przez wzgląd na powodzenie sprawy, lecz nie mógłby sobie darować, gdyby jeszcze raz skorzystał z gościnności Don Manoela. Tego rodzaju postępowanie byłoby niehonorowe i nieetyczne.

9

Czas płynął. Tymoteusz włócząc się po nabrzeżach i miejscach rozrywek obcego miasta wdawał się w pogawędki, z kim się tylko dało: z żołnierzami i marynarzami, magazynierami i barmanami, ekspedientkami i kobietami z ulicy. Dyskretnie i taktownie, zawsze stopniowo naprowadzając rozmowę na temat odwiedzających miasto cudzoziemców, tych, którzy byli w danej chwili w Monsataz i tych, którzy dawniej tu się zjawili, pytał w końcu o pewnego Anglika, Dudley'a Stone'a. Wiele osób o nim wiedziało, ale nic określonego nie potrafili podać. Angielski senior, który nie był duchownym anglikańskiego kościoła, odwiedził Monsataz przed jakimiś sześciu laty, ale widocznie nie bawił dość długo, by pozostały po nim wspomnienia ludzi, którzy się z nim stykali. Tu i ówdzie Tim napotykał jednak kogoś, kto rozmawiał ze Stonem. W barze hotelu „Americano" znalazł kelnerów, pamiętających, iż mieszali cocktaile dla Stone'a. Tancerka z teatrzyku rewiowego „Conąuistador" mieszkała z nim w ciągu paru miesięcy. Wynajął w jednym z garaży samochód, który sam prowadził po okolicy. Nietrudno było wyłowić tego rodzaju ślady pobytu Stone'a w Monsataz. Jedno dało się ustalić - był tu tylko przejazdem. Przybył parowcem z Pernambuco, wyjechał w parę miesięcy potem, nikt nie wiedział dokąd i w jaki sposób.

Kiedy Tymoteusz stwierdził, że ten Stone zmarł na febrę błotną w maju w 1924 roku, wzruszono ramionami i mówiono, że to bardzo możliwe - wielu ludzi umierało rokrocznie na febrę w Monsataz, a szczególnie w starym mieście. W kącie cmentarza Santa Fa była mogiła ze sterczącym na niej złamanym drewnianym krzyżem. Nosił ślady białej farby olejnej i napisu czarnymi literami, ale zarówno biel jak i czerń dawno została z niego zmyta przez podzwrotnikowe ulewy. Dziewczyna w musicalu "Conquistador" zaprowadziła Tima do tej mogiły wyjaśniając, iż jej kochanek, Anglik, leży pod tym krzyżem, tak przynajmniej jej powiedziano. Lecz nie było na to dowodów. Tim przyparł Fra Martina do muru i zasypywał go pytaniami - nadaremnie. Stary padre jak zwykle miał na ten temat bardzo mało do powiedzenia.

Z drugiej strony stary klucznik kościoła SantaFe energicznie potrząsnął głową na przypuszczenie, by cudzoziemiec został pochowany na cmentarzu przed sześciu laty. Nigdy tu nie pochowano jakiegokolwiek cudzoziemca za jego czasów, a był przecie zakrystianem tego kościoła od czterdziestu lat. Mogiła tam w dole, która miała być miejscem wiecznego spoczynku cudzoziemskiego seniora, to jedna z wielu, gdzie spoczęły kości licznych ofiar wielkiej epidemii, która szalała w mieście wiosną 1924 roku. Ów kąt został wydzielony na chowanie malarycznych, gdyż na zarządzenie władz trzeba było grzebać w wielkim pośpiechu. Ale cudzoziemskiego seniora? Nie! Nie! Stary Hermanos był zupełnie pewien, że na cmentarzu Santa Fe nie było takiego.

I w ten sposób zagadka stawała się jeszcze trudniejsza do rozwiązania, jeśli bowiem Dudley Stone nie umarł na febrę w maju owego roku, to cóż się z nim właściwie stało?

Powszechnie mniemano, że Mr Stone wybrał się w głąb kraju na polowanie lub w poszukiwaniu przygód i że tam znalazł śmierć w kłach jaguara.

10

Na granicy nowego i starego miasta mieściła się kawiarnia nazwana obiecująco „Cafe Bon Genio". Schodzili się tam przeważnie komiwojażerowie, agenci handlowi i kupcy wszelkiego rodzaju; ludzie ci prowadzili interesy z hodowcami bydła i farmerami w głębi kraju. Byli weseli, hałaśliwi, gadatliwi i przy butelce białego rumu dyskutowali o polityce i zawodowych sprawach.

Tancerka Ineza z musicalu „Conquistator", dawna przyjaciółka Dudley'a pewnej nocy zaprowadziła tam Tymoteusza.

- Masa tam zawsze bywa cudzoziemców - powiedziała - którzy włóczą się po całym kraju. Kto wie, może co usłyszeli. Rum rozwiązuje im języki. To nie to co my, Brazylijczycy, którzy jesteśmy milczącymi ludźmi. My rozmawiamy tylko z przyjaciółmi, bo jesteśmy bardzo ostrożni, ale oni... - urwała i wzruszyła ramionami, które nawiasem mówiąc były śliczne.

Weszli do jasno oświetlonego lokalu. Nie wyczuwało się nic złowrogiego w charakterze tego miejsca. Inna sprawa, że powietrze można było krajać, niosło alkoholem i stęchłym tłuszczem, czosnkiem, wyziewami źle utrzymanych ciał i swędem tanich gatunków tytoniu. Dokoła ścian stały krzesła ze śladami skórzanego pokrycia. Kilka ław i stoły na krzyżakach. W izbie panował ścisk i ogłuszający hałas.

Mężczyźni pili i palili, niektórzy grali w karty, inni w domino. Było zaledwie kilka kobiet, cztery, może pięć. Wszyscy powitali wchodzącą Inez głośnym: Allo! - i wlepili wzrok w Tima z nie ukrywaną ciekawością.

Tim odniósł wrażenie, jakby wszyscy w lokalu mówili na raz, a nikt nie słuchał, co kto mówi. Głosy były pomieszane jak groch z kapustą i za owej bytności w „Cafe Bon Genio" Tim nie zobaczył ani nie usłyszał nic godnego uwagi. Lecz słowa Inez mocno utkwiły mu w pamięci: „Włóczą się po całym kraju. Kto wie, może co słyszeli". Odwiedzał wtedy stale „Cafe Bon Genio". Poznał wkrótce stałych bywalców tego zakładu - przeważnie łotrzyków różnego rodzaju. Bezwstydnie rozprawiali o stosunkach, panujących w dzikim sertaonie, o handlu z hodowcami, którzy dostarczali im skóry bydlęcej, i o pochodzeniu tych skór.

Tim potrafił zyskać sobie przyjaciół w tym światku, temu lub owemu postawił szklankę rumu, co zawsze poprawiało humory i ostatecznie rozwiązywało język u przygodnych rozmówców. Upatrzył sobie pewnego Duńczyka, niejakiego Vana Smeata. Było to szerokie w barach, grube jak piec i kwitnącej powierzchowności drabisko, którego przyodziewek prosił się do teki karykaturzysty. Zdawał się zawsze odziany w przygodną garderobę, pierwszą lepszą, jaka mu wpadła w ręce. Miał na sobie raz bryczesy, to znów długie spodnie, mniej lub więcej poplamione, koszulę koloru khaki, rozchełstaną i odsłaniającą pierś obrosłą rudym włosem; olbrzymi kołnierz tej koszuli nosił związany na kowbojski węzeł kolorową chustką, a pas obciążony bronią, świadczącą o stałej gotowości do boju właściciela tego arsenału jeździł mu w górę i na dół po wydatnym brzuchu. Bywał tam pewien Portugalczyk, kupiec bydła, posępny i milkliwy, który robił wrażenie nastroszonego kondora, medytującego w klatce ogrodu zoologicznego. Było tam paru Niemców, trudniących się skupywaniem drogich kamieni, prawdopodobnie zabronionym szmuglem diamentów, wyspecjalizowanych w sztuce omijania prawa. Widziało się tam wielu osobników wątpliwego pochodzenia i narodowości, typy posępne i zamknięte w sobie, lecz niewątpliwie proceder wszystkich tych ludzi polegał na oszukiwaniu z jednaką bezstronnością zarówno tych, od których nabywali swój towar, jak i tych, którym go sprzedawali.

Timowi najlepiej przypadł do gustu Duńczyk, Van Smeat. Jego brak skrupułów był rozbrajający.

- Dlaczego nie korzystać z łotrów, skoro chcą ryzykować? - zwykł mówić do kompanów, stawiając im prawdziwy jamajski rum, wodząc po twarzach promiennym wzrokiem, pełen radości życia i zadowolenia z siebie. - Kupuję skóry tanio, prawda?... Więc cóż mnie może obchodzić, skąd one pochodzą?

Jeden z przygodnych przyjaciół Duńczyka zauważył:

- A jeśli wpadną na twój trop?

- Ba! I cóż z tego? Ja jestem w porządku. Kupuję w dobrej wierze.

- Musisz przecie wiedzieć, że pochodzą z kradzieży.

- Naturalnie, że wiem, ale to nie mój interes.

Tak zaczynała się zazwyczaj miła pogawędka, która potem albo kręciła się koło polityki, wywołując chór narzekań na rząd, na podatki i soczyste przekleństwa pod adresem władz, albo koło tajemniczych wydarzeń w sertaonie.

- Niedługo z tego wszystkiego dopiero będzie chryja! - z namaszczeniem oznajmiał Portugalczyk swym kraczącym i grobowym głosem, a sentencja ta co wieczór była hałasem do przejścia na ulubiony temat tych przyjacielskich wynurzeń.

- Wielki Nieznany! - któryś z bywalców rzucał takim tonem, jakby wspominał o nieubłaganym i wszechmocnym bożku. Chwila milczenia, aż jakiś nowo przybyły, Tim na przykład, nieodwołalnie zadawał pytanie: - Któż to jest właściwie?

Otwierały się perspektywy najśmielszych przypuszczeń. Padło imię Antonia Conselheiro, drugiego Jana Chrzciciela. Krążyły gadki o zmartwychwstaniu proroka.

- Czyż nie zabawne, że zmartwychwstały prorok był największym złodziejem bydła w Brazylii? - ryzykował Duńczyk, znacząco mrugając okiem i z gestem milkliwego porozumieniem pod adresem Tima.

Lecz nic nie było w stanie zachwiać wiary pokładanej przez większość tubylców w tajemniczą osobistość. Podczas gdy cudzoziemcy i czystej krwi Kreole (potomkowie hiszpańskich i portugalskich kolonistów) brazylijscy zawsze byli skłonni na tę historię z nieprawdziwego zdarzenia reagować żartami i wzgardą, to mieszańcy, którzy stanowili zdecydowaną większość bywalców „Cafe" pod egidą dobrego geniusza, rozpalali się na samo wspomnienie o Wielkim Nieznanym.

Kupiec portugalski zawsze protestował przeciwko zjadliwym uwagom Duńczyka.

- On sam nie jest złodziejem bydła - mówił. - To jego armia najeżdża fermy, jego żołnierze uprowadzają bydło. Przecie to oni w przeszłym tygodniu...

Następowały opowiadania bez końca o szkodach, czynionych przez armię bandytów, którzy nie słuchali nikogo prócz swego proroka, w jego imieniu napadali na kresowe osiedla, rabowali, kradli wszystko, co im się nawinęło. Ostatnio stawali się coraz bezczelniejsi, coraz brutalniej deptali prawo. Właściciele rancz na pograniczach sertaonu nie byli pewni dnia ani godziny, drżeli nieustannie o swoje bydło i konie. Składy na kresach osadnictwa zostały przeważnie ogołocone, a kasy porozbijane. Armia bandytów rosła z dnia na dzień. Nie tylko mistyczna aureola, otaczająca przywódcę ruchu, ale i wolne życie rozbójnicze pociągało owych półdzikich sertaończyków, miedzianoskórych Metysów, kawowych Mamaluków, mieszańców trzech ras, czarnej, białej i czerwonej.

- To jego armia, nie on sam...

- Ba - konstatował Duńczyk - on ciągnie z tego zyski.

- Naturalnie, że on, a któż by? - dodawał jeden z Niemców. - Mówią, że jest bogatszy od milionerów z Nowego Jorku.

- Ale cóż on robi z taką masą pieniędzy? Nie wyda ich przecie tam, w pustym...

- Przygotowuje się do obalenia tego przeklętego rządu. Ma armię liczącą dziesięć tysięcy ludzi, całkowicie uzbrojoną i wyekwipowaną.

- Brednie! Luźne kupy mieszańców.

- Ale są to desperaci, ludzie zdecydowani na wszystko. Pamiętam, jak przed trzydziestu laty ten Antonio Conselheiro trzymał się w pustyni przeciwko czterem rządowym ekspedycjom karnym.

- I cóż się z nim stało?

- Zabity. Wszystkich jego ludzi wybito do nogi.

- Ale w takim razie ci nowi ludzie...

Dysputa stała się ogólna. I tak w kółko przez całą noc. Podczas gdy cudzoziemcy bawili się kosztem proroka i jego adherentów, tworzyły się grupy szepczące i zmawiające się po kątach. Tim chwytał urywki tych rozmów. Występował na pierwszy plan podkład polityczny całej afery.

Portugalczyk, będący w stałych konszachtach z vaqueirosami, utrzymywał z całą powagą, że Wielki Nieznany to potomek w prostej linii cesarza Brazylii, a zbierał kapitał na cele restauracji monarchii; z armią wyćwiczoną przez europejskich oficerów miał wkrótce dojść do Pernambuco i ogłosić się cesarzem.

- I szczęść mu Boże!

- Cóż ten przeklęty rząd uczynił kiedy dla nas?...

- Prócz ściągania podatków i nowych podatków, i dodatków do podatków?

- A ci urzędnicy, wścibiający nosy we wszystkie prywatne interesy!

Nie było człowieka, który by nie miał jakiegoś żalu do władz, a roiło się od ajentów obcych państw, podsycających niezadowolenie. Tim przestał się interesować tym gadaniem, zaczął się zastanawiać, czy czasem awanturnik Dudley Stone nie zaciągnął się do armii Wielkiego Nieznanego. W linii jego awanturniczej kariery leżało podjąć się instruktorstwa kupy vaqueirosów i mieszańców, ćwiczenia armii, przeznaczonej do obalenia istniejącego rządu i restauracji monarchii na ruinach młodej republiki brazylijskiej. Taką samą rolę odgrywał w Bułgarii, dowodząc powstańcami podczas wojny na Bałkanach. Więc czemuż nie miałby jąć się takiego samego procederu na innym gruncie? Takie przedsięwzięcie z natury rzeczy musiało pociągnąć Stone'a.

Żywy umysł Tima począł budować całą teorię na pewnym odezwaniu się Van Smeata, iż zrobił pewien interes z Don Manoelem da Lisbao. Okoliczność ta w oczach Tima urosła do znaczenia ogniwa w łańcuchu śmiałych przypuszczeń.

- Kłaniam się nisko przed Don Manoelem - rzekł Duńczyk z grubym śmiechem i cmokając ustami. - To jest wielki gracz, a ja przy nim i do trzech zliczyć nie potrafię.

Na pytanie Tima, co to był za interes i gdzie miała miejsce transakcja, Duńczyk odpowiedział:

- A gdzież by? W tym zatraconym sertaonie. Don Manoel ma tam swoje ranczo. Ja kupuję od niego skóry, skóry bez piętna oczywiście, a czasami diamenty... - urwał i uczynił wielomówiący gest na lewo. - Ale lepiej nie mówić o tym. Don Manoel słyszy, jak trawa rośnie.

11

Nie należy zapominać o jednej wybitnej indywidualności grającej rolę w tajemniczym dramacie. Osobą najbardziej może intrygującą była Teresa da Pinto, córka doktora, której zaręczyny z Don Manoelem da Lisbao wciąż jeszcze nie zostały ogłoszone.

Wszyscy wiedzieli, że tych dwoje ma się pobrać przed Nowym Rokiem. Don Manoel, kiedy go na ten temat nagabywano, nie przeczył, ale i nie potwierdzał. Teresa nie wypowiadała się wcale. Z drugiej strony doktor, kiedy był trzeźwy, mówił dużo i często o zbliżającym się małżeństwie córki.

- Będzie to dla mnie wielką ulgą - mawiał - wiedzieć, że życie jej szczęśliwie się ułożyło. Było ostatnim życzeniem jej zmarłej matki, by wyszła za mąż za towarzysza swych zabaw dziecinnych... Ona i Manoel bawili się razem jako dzieci...

Wszyscy wiedzieli, że to nieprawda, ale nikomu do głowy nie przychodziło prostować te kłamstwa. Tymoteusz nie mógł pojąć, czemu Don Manoel zwleka wobec życzenia tak pięknej kobiety. Teresa da Pinto była jedyną dziedziczką bardzo bogatego człowieka, wspólnika łotrostw Don Manoela i po prostu rzucało się w oczy, że była w nim zadurzona. Wyraz jej oczu, gdy patrzyła na Don Manoela, nie pozostawiał najmniejszej wątpliwości co do charakteru uczuć, które do niego żywiła. Te piękne, ciemne oczy wypełniała czułość. Lecz również rzucała się w oczy obojętność, a czasem i szyderstwo, którymi odpowiadał na czułe spojrzenia Teresy. Ilekroć zatem dostrzegła na jego wargach uśmieszek, tak uprzejmy i zimny zarazem, sentyment w wejrzeniu Teresy znikał, ustępując miejsca to wyrazowi ostrego bólu, to znów gwałtownej urazy przypominającej nienawiść. I w takich chwilach Tymoteusz zastanawiał się nad tym, ile też i co mogła wiedzieć.

Była uprzedzająca dla Tima, paplała doskonale po angielsku, dużo tańczyła z nim i przyjmowała objawy jego podziwu jako hołd należny jej piękności. Nigdy dotychczas nie była w Europie i lubiła słuchać o Paryżu, Rzymie, Londynie. Interesowała się wielu rzeczami, obrazami, teatrem, filmami, sukniami, hazardową grą w Monte Carlo i wyścigami w Ascot. Razu pewnego Tim spostrzegł, że opowiada jej o pięknym gnieździe Traskmoore w Irlandii. Mówił więc o imponujących wieżach, pod których blankami i strzelnicami przepłynęło osiem wieków; mówił o srebrzystym jeziorze i ławicy mgieł na horyzoncie, ze szmaragdowymi wzgórzami Erynu, które wyłaniały się z mgieł ozłocone słońcem; mówił o drzewach odwiecznych i lasach, gdzie wiosenną porą szło się jak po kobiercu, a jesienią jarzących się rdzawą purpurą i złotem.

- Jak pan musi to wszystko kochać! - zawołała.
Prowadzili tę rozmowę na popołudniowych tańcach hotelu „Americano". Oczekiwali Don Manoela, lecz wciąż jeszcze nie przybywał. Tańczyli tedy dużo razem, potem zaś kazali sobie podać herbatę trochę na uboczu od całego tłumu gości.

Słuchała opowiadania Tima utkwiwszy w jego twarzy swe wielkie czarne oczy, szeroko otwarte. I znowu zaczęło mu chodzić po głowie pytanie, ile też mogła wiedzieć. Wkrótce potem zjawił się Don Manoel. Podszedł do ich stołu, swobodny, uprzedzająco grzeczny, zasypując Teresę usprawiedliwieniami za spóźnienie.

- Lecz byłaś w tak miłym towarzystwie - rzucił komplement pod adresem Tima. Wreszcie z uprzejmym - Czy mogę się przysiąść? - siadł i zamówił sobie herbatę.

- Pewien jestem - rzekł uporawszy się z pastylką czekoladową - że nasz kochany major bawił cię opowiadaniem o swym zmarłym przyjacielu, Dudley'u Stonie. Jeszcze nie widziałem człowieka tak pochłoniętego jedną myślą... - włożył do ust nową pastylkę i w uprzedzająco grzeczny sposób jął łajać Tima za jego manię. - Nasz kochany major - mówił - nosi się najwidoczniej z zamiarem
pisania biografii mego nieodżałowanego przyjaciela. Powiedziałem mu już wszystko, co wiedziałem, a przecież wiem wiele, bo zżyliśmy się bardzo. No i na co się to zdało? Wciąż mu jeszcze mało. Odwiedza wszystkie podejrzane spelunki w starym mieście, wdaje się w rozmowy z każdym ciemnym indywiduum. I w jakimże to celu, jeśli wolno spytać?

Tim odpowiedział na wyzwanie równie żartobliwym tonem:

- Może oczywiście, jak pan to powiedział, mam ochotę opisać życie Stone'a. To była indywidualność, jak panu dobrze wiadomo...

Teresa nie odezwała się słowem. Zdawała się interesować zdejmowaniem przez Manoela cynfolii z trzeciej czekoladki. Don Manoel dalej prowadził rozmowę:

- Pod tym względem ma pan rację: Stone to niezwykły charakter. Trochę był stuknięty, jeśli tym słowem można określić stany na pograniczu zdrowia duchowego i obłąkania. Musiał niejednokrotnie mówić o mnie swym bliskim w Anglii, kiedy bowiem kilka lat temu wdowa po nim zbierała dowody śmierci swego męża, zwrócono się do mnie, jak i do ojca Teresy oraz do księdza, którzy byli przy jego śmierci, abyśmy złożyli oświadczenia wymagane przez przepisy prawa obowiązujące w ich kraju. Naturalnie zgodziliśmy się wszyscy. Bardzo słuszne żądanie. Może pan słyszał o tej całej sprawie?

- Słyszałem - odpowiedział Tim krótko. - Mrs Stone wyszła potem za mąż za mego stryja.

- Aież to bardzo interesujące! Czy słyszysz, Tereso? Pamiętasz Mr Stone'a? Ale co ja mówię, byłaś wtedy jeszcze dzieckiem, kiedy umarł. Myślałem, że ta dama wyszła za angielskiego arystokratę, lorda... lorda... ach, zapomniałem...

- Lord Traskmoore był moim stryjem - był Irlandczykiem, nie Anglikiem...

- Irlandczykiem... Naturalnie, że Irlandczykiem... Jakże to głupio z mojej strony... My wszyscy tutaj całkiem się nie orientujemy w waszych stosunkach rodzinnych. To takie trudne dla nas, biednych cudzoziemców - wasze prawa do izby parów, do tytułu i zupełnie inne nazwiska. Więc to Mrs Stone stała się pańską stryjenką? Zadziwiające!

Moją stryjenką... Wielki Boże! - omal głośno nie zawołał Tim.
Zabrzmiały pierwsze tony tanga. Manoel prędko przełknął łyk herbaty i nie powiedziawszy nawet:

- Jeśli pani pozwoli - porwał Teresę do tańca.

Tymoteusz obserwował tę dobraną parę. Nigdy nie widział piękniejszego, bardziej rytmicznego tańca. Zmysłowe dźwięki tanga zdawały się jak stworzone dla gibkiej postaci Teresy. Manoel trzymał ją mocno przy sobie i zdawała się ślizgać w jego ramionach, a jej piękne ciało współgrało z jego ciałem. Od czasu do czasu Timowi ukazywała się twarz Teresy; oczy miała przymknięte, a długie rzęsy rzucały miękkie cienie na jej policzki. A Manoel z drapieżnością samca zagarniał to, co mu się należało prawem podboju. Trzymał ją tak mocno, że niemal wydawała się na pół przełamana ujęciem jego ramienia, i od czasu do czasu dotykał ustami jej włosów. Dotknięcie to było tak delikatne i nieuchwytne jak muśnięcie kwiatu skrzydłem motyla, lecz Teresa czuła je każdym nerwem; za każdym razem drżenie przebiegało po jej ciele, powieki z błękitnymi żyłkami całkiem opadały jej na oczy, gasząc spojrzenie, podczas gdy szkarłatne wargi rozchylały się.

O co mu chodzi? - pytał w duchu Tymoteusz. - I jak ona go kocha!

Widok tańca tej pary pchnął myśli Tima w nowym kierunku i po raz pierwszy od wyruszenia do Brazylii zadał sobie pytanie, czy cała podjęta przezeń awantura warta była takiego zachodu. Czy nie gonił cieni wyrzekając się wszystkiego, co mu życie dać mogło. Z pieniędzmi odziedziczonymi po ojcu mógł osiąść w ojczyźnie na własnym kawałku ziemi. Życie mogło mu się ułożyć prosto, mógł mieć żonę, dzieci. Jakież życie byłoby nieskomplikowane i łatwe!

Och, nie byłoby łatwe, Tim, mój chłopcze - odpowiedział sobie. - Nieskomplikowane! Ha! ha! ha! Pękałbyś z wściekłości, ilekroć Romansowa Julia minęłaby cię w swym rolls-roysie, lub wyczytałbyś o jej cudownej toalecie na polach wyścigowych w Ascot. Nie, nie, synu! Jak sobie posłałeś, tak się wyśpisz... Lecz jaka szkoda, że ta śliczna Teresa zakochała się bez pamięci w największym z łotrów, jacy chodzą po świecie.

12

Gdy się skończyło tango, Don Manoel zmuszony był podejść do stolików innych pań. Stara markiza zatrzymała go przy sobie i raz jeszcze Tim znalazł się sam z Teresą, w pewnym odosobnieniu od reszty towarzystwa. Teresa była zarumieniona i bez tchu po tańcu. Nieporównane oczy Kreolki, czarne jak noc, zwilgotniałe i świetliste promieniały w czystym owalu jej twarzy. Była piękna w całym znaczeniu tego słowa i z męskiego punktu widzenia niezmiernie pociągająca. Choć jej urok z niewytłumaczonych przyczyn na Tymoteuszu nie wywierał większego wrażenia, czuł dla niej dużo sympatii i pewnego rodzaju współczucie, gdyż nie wydawała się szczęśliwa.

Poprosiła o napój chłodzący i Tim przyniósł jej oranżadę. Pijąc przez słomkę patrzyła ponad szkłem na Tima z wyrazem, który wydawał mu się pełen niepokoju. Odsunęła kielich gwałtownym ruchem i rzuciła znienacka pytanie:

- To wszystko wymysły, nieprawdaż?

- Co takiego?

- Że pan chodzi po wszelkiego rodzaju podejrzanych spelunkach naszego miasta i wdaje się w rozmowy z ciemnymi indywiduami?

Tim roześmiał się:

- Nie wiem, co pani nazywa podejrzanymi spelunkami i ciemnymi indywiduami, lecz ja przepadam za studiowaniem natury ludzkiej...

Odpowiedziała dziwnym uśmieszkiem:

- Nie tylko w knajpach starego miasta może pan studiować naturę ludzką...

- Ale przypuśćmy, że dla mnie knajpy starego miasta są ciekawsze od - i objął wymownym spojrzeniem eleganckie towarzystwo - od tego rodzaju zebrań.

Teresa zamilkła na chwilę. Zdawała się zastanawiać. Nagle się zdecydowała.

- Niech pan nie chodzi więcej po tych spelunkach majorze 0'Clerigh - powiedziała i rzuciła Timowi poważne spojrzenie swych wyrazistych oczu. - To niebezpieczne.

- Czyżby?

- Wiem. Wiem. Wszyscy mężczyźni są jednakowi. Uważają kobiety za tchórzliwe tylko dlatego, że są ostrożne. Ale szaleństwo to nie odwaga.

Tim uśmiechnął się z pewnością siebie mężczyzny wobec nieuzasadnionych strachów kobiecych.

- Nie może być mowy o szaleństwie, czy też odwadze - powiedział - tylko o ciekawości.

- W takim razie niech mi pan obieca...

Urwała równie nagle, jak rozpoczęła tę rozmowę. Wyraz życzliwości i sympatii znikł z jej oczu, w których zadrgało jakieś nieokreślone uczucie, z którego Tim nie potrafił zdać sobie sprawy. Bodaj że uczucie strachu. Siedział zwrócony tyłem do sali tak, że nie mógł widzieć Don Manoela, który przebił się przez tłum do ich stolika. Dopiero gdy usłyszał aksamitny wesoły głos, zrozumiał, czemu przypisać tak raptowną zmianę wyrazu twarzy i zachowania się Teresy.

- Jeszcze tego walca daruj mi, cara, bo zaraz już wypadnie mi odejść. Nasz kochany major wybaczy...

Don Manoel i tym razem zawładnął Teresą i powiódł ją na posadzkę dancingu, Tim zaś pozostał rozmyślając nad tym dziwnym, drobnym epizodem.

Nie widział już seniority tego dnia, lecz nazajutrz rano bosy ulicznik przyniósł do hotelu małą paczkę. Nie czekał na odpowiedź, lecz powiedział, że ma polecenie oddać ją do własnych rąk seniora. Tim zaintrygowany otworzył paczkę. Był tam krótki sztylet z rękojeścią, w pochwie pięknej roboty toledańskiej z kartką, skreśloną ozdobnym pismem i wystylizowaną w cokolwiek sztucznej angielszczyźnie.

Bardzo dobry przyjaciel kiedyś mi ofiarował tę zabawkę. Mnie nic po niej, a Panu może się przydać, kiedy przez swoje studia nad naturą ludzką znajdzie się Pan w niebezpieczeństwie. Niech mi Pan obieca nie wychodzić bez tego na ulicę. To bezpieczniejsze i bardziej się tego boją niźli browninga.

Bez podpisu. Tim wyciągnął sztylet z pochwy i podziwiał piękną klingę toledańską z hartowanej stali, inkrustowaną srebrem. Odłożył broń i po raz drugi przeczytał kartkę.

- Zabawna dziewczyna - mruknął. - Dlaczego by miała...
„Bezpieczniejsze niż browning". Co ona chciała przez to powiedzieć? Pewnie że nie robi hałasu. I znów powróciło pytanie: ile też ona może wiedzieć?

Ale wieczorem, idąc do „Cafe Bon Genio", gdzie miał się spotkać ze swym przyjacielem Duńczykiem, umieścił dar Teresy w tylnej kieszeni bryczesów.

13

W parę wieczorów później Don Manoel namówił Tima, by spotkał się z nim i doktorem da Pin to w kabarecie ,,Hespanha".

- Lokal ten ustępuje wprawdzie - wyjaśnił - pod względem szyku i elegancji temu, gdzie pańska przyjaciółka, Inez, jest cokolwiek już przygasłą gwiazdą, lecz lepiej się w nim bawią. Właśnie teraz tańczy tam czarna dziewczyna, jak słyszę, zdumiewająca. Teresa chce koniecznie zobaczyć tę kreaturę, więc muszę ją jej pokazać. Weźmiemy sobie starego da Pinto na przyzwoitkę. Zjemy tam kolację. Ich Vatapa a Bahiane jest wspaniała. Tak czy owak spędzi pan wesoło wieczór. Idzie pan z nami, dobrze?

- Tylko jeżeli państwo zgodzą się być moimi gośćmi. Doktor i seniorita byli dla mnie niesłychanie uprzejmi, miałbym szansę zrewanżowania się do pewnego stopnia.

- Dobrze, jak pan sobie życzy. Czy pan zamówi stolik, czy też ja mam się tym zająć? Lepiej zamówić, bo ten lokal bywa przepełniony...

- Wszystko sam załatwię - odrzekł Tim.

Okazało się, że „Hespanha" to mała salka, typowa dla kabaretów tej części świata, ze sceną, widownią zastawioną krzesłami, balkonem biegnącym wzdłuż trzech ścian pomieszczenia. Na balkonie były stoły na krzyżakach z krzesłami i ławkami i podawano tam kolację podczas przedstawienia. Tim postarał się o stolik dla swego towarzystwa i wieczór zapowiadał się wesoło. Doktor zdawał się mniej odpychający niż zazwyczaj, a Teresa była w doskonałym usposobieniu; jej oczy iskrzyły się i paplała tak nieustannie i beztrosko jak kakadu. „Hespanha" była najwidoczniej miejscem stworzonym dla cyganerii, jakie istnieją we wszystkich niemal krajach, odznaczającym się brakiem komfortu, niskim poziomem rozrywek, atmosferą niezdrową i mierną kuchnią, miejscem nawiedzanym również przez szumowiny, a które mimo to wszystko, a może właśnie dlatego mają dziwny urok dla wybrednych i przerafowanych kobiet z wielkiego świata w rodzaju Teresy da Pinto, i to ze względów, z których one same nie zdają sobie sprawy. Czy dlatego, że sprawia im przyjemność ocierać swe delikatne ramiona o zgrubiały i brutalny naskórek? Czy ze względu na nowość dla nich takiego otoczenia? Czy dlatego, że nadgniły owoc, chociaż już nie zakazany w naszych czasach, zachował jeszcze dla nich niepowszedni i wyzywający smaczek? Któż może wiedzieć? Dość, że Teresa da Pinto zaatakowała z apetytem mocno pieprzną potrawę narodową, zwaną Vatape a Bahiane, coś w rodzaju indyjskiej curry, ulubioną w tych stronach, a podaną na grubym fajansie przez obszarpanego, czekoladowego kelnera, i z prawdziwą rozkoszą piła małymi łykami mrożony szampan z kubków o ściankach grubych na ćwierć cala.

Zapomniała, zda się, o swych przestrogach, powadze i o niepokoju o Tima. A kiedy, błaznując dobył ostentacyjnie toledański sztylet i położył go przy swym talerzu na stole, była tym wielce ubawiona. Don Manoel wyraził się z uznaniem o pięknej zabawce, jakby pierwszy raz ją widział i tak, jak gdyby nie wiedział, że jest darem Teresy. Rzuciła Timowi szybkie spojrzenie i za plecami Manoela podniosła palec do ust na znak, żeby milczał o jej liściku i o tym, skąd ma ten sztylet.

Ani Tim, ani jego goście nie zwracali uwagi na przedstawienie. Było bardzo nędzne; tancerki w tandetnym przebraniu były nie pierwszej młodości i nie grzeszyły urodą. Na widowni również nic zasługującego na uwagę. Ale Tim z przyjemnością patrzył na Teresę. Nigdy nie widział jej piękniejszej, gdyż tym razem robiła wrażenie zupełnie szczęśliwej. Don Manoel trzymał się doskonale w roli kochanka; usłużny, korzystał z każdej okazji, by damie swego serca szeptać do ucha - tak cicho, że nikt nie mógł słyszeć, wówczas lekki rumieniec ożywiał jej brzoskwiniową cerę. Doktor wyraźnie się silił na uprzejmą rozmowę z Timem. Pił stanowczo za wiele, więcej niźli ostatnio. Parę razy widział go Tim pijącym w lokalach publicznych. Ilekroć da Pinto sięgał po szklankę, Don Manoel ostrzegał go groźnym spojrzeniem. Ale piorunujące spojrzenia przyjaciela snąć utraciły już władzę nad pijakiem, gdyż z marsem na czole i wzruszeniem ramion Don Manoel musiał w końcu dać za wygraną.

Z początku było sporo wolnych stolików na balkonie, lecz koło północy kilka hałaśliwych grup wkroczyło na salę. Pośród nich Tim zobaczył Van Smeata. Miał z sobą dziewczynę i po dość ostrej wymianie zdań z obszarpanym kelnerem zajął stolik w pobliżu stolika Tima. Chciał zasiąść przy sąsiednim stole, lecz kelner utrzymywał, że ten stolik został już zamówiony. Tim powitał go ukłonem, a Don Manoel również raczył mu kiwnąć głową.

Zaraz po północy istna banda wdarła się na balkon i z głośnym gadaniem, krzykami i rozkazywaniem kelnerowi tubalnym głosem obsiadła stół najbliższy stolika, który zajmował Tim ze swym towarzystwem. Składała się z trzech mężczyzn i dwóch dziewczyn. Nieokrzesane draby były niezawodnie krwi mieszanej. Stroje dziewczyn raziły swą jaskrawością. Zaczęli dosłownie zalewać gardła, paląc niezliczoną ilość papierosów.

Od pierwszej chwili sąsiedztwo stało się nieznośne dla Tima i jego gości. Dziewczyny, wydając okrzyki, od których aż w uszach dzwoniło, obrzucały Teresę impertynenckimi spojrzeniami. Mężczyźni rżeli, ryczeli i pękali ze śmiechu, ilekroć ich dziewki popisywały się bezwstydnymi uwagami tak głośno, że nie sposób było puszczać tego mimo uszu. Siorbało to pijąc, mlaskało jedząc i pluło dokoła na podłogę. Tim zawezwał kelnera, ale czekoladowy sługus oświadczył z obojętnym wzruszeniem ramion, iż czuje się zupełnie bezsilny, a uspakajanie gości nie należy do jego obowiązków. Tim stosownie do zwyczajów europejskich zażądał sprowadzenia zarządzającego, ale nie udało się go znaleźć. Don Manoel i doktor usiłowali zapobiec awanturze, choć obaj, a szczególnie doktor, tracili panowanie nad sobą. Tim zaczął się trząść z wściekłości.

Wstał i podszedł do sąsiedniego stołu, by zmitygować bezczelną bandę, lecz draby, wbrew zwyczajom swego kraju, gdzie grzeczność obowiązuje wszystkich, przyjęli go urągliwe i wyzywająco, a ich sposób wyrażania się i gestykulacja jeszcze bardziej zirytowały Tima. Dziewczyny, miast łagodzić zatarg, podjudzały swych kawalerów wybuchami histerycznego śmiechu. Tu i owdzie na sali zaczęto sykać, lecz poza tym nikt tym zajściem nie zdawał się interesować. Nagle, bez ostrzeżenia, jeden z drabów uderzył Tima w twarz. Naturalnie Tim oddał mu natychmiast, tak że oba ciosy zlały się w jeden. Doktor i Don Manoel skoczyli na pomoc Irlandczykowi, a reszta drabów stanęła za towarzyszem. Dziewczyny pozostały na swych miejscach, chichocząc w najlepsze, paplając i zaciągając się papierosami.

Zaczęła się bójka. Posypały się ze wszech stron głośniejsze psykania, lecz najwidoczniej bójka była chlebem powszednim w tym zakładzie, gdyż ludzie ledwie odwrócili głowę i popatrzyli na balkon, skąd rozlegał się hałas. Orkiestra, również przyzwyczajona do takich incydentów, poczuwała się tylko do obowiązku zagłuszania odgłosów, a tancerki do przykuwania uwagi widzów swymi gibkimi ewolucjami.

Na balkonie ogólne starcie przekształciło się w szereg pięściarskich pojedynków. Tim od pierwszej chwili gdy został tak podstępnie napadnięty, grzmocił pięścią na prawo, na lewo, ale tylko gołą pięścią. Ani nawet przez chwilę nie powstała mu w głowie myśl, by uciec się do daru Teresy. Będąc doskonale wyćwiczony w sztuce boksu, dawał sobie radę doskonale, natomiast jego przeciwnikom źle się powodziło.

Naraz Tim zobaczył da Pinto, który, jak mu się dotychczas zdawało, pośpieszył mu był z pomocą, zwracającego się przeciwko niemu. Ba, mało tego, doktor sięgnął po nóż ze stołu i wznosił oto rękę w sposób nie pozostawiający najmniejszej wątpliwości, iż zamierza Tima zamordować. Nadużycie alkoholu snąć doprowadziło go do ataku delirium tremens, wprawiło w morderczą furię.

Lecz jeszcze bardziej zdumiewające było, iż nagle w twarzy Don Manoela, która błysnęła nad ramieniem doktora Tim nie dostrzegł ani śladu tego wyrazu światowej, z lekka ironicznej uprzejmości, która ją cechowała zazwyczaj. Wargi, bez zwykłego na nich uśmiechu, ukazywały zęby na podobieństwo kłów rozżartej bestii i czerwone dziąsła. Była to twarz, z której spadła maska, twarz, na której występki, furia i nienawiść wycisnęły rozpalone piętno. Wówczas oczy Tymoteusza błysnęły krwią.

Błyskawicznie objął sytuację, uświadomił sobie, że te dwa demony wciągnęły go w zasadzkę, aby go zamordować. Powalił nokautem napastnika, którego miał przed sobą, chwycił rękę doktora jak w kleszcze, ścisnął, aż jego dłoń drgając konwulsyjnie otworzyła się i nóż upadł na ziemię.

W następnej chwili stało się coś zdumiewającego, coś potwornego: twarz da Pinto wykrzywiła się bolesnym skurczem, z krtani wyrwało mu się krótkie rzężenie, rozłożył szeroko ręce, pochylił się naprzód, potem na bok i padł jak kłoda na blat stołu.

14

- Ty zamorski diable, zabiłeś go!

Tim nie wiedział, kto to krzyknął. Zbyt był wstrząśnięty, aby mógł zdać sobie sprawę, co się dzieje. Stał bezradnie z oczyma wlepionymi w ciało, nad którym pochylił się Don Manoel. Pozostali mężczyźni wycofali się z miejsca katastrofy. Dziewczyny zbiegły w dół po schodach balkonu. Tylko Tymoteusz 0'Clerigh stał wpatrzony w bezwładne, stygnące ciało, w plecy ofiary i ciemną plamę, rozchodzącą się spod nich po grubym obrusie.

W jednej chwili na sali powstał piekielny chaos. Krzyk kobiet wyrwał się jakby z jednego gardła. Mężczyźni porwali się ze swoich miejsc, klęli i krzyczeli. Stoły i krzesła przewracały się, talerze i butelki sypały się z trzaskiem i brzękiem na podłogę. Orkiestra urwała z rozdzierającym uszy fałszem, zamilkła. Kurtynę pośpiesznie ściągnięto.

Ozwały się krzyki:

- Policja!

I oto u boku Don Manoela, któremu udało się przewrócić ciało na przeciwną stronę i który próbował rozwiązać krawat ofiary, odpiąć kołnierzyk i kamizelkę, Tim ujrzał Teresę da Pinto. Ona również była schylona nad ciałem swego ojca, ale w chwili, gdy Tim ją zobaczył, podniosła głowę i oczy ich się spotkały. Do grobowej deski Tim nie był w stanie zapomnieć wyrazu tej twarzy. Zdała się sztywna i szara, jak wykuta z kamienia. Cała krew do ostatniej kropli spłynęła z jej policzków i warg. A oczy - te piękne, czarne i błyszczące jej oczy- ziały pustką, jakby nagle przestały widzieć. Stała jak automat, na wpół pochylona nad ciałem, z ręką na ramieniu zamordowanego i jak automat podniosła drugą rękę i wskazała ku szczytowi schodów. Zbielałe wargi poruszyły się, wymawiając na wpół zrozumiałe dźwięki, które ułożyły się w słowa:

- Idź, idź pan... natychmiast... idź!

Ledwie te słowa zostały wypowiedziane, Don Manoel podniósł na nią wzrok. Widocznie spostrzegł się dopiero w tej chwili, że Teresa wciąż jeszcze jest na miejscu, gdyż pierwsze jego słowa jej dotyczyły:

- Na miłość boską, Tereso, odejdź. Będę u ciebie w domu, gdy tylko...

Dotykając zabitego, powalał sobie ręce i ubranie krwią, lecz poza tym nie było na nim najmniejszych śladów walki. Spojrzał na Tima i podczas gdy Teresa powtarzała wciąż automatycznie, jakby wyuczoną lekcję: idź pan, tak będzie lepiej, idź, powiedział z zimną krwią:

- Nie czyń pan tego głupstwa, majorze, chyba, że naprawdę...
Timowi ani w głowie nie powstało, by uciekać. Gdy minęła pierwsza chwila osłupienia, szybko odzyskał panowanie nad sobą. Wypadek był niezmiernie tragiczny przez wzgląd na obecność Teresy. Był również zupełnie niezrozumiały dla człowieka nieobytego praktycznie z medycyną. Tim nie potrafił sobie zdać sprawy, skąd taka masa krwi, gdyż doszedł do przekonania, że doktor zmarł na udar serca spowodowany wstrząsem nerwowym. Nie mógł też odczuwać wyrzutów sumienia, gdyż nie przyczynił się w najmniejszej mierze do zaistniałej katastrofy.

Para żandarmów ukazała się w towarzystwie niskiego, ciemnoskórego jegomościa, który najwidoczniej był lekarzem. Przebili się przez tłum w górę po schodach nie pytając o nic, podążając w kierunku, który im zewsząd wskazywano. Wnet utworzyła się dokoła sceny zbrodni grupa gapiów zachowujących milczenie wobec tragedii, która się przed chwilą rozegrała. Po przybyciu jeszcze paru żandarmów resztę publiczności usunięto. Gwar i zamieszanie ustały. Wkrótce w sali, mrocznej teraz i wiejącej pustką, pozostała tylko grupa na balkonie. I zdawało się, jakby tym, którzy pozostali, nagle odjęło mowę.

Człowiek w czerni był zajęty badaniem zwłok. Żandarmi pytali, co zaszło, a jeden z nich dobył notes i zapisywał odpowiedzi na pytania, które zadawał jego kolega. Zwrócił się najpierw do Tima, który już spokojnie i bez zmieszania usiłował dać jak najściślejsze odpowiedzi.

Tim wyjaśnił, że zaoponował przeciwko zachowaniu się paru mężczyzn i kobiet przy sąsiednim stole, gdyż zachowywali się w sposób bardzo obraźliwy względem damy, która była w ich towarzystwie. Zaczął tłumaczyć. Jeden z mężczyzn uderzył go, na co czynnie zareagował. Wówczas nieoczekiwanie doktor da Pinto, który był zaproszony przez Tima, ku jego największemu zdumieniu porwał nóż i niezawodnie byłby go zamordował, gdyby nie ścisnął mu w przegubie ręki i nie zmusił do wypuszczenia noża, po czym doktor na pozór bez przyczyny padł jak rażony gromem.

Wśród słuchaczy powstały szepty zdziwienia i niewiary, potem zaś przebiegł dreszcz sensacji, gdy Don Manoel zapytany przez żandarma z całym szacunkiem, należnym dla tak wybitnej osobistości, podał swoją wersję tragicznego wypadku. Był, jak zwykle, opanowany, bardzo uprzejmy, gotów do usług.

- Ja sądzę - rzekł - w gruncie rzeczy jestem nawet zupełnie pewien, że mój przyjaciel, major 0'Clerigh, myli się zasadniczo co do jednej okoliczności. Doktor da Pinto ponad wszelką wątpliwość nie podniósł na niego ręki. Jeśli pochwycił nóż, co widocznie uczynił, skoro major tak twierdzi, to tylko aby bronić naszego przyjaciela, którego byliśmy gośćmi dzisiejszej nocy, w żadnym razie, aby na niego napadać.

- Gdzie jest nóż? - spytał żandarm i wszyscy obecni zaczęli oglądać się wokoło na podłodze usłanej szczątkami zastawy, szklankami, butelkami, nożami stołowymi, widelcami i łyżkami. Doktor w przedśmiertnej agonii uchwycił się obrusa i ściągnął go z całą zastawą na podłogę, nim padł na wznak na stół.

- Jednego jestem pewien-powiedział Tim - że umysł doktora da Pinto był w stanie mocnego zamroczenia. Pił przez cały wieczór i sądzę, że nie miał najmniejszego pojęcia, co robi.

- Czy seniorita nie mogłaby podać nam jakiegoś szczegółu? Jest to bardzo przykry obowiązek pytać teraz senioritę, lecz byłbym bardzo wdzięczny, gdyby seniorita mogła mi pomóc w moim trudnym zadaniu...

- Ja nic nie widziałam - odpowiedziała Teresa z niezwykłym opanowaniem. - Słyszałam sprzeczkę, lecz odwracałam oczy, nie chcąc patrzeć na... Żałowałam, że mogło mi kiedykolwiek przyjść do głowy wybrać się tutaj, kiedy...

- Chwileczkę - powiedział uprzejmie żandarm i zwrócił się do doktora w surducie:

- Jaka jest bezpośrednia przyczyna śmierci?

- Cios nożem w kark przeciął tętnicę - odpowiedział czarny człowiek. - Doktor da Pinto zmarł w jednej chwili.

- Niemożliwe! - zawołał Tim mimo woli.

- Czemu niemożliwe, senior?

- Mocowałem się z nim w owej chwili. Zobaczyłbym, gdyby kto...

- Lecz ktoś, powiedzmy ktoś nieznany, dokonał tego, a uczynił to tym małym narzędziem, które tak brzydko wygląda.

I doktor podał żandarmowi mały sztylet z pięknie inkrustowaną klingą i rękojeścią rytą artystycznie, toledański sztylet.

- Wielki Boże! - zawołał Tim - to mój sztylet!

- Czyżby? - zapytał doktor z uśmiechem.

Żandarm wziąwszy sztylet z rąk doktora pokazał go Timowi.

- Poznaje go pan? - spytał.

- Tak.

- Więc jak pan tłumaczy, co nam powiedział przed chwilą senior doktor?

- Nie mogę tego wytłumaczyć. - Sztylet jest mój. Nosiłem go ostatnimi czasy przy sobie. Dzisiejszej nocy przy kolacji wyjąłem go z kieszeni i położyłem na stole przy moim talerzu. Senior da Lisbao na pewno sobie przypomni...

I zwrócił się do Don Manoela, który w owej chwili przekonywał Teresę, by wypiła kieliszek szampana. Na dźwięk swego nazwiska odwrócił się.

- Co mówisz, kochany przyjacielu, czy mogę czymś panu służyć?

- Tak. Pamięta pan ten sztylet? Położyłem go na stole. Pan to zauważył i coś o nim powiedział.

- Pamiętam... i owszem. Cóż to ma do rzeczy?

- Senior doktor powiedział nam przed chwilą - wyjaśnił żandarm- że doktor da Pinto został ugodzony tym nożem.

- Wielki Boże!

- Ale ten nóż leżał na stole, przypomina pan sobie?

- I owszem. Widziałem go.

- Kiedy go pan widział po raz ostatni, senior? - pytał żandarm. - To jest, kiedy pan widział ten nóż podczas starcia?

Don Manoel wzruszył ramionami niemal do uszu i wyraziście rozłożył ręce.

- Tego nie mogę powiedzieć. Wiem, że w pewnym momencie nóż leżał na stole. Major 0'Clerigh wyjął go z kieszeni i położył przy swoim talerzu, ale co się z nim stało potem, tego nie potrafię powiedzieć.

- Oto jest pochwa - rzekł ktoś z boku wskazując na stół, gdzie między szczątkami kolacji i zastawy leżała rzeczywiście pięknie rzeźbiona pochwa.

Dwaj prowadzący dochodzenie żandarmi byli najwidoczniej zaambarasowani. Pierwszy raz mieli do czynienia ze sprawą, w której podejrzanym był ktoś należący do sfer towarzyskich, a która wzięła tak przykry obrót. Nie wiedzieli, co mają począć. W podobnych wypadkach brało się po prostu delikwenta za kark, prowadziło przez miasto do więzienia śledczego i zamykało w celi, gdzie oczekiwał, aż sprawa wpłynie do sędziego pokoju. Lecz w tym wypadku było nie do pomyślenia ciągnąć znakomitego cudzoziemca notabene oficera sztabowego armii brytyjskiej przez ulice Mansatazu i zamknąć go w więzieniu razem z włóczęgami i mieszańcami. Przy tym było za późno, by telefonować do komisariatu lub na kordegardę po wskazówki. Z drugiej strony jednak sprawa wyglądała paskudnie. Jeśli by się okazało, że to, co senior doktor twierdzi, to niezbite fakty...

Instynktownie zwrócili się po radę do seniora da Lisbao; tak wybitny obywatel, przyjaciel gubernatora i wszystkich dostojników prowincji niezawodnie będzie wiedział, jak należy postąpić. Don Manoel jak zwykle był gotów do usług.

- Ja będę poręczycielem za seniora Anglika - odpowiedział na pytający wzrok żandarma. - Cała sprawa jest naturalnie tragicznym nieporozumieniem. Nie wiem, co się w tym wszystkim kryje, lecz ręczę, że major uda się wprost do swego hotelu i stanie na każde wezwanie sędziego, co, mam nadzieję, nastąpi już jutro rano. Sam pójdę do gubernatora i wyjaśnię wszystko tak, że nie będziecie panowie narażeni na naganę. Więc jeżeli wam to wystarcza...

Oczywiście, że wystarczało. Byli nawet bardzo zadowoleni z takiego załatwienia sprawy.

- Więc wszystko ułożone, nieprawdaż, majorze? - spytał Don Manoel po angielsku.

- Dobrze. To bardzo uprzejmie z pańskiej strony, lecz mogę pana zapewnić, że nie mam bynajmniej zamiaru uciekać. Kryje się w tym wszystkim jakaś diabelska tajemnica, ale gotów jestem pozwolić się zamknąć w więzieniu, niźli... - ugryzł się w język, żeby nie powiedzieć - niźli panu cokolwiek zawdzięczać. Powstrzymał się jednak w porę. Sytuacja wymagała oględności. Trzeba było trzymać język na wodzy, gdyż każde nieoględne słowo mogło pociągnąć za sobą bardzo przykre konsekwencje.

Zjawiło się jeszcze paru żandarmów i wszyscy razem ledwie zdołali przebić w tłumie drogę dla seniora da Lisbao i seniority. Znać było po Teresie, że czyni nadludzkie wysiłki, żeby się nie załamać. Tim z głębi serca, mimo iż jego własne położenie było nie do pozazdroszczenia, podziwiał jej wytrzymałość i odwagę. Tak nagle zaszła katastrofa, tak zdumiewająco szybki miała przebieg, że Tim nie potrafił zdać sobie sprawy, co pomyślała sobie Teresa. Z całą pewnością mógł powiedzieć, że nie mogła go uważać za winnego śmierci jej ojca.

Takie bezcelowe przestępstwo każdy rozsądny człowiek uznałby za niemożliwe, a Teresa była bardzo rozsądna, o ile nie wchodził w grę Don Manoel. Tim nie wątpił ani przez chwilę, że ten miodousty diabeł umaczał rękę w tej całej tragedii, ale ściśle jaką odegrał rolę, nie sposób było określić. Teresa musiała coś o tym wiedzieć, sądząc z wyrazu grozy, który widział na jej twarzy oraz słów, z którymi się do niego zwróciła: Idź, idź pan natychmiast!

W związku z tym, co później nastąpiło, słowa te, brzmiące jak rozkaz, były więcej niż zastanawiające. Tim usiłował spojrzeć jej choć raz w oczy, podczas gdy Don Manoel prowadził ją przez tłum, lecz patrzyła wprost przed siebie, opierając się całym ciężarem na ramieniu swego narzeczonego i mimo gorąca mocno otulona w szal.

- Czy mam odesłać moje auto po pana? - spytał Manoel mijając Tima.

- Nie, dziękuję. Wolę pójść pieszo.

Zszedł po schodach przez tłum, który pozostał na miejscu zbrodni. Wciąż jeszcze było wiele do zobaczenia. Nastąpił czwarty akt dramatu: ciało odwożono do kostnicy, zbierano i zabezpieczano drobiazgowo dowody rzeczowe.

W drzwiach sali Tim poczekał chwilę, by zobaczyć Don Manoela i Teresą wsiadających do samochodu i odjeżdżających. Powinna była zaraz pojechać do domu, gdzie znajdzie się przecież ktoś życzliwy, kto się nią zajmie. Co za dziwna tajemnica kryła się za tym wszystkim!

Tim krocząc po wybojach i kocich łbach uliczek starego miasta o tej wczesnej godzinie, poprzez tajemnicze światła i cienie zachodzącego księżyca, który przyświecał w tym dalekim zakątku ziemi, miał wrażenie, że śni, że to, co zaszło, wcale się nie wydarzyło, a w każdym razie nie jemu, Tymoteuszowi 0'Clerigh, majorowi regimentu gwardii irlandzkiej, którego życie układało się dotychczas tak łatwo, tak beznamiętnie i prostolinijnie, a każdy moment był z góry wytknięty przez konwenans. Jakże to mogło być, aby ów człowiek, posuwający się wśród staroświeckich domów, na drugiej półkuli globu wmieszany w brewerie ludzi, o których egzystencji Tim 0'Clerigh przez całe życie nie miał zielonego pojęcia, był właśnie Timem? Jakże to jego, Tima, można było zaprowadzić na brzeg przepaści, zmusić do spojrzenia w przepaść, która miała pochłonąć jego życie, a zwłaszcza jego niczym nie splamiony honor, o który dbał więcej niż o życie?

Ale co właściwie tam się kryło, co czyhało? Jakież to są sidła, w które go zwabiono i w których tak łatwo mógł się zaplątać? Czy była to po prostu zasadzka, zastawiona na niego z tym wyrachowaniem, że przy sposobności wpakują mu pięć cali ostrej stali pod piąte żebro? Gdzie Don Manoel najął swoich zbirów, którzy mieli się z nim załatwić?

Było to może najprostsze wyjaśnienie prawdy. A jednak im dłużej Tim rozmyślał nad wydarzeniami koszmarnej nocy, tym częściej narzucał mu się obraz, który mu błysnął przed oczyma wówczas ledwie przez parę sekund. Gdy tak mijał źle oświetlone ulice, zdumiewał się, czy możliwe, by rzeczywiście widział to na własne oczy, czy rzeczywiście w chwili, gdy da Pinto porwał nóż i podniósł nań w morderczym zamiarze rękę, mignęła mu twarz Manoela, wykręcona furią, nienawiścią tuż za wzniesionym ramieniem doktora. A może mu się tylko śniło? Lecz nie, im więcej myślał o tym, tym bardziej był tego pewien, choć rozsądek przemawiał przeciwko takiej koncepcji, bo cóż za cel mógł mieć ten diabeł w zabijaniu swego wspólnika?

A jednak widział twarz Teresy skamieniałą ze zgrozy. Najwidoczniej zobaczyła ona coś takiego, co zmąciło jej równowagę, do głębi przejęło ją rozpaczą. Wprawdzie tragiczna była sama śmierć jej ojca w podobnych okolicznościach, lecz poza tym zaszło najwidoczniej coś gorszego. W całej postawie Teresy przebijał się stan ducha cięższy niż ból i strach nawet. Chciała, aby Tim zniknął, odszedł natychmiast, w przeciwnym razie dowie się - ale o czym? Bo w przeciwnym razie zaplącze się w sidła haniebnej machinacji, zastawionej na niego - i nie tylko na niego, ale i na jej ojca.

O, Boże! W jaką się wdał kabałę? Znowu w umyśle Tima powstała wątpliwość, czy gra warta była świeczki. Dokąd zaprowadzi go jeszcze postanowienie walki o swe słuszne prawa?

Kiedy wyruszał w swą odyseję, wiedział, że będzie miał do czynienia z nieprzyjaciółmi, z oszustami bez czci i wiary, i bez skrupułów, gotowych na każde przestępstwo, by zatuszować już popełnione. Stało się, jak przewidywał. Był w niebezpieczeństwie. Irlandzka mucha w sieci podstępnego pająka. I prawdopodobnie nie znajdzie się ani jedna przyjazna ręka, która by mu wskazała, jak z tej pajęczyny się wyplątać.

A mimo wszystko Tim nie bał się o siebie. Nie wierzył, aby ta ciemna sprawa mogła zaciążyć na jego losie. Sumienie miał najzupełniej czyste, postępowanie jego było tak dalece bez zarzutu, że nie dopuszczał myśli, by mógł paść ofiarą wołającego o pomstę do nieba błędu sprawiedliwości. Bądź co bądź znajdował się w cywilizowanym kraju. A poza tym Tymoteusz 0'Clerigh należał do tych, którzy nie stracili wiary, że jakaś magiczna moc przywiązana jest do samego imienia obywatela imperium brytyjskiego.

15

I rzeczywiście nie zaszedł krzyczący błąd sprawiedliwości. Nawet w chwili, gdy Tymoteusz wysłuchiwał wyroku sędziego i uprzytomnił sobie, że to koniec wszystkich jego planów i nadziei, mimo całego rozgoryczenia, przeklinać mógł tylko swoje szaleństwo, swoją bezmyślność, bo gdyby nie był skończonym idiotą, to czyżby wlazł w zastawioną nań pułapkę?

Jedno miał na swoje usprawiedliwienie. Pułapka była chytrze zastawiona. Arcydzieło diabelskiej pomysłowości!

Oto, jego, Tymoteusza 0'Clerigha trzeba było usunąć z drogi - w ten, czy inny sposób, choćby najpodlejszy. Skoro konsul brytyjski rezydował w pobliżu, morderstwo mogłoby pociągnąć niepożądane konsekwencje. Tim przybył w zamiarze zdemaskowania dwóch łotrów, nie byli to jednak tuzinkowi przestępcy, włóczędzy, kryjący się przed okiem sprawiedliwości, ale doskonale zakonspirowani obywatele na wyższych szczeblach hierarchii społecznej, ludzie bogaci i wpływowi. Przeto musiał pójść sobie precz.

Cóż łatwiejszego dla tak pomysłowego łotra jak Don Manoel da Lisbao tak pokierować wypadkami, by niewygodny Irlandczyk został uwikłany w nożową rozprawę w podejrzanej spelunce, której ofiarą pada wybitny obywatel Monsatazu, i aby w rezultacie został wydalony z kraju jako niepożądany cudzoziemiec?

Bo duchowa i myślowa rozterka kilku ostatnich tygodni takim a nie innym uwieńczona została rezultatem.

Wydalony z kraju!

Nakazano mu w ciągu czterdziestu ośmiu godzin opuścić Monsataz, gdyż obecność jego w tym mieście była niepożądana! Ileż to razy Tim czytał w „Daily Mail", że względem takiego a takiego cudzoziemca sąd zastosował wydalenie z kraju i repatriację, uznając go za „niepożądanego". I oto jego samego, Tymoteusza 0'Clerigha, majora gwardii irlandzkiej, odznaczonego wojskowym Krzyżem Zasługi, sąd prowincji brazylijskiej uznał również za niepożądanego, również nakazał mu opuścić ten kraj w określonym krótkim przeciągu czasu.

Konsul brytyjski, bardzo uprzejmy i życzliwy człowiek, wyraził swoje zadowolenie z obrotu sprawy.

- Mogłoby być gorzej - powiedział.

- Jak to gorzej?

- Skazanie na dwa lub trzy lata zamknięcia w brazylijskim więzieniu...

- Ba, nic dla mnie gorszego od wygnania...

Bo dla Tima oznaczało to pogrzebanie wszelkich nadziei. O, Boże! Jakiż z niego głupiec! A z drugiej strony, jakże mógł zgadnąć? Cała tragedia była tak doskonale wyreżyserowana i wypadki potoczyły się tak naturalnie, bez zahaczeń, jakby sam Tim pomagał w ich rozwoju aż do ostatniego rozstrzygającego momentu - wyroku skazującego na wydalenie z kraju.

A przecież wszyscy byli pełni sympatii i chętni do okazania pomocy. Poręczenie zostało przyjęte bez trudności, choć sprawa była bardzo poważna. Bronił go znany adwokat, który nie żałował trudu na poszukiwanie świadków obrony i jak najkorzystniejsze dla swego klienta zestawienie zeznań.

Badanie zwłok przez biegłych lekarzy wykazało, że doktor da Pinto zmarł na anewryzm serca, wywołany podnieceniem i że cios sztyletem został zadany albo w chwili ataku sercowego, albo nawet już po nastąpieniu pierwszych symptomów udaru sercowego, śmiertelnego w swym wyniku.

Don Manoel wyraził gotowość uczynienia wszystkiego, co tylko w jego mocy dla Tima, z którym był przecie zaprzyjaźniony tak samo, jak i z nieodżałowanej pamięci doktorem. Ale, niestety, on sam nie wiedział nic, co by mogło w jakimkolwiek stopniu ułatwić zadanie obronie. Poznawał sztylet, widział go na stole w pewnym momencie, ale co się stało potem? Nie, tego nie pamiętał. Wstrząs, jakiego doznał na widok padającego przyjaciela, poraził go. Podskoczył ku niemu nie tracąc chwili. Nie zdawał sobie wciąż jeszcze sprawy, że doktor nie żyje, póki... o, tak, to było straszne, przejmujące grozą. Senior da Pinto był jednym z jego najdroższych przyjaciół.

A całej tragedii dodawała jeszcze grozy obecność Teresy o kilkanaście kroków od sceny mordu. Na szczęście ona nic nie widziała, ale to nic absolutnie. Don Manoel mógł na to przysiąc; jakkolwiek bowiem usiłował interweniować pomiędzy obecnym oskarżonym a jego przeciwnikami, cały czas jednak pilnował, by jej nie napastowano. Nie, nie, nie zachodziła potrzeba wzywania Teresy da Pinto; ta pani nic nie widziała, a wciągnąć ją w sprawę byłoby okrucieństwem.

Don Manoel, który na rozprawie zachowywał się jak wzorowy i wiarygodny świadek zeznawał spokojnie, jasno i z widocznym pragnieniem przyczynienia się do wyjaśnienia sprawy; zakończył wyrażeniem głębokiego przekonania, że major 0'Clerigh był w błędzie, gdy mniemał, że doktor da Pinto godził w niego nożem.

Było to fatalne nieporozumienie, jak się okazało - wyraził się świadek - błąd, być może naturalny w podobnych okolicznościach, lecz niemniej błąd, który winienem sprostować przez wzgląd na pamięć swego nieodżałowanego przyjaciela. Zresztą cóż za motyw mógłby powodować nieboszczykiem, cóż mogłoby go skłonić do napadania na majora 0'Clerigha, którego prawie nie znał, z którym nie miał zatargów, ani jakiegokolwiek powodu do nich?

Senior da Lisbao zyskał sobie podziękowanie od obu stron za bezstronność. Zstąpił sprzed kratek jako wzór wytwornego, wzorowego dżentelmena, ożywionego tylko pragnieniem wyciągnięcia na jaw prawdy, ale stającego w obronie obu swych przyjaciół - zarówno żywego, jak i umarłego. Przechodząc obok oskarżonego, powitał go skinieniem głowy z wyrazem dodającym otuchy. Tim, choć furia nim trzęsła, musiał oddać w duchu hołd przebiegłości swego nieprzyjaciela.

Tryumfował na całej linii, bo wyszedł bez skazy, a jego reputacja w niczym nie była narażona na szwank. Trzech łotrów, których najął, by wszczęli bójkę w kabarecie „Hespanha", dobrze mu się przysłużyło. Nie zaszedł w toku procesu ani jeden moment, w którym senior Manoel da Lisbao ukazałby się jako uczestnik zbrodniczej afery, a nie tylko współczujący widz.

Zbiry odegrały bez zarzutu rolę bezstronnych świadków. Ludzie ci twierdzili, że oskarżony porwał się na nich, więc byli zmuszeni uciec się do pięści, ale uczynili to w samoobronie. Przysięgli, że nie widzieli, żeby doktor da Pinto wznosił rękę na seniora Anglika. Ponieważ jednak byli zwróceni twarzą do oskarżonego, nie mogli widzieć, co dzieje się za ich plecami.

W pewnym okresie śledztwa, które trwało prawie miesiąc, horoskopy przedstawiały się dla Tima bardzo groźnie. Kierunek wszystkich zeznań prowadził do wniosku, że Tim upił się szampanem, że stał się drażliwy i napastliwy, zaatakował trzech spokojnych ludzi przy sąsiednim stole, a ci trzej byli to trzej główni świadkowie oskarżenia, potem zaś na pozór bez powodu rzucił się na doktora da Pinto, chcąc go zamordować.

Wówczas Tymoteusz bardzo oględnie zaznajomił swego obrońcę z paroma, oczywiście nie ze wszystkimi faktami ze swego życia, które w jego mniemaniu mogły przesądzić na jego korzyść, a mianowicie o prawach do majątku i tytułu, o roli, którą da Pinto z innymi odegrał w pozbawieniu go tych praw, o powodach przybycia do Monsatazu. Ale na szczęście adwokat doszedł do przekonania, że tego rodzaju ustalenia byłyby fatalne dla obrony, bo choć odkryłyby motyw, wyjaśniający czyn doktora da Pinto, chęć pozbycia się Tymoteusza, ale mogłyby stać się mieczem obosiecznym, stwarzając przeciw oskarżonemu podejrzenie jeszcze silniejszego motywu zbrodni na osobie doktora - motywu zemsty, szczególnie niebezpiecznego, bo powszechnie zrozumiałego w tym kraju. W tym świetle wypadałoby, iż Tymoteusz, nie będąc w stanie dowieść doktorowi, że popełnił krzywoprzysięstwo, postanowił się na nim zemścić.

I śledztwo potoczyło się dalej swoim trybem, targając niemiłosiernie nerwami Tima. Konsul angielski i Don Manoel poręczyli za Tima, a choć wstrętna mu była myśl zawdzięczania czegokolwiek swemu najgorszemu wrogowi, nie miał nawet pozoru do odmowy. I tak przepędzał całe dni w swym okropnym pokoju „Angola" z widokiem na roziskrzoną zatokę i rozpalone w słońcu olbrzymie skały. Niemiłosierne słońce, jadowicie kobaltowy błękit nieba, żrący blask oceanu, tropikalne upały, słowem całe otoczenie sprzyjało rozstrojowi nerwów, aż Timowi zaczęły przychodzić do głowy myśli samobójcze.

Lecz w końcu karta się odwróciła. To przyjaciele Tima ze spelunki pod wezwaniem „Dobrego Geniusza" wywikłali go nieoczekiwanie z fatalnych sideł. Van Smeat i dwaj Niemcy, bywalcy pod „Bon Genio", który siedzieli krytycznej nocy opodal i powstali z miejsc, by lepiej obserwować tę, jak mniemali z początku awanturę, zeznali kategorycznie, że zabity wznosił nóż na parę sekund przed swym upadkiem. Widzieli, jak Tim ściskał rękę da Pinto w przegubie i jak nóż wypadł z ręki denata. Po tym momencie ciżba wszystko zakryła i stracili z oczu scenę mordu, lecz te ich zeznania wystarczyły już obrońcy Tima do wysunięcia koncepcji samoobrony.

I sędzia podzielił ten pogląd, stanął jednakże na stanowisku, że kłótliwy cudzoziemiec, jakim był niewątpliwie 0'Clerigh, zdradzający zbyt wielki pociąg do szampana, a w stanie podchmielenia napastliwy, należy do kategorii niepożądanych gości na tych miłujących pokój brzegach, a przeto wskazane jest, by powrócił do własnej ojczyzny.

I zarządzono, by oskarżony w ciągu czterdziestu ośmiu godzin wyjechał z kraju.

16

Siedząc w hotelu ze wzrokiem utkwionym nieruchomo w spakowany bagaż Tim klął swoją głupotę na czym świat stoi przekonany, że na tym świecie nie ma większego od niego idioty, zapędzonego w kozi róg przez sprytnego łotra.

Manoel da Lisbao oczywiście był górą. Za jednym zamachem nie tylko pozbył się wroga, Tymoteusza, ale i swego wspólnika, da Pinto, który podług wszelkiego prawdopodobieństwa stał się niewygodny. Im dłużej rozmyślał, tym bardziej Tim był przekonany, że to Manoel zasztyletował da Pinto, że to jego twarz, wykrzywioną furią i szyderczym grymasem ujrzał nad ramieniem da Pinto na chwilę przed upadkiem denata. Lecz na cóż się zdało przeżuwać swoją haniebną porażkę? Po co karmić się żalami i goryczą?

Padł ofiarą machinacji, to jasne. Był cudzoziemcem, nieznanym, bez znaczenia, Manoel natomiast obywatelem wpływowym i bogatym. Rezultat przesądzony z góry. Fatum i własne szaleństwo spowodowały katastrofę. Mógł w swoim czasie uczynić to lub owo, zwrócić się w tę czy tamtą stronę, wypowiedzieć się tak czy owak. Rezultat był przesądzony. Miał opuścić niegościnne brzegi, stracił wszystkie szanse wyświetlenia tajemnicy Dudley'a Stone'a i pożegluje sobie ze swymi dobrymi chęciami z powrotem przez ocean.

Późnym wieczorem Fra Martino przyszedł odwiedzić Tima. Przybył zadyszany, spocony, jak gdyby biegł do niego pieszo ulicami.

- Mój biedny przyjacielu! - zawołał, ledwie odłożył swój fenomenalny kapelusz i sękaty kij i padł z westchnieniem ulgi w fotelu, który mu Tim podsunął.

- Co za pech, nieprawdaż? - rzekł Tim z uśmiechem. Polubił tego starego księdza, który w ciągu ostatniego ciężkiego miesiąca odwiedzał go często i naprawdę czynił wszystko, co mógł, by mu dodać otuchy.

Toteż Tim od dawna wyzbył się już urazy do Fra Martina. Skoro wysłuchał on spowiedzi Fra Bartolomea, miał najzupełniejsze prawo, więcej, bo obowiązek, zachować tajemnicę tej spowiedzi. Korzystał wprawdzie z owoców przestępstwa swego kolegi po fachu, lecz Tim musiał przyznać, że nie leżało w naturze ludzkiej wyrzekać się spadku i to stanowiącego dla spadkobiercy cały majątek dlatego, że pochodził z występnego źródła. W zachowaniu się księdza względem Tima podczas całej okropnej sprawy przebijało uczucie życzliwości i szczerej sympatii. Zdał się Timowi jedynym przyjacielem wśród tłumu wrogów i nieczułych widzów.

Podał staremu człowiekowi whisky z wodą sodową i rzekł żałośnie:

- Ostatni raz mieszam whisky dla was, padre.

Ksiądz głęboko zajrzał do szklanki, po czym najwidoczniej poczuł się lepiej. Ale znać było, że umysł jego nad czymś pracuje. Były to niechybne oznaki, które Tim znał dobrze: spojrzenie latające i wymijające, potem brak w oczach wszelkiego wyrazu i nieustanne kręcenie papierosa w palcach grubej czerwonej ręki.

- Mogło było wypaść daleko gorzej, mój drogi majorze - rzekł wreszcie.

- Niewiele gorzej, padre.

Tim usiadł obok księdza. Okno było szeroko otwarte, a przez nie rozpościerał się widok na piękną zatokę, olbrzymie skały i wody jedwabiście gładkie, odzwierciedlające wszystkimi odcieniami różu i purpury cud zachodzącego słońca.

Tim spoglądał na ocean, tak spokojny, a jednak tak okrutny dla niego, bowiem za niewiele godzin miał toczyć swe fale między nim a krajem utraconych nadziei. 1 nagle zapragnął raz jeszcze pomówić o tych nadziejach i swojej rozpaczy. W gruncie rzeczy nie wiedział, co staremu księdzu było wiadomo o sprawie, która go do tego kraju przygnała.

Równie jak Teresa da Pinto, Fra Martino pozostawał dla Tima pewnego rodzaju zagadką. Nie ulegał bowiem wątpliwości udział Fra Martina w repartycji funduszu, który Romansowa Julia zużyła na wynajęcie fałszywych świadków, natomiast Timowi nie udało się dojść, czy Fra Martino wiedział o machinacji wyzucia go z prawowitego dziedzictwa.

- Czy mówiłem kiedy księdzu - zaczął bez wstępu - dlaczego przyjechałem do Monsataz?

65

Fra Martino zawahał się z odpowiedzią, przez chwilę zdawało się nawet, że gotów porwać się i uciec. Wreszcie wypowiedział się ostrożnie:

- Nie, drogi przyjacielu... to jest - nie, nie myślałem nigdy, by pan...

- Przybyłem tu, padre, ponieważ miałem nadzieję odkryć coś mogącego mi zwrócić majątek, który mi się należy.

- A jakież to miałoby być odkrycie, mój drogi majorze?

- Czy niejaki Dudley Stone rzeczywiście zmarł w maju 1924 roku tu, w Monsataz?

- Ale cóż to ma...?

- Ponieważ jeśli ów Dudley Stone rzeczywiście zmarł w tym czasie, to małżeństwo wulgarnej kobiety lekkich obyczajów z moim stryjem jest ważne i jej syn, zrodzony z tego związku, ma niezaprzeczone prawo do majątku i tytułu, które ja uważam za należne mnie.

- A jeśli Dudley Stone nie zmarł we wskazanym przez pana czasie?

- W takim razie kobieta, której ślub z moim stryjem się odbył, miała męża przy życiu w owym czasie, a co zatem idzie, małżeństwo to jest nieważne, dziecko z nielegalnego związku, a ja wyłącznie mam prawa do nazwiska i majątku.

- Ale dlaczego pan przypuszcza, że?...

- Że ta kobieta wprowadziła świat w błąd? Nie mogę tego wytłumaczyć, ale jestem zupełnie pewien. Równie pewien jestem, że ten człowiek żyje. Trzej ludzie tu, przed sześciu laty zaprzysięgli, że Dudley Stone zmarł, a ja mam wewnętrzne głębokie przekonanie, że wciąż żyje.

Tim milczał i obserwował Fra Martina, ale nadaremnie; twarz księdza była kamienną maską.

- I ja przybyłem tu, padre - podjął - aby się dowiedzieć, co właściwie stało się z Dudley'em Stonem. Na tej drodze poczyniłem pewne postępy. Udało mi się natrafić na nić, bardzo słabą, lecz stanowiącą mimo wszystko pewien trop. Jestem przekonany, że byłbym w końcu osiągnął wyniki. Bóg nie zawsze jest po stronie złych.

- Ależ drogi przyjacielu!

- Wybacz, padre, lecz czasem wyrwie się człowiekowi bluźnierstwo. W tej chwili nie ma we mnie ani krzty dobroci. Byłem na dobrej drodze, czułem, że jestem na dobrej drodze. A teraz zostałem wygnany z kraju i muszę wyrzec się wszystkiego. Zło tryumfuje.

Fra Martino pociągnął łyk whisky, a gdy się odezwał, jego głos zadźwięczał nutą szczerej sympatii.

- Żal mi pana naprawdę, drogi majorze. Lecz czemu mi pan tego nie powiedział...

- Jakże mogłem powiedzieć? - odpowiedział dość ostro Tim. - Krzywoprzysięzcy byli przyjaciółmi padre.

- Och! - wyrwało się Fra Martinowi.

- Myślałem, że pan wie o wszystkim, czyż nie jest tak, padre?
Nie było odpowiedzi. Fra Martino postanowił snąć skierować rozmowę na inne, mniej przykre tory.

- Kied

- Kiedy powrócę? - odpowiedział Tim. - Nigdy nie powrócę do ojczyzny, nie, nigdy!

- Ależ, dlaczego?

- Dlatego, że tam w Irlandii stoi stary, bardzo stary dom z szarego kamienia, cudowny złom granitu, z wieżami porosłymi bluszczem, a dęby i buki dokoła były już wiekowe, kiedy to zaczęło powstawać. Przyszedłem na świat w tym domu, jak i mój ojciec, jak i mój dziad i tak dalej, w głąb wieków. Nie słyszał pan o takich uczuciach, padre? A to, co mówię, zdaje się panu stekiem nonsensów? Ale dla nas taki dom ma swoje życie i uważamy go za pewnego rodzaju relikwię.

- Religia, kochany przyjacielu...

- Stanowi też cząstkę mojej wiary. Dla mnie ten dom, lasy, jezioro znaczy tyle... Krótko mówiąc, jest moim życiem, gdyż Bóg mi świadkiem, to wszystko mnie się należy, gdyż zostałem z premedytacją obrabowany przez kłamliwą, rozpustną kobietę, która teraz siedzi w fotelu, w którym zwykła była przesiadywać moja babka, sypia w jej łóżku, jada na tej samej chińskiej porcelanie, na której jadała moja babka i pije herbatę ze srebrnego imbryka. Wiem, że ksiądz nie rozumie mego stosunku do rzeczy martwych, lecz właśnie ten stary imbryk znaczy dla mnie tyle, co dla padre jakikolwiek szanowany przedmiot kultu. Otóż przyjeżdżając tutaj miałem nadzieję zdemaskowania oszustów. Za pieniądze, wyciągnięte od zdziecinniałego starca przekupiła trzech ludzi, by złożyli świadectwa umożliwiające jej wyzucie mnie z moich praw. Ja wiem, a i pan dobrze wie, padre, kim są ci trzej ludzie, a raczej dwaj, gdyż trzeci już nie żyje. Jeden z nich, najgorszy łotr z tej trójki, zwyciężył mnie. Triumfuje, a ja jestem stracony. Będę bezsilny z chwilą, gdy stąd wyjadę. A byłem tak bliski zwycięstwa! Będę się tułał po obcej ziemi, lecz powrócić do Irlandii nie mógłbym. Złamałoby mi serce, gdybym zobaczył kiedykolwiek starą siedzibę teraz, kiedy zostałem pobity tak haniebnie.

Tim siedział naprzeciw Fra Martina z rękoma na kolanach, to łamiąc je, to podpierając ręką brodę. Cały czas, gdy tak się wypowiadał, wzrok miał zwrócony w kąt, gdzie stały spakowane walizy, widomy znak klęski. Stary ksiądz pozwalał mu się wygadać. Tyle widział w swym życiu rozbitków życiowych, w swoisty, szorstki sposób niósł pociechę tylu złamanym sercom i wiedział instynktownie, że najlepszym lekarstwem na mękę i rozterkę tego człowieka będzie, jeśli dać mu sposobność zawrzeć w słowach całą gorycz jego serca. Nie okazywać ani sympatii, ani nawet zrozumienia, lecz pozostawać niemym słuchaczem, oto czym można w takich chwilach być pomocnym.

Dopiero gdy Tim ze ściśniętym gardłem porwał się z miejsca i podskoczył do okna, aby ukryć cisnące mu się do oczu łzy, Fra Martino zdecydował się przemówić.

- Dlaczego, mój młody przyjacielu - rzekł - miałbyś tak łatwo dawać za wygraną?

Tim zareagował półobrotem wstecz jak na musztrze.

- Tak łatwo? Wielki Boże! Czy nie mam wyjechać w ciągu czterdziestu ośmiu godzin?

- Sędzia wydał takie postanowienie, tak. Ale...

- Ale co?

- Na wszystko są sposoby.

- Jakie sposoby?

- Wystarczy, jeżeli pan zniknie z Monsataz, wyjedzie na pewien czas, nawet czas dłuższy...

- Ale co z tego, padre? Tak, czy owak będę musiał...

- Posłuchaj, kochany majorze. Miałem na myśli, że sędzia kazał panu opuścić kraj. Dobrze. Ale nie powiedział, jaką drogą.

- Co ksiądz chce przez to powiedzieć?

Tim powrócił na swoje miejsce. Krew zakrążyła żywo w jego żyłach, poczuł ciarki w końcach palców i pulsowanie w skroniach. Fra Martino podjął spokojnie:

- Może pan wybrać, jaką pan chce drogę, prawda?

- Tak. Ale dokąd?

- To już pańska sprawa. Nie okazując w niczym nieposłuszeństwa władzom, może się pan udać zarówno na północ ku Permambuco, jak na południe ku Rio.

Było oczywiste, że stary ksiądz miał coś określonego na myśli. Tim ze zdenerwowania nie potrafił wyrażać się jasno, zdobywał się tylko na lakoniczne wykrzykniki, którymi usiłował skłonić Fra Martina do szybszego wypowiedzenia się. Niezawodnie, gdyby to było możliwe, gotów byłby wyciągnąć mu z ust palcami szacowne słowa. Ale było to trudne zadanie, bo Fra Martino, wciąż jeszcze się wahał. Najwidoczniej zaczął mówić powodowany chwilowym impulsem, lecz powracał do normy, gotów był żałować każdego wypowiedzianego uprzednio słowa. I Tim drżał, by jakimś niezręcznym manewrem, jakimś niewczesnym słówkiem nie spłoszyć konfidencji starego człowieka, nie wtrącić go z powrotem w jeden z tych milkliwych nastrojów, kiedy nic z niego nie udawało się wydobyć.

- Naturalnie, padre - rzekł z całym spokojem, na jaki się potrafił zdobyć. - Mogę powracać do Permambuco jednym z kursujących parowców.

- Ale nie do samego Pernambuco, kochany przyjacielu, niekoniecznie aż do Pernambuco.

- Ale cóż innego mogę zrobić?

- Nie trzeba, żeby pan wracał do Pernambuco. Może pan na przykład wylądować w jednym z portów po drodze. Jest takich parę, w których zatrzymują się parowce przybrzeżnej żeglugi, a potem... parowiec może odpłynąć bez pana, co? I może się pan znaleźć...

- Gdzie? Na miłość boską, padre, niech ksiądz mi powie, co chce powiedzieć, bo głowa mi pęka.

- To bardzo proste, co chcę powiedzieć. Dostał pan swój paszport, prawda? Możliwe, że jutro, gdy będzie pan wyjeżdżał, spytają pana, jak pan zamierza podróżować. Niech pan powie, że parowcem do Pernambuco, a stamtąd do Nowego Jorku, do Europy, gdziekolwiek, No i wszystko w porządku. Władze będą zadowolone. Prawdopodobnie odstawią pana na parowiec. I oczywiście, gdyby pan miał zamiar powrócić, naraziłby się pan na grube nieprzyjemności. Ale cóż mogą chcieć od pana, pan jedzie, pan jest na parowcu, odchodzącym do Pernambuco ze swoimi walizkami. Czegóż mogą chcieć więcej? Ale w San Christovao, gdzie parowiec się zatrzymuje, pan schodzi na brzeg. I zapomina pan o godzinie odjazdu. Parowiec odpływa. Pan zostaje.

- Wszystko to piękne, padre! - westchnął Tim, gorzko rozczarowany. Zdawało mu się, że Fra Martino ma dla niego jakiś plan działania, choć nie przeczuwał jaki. Nie chciało się wierzyć, a jednak miał nadzieję. A tymczasem zbył go byle głupstwem.

- Jeżeli bym powrócił tutaj, wysiedlą mnie po raz drugi. Don Manoel się o to postara.

- Nie trzeba wcale, aby pan tu wracał. Nie tu pan znajdzie to, czego pan szuka...

- Padre! Na miłość Boską, co ksiądz ma na myśli?

Fra Martino, jak zwykle naprzód pociągnął ze szklanki. Zdawał się ogromnie zaambarasowany, niemal przybity. Nie potrafił już zachować wyrazu cechującej go zazwyczaj bezradnej uprzejmości. Rozgrywała się w nim widocznie walka wewnętrzna. Podczas gdy ocierał usta tłustą łapą i ciągnął dym papierosa, Tim konał z niecierpliwości.

Wreszcie Fra Martino odezwał się:

- Radziłbym panu, kochany przyjacielu, kiedy się pan spóźni na parowiec w San Christiano, hm... wsiąść do pociągu, idącego w głąb kraju...

- Tak?

- To jest okropna droga - z dziesięć, dwanaście godzin trzeba się
wlec mijając dużo małych stacyjek, aż do Bomfin.

- Do Bomfin? Ale gdzież to jest?

- Długa droga, bardzo długa droga, na pograniczu pustyni.

- Pustyni?

- Nazywamy ten kraj pustynią, bo jest bezwodny, suchy jak pieprz i niezaludniony. No, tak, to pustynia... Sertaon.

- Sertaon? Ale cóż ja mam tam do roboty?

Proboszcz nie odpowiadał. Zdawał się zatopiony w myślach manipulując whisky i papierosem. Unikał badawczego wzroku Tima, któremu, gdy tak patrzył w szeroką, kwitnącą i obrzękłą twarz duchownego, twarz ta przestała wydawać się brzydka. Zdawała się przekształcona w oblicze jasnowidza, który uchylił na jedną chwilę ciężką zasłonę, kryjącą pogrzebane nadzieje.

Sertaon! Stopniowo dźwięk ten przenikał do świadomości Tima. Okropny obraz sądu, gdzie zasiadał dzień po dniu pod inkwizycją śledztwa, powoli odpływał za linię widnokręgu. Cała sceneria zmory sądowej rozchwiała się na jedno magiczne słowo „Sertaon". Oczyma duszy ujrzał natomiast przytulny kąt w „Cafe Bon Genio", jowialnego Duńczyka, dwóch Niemców o tłustych karkach i posępnie milkliwych mieszańców. Zabrzęczały mu w uszach ich szepty o tajemniczej pustyni, zmartwychwstałym proroku, Wielkim Nieznanym, jednocześnie zuchwałym złodzieju bydła i prawowitym pretendencie do korony brazylijskiej, stojącym na czele dzikich poganiaczy bydła wyćwiczonych przez europejskich oficerów; pretendencie z olbrzymią armią. Bajki! Bajki! Wysłuchiwał ich tysiące razy i puszczał mimo uszu, tylko od czasu do czasu przychodziło mu na myśl, że w tej armii Wielkiego Nieznanego mógłby może zetknąć się twarzą w twarz z angielskim awanturnikiem, Dudley'em Stonem.

Ostrożne słowa Fra Martina wprowadziły Tima z powrotem w krąg tych niewiarygodnych bajek.

- Sertaon, padre... - szepnął.

- No tak - odpowiedział Fra Martino. - Tam w tym dziwnym, dzikim kraju, będzie pan mógł znaleźć schronienie, aż do chwili, gdy...

- Schronienie tylko?

Fra Martino udał, że nie rozumie, co Tim zawarł w tym pytaniu. Znowu stosował najwidoczniej swój ulubiony manewr wycofywania się z zajętej uprzednio pozycji. Zagalopował się zbytnio i wrodzona nieśmiałość brała w nim górę; jego życiowa bezradność buntowała się przeciwko próbie wyciągnięcia pomocnej ręki do cudzoziemca w potrzebie, ponieważ mogło to pociągnąć za sobą kłopoty i zbędne niepokoje. Stał się uosobieniem dobroduszności, która doń tak pasowała, a Tima tylekroć doprowadzała do szewskiej pasji. Ale duchowny nie zważał na to, nie zwracał najwidoczniej uwagi na irytację i niecierpliwość biednego Tima.

- Mam tam przyjaciela - podjął wreszcie - kolegę, człowieka świętego, który jest proboszczem w pasie pogranicznym Sertaonu. Osiedla, pojmuje pan, są tam rozrzucone na wielkiej przestrzeni, kraj mało zaludniony. Władze duchowne nie mogą osadzić tam księdza w każdym miasteczku, więc wyznaczyły jednego na cały kraj i mój przyjaciel...

- Czy on mieszka w Bomfin?

- Nie, nie, dalej w głąb kraju, w stronę Canudos. Tim wyjął notes i zapisywał sobie wszystkie nazwy.

- A jak się do niego dostanę?

- Och, w Bomfin powiedzą panu... Znajdzie pan Estebana, miejscowego przewodnika, który ma muły. Służy on cudzoziemcom za przewodnika w głąb kraju. Znajdzie go pan na stacji z wozem i zaprzęgiem mułów... Esteban przewoźnik. Nie zapomni pan?

- Nie, padre. Nie zapomnę.

- Powie pan Estebanowi, że szuka pan Fra Federica Ewangelisty. Podejmie się zawieźć pana do niego. Wie zawsze, gdzie jest Federico. Czeka pana stamtąd jeszcze jedna ciężka podróż... Kraj jest okropny...

- A czy Fra Federico pomoże mi znaleźć?...

- To święty człowiek. Zaopiekuje się panem, znajdzie pan schronienie w jego domu. Ale zasiedziałem się. Musi pan zbierać się w podróż. Niech pan wybaczy staremu człowiekowi, że paplaniną zajmuje panu skąpy czas.

Dźwignął się na nogi. Zawsze kosztowało Fra Martina wiele trudu opuścić wygodny fotel. Stęknął przy tym i sapał jak miechy kowalskie. Tim ujął ręce starego księdza w mocny i ciepły uścisk swych dłoni.

- Padre, nie próbuję nawet dziękować...

- Mnie dziękować, mój przyjacielu? Za co? Fra Federico Ewangelista to święty człowiek, ale bardzo ubogi. Gdy pan będzie u niego, podniesie pana na duchu, doda panu otuchy.

- Wiem. Wiem dobrze. I jak mówiłem, nie próbuję nawet dziękować księdzu, gdy nie ma słów ludzkich, które by wyraziły to, co czuję. Otóż ja, padre, mocno wierzę w Boga. Zawsze też będę zanosił modły do Wszechmocnego o błogosławieństwo i nagrodę dla ciebie, padre, za to, coś dla mnie uczynił.

- Jeślim pana trochę pocieszył...

- Trochę? Wielkie nieba!

- Ale ja znów gadam, a parafianie czekają na mnie. Mam tak rozległą parafię!

Rozglądał się za kijem i kapeluszem parskając głośno jak olbrzymi żółw.

- Czy nie zobaczę księdza więcej?

- Niestety! Nie, mój drogi majorze 0'Clerigh. Jutro dzień świąteczny, a pan wie, jak jestem zajęty, a do tego w święto.

- Ale mogę napisać do księdza?

- Lepiej nie, lepiej nie. Widzi pan, władze powinny być przekonane, że pan opuścił nasz kraj, a czasami listy bywają otwierane i czytane przez urzędników, którzy...

- Może Fra Federico znajdzie sposób zawiadomienia księdza, że do niego dotarłem.

- Może być, być może. To byłoby najważniejsze, a potem już...

- O, ja znajdę sposób zawiadomienia księdza, że udało mi się... hm... znaleźć schronienie.

- Kiedy pan będzie z powrotem w Irlandii - tak, wtedy może pan napisać, ale...

- Bardzo oględnie, niech się ksiądz nie obawia.

- A zatem bądź zdrów, kochany przyjacielu. Błogosławieństwo Boże niech będzie z tobą, o... ma pan pieniądze?

- O, tak! W gotówce kilka tysięcy milrejsów.

- To kapitał, kapitał. I niech pan nie zapomni... Bomfin...Esteban... Fra Federico Evangelista... Żegnaj!

Poszedł. Tim długo wpatrywał się w drzwi, które się zamknęły za dziwną, otyłą figurą starego filuta. Nie, łotrem po tym impulsywnym odruchu dobroci niepodobna go było nazwać. Łotrzykowaty to ten Fra Martino był niezaprzeczalnie, jego życie i etyka pozostawiały wiele do życzenia, ciągnął zyski z ohydnego krzywoprzysięstwa, korzystał z bogactw, które tą drogą do niego doszły. Milczeniem swym pokrywał i ośmielał krzywoprzysięzców, a jako sługa Boży jednocześnie głosił ewangelię bezinteresowności i czystości serca rzeszy ciemnych wieśniaków, którzy uważali go za wzór wszystkich cnót. Ale w głębi serca zachował uczucie litości dla pokrzywdzonych i poniżonych. Zważywszy zaś, iż litość jest pokrewna miłości, któż ośmielił się twierdzić, iż ten przekupny i rozwiązły duchowny nie znajdzie łaski u Pana Zastępów, skoro najwyższą z cnót jest miłosierdzie?

Wielka przygoda

1

Nic, że z duszą na ramieniu, a raczej z duszą w płomieniach Tim wyruszał na wyprawę, która zdała mu się ostatnią fazą największej awantury jego życia. Tak mu coś szeptało do ucha.

Wjeżdżał w kraj zupełnie mu nieznany, ba, nieznany nawet większości Brazylijczyków. Bogu tylko wiadomo, co tam znajdzie, jeżeli w ogóle dotrze, gdzie zamierza, co było mocno problematyczne. Wielkie nieba! Co za karkołomna przygoda! Ale doszedłszy w swych rozmyślaniach do ważenia szans Tim musiał przyznać, że o ułożeniu konkretnego planu działania zawczasu mowy być nie może. Był pełen entuzjazmu i pewien, że tam, w dzikim kraju, spotka się twarzą w twarz z Dudley'em Stonem. Ale co uczyni, gdy go znajdzie? Nie mogło być mowy o wzięciu go za kołnierz i sprowadzeniu poprzez setki mil jałowej bezwodnej pustyni. Czyż Dudley Stone, o jakim słyszał, jakim się stał w Sertaonie, Stone, który porósł niezawodnie w pióra, zgodziłby się na plan Tima udowodnienia, że jest wciąż przy życiu?

Tim nie mógł się uskarżać na władze, które, choć bardzo stanowcze, obchodziły się z nim uprzejmie. Wręczono mu paszport i oddano dokumenty, gdy tylko zjawił się na pokładzie parowca, utrzymującego stałą komunikację między Monsataz a Pernambuco. W San Christovao zgodnie ze swym planem wysiadł wziąwszy tylko rewolwer i małą walizkę. Zawieruszył się odpowiednio w godzinę odjazdu i szczęśliwie nikt nie zauważył jego nieobecności na parowcu, gdzie też i nikt się o niego nie troszczył. Po czym wyruszył na dworzec, gdzie musiał przeczekać bite cztery godziny do odjazdu pierwszego pociągu w głąb kraju.

Tłukł się dziewięć godzin koleją, lecz niewygody tej podróży wydały mu się wkrótce niczym - i przybył do Bomfin, gdzie bez trudności znalazł Estabana, przewoźnika. Był znaną osobistością ten Estaban, właściciel jasnych mułów i pary koni, jedyny łącznik między kresami pustyni a tym oto posterunkiem cywilizacji. Dla Tima 0'Clee najważniejsze jednak było, że Estaban znał Fra Federica Ewangelistę i podjął się go odstawić - zwariowanego Anglika - do Cumbe, gdzie stał dom Fra Federica za skromną kwotę dziesięciu milrejsów.

I od tej chwili ci dwaj, Tim i Esteban wlekli się po spalonym słońcem piaszczystym trakcie, znaczącym pierwszy etap drogi. Podróż trwała trzy dni. Zdały się Timowi trzema wiekami. Jedli rozpalając ognisko przy drodze. W nocy rozbijali namiot w środku najbliższego osiedla, jakie im wypadało mijać. W południe dumali w skąpym cieniu przysadzistych kolczastych plam, natomiast całe ranki, popołudnia i wieczory wędrowali, wędrowali...

Około 100 kilometrów dzieliło krańcową stację kolei od miasteczka Cumbe, gdzie Fra Frederico miał swoją kwaterę. Droga była zwykłym traktem przegonu bydła, spękanym od słońca, wyboistym i kamienistym; miejscami ślad gubił się i był widoczny jedynie dla wprawnych oczu przewoźnika. W nocy dokuczał chłód, jako że podróżowali w październiku, a dnie stawały się nieznośne upalne. Woda, na którą natrafiali, była obrzydliwie letnia i mętna, a brzegi takiej kałuży rozdeptane w łachę błota przez bydło przeganiane tamtędy do wodopoju.

Osiedli ludzkich po drodze niezwykle mało. Tu i ówdzie pół wieś a pół miasteczko, ubogie, zawiane piaskiem i kilka domków, niewiele lepszych od chat. Kobiety chude, wyniszczone i ciemnoskóre, trochę bachorów oberwanych, nagich, wytrzeszczających oczy na muły i konie Estabana. Nigdy nie widywali mężczyzn w osiedlach; mężczyźni byli w kolczastych zaroślach razem z bydłem, które pilnowali i doglądali. Odór kawy i torfu unosił się dokoła osiedli, a chmury kurzu zasnuwały horyzont. Opuszczenie, nieopisany smutek opuszczenia stanowił charakterystyczną cechę tego pustynnego kraju.

Lecz mimo tej samotności, a może wskutek niej, nadzieje Tima ożywiały się w miarę, jak drapał się śladem swego przewodnika traktem wznoszącym się stale w górę. Coraz bardziej Tim dochodził do przekonania, że Fra Martino nie posłał go lekkomyślnie do tego przeraźliwego kraju; musiał on znać jakieś tajemnice pustyni, pozostające w związku z Dudley'em Stonem.

Kiedy tak podążał, czując się zbity na kwaśne jabłko od siodła, zmęczony do utraty świadomości, z oczyma zaognionymi od ustawicznego blasku i widząc jedynie kolczaste zarośla, przysadziste palmy aż po linię widnokręgu, zamazaną tumanem kurzawy, Tim oczekiwał wciąż, że lada chwila owe pustkowia zaludnią się ciżbą fantastycznych postaci. Ludzie Wielkiego Nieznanego, jak ich z zapartym oddechem zwano w „Cafe Bon Genio", zdawali się materializować w magicznym kole tej pustki, samotności absolutnej. Oczyma wyobraźni Tim widział już tych centaurów, zrośniętych ze swymi wierzchowcami, okrytych skórzanym przyodziewkiem, służącym im za jedyną osłonę przed okrutnie ciernistą roślinnością kraju.

Im bardziej Tim zagłębiał się w serce pustki, a oddalał od cywilizacji, a z nią razem od krytycyzmu współczesnej myśli, tym bardziej świat legendarny stawał się prawdopodobniejszy. Prorok! A czemuż by nie? Prorok, wzywający do walki ciemny, prymitywny lud, rozniecający ogień na poły religijnego, na poły politycznego fanatyzmu. Wszystko możliwe. Wśród takiej dziczy, wśród prymitywu. W kraju zupełnie nieznanym dziewięciu dziesiątym mieszkańców prowincji, do której ten okręg administracyjnie został włączony. Im bardziej fantastyczne, tym bardziej możliwe, ba zupełnie naturalne.

A cóż jest niemożliwego w wersji, iż zmartwychwstały prorok i dziedzic brazylijskiego tronu jest rozbójnikiem i złodziejem bydła? Co zdało się grą na łatwowierności ludzkiej w Monsataz, na brzegu oceanu, inaczej zgoła przedstawiało się w sercu pustyni, obwarowanym bastionami gór. Przecież tu cywilizacja ledwie się zaczynała. Należało cofnąć się myślą kilka wieków wstecz. Tim poczuł się w czasach rozbójniczych baronów, którzy napadali na sąsiednie zamki, zagarniali cudze bydło i trzody, a drwili sobie z władzy książąt i królów. A cóż możliwszego, że Dudley Stone zdecydował się związać z tajemniczym Brazylijczykiem, jakimś mieszańcem, czy kim tam ten awanturnik był właściwie.

Tim oczywiście ciągnął za język Estebana, ale przewoźnik należał do kategorii mało rozgarniętych ludzi, pozbawionych wyobraźni i widział tylko to, z czym się stykał bezpośrednio. Powtarzał tylko bajki. Czy może nie były to bajki. Wielki Nieznany, wnuk Don Pedra ostatniego cesarza Brazylii miał obalić rząd, zasiąść na tronie, ale jak, to leżało poza widnokręgiem przewoźnika. Miał olbrzymią armię, uzbrojoną od stóp do głów, czyniącą niesłychane szkody. Rząd zasypywany skargami wysłał kilka ekspedycji po to tylko, by zostały zdziesiątkowane.

Setki ludzi straciło życie, autorytet rządu upadł, a sława proroka wzrosła, a wraz z nią i bezczelność hordy rozbójniczej. Rancza hodowlane ulegały nieustannym najazdom, żywy inwentarz napastnicy zabierali, a skóry sprzedawali bezwstydnie cudzoziemskim kupcom, którzy nie pytali, skąd pochodzi ten towar. Po przeciwległej stronie Sertaonu, gdzie były pola diamentowe, działo się jeszcze gorzej. Całe osiedla z dymem puszczane, właściciele parceli zmasakrowani, lub pouciekali. Esteban był głęboko przekonany, że Wielki Nieznany siłą zajął kopalnię diamentów na zachód od pustyni, że był panem kopalni złota i rubinów i ziem, w których od wieków spoczywały skarby Inków peruwiańskich. Znajdując się u wrót niezdobytej twierdzy skalnej Wielkiego Nieznanego, Tim dopuszczał możliwość wszystkich tych historii z nieprawdziwego na pozór zdarzenia, uczyniwszy poprzednio pewne poprawki na przesadę i naiwność przewoźnika. Jedno było pewne, że proceder rozbójniczy, bogate łupy, niezmierzone bogactwo, zawoalowany prorok, słowem cała afera mogły silnie przemówić do człowieka tego pokroju co Dudley Stone, do jego chciwości i awanturniczego ducha.

2

Trzy dni zajęło wędrowcom niezmiernie nużące windowanie się na jałowy płaskowyż, a na czwarty przed wieczorem Esteban odwrócił się w siodle i wskazał w kierunku północnym.

- Cumba - oznajmił lakonicznie.

Gdyby był pokazał Tomowi nowy Eden, nie wprawiłby go w większy zachwyt. Podniosły nastrój nie ustąpił miejsca rozczarowaniu, gdy podjechali, albowiem miasteczko nie było lepsze ani gorsze od tych, które uprzednio mijali. Parę posępnych alei biegnących wśród brudnych chat i wiodących jak wszędzie na rynek, pusty w owej chwili, lecz w pewne dnie na pewno kipiący południowym temperamentem. Po jednej ze stron czworoboku stała nieunikniona w każdej dziurze „commandacia" z flagą republikańską na ganku, obwisłą i pokrytą kurzem a naprzeciw otynkowany budynek, kiedyś malowany, ale z którego spadł tynk i zlazła farba. Z dzwonu na pochyłym dachu, z krzyża na ścianie za furtą, wiszącą na zjedzonych rdzą zawiasach, można było wnosić, iż ruina była kościołem. Tuż przy niej stała czworokątna chata z rodzajem drewnianej werandy, a wiodło na nią parę drewnianych, połamanych schodków.

Esteban wskazał na chatę i w swój zwykły, lakoniczny sposób oznajmił:

- Dom Fra Federica Ewangelisty.

Nad całym osiedlem w owej porze dnia wisiała gęsta chmura kurzu. Kępa niskopiennych palm rosła przy domu księdza, a również kilka takich samych palm okalało zrujnowany kościółek. Zapach surowej ziemi i kawy. Lecz całość ta, przykra niewypowiedzialnie, nie wywarła na Timie większego wrażenia. Ledwie trzymając się na koniu ze zmęczenia, połamany i sztywny po tylu dniach w siodle, z gardłem zaschłym od łykania kurzu, oczyma zbolałymi od upału i pyłu, ze skórą pociętą tysiącem ukąszeń much i wszelakich owadów, zapomniał o przebytych trudach na widok tej nędznej lepianki, którą Esteban mu pokazywał.

Choć osiedle zdało się opuszczone, gdy do niego wjeżdżali, wkrótce zaroiło się od tłumu ciemnoskórych bab i bachorów, tłoczących się wokół przybyszów z niemym podziwem. Wszystkie kobiety zdawały się być w wieku matuzalemowym, miały kawową skórę, suchą jak pergamin. Dzieci z szeroko rozwartymi oczyma i ustami, z wydętymi brzuszkami czepiały się matek. Jak i w innych osiedlach, ani jednego mężczyzny.

Esteban widocznie był dobrze znany w Dumba. Kilka kobiet z tłumu pozdrowiło go smętnymi uśmiechami. Ale wkrótce Tima spotkało pierwsze rozczarowanie. Kiedy Esteban zapytał, czy Fra Federico jest u siebie w domu, odpowiedziano mu, że wielebny był w Cumbe przed tygodniem, lecz wyjechał do jakiegoś innego miasteczka i nieprędko wróci.

Esteban zwrócił na Tima pytający wzrok:

- Co pan zrobi, senior? - spytał. - Nie ma nikogo w domu, gdy jego wielebność wyjeżdża.

Ani słowa, to brzmiało zachęcająco i pocieszająco. Lecz Tim, z natury lekkoduch, powitał śmiechem tę hiobową wieść. Odbyć trzystukilometrową podróż koleją, a stukilometrową na grzbiecie końskim po to, aby się dowiedzieć, że człowieka, którego się chciało znaleźć, nie ma i wkrótce nie powróci, zakrawało na groteskę, jeśli by dla Tima nie miało posmaku tragedii.

- Czy nie mógłbym dostać gdzieś łóżka? - spytał.

- O, tak, senior. W magazynie.

Magazyn zajmował bok rynku przeciwległy kościółkowi. Był to niski otynkowany budynek, kiedyś malowany na żółto, z czerwonym dachem, siedzącym swobodnie na bakier. Najwidoczniej służył w miasteczku dwojakiemu celowi, jako skład towarów i jako bar, użyczając w razie potrzeby noclegu przygodnemu wędrowcowi. Esteban przywiózł jakiś towar dla sklepikarza z Cumba wjukach mułów. Bez pytania Tima o zezwolenie i nie troszcząc się o niego poprowadził czworo swoich bydląt poprzez plac.

Tłum ciemnoskórych widzów nie przejawił najmniejszej ochoty towarzyszenia nowo przybyłym. Wszyscy pozostali na miejscu, wiodąc wielkimi, ciemnymi, melancholijnymi oczyma za przewoźnikiem, który zatrzymał zwierzęta przed magazynem i uwiązał je u pala z kółkami. Z zewnątrz nie dochodził najmniejszy szmer. Ani znaku życia. Przez żelazne kraty w oknach Tim dostrzegł wiszące na sznurach różne wiktuały, wyglądające niezbyt apetycznie, a od drzwi buchał zwykły zapach kawy i nagrzanej ziemi, zmieszany z różnymi fetorami bardziej rażącymi powonienie.

Drzwi stały gościnne otworem. Tim dał Estebanowi wejść pierwszemu i znalazł się w niskiej izbie z pułapem wspartym na belkowaniu. Mętny półmrok przedzierał się tylko przez zakratowane okna i dopiero gdy oczy przystosowały się do niego, Tim zaczął się rozglądać po izbie.

Wyciągnięty na wznak na grubo ciosanej ławie głośno chrapał jakiś mężczyzna. Zbudzony z głębokiego snu tubalnym głosem Estebana człek ten odwrócił leniwie głowę ku intruzom i na widok przybyszy zamrugał oczyma, jak gdyby to, co zobaczył, zdało mu się dalszym ciągiem snu. Estebana znał oczywiście, ale któż mógł być ten drugi obcy? Jak często na rok Filippo Vanzea, właściciel jedynego sklepu w Cumba widywał obcego cudzoziemca? Ileż to lat mogło minąć od czasu, gdy widział u siebie człowieka o tak eleganckiej a szczególnie czystej prezencji?

Filippo porwał się na nogi ze zwinnością, o którą trudno go było posądzić. Tymczasem Esteban wszedł od razu w rolę przewodnika, doradcy i przyjaciela tak wspaniałego cudzoziemca i z niewypowiedzianą grandezzą zażądał kolacji i łóżka dla siebie i szlachetnego seniora, którego eskortował.

Tim nie zachował wspomnień z tego, co się potem stało, a w każdym razie były to wspomnienia migawkowe i podobne do sennych widziadeł. Pochłonął wszystko, co postawiono przed nim, wypił masę białego rumu i czarnej kawy. Po zachodzie słońca mężczyźni zaczęli ściągać do osiedla i wałęsać się grupami, po dwóch lub trzech wchodzili do magazynu i wkrótce obsiedli dokoła kontuar baru. Ciągnęli rum i kawę, palili fajki na długich cybuchach, zachowując dziwne, niesamowite milczenie. Niektórzy grali w karty, inni w domino, jeszcze inni tej grze się przyglądali, ale bodaj nikt z nich nie powiedział cały czas więcej niż parę słów. Również minimalną uwagę zwracali na Tima. Dla nich był to jakiś kupiec, cudzoziemiec, który przybył kupować zrabowane skóry bydlęce. Nie wdawali się z obcym w rozmowy, niemniej grzecznie, choć lakonicznie odpowiadali na jego powitania.

Tim jednak nie pytał o nic. Od razu zorientował się, że pytania jego pozostałyby bez odpowiedzi.

Był tak nieludzko zmęczony, że wszelka myśl w mózgu mu zanikała, jak woda w pustyni. Ludzi widział jak przez mgłę, a zdali mu się istotami tego samego rzędu, jak widziała sertaończyków, którymi podczas drogi jego wyobraźnia zaludniała pustynię. Nie wiedział również, jak się znalazł w łóżku ani też nie mógłby potem powiedzieć, czy było to madejowe łoże, czy puchowe, ani nawet, czy było czyste. Ale gdy się dźwiga na barkach ledwie trzydzieści parę lat, dobry sen nie zależy od wygodnego łóżka, ale od przyjemnych snów.

Tymoteusz błądził poprzez skalne twierdze Sertaonu i w głębokiej rozpadlinie zetknął się nos w nos z Dudley'em Stonem. Nigdy przedtem nie widział tego awanturnika, przecież wiedział z całą pewnością, że to on. A ledwie się tak stało, nastąpiła zmiana dekoracji i oto widział się w Irlandii w starym domu nad jeziorem w zamku Traskmoore, którego czuł się panem, zaś mglista postać, której rysów nie potrafił rozeznać, nalewała mu ze starego srebrnego imbryka herbatę do filiżanki z chińskiej porcelany.

A Romansowa Julia w czepku i fartuchu szorowała podłogę na dole, w hallu.

3

Nazajutrz rano Tim rzekł do Estebana:

- Estebanie, mój przyjacielu, tutaj nie kończy się nasza podróż. Musicie mnie zabrać do Canudos.

Przewodnik, który w owej chwili zbijał bąki popijając kawę i pykając z długiego cybucha oświadczył z patosem:

- Do Canudos? Nie, senior, ja nie zabiorę pana do Canudos. Nie ja.

- Dlaczego nie?

- Ponieważ, senior, do Canudos nie jedzie nikt, kto ceni swe życie i swą sakiewkę.

- Ja cenię i jedno i drugie; mimo to jadę do Canudos.

- W takim razie będzie pan musiał jechać sam, seniorze angielski, bo ja nie pojadę z panem.

I Esteban aby podkreślić, że jego postanowienie jest nieodwołalne, a decyzja ostateczna, wypukał popiół z fajki, wypił filiżankę kawy do dna i wstał od stołu z resztkami bardzo prymitywnego śniadania.

- Zostanę tu przez dzień - rzekł - by dać wypocząć mułowi, potem jadę do Joarcivo. Powiedział pan, że chce kupić konia.

- Kupię konia i jednego muła - powiedział Tim. - Możecie sobie zabierać dwa pozostałe bydlaki, do jakiej wam się podoba dziury na dzień dzisiejszy. Ale jutro jedziecie ze mną do Canudos.

Esteban energicznie potrząsnął głową.

- Nie, senior. Niech pan się zwróci do kogo innego.

- Wolę jechać z wami, bo wiem, że jesteście uczciwym człowiekiem. A wy pojedziecie ze mną, bo gdy dotrzemy do Canudos, dam wam sto milrejsów.

- Nie pojadę i za pięćset.

- Za sto milrejsów - przedkładał Tim - możecie kupić jeszcze parę mułów i jednego konia; z czterema mułami i dwoma końmi możecie zarobić dwa razy tyle co teraz. Zamiast przewozić tanie towary między tymi zatraconymi miasteczkami na kresach, moglibyście osiąść w jednym z wielkich miast, w Bahii na przykład, prawda? Cóż wy na to? Wkrótce staniecie się bogatym człowiekiem, Esteban. A na to wystarczy zawieźć mnie jutro do Canudos.

W miarę, jak Tim malował przed Estebanem te różowe perspektywy, wyraz uporu znikał z twarzy przewodnika. Wahał się. Chciwość, czy może wzgląd na ciemnoskórą rodzinę w Bomfm wstrząsnęły w posadach jego postanowieniem wypowiedzianym przed chwilą.

- Ależ to niebezpiecznie, senior - oponował. - Bardzo niebezpiecznie.

- Dlaczego?

- Obcy źle są widziani w Canudos.

- Moje ryzyko.

- W takim razie niech pan ryzykuje, senior, ale sam.

- Daję sto milrejsów, Estebanie - kusił Tim.

- Co znaczy sto milrejsów... po śmierci? - odparł Esteban. Zapadło milczenie. Namyślał się widocznie. Sto milrejsów nie miało znaczenia wprawdzie po śmierci, ale znaczyło dużo dla ubogiego człowieka za życia.

- Posłuchajcie mnie, senior - rzekł w końcu. - Canudos leży stąd o sto kilometrów. Poprowadzę pana całą drogę aż do miejsca odległego o dwadzieścia kilometrów od Canudos. Rozstaniemy się na górze, skąd zobaczy pan miasto w dolinie. Jeżeli pan zechce pojechać dalej, zrobi to pan na swoje ryzyko, lecz z tego miejsca na pewno pan nie zabłądzi.

- Poczciwiec! - zawołał Tim i z wielkiej uciechy tak klepnął przewoźnika po grzbiecie, iż biedny Esteban kaszląc i krztusząc się siadł na środku werandy.

W drzwiach ukazał się Filippo Vanzea, kunsztownie manipulując wykałaczką i głośno wysysając ślinę przez zęby.

Esteban podniósłszy się i otrząsnąwszy z kurzu jak kudłaty stary pies zwrócił się do niego:

- Słyszałeś Filippo!

Sklepikarz słyszał każde słowo, uznał cudzoziemca za kompletnego czubka, za zwariowanego Anglika, ale uważałby niezawodnie Estebana za jeszcze większego głupca niż ów Anglik, gdyby odmówił i stracił okazję zarobienia stu milrejsów. Filippo Vanzea miał również na oku swój własny interes i niezwłocznie zaczął targować się z przewoźnikiem oferując prowianty, które mieli zabrać na drogę.

Tim nie słuchał dłużej. Skoro postawił na swoim, nie dbał o detale wyprawy.

- Wyruszamy, gdy tylko zrobi się chłodniej - zadecydował.

Tę dyspozycję Esteban przyjął wzruszeniem ramion, jakby w ten sposób chciał powiedzieć - Dobrze! Jedź na złamanie karku, skoro ci tak spieszno pod nóż. Nie moja rzecz.

Raptem w trakcie rozmowy tych ludzi prowadzonej z niezwykłą swadą padło imię, na którego dźwięk Tim nadstawił ucha.

Mówili coś o zapasie suszonego mięsa, potrzebnego na wyprawę i Vanzea wyjaśnił:

- Mam duże zapasy. Coś koło pięciu tygodni temu kupiłem na ranczu Mądra de Dios.

- O! - zauważył Esteban - czyżby senior da Lisbao był tu niedawno?

- Widziałem go - brzmiała odpowiedź - przed pięciu tygodniami, kiedy pojechałem na ranczo po towary, których mi brakowało.

Tim odwrócił się gwałtownie.

- Czy nie mówicie - spytał - o Don Manoelu da Lisbao?

- Tak, senior - powiedział sklepikarz, Esteban zaś wtrącił prędko

- Ba, jeżeli by pan znał seniora da Lisbao...

- Dlaczego? Cóż by mi z tego przyszło?

- Wielki los na loterii. On i Wielki Nieznany idą...

To mówił Esteban. Ale nagle urwał, nie skończył zdania, a jego twarz wykrzywiła się skurczem bólu. To Filippo Vanzea dał swemu przyjacielowi potężnego kuksańca w żebra. Tim zauważył to ostrzeżenie i zanotował je sobie dobrze w pamięci, tym bardziej, że Esteban nie poruszył więcej tego tematu, skierowując rozmowę na prowiant, który mieli zabrać w podróż.

Wszystko to dało Timowi moc do myślenia. Irlandczyk szybko wyciąga wnioski, nie zawsze słuszne, często jednak dzięki wrodzonej intuicji trafi wprost w sedno rzeczy. W tym wypadku nie było wyższą matematykę podsumować to, co Timowi było wiadome.

Manoel, którego olbrzymia, świeżo nabyta fortuna, pochodząca z tajemniczego źródła, biła w oczy, był właścicielem rancza w bezpośrednim sąsiedztwie twierdzy Wielkiego Nieznanego. On to był tedy pośrednikiem między fałszywym prorokiem i jego bandytami a światem zewnętrznym, on był paserem, który spławiał olbrzymie łupy, odsprzedawane przezeń następnie z niezmiernym zyskiem. Oto klucz całej tajemnicy. Tłumaczyło to również stosunek Manoela do Dudley'a Stone'a - swego wspólnika niezawodnie. Stone, narzędzie Manoela, był prawdopodobnie agentem, emisariuszem Wielkiego Nieznanego, a złożono świadectwo jego śmierci, wymazano go urzędowo z liczby żyjących, by raz na zawsze przeciąć drogę wszelkim dochodzeniom, które władze mogły wdrożyć. Tim nareszcie czuł w ręku klucz do zagadki, a zadowolenie z uczynionego odkrycia wyraził wybuchami natury wokalnej, czerpiąc ze swego skąpego repertuaru. Swym gromowym barytonem, fałszując przeraźliwie, począł śpiewać:

Pójdź no, spocząć w tej gospodzie...

Obaj tubylcy słuchali rozdziawiwszy gęby, przejęci do głębi. Tłum małych ciemnoskórych bachorów w jaskrawych koszulinach, odętych na wydatnych brzuszkach, zbiegł się z okolicznych chat i podziwiał z osłupieniem ów fenomen natury, wydający dźwięki, jakich nigdy jeszcze nie słyszeli. Kobiety zaś kręcące się wokół garnków i sprzętu kuchennego rzucały melancholijne spojrzenia swych czarnych oczu na ciekawy produkt wielkiego i dalekiego świata, o którym dotarły do nich tylko głuche wieści.

Nie wyruszyli tego wieczora, lecz następnego dnia o świcie. I znów znaleźli się obaj na górskim szlaku. Zabrali prowiant na sześć dni. Filippo Vanzea wyekwipował Tima w napięstki i inne skórzane akcesoria ze swego dobrze zaopatrzonego składu. W tym stroju Tim mógł śmiało ujść za vaqueirosa, mając twarz dostatecznie opaloną i wysmaganą wiatrem.

- Zostawcie mnie w miejscu, skąd widać Canudos - powiedział przewodnikowi. - Nic więcej potem nie będę potrzebował.

- Ale w powrotnej drodze, senior... - przekładał Esteban.

- Wielki Nieznany sam się o to postara, bym miał co jeść w powrotnej drodze, przyjacielu; przyśle mi wielki kosz z najsmakowitszymi kąskami ze swego stołu...

Esteban pokiwał tylko smutnie głową. Polubił tego zwariowanego Anglika i był zupełnie pewien, że go więcej w życiu nie zobaczy.

Cały dzień konie i muły człapały po gorących sypkich piaskach zapadając w nie głęboko. Dwie noce z rzędu podróżni rozkładali się na noc obozem w zaroślach i dzwonili zębami, gdyż noce były lodowato zimne. We dnie natomiast trzeba było przeczekiwać południową porę, gdyż prostopadłe słońce paliło wszystko na wiór. Pasza, dotychczas skąpa, zanikała zupełnie w miarę posuwania się na wyżynę. Na szczęście pora letnia dopiero się zaczynała i kałuże z podskórną wodą jeszcze nie powysychały. Wzdłuż szlaku ludzkie osiedla trafiały się nader rzadko, a te, które napotykano, były opuszczone. Gdy Tim dał wyraz swemu zdziwieniu wobec takiego stanu rzeczy, Esteban przyjął tę uwagę obojętnym wzruszeniem ramion i rzekł zwięźle:

- Wszyscy przyłączyli się do armii Wielkiego Nieznanego.

- Armii bandytów, chcecie powiedzieć - odparł Tim.

Twarz Estebana stała się posępna jak noc. Im bardziej zbliżali się do królestwa Wielkiego Nieznanego, tym bardziej przewodnik stawał się milkliwy. Zdarzyło się, że gdy Tim przyparł go do muru swymi pytaniami, Esteban, nie posiadając się ze strachu, stał się opryskliwy i zaczął grozić, że w tej chwili pozostawi zwariowanego Anglika jego losowi, gdyż on nie ma powodów do użalania się na proroka, ani też źle mu nie życzy.

Po tej kłótni, zresztą krótkotrwałej, Timowi nie pozostało nic innego, tylko uzbroić się w cierpliwość i trzymać język za zębami nie wspominając o sprawach, które całkowicie go pochłaniały. Esteban nie rozpoczynał rozmowy o czym innym, więc podróżowali w milczeniu.

Na trzeci dzień rano dzieliło ich wciąż jeszcze trzydzieści do czterdziestu kilometrów od celu podróży.

- Jesteście pewni drogi, Esteban? - spytał Tim przewodnika.

- Znam każdą piędź ziemi na tej drodze, senior - brzmiała odpowiedź.

- Jedziecie tędy czasami?

- Kupowałem różne rzeczy od vaqueirosów, sprzedaję je potem do sklepów w miasteczkach...

Tym razem Tim wzruszył ramionami. Najwidoczniej wszyscy odkupywali łup od bandytów i nikt nie miał ochoty wchodzić im w drogę, lub zadawać niedyskretnych pytań. Lepiej wychodziło się na przyjaznych stosunkach z wodzem rozbójników i jego hordą.

Trop stawał się coraz bardziej skalisty i miejscami bezpieczniej było iść pieszo i prowadzić swego konia za uzdę. Trzeba było przebyć kilka terenów leśnych, porosłych nędznymi palmami, ciernistymi krzewami i gąszczem. W paru miejscach podróżni musieli zsiąść z koni i wycinać, wyrąbywać drogę dla swych wierzchowców i zwierząt jucznych.

Tim, któremu przedtem przychodziło na myśl, że i bez przewodnika znalazłby drogę do Canudos, dziękował niebu, że Esteban dał się namówić i podjął się przewodnictwa, gdyż podróż nastręczała trudności nie do pokonania. Trop znikał czasami wśród labiryntu ścieżek między skalnymi wzgórzami, to znów był tak zatarty przez krzyżujące się i rozbiegające ślady przegonu bydła, że trzeba było doświadczonego oka, by znaleźć właściwy kierunek.

Nie ulegało wątpliwości, że Esteban doskonale się orientował na szlaku. Gdy następnym razem wyjechali na wolną przestrzeń, wskazał na wysoki płaskowyż przed nimi i rzekł z bladym uśmiechem:

- Stamtąd to już blisko, senior.

Ostatni etap podróży był bardzo ciężki, gdyż na kałuże wody natrafiali bardzo rzadko. Esteban zaś bardzo niechętnie pozwalał czerpać z zapasów, które wzięli ze sobą, gdyż potrzebne mu były w powrotnej drodze. Roślinność również stawała się coraz bardziej karłowata tak, że nie było cienia ani schronienia przed słońcem, podczas gdy piasek spod nóg palił jak warstwa rozżarzonego popiołu, a zwierzęta ciężko człapały w duszących obłokach kurzawy.

Lecz trzeba przyznać, że Tim z niewygód i trudów podróży niewiele sobie robił. Był przekonany, że jedzie na podbój ojcowizny tak podle mu wydartej i niesie zgubę złodziejom i łgarzom, których padł ofiarą.

Na trzeci dzień przed wieczorem dotarli na szczyt płaskowyżu.

- Tylko do tego miejsca mogę pana doprowadzić, senior - rzekł Esteban przy rozbijaniu obozu na noc. - Canudos leży po przeciwnej stronie tamtej góry. Wprowadzę pana na właściwą ścieżkę, która kręci się dokoła jej podnóża. Kiedy pan znajdzie się po przeciwnej stronie, zobaczy pan w dole Canudos.

„Tamta góra" przedstawiała się bardzo groźnie. Robiła wrażenie olbrzymiego fortu, broniącego dostępu do tajemniczego grodu ze skarpami, murami i wieżami, wykutymi przez tytana w masywie skalnym.

Dla Tima tajemnicza twierdza była ziemią obiecaną. W swoim szaleństwie mniemał, że już posiada klucz zagadki, ukrytej w łonie tych skał. Co za naiwność! W owej chwili, gdy poprzez płaskowyż patrzył na jałową dolinę przeciętą dwiema żółtymi wstęgami rzek, toczących swe skąpe wody łożyskiem koloru spiżu, serce mu się ściskało przeczuciem jakichś przejść niezwykłych, niesamowitych, potwornych, lecz nie pozbawionych swoistego piękna, które go czekały w mieście Wielkiego Nieznanego.

Kiedy jednak za przewodem Estebana okrążył podnóże góry i nareszcie objął wzrokiem tajemnicze miasto, gotów był śmiać się ze swoich przeczuć. Nic, co by mogło przejąć drżeniem serce Irlandczyka! To miał być kraj łupieżców, twierdza zagadkowych osobistości, mistyczna stolica jakiegoś kabalisty, hipnotyzera mas, proroka! To nędzne skupienie lepianek ziemnych i domków z kamienia, wszystko w jednym tonie: lepianki brunatne, roślinność brunatna, ziemia brunatna i kurz, kurzawa, stojąca nad budynkami również brunatna, nadająca tę samą barwę nawet horyzontowi.

- Czy angielski senior nie chce wrócić ze mną? - zapytał Esteban ochrypłym szeptem.

Najwidoczniej pulsujące w tej brunatnej masie życie, które usadowiło się w sercu bezpłodnej pustyni, przejmowało zacnego przewodnika rodzajem religijnej grozy.

Tim roześmiał się na tę propozycję.

- To się po mnie nie okaże - rzekł. - Wierz mi, dobry przyjacielu, nie taki diabeł straszny, jak go malują. Jednak naprawdę nieznośny jest klimat tej zatraconej dziury.

- Ach, klimat! - rzekł Esteban, wzdychając ciężko. - Tak. Okropny! Mróz i upały. Tylko tubylcy mogą go znieść. Wracaj ze mną, senior!

- Uciekaj stąd, ty kruku! - zawołał Tim, nucąc na głos i pomagając Estebanowi przenieść kilka niezbędnych przedmiotów z juki muła przewodnika do juki swego muła. - Wkrótce zobaczycie mnie z powrotem w Cumbe.

- Niech Bóg ma cię w swej opiece, senior! - pożegnał Esteban szalonego cudzoziemca. Troska malowała się na jego obliczu i nawet setka milrejsów, którą Tim wcisnął mu w rękę, nie wygładziła zmarszczek tej stroskanej twarzy.

Przewodnik zawrócił ciągnąc za sobą swego muła. Tim nie patrzył za nim. Stał ze wzrokiem utkwionym w widnokręgu koloru spiżu i górze, strzegącej tej zakazanej krainy, wciąż odległej o jakie dwanaście kilometrów. Na wschodzie słońce złotymi strzałami przeszywało podbite czerwienią brązy, podczas gdy na zachodzie głęboka noc spoczywała wciąż jeszcze w złomach skalnych. Jeszcze chwila i obłok pyłu zaczął mienić się miliardami iskier na kształt chmury klejnotów zasłaniających rozbójnicze gniazdo czające się w dole. A dokoła - zastygły ocean gór i skał, wałów ziemnych oraz karłowatej roślinności i lepianki, domy z kamienia, opasujące i pokrywające płaskowyż, raczej płaską górę Canudos.

Tim wyciągnął ku miastu ramiona, jakby chciał przywołać zwycięstwo. Poprzez niezliczone przygody dotarł aż tak daleko, niemal nie oberwawszy guza. Scena rozgrywki leżała przed nim za chmurą kurzu. Człowiek, którego samo istnienie na tym świecie mogło przywrócić Timowi wszystko, co ukochał, żył z rabunku na tej oto pustyni. Trzeba było teraz wyrwać mu tajemnicę, ściągnąć go z powrotem do cywilizacji, do świata, choćby wypadło w walce życie postradać.

4

Trop wił się i wił po falistym płaskowyżu wokół skal i wyniosłości gruntu, lub nagle skręcał przez gęstwinę krzewów, karłowatych palm i kolczastego aloesu. Źródła, opisane przez Estebana, trafiały się bardzo rzadko, a do pierwszych zagród Canudos pozostawało ponad dwanaście kilometrów, z których na przestrzeni mniej więcej pięciu ciągnął się las. Tim zagłębił się w owe tereny leśne polecając swą duszę Bogu, zaczynał bowiem wierzyć Estebanowi, że to wariat może się ważyć jechać sam do tajemniczego miasta.

Ścieżka przez las rzucała się w oczy, gdyż bydło wydeptało na niej zarośla. Wszędy dokoła widoczne były ślady zwierząt i ludzi. Tim zsiadł i prowadził konia, za którym posuwał się posłusznie muł. Szedł spiesznie, o ile to było możliwe po skale, po spękanej i twardej jak kamień ziemi, w górę i na dół, obijając zmęczone stopy.

Cóż by stryj Justyn, książę sportsmenów, powiedział o wyprawie Tima, której ostateczny rezultat spoczywał w ręku bogów? Od ważenia szans i perspektyw Timowi szumiało w głowie, aż wprawił się w pewnego rodzaju sen na jawie ogarniający ludzi wędrujących w rozpalonej, dusznej atmosferze ziem podzwrotnikowych.

Dopiero ostry cień zbudził Tima z sennych medytacji. Obejrzał się dokoła zdziwiony, że ścieżka znacznie się rozszerzyła, przechodząc na końcu w łysą polanę na szczycie góry, gdzie kamień leżał na kamieniu, a sterczał jeno kaktus i aloes.

Pokrzepiony nadzieją, że na tej wyżynie znajdzie łachę stojącej mętnej wody, by napoić zmęczone zwierzęta i cień, gdzie mógłby skłonić głowę, drapał się w górę po pochyłości - gdy nagle, po przeciwległej stronie zobaczył stado bydła, chudego, wynędzniałego i stłoczonego dokoła jeziorka z wodą zbyt mętną, by mogła odbijać głębię kobaltowego nieba.

Gdy Tim zbliżył się do stada, bydlęta podniosły łby i wybałuszyły oczy na intruza. Stado bardziej spłoszone niźli dzikie. Rodzaj ludzkiego robota, zdającego się być ze skóry i stali, gdyż nosił zwykły przyodziewek vaqueirosów, doglądał bydła. Odwróciwszy się w siodle, obrzucił Tima niedbałym spojrzeniem. Nic w tym spojrzeniu nie przebijało groźnego ani wyzywającego, ponieważ jednak obcy człowiek był rzadkim zjawiskiem w tych stronach, poganiacz zdawał mu się przyglądać.

W następnej jednak chwili coś niewytłumaczonego spłoszyło stado. Zawirowały kamienie i bryły zeschłego błota pod nawałem racic, rozległo się prychanie zwierząt, jakby z tuzin wprawionych w ruch maszyn parowych wypuszczało parę, nagły okrzyk pastucha, popłoch, i oto prawie w mgnieniu oka wszystko znikło w zaroślach, jakby zapadło się w ziemię.

Tim pozostał na miejscu, łowiąc uchem stopniowo oddalający się tętent i łoskot. Scena ucieczki stada rozegrała się tak szybko, tak błyskawicznie, że Tim nie wierzył własnym oczom i uszom. Majaczyły mu jeszcze chude, spłoszone bydlęta i zaszyty w skórę człowiek, którego okrzyki przeszły w dziwny rytm uspakajającej, melancholijnej pieśni, coraz słabszy i słabszy, coraz podobniejszy do szmeru liści, zamierającego w dali.

Kiedy wreszcie pieśń stała się podobna do szeptu duchów, niesamowita cisza objęła w posiadanie ów szmat pustynnego kraju. Milczenie i pewnego rodzaju czyhanie dalekiego, nieznanego miasta za kurtyną drzew i gór pochłaniających, głuszących wszelki odgłos życia, które musiało kipieć wokół twierdzy tajemniczego króla rozbójników.

Upał stawał się nieznośny, żar buchał dokoła, lecz Tim prawie nie zdawał sobie z tego sprawy. Koszula przylgnęła mu do grzbietu i w pierwszej chwili poczuł pragnienie zanurzenia się w mętnej wodzie. Ale nawet to pragnienie zanikało powoli, rzekłbyś wsiąkało w jego serce wraz z oddalaniem się pieśni vaqueirosa i tylko pozostała świadomość bezmiaru pustyni i absolutnej ciszy.

Tim nie odrywał oczu od dalekiej gęstwiny. Jeszcze drżały kolczaste łodygi, znacząc pochód stada, a to drżenie posuwało się dalej i dalej. W końcu wszelki ruch ustał. Świat zamarł w bezruchu. Ani nawet głos ptaka nie zamącił nieskończonego milczenia.

Raptem w zasięgu wzroku Tima, w dali, w tumanie oddalenia powstał obraz pałacu z zimnego marmuru ze smukłą kolumnadą i szerokimi tarasami odbijającymi się w krystalicznie czystym jeziorze. Tim nie mógł odwrócić oczu od tej bajki, choć wiedział, że to tylko miraż. Po obrazie wystraszonego bydła, uciekającego z parskaniem w popłochu, owa wizja czystej wody i chłodnych marmurów była uosobieniem spokoju w porównaniu z wirem walki.

I wpatrzony w zjawisko - fenomen natury, zapomniał o świecie, nawet o Dudley'u Stonie i Romansowej Julii. Gdyby zresztą pomyślał o nich, wydaliby mu się w owej chwili mniej realni od mirażu. W gruncie rzeczy sam sobie wydał się nierealny tak dalece, że kiedy w zapatrzeniu ujrzał znów inne zjawisko, nie mniej cudowne, zarówno urocze, jak zdumiewające, posuwające się ku niemu, był przekonany, że to nowa ułuda śni mu się na jawie i że ulega halucynacji.

Miraż zbladł i znikł na niebie. Jałowe płaskowzgórze ziało pustką i rozżarzonym słońcem. Na wyżynie sterczała kępa smukłych palm z kiściami obwisłymi w upale, rzucając mocny purpurowy cień na czerwonawą ziemię.

I z tego cienia posuwała się ku Timowi gibka dziewczęca sylwetka. Włosy z odcieniem miedzi okalały nieskazitelny owal twarzy, ożywiony parą czarnych tajemniczych oczu. Suknia rdzawo-szara spływała równo z wiotkich ramion dziewczyny maskując kształty ciała. Na nogach miała skórzane buty. Tylko jej ramiona były odsłonięte. Z przegubu ręki zwisał na pasku rodzaj hełmu ze skóry. Ale te wszystkie detale stroju Tim 0'Clea dostrzegł nie od razu.

Zdawał sobie tylko sprawę, że widzi najpiękniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek spotkał w życiu, z twarzą anioła o karnacji kości słoniowej, wargami pełnymi i czerwonymi jak wiśnie, rozchylonymi w uśmiechu. Nie dziw, że zdała mu się nierzeczywista.

- Czy pan się mnie boi? - przemówiła zjawa po portugalsku. I wiśniowe usta pełne były uśmiechu. - Jestem pewna, że pan się mnie przestraszył! - zadźwięczał śmiech, brzmiący w uszach Tima jak srebrne dzwonki.

Stał jak wykuty z kamienia. Słońce żywym ogniem oblewało mu barki, grzbiet i pierś, a wreszcie i głowę, gdyż z instynktem wrodzonym Irlandczykowi podniósł rękę do hełmu i zdjął go z głowy. Zjawisko doszło do granicy purpurowego cienia palm i stało, kołysząc na pasku skórzane nakrycie głowy.

- Niech pan włoży kapelusz, prędko, bo dostanie pan porażenia.

Tim nie dbał o to, czy dostanie porażenia słonecznego, lecz posłuchał rozkazu. Dotychczas nie odezwał się słowem. Zjawisko wzięło na siebie trud prowadzenia rozmowy.

- Niech pan podejdzie bliżej. Tu w cieniu jest przyjemnie i chłodno.
I tym razem Tim posłuchał bez słowa, jak automat.

- Rozumie pan, co mówię? - przemówiło znów zjawisko. - Dlaczego nic pan nie mówi?

- Ponieważ nie wierzę, żeby pani była z krwi i kości, a boję się, żeby na dźwięk mego głosu nie zniknęła pani jak wróżka.

Tim odpowiedział po angielsku głównie dlatego, by go nie zrozumiała. Przypuszczał, że gdy się odezwie w obcym języku, wróżka nie zniknie.

Lecz jego zdumienie nie miało granic, gdy zrozumiała jego słowa. Wielkie tajemnicze oczy otworzyły się szeroko, a wiśniowe wargi wyszeptały

- Och! - i niezwłocznie dodała - Więc pan jest Anglikiem?

- Prawie - wyjąkał Tim - to jest... nie, nie Anglikiem, jestem Irlandczykiem, jeśli pani wie, co to znaczy.

Wróżka rozumiała różnicę, gdyż skinęła głową i uśmiechnęła się. Uśmiech często gościł na jej wiśniowych wargach. Nagłe przemówiła rozkazująco:

- Niech pan tu usiądzie.

Wielki płaski kamień leżał blisko, pokryty zeschłym mchem i osłonięty przed słońcem. Zjawisko siadło i kiwnęło Timowi, by siadł obok. W cieniu było dość chłodno. Tim zdjął kapelusz i rzucił go na trawę. W mgnieniu oka zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy: po pierwsze, że był zmordowany, brudny, zarośnięty i bolały go nogi, po drugie, że wcale nie śnił, że piękna kobieta i to kobieta z krwi i kości, siedziała o parę kroków od niego i oto kazała mu siąść przy sobie.

Tim 0'0ee nigdy nie był nieśmiały z kobietami. Uważałby, że przynosi wstyd pięknemu zielonemu Erynowi, gdyby zabrakło mu śmiałości albo słów w obecności kobiety. Także jego celtyccy przodkowie, o krwi gorącej, nie darowaliby mu niezręczności i nieśmiałości w takiej chwili. Sytuacja była co najmniej niezwykła. Jak można było się spodziewać swobody i rozmowności po kimkolwiek, choćby po Irlandczyku, przy nagłym spotkaniu z tą nieporównaną istotą, która spadła nie wiadomo skąd, z nieba, a której obecność w tej niegościnnej krainie była tak niedorzeczna, jak dajmy na to zjawienie się rajskiego ptaka w spelunce Londynu?

I znów przemówiła pierwsza:

- Nazywam się Marivosa da Gloria. A jak pan się nazywa?

W owej chwili miał myśl zaprzątniętą czym innym. Powtórzył tylko:

- Marivosa da Gloria! Jakie piękne imię! Zmuszała go do odpowiedzi:

- A pańskie?

- Tymoteusz - zdobył się na odpowiedź - Tymoteusz 0'Clerigh.

- Tymoteusz? Tymoteusz? Co za śmieszne imię!

- Irlandzkie.

- Tak. Powiedział pan przecie, że jest Irlandczykiem i wierzę panu. Ale co, na Boga, pan tu robi?

Otóż Tymoteuszowi pamięć nie dopisywała, więc dał nieokreśloną odpowiedź:

- Podróżuję, jak pani widzi. Jestem podróżnikiem.
Potrząsnęła głową z niedowierzaniem.

- Nikt nie podróżuje po tym dzikim kraju - powiedziała i uśmiech znikł od razu z jej twarzy. - Nic tu nie ma do oglądania. Niebieskie niebo, nędzna roślinność i skały. Nic absolutnie. Więc po co pan tu przyjechał?

Zwróciła na niego badawczo wielkie oczy, a Tim zapragnął, by przestała tak na niego patrzeć, gdyż serio zaczął się obawiać, że straci głowę, a w tym pustynnym kraju przede wszystkim trzeba było mieć głowę na karku. Lecz gdy piękne oczy dziewczyny patrzyły pytająco, gdy jej usta uśmiechały się tak wyzywająco, pozostawało mu tylko przysiąść się bliżej - co też uczynił siadając na omszonym kamieniu tak niskim, że kolanem niemal dotykał ziemi.

- Ponieważ - rzekł - musiano mi dać znać z nieba, może we śnie, że panią tu spotkam.

Ale te słowa, a może wyraz oczu Tima, które stały się intensywnie szare, wywołały reakcję, gdyż odsunęła się lekko od niego; prawie niedostrzegalny cień powlókł jej piękną twarz.

- Kto nauczył pana mieć kłamstwo na każde zawołanie? Zaśmiał się.

- Nikt. To wrodzona zdolność.

Uśmiechnęła się, lecz po chwili znów zwróciła poważny wzrok na Tima; przemówiła ostrym tonem:

- A czy nie jest pan szpiegiem rządowym? - spytała. - Tak, czy nie?

- Wielki Boże, nie! - zawołał. - Co mogło panią naprowadzić na tę myśl?

- Kręciło się tu kilku ostatnimi czasy - powiedziała, po chwili zaś milczenia dodała - Ale nic nie zdążyli donieść rządowi... - Znów zamilkła i podjęła obojętnie. - Na cmentarzu jest dla nich przeznaczony jeden kąt - wspólna fosa.

Powiedziała to tak po prostu, jakby chodziło o zarezerwowanie miejsca w teatrze. Zerwała obwisły, blady kwiat i Tim oczarowany patrzył, jak cienkimi palcami oskubuje zwiędłe płatki. Była niezwykle piękna, nie tyle pięknem rysów, odznaczających się cudownym tonem karnacji, lecz szczególnym powabem, dającym się porównać do zachodu słońca wiosenną porą, osobowością przejmującą i ożywiającą całą jej istotę złotym żarem, swoistym wdziękiem, który fascynuje mężczyzn bardziej niźli jakakolwiek inna cecha kobiecości, a który nie da się określić.

Nie tropikalny upał wprawiał krew Tima w gorączkowe wrzenie, pulsował mu przyśpieszonym tętnem w skroniach i olśniewał oczy do bólu, ale powab i bliskość dziewczyny w pustynnej samotni, gdzie gotów byłby prześnić z nią resztę życia, gdyby taka była jej wola.

Nie potrafiłby powiedzieć, jak długo trwało między nimi milczenie. Nieskazitelne w rysunku wargi dziewczyny pozostawały zaciśnięte z wyrazem determinacji i kaprysu. Stopniowo jednak poprzez urok, który padł Timowi na serce i umysł, ogarniało go zdziwienie i domagało się wyjaśnień.

Kim była ta niezwykle piękna dziewczyna? Nie dlatego, by mu na tym zależało, kim była. Bo była dla niego uosobieniem kobiecości, jedyną kobietą, o jaką dbał w owej chwili, lecz dziw pozostawał dziwem. Po raz pierwszy od chwili, gdy przemówiła, uderzyło go, że mówiła po angielsku i do tego tak dobrze po angielsku. Nie pomyślał o tym przedtem, zupełnie odurzony, lecz skoro milczała, zapragnął znów usłyszeć dźwięk jej głosu, więc zapytał dość niezręcznie:

- Jakim sposobem mówi pani tak dobrze po angielsku?

- Przecież mówię po angielsku od dziecka!

- Lecz kto panią nauczył?

- Mój ojciec.

- Ale nie mieszka pani przecież stale w tej zakazanej dziurze? Odpowiedziała naturalnie:

- Mieszkam tutaj stale.

- Ale dlaczego?

- Bo mój ojciec tak sobie życzy.

- Lecz na co, do diaska? Musi mieć źle w głowie jeżeli... Urwał i ugryzł się w język, zrobił wielkie oczy, gdyż dziewczyna zdała się w jednej chwili jakby przemieniona, wszystkie uśmiechy zgasły w jej twarzy. Odrzuciła głowę, jej postać wyprężyła się i wydawała wyższa, bardziej majestatyczna, siedziała na omszonym kamieniu jak na tronie.

- Jak pan śmie tak się wyrażać o moim ojcu? - spytała zimno. - Czy pan nie wie, że mój ojciec jest potomkiem w prostej linii Don Pedra z domu Braganza, ostatniego cesarza Brazylii? Jest on prawowitym władcą tego wielkiego kraju, czeka tylko sposobności, by zawładnąć swoim cesarstwem.

- O, do diaska!... - jęknął Tim w stanie kompletnego osłupienia.

- Ludzie tutejsi - ciągnęła wciąż zimnym, dalekim głosem, rzekłbyś starożytna Sybilla, pouczająca profana - nazywają mego ojca Wielkim Nieznanym. Nikt nie widział jego twarzy, prócz kilku uprzywilejowanych adiutantów, lecz dziś mamy w samym Canudos pięć tysięcy ludzi gotowych zginąć za jego sprawę i moją.

- Pani sprawę?

- Jestem jedynym dzieckiem mego ojca i po nim prawowitą cesarzową Brazylii.

Zamilkła i skierowała wzrok ponad kędzierzawym kożuchem zarośli w drgający, niebieski eter, a Timowi się zdało, jak gdyby widziała tam złoty miraż wspaniałych pałaców i rozległych tarasów, które w jego oczach były pięknymi zamkami na lodzie, lecz dla niej były rzeczywistością, nie złudą. Gwizdnął cicho i przeciągle i zaraz przestraszył się, by tą nonszalancją, której zresztą nie miał zamiaru okazać, nie spłoszyć romantyzmu tej szczególnej chwili.

Na Jowisza! Co za sytuacja!

Nie dziw, że Timowi nie mogła się pomieścić tak od razu w biednej skołatanej głowie. Cudowna istota, istna róża pustyni, córką szarlatana, w którego obozie spodziewał się znaleźć nieuchwytnego Dudley'a Stone'a.

Więc była otumanionym dzieckiem rozbójnika napadającego na gościńcach, bezwzględnego pirata pustyni, którego prędzej czy później znieważony rząd pokona i zniszczy wraz ze wszystkimi jego zwolennikami, wtedy gdy ona - piękna, biedna bezradna dziewczyna, mały puszek w tej oszukańczej grze - padnie ofiarą gniewu wyprowadzonego z równowagi narodu! Jakże mógł był zgadnąć? Zorientowawszy się w sytuacji Tim jęknął i wsparłszy łokcie na kolanach ukrył twarz w dłoniach, tak że nie mogła spostrzec, jaki wyraz przerażenia i rozpaczy malował się w jego rysach.

Inaczej wytłumaczyła sobie zmianę w wyrazie twarzy Tima, przypisując ją piorunującemu wrażeniu, wywołanemu rewelacją o jej niesłychanym dostojeństwie, gdyż podjęła już łagodniej i bez irytacji:

- Być może dziwi pana, że tu jestem, lecz ja bywam prawie co dzień w tej samotni. Lubię samotność i milczenie, a tam na dole, w mieście, jest tak rojno i hałaśliwie. Lubię tu marzyć. Czy pan czasami marzy, Tymoteuszu? - I zwróciła na Irlandczyka swe wielkie pytające oczy.

Natychmiast podniósł na nią wzrok.

- Czasem - odpowiedział i miał satysfakcję zobaczenia leciutkie go rumieńca na jej policzkach koloru kości słoniowej. - O, tak - dodał zgodnie z prawdą. - Dziś...

- Piękny miraż był dziś. Nie pamiętam już, kiedy widziałam również wyraźny i wspaniały.

- Ja również nie widziałem piękniejszego. I dlatego wrócę tu jeszcze jutro, w nadziei zobaczenia jeszcze raz czegoś podobnego.

Zapowiedź ta wywołała jednak zdecydowany gest przeczenia; dość rozkazująco podniosła swą małą, wąską rączkę:

- Nie, nie! - powtórzyła gwałtownie - Niech pan tu więcej nie przychodzi. To moje miejsce, to moja samotnia. Nie mogę pozwolić panu na... - Przerwała i w parę chwil potem powiedziała już spokojniej - Naturalnie, cieszę się, że pana spotkałam. Nie jestem dzika, jak pan widzi. Wolę mężczyzn... od kobiet, choć lubię i kobiety. Przyjemnie było porozmawiać po angielsku. Z nikim nie mówię po angielsku, tylko z moim ojcem.

W całym zachowaniu się Marivosy przebijała nuta rozstania, jakby lada chwila miała odejść. A może w gruncie rzeczy była naprawdę wróżką i zniknie, jak się zjawiła, rozpłynie się w purpurowym cieniu?

Timem owładnęło dziwne uczucie, że cząstka jego własnego życia odejdzie od niego z nią razem, jak gdyby chwila, kiedy zniknie mu z oczu, miała być ostatnią jego chwilą, jak gdyby miał wydać ostatnie tchnienie i wróść w grunt tej skalnej pustyni. Przyszło mu na myśl, że póki z nim rozmawia, odpowiada na jego pytania, będzie jej nieporęcznie odejść. Byłoby niegrzecznie odchodzić lub znikać i nie dać odpowiedzi na pytania. Więc zasypywał ją pytaniami, pytał, czy była w Anglii, mogąc z góry przewidzieć, że odpowie przecząco.

Oczywiście, nie była, a w każdym razie nie pamiętała, by była, chociaż w dzieciństwie rodzice jej podróżowali wiele po Europie. Najbliżsi jej krewni ojca, jak naiwnie twierdziła, to synowie zamordowanego cesarza Brazylii, przypuszczała tedy, że ojciec zabierał ją w odwiedziny do nich.

- Kształciłam się w klasztorze w Sao Paolo - mówiła - jeszcze za życia mojej matki. Ale teraz, kiedy ona nie żyje, a mój ojciec poświęcił się sprawie odzyskania swego cesarstwa, zabrał mnie do swego ludu, abym poznała jego mowę.

- A od jak dawna pani jest tutaj?

- Od kilku lat...

Znów Tim odczuł nieuchwytnie bliskość rozstania. Głowił się nad wymyśleniem czegoś, co by mogło zatrzymać wróżkę. Czuł się jak bohater z bajki, któremu wypada zgadnąć jakąś nierozwiązalną zagadkę pod grozą natychmiastowego przemieniania w smoka albo niedźwiedzia.

Oderwał oczarowane oczy od córki największego z łotrów, którzy się wykręcili od stryczka i począł wodzić wzrokiem po spalonym pożarem płaskowyżu z początku nic godnego uwagi nie dostrzegając. Niestety! Wkrótce dostrzegł w stronie, gdzie zniknęło spłoszone stado ze swym pastuchem, trzy czy cztery czarne punkty, które powiększyły się i oblekały się w kształt. Była to grupa centaurów, prowadząca wierzchowca ze zwykłym w tym kraju głębokim siodłem.

Nie należało się łudzić. Zbliżał się koniec przygody. Jeżeli nie wymyśli pytania, na które trzeba będzie odpowiadać długo, jak najdłużej, umknie mu w ciągu najbliższych pięciu minut. Istoty te, na wpół ludzie, na wpół konie, przybywają, by zabrać wróżkę z powrotem do ohydnego, zżartego kurzem miasta, gdzie zamieszkiwał jej ojciec, mistrz zbójnickiego rzemiosła, król szarlatanów i mistyfikatorów. Niepodobna przewidzieć, czy ją jeszcze ujrzy, gdzie ujrzy i w jakich okolicznościach.

Wówczas zrozpaczony zadał pytanie, zdając sobie dobrze sprawę, że nie było taktowne:

- Powiedziała pani przed chwilą, że nikomu nie wolno widzieć twarzy pani ojca, prócz paru uprzywilejowanych. Dlaczegóż to?

- Ponieważ jest on człowiekiem, który nie ma sobie równego na ziemi, niemal świętym. Odrodził się w nim duch wielkiego proroka, Antonia Conselheiro. Jego życie upływa na modłach za wyzwolenie ojczyzny z ucisku podłych ciemięzców, o przyśpieszenie dnia, kiedy prymas cesarstwa brazylijskiego włoży koronę na moją głowę. Czy nie mówiłam panu, że jestem źrenicą oka mego ojca i że zrzekł się praw do tronu na moją korzyść? Nierozpoznawalny, milczący błądzi po pustyni jak prorok jednając sobie serca ludzkie i Bogu je składając w ofierze. I ludzie uwielbiają go. Nie ma człowieka w całym olbrzymim Sertaonie, który by nie oddał życia za Wielkiego Nieznanego.

Ba! Tim 0'Clee miał, czego chciał. Sam sprowokował tę litanię bzdurstw. Z najpiękniejszych ust w świecie usłyszał wyjaśnienie sytuacji tak obłędne, tak fantastyczne, a dla człowieka, który wiedział, co się w tym kryło, tak komiczne, że zabrakło mu słów na odpowiedź.

Jeźdźcy nadjechali i zatrzymali się na skraju cienia. Byli podobni do wszystkich innych vaqueirosów spotykanych przez Tima wszędzie w tym kraju. Dwóch z nich zsiadło z koni. Byli ciemni na twarzy; ich czarne oczy i zakrzywione nosy zdradzały mieszaną krew. I oto czekali w milczeniu, uroczyści jak posągi z brązu; Nieruchome, wyniosłe i jakby w dal zapatrzone twarze nie zdradzały najmniejszego zdziwienia, że zastają cesarzową Brazylii na pogawędce z obcym przybyszem.

W mgnieniu oka wstała z bazaltowego głazu i oto siedziała już w głębokim siodle swego wierzchowca wśród gwardzistów. Jeden z nich podał jej płaszcz skórzany z długimi rękawami i pomógł włożyć skórzany hełm na głowę, po czym lekko i sprężyście wskoczył na konia. Nie odwróciła nawet głowy, by pożegnać Tima choć jednym spojrzeniem. Zupełnie jakby zapomniała o jego egzystencji. Gdy ruszyli, wyjechała kilka kroków naprzód, przed swoją straż przyboczną. Wkrótce ludzie i konie zamienili się w małe punkciki na dalekim krańcu płaskowzgórza.

Jeszcze chwila i zagłębili się w zarośla w tym samym miejscu, gdzie zniknęło spłoszone stado. Tim śledził ich pochód po drżeniu liści niskich palm, pod którymi przejeżdżali, wytężając zmęczony wzrok, jak wówczas, gdy oddalało się spłoszone stado. Zarośla ciągnęły się po pochyłości, której spadek był bardzo łagodny, więc Tim mógł długo śledzić, przynajmniej tak mu się zdawało, oddalanie się kawalkady. Wreszcie nastąpiła chwila, kiedy wszelki ślad ruchu ustał, rozpłynął się w odległości. Nic nie drgnęło. Żaden głos nie dochodził z gęstwiny. Pustynia była, jak trafnie określiła ją Marivosa, milcząca i nieskończenie odludna. - Teraz dopiero - myślał Tim - obudziłem się ze snu. Miniona godzina, dzień, czy bezmiar czasu upłynął Timowi w czwartym wymiarze.

Nie ulegało wątpliwości, iż ta piękna dziewczyna z oczyma sfinksa i wiśniowymi wargami, bredząca o świętości swego ojca i o koronie brazylijskiej, nie mieściła się w powszednim porządku rzeczy. Przybyła z innej sfery, ze świata romantyzmu, poezji i zaiste, miłości.

- Na Jowisza! - westchnął Tim - każdy mężczyzna gotów byłby oddać ostatnią kroplę krwi za jeden pocałunek tych ust.

Czuł płomień w żyłach, pałał nieprzezwyciężonym pragnieniem ujrzenia jej jeszcze. Był głupcem, że pozwolił jej odjechać nie skradłszy ani jednego pocałunku. Głupcem, że nie pochwycił jej w ramiona, nie dotknął wargami jej warg, nie przeżył niezapomnianej chwili, że minął się z pełnią życia. Być może na takie świętokradztwo wyrosłyby z podziemi centaury i stratowały go, nim by zdołał ochłonąć. Cóż z tego? Znalazł się w sytuacji ze świata bajki, z czasów rycerskich, a w owych czasach kawalerskiej fantazji ludzie oddawali życie za jeden jedyny pocałunek.

Lecz wszystkie wyrzuty były daremne. Odeszła. Upał ciążył Timowi jak płaszcz z ołowiu. Skronie mu pulsowały. Ociężałe i zaognione powieki same się nasuwały na oczy. Było blisko południa. I spać się chciało. Purpurowy cień jeszcze padał na mętną wodę w kałuży. Timowi przyszły na myśl zwierzęta, które przyniosły jego samego i juki. Co powiedziałby stryj Justyn o człowieku, który dla kobiety zapomniał o swym koniu? Tim uśmiechnął się w duchu. Jak dalekie, bardzo dalekie wydało mu się Traskmoore, srebrzyste jezioro, cieniste drzewa, mury zielonego Erynu i bramy zamknięte na siedem spustów. A gdzież podziewała się Romansowa Julia? I cóż go teraz obchodziła?

- Wstąpię do armii Wielkiego Nieznanego - mruknął do siebie Tim - i osadzę Marivosę da Gloria na tronie Brazylii. Bogowie, czyżbym tego nie dokazał? Marivosa!... Marivosa!... Samo jej imię jest pełne melodii i romantyczności. Raptem przypomniała mu się pieśń, jedna z repertuaru, którą popisywał się przed stryjem Justynem przy akompaniamencie gramofonu:

- Mówił Patsy do swej Kąty Że mu świat się mroczy, Gdy nie patrzy się, nieste-e-e-ety, W jej gwiaździste oczy.

I bodaj że jeszcze od stworzenia świata skaliste echa tej pustyni nie odpowiadały na bardziej ochoczy śpiew. Timowi się zdawało, że jego pieśń usłużne kobiety zaniosą do damy jego serca, więc natężał do ostatnich granic wytrzymałości swój piękny głos:

- Bowiem u-u-urok jest miłości Nad wszelkie specja-a-ały, Kiedy miłość w sercu gości Świat się zmienia ca-a-ały.

Repertuar Tima się wyczerpał, toteż nie pozostawało mu nic innego, tylko poprowadzić swoje bydlaki do wodopoju. Następnie zrzuciwszy odzienie wszedł do wody. Jakoś trzeba było ugasić upał wzburzonej krwi. Kąpiel w wodzie zamulonej i niezbyt słodkiej sprawiła Timowi wielką ulgę. Obeschłszy i wdziawszy z powrotem strój podróżny, powrócił na uświęcone niebiańskimi wizjami miejsce, legł na twardej ziemi, złożył głowę na kępie mchu, możliwie najbliżej miejsca, gdzie niedawno siedział, zamknął oczy i oto czuł, że poczyna zapadać w miękkie objęcia Morfeusza.

Lecz zanim zasnął na dobre, uświadomił sobie, że w swojej rozmowie z Marivosą zapomniał o kwestii najważniejszej, że zapomniał ją zapytać, czy między wyznawcami jej świątobliwego ojca znajduje się pewien cudzoziemiec, pewien Anglik, który się zwał Dudley Stone.

5

Dopiero pod wieczór Tim 0'Clee stanął na skraju lasu i zobaczył widok, jakby podniosła się przed nim kurtyna.

Na tle spiętrzonych, nieregularnych masywów skalnych, w dolinie między dwiema przecinającymi ją rzekami leżało wzgórze, na którego łagodnych zboczach rozsiadło się Canudos. Miasteczko składało się z domków z grubo ciosanego kamienia lub nędznych lepianek, między którymi widniały kępy palm kolczastych z gatunków rosnących na bezwodnych pustyniach brazylijskich, gąszcz karłowatych drzew, a tu i ówdzie szmat gruntu porosłego ostrą trawą. Na szczycie wzgórza piętrzył się budynek z ciosanego kamienia, mieniący się tajemniczo, złociście poprzez kurzawę w blasku bliskiego zachodu słońca.

Uderzał w tym kretowisku brak wszelkiego piękna, kolorytu i linii, jednak w brzydocie tej miejscowości przebijał rys wielkości, rys odcięcia od reszty świata, wspaniałego odosobnienia. A przy tym Canudos robiło wrażenie rękawicy, rzuconej naturze, jałowym skałom i zabójczemu klimatowi.

Tim stanął w strzemionach wymachując kapeluszem. Był w wojowniczym nastroju. Odpoczynek dodał mu sił. Dał odpocząć swemu koniowi i mułowi. Wykąpał się w mętnej wodzie jeziora i zdołał zeskrobać z twarzy wielodniowy zarost. Wyjeżdżał na plac boju odświeżony i pełen animuszu.

- Oto - rzekł sobie w duchu - jesteś w Canudos, u celu uciążliwej wędrówki. Tam, w obrębie tego ohydnego osiedla, które byłeś już tak skłonny uznać za bajkę i przywidzenie, możesz znaleźć człowieka, którego sam fakt istnienia zwrócić ci powinien posiadanie Traskmoore i wszystkiego, co ci potrzebne do życia. Niezależnie od tego jednak przebywa tam najpiękniejsza z kobiet. Może być sobie przyszłą cesarzową Brazylii albo nią nigdy nie zostać. Jej ojciec może być świątobliwym prorokiem lub największym z oszustów, jacy kiedykolwiek wywinęli się od stryczka, lecz jedno jest pewne, że zostanie ona hrabiną Traskmoore albo ty, Tim, mój przyjacielu jesteś niegodnym synem zielonego Erynu.

Minął pierwsze zabudowania, jakie od wielu dni napotkał. Były to rudery sklecone, jak popadło z pali, deszczułek, drewnianych łat, zamazanych gliną, a składające się ze schodów zewnętrznych na podobieństwo drabiny, z werandy i izby, z kilku szałasów w obrębie oparkanionego podwórza, po którym wałęsały się złe psy i szczekały. Chude i nastroszone kury gdakały, świnie chrząkały ocierając się i czochrając, a wszystkie te odgłosy, niezbyt miłe dla ucha, świadczyły jednak, że Tim był na znanej mu dobrze planecie, zwanej Ziemią, a nie zawędrował na Marsa, jak to mu się już nieraz wydawało.

Gdy znalazł się w obrębie miasta, życie osiedla uwidoczniło się i witało go na każdym kroku. Vaqueirosi zaganiali bydło do zagród. Prymitywne wozy skrzypiały w kurzu drogi. Wielkookie, wynędzniałe kobiety siedziały przy drodze pasąc stada kóz. Ciemnoskóre, nagie dzieci wytaczały się pędem z lepianek na dźwięk podków. Posuwał się w głąb miasta, a nikt mu w tym nie przeszkadzał. Mężczyźni, zajęci bydłem, mijali go obojętnie, a kobiety nie zdradzały najmniejszej ciekawości i zainteresowania osobą przybysza.

I nagle, skądś z bliska, doleciał Tima rozkoszny zapach gorącej kawy, a na rozdrożu ukazał się jego oczom długi i niski budynek, kryty dachówką, z biegnącą wzdłuż ściany werandą. Zachęcające słowo „Gospoda" z dopiskiem „Bona Viagena", wymalowane nad werandą, a ledwie rozpoznawalne wskutek długoletniej operacji słońca, natchnął serce wędrowca nadzieją schronienia i spoczynku. Na podwórzu przed tym przybytkiem i wzdłuż werandy stało sporo mężczyzn z fajkami w zębach, podpierając słupy. Dokoła zajazdu było też dużo koni uwiązanych u pali lub po prostu spętanych. Kilka wozów z budami, parę kundli, nie zasługujących na zaszczytne miano psa i nic poza tym szczególnego, godnego uwagi, prócz pociągającego zapachu kawy.

Ludzie zebrani w zajeździe niezawodnie rozmawiali przed przybyciem Tima, lecz z chwilą, gdy się ukazał i ściągnął cugle, zamilkli jak na komendę. I po raz pierwszy wydało mu się, że obrzucili go nieprzyjaznymi, podejrzliwymi spojrzeniami. Powitał ich jednak wszystkich wyraźnie, dość biegle po portugalsku. Odpowiedzieli skinieniem głowy. Wówczas spytał, czy może znaleźć schronienie i posiłek w tym domu dla siebie i swych koni. Znów milkliwe skinienie głowy. Więc zsiadł z konia i wszedł do gospody.

Zajazd był kubek w kubek jak zajazd w Cunabe. Przez szczeliny w ścianach i gęsto zakratowane okna wpadały smugi mętnego światła. Grubo ciosane stoły i ławy stały wzdłuż bielonych wapnem ścian. Powietrze przesycone zapachem kawy i zatęchłą machorką. Za szynkwasem przeróżne towary: zapałki, papierosy, ostrogi, lassa, garnki cynowe, skórzane kapelusze, słowem zupełnie jak w Cunabe. Nawet właściciela Tim zastał w takiej samej pozycji leżącej; rozciągnięty jak długi na ławie chrapał ochoczo.

Z pół tuzina vaqueirosów, odzianych w skórzany strój, siedziało przy stole pijąc kawę i paląc. Obojętnie rzucili okiem na Tima, gdyż w półmroku wzięli go za jednego ze swoich. Dopiero gdy siadł i zabębnił po stole, aby zwrócić na siebie uwagę właściciela, spostrzegli się, że jest obcy. Ale i wówczas wparli tylko w Tima natrętne spojrzenia, patrząc bez wyrazu, spokojnie i nienapastliwie.

Gospodarz również dłuższy czas wytrzeszczał na Tima oczy, nim spytał, czego żąda. Tim poprosił o kolację i gorącą kawę. Skoro się ozwał w ojczystym języku tych ludzi, przestali go badać wzrokiem, a nawzajem obrzucili się spojrzeniami, rzekłbyś, milkliwie się naradzając, jak zachować się względem tego obcego przybysza, który nie był cudzoziemcem, skoro mówił w ich języku, a jednak rzucało się w oczy, że był mimo to cudzoziemcem. Cóż to mogło znaczyć?

Gospodarz, drab niezwykle wysoki i niezwykle chudy, z wielkim, sępim dziobem w miedzianej twarzy, okolonej kruczymi, aż niebieskimi włosami, dźwignął się z ławy, przeciągnął się rękoma niemal dotykając pułapu i bez słowa, nie spojrzawszy na gościa, powędrował do wnętrza domu.

Tim czekał cierpliwie, w milczeniu, odpowiadając na nieruchome spojrzenia równie bezczelnym wpatrywaniem się w ludzkie twarze. Od czasu do czasu ktoś wchodził, aż izba wypełniła się ludźmi. A gdy wszystkie miejsca zostały pozajmowane, nowo przybyli siadali na stołach, a potem i na twardym klepisku. Kilku stało w drzwiach założywszy ręce, paląc papierosy i fajki. I nie prowadzono rozmów. Milkliwy naród z tych vaqueirosów pustyni. Krew indiańska płynąca w żyłach tych ludzi czyniła ich skłonnymi do zapatrzenia w siebie, do popadania w stan zupełnej bierności.

Wysoki Indianin powrócił niosąc drewnianą czarkę w jednej ręce a drewniany półmisek w drugiej; postawił je przed Timem wraz z drewnianą łyżką i cynowym widelcem. Półmisek był wypełniony kopiasto paskami suszonego mięsa, gotowanymi w ryżu, a w czarce znajdowała się mieszanina fasoli z szynką, zasypana mąką z kukurydzy. Delikatne podniebienie nie zniosłoby takiej strawy, ale Tim był młody, głodny i miał strusi żołądek.

Zdążył się już przyzwyczaić do miejscowych potraw i nawet niektóre przypadły mu do gustu. A co najważniejsze - kawa była doskonała.

Usilnie ciągnąc za język milczącego gospodarza zdołał zeń wydusić, że może dostać łóżko na noc, a koń i muł znajdą pomieszczenie w stajni.

Zupełnie jak w Cumbe. Nogi odmawiały Timowi posłuszeństwa, nie dziw, że nie wiedział, na czym śpi. Ledwie przyłożył głowę do poduszki, zasnął mocno. Przecie nie śniło mu się tym razem Traskmoore i Dudley Stone i Romansowa Julia. Śniła mu się istota nieziemska jak posąg z kości słoniowej, odziany w szaty z litego złota, która czasami była piękną kobietą z krwi i kości, o czerwonych, kuszących ustach i przyprawiających o szaleństwo oczach, czasami zaś jak obraz z olbrzymią, osypaną klejnotami koroną na głowie, otoczona przez olbrzymich centaurów, którzy kręcili lassa nad głowami ciskając je na Tima i niezmiennie chybiali celu. Przecie jeden z nich, cienki i czarny jak cień cisnął lassem tak kunsztownie, że go owinął wpół i ściągnął na ziemię.

Wówczas Tim zlany potem zbudził się z krzykiem i przekonał się, że leży na podłodze i że łażą po nim karaluchy. Jednak tak potwornie był zmęczony, że tylko mocniej zawinął się w koc, przewrócił na drugi bok i natychmiast zasnął, ale już głębokim snem, bez snów.

6

Tim pozostał osiem dni w zajeździe „Bona Viagena" usiłując na wszelkie sposoby poznać życie tego nowego dlań środowiska i wejść w styczność z miejscowym elementem. Było to zadanie nad wyraz trudne, gdyż ludzie ci rzadko otwierali usta. Wałęsali się dokoła, popijali rum, kawę, grali w domino, karty i tylko wytrzeszczali oczy na Tima; gotowi byli wpatrywać się w niego godzinami. Od czasu do czasu czuł się pod krzyżowym ogniem spojrzeń tych ciemnookich kreatur, spojrzeń, które ni stąd ni zowąd koncentrowały się na nim lub przyłapywał kogoś na ukradkowym spojrzeniu ponad trzymanymi w ręku kartami. Lecz nikt nie pytał go o nic i kiedy dobrowolnie powiedział coś o sobie, słuchali nie zdradzając niczym, czy wierzą mu, czy nie wierzą.

Nazwał się Tim 0'Clee, uważając ten skrót za łatwiejszy dla krajowców do wymówienia. Przeinaczyli go na „Timola". Tak się też i zwał w owym ciemnym światku. Wielką pomocą dla Tima w stosunkach z ludźmi pustyni było po pierwsze, że nauczył się już biegle władać ich językiem, a po drugie, iż doskonale się znał na bydle i koniach. Vaqueirosi nie mogli uważać za kompletnego cudzoziemca człowieka, który wyrażał swe myśli z łatwością w żargonie tych stron i który zalety i wady konia widział od pierwszego rzutu oka.

Nie wypowiadając się kategorycznie, kim był i czym się trudnił, napomknął, gdy się nadarzyła sposobność, że przybył spoza rzeki Sao Francisco na wieść o fortunach, które ludzie porobili w tych stronach na handlu skórami. Na ogół sądził, że są skłonni uważać go za człowieka, za jakiego się podawał, dość że nie wyczuwał wrogiego nastroju i w miarę jak czas płynął, napotykał coraz mniej inkwizytorskich spojrzeń.

Niemniej wieść o przybyciu Tima musiała się szeroko rozejść w miasteczku, bo dzień po dniu, a raczej co noc, widywał w „Bona Viagena" nowe twarze. Niektóre z nich dawały Tymoteuszowi wiele do myślenia. Źle im z oczu patrzyło. Ludzie ci mieli wielki mir u reszty gości i rządzili się w zajeździe jak u siebie w domu.

Gospodarz Indianin, przyparty nieustannymi pytaniami Tima do muru, szepnął mu wreszcie do ucha, iż są to dostojni adiutanci Wielkiego Nieznanego, uprzywilejowani strażnicy najwyższej osoby. W tym stanie rzeczy poświęcał wiele uwagi na obserwację gwardzistów wysilając swój dowcip, by zgadnąć, czy który z tych fantastycznie odzianych, długowłosych i brodatych, spalonych przez słońce i zarosłych brudem dostojników, mógł być Dudley'em Stonem.

Ale wszyscy byli niewątpliwie tak zwanymi Mamelukami, Metysami, Mulatami o wszelkich możliwych odcieniach skóry i tubylczych rysach. Nosili osobliwe przezwiska, które Tim usiłował zapamiętać, jak: Płaska Twarz, Czarny Pazur, Długoudy. Odznaczali się szczególnym okrucieństwem, która to cecha widocznie stanowiła wielką cnotę w oczach świątobliwego proroka, dość że wybór wodza padł na te ciemne indywidua, oddane duszą i ciałem jego sprawie. Jakieś nie wyznane, a może tylko nie ukarane przestępstwa na pewno zmusiły ich do ukrywania się w pustyni. Języki mieli mniej powściągliwe od reszty, ale budujące dyskursy, które prowadzili, dotyczyły wyłącznie ich własnych, mocno upiększonych wyczynów w karierze przestępczej i ich nieporównanego męstwa w obliczu wroga.

Mając odrobinę oleju w głowie Tim zdawał sobie doskonale sprawę, że jest na łasce i niełasce tych rozbestwionych i miłujących zbrodnię prowodyrów. Mogli go byli uśmiercić w każdej chwili, gdyby im przyszła taka fantazja. Czuł się jak Dawid w jaskini krwiożerczych lwów. Jednakże poczucie nieustannego niebezpieczeństwa dodało tylko bodźca awanturniczemu sercu Tima. Pieprzna przyprawa niebezpieczeństwa czyniła tylko apetyczniejszymi jego miłosne sny o Marivosie, której nie zapomniał ani przez chwilę marząc dniem i nocą o spotkaniu z wybranką swego serca.

Dzień w dzień udawał się na zarosłe puszczą płaskowzgórza i czekał na jej przybycie cierpliwie, wahając się między nadzieją a zniechęceniem, układając wszelkiego rodzaju niedorzeczne plany. Był pewien odnalezienia Dudley'a Stone'a. Widział się już panem swego dziedzictwa w Irlandii, składał już bogactwa i życie u stóp swej donny. Bez trudu przekona ją, że o wiele przyjemniej zostać hrabiną Traskmoore niźli cesarzową Brazylii.

Takie sny mógł sobie bezkarnie Tim prząść w pustynnej samotni na płaskowzgórzu, lecz podobnie marzycielskie usposobienie było raczej niebezpieczne w obecności któregokolwiek z okrutnych adiutantów. Jedno nieostrożne słowo, spojrzenie nawet, mogło zgubić biednego Tima i wyprawić go na miejsce tak malowniczo opisane przez wybrankę jego serca, a zarezerwowane dla szpiegów rządowych. Cios nożem dla tych ludzi był bagatelką, nad którą nie wypadało się zastanawiać, tak proste metody stosowali aniołowie stróże świątobliwego męża.

Największe niebezpieczeństwo czyhało przy grze. Najłatwiej było o kłótnię. Wszyscy ci ludzie grali w karty, w gry hazardowe. Ponieważ jednak pieniędzy mieli stosunkowo mało, stawki nigdy nie bywały bardzo wysokie. Tim miał się na dobre na baczności, by nie zwietrzyli jego małego skarbu milrejsów. Dobrze go ukrył przed oczyma drapieżników. Nie byli to złodzieje w europejskim znaczeniu tego słowa.

Uprawiali pewien rodzaj zbójnictwa na szeroką skalę. Najechać farmę, zrabować i zagnać bydło, złupić osiedle, miasteczko, to ich fach. Jednak kradzieże kieszonkowe, okolicznościowa grabież cudzoziemca, szczególnie gdy nie uważali go za bogacza, nie przemawiały do nich, do ich męskiej tężyzny. Mieli swój zbójnicki honor. Rządzili się zasadami absolutnej równości. Stanowili komunę rozbójniczą, w której pieniądz przedstawiał małą siłę atrakcyjną, bo niewiele było do kupowania.

Ich zdaniem ten oto Timokla był to gość łazikowaty, któremu, jak im samym, zrobiło się ciasno na świecie z powodu jakichś nieporozumień z obowiązującym prawem. Kiedy Tim pewnej nocy, mocno koloryzując i przeinaczając fakty i podając zmyślone nazwiska opowiadał swoje przeżycia w kabarecie „Hespanha" nie wyłączając zamordowania doktora da Pinto, oczywiście bez szczegółów, które na osobę ofiary i całą aferę mogłyby naprowadzić, spotkał się z ogólnym uznaniem.

To był doskonały sposób wylegitymowania się, podania swej autobiografii, zrozumiały dla panów adiutantów. Jako towarzysz, który zdobył swe ostrogi na drogach występku, zmuszony do zaciągnięcia się na służbę Wielkiego Nieznanego, aby wywinąć się od stryczka, od razu przestał być podejrzany, za jednym zamachem stał się równy swoim przygodnym kompanom, człowiekiem, bratem.

Zdrowie Timokli pito białym winem. Ktoś uderzył go nawet po ramieniu. Długoudy cmoknął go w gębę. Akcje Tima skoczyły o sto procent tej nocy.

Przez cały czas opowiadania Tim czuł na sobie badawczy wzrok jednego człowieka, który różnił się od reszty. Ów człowiek był drobny i chudy, a choć skórę miał spaloną na brąz, to od działania słońca i wiatru, nie zaś dlatego, by w jego żyłach płynęła mieszana krew. Na cienkich rysach tej twarzy widniało, rzekłbyś, piętno ascezy, a włosy były rzadkie, cienkie, nieokreślonego koloru. Szare wodniste oczy patrzyły łagodnie.

Lecz mimo oczywistej słabości fizycznej wśród tej ciżby czcicieli brutalnej siły otoczony był pewnym szacunkiem. Gdy odzywał się, słuchano go w milczeniu. Tim zauważył, że kiedy wszedł do zatłoczonej izby zajazdu, ktoś wstał, aby ustąpić swoje miejsce, a gospodarz pośpieszył, by mu usłużyć.

Niezwykły starzec słuchał barwnej opowieści Tima z wyrazem pobłażliwej ironii, a przy końcu spojrzał na niego ze współczuciem.

- Czyżbym znalazł życzliwego lwa w tej jaskini? - Tim zadawał sobie w duchu pytanie.

Tak przynajmniej mogło się wydawać, gdyż kiedy Tim skończył i zniósł bohatersko objawy serdeczności Długoudego, Czarnego Pazura i całej bandy, gdy towarzystwo zaczęło się rozchodzić, dziwny starzec skinął na cudzoziemca i poczęstował go kawą, co było chyba wielce zaszczytnym wyróżnieniem w oczach pozostałych, gdyż odsunęli się cokolwiek i pozwolili im rozmawiać szeptem. Tim pijąc kawę czuł, że starzec przygląda mu się badawczo.

- Skoro pan spoza Sao Francisco, senior Timokla, to jakim sposobem wie pan tak dokładnie, co zaszło przed paru miesiącami w kabarecie „Hespanha" w Monsataz?

Głos starca był niezaprzeczenie głosem kulturalnego człowieka, brzmiał łagodnie, cokolwiek ironicznie. Tymoteusz zaskoczony tak rzeczowym, a trafiającym w sedno sprawy pytaniem doznał wstrząsu jak uderzony prądem elektrycznym, niemniej usiłował odpowiedzieć na łagodne spojrzenie wodnistych oczu równie szczerym spojrzeniem.

- Mógłbym zapytać pana o to samo, senior - rzekł.

- A czy pańska odpowiedź będzie równie rzetelna jak moja?

- Proszę, niech pan spróbuje - odpowiedział Tim zuchwale.

- Ja wiem od tym wydarzeniu od mego przyjaciela i brata, Fra Martina, proboszcza parafii Sao Felice w Monsataz.

- Wielkie nieba! - zawołał Tim. - Więc pan jest...

- Jestem Fra Federico Ewangelista, proboszcz parafii, która obejmuje to miasto.

A kiedy Tim zdumiony zamilkł i tylko patrzył się na księdza osłupiałym wzrokiem, dodał z uśmiechem:

- Czy chce pan teraz odpowiedzieć?

- To zbyteczne - mruknął Tim. - Ojciec wielebny sam zgadł...
Stary człowiek skinął głową.

- Nie jestem tutaj ojcem wielebnym - powiedział z łagodnym i ironicznym uśmiechem. - Niewiele tu sobie robią z religii i wcale nie odczuwają jej potrzeby. Lecz moim obowiązkiem jest, skoro Canudos należy do mojej parafii, przebywać tu od czasu do czasu. Czasami odprawiam mszę, choć tylko w rozwalonej lepiance, i choć ludzie tutejsi przychodzą na nią, to tak, jak odwiedzają czarownika, uprawiającego gri-gri lub znachora. Lecz mimo wszystko mam kilka owieczek ożywionych światłem prawdziwej wiary i dla nich to odprawiam posługi. Na ogół wszyscy szanują mnie, ponieważ znam się na ziołach i przywożę z sobą lekarstwa, które sprawiają im ulgę w cierpieniach, a szczególnie pomocne są w febrze. Za to są mi wdzięczni, choć tak szorstcy w obejściu, że nie umieją wyrazić tej wdzięczności. Mój poprzednik usiłował przekonać ich, że zabobon, który wyznają, jest zły, lecz nie chcieli go słuchać, wygnali z miasta i grozili, że go zabiją, jeżeli kiedykolwiek się tu pokaże. Wówczas nasz biskup posłał mnie i oddał mi pieczę nad straconymi duszami. Czynię, co mogę, lecz bez udzielania sakramentów idzie mi jak z kamienia. Tylko w Bogu pokładam ufność, gdyż są bardzo ciemni.

Łagodny, zmęczony głos zamilkł. Tim milczał, nie zdając sobie dokładnie sprawy, że ksiądz przestał mówić. Cała osobowość tego misjonarza była inna, niezrozumiała w środowisku ludzi dzikich i bestii w ludzkim ciele. Groźni adiutanci i vaqueirosi rozeszli się jeden po drugim. Indianin gospodarz chrapał na jednej z ław. Gospoda opuszczona i mroczna wiała pustką. Jakże wszystko zdało się podobne do snu.

- Robi się późno - zauważył Fra Federico. - Chociaż, jak pan już musiał zauważyć, czas upływa niepostrzeżenie w Canudos.

Tim ocknął się z zadumy.

- Czy ksiądz ma daleko do domu? - spytał.

- Niecałą milę drogi. Drobnostka.

- Pozwoli mi ksiądz się odprowadzić?

- O, nie tylko odprowadzić. Niech pan zapakuje swoje rzeczy i uda się do mego domu. Jest nędzny, a przecież lepszy niż ta gospoda.

- Ależ, ojcze wielebny...

Fra Federico podniósł ostrzegawczo palec:

- Cyt, cyt. Czyż nie mówiłem panu, że nie jestem tutaj wielebnym? Uda się pan ze mną, senior; pańskie towarzystwo będzie mi prawdziwą ulgą podczas mego pobytu tutaj. Gdy przyjdzie czas mego wyjazdu, pojedzie pan ze mną, bo to nie miejsce dla Europejczyka.

Tim potrząsnął przecząco głową.

- Gdy pan wyjedzie, senior, ja zostanę tu i będę oczekiwał pańskiego powrotu. Czy Fra Martino nie dał panu znać, po co tu przybyłem?

- Nie. Napisał mi parę słów, otrzymałem je, kiedy byłem w Cumbe. Pisał, że się panem interesuje i o nieszczęściu, które pana spotkało, lecz że nie wie, dlaczego pan udaje się do tego nieludzkiego kraju.

- Czy mam opowiedzieć księdzu, po co tu przybyłem?

- Naturalnie. Po drodze do mojego domu na wzgórzu opowie mi pan wszystko, co pan powiedział bratu Martinowi, a co skłoniło go do skierowania pana tu z myślą, jak sądzę, że będę mógł być panu pomocny.

Nie czekając na wyrażenie zgody przez Tima, Fra Federico kilkakrotnie głośno zaklaskał rękoma, aż zdołał zbudzić ze snu Indianina.

- Podaj konia seniorowi Timokle i mojego muła - rozkazał. Indianin zwinnie i usłużnie dźwignął się z ławy i powędrował na dwór.

- Czyżbyście rzeczywiście chcieli, wielebny ojcze?... - zaoponował Tim.

- Jeszcze raz użyje pan tych słów, a zostawię pana tutaj - odpowiedział stary człowiek.

Szczęśliwy i rozgorączkowany Tim pobiegł po swoje rzeczy. Był przekonany, że ten cywilizowany, życzliwy człowiek stanie przy nim w potrzebie, czuł że jego gwiazda wschodzi. Spakował manatki, przedmioty najpierwszej potrzeby, potem wybiegł osiodłać swego konia i umocował kuferek na grzbiecie muła.

Tymczasem Indianin zajął się wierzchowcem brata Federica, prezentującym się bardzo nędznie - skóra i kości - po czym duchowny dosiadł swego Rosynanta zachęcając go łagodnie do jazdy. Gospodarz nie zdawał się zdziwiony nagłym odjazdem gościa. Snąć milrejsy, którymi Tim opłacił tygodniowy pobyt i utrzymanie, były aż nadto szczodrą zapłatą, gdyż Indianin bardzo wymownie zapewniał, że jego dom zawsze stoi otworem dla seniora Timokłi, a wszystko, co on posiada, będzie zawsze na usługi seniora.

W drodze do domu księdza, na wzgórzu, gdy konie szły stępa po zapylonej, księżycowej drodze, Tim 0'Clee raz jeszcze opowiedział z detalami historię o stryju Justynie, Romansowej Julii i Dudley'u Stonie.

Fra Federico słuchał w milczeniu. Zdawał się zainteresowany opowieścią i pełen współczucia.

Kiedy Tim skończył, misjonarz powiedział:

- Ale ja wciąż nie pojmuję, senior Timokla, czemu brat Marcin wysłał pana do mnie.

- Ale najwidoczniej wielebny... to jest najwidoczniej senior Fra Martino był przekonany, że znając dobrze miejscowe stosunki, powie pan mi wszystko, co wie o Dudley'u Stonie.

- Naturalnie, żebym panu powiedział, ale ja sam nic nie wiem o tej osobistości, ani nawet nigdy w życiu nie słyszałem tego nazwiska.

- Ksiądz nie wie, by był tu jaki cudzoziemiec, Anglik... Cudzoziemiec na służbie u tego... tego Wielkiego Nieznanego?

- Cudzoziemiec? Nie. Skądże by się tu wziął? Cóż by tu robił?

- Ależ musi być senior - nastawał Tim nie chcąc dopuścić myśli, która pogrążyłaby go w rozpaczy. - Musi być jakiś cudzoziemiec... Ściśle biorąc, Anglik... Proszę się dobrze zastanowić, senior... Jeden z tych pomocników czy adiutantów, czy jak ich tam zwą, lub domownik szarlatana, dość, że ktoś z nich musi być tym Anglikiem, bo w przeciwnym razie Fra Martino nie wysyłałby mnie tutaj.

Ale Fra Federico jeszcze raz potrząsnął głową.

- Nie ma takiego tutaj, senior. Znam każdego człowieka w Canudos, to jest każdego, kto ma pewne znaczenie; nie ma cudzoziemca w otoczeniu Wielkiego Nieznanego.

I tak wędrowali strzemię w strzemię, a gdy ścieżka zwężała się, gęsiego; stary ksiądz dobył różańca z kieszeni i korzystając z milczenia Tima ledwie dosłyszalnym szeptem odmawiał swoje zdrowaśki. Muł jego tak dobrze znał drogę, iż cugle mogły spokojnie spoczywać na jego szyi i prowadził poprzez labirynt wąskich, krzyżujących się uliczek Canudos. Księżyc pogodny i srebrzysty patrzył z nieba na bezkres pustynnego kraju z wyblakłym, zimnym uśmiechem świecąc szałasom, lepiankom i wigwamom równie łaskawie, jak świecił nad wspaniałymi miastami Starego i Nowego Świata.

Błam srebrzystego światła spoczywał na tajemniczej siedzibie Wielkiego Nieznanego, a w tym lśnieniu brzydkie i plugawe gniazdo wśród amfiteatru skalnego zdało się uśpioną, przytajoną wielkością. Tim jechał w milczeniu ze ściśniętym sercem i rozpaczą w duszy. Czyżby przybył z drugiego końca świata, zaryzykował tak wiele, żywił szalone nadzieje po to tylko, by nic nie znaleźć u celu? A w takim razie, jakże się to wszystko skończy? Fortuna, którą chciał złożyć u stóp ukochanej, tytuł, który miał być dla niej rekompensatą i wyimaginowane prawa do tronu miały się rozwiać jak dym? Przełykał gorycz zawodu wraz z kurzem pustyni.

Precz z takimi myślami! Precz z rozpaczą! Miał karmić tym piołunem swoje serce? Miał tak łatwo ulec zniechęceniu awanturniczy duch syna zielonego Erynu? Przebył tysiące mil, by odzyskać fortunę i tytuł. Kiedy wyruszał, zdały mu się dość drogie, choć miał korzystać z nich sam. Teraz stawały się tym cenniejsze, gdy obraz wybranej wypełnił jego serce i rozpalił wyobraźnię!

Opatrzność nie pokierowała jego krokami po to tylko, by poprowadzić go na manowce, gdzie rośnie gorzki owoc klęski. To było nie do przyjęcia, nie do pomyślenia! Taki los nie mógł przypaść w udziale Irlandczykowi, w którego słowniku fatalne słowo „klęska" nigdy dotychczas nie było zapisane.

I Tim roześmiał się głośno, beztrosko, wyzywająco. Miej nadzieję w Bogu, powiedział sobie w duchu. Nic nie dzieje się bez celu ani bez sensu na tym padole nie tylko łez, ale i śmiechu.

7

Stary misjonarz miał rację mówiąc, iż jego dom, jakkolwiek biedny, lepszy jest od gospody „Bona Viagena". Biedny to był domek, ale zbudowany z kamienia. Chociaż nie było podłogi tylko klepisko, a w oknach brakowało szyb, przecie dom składał się z trzech oddzielnych izb. W najlepszym z tych pokojów stały krzesła i ławki, stół i kredens, wycinane z drzewa; dwa hamaki wisiały w sąsiednim, a trzeci służył zarówno za kuchnię, jak za skład.

Kredens w środkowym pokoju zawierał cały komplet probówek, flaszeczki, pudełka z proszkami i wiązki suszonych ziół, a także moździerz i tłuczek oraz rodzaj retorty i rozmaite inne narzędzia służące staremu anachorecie do przygotowywania lekarstw. Trzy półki uginały się pod leżącymi jedne na drugich postrzępionymi i mocno wyczytanymi książkami. Były to przeważnie książki religijne, niektóre bardzo naiwne, lecz między nimi znajdowało się parę traktatów i broszur medycznych i parę bardzo starych zielników, a za jeden z nich, z szesnastego wieku, można by było niezawodnie na licytacji w Londynie osiągnąć wysoką cenę. Był również Tomasz a Kempis, bardzo stary Nowy Testament, „Myśli księcia de la Rochefoucauld", w tłumaczeniu portugalskim i - dziw nad dziwy - wszystkie utwory i sonety - kompletne wydanie Szekspira w oryginale.

Fra Federico widząc zdumienie gościa uśmiechnął się z pewnym zakłopotaniem.

- Ach tak! - powiedział. - Wszyscy uczymy się trochę angielskiego w naszych seminariach, zawsze trafia się paru Irlandczyków, z którymi można pomówić po angielsku. Mówiłem kiedyś zupełnie biegle w pańskim ojczystym języku, nawet dzisiaj mogę się wysłowić jako tako i rozumiem prawie wszystko, co się mówi, lecz jestem już stary i zapomniałem.

- I czyta pan Szekspira? - zauważył Tim.

- Tak. To największy z poetów wszystkich czasów, senior - odpowiedział duchowny z dziwnym entuzjazmem. - Największy człowiek, jaki kiedykolwiek żył na ziemi od przyjścia na świat Chrystusa Pana.

Misjonarz przeżegnał się na wypadek, gdyby w tym zestawieniu kryła się jakaś bluźniercza myśl Potem zaś dodał rzeczowo:

- W pewnym okresie mego życia mógłbym wyrecytować panu na pamięć Romea i Julię od deski do deski,.

- A w międzyczasie, padre, studiował ksiądz medycynę i prawdopodobnie lepiej się zna na lekarstwach niźli powagi europejskie.

- Studiowałem i badałem zioła, zioła lekarskie, senior. Nie mogę dostać medykamentów w tej pustyni, więc czerpię z rąk natury różne dekokty i poznałem niektóre z jej bardzo cennych dla ludzi sekretów.

Przebierał wśród probówek i flaszeczek w kredensie dotykając ich delikatnie, miłośnie jak skarby i pokazywał Timowi z dumą tę lub ową.

- Dni i noce strawiłem na poszukiwaniach - rzeki wskazując jeden flakon ze swego arsenału - nim znalazłem roślinę, którą zaleca ten oto stary zielnik jako niezawodny środek na gangrenę, od której wielu z tych biednych ludzi umiera wskutek brudu lub zaniedbania rany. Stosowałem go często i zawsze okazał się skuteczny. A ten wywar - pokazywał płynną zawartość buteleczki pod światło - udało mi się spreparować po dwuletnich poszukiwaniach pewnej rośliny rosnącej poza rzeką Sao Francisco. Jest to znów niezawodny środek na krup dziecięcy albo koklusz.

Pokazał Timowi garnek z gęstą, brązową maścią.

- Najlepsze, jakie mam, lekarstwo na choroby skórne i pomaga w najcięższych nawet wypadkach wyrzutów i złośliwych egzem.

- Cudowny człowiek z księdza, padre - rzekł Tim przejęty szczerą czcią wobec nieporównanej skromności, uroku i prostoty swego nowego przyjaciela. Mógłby tak słuchać godzinami łagodnego, znużonego głosu, opowiadającego o cudach natury, z pozoru tak okrutnej dla swych dzieci, a która nagromadziła im pod ręką wielkie skarby w postaci środków zaradczych na nieszczęścia, które ludzie na siebie ściągają.

- A co to jest, padre? - spytał Tim wyjmując buteleczkę, zawierającą gęsty płyn ciemnożółtego koloru. Zamiast łacińskiego lub greckiego napisu na etykiecie, jak inne medykamenty, nosiła napis „Romeo i Julia", z dopiskiem u spodu: „dekokt O. Laurentego".

- To - rzekł Fra Federico - jest najcenniejszy produkt mego laboratorium. Spreparowałem go według przepisu mego zielnika z szesnastego stulecia.

- Ale co za dziwna nazwa!

- Nazwa ta pochodzi stąd - rzekł stary ksiądz nadając swemu głosowi brzmienie dziwnej powagi, przy którym jego znużona, ascetyczna twarz oblekła się niezwykłym dostojeństwem - iż wasz wielki Szekspir, o czym jestem głęboko przekonany, znał ów zielnik i z niego zaczerpnął wiedzę o dekokcie, który kazał O. Laurentemu dać Julii, by popadła w stan pozornej śmierci, naśladującej śmierć prawdziwą. Czy przypomina pan sobie słowa, z jakimi daje napój Julii?

Zastanowił się chwilę jakby zbierając myśli, potem zaś doskonałą angielszczyzną wyrecytował słowa nieśmiertelnego ducha:

A wnet po wszystkich żyłach cię przebiegnie. Usypiający dreszcz, który owładnie. Wszelką żywotną funkcję, wszystkie pulsa. Wstrzymają w tobie swe zwyczajne bicie, Ni dech ni ciepło nie wskaże, że żyjesz. Róże ust twoich i policzków zbledną. Jak popiół, oczy zasłony zapadną, Jak gdy dłoń śmierci zakrywa dzień życia. I w ciele twoim, pozbawionym władzy, Zdrętwieje każdy nerw i na kształt trupa, W stanie pozornej i raptownej śmierci, Zostawać będziesz czterdzieści dwie godziny Wtedy się ockniesz jak ze snu błogiego.

Dawno już ksiądz przestał recytować, a Tim stał wciąż wpatrzony przed siebie, zdumiony. Wielokrotnie już od chwili, gdy wyruszył w świat przygód, miał wrażenie, że przeżywa halucynację, że jest pogrążony jeśli nie w stan somnambuliczny, to przynajmniej jakiegoś omamienia, lecz nigdy tak mocno tego nie odczuwał, jak w tej lepiance, w zapadłym kącie świata, o tysiące mil od cywilizacji, słuchając jak Portugalczyk, ksiądz objeżdżający pustynne parafie deklamował Szekspira z taką intonacją i opanowaniem języka, jakby padały ze sceny teatru Old Vic w Londynie.

Stał tedy jakby wrósł w ziemię i wpatrywał się w dziwnego staruszka o rzadkich włosach, sklepionym czole, zapadłych policzkach, z trzęsącymi się rękami i powtarzał wibrującym ze wzruszenia głosem:

- Ksiądz jest naprawdę cudowny, padre.
Po dłuższej chwili podjął:

- I czy ksiądz twierdzi, że udało mu się rzeczywiście spreparować płyn, który działał w sposób opisany u Szekspira?

- Ja nie spreparowałem go, mój synu - odrzekł Fra Federico z uśmiechem.- Znalazłem tylko i odcyfrowałem recepty w starym zielniku.

- I ksiądz ma go tu, w tej butelce?.

- Tak, mam w tej butelce.

- Wypróbował go ksiądz na kimkolwiek?

- Na sobie samym.

- I czy okazał się skuteczny? Jak działa? To jest, jak po zażyciu tego preparatu człowiek się czuje?

- Jak „gdy dłoń śmierci zakrywa dzień życia" - zacytował starzec.

- A kiedy ksiądz się ocknął...

- Czułem się zamroczony i słaby, głównie, jak przypuszczam z głodu, lecz jak pan widzi, jestem tu z panem i mogę zaświadczyć.

- Mogli księdza pogrzebać za życia.

- Zaszyłem się w zarośla. Nikt nie wiedział, dokąd się udałem, więc nie groziło mi to niebezpieczeństwo.

Fra Federico powiedział to tak po prostu, jak gdyby ten epizod, świadczący o niewzruszonej wierze w naukę i o pogardzie śmierci, nie wznosił go na wyżyny bohaterstwa.

- Czy mogę przyjrzeć się temu preparatowi, padre? - spytał Tim, a wówczas ksiądz podał mu buteleczkę. Płyn był na pół przezroczysty, opalizujący i złocisty. Tim powąchał go. Miał nieokreślony, odurzający, aromatyczny zapach.

- Czy wiecie, padre, co ja zamierzam zrobić? - powiedział, oddając buteleczkę swemu nowemu przyjacielowi. - Mam zamiar napisać sprawozdanie ze wszystkiego, co mi ksiądz opowiedział. Ksiądz mi zechce dać małą próbkę zawartości tej buteleczki, oczywiście dostateczną dozę, by wywołać właściwy skutek dajmy na to u psa i niezwłocznie po powrocie do Londynu poślę specyfik z opisem i z biografią księdza do jednego z luminarzy świata lekarskiego. Stanie się padre od razu sławny w świecie naukowym, jak na to ksiądz zasługuje. Papież, czy ktokolwiek ma w tym zakresie władzę, mianuje księdza arcybiskupem, czy kardynałem, czy czym dusza zapragnie. A teraz niech mi ksiądz zechce łaskawie odlać trochę tego płynu do tak małej buteleczki, aby się zmieściła do tej wewnętrznej kieszeni mego pasa, gdzie noszę wszystkie pieniądze, jakie mi jeszcze pozostały. Mówię zupełnie poważnie, padre... Ludzie stawali się bogaci i sławni, dokonawszy mniejszych od tego rzeczy.

Stary ksiądz potrząsnął głową uśmiechając się pobłażliwie.

- Nie dbam o sławę ani o pieniądze, mój synu. Już teraz to mi obojętne.

- Nie dla siebie, oczywiście, lecz ojciec będąc człowiekiem nauki ma święty obowiązek przekazania swego odkrycia światu. Zawsze byłem przekonany, że to jest wzgląd najwyższy, któremu hołdują najświatlejsze umysły.

Długo Tim musiał przekładać, zanim zdołał nakłonić księdza do swego sposobu myślenia. Miał on jednak giętki i wymowny język, a nawet na pustyni ludzie nie są zupełnie pozbawieni próżności. Tim jako Irlandczyk z krwi i kości posiadał wrodzony dar wmawiania innym, czego dusza zapragnie, jak gdyby pocałował kamień Blarney'a, który, jak głosi legenda, czyni ludzi mistrzami w sztuce elokwencji i pochlebstwa. Po trosze naiwnie mniemał, że preparat, którego receptę misjonarz wygrzebał w średniowiecznym zielniku, stanowił jeden z najcudowniejszych wynalazków, a wynalazcą tak był oczarowany, że uważał za wstyd i hańbę, by taki człowiek miał pozostawać do końca swoich dni w tym barbarzyńskim kraju i zdecydował, że go wyciągnie na szeroki świat.

W końcu Fra Federico, niezbyt biegły w dyskusji i najwidoczniej nie odznaczający się uporem, zgodził się dla świętego spokoju. Napełnił małą buteleczkę płynem i dał Timowi, który ją pieczołowicie umieścił w wewnętrznej kieszeni swego pasa.

I ani Timowi, ani księdzu nawet przez myśl nie przeszło, jakie znaczenie będzie miał ten drobny podarunek nie tylko dla sprawy Tima, ale jak odbije się na losach ich obu.

W następnej chwili już zapomnieli o przedmiocie swej dyskusji. Duchowny z zaczytanym tomem Szekspira na kolanach zdawał się przeżywać jakiś na wpół zatarty w jego pamięci sen przeszłości. Jego drżące wargi szeptały słowa, które umiał na pamięć, blade, wodniste oczy błądziły po wąskiej, ubogiej izdebce, która była mu domem. Tim zastanawiał się, jaki obraz mogła starcowi malować pamięć na brudnych ścianach, czyja twarz, czyj uśmiech, czy też może jakie przeżycie nagle odżyło. Może znalazł on w wątku nieśmiertelnej tragedii „Romeo i Julia" coś przemawiającego do serca, gdyż wyblakłe oczy starego księdza patrzyły cokolwiek mniej smutnie i mniej malowało się w nich rezygnacji niźli dotychczas.

9

Nie tylko Fra Federico był erudytą i entuzjastą Szekspira, ale co ważniejsze doskonałym towarzyszem, łatwym w obejściu. Dłuższy czas upłynął, zanim Tim wyciągnął od księdza historię jego ruchliwego życia, a było to życie cierniste, pełne rozczarowań i wyrzeczeń od chwili, gdy miał w swej pieczy jedno z najlepszych probostw w Sewilli do dnia, gdy przełożeni wysłali go w misji nawracania zbłąkanych owieczek na wielkiej połaci pustynnego kraju. Ale co spowodowało dekret okrutnego wygnania, Tim się nie dowiedział. Może jakieś przejścia romantycznej natury, których wspomnienie czasami wywoływało wyraz dziwnej tęsknoty w starych, wyblakłych oczach.

Nie ulegało wątpliwości, że to kobieta odegrała wydatną rolę w złamaniu kariery księdza i w całym jego życiu. Tak przynajmniej sądził Tim zauważywszy, że Fra Federico słucha zawsze chętniej wszystkiego, co trąciło sentymentem i romantyzmem. Toteż sam się nie spostrzegł, kiedy i jak opowiedział staruszkowi o owej niezapomnianej chwili spotkania z tajemniczą wróżką pustyni - z Marivosą da Gloria, cesarzową Brazylii.

- Ach, co za kobieta, padre! - zawołał. - Ksiądz ją widział, naturalnie, mówił z nią nawet być może, szczęśliwcze! Jest niezrównana! Widziałem sporo pięknych kobiet; irlandzkie piękności są sławne, ksiądz wie, lecz nigdy, jak żyję, nie widziałem takich oczu, takiej karnacji, a jej usta, padre!... Na Jowisza, na samą myśl o pierwszym pocałunku war oblewa człowieka!...

Tak zachwycał się Tim pewnego dnia, marząc bez związku, chaotycznie po obiedzie składającym się z czarnej fasoli i mąki kukurydzianej siedząc wraz z Fra Federico przy filiżance kawy. Upał owego dnia był szczególnie przytłaczający. Choć Tim nie znał klimatu Sertaonu, czuł mimo jasnego nieba, że nadciąga burza. Żar dnia dawał się Timowi bardziej we znaki, niż kiedykolwiek od czasu przybycia na piekielny płaskowyż, uderzał go głowy, rzekłbyś mózg mu rozrzedzał. Ale kawa była dobra i mocna, a rozmowa o sprawie pochłaniającej go całkowicie działa jak antidotum na rozigrane nerwy.

- Chcę zdemaskować tego bluźnierczego szarlatana, który się przezwał Wielki Nieznany, pozuje na zmartwychwstałego proroka, czy diabli go wiedzą co, a jest na nieszczęście ojcem Marivosy. Obrzydliwy szalbierz ma czelność podawać się za cesarza Brazylii... Zerwę zasłonę z jego paskudnej fizjonomii niech mnie licho porwie, jeżeli tego nie dokażę.

Stopniowo przeszli obaj w swych rozmowach na język angielski, nawet gdy byli sami. Gadanie Tima mogłoby fatalnie się odbić na losach księdza, gdyby szpieg jaki się nawinął, a wytworna dykcja i frazeologia tak niezwykłego człowieka, wykształconego na stylistach epoki elżbietańskiej, była miła dla ucha.

Po zwiędłych wargach przewinął się uśmiech.

- Jakże tego dokażesz? - spytał.

- Jeszcze nie wiem - odrzekł Tim. - Najpierw muszę zobaczyć Marivosę.

- Jest bardziej strzeżona niźli jakakolwiek europejska księżniczka.

- Pomimo to wywiozę ją stąd.

- Wywieźć ją!... - szeptał padre z zapartym oddechem. - Co też panu przychodzi do głowy, i na co!

- Bo jest za czysta, za dobra i zbyt piękna, by żyć w jaskini zbójców, i ponieważ...

Urwał, a misjonarz uśmiechnął się znowu łagodnie, pobłażliwie i przemówił jak do dziecka domagającego się gwiazdki z nieba:

- Jesteś tutaj, mój synu, o dwieście kilometrów od najbliższej stacji kolejowej.

- Wiem o tym.

- Ale nie znasz kraju. A w tym miejscu jest dziesięć tysięcy par oczu śledzących każdy jej ruch.

- I to wiem, padre - rzekł Tim - ale mimo wszystko postawię na swoim.

- Nawet gdyby nie chciała pójść dobrowolnie...

- Niech się z nią tylko zobaczę jeszcze raz - zapewnił zuchwale - a pójdzie ze mną.

Ale Fra Federico potrząsnął niedowierzająco swą starą, mądrą głową.

- Zapominasz, senior, - powiedział - że Marivosa da Gloria tak została wychowana, że musiała uwierzyć w swoje dostojeństwo. Ojciec jej może być, a może nie być potomkiem Don Pedra - tego nie wiem, a skłaniam się do myślenia, że nim jest... Ale jego córka tak czy owak wierzy niezłomnie, że jest prawowitą cesarzową Brazylii i że losy całego kraju związane są z jej losem. A ona ubóstwia swego ojca, wierzy w niego jak w samego Pana Boga.

- Ależ padre, ta historia z koroną Brazylii to oszustwo czystej wody. Jedyni potomkowie ostatniego z cesarzy są w Europie. Ten człowiek nie jest spokrewniony z domem Braganza, jest to zwykły oszust i pewnego pięknego poranka pęknie jak bańka mydlana, Marivosa dowie się wówczas, że jej ojciec był oszustem i hochsztaplerem. Dowiedzieć się musi!... Cóż on wówczas z nią zrobi? Na cóż on liczy?...

Fra Federico westchnął.

- Nie wiem, jak pan to przeprowadzi - powiedział. - Jeśli to, co pan mówi, jest zgodne z prawdą, a widzę teraz, że tak być musi, wówczas naturalnie... Ale bądź co bądź, do tego czasu wyjdzie za mąż...

Tim porwał się z ławy, na której obaj siedzieli, a wskutek tego prymitywny sprzęt podskoczył i biedny staruszek spadł na klepisko. Tim przepraszając za nieuwagę i podnosząc księdza nie przestawał wykrzykiwać:

- Wyjdzie za mąż?... Za mąż, padre? Co ja słyszę... Czy ksiądz wie, co mówi? A może ja mam bzika? Za mąż? Za kogo?

- Ojciec zaręczył ją z bogatym Brazylijczykiem, którego musiał pan spotkać w Monsataz. Wszyscy tu wierzą, że on pomoże jej zdobyć koronę. Ten wzgląd, jak sądzę, musiał przeważyć, gdy zgodziła się wyjść za niego.

- Któż to taki? - nastawał Tim.

- Don Manoel da Lisbao, tak go zwą.

- Wielki Boże!

Tim złapał się za głowę, jakby się bał, że mu pęknie, a myśli rozprysną się na wszystkie strony. O nieba! Co za gmatwanina! Co za niesamowity splot intryg, węzeł gordyjski kłamstwa. Miał wrażenie, że jakiś olbrzymi pająk rozsnuł sieć, w której więzach się targał, że zadanie wyplątania się z tej sieci wymaga nadludzkich sił, bo gdy jedną nić wyodrębni i uchwyci, już druga mu się wymyka z rąk. Tymczasem poza tą siecią widział swoich wrogów - Don Manoela, zamordowanego lekarza, Teresę da Pinto i arcyszarlatana, tajemniczego proroka, który się przezwał Wielkim. Ci zaś trzymali w więzach Marivosę i Dudley'a Stone'a.

Irlandczyk popadł w stan podobny do transu.

Od momentu, gdy wyruszył w szaloną podróż miał ciągle potęgujące się uczucie, że błądzi we śnie, niczym wędrowiec w królestwie bajki i że nagle obudzi się gdzieś w klubowym fotelu w Europie. Ale nigdy poczucie nierzeczywistości tak nie narosło, jak w owej chwili, kiedy miał w ręku całe pasmo wydarzeń i intryg do rozwikłania.

Trzeba było na to daru przewidywania, odwagi, taktu. Odwrócił się na pięcie, by się przekonać, czy ten dziwny, stary ksiądz jest jeszcze na miejscu, czy on to powiedział, czy też rozpłynął się na podobieństwo widma, ducha, zadawszy mu uprzednio ogłuszający cios.

Ale Fra Federico siedział sobie spokojnie na wywrotnej ławce. Tim musiał milczeć dłuższy czas, bo staruszek zdążył wyjąć różaniec i szeptał modlitwy.

- Proszę o wybaczenie, padre - rzekł Tim i siadł przy księdzu czyniąc nadludzkie wysiłki, by opanować nerwy i mówić spokojnie. - Byłem jak piorunem rażony tym, co padre powiedział. I dlatego może zapomniałem o formach przyzwoitości. Ksiądz musi wiedzieć, że ten człowiek, da Lisbao, o którym była mowa, to największy łotr na świecie!

- Cyt! cyt! Nie wolno tak mówić, mój synu - szybko wtrącił Fra Federico.

- Mówię, bo wiem z całą pewnością. Manoel da Lisbao jest łgarzem, fałszerzem, krzywoprzysięzcą i mordercą. I jeżeli ksiądz przyłoży ręki do połączenia węzłem małżeńskim tego łajdaka z najszlachetniejszą istotą, jaką Bóg stworzył, ksiądz dopuści się świętokradztwa.

- Ave Maria, gratia plena - szeptał duchowny, nastraszony jak królik gwałtownością Tima.

- Marivosa jest chrześcijanką, tak czy nie?

- Mądre de Dios! Oczywiście, że jest chrześcijanką! Wychowywała się w klasztorze Serca Pańskiego w Sao Paolo u pobożnych sióstr.

- Tak! Więc ksiądz nie ma sumienia nie wyprowadzając jej z błędu, ze wstrętnego zabobonu, który uwił sobie tu gniazdo... proszę o wybaczenie, padre, wiem, że to zuchwałość z mojej strony mówić w ten sposób. Lecz nie pojmuję, jak ksiądz może się pogodzić z myślą, że chrześcijanka, dobra dziewczyna, jest stale oszukiwana przez swego bluźnierczego ojca, pozującego na zmartwychwstałego proroka, który otacza ją wojskiem bandytów i który dąży, by przeprowadzić jakieś podłe machinacje, do wtrącenia ją w ramiona najpodlejszego z ludzi?

- A cóż ja mogę, mój przyjacielu? Jestem tylko biednym, słabym sługą bożym. Mogę mieć tylko staranie o jej duszę...

- W każdym razie ksiądz może oświecić ją co do jej szacownego ojca. Wprawdzie może ksiądz przypuszczać, że jest on jakimś kuzynem ostatniego cesarza Brazylii, ale to wiadomo z całą pewnością, że nie jest wcale prorokiem, ani zmartwychwstałym, ani wskrzeszonym, ani w ogóle, lecz po prostu hersztem bandytów i złodziejem bydła.

Ale Fra Federico potrząsnął smutno głową.

- Nie chciałaby mnie wcale słuchać - odpowiedział. - To wykluczone. Nauczono ją ubóstwiać tego jej ojca. Gdybym usiłował ją oświecić, wygnano by mnie stąd jak mego poprzednika i wierni pozostali jeszcze tu, poszliby śladem swych ciemnych braci.

Tim westchnął. Wstał i otworzył drzwi, gdyż w wąskiej izdebce nie było czym oddychać. Na cóż się zdało dyskutować z tym nieśmiałym ascetą, którego już sama obecność w gnieździe bandyckim była nonsensem? Nie miał też zamiaru straszyć go swą gwałtownością, lub zrażać do siebie wymówkami.

Czuł, że ma w nim sojusznika, przyjaciela, toteż choć trawił go ogień niecierpliwości, wiedział, że starając się sprowokować rozgrywkę, przyspieszyć kryzys, igra ze śmiercią i że w tych warunkach zginąłby daremnie.

I oto własne jego życie zyskało w oczach Tima podwójną wartość. Był jedynym, który stał między piękną i czystą dziewczyną a bandą oszustów, którzy usiłowali użyć ją do haniebnych celów jako narzędzie swych brudnych namiętności nie dbając, że złamią jej życie, podepcą serce, wyrwą wiarę w Boga. Stary ksiądz, pogrążony w modlitwie, nie zwracał więcej uwagi na Tima pozostawionego goryczy i ułudom swych myśli.

Ale rozmyślania te od pewnego czasu obracały się koło innej niż dotychczas osi. Główna sprężyna wszystkich jego poczynań - Dudley Stone usunięty został na dalszy plan. Tim nie myślał ani o stryju Justynie, ani o Romansowej Julii. Wspomnienia przeszłości zacierały się w umyśle niezmordowanego Irlandczyka i jedna tylko złotolica, gwiezdnooka twarz, twarz dziewczęcia o pełnych, pąsowych wargach, opromieniała swym tajemniczym urokiem jego sny na jawie.

9

Tim wyszedł na miasto. Robiło się coraz duszniej, a ciężkie chmury zawisły nad skałami w zachodniej stronie. Burza zbliżała się szybko, musiała wybuchnąć z całą pewnością jeszcze za dnia.

Dom księdza należał do grupy zabudowań na otwartej szerokiej płaszczyźnie, tworzącej rodzaj dużej półki skalnej, a nad nią piętrzył się przyczółek, na którego szczycie stała twierdza Wielkiego Nieznanego. Domy na placu były solidniejszej budowy, niźli lepianki podobne do ptasich klatek, w których gnieździła się resztą ludności; tworzyły tedy reprezentacyjną dzielnicę Canudos. Każdy dom miał werandę, ogrodzenie i otwierał się zeń piękny widok na ostrogę skalną z zamkiem proroka chadzającego w zasłonie.

Tim przytłoczony upałem stał długi czas ze wzrokiem utkwionym w budowlę, która więziła najpiękniejszą z kobiet pod słońcem. W każdym razie skłonny był tak właśnie wyobrażać sobie Marivosę, z gwiezdnymi oczyma wpatrzonymi w górski horyzont, za którym krył się świat rzekomo tak przez nią upragniony.

- I szyję daję, że w ten świat wyruszy! - poprzysiągł sobie w duchu Tim. - Mimo setek kilometrów dzielących pustynię od najbliższych placówek cywilizacji i na złość dziesięciu tysiącom, które śledzą każdy jej krok.

Nie od razu, gdy tak stał nadsłuchując grzmotów zbliżającej się burzy, zdał sobie sprawę z niezwykłego ożywienia w mieście. Jak gdyby setki i tysiące kroków zbliżały się od podnóża góry ku jej szczytom. Spojrzał w dół wąskich uliczek wiodących na place i ujrzał tłumy ludzi. Wszyscy wspinali się ku szczytowi góry. Jedni w skórzanym przyodziewku, inni ledwie w bawełnianych koszulach i spodniach, z nogami umazanymi w błocie; mężczyźni, kobiety i dzieci.

Wyżej i wyżej dźwigał się ów tłum z każdej uliczki, które zbiegały się na placu, i szły setki, tysiące istot, a oszołomiony Tim przyglądał się niezwykłemu widowisku. Jeszcze nic podobnego nie widział w życiu. Rzekłbyś, łono ziemi się rozwarło i cały ten tłum kobiet, mężczyzn i dzieci wyległ z jej wnętrzności. Zatrzymali się na placu w głuchym milczeniu. Ani jeden głos nie przemówił, ani dziecko nie zapłakało. Wąskie uliczki zalane były ciżbą tłoczącą się, falującą, ruchliwą, na kształt mrówek schodzących się na szczyt mrowiska.

I nagle z tego szczytu stoczyło się dudnienie bębnów. Szczególnie głuchy, stłumiony dźwięk, niepodobny do brzmienia bębnów, jakie Tim słyszał kiedykolwiek w życiu. Dźwięk ten pogłębił ciszę na placu, nadając jej jeszcze bardziej ponury, niesamowity charakter.

Fra Federico, który ukończył swoje modlitwy, na pierwszy dźwięk bębna wyszedł ze swej lepianki.

- Na co oni wszyscy się tu zeszli, padre? - spytał Tim, któremu obecność księdza dodała otuchy w środku mrowiska.

- By złożyć przysięgę poddaństwa - odpowiedział duchowny.

- Na Boga! Temu tam szarlatanowi?

- Tak, jemu i jego córce.

- Acha, prawda, jego córce! Chyba to wszystko nie jest snem?

- Co, mój synu?

- Ten tłum. Cisza. Bębny...
Stary ksiądz uśmiechnął się.

- Pierwszy raz, gdy byłem tego świadkiem... kiedy się tak zebrali...
przed pięciu laty... i mnie się wydawało, że to tylko sen.

- Ale dlaczego dziś? - spytał Tim.

- Bo zbliża się burza.

- Burza? Co ma wspólnego burza z tą farsą?

- Stanowi doskonałą inscenizację, dlatego Wielki Nieznany korzysta z takiego momentu i wychodzi błogosławić swój lud.

- Błogosławić ich! Ależ na Boga, nie chce ksiądz powiedzieć przez to, że...

- Zmiłuj się nad nami - wybełkotał duchowny - wybaw nas od złego... Panie Boże, zlituj się, bo są nędzni i ciemni...

- Nie myśli ksiądz chyba być obecny i pomagać w tej bluźnierczej farsie?

- Nie pomagam nigdy bluźnić, mój synu - odparł Fra Federico z pewnego rodzaju dostojeństwem pełnym prostoty. - Ci ludzie przysięgają na wierność prawowitej cesarzowej Brazylii, którą jest dla nich Marivosa da Gloria di Braganza, oraz że oddadzą za nią swe życie. Ja osobiście nie znam się na polityce, ani też wiem, czy ów człowiek ma jakie prawa do korony. Przyznaję, że to się panu może wydać bzdurstwem, ale to nie jest bluźnierstwem.

- Ale cała historia ze zmartwychwstaniem proroka?

- Są ciemni jak tabaka w rogu... nie ma w tym złej woli.

- Złej woli? Ależ są ich tysiące...

- Tysiące, jak słusznie pan powiedział. I coraz nowi rekruci spływają spoza tych gór, ba, nawet spoza Sao Francisco. Dawniejszy prorok, Antonio Consełheiro miał armię składającą się z dwudziestu pięciu tysięcy ludzi. Lata całe walczyli z rządem w Rio, aż padli wybici co do nogi, a niedobitki schroniły się w dżungle lub zostały zagnane na moczary. Ten nowy prorok usiłuje zebrać armię, z którą chce ruszyć na Pernambuco. Postąpiłby pan rozsądnie - dodał Fra Federico po chwili namysłu - gdyby pan wmieszał się w tłum i złożył przysięgę na wierność, jako nowo zaciężny.

- Co?... Ja? Ja miałbym robić ze siebie błazna?...

- Rzeczywiście, to błazeństwo. Ale każdemu życie drogie.
Ostrzeżenie bardzo na miejscu. Wzgląd decydujący. Jeśli Tim cenił swe życie, był tylko jeden sposób ocalenia - wziąć udział w farsie, zmieszać się z tłumem bandytów, mieszańców. Ale na Jowisza! W jakim to położeniu znalazł się major z gwardii irlandzkiej! Mógł tylko dziękować niebu, że ta, której miał przysięgać wierność, była wybranką jego serca. Z tej racji miała prawo do jego wierności, do jego życia, do wszystkiego, co mógł złożyć w ofierze dla jej szczęścia.

- Ostrożność jest matką odwagi, mój synu - powiedział Fra Federico przecinając dalszy spór.

- Macie rację, padre - przyznał Tim z bolesnym westchnieniem. - Nawarzyłem piwa i muszę je wypić.

- A skoro chce pan zobaczyć cesarzową Marivosę, senior - zadecydował ksiądz - oto jedyna okazja.

Ożywiony tą nadzieją, Tim włączył się w tłum.

Tłum urósł tymczasem do zdumiewających rozmiarów. Ludzie skupiali się w środku płaskowzgórza. Jedni z gołymi głowami, inni w szerokoskrzydłych sombrerach, inni znów w skórzanych czapkach, noszonych przez vaqueirosów. Zewnętrznie koło tłumu tworzyły kobiety czyniące wrażenie pakunków w swych szalach i osłonach, zachodzących im aż na ciemne twarze. Stłoczone, cisnęły się jedne na drugie lub opierały się na ogrodzeniach domów.

Ksiądz wspomniał o armii dziesięciotysięcznej i rzeczywiście tłum był nieprzejrzany. Cisza panowała grobowa. Wszyscy stali w milczeniu, chyba że dziecko tu i ówdzie zapłakało i zaraz zamilkło, albo krzyk bólu wyrwał się z czyjejś piersi. Tylko od strony szczytu góry dudniły bębny.

Ciężkie chmury wytaczały się spoza wyżyn skalnych. Ołowiany półmrok nawisał na niebie. Powietrze ciążyło jak rozpalone brzemię.

Tim trzymał się w pobliżu starego księdza, któremu ustępowano z drogi. Na ogół duchownemu okazywano pewien szacunek. Tu i ówdzie ktoś się schylał i podnosił do ust rąbek jego szaty.

Na skraju płaskowzgórza, gdzie grunt raptownie się wznosił, był ołtarz z grubsza wyciosany z kamienia, a wiodło do niego parę płaskich stopni. Dokoła tego ołtarza szerokim półkolem zatrzymał się tłum, a w jego pierwszych szeregach Tim rozpoznał paru znajomków z „Bon Viagena", groźnych adiutantów, których imiona przypominały pewnie Fenimora Coopera i dzieje dzikiego Zachodu. Był Czarny Pazur i Długoudy, który obrzucił Tima szybkim, podejrzliwym spojrzeniem i odciągnąwszy Fra Federica porozumiewał się z nim intensywnym szeptem.

- Tak mi się coś zdaje - Tim dośpiewał sobie w duchu - iż mój sympatyczny kompan o nogach jak szczudła zastanawia się, czy uśmiercić mnie natychmiast, czy pozwolić mi paść za dobrą sprawę.

Najwidoczniej jednak Fra Federico okazał się na wysokości zadania, gdyż to, co rzekł Długoudemu, zostało powtórzone Czarnemu Pazurowi; obie zacne dusze uspokoiły się widocznie, pozwalając Timowi swobodnie obracać się w tłumie. Chwila była nazbyt uroczysta, by zawracać sobie głowę jednym rekrutem.

Burza zbliżała się szybko spoza łańcucha górskiego na zachodzie. Już parokrotnie dalekie grzmoty zapowiedziały bliską kanonadę artylerii niebieskiej i rywalizowały z ciągłym dudnieniem bębnów. Nagle grobową ciszę przerwał szmer podobny do szumu liści w lesie. Głębokie westchnienie wyrwało się z tysiąca piersi, westchnienie na poły radosne, a na poły wyczekujące. Nie tylko wszystkie oczy zwróciły się jak na komendę ku szczytowi góry, ale tysiące ramion wyciągnęły się jak w modlitwie w tym kierunku. Zimny dreszcz wstrząsnął Timem. Sam wzdychał i jęczał nie wiedząc, czy przeżywa coś realnego, czy błądzi w świecie koszmarnych snów.

Na szczycie wzgórza ukazała się grupa ludzi. Jeden za drugim ukazywali się spoza palisady otaczającej dom z głazów i powoli zstępowali z góry. Na przedzie kroczyli dobosze z długimi, cylindrycznymi bębnami na pasach nałożonych przez głowę. Potem kroczyli wojownicy uzbrojeni od stóp do głów, dźwigając arsenał najprzeróżniejszych broni: karabiny, strzelby, bagnety, szable, włócznie. Jeszcze za żołnierzami widniały chorągwie z kolorowych gałganów. Krok za krokiem zbliżali się w rytmie bębnów, lecz poza tym w milczeniu. Tim miał wrażenie, że jest widzem jakiejś niesamowitej rewii w teatrze okropności.

Nagle ukazała się majestatyczna postać Wielkiego Nieznanego. Był wprawdzie szalbierzem, złodziejem bydła i rozbójnikiem, ale prezentował się imponująco. Nawet Tim z wysiłkiem tylko otrząsnął się z pierwszego wrażenia i zrozumiał, w jakie olśnienie osobowość tego szarlatana musiała wprawiać zabobonny, ciemny, skłonny do mistycyzmu lud. Przede wszystkim wśród tych krępych, na ogół przysadkowa-tych postaci prorok zdawał się niezmiernie wysoki, a tę powagę wzrostu zdołał jeszcze uwydatnić za pomocą niebieskiej szaty, noszonej na chudym ciele i udrapowanej na wzór togi rzymskiej. Głowę miał całkowicie owiniętą muślinem z wąską jedynie szparą na nozdrza i usta. Szedł ze wzniesioną prawą ręką przy czym błogosławił nie całą ręką, lecz trzema palcami. Trudno było sobie wyobrazić, by całą tę maskaradę wymyślił i wyreżyserował jakiś poganin czy hodowca bydła, czy czym tam było owe indywiduum, zanim się ogłosiło prorokiem.

Lecz wkrótce Tim przeniósł wzrok z Wielkiego Nieznanego na otoczoną tłumem kobiet Marivosę da Gloria, postępującą tuż za swym ojcem. Była jeszcze piękniejsza niż wówczas, gdy Tim zobaczył ją w lesie po raz pierwszy. Nie miała na sobie ubioru ze skóry, który nadawał jej wówczas dziwny i niemal chłopięcy wygląd. Jak jej szacowny ojczulek, była udrapowana w długą szatę - płaszcz, nadającą jej podobieństwo do posągów bogów greckich, a w szczególności do Diany.

Główka z czarnymi, krótko przyciętymi i mieniącymi się blaskami miedzi włosami opasana była szeroką, złotą obręczą. Znać było po Marivosie, że swą rolę bierze na serio. Biedna mała! Tim miał ochotę przebić się przez tłum osłów, wyrwać ją z rąk szalbierzy, porwać w ramiona i unieść, unieść daleko w dżunglę, pustynię, góry i moczary, precz z tego koszmarnego kraju i ze szponów bandy, która upatrzyła sobie w niej narzędzie i ofiarę.

Kroczyła śladem ojca uroczyście jak mały, piękny bożek. Tim ani na chwilę nie odrywał od niej wzroku, jakby magią tego wytężonego spojrzenia, w którym zawarł całą swą miłość, miał skierować jej wzrok na siebie, aby bez słów mógł wyrazić swoje dla niej bezgraniczne uwielbienie. Wyczyta wówczas w jego oczach, że oto człowiek oddany jej do ostatniej kropli krwi, który gotów jej bronić i strzec, wziąć w ramiona i pieścić. Że na jego piersi może złożyć spokojnie piękną główkę, że włada nie tylko odważnym sercem ale i umysłem, który myśli za nią. Wyglądała słodko, niewinnie i zachowywała się dumnie, nie zdając sobie sprawy, że szalbierz, którego ubóstwiała, gotuje jej los pełen poniżeń.

Tymczasem zeszła i stała za prorokiem. Dobosze, wojownicy, chorążowie, uszykowali się półkolem u ołtarza. I Fra Federico znajdował się tam przekonany w prostocie swego serca, że ceremonia, w której brał udział, której dodawał znaczenia swoją obecnością, nie jest bluźniercza. Zawoalowany prorok zatrzymał się przy ołtarzu z ręką jeszcze wzniesioną do błogosławieństwa. Kto żył, korzył się. Tim, na ostrzegawcze spojrzenie Fra Federica ukląkł również naprzeciw Marivosy mówiąc sobie, że jej oddaje cześć.

Błyskawica jaskrawym blaskiem rozdarła ołowiane chmury, a trzask piorunowego ognia wstrząsnął w posadach koszmarnym miastem i zagłuszył dudnienie bębnów. I nagle stało się, jakby głos samego nieba rozwiązał tysiące języków. Mężczyźni bili się w piersi pięściami, lub uderzali w twardą ziemię dłońmi, kobiety wydawały przerażające jęki, a dzieci uderzyły w lament i nie przestawały wrzeszczeć. Niebiosa nad tłumem zdawały się skłócone i ogarnięte płomieniem wojny. Grom walił się za gromem, chmury pulsowały błyskawicowym ogniem w odstępach krótkich jak mgnienie. Co się działo w tłumie, urąga wszelkim opisom. Ludzie jęczeli i krzyczeli, lamentowali i bili się w piersi, a zakwefiony prorok stał nad nimi jak jakaś najwyższa potęga panująca nad burzą, mogąca skinieniem uciszyć huragan lub strącić cały tłum w czeluści piekielne, albo wznieść go błogosławieństwem w niebiosa.

Jak długo trwało to pandemonium, Tim nie miał pojęcia, może wszystkiego z pół godziny, ale jemu to, co przeżywał, zdało się wiecznością. Kolana bolały go, głowa pękała, grzbiet bolał nieznośnie. Był wściekły na siebie, że wziął udział w tym bałwochwalczym hołdzie, i na Fra Federica, że mu tę rolę narzucił. Tylko widok Marivosy działał kojąco na jego nerwy, był mu nagrodą za wszystko, co znosił; za poniżenie i bezsilną wściekłość. Zdawała się być biernym świadkiem całej farsy, stała przy ojcu jak posąg z kości słoniowej, jakby dusza odleciała z jej pięknego ciała i błąkała się daleko, w krainie snów. Timowi zdawało się, że czyta jej myśli, że ona widzi się władczynią wielkiego imperium, rozdającą łaskę wiary, miłości i nadziei ciemnym i zgłodniałym rzeszom. Otóż zdając sobie sprawę z kłamliwej wymowy tych snów, wiedząc, że cały ten gmach zostanie zburzony ręką jej własnego ojca, a ona sama strącona z wyimaginowanego tronu, gotów był jęczeć i wić się na ziemi, jak którykolwiek z tych bałwochwalców, którzy go otaczali.

10

Najwidoczniej orgią wrzasków i jęków kończył się hołd. Stopniowo tumult malał, tłum się uspokajał. Wówczas zawoalowany szarlatan odwrócił się od swych tarzających się w prochu czcicieli i w asyście doboszów i wojowników odchodził powoli, z powrotem na swoją górę.

Lecz Marivosa da Gloria pozostała na placu ze swoim kobiecym dworem, wraz z nią i większość groźnych adiutantów, a chorążowie ustawili się wokół niej poruszając kolorowymi płachtami.

Stopniowo ludzie podnosili się z klęczek i ustawiali się biernie, w milczeniu. Burza tymczasem przeszła, zrobiło się o wiele chłodniej, tylko nad dalekimi górami jeszcze błyskało, stamtąd też dochodziły głuche grzmoty. Ołowiane chmury odegnane zachodnim wiatrem, odsłoniły czyste, ciemnolazurowe niebo. Na zachodzie odcień szmaragdowo-purpurowy znamionował bliski zachód słońca. Tim patrząc na tłum miał wrażenie, że widzi tysiące psów, otrząsających się po masowym obiciu. Również wydało się mu, że robi się luźniej, że tłum się rozchodzi. Po tak burzliwym wyładowaniu nawet tak nieczuli vaqueirosi i bandyci musieli odczuć potrzebę wypoczynku i pokrzepienia się.

Końcowy akt hołdu odbywał się bez szczególnej pompy. Znalazło się dwudziestu czy trzydziestu ludzi, niektórzy z rodzinami, i każdy po kolei w towarzystwie jednego mieszkańca Canudos działającego w charakterze poręczyciela, występowali przed stopnie ołtarza, na którym stała Marivosa da Gloria i wypowiadali niewiele słów niezrozumiałych dla Tima. Przypuszczał tylko, że są to nowo zaciężni, przybyli z rozmaitych stron do armii proroka i że wypowiadali oni formułę przysięgi w ojczystym języku. Niektórzy z nich byli czystej krwi Indianami lub Negrami, inni mieszańcami wszelkich typów i odcieni.

Fra Federico stał u ołtarza i zdawał się celebrować. Marivosa nie odzywała się. Dopiero gdy rekrut wypowiedział formułę, raczyła skinąć głową na znak swego zadowolenia z takim majestatem, jakby rzeczywiście była cesarzową, za którą się uważała. Działo się to pod nieustający grzmot bębnów na wzgórzu i przy nieustannym podnoszeniu jaskrawych chorągwi. Groźni adiutanci wpatrywali się badawczo w każdego rekruta, szeptali między sobą, dzielili się snąć swymi spostrzeżeniami. Czasami wzywano poręczyciela i następowała dłuższa rozmowa, podczas której rekrut stał obok drżąc na całym ciele, gdyż szło o jego życie.

- Wkrótce na mnie kolej - powiedział Tim. - O, wy bogowie i małe rybki! Nie opuszczajcie Tima 0'Clee w tej opresji.

Czuł wzrok poruczników utkwiony w siebie. Czy ujdzie w ich oczach za znośnego rekruta? Czy trafi do dołu zarezerwowanego dla zdrajców? Wszelkiego rodzaju myśli przeszywały mu głowę. Czyżby te saturnalia miały się skończyć ofiarami ludzkimi, a on miał być pierwszą z nich? Nie! Póki ona tu stoi, jestem bezpieczny! Nie pozwoli mnie zarżnąć jak barana. Lecz cóż będzie, jeśli odejdzie i zostawi mnie na łaskę i niełaskę tych dzikusów?

W końcu zaczął się głowić, jak by stryj Justyn zachował się w takiej sytuacji. Cóż by uczynił król sportsmenów? Stanął do walki jeden przeciw tysiącom, czy pogodził się z nieuniknionym?

Wreszcie głos Fra Federica zbudził go z rozterki.

- Zbliż się, mój synu!

I wówczas człowiek na długich piszczelach, zwany Długoudym rzucił pytanie:

- Kim jest ten cudzoziemiec?

- Przybył - rzekł duchowny - z brzegów wielkiej rzeki, złożyć przysięgę na wierność domowi Braganza.

- Czy ręczycie za niego, Federico Ewangelisto? - zapytał ktoś inny.

- Tak, ręczę.

Postawa księdza wywarła pewne wrażenie, lecz nie wszyscy zdali się zadowoleni i przekonani. Jeden z władców życia i śmierci zapytał:

- Jakim on mówi językiem?

- Mówi naszym językiem - odpowiedział Fra Federico - i swoim ojczystym.

- Mówi po naszemu, co? Tak samo mówi się w Pernambuco. Cóż to znaczy?

I zaraz ów inkwizytor odpowiedział sobie:

- To znaczy, że był w Pernambuco i zmawiał się z naszymi wrogami, z rządem?

Powstały złowróżbne szepty. Fra Federico zaprotestował.

- Przecież ja ręczę za niego.

- Ale skąd możecie wiedzieć, że on nie jest szpiegiem republikańskim?

Dokoła więcej szeptów. Więcej podejrzliwych spojrzeń wwiercało się w Tima. I nagle jak srebrne dzwonki zabrzmiały słowa Marivosy:

- Cudzoziemiec nie jest szpiegiem. Będzie mi wiernie służył. Przyjmuję go w imieniu mego ojca.

To przecięło węzeł zaciskający się już na szyi Tima. Fra Federico skinął na Tima, który odważnie wstąpił na stopnie ołtarza. Czysty i srebrzysty głos Marivosy mówiącej miękką portugalszczyzną wprawił go w rodzaj transu, tak że nie widział świata poza nią. Spętany niewidzialnymi, nierozerwalnymi więzami wystąpił przed jasne oblicze wybranki swego serca. Tylko szerokość ołtarza dzieliła go od niej. Lecz instynkt samozachowawczy podszepnął Timowi, jak ma się zachowywać, gdyż powtórzył mechanicznie za Fra Federico słowa przysięgi.

- Ślubuję posłuszeństwo, wierność i uwielbienie Marivosie da Gloria, księżniczce Braganza, prawowitej cesarzowej Brazylii - mówił Tim absurdalne słowa. - Wstępuję w jej służbę i za jej sprawę gotów jestem walczyć do ostatniej kropli krwi. - A każde słowo dziwnym zrządzeniem losu płynęło z serca. Mówiąc te ekstrawagancje pożerał wzrokiem Marivosę i czuł, że nie mogła odwrócić od niego oczu, choćby chciała, miał też satysfakcję zobaczenia lekkiego rumieńca na jej twarzy i trzepotu jej powiek, które zadrgały jak skrzydła motyla.

Przyjęty łaskawie, Tim uzyskał pewne znaczenie, pozwolono mu tedy okrążyć ołtarz i uklęknąć u stóp cesarzowej.

- Wolno wam pocałować kraj szaty jej cesarskiej mości - dał do zrozumienia Długoudy protekcjonalnym tonem.

Jakże miły zakochanemu mężczyźnie jest taki wyraz czci względem ukochanej kobiety! Tim chętnie pozwoliłby jej postawić małą stopę na swoim karku.

- Ubóstwiam cię - szepnął po angielsku tak, że tylko Fra Federico i Marivosa mogli go zrozumieć. - Jesteś najcudowniejszą istotą, jaką Bóg stworzył, a wierzę, iż stworzył cię dla mnie...I wierzę, że już bliska chwila, kiedy pozwolisz mi wziąć cię w ramiona, całować i nauczyć cię miłości.

Niesamowita perwersyjność tej sytuacji podniecała wyobraźnię Tima tak, że gotów był wybuchnąć radosnym śmiechem. Cudem powstrzymał się od porwania Marivosy w ramiona, cudem panował nad sobą. Lecz potęga miłości hamowała jego porywy. Tim przestał patrzeć na swoje życie przez pryzmat egoizmu. Musiał żyć. On jeden mógł obronić Marivosę przed bandytami, których władza nad nią rozciągała się i na jej umysł. Zbliżył się do niej nareszcie, mniejsza za jaką cenę. Zbliżył się do niej i przestała być dlań złudą, sennym widziadłem, stała się kobietą z krwi i kości i to jedyną dlań kobietą na świecie. Tim był tak dalece fatalistą, że wierzył, jakoby jemu Marivosa była przeznaczona, w przeciwnym wypadku bowiem nie wyruszałby nigdy w pościg za nieuchwytnym Dudley'em Stonem, nie dostałby się do niesamowitego kraju.

Tak subtelnie rozumując postanowił czekać na dalszy rozwój wypadków. Najwidoczniej adiutanci dopuścili go do wielkiej armii i wyzbyli się wszelkich podejrzeń co do niego przynajmniej na pewien czas. I hołd wreszcie się skończył. Ludzie, którzy się jeszcze nie rozeszli, czekali tylko na odejście cesarzowej. Odwróciła się i otoczona sztandarami oraz przyboczną gwardią oddaliła się ku szczytowi wzgórza. Wkrótce znikli wszyscy za palisadą. Lecz Timowi się zdało, że pożegnała go ostatnim spojrzeniem.

Tłum rozpraszał się szybko i wkrótce Tim był niemal sam na rozległym placu, gdzie rozegrała się najbardziej szalona scena w pełnym szaleństw życiu Irlandczyka.

- Oszalałem! - zawołał i to była jeszcze najrozsądniejsza z myśli, które tłukły mu się po głowie. Wszystko, co przeżył, było nad wszelki wyraz śmieszne, lecz jednocześnie nad wszelkie spodziewanie nienormalne, choć zupełnie rzeczywiste i prawdziwe.

- Oszalałem - powtórzył.

Fra Federico, nieśmiały i łagodny jak zawsze, dotknął lekko ramienia szaleńca mówiąc:

- Uważaj na siebie, mój synu, bo nie wszystko może być tak dobre, jak się wydaje.

Tim spojrzał na dziwną twarz ascety, w oczy wodniste, podobne do oczu królika. Powiedział sobie w duchu: dzięki Bogu, że jest przy mnie ten rozsądny i normalny człowiek. Potem zaś odezwał się:

- Wszystko będzie dobrze, padre, bo Marivosa mnie kocha.

- Niech Bóg uchowa - zawołał staruszek pobożnie.

- Nic podobnego nie uczyni opatrzność boska, która ściągnęła mnie do tego piekła, aby Marivosa mogła mnie zobaczyć, pokochać i uciec ze mną.

- Uciec z tobą, mój synu; zwariowałeś chyba?...

- Na to zgoda, bo będąc przy zdrowych zmysłach nie byłbym tutaj.

- Słyszałem, że w innych krajach ludzie nauczyli się latać - rzekł starzec trzęsąc głową z powątpiewaniem. - Uważam to latanie w powietrzu za bezbożność, bo gdyby Pan chciał, żeby ludzie latali jak ptaki, dałby im skrzydła. Lecz tylko za pomocą tej bezbożnej sztuki mógłbyś niewidziany oddalić się z Canudos.

- Bezbożna sztuka latania! Powtórzcie to raz jeszcze, padre! Nic oryginalniejszego nie słyszałem jak żyję. Lecz żarty na stronę. Upewniam księdza, że tej bezbożnej sztuki nie da się zastosować w tym przez Boga zapomnianym kraju.

- Cóż w takim razie?...

- Chodźmy do domu, padre. - Tim przerwał misjonarzowi bez ceremonii.- Nie mogę patrzeć na ten plac teraz, gdy Marivosy tu nie ma. Padre będzie sobie czytał Szekspira, a ja będę układał plany porwania cesarzowej Brazylii.

11

Całą noc daleki grzmot tłukł się po niebie. Tim nie zmrużył prawie oka. Przed samym świtem wstał, wciągnął bawełnianą koszulę, spodnie i powędrował w dół rzeki, aby się wykąpać. Było bardzo zimno, lecz chłód sprawiał Timowi ulgę po nieznośnym upale dnia poprzedniego. Wypluskawszy się w czystej wodzie, poczuł się lepiej; mózg działał sprawniej, a nerwy stały się bardziej odporne. Ubrał się i już myślał powracać do lepianki księdza, kiedy zwróciło jego uwagę poruszenie w wysokich, ostrych trawach opodal, w kierunku brzegu rzeki. W pierwszej chwili pomyślał tylko, że jakaś pokrewna dusza omywa grzeszne ciało, a wiedząc, że sertaończycy na ogół zdradzali wodowstręt, zainteresował się, kto by to mógł wyłamywać się spod ogólnej reguły. Zawinął tedy spodnie i pobrnął w dół strumienia, bacznie oglądając się dokoła, wiedział bowiem, iż w tym pięknym kraju nie tylko broń palna, ale i łuki bywają w użyciu.

Nagie stanął jak wryty. Usłyszał głos, głos kobiecy, śmiech, który zadźwięczał mu w uszach jak najpiękniejsza muzyka. Odzywały się i inne głosy kobiece, ale na nie nie zwrócił nawet uwagi. Cóż one znaczyły, cóż w ogóle miało znaczenie wobec faktu, iż ubóstwiana przez niego kobieta stała w pobliżu kępy trawy, za którą się czaił jak złoczyńca. Przypomniała mu się bajka o wstydliwej bogini, która ukarała śmiertelnika ślepotą, gdy podpatrzył ją w kąpieli.

Błądząc w krainie czarów spodziewać się mógł podobnego losu. Lecz i tym się nie przejął. Nie miał wcale zamiaru oddalać się nie skorzystawszy z okazji widzenia się ze swą boginią, bez pomówienia z nią.

Tim wierzył w uśmiech fortuny i tym razem fortuna doń się uśmiechnęła. Poczekał, aż ustały pluskania w rzece, a ze słów, które usłyszał, wywnioskował, iż cesarzowa i jej damy dworu ubierają ją. Rozchyliwszy trawy i wyjrzawszy ostrożnie przekonał się, że ze dwanaście dziewcząt, niektóre z nich koloru palonej kawy, inne prawie białe, wdziewają opodal chusty, szale i różne części damskiej garderoby. W pewnej odległości od nich i nie dalej jak ze dwadzieścia kroków od kryjówki Tima znajdowała się Marivosa, jeszcze podobniejsza niż zazwyczaj do posągu z kości słoniowej, gdyż owinięta była tylko w biały szal, oblepiający jej niezrównane kształty.

Spoglądała na strumień, na niebo i nie zdawała się być zajęta sprawami swego państwa.

Tim wydał okrzyk podobny do skomlenia kojota. Marivosa usłyszała go, gdyż zwróciła głowę i nadsłuchiwała. Do uszu innych dam wołanie nie doszło, były bowiem zbyt daleko. Tim powtórzył okrzyk, trochę głośniej tym razem i poruszył się wśród traw. Znowu zaczęła nadsłuchiwać - stanęła - i znów łowiła uchem wszelki szelest. Kiedy okrzyk się powtórzył, powoli, ostrożnie skierowała kroki ku miejscu, gdzie trawy drżały. Timowi serce pierś rozsadzało, waliło mu młotem. I oto była tuż, tuż. Zobaczył małą, utoczoną rączkę, rozgarniającą trawy, potem nóżkę... Wówczas go zobaczyła i krzyknęła na szczęście niezbyt głośno. Nikt nie usłyszał jej głosu, nikt nie zwrócił uwagi. Niezawodnie cofnęłaby się i uciekła, gdyby Tim tak szybko nie rozgarnął trzciny. Błyskawicznie otoczył ją ramionami, że nie mogła się ruszyć. Niezawodnie wezwałaby pomocy, gdyby wiśniowych ust nie zamknął jej pocałunkiem.

Oczywiście broniła się. Nie posiadała się ze wściekłości, z oburzenia, nienawidziła w owej chwili Tima jako napastnika i zabiłaby go, gdyby mogła, własnymi rękami. Lecz to był pierwszy pocałunek mężczyzny, który jej palił usta, lecz to pierwszy raz ramiona męskie trzymały ją w tak mocnym uścisku; lecz po raz pierwszy zadźwięczały w jej uszach wyszeptane namiętne słowa, których jej nikt jeszcze nie powiedział.

- Ubóstwiam cię, moja cudna pani! - i ramiona mężczyzny otaczały ją coraz mocniejszym uściskiem, aż bicie serca uczuła przy swoim sercu.

W pierwszej chwili tej niesłychanej napaści ramiona napastnika owijały ją tak, że ręce miała mocno przyciśnięte wzdłuż ciała, a gorące pocałunki paliły jej kark i szyję. Była to chwila, kiedy najmocniej targnęło nią oburzenie. Gdyby miała ręce wolne, uderzyłaby niezawodnie impertynenta po twarzy. Ale te ramiona ze stali otaczały teraz jej kolana, a gorące usta przylgnęły do stóp.

- Moja boska pani... Zabij mnie, jeśli chcesz... Byłem nieszczęśliwy... Niczego więcej nie pragnę!

Trwał tak skurczony u nóg Marivosy długi, długi czas. I w niezrozumiały dla niej samej sposób pragnienie zabicia Tima przeminęło. Oburzona była wciąż jeszcze. Oburzona do głębi i zła, ponieważ policzki ją paliły jak od ognia. Podniosła ręce do twarzy. Przez chwilę na płacz jej się zbierało. Lecz wtedy podniósł wzrok na nią; musiała odwrócić oczy.

- Ubóstwiam cię! - wyszeptał. Wciąż klęcząc wyciągnął ręce i ujął głowę Marivosy w uścisk dłoni, przeginając całą jej postać ku sobie, aż straciła równowagę i upadła mu na pierś tak, że trawa dotykała jej ramienia.

- Nie ukradnę ci już pocałunku, moja cudna - szepnął - sama mnie pocałuj.

Nie ukradł tego pocałunku, którego słodycz zmusiła dziewczynę do zapomnienia nie tylko o swym oburzeniu sprzed chwili, ale i o wstydzie, że już się nie oburza.

Człowiek pierwotny zwyciężył. Olśniona odwagą Tima, zniewolona jego namiętną miłością, tajemnicza róża pustyni osunęła się bezwolnie na jego pierś.

12

Oboje ocknęli się naraz na dźwięk głosów poza kępą wysokiej trawy, za którą znaleźli schronienie. Tim był bardziej przestraszony niźli jego bogdanka. Po kobiecemu rozumując, gdy się odważyła na decydujący krok, dalej już jej było obojętne, co się stanie.

- Twoje służebne, czy czym tam one są - szepnął Tim mogą nas zaskoczyć.

- A niech tam - odpowiedziała z uśmiechem, wyniośle niedbałym. - One się nie liczą.

- O, ty kochanie! Jeśli się nie liczą, tym lepiej. Dzień dopiero wschodzi, a ja nie powiedziałem ci jeszcze, jak bardzo cię kocham.

Lecz, znów z logiką kobiety, zaczęła się wycofywać.

- Mamy przed sobą tyle innych dni - powiedziała - a ja muszę już iść.

- Musisz?

- Zawsze chodzę do ojca o tej porze. Lubi widywać mnie o tak wczesnej godzinie.

- A cóż robisz, gdy przychodzisz do niego?

- Rozmawiamy.

- Ale o czym?

- O sprawach kraju, naszych planach na przyszłość... Przyszłość..- powtórzyła niepewnie.

Nowe życie musiało zatrzeć perspektywy, które ukazywał jej ojciec i w innym świetle ukazać przyszłość, jaką dla niej ułożył. Stała w owej chwili tuż przy Timie, trzymającym jej delikatne ręce i wpatrującym się w jej piękne rysy i tajemnicze oczy, żarzące się iskrą miłości, przez niego zapaloną.

Urwała i nagle twarz jej pokryła się chmurą, wesołość znikła, a spojrzenie stało się niespokojne.

- Twoja przyszłość, moja boska pani - wypowiedział powoli i poważnie - nie zależy już od twego ojca. Bóg mnie ją powierzył. Twoje losy są związane z moimi.

Potrząsnęła głową.

- Nie jesteśmy panami naszego losu, senior.

- Na imię mi Tim - powiedział. - Mów mi tak po prostu Tim, kochanie moje.

Uśmiechnęła się. Był to uśmiech przez łzy, którymi jej oczy zaszły. Otóż dla mężczyzny, dla kochanka, jak Tim, doskonała to okazja i wielka radość, gdy może scałować łzy z oczu ukochanej. Marivosa zaś przekonała się prędko, że słodkie są łzy w pewnych okolicznościach. Prędko również doszła do przekonania, że nikogo tak nienawidziła jeszcze, jak tych kobiet, które ją wołały i szukały,

- Muszę już iść - powiedziała cichutko i pieszczotliwie szepnęła - Tim!

- Dam ci teraz odejść, jeżeli przyrzekniesz mi przyjść na to miejsce, wiesz, tam, gdzieśmy się najpierw spotkali.

- Kiedy? - zapytała naiwnie.

- Najdroższa, czemuż by nie dziś jeszcze? Potrząsnęła głową.

- Trudno mi będzie odejść tak daleko - samej!

- Więc gdziekolwiek indziej. Wszystko mi jedno, byłem cię zobaczył.

- Chodzę czasem do kaplicy, by się pomodlić.

- Kaplicy?

- Tak, Fra Federico Ewangelista wie. Powie ci. Czasem tam odprawia mszę.

- Nigdy mi nie mówił.

- Może myśli, że jesteś poganinem albo heretykiem. Anglicy to heretycy, o ile wiem. Więc może...

- W tej chwili jestem poganinem, bo ubóstwiam ciebie.

- Jeżeli Fra Federico będzie odprawiał mszę jutro, dowiem się o tym i przyjdę.

- O, wielkie nieba, jakże ja przeżyję cały dzień do jutra!

- Dobrze więc - powiedziała z rozczulającą naiwnością. - Czasem odprawia wieczorne modlitwy o zachodzie słońca i może dziś...

- Jeżeli ten stary odszczepieniec nie odprawi dziś modlitwy wieczornej, niech się pożegna z życiem.

- Do widzenia, Tim!

- Jeszcze nie!

- Do widzenia. Poproś Fra Federica, by odprawił dziś wieczorne modlitwy. Puść nareszcie moje ręce!

- Nie, to nad moje siły.

- Do widzenia, Tim!

Jak się jej udało odejść, trudno zgadnąć. Dość, że odeszła i tylko trawy drżące na szlaku jej lekkiej stopy znaczyły, którędy. Pierwszą myślą Tima było pogonić za nią. Bał się godzin samotności. Lecz paplanina kobiet w pobliżu wróciła mu zdrowy rozsądek.

Byłoby niedyskrecją wdawać się w szczegółową analizę stanu duszy Tima 0'Clee. Leżał z twarzą w trawach, na których jeszcze przed paru minutami spoczywała piękna Marivosa. Ta miłość w pustyni była najczystszym i najsilniejszym uczuciem, jakie kiedykolwiek Timem owładnęło. Marivosa była dlań cudnym kwiatem, którego płatki pieścił w upojeniu. Jak kwiat była czysta, pocałunki jej tchnęły ożywczą rosą, a w sercu zbudzonym ze snu powstawał świt namiętności.

Nie potrafił zdobyć się na plan działania, myśl nie wybiegała poza teraźniejszość, poza pierwsze doznanie miłości, której pragnął tę różę pustyni nauczyć. Nie wątpił ani przez chwilę, iż gdy się rozwinie, będzie równie wspaniałą panią Traskmoore, jak dotychczas cesarzową w tajemniczym, zbójnickim gnieździe zwanym Canudos.

Ha, Traskmoore! Między Traskmoore a Marivosą była przepaść, którą należało za wszelką cenę wypełnić, trzeba było ująć nieuchwytnego Dudley'a Stone'a. Miraż miłości w sercu pustyni przesłonił Timowi prostą drogę do celu jego szalonych poczynań. W tym kraju omijanym z dala jak morowe powietrze, wśród obyczajowości, widowisk i ludzi, należących do epoki prehistorycznej wszystko, co dotychczas dla Tima było treścią życia, rozpadało się w nicość i oddalało, blakło, nawet Traskmoore i bezczelne oszustwo Romansowej Julii, którego padł ofiarą. Tak bezwzględnie pochłonięty był pragnieniem zobaczenia raz jeszcze Mariyosy, znalezienia u niej wzajemności, obudzenia jej serca, iż cały świat powlekał się mgłą. A w miarę, jak dni mijały, czas płynął, ona stawała się coraz bardziej niedostępna, nieosiągalna. O mały włos gotów byłby wejść w kompromis z losem, gotów niemal wejść w konszachty z łotrami, gotów zaprzedać się jakiemuś szalbierzowi na pustyni z piekła rodem - gdyby, ba, gdyby obiecano mu Marivosę.

Ale wszystko się zmieniło. Marivosa przestała być sennym widziadłem, zmaterializowała się, leżała w jego ramionach, a smak jej pocałunków czuł dotychczas na wargach. Zdobył ją. Miłość ma swoje prawa. Zwycięstwo popchnęło myśl Tima na powrotną drogę do cywilizowanego świata, do Irlandii, do domu. Wiedząc, iż Marivosa mimo woli stała się osią, koło której kręci się cały upiorny świat przestępstwa, iż z niewyjaśnionych, a występnych przyczyn jej ohydny ojciec pragnął ją wtrącić w ramiona arcyłotra, Manoela da Lisbao, Tim musiał się ocknąć ze słodkich snów i szukać, i łamać sobie głowę nad sposobami jak najszybszego porwania jej i wywiezienia z tej zasadzki. Niech Fra Federico mówi, co chce, jakie chce widzi niebezpieczeństwo. Kto kocha, nie widzi i nie uznaje niemożliwości.

Tim leżąc zagrzebany w trawie, urzeczony pięknością Mariyosy, śmiał się w duchu z przeciwności, z twierdz skalnych i nieprzebytych pustyń, dżungli i wyzywał na rękę dziesięć tysięcy bandytów.

- Mam do niej prawo i będzie moja - zadecydował - z pomocą boską. Najwyższy postawił mnie na drodze jej życia, abym ją wywiódł z tego piekła. Wyroki boskie są niezbadane, ale i nieodwołalne.

13

Kaplica - jeżeli ją tak można nazwać - znajdowała się na placu niedaleko od domu Fra Federica. Tim jej dotychczas nawet nie zauważył. Trudno było odgadnąć jej obecność. Budowla w rodzaju klatki z drewna, z której obleciał tynk, kryta dachówką. Na jednym z rogów dachu widniał krzyż, wyciosany z grubsza z kamienia.

W tej nędznej lepiance Fra Federico głosił słowo boże nielicznym barbarzyńcom, którzy wiary się nie wyrzekli i oddawał religijne posługi. Od czasu do czasu odprawiał mszę w obecności około setki wiernych obojga płci, słuchających słów starych jak świat, w języku dla nich niezrozumiałym. Może właśnie dlatego, że całkiem nie rozumieli Ewangelii, którą stary ksiądz recytował u improwizowanego ołtarza, mieli go w takiej estymie i ukrywali przed nim, że jednocześnie odwiedzają swych czarodziejów. Wyznawali przed misjonarzem swoje grzechy, a właściwie te ze swoich czynów, które za grzechy uważali i przyjmowali komunię świętą zupełnie w taki sam sposób, jak przełykali dekokty z krwi jagnięcej lub ropuch, czy innych obrzydliwości, zalecanych im przez znachorów i zaklinaczy wężów.

Fra Federico czynił, co mógł, by ich oświecić i nieraz udawało mu się przemycić trochę ducha cywilizacji chrześcijańskiej w mroki barbarzyńskich umysłów. Ale zadanie samo było nad siły, gdyż ledwie ich rozgrzeszył, przychodził rozkaz od Wielkiego Nieznanego wyruszenia na wyprawę, mającą na celu obrabowanie jakiegoś świeżo zaopatrzonego w towar składu, czy zajęcia stada bawołów, które prorokowi wpadły w oko.

Nie zawsze jednak ziarno padało na skałę. Serce misjonarza radowało się i nikłymi rezultatami swego siewu, swą garstką owieczek w wilczej gromadzie z Canudos. Fra Federico nie ustawał w pracy, pouczał swych wiernych o cnotach chrześcijańskich i udzielał im sakramentów, a widząc małą gromadkę klęczącą na klepisku zrujnowanej lepianki, przezwanej kaplicą czuł się sowicie wynagrodzony za trudy nieustannej walki z zabobonem i bałwochwalstwem. Na widok Marivosy rosło w nim serce. Wyszedłszy ledwie z lat dziecięcych została umieszczona w klasztorze w Sao Paolo. Pobożne, kulturalne kobiety kształciły jej charakter i nauczyły wszystkiego, co same umiały. Okazała się dobrą uczennicą i posiadała tyle wiadomości, ile ich mogły udzielić siostry. Wprawdzie Marivosa nie nauczyła się w klasztorze znajomości świata; dawano jej czytać książki tylko aprobowane przez spowiednika, niemniej zdołała przyswoić sobie sporo wiadomości, zdobyć pewne oczytanie i kulturę.

Nie doszła nawet lat szesnastu, gdy ją ów mistrz wszelkiego łajdactwa, jej ojciec, wyciągnął z przystani klasztoru w Sao Paolo zmiarkowawszy, że jest bardzo piękna i może mu oddać usługi w jego ciemnych machinacjach. Od tego czasu jedynym promieniem w samotnym życiu Marivosy było obcowanie z Fra Federico. Ubóstwiała swego ojca, ponieważ tajemniczością opanował jej wyobraźnię, gdy była w najpodatniejszym na wszelkie wpływy wieku, lecz w gruncie rzeczy nie miała nic z nim wspólnego. Patrzyła na niego z nabożeństwem nie dlatego, by był w jej oczach zmartwychwstałym prorokiem, lecz uważała go niezawodnie za obdarzonego nadprzyrodzoną potęgą i za potomka domu ongiś panującego w Brazylii. Ojciec i córka nie mieli wspólnych zainteresowań intelektualnych. W pogardzie miał on książki; uważał je za produkt zniewieściałych mózgów, nie pociągało go nic prócz czynu i męskiej siły, siły fizycznej,

Z drugiej strony nie przeszkadzał córce przyjaźnić się ze starym księdzem. Miał pewien respekt przed Fra Federico, ponieważ misjonarz leczył go, gdy był chory. Tym powierzchownym wiadomościom medycznym nie zaś godności kapłańskiej zawdzięczał starzec nietykalność swej osoby wśród rozbójniczego plemienia. Poza tym Wielki Nieznany i jego przyboczni nie interesowali się działalnością misjonarza. Pozwalali mu uprawiać jakieś tam praktyki w paru rozwalonych budach, mające w ich oczach nie większe znaczenie od zaklęć czarowników w budach na brzegu rzeki, lub znachorów, gnieżdżących się w jamach ziemnych. Tylko wojownikom, sile zbrojnej Nieznanego nie wolno było brać udziału w praktykach księdza. To dobre dla kobiet. Nawet cesarzowa Brazylii mogła sobie wysłuchać zaklęć misjonarza, skoro miała ochotę, lecz każdy mężczyzna, któremu w głowie takie bzdurstwa, nie był lepszy od kobiety, a w armii Wielkiego Nieznanego nie było miejsca dla bab.

W Canudos wytworzyła się słowem taka sytuacja, że podczas swego każdorazowego krótkotrwałego pobytu Fra Federico niezbyt często mógł odprawić nabożeństwo. Musiał korzystać z okazji, kiedy herszt i jego adiutanci byli w usposobieniu pojednawczym lub zajęci czym innym. W przeciwnym wypadku można było być pewnym, że nabożeństwo zostanie przerwane, spokój zakłócony, padną bluźniercze słowa, a nawet groziło świętokradztwo. Mimo to przy pierwszej sposobności wieść o nabożeństwie szybko krążyła z ust do ust i na mszę o świcie lub nieszpory wierni ściągali sznurem z podnóża góry ku jej szczytom.

Gdyby przeprowadzić analizę umysłowości tych skłonnych do mistycyzmu i stale mistyfikowanych barbarzyńców, okazałoby się prawdopodobnie, że uważają kult misjonarza za nieszkodliwy, a jego samego za dobrego i uczonego człowieka, który był bardzo pomocny w chorobie i potrafił wyleczyć ze złej gorączki. W gruncie rzeczy mogła się w jego praktykach kryć jakaś siła, a w takim razie lepiej było być z nią w zgodzie.

Więc wielu przychodziło się modlić, a wielu z ciekawości. Wewnątrz, w kaplicy, mogło się zmieścić do stu osób, lecz zazwyczaj więcej ludzi stało za drzwiami, na placu, słuchając cienkiego, drżącego głosu Fra Federica, intonującego po łacinie modlitwy. Wielu też przychodziło, by zobaczyć cesarzową. Przybywała ze swego zamku w otoczeniu kilku kobiet. Ludzie ci, choć byli bliscy stanu pierwotnej dzikości, prowadzili proceder rozbójniczy i spędzali życie w otoczeniu swych bydląt, a ich własne kobiety uroku kobiecości nie posiadały wcale, przecie piękność Marivosy uważali za atrybut boski, była w ich oczach przyobleczona w nieziemską aureolę. Piękność Marivosy nie była z tego świata, a choć nie wierzyli w aniołów, zaliczali ją do kategorii istot wyższych. Jako córce zmartwychwstałego proroka przypisywali jej siły nadprzyrodzone. Często gdy przechodziła, mężczyźni przed nią bili pokłony, a kobiety wypychały naprzód swoje dzieci, by dotknęły rączkami szaty cesarzowej.

Marivosa pozostała w głębi serca gorliwą chrześcijanką. Klęczała pobożnie w ciągu całego nabożeństwa. Zazwyczaj chłonęła każde słowo ministranta i nie podnosiła oczu znad książki do nabożeństwa, trzymanej w złożonych rękach.

Tego dnia jednak podczas nieszporów miała uczucie, że coś w głębi kaplicy odrywa ją od modlitwy, jakaś niewidzialna siła zmusza ją do odwrócenia głowy i obejrzenia się za siebie. W chwili bardzo uroczystej, kiedy wszyscy wpatrzeni byli w ołtarz, odwróciła głowę i oczy jej spotkały się z oczami Tima. Tylko kątem oka dostrzegła ciemną głowę i niebieskie oczy, które zdawały się świecić w pomroce, a już zanosiła modły, by grzech ten został jej darowany.

Było strasznie gorąco i kolana ją bolały. Niezwykle długo trwało nabożeństwo, Fra Federico musiał jeszcze dołączyć parę modlitw do zwykle odmawianych. Z prawdziwą ulgą, choć może uczucie to było grzeszne, Marivosa wstała z klęczek, gdy nabożeństwo się skończyło.

Wówczas zawołała Fra Federica i poprosiła, by wszystkich odprawił.

- Powiedz im, ojcze - rzekła - by na mnie nie czekali. Jestem zmęczona i chcę być sama.

Fra Federico spełnił polecenie. Życzenie cesarzowej było dla jej poddanych rozkazem. Rozeszli się posłusznie. Kobiety ze świty Marivosy musiały czekać na dworze, bowiem jej cesarska mość chciała się wyspowiadać, co mogło zająć godzinę czasu i więcej. Natomiast misjonarza poprosiła, by pozwolił jej pozostać samej na modlitwie i rozmyślaniach. Ojciec zakomunikował jej swe życzenia, nad czym musiała się zastanowić, chodziło bowiem o plany matrymonialne.

Należy przypuszczać, że Fra Federico miał słaby wzrok, gdyż nie dostrzegł ciemnej głowy w najciemniejszym kącie kaplicy. Na prośbę Marivosy odrzekł:

- Dobrze, moja córko. Niech cię Pan Bóg i Przenajświętsza Panienka mają w swej opiece, a twój anioł stróż niech zawsze stoi przy tobie.

Na wspomnienie anioła stróża okryła się ciemnym rumieńcem. Jej anioł stróż musiał być mocno zaskoczony sceną, która się rozegrała tego ranka. Fra Federico podniósł różaniec, który upuściła i włożył jej w ręce, potem wysunął się niepostrzeżenie.

W następnej chwili Tim był przy niej i otoczył ją ramieniem, a usta ich potoczyły się pocałunkiem. Któż może twierdzić, że Bogu ten pocałunek był niemiły?

- Tak mi wstyd - szepnęła Marivosa.

- Wstyd, czego? Chyba nie tego pocałunku? I heretyk pocałował Marivosę jeszcze raz.

- To grzech - szepnęła po raz wtóry.

- Wybij to sobie z główki, kochanie. Miłość nie jest grzechem, taka miłość jak nasza. A kochając trudno się nie całować.

- To po raz ostatni widzimy się, Tim - powiedziała.

- Nie, nie po raz ostatni - odparł. - Myśl rozstania musisz sobie również wybić z pięknej główki. Wiedz, że należysz do mnie i że cię stąd zabiorę.

- Sam wiesz, że to niemożliwe - westchnęła.

- Nic nie jest niemożliwe, kochanie moje, kiedy się kocha.

- Śledzą każdy mój krok.

- W takim razie musisz się wykraść nocą, kiedy będzie tak ciemno, że oko ludzkie cię nie zobaczy.

- Oczy ojca mego czuwają nade mną i w nocy. Ma szpiegów wszędzie. A my nawet drogi nie znamy.

- A jednak musimy uciec, pomimo wszystko.

- Ale jak?

- Nie pytaj, sam jeszcze nie wiem. Od chwili, gdy cię zobaczyłem, myślałem tylko o twojej piękności. Musimy się zastanowić, ułożymy plan...

- Chciałabym ci wierzyć, ale...

- Nie może być ,,ale". Uciekniemy stąd i koniec.

Podniosła oczy na Tima. Z jego uśmiechu, z szarych oczu biła taka moc i taka pewność siebie, że ta moc i ta pewność siebie jej się udzieliły i szukała ucieczki w jego ramionach.

- Pewien jesteś? - szepnęła.

- Zupełnie pewien.

- Gdzie się udamy?

- Z początku nie dalej, niż do Qucimados. Fra Federica zabierzemy ze sobą. W Qucimados jest prawdziwy kościół, konsekrowany, jak mi to sama powiedziałaś, tam Fra Federico da nam ślub.

- Czytałam dziś w mojej książce do nabożeństwa o sakramencie małżeństwa - powiedziała naiwnie.

- Jesteś cudowna. Mój Boże, jacy będziemy szczęśliwi!

- Cóż zrobimy, gdy się pobierzemy?

- Pojedziemy wprost do Pernambuco, a stamtąd okrętem do Europy.

- Do Europy? Dzieckiem byłam w Europie. Mówiłam ci już. Było to na życzenie matki. Myślę, że już teraz nie żyje.

- Co to znaczy? Myślisz, że nie żyje, nie wiesz na pewno?

- Nie wiem z pewnością. Nie widziałam jej od tylu lat. Pytałam o nią mego ojca, lecz nigdy nie chciał mi powiedzieć, więc w końcu przestałam go pytać.

- Nie pamiętasz jej wcale, czy byłaś może wtedy bardzo mała?

- Pamiętam ją. Była bardzo piękna. Chciałbyś zobaczyć jej fotografię?

- Chciałbym, chciałbym bardzo.

- Zawsze ją noszę przy sobie, mówię o fotografii mojej kochanej mamy, jak i mego kochanego ojca i te parę listów do mnie, gdy byłam w klasztorze.

Z tymi słowy wyciągnęła mały, płaski pakiecik, związany niebieską, spłowiała wstążką i owinięty w cienki jedwab. Rozwinęła bardzo starannie drogocenną paczkę. Zawierała kilka starych listów i parę fotografii. Jedną z nich podała Timowi.

- Musiała być bardzo piękna - powiedziała łagodnie. - Nie prawdaż?

Tim wziął fotografię i popatrzył. Tylko słabe światło przedzierało się przez maleńkie, zakratowane okna, lecz i przy tak słabym blasku zobaczył dość: ciemną, zaondulowaną fryzurę z szerokim lokiem spadającym na lewe oko, pełne wargi, ogromne, białe zęby i duże, wydatne oczy.

Romansowa Julia!

Marivosa przenosiła wzrok z twarzy Tima na fotografię i z powrotem, jakby powtarzając pytanie: czyż nie piękna?

Lecz Tim nie mógł wydobyć z siebie słowa. Patrzył jak urzeczony na fotografię. Romansowa Julia - matką Marivosy! Miał wrażenie, jak gdyby przepaść mu się rozwarła u nóg, jak gdyby musiał trzymać się bardzo prosto i sztywno, aby się w nią nie zapaść. Romansowa Julia matką dziewczyny, którą pokochał! Timowi zdawało się, że słyszy śmiech losu. Sam byłby się śmiał, gdyby nie obawa stoczenia się w przepaść, która mu się rozwarła u stóp.

- Nie widziałam jej od wielu, wielu lat. Może gdy będziemy w Europie, pomożesz mi ją odnaleźć.

Na dźwięk głosu Marivosy ocknął się z zadumy. Przetarł oczy i raz jeszcze spojrzał. Odwrócił fotografię i znalazł napis po angielsku charakterem pisma, który był mu dobrze znany: „Kochająca cię matka, Julia Stone".

Julia Stone! Ależ naturalnie! Zdumienie na chwilę zamroczyło mu umysł, lecz oto wracały myśli i zarysowywała się sytuacja. Przeznaczenie igra z ludźmi... Kochająca cię matka, Julia Stone!... Ha! Czyżby postradał zmysły? Bo w takim razie ojciec jej, ów Wielki Nieznany, szarlatan i król szalbierzy, to nikt inny, tylko Dudley Stone!

- Co tobie jest, Tim? Czy to od upału?

- Nie, kochanie. Dlaczego?

- Jesteś taki milczący, taki dziwny...

- To od myślenia. Przychodzą mi do głowy różne myśli...

- Ale czujesz się dobrze?

- Zupełnie dobrze.

- Pozwól się pocałować, raz jeszcze, mniejsza z tym, że w kaplicy. Tylko jeden pocałunek i zaraz lepiej ci będzie...

Długie milczenie i Tim poczuł się lepiej...

- Pokaż mi teraz fotografię twego ojca.
Potrząsnęła głową.

- Nie, tego mi nie wolno - powiedziała z dziwną sztucznością w głosie. Tym tonem mówiła zawsze, ilekroć chodziło o jej ojca. - Nikomu nie wolno widzieć jego twarzy. On jest Wielki Nieznany.

Naiwność rozbrajająca. Lecz w tej groteskowej sytuacji odzywała się nuta tragiczna. Dudley Stone żył. Żył na pustyni. Jakieś złowrogie machinacje skłaniały go do tej całej mistyfikacji. Gromadził łupy, uprawiał zbójnickie rzemiosło, szukał skarbów. Żeby zaś mieć w bandzie bezwzględny spokój, herszt ten grał na strunie zabobonnego strachu, mistycyzmu.

Ha! Oto Dudley Stone, a ta piękna kobieta jest jego córką! A daleko w ojczyźnie, w Irlandii Romansowa Julia korzysta z życia i fortuny i wcale nie wie, że domek ze znaczonych kart, który sobie zbudowała, drży w posadach i gotów się rozpaść, gdy tylko zostaną ujawnione jego fundamenty z niesłychanych matactw i szalbierstw.

- Moja najdroższa! - zawołał Tim i przygarnął do siebie Marivosę.
Jednocześnie myśli jasne, pocieszające, przeszywały mu głowę. Nie będzie miała powodu żałować istniejącego tylko w jej wyobraźni tronu Brazylii, gdy ofiaruje jej prawdziwe dostojeństwo wśród swoich rodaków w Traskmoore, sytuację społeczną o wiele znakomitszą, pewniejszą i bardziej pożądaną od majaków, którymi ją zwodzono.

Tim spędził szczęśliwą godzinę ze swoją ukochaną w tej rozwalonej lepiance. Wszystko było dobrze na tym najlepszym ze światów. Dudley Stone znalazł się, żył. Świat był piękny.

Choć Marivosa nie zgodziła się pokazać fotografii swego tajemniczego ojca, pozwoliła mu przejrzeć stare listy, które do niej pisał, gdy była w klasztorze w Sao Paolo. Wszystkie były podpisane:

„Kochający cię ojciec, Dudley Stone". W paru ostatnich wspominał o przyjeździe do Sao Paolo i zabraniu jej do Canudos, „gdzie - pisał - oczekuje cię wspaniałe i pełne chwały życie, odpowiadające twemu dostojeństwu". Listy te pochodziły z 1925 roku z datami prawie o rok późniejszymi od daty rzekomej śmierci oszusta w Mansataz, zaświadczonej przez wspólników Romansowej Julii.

Trzymając Marivosę w objęciach Tim mówił jej o swym domu rodzinnym, o pięknych bukach, w których cieniu panuje chłód taki miły w letnie dni, a w wiosenne poranki powietrze aż drży od śpiewu wijących gniazda ptaków. Mówił jej o srebrzystym jeziorze i szumie trzcin pod pieszczotą łagodnego, balsamicznego wiatru, a również o nenufarach z wielkimi, błyszczącymi liśćmi, na których małe, zielone żabki dawały wieczorny koncert, o lasach, po których wkrótce będą błądzili razem, ramię przy ramieniu.

I z lubością opowiadał Marivosie o wierzchowcach irlandzkich, z sierścią błyszczącą jak lustro, na których będzie jeździła, o zjazdach na podwórzu zamkowym w Traskmoore w mroźne, zimowe ranki, o skokach przez płoty i rowy, galopie po zaoranej roli, fanfarze dojeżdżacza, o graniu psów i gonitwie za lisem i o trofeach z polowania. Opisywał stryja Justyna i stajnie, psiarnie i ciche wieczory po dniach gonitwy zwierzyny, które spędzał ze stryjem we dwójkę w zacisznym gabinecie.

- A potem - zakończył - nakręcę gramofon i będę ci śpiewał słodkie ballady Erynu, które stryj Justyn tak lubił.

- O, Tim! - zawołała i utkwiła w swym wybranym wielkie oczy, pełne podziwu. - Ty umiesz śpiewać?

- Czy umiem? - odparł. - Przekonasz się sama, tylko nie teraz, bo ściągnąłbym tu tłum, a u drzwi stoi Fra Federico i przyszedłby zamącić najszczęśliwszą godzinę mego życia.

- Tak. Musisz już iść, Timie... ale jutro spotkamy się znowu. I jesteś pewien, zupełnie pewien, że możesz mnie stąd zabrać, nie ściągnąwszy na nas gniewu mego ojca?

- Jestem zupełnie pewien - rzekł z nieporównaną fanfaronadą - nawet tego, że twój ojciec uzna za stosowne pojechać z nami.

Potrząsnęła głową i westchnęła.

- Nie, nie do Europy. Tam nie zrozumieliby Wielkiego Nieznanego.

- Pod tym względem masz rację, kochanie. Nie zrozumieliby go.
I Tim wyobraził sobie zawoalowanego proroka w otoczeniu adiutantów w pociągu - promie na dworcu Wiktoria, toteż dodał spiesznie:

- Namówimy go, by włożył strój europejski.

W tak pogodnym usposobieniu rozstali się. Marivosa poszła marzyć o nowo znalezionym szczęściu, o którym pobożne siostry nic nie wspominały. Toteż nie posiadała się ze zdumienia, że do niej przyszło. Tim zaś rozmyślał o rozmowie z Dudley'em Stonem, do którego postanowił udać się nazajutrz rano. Czy zdoła szarlatanowi przemówić do rozsądku? Czy ma on już dość komedianctwa i czy gotów byłby powrócić do cywilizowanego świata? Tim gotów był poczynić daleko idące obietnice. Majątki, przywiązane do Traskmoore, były dość wielkie, by zaspokoić chciwość największego z awanturników, a koniec końców cała tragifarsa miała na celu nagromadzenie łupu. Dudley Stone nie mógł przecie sam wierzyć w możliwość rewolucji, która by jego córkę wyniosła na tron.

- Nie jest przecie aż tak wielkim osłem - rezonował Tim sam z sobą - a ja mogę mu zapewnić fortunę w zamian za wyrzeczenie się jego szaleńczej imprezy.

I po raz pierwszy od dłuższego czasu przestał myśleć o Marivosie przez całe pół godziny.

14

- Nikomu wejść nie wolno!

Tymi słowy powitano Tima 0'Clee, gdy nazajutrz rano wyruszył na szczyt góry, do zamku Wielkiego Nieznanego. Stała owa twierdza całkiem osobno, na najwyższym wzniesieniu terenu, otoczona jałowymi skałami, niskopiennymi palmami i zaroślami, a była niezręczną budowlą z grubo ciosanego kamienia w postaci wielkiej litery L. Wysoki mur kamienny otaczał obszerne podwórze. Tyle można było zobaczyć z placu w dole; lecz gdy się minęło zarośla, już tylko mur wysoki był widoczny z drewnianymi, hermetycznymi zamkniętymi bramami. Stukanie do tych bram na nic się nie zdało. Tim chodził przez pewien czas od bramy do bramy i czynił hałas, na który nie było odpowiedzi, choć z wewnątrz słychać było ruch, głosy ludzkie, szczęk broni i klekotanie kopyt końskich, a wszystkie te dźwięki dowodziły przecie, że życie wre za murem.

Wziąwszy pod uwagę, że dobijanie się do bram nie pomaga, Tim postanowił dostać się do fortecy za pomocą fortelu wzdychając do świętego Patryka, patrona Irlandii, o natchnienie. Bezpiecznie ukryty w zaroślach, czekał na sposobność, lecz w ciągu godziny z górą nic się nie wydarzyło. Nikt nie przechodził drogą poprzez zarośla, bramy pozostawały zamknięte, a odgłosy ruchu na podwórzu wciąż dochodziły spoza murów.

Wciąż było jeszcze bardzo wcześnie i słońce nie prażyło tak silnie. Tim, wyciągnięty za krzakiem, wyglądał ze swego ukrycia i czekał z wiarą w pomoc św. Patryka. I oto doszły go miarowe kroki, zbliżające się ku szczytowi góry.

To za sprawą świętego Patryka, pomyślał i miał się na baczności. Po paru minutach ujrzał znaczny oddział vaqueirosów, liczący około setki ludzi, który piął się po zboczu. Niektórzy byli w skórzanym przyodziewku, lecz większość odziana, jak Tim, w bawełniane koszulki i spodnie z nogawkami, wciśniętymi w wysokie buty. Nadchodzili grupami po kilkunastu, w milczeniu jak zwykle i maszerując potrząsali bronią.

Tim wyszedłszy odważnie z ukrycia, przyłączył się do jednego z oddziałów, dostosowując swój krok i zachowanie do otoczenia.

Wszyscy ci ludzie zatrzymywali się przed bramą. Gdy ostatni z nich nadciągnęli, wydali okrzyk, podobny do wycia wilka. Brama się otworzyła i ludzie, jeden po drugim, dostali się do twierdzy, a między nimi i Tim.

- Dobrze, że dotarłem tak daleko-mruknął do siebie z zadowoleniem.

Znalazł się na obszernym podwórzu, a dom z ciosu był przed nim. Wzdłuż ściany tej budowli ciągnęła się zwykła drewniana weranda, na którą prowadziły z podwórza drewniane schodki. Na werandę wychodził rząd małych, zakratowanych okienek i wiele drzwi do wnętrza domu.

Podwórze było pełne ludzi. Długoudy i Czarny Pazur czynili przegląd oddziału vaqueirosów przyodzianych jak na paradę. Stali w szeregach równo, na baczność i Tim zauważył, że wszyscy są uzbrojeni w karabiny nowszych systemów. Oczy mieli utkwione w jeden punkt werandy. Poszedłszy za kierunkiem ich wzroku Tim zobaczył zawoalowanego szalbierza. W owej chwili herszt uczynił znak odprawy i wojownicy złamali szeregi i spiesznie opuścili podwórze, a ich miejsce zajął inny oddział.

Major Q'Clerigh z gwardii irlandzkiej nie miał najmniejszej ochoty stanąć w szeregach rozbójniczego wojska. Wystąpił zuchwale i ruszył przez podwórze ku schodom, na werandę. Lecz nagle, u samych schodów został pochwycony i dwóch bandytów wykręciło mu ręce. Ujrzał przed sobą skierowane ku niemu ostrza bagnetów, a donośny głos skądś zawołał:

- Nikomu wejść nie wolno!

Tim nie stawiał oporu. Powiedział tylko dość głośno, by jego słowa doszły do uszu mumii ma werandzie:

- Mam pilne polecenie do Wielkiego Nieznanego.

- Daj mi pismo. Ja je oddam.

Tim rozpoznał szorstki głos Długoudego, wielkiego, kolorowego draba o długich kończynach, luźno chodzących w stawach, z rękoma jak cęgi, mordą jak okrutna szrama i ze złodziejskimi, biegającymi, przeszywającymi oczkami.

- Mam polecenie oddać je tylko do własnych rąk Wielkiemu Nieznanemu.

Oświadczenie to przyjęte zostało szyderczym, wzgardliwym śmiechem przez Długoudego i całą kompanię. Generalicja ściągnęła z całego podwórza, aby przyjrzeć się z bliska bezczelnemu intruzowi.

- Acha! Ty masz rozkaz oddać pismo do własnych rąk, tylko temu, który jest panem nas wszystkich - powiedział urągliwie. - A któż to jest taki, kto poważył się wydawać tobie takie rozkazy? Chciałbym wiedzieć - dodał napastliwie - gdzież on mieszka?

- W Monsataz - odparł Tim - przyjechałem z Monsataz z pilną depeszą od kogoś dobrze znanego waszemu panu.

Należy przypuszczać, iż podwładnym Wielkiego Nieznanego nie zdarzyło się spotykać z podobną pewnością siebie. Dość, iż Mulat i jego towarzysze zdawali się być zachwiani. Przy Timie, któremu ręce wciąż trzymano wykręcone na plecach, powstała szeptem prowadzona narada i Tim kątem oka dostrzegł, iż patrzyli na werandę, jakby oczekując rozkazu, co natchnęło go przewrotną myślą zawołanie po angielsku:

- Mam pilne polecenie do pana. Będzie pan żałował, jeśli mnie pan nie przyjmie.

Nie zdziwiło bynajmniej adiutantów, iż Tim odezwał się w języku dla nich niezrozumiałym. Byli przyzwyczajeni do ludzi mówiących wszystkimi dialektami, a spływających do obozu z różnych stron Brazylii. Wtem najwidoczniej Wielki Nieznany dał im znak, gdyż puszczono Tima i odwrócono ostrza bagnetów. Długoudy naradzał się z towarzyszami. Najwidoczniej ważyły się losy Tima. Nigdy jeszcze, od początku wyprawy, Tim nie uprzytomnił sobie równie jasno, że tym razem wziął byka za rogi i że jego życie zależy od jednego skinienia zawoalowanego szarlatana. Przeżywał tedy po raz może setny chwilę zawieszenia między życiem a śmiercią i przeklinał w duchu szaleństwo, które nim władało.

Nagle rozkazujący głos zawołał Długoudego na górę i wywiązała się ożywiona rozmowa między Wielkim Nieznanym a jego adiutantem w języku niezrozumiałym dla Tima. Rozmowa zakończyła się dłuższą przemową rozkazodawcy, a Długoudy potakiwał tylko jak marionetka i błyskał białymi, szerokimi zębami w złowrogim uśmiechu.

Jednakże rezultat był zadowalający, gdyż puszczono Tima i odjęto bagnety, potem Długoudy kazał mu iść za sobą, co też Tim niezwłocznie uczynił, podczas gdy oczy wszystkich towarzyszyły mu w wędrówce na werandę. Najwidoczniej był to zaszczyt bez precedensu, by ktoś zgoła bez znaczenia został dopuszczony przed oblicze proroka.

Kiedy Tim z Długoudym stanęli na werandzie, już tam zawoalowanej mumii nie było. Długoudy przepuścił Tima przez drzwi, a gdy tylko Tim przeszedł, zamknął za nim drzwi. Tim znalazł się w małym, kwadratowym pokoju, z zakratowanym okienkiem, przez które widać było mały skrawek nieba. Adiutant kazał mu czekać i znikł w drzwiach bocznych, prowadzących do wnętrza domu. Czekając w stanie silnego napięcia nerwów Tim znów usłyszał rozkazujący głos mówiący w jakimś dialekcie. Po krótkiej chwili Długoudy powrócił, otworzył wąskie drzwiczki i kiwnął na Tima.

Tim wszedł, drzwi za nim zostały znów zamknięte i oto stał przed Wielkim Nieznanym, siedzącym na krześle z wysokim oparciem, za stołem zasłanym papierami. Głowę miał omotaną szalem, lecz poza tym całkiem zwykłe ubranie na sobie: flanelową koszulę i spodnie, szeroki pas, na nogach buty z brązowej skóry, a na przegubie jego lewej ręki błyszczał zegarek na pasku. Buty i zegarek nie pasowały jakoś do archaicznej pozy osoby proroka i do niesamowitego charakteru miejsca. Na podłodze leżał dywan, a kilka krzeseł stało u ścian. Rzucało się w oczy, że całe umeblowanie pochodziło z pierwszorzędnego składu mebli. Tim nic podobnego nie widział od czasu wyruszenia z Monsataz.

- Więc pan ma polecenie do mnie? - rzekł Wielki Nieznany po portugalsku po krótkiej chwili milczenia, podczas której Tim czuł na sobie przenikliwy wzrok spoza zasłony.

- Pozwoli pan, że będziemy mówili po angielsku - odpowiedział Tim stanowczo i bez pytania o pozwolenie przysunął sobie krzesło do biurka i siadł naprzeciw zawoalowanego szarlatana.

Ku wielkiemu zdziwieniu Tima odpowiedział on również po angielsku:

- Bardzo dobrze. Cóż to za polecenie?

- Niech pan pozwoli, że się przedstawię. Nazywam się Traskmoore. Jestem majorem z gwardii irlandzkiej w rezerwie, dowódcą brygady podczas wojny. Do czasu odziedziczenia po stryju tytułu przed dwoma laty nazywałem się Tymoteusz 0'Clerigh. Może pan słyszał o mnie podczas pańskiego pobytu w Europie?

Szarlatan nie podjął rękawicy. Odezwał się cedząc słowo po słowie po angielsku:

- A po co pan tu przybył?

Tim odpowiedział z zuchwałą odwagą:

- Aby odszukać pana.

Zupełna cisza zapanowała w pokoju.

Zawoalowany człowiek nie zareagował ani drgnieniem, ani gestem, ani okrzykiem. Siedział nieruchomo na fotelu o wysokim oparciu na podobieństwo mumii.

Tim utkwił nieruchomy wzrok w zasłonie, lecz chociaż rozróżniał zarysy mocnej szczęki, wydatnego, długiego nosa oraz przenikliwe oczy, nie sposób było odgadnąć, jakie te słowa Tima zrobiły na szarlatanie wrażenie. Wreszcie cisza absolutna, taka, że słychać było tik-tak zegarka na ręce Nieznanego i ciężki oddech kogoś, Długoudego prawdopodobnie, po drugiej stronie drzwi, zaczęła działać Timowi na nerwy. Nie mogąc dłużej znieść natężenia, powiedział:

- Czy nie byłoby lepiej, gdybym wyłożył moje karty na stół? Jesteśmy obaj Europejczykami - nie na wpół cywilizowanymi barbarzyńcami. Czy mam powiedzieć, co skłoniło mnie do przybycia do tej zatraconej dziury?

- Jeśli pan sobie życzy - odrzekł zawoalowany.
Wyniosłość szarlatana była nie do zniesienia. Trudno było zgadnąć, do czego zmierza. Dał przecie do poznania temu komediantowi, że wie, kim on jest, jak również, że nie żywi względem niego wrogich zamiarów.

- Można by pan zdjął tę zasłonę? - zaproponował Tim z dobroduszną ironią. - Z zawoalowanym człowiekiem trudno mówić do rzeczy.

- Jednak będzie pan musiał mówić do rzeczy, panie majorze... hm, jakże tam panu? Zapomniałem pańskie nazwisko.

- Nazywam się Traskmoore, panie... hm, Dudley Stone.

Nie, na Boga! Ten człowiek miał nerwy ze stali. Nie drgnął nawet, powiedział tylko:

- Niech się pan streszcza, bo nie mam czasu do stracenia - co nieomal wyprowadziło Tima z równowagi. Na szczęście zdawał sobie sprawę, jak dalece musi się liczyć z szarlatanem. Cała przyszłość jego własna i kobiety, którą kochał, zależała od jego dobrej woli. Wprawdzie fotografie i listy, które Marivosa pokazała Timowi, miały wartość dowodową, niemniej jednak ten obrzydliwy szalbierz mógł niezmiernie ułatwić przeprowadzenie tego dowodu.

- Proszę posłuchać, Mr Stone - rzekł Tim stanowczo. - Dlaczegóż nie mielibyśmy się porozumieć, jak przystoi przyzwoitym, cywilizowanym ludziom? Przybyłem z drugiego końca świata w jedynym celu znalezienia pana, w tej nadziei, że pan wciąż jest przy życiu. Bóg raczy wiedzieć, co przeszedłem, nim się tu dostałem, ale się dostałem i znajduję pana. Jeśli pan nie chce zdjąć tej dziwacznej zasłony, niech i tak będzie. Trudno, daję panu jednak słowo honoru Irlandczyka, a przecie musi pan sobie zdawać sprawę, jaką do takiego słowa należy przywiązywać wagę, że odnoszę się do pana z całą życzliwością. Żywię też w tej chwili nadzieję, iż do Europy powrócę wraz z panem i z pańską... pańską piękną córką.

Zawoalowany człowiek pochylił się w swym fotelu i oparł rękoma na stole.

- Bardzo mnie pan zaciekawia - rzekł - panie... czy też może pan sobie życzy, bym go tytułował lordem Traskmoore?

- Nie inaczej - odpowiedział Tim z zadowoleniem. - Fakt, że pan jest przy życiu, że siedzi pan naprzeciw mnie w tej chwili, zwraca mi moje prawa. Więc widzi pan... lecz na miłość boską, niech pan zrzuci tę okropną zasłonę, bo zacznę przypuszczać, że pan jest trędowatym lub jakimś potworem.

- Niech no pan mówi dalej, lordzie Traskmoore - powiedział Nieznany, a wrażliwe ucho Tima podchwyciło nutę ironii w brzmieniu tych słów - powiedziałem panu przecie, że mnie pan zaciekawia.

- Niewiele więcej mam do powiedzenia - podjął Tim szorstkim jak tarka głosem, gdyż nerwy zaczynały odmawiać mu posłuszeństwa. - Powiedziałem już panu, że przybyłem tu, by pana odnaleźć. Byłem przekonany głęboko, że pan żyje, lecz gdyby nawet wypadło uznać pana za zaginionego, chciałem zdobyć niesporny dowód, że pan, Dudley Stone, był jeszcze przy życiu w październiku 1924 roku, kiedy odbył się ślub pańskiej żony, Julii, z baronetem Traskmoore, którego ja jestem prawym dziedzicem i za takiego zawsze się uważałem.

- Wszystko to bardzo interesujące, tylko nie pojmuję, czemu...

- W tej chwili pan zrozumie. Wychodzę z założenia, że pan, jako Anglik, posiada to poczucie honoru i sprawiedliwości, którym się szczycą zarówno pańska ojczyzna, jak moja. Nie wdzieram się w pańskie interesy. To nie moja rzecz. Lecz nie jestem tak naiwny, bym nie zdawał sobie sprawy, że pan nagromadził olbrzymią fortunę w tym nieludzkim kraju. Ale, do kata, człowieku, musi pan mieć po uszy tego wszystkiego, mając tylko samych Negrów za całe towarzystwo! Otóż co pan powie na taką propozycję? Niech pan wraca ze mną do Europy i pomoże mi w odzyskaniu moich praw. Chodzi o wielką fortunę i - bez obrazy - może pan wyznaczyć, jaką pan chce cenę. Przysięgam, że pan nie pożałuje. Jestem pewien, że znalazłszy się w Europie, gdzie pan niezawodnie znajdzie starych przyjaciół, nie zechce pan już tu powracać - będzie się pan czuł o wiele lepiej jako zwykły Mr Dudley Stone, niźli jako tajemniczy władca dzikiej hordy. Milionerom słodko upływa czas w naszej starej Europie...

Tim przerwał, bo tchu mu zabrakło. Nigdy w życiu nie wygłosił tak długiej przemowy. Czuł również, że nerwy jego grają jak struny, a głos staje się coraz ostrzejszy, niemal przeraźliwy. Natomiast człowiek mumia, nie dawał znaku życiu ani nie rzekł słowa, tylko nie spuszczał z Tima przenikliwego wzroku spoza zasłony.

- Na miłość boską, niechże pan co powie! - wykrzyknął Tim doprowadzony do rozpaczy tym milczeniem i nieruchomą postawą tajemniczego posągu. - Przecież - podjął ze sztucznym śmiechem - tym wszystkim musiałem wywrzeć na panu pewne wrażenie?

- Jakie wrażenie spodziewał się pan wywrzeć?

- Odwołałem się do pańskiego poczucia honoru i sprawiedliwości.

- Nie do mojego. Nie do mnie pan mówił, lecz do jakiejś wyimaginowanej osoby, którą pan nazwał Dudley'em Stonem.

Tim gwizdnął przez zęby. Więc o to szła cała gra? Ten łotr chciał uzyskać wielką cenę, większą niż, jak sądził, Tim gotów był zapłacić i przedłużenie komedii było tylko środkiem, rodzajem śruby mającej posłużyć do wyciśnięcia z Tima większych zysków. Powiedział zatem:

- Niech pan postawi, jakie pan chce warunki. W każdym razie ja proponuję panu - mniejsza, za kogo pan się podaje - jedną trzecią całego mego majątku, który dwa lata temu został oceniony przez biegłych na trzy miliony funtów angielskich, pod warunkiem, że będzie mi pan towarzyszył do Europy.

- Milion funtów angielskich! Dar książęcy.

Tym razem nie ulegało już najmniejszej wątpliwości, że stary łotr drwił sobie z niego.

- Co oznacza prawdopodobnie - sucho powiedział Tim - że pan swoją fortunę oblicza na miliony i że jeden milion lub mniej nic dla pana nie znaczy... A moje odwoływanie się do pańskiego honoru było bezcelowe.

Bez odpowiedzi.

Cisza. I oto ogarnęło Tima w ciasnocie i zaduchu wąskiej izby poczucie zbliżającego się niebezpieczeństwa. Posągowy spokój dziwnego człowieka był złowrogi. W sercu Tima zaszeptało niesamowite przeczucie, tajemnicza przestroga przed złym losem z rąk zawoalowanego, nieprzeniknionego wroga. Ale ognisty temperament nie pozwolił Irlandczykowi cofnąć się w pół drogi. Wzgląd na własne bezpieczeństwo nigdy nie był dlań decydujący. Przytłaczające brzemię ciszy otrząsnął z siebie z udaną beztroską.

- Skoro tak - rzekł - niech pan posłucha mego ostatniego argumentu. Jest najmocniejszy ze wszystkich, lecz dotyczy spraw tak dla mnie wielkiej wagi, że z trudem mi przychodzi mówić o tym... Widziałem córkę pana... Mówiłem z nią... Kocham ją nad życie...

Urwał.

Po raz pierwszy od początku rozmowy dostrzegł wyraźne drgnienie posągowej postaci. - Na koniec - rzekł sobie w duchu - dotknąłem czułego miejsca. Więc podjął:

- Nie jestem zarozumialcem, lecz wiem, że Marivosa mnie kocha, jest ona prawie dzieckiem i dobrze nie rozumie, ale... Ale mniejsza, nie o to chodzi. Wiem, że ona pana ubóstwia, że panu wierzy i że, biedna dziewczyna, uważa się za cesarzową Brazylii. Nie mogę sobie wyobrazić, aby pan, jej ojciec, nie kochał tak cudownej istoty jak Marivosa. Dlatego stawiam kwestię jasno, jak między dwoma ludźmi cywilizowanymi. Co może mieć za sens wodzenie jej za nos? Wkrótce musi się dowiedzieć, skoro zaś dowie się, jak rzeczy stoją, będzie to cios, który ją złamie.

Znowu milczenie i spokój niewzruszony.

- To, że tu pana znalazłem - ciągnął Tim poważnie - uczyniło mnie bogatym człowiekiem. Mogę dać Marivosie zbytek, wszystko, czego może pragnąć kobieta, nie mówiąc już o miłości i wierności... Tak, ale nie mówmy o tym. Ona wkrótce zapomni o wszystkim, co tu przeżyła. Potem będzie się jej to życie w pustyni wydawało ciężkim snem. Bo nie jest tu szczęśliwa. Pan wie, że nie jest, a ręczę, że jako moja żona będzie szczęśliwa. Teraz pan widzi, dlaczego proszę pana o wyjazd do Europy i pomoc tam, na miejscu - przez wzgląd na Marivosę. Jeśli pan tego nie uczyni...

- To co? - głos spoza zasłony tym razem brzmiał mocno i rozkazująco - pan się waha?

- Nie. Nie widzę powodu, dlaczego nie miałbym panu powiedzieć w oczy, że nie zależę wyłącznie od pańskiej dobrej woli. Przyszedłem tu z uczciwą propozycję, otwarcie, a pan nie chce mnie słuchać. Ha, trudno, musi pan mieć swoje powody. Nie wiem, co to za racje i nie dbam o to. Niech mi pan odpowie jasno na jedno pytanie, a nie będę pana więcej niepokoił. Czy pozwoli pan Marivosie odjechać ze mną? Daję panu słowo, że ona mnie kocha. Czy pozwoli mi pan zabrać ją stąd i ożenić się z nią?

- Nie.

Odpowiedź była przynajmniej jasna i rzeczowa. Zawoalowany człowiek nie poruszył się, tylko odezwał się twardo swym głosem autokraty. Tim wstał i powiedział z doskonale udaną beztroską:

- Bardzo dobrze. Nic więcej mi nie pozostaje do powiedzenia. Bardzo mi przykro przez wzgląd na pana, że pan to przyjął w ten sposób. Miałem nadzieję, że będziemy w zgodzie, choćby dlatego, że cierpieliśmy z powodu jednej kobiety, choć każdy w inny sposób. Teraz będę musiał walczyć sam, co niezawodnie lepiej dla mnie wypadnie. Nie powinieneś pan brać do serca braku Marivosy. To byłoby egoizmem z pańskiej strony. Marivosa mnie kocha i zostanie moją żoną, to tak pewne, jak słońce na niebie. A więc bywaj pan! Nie chce mi pan ręki podać na pożegnanie, to nie. Trudno.

Z nonszalanckim uśmiechem odwrócił się i postąpił ku drzwiom. Człowiek mumia nie poruszył się, nie powiedział słowa. Tim pchnął drzwi i zrobił krok naprzód. W następnej chwili głośne przekleństwo wyrwało mu się z ust:

- Ty bestio - zawołał. - Ty zdradziecka bestio!

Długoudy i trzech jego kolegów czekało na niego. Dwie pary rąk pochwyciły go za ręce i wykręciły mu je gwałtownie. Dwóch innych skoczyło mu w nogi tak, że stracił równowagę i padł na kolana. Szarpał się gwałtownie, rozpaczliwie, lecz w mgnieniu oka związali mu ręce na plecach. Widząc jednak, że było czterech na jednego, że wszystko stracone, odrzucił głowę w tył, z grymasem śmiechu.

Timie 0'Clee - rzekł sobie w duchu - czy świat kiedy widział większego od ciebie wariata? - lecz zadał sobie to retoryczne pytanie milkliwie, gdyż przeklęci Negrzy odciągnęli mu głowę w tył i wetkali jakiś miękki gałgan między zęby.

Nim stracił przytomność, ujrzał jeszcze wysoką postać szarlatana ponad sobą i zrozumiał słowa, które on wyrzekł do niego po angielsku, dobitnie swym grobowym głosem:

- Ty głupcze, ty skończony idioto! Rzucając mi parę nędznych funtów myślałeś, że namówisz mnie do porzucenia bogactw, o jakich ci się nigdy nie śniło? I ośmieliłeś się zalecać do mojej córki, co? Ona nie dla takich jak ty...

Potem odwrócił się do swych siepaczy:

- Rzucić gdzie to ścierwo. Jeżeli wyżyje do jutra rana, możecie go zastrzelić lub zrobić z nim, co się wam podoba.

Tim był jeszcze na tyle przytomny, że usłyszał rechot Negrów. Potem jeden z nich zdzielił go gwałtownie po głowie, a kiedy padał, słyszał jeszcze szyderczy śmiech i wołanie:

- Masz, czego chciałeś, idioto!

15

Cała wieczność upłynęła, zanim Tim częściowo odzyskał przytomność. Leżał na klepisku z mułu rzecznego. Ręce miał mocno związane na plecach liną, która również owijała mu nogi. W głowie łamało go wściekle, był głodny, a jeszcze bardziej pić mu się chciało.

Godziny całe wyłamywał sobie i tak wywichnięte kości wijąc się z bólu, by oswobodzić ręce. Wszystko daremnie. Ci przeklęci Negrzy potrafili zrobić pakunek z człowieka. Raz czy dwa zemdlał częściowo z bólu a częściowo od wyziewów, brudu i pleśni na ścianach i klepisku. Cela była pogrążona w zupełnej ciemności i nie wietrzona od czasu, gdy te mury stanęły.

Gdy wracał do przytomności po jednym z takich omdleń, znany głos zadźwięczał mu w uszach. Z początku chwytał tyko oddzielne, nie powiązane zdania.

- ... chodziły słuchy na placu... Od razu miałem przeczucie, że to pan... Co za niesłychana lekkomyślność!...

Powoli Tim otwierał oczy. Był to Fra Federico. Wielkie nieba! Jakżeż w porę przybywał! Gdzieś w głębi drzwi były uchylone i w smudze słabego, miękkiego światła zdołał dojrzeć księdza pochylonego nad nim.

- No, koniec ze mną tym razem, padre - rzekł smutnie.
Staruszek posępnie kiwnął głową.

- Co mogło skłonić pana do...? - zaczął.

- Do stawienia czoła hersztowi w jego jaskini? - Tim wzruszył ramionami i ryknął z bólu. - Uważałem go za białego człowieka i nie mogłem sobie wyobrazić, by mógł być taką świnią.

- Czy mogę coś dla pana uczynić?

- Obawiam się, że nic.

- Nikt ze śmiertelnych nie może ci pomóc, mój synu.

- W każdym razie mógłby ksiądz rozwiązać te przeklęte sznury. Jestem związany jak kaczka przytroczona do torby myśliwego.

Trzęsącymi się rękoma starzec długo ciągnął i szarpał sznury, aż wreszcie udało mu się rozluźnić je o tyle, że z Tima, który się cały sprężył, opadły więzy. Nareszcie przeciągnął i rozprostował swe obolałe ciało. Siadł na klepisku z ubitego i zeschłego błota wyciągnąwszy przed siebie nogi, a starzec przykucnął przy nim. Nie było ani stołka, ani ławy w wilgotnej celi.

- Musi mnie ksiądz uważać za patentowanego osła, padre - rzekł Tim pokrywając śmiechem zmieszanie.

- Za prędkiś, mój synu, - odpowiedział ksiądz. - Za porywczy. Opowiadają sobie o panu w mieście. Cudzoziemiec, mówią, szpieg rządu z Rio, przybył zamordować Wielkiego Nieznanego i został złapany na gorącym uczynku. Mają go rozstrzelać o świcie.

- Rozstrzelać to mało, może być gorzej, padre - odparł Tim sucho. - Nie mam co do tego złudzeń i nawet nie dbam, co ze mną się stanie. Taki głupiec jak ja nie powinien chodzić po ziemi. Ale ze względu na nią...

- Wiem...

- Kiedy ksiądz ją zobaczy, padre, niech jej powie... niech powie... Nic. Mniejsza z tym. Niech jej ksiądz nic nie mówi. Sama zrozumie, mam nadzieję.

Zamyślił się i dodał po chwili:

- Nie będzie nikogo, kto by się nią zajął, proszę księdza. A choć zachowałem się jak wariat, który uciekł ze szpitala dla obłąkanych, miałem jeszcze na tyle zdrowego rozsądku, że nie wziąłem z sobą pieniędzy idąc do tego parszywego wieprza. Znajdzie ksiądz kilka tysięcy milrejsów w moim pugilaresie - wie ksiądz, w tym starym, czarnym, pod poduszką na moim hamaku. Proszę, niech ksiądz użyje tych pieniędzy na wywiezienie jej i umieszczenie w jakim klasztorze. Lepiej jej tam będzie teraz, kiedy ja nie będę mógł...

Lecz staruszek potrząsnął głową żałośnie.

- Przypisujesz mi, mój synu, siły, których nie posiadam - rzekł. - Nie jestem w stanie wpłynąć na bieg rozgrywających się tu wypadków, jak nie jestem w stanie zatrzymać słońca, niby Jozue. Tylko cudem dostałem się tutaj. Jeden z wartowników miał kolkę, przyniosłem mu pigułki. Pomogły mu, więc był mi wdzięczny. Poprosiłem go, by wpuścił mnie do więźnia i udało mi się go przekonać, bo powiedziałem, że to przez ciekawość, co to za jeden ten więzień. I w ten sposób tylko...

Podczas gdy starzec udzielał tych wyjaśnień swym zmęczonym, drżącym, matowym głosem, dziwna zmiana zaszła w całej postaci więźnia. Obolały i sztywny dźwignął się na nogi i zaczął chodzić po wąskiej i mrocznej celi. Przemówiły w nim przyzwyczajenia całego życia do schludności i porządku, toteż mechanicznie poprawiał na sobie koszulę i spodnie, które mocno ucierpiały podczas daremnej szarpaniny ze zbirami. Rozpiął i zapiął z powrotem pas na sobie i w chwili, kiedy był tym zajęty, zaszła w nim zdumiewająca zmiana. Stracił wątek życzliwych słów staruszka, zapomniał o bólu w całym ciele, o beznadziejności swego położenia, o haniebnej klęsce i szaleństwie, gdyż... palec jego natrafił na małą flaszeczkę, którą przed niewielu dniami wcisnął do wewnętrznej kieszonki swego pasa.

Kiedy Fra Federico przestał mówić i zastanawiał się, jak przystąpić do tematu, który był tak bliski jego sercu, Tim zatrzymał się w swej niepokojącej wędrówce w kółko po celi i położył się obok przyjaciela. Gdyby w celi było choć odrobinę jaśniej, ksiądz zobaczyłby uśmiech, naprawdę radosny uśmiech na ustach skazańca, a w kątach jego oczu, tych irladzkich, niebieskich oczu, drżenie, blask nadziei i pewności siebie.

- Co ksiądz mówił, padre?

Nawet głos Tima był czystszy, rzeźwiejszy. Doświadczone ucho kapłana wyczuło ten ton. Był to dobry omen, który go przejął radością.

Wprawdzie jest heretykiem - pomyślał ksiądz - lecz widoczna tu łaska boska: nie boi się śmierci i pokłada nadzieję w Panu. Nie minie go królestwo niebieskie.

Głośno odezwał się:

- Obawiam się, że za wiele mówiłem o rzeczach doczesnych, mój synu, podczas gdy jedynym moim celem przybycia do ciebie było zwrócić twoje myśli ku Bogu.

- Ksiądz jest najlepszym przyjacielem, jakiego miałem kiedykolwiek, padre - powiedział Tim wciąż z radosnym uśmiechem. - Sądzę, że ksiądz będzie zadowolony, gdy mu powiem, że w ciągu ostatnich dwóch minut kierunek moich myśli zupełnie się zmienił.

- Widzę, to łaska boska.

- Tak, łaska boska, padre... i... i... jeszcze co innego. Nie. Ja nie bluźnię. Czuję się skruszony i przejęty wdzięcznością, do głębi serca... i wysłucham z uwagą wszelkiej nauki, której mi ksiądz udzieli. Może mnie ksiądz dysponować na śmierć, a ja będę słuchał z całym szacunkiem i sam zanucę sobie requiem - pamiętam melodię. A jeżeli ksiądz chce mnie wyspowiadać, spróbuję przypomnieć sobie moje grzechy.

- Nie wolno ci szydzić, mój synu. Pamiętaj...

- Ani mi w myśli nie postało szydzić. Przysięgam, że nigdy w życiu nie byłem poważniejszy i pobożniej usposobiony.

- Jeżeli jaki większy grzech obciąża twe sumienie...

- Moc grzechów, padre... moc. Ale nigdy nie popełniłem większego, jak w tej chwili, gdyż odczuwam szalone pragnienie zaduszenia własnymi rękoma tego podłego szalbierza... i jest jeszcze przynajmniej dwóch łotrów, których bym chętnie zamordował jutro, gdybym miał najlżejszą okazję.

Skazańcowi najwidoczniej mąciło się w głowie.

Fra Federico ujął jego ręce w swoje i przemawiał jak do chorego dziecka. Miłym swym głosem mówił rzeczy najbliższe jego kapłańskiemu sercu: o krótkotrwałości doczesnego życia pełnego udręczeń, o prawdziwym weselu, które może znaleźć dopiero po śmierci, o szczęśliwości wiekuistej. Tim nigdy nie odważyłby się mu przerwać. Temu pobożnemu ascecie, zagnanemu przez zawistne losy do jaskini zbójeckiej między dzicz sprawiało to niezmierną ulgę, że mógł wypowiedzieć się przed chrześcijaninem.

A Timem owładnęła reakcja. Po godzinach naprężenia nerwowego, bólu fizycznego i dusznego niepokoju, miękki, życzliwy głos podziałał nań jak środek nasenny. Oczy mu się zamknęły, głowa pochyliła się na pierś i jak siedział, z rękoma w ciepłym uścisku przyjacielskich dłoni, zasnął.

Gdy się obudził, po krótkiej zresztą drzemce, był znów w zupełnych ciemnościach. Fra Federico odszedł.

Natychmiast palce Tima same powędrowały do kieszonki w pasie, znalazły małą flaszeczkę i dobyły ją ostrożnie. Zębami wyciągnął korek i podniósłszy flaszeczkę do nosa powąchał jej zawartość. Ostatnie słowa herszta bandytów zadźwięczały mu znów w uszach: „Wynieść gdzie to ścierwo. Jeśli wyżyje do jutra rana, możecie go zastrzelić."

A myśl, która przeszyła głowę Tima w tej chwili, dałaby się ująć w słowa: ta jedna jedyna szansa na ocalenie jeszcze mi pozostała.

Uśmiechnął się znowu. Celtycki temperament nie uznawał klęski. Obudził się w Irlandczyku typowy dla jego rasy zmysł humoru. Przyszedł mu na myśl teatr Old Via. Co za perwersja myśleć o londyńskim Old Vicu w tej czarnej jak smoła, śmierdzącej dziurze, w oczekiwaniu na rozstrzelanie czy tortury, wiedząc, że gdy zaświta, wybije jego ostatnia godzina.

Mimo to przeniósł się myślą na przedstawienie Romea i Julii i oczyma wyobraźni widział, jak O. Laurenty daje Julii kordiał, sprowadzający śmierć pozorną, która ją wybawi od małżeństwa z Parysem i da możność pozostania wierną swemu Romeo. I jednocześnie przypomniał sobie Fra Federica, pokazującego mu swój arsenał małych buteleczek i objaśniającego miłym głosem:

„Zebrałem wszystkie zioła, o których wasz wielki Szekspir wspomina w swoich sztukach i spreparowałem te dekokty, które grają tak wybitną rolę w jego tragediach". Potem Fra Federico mówił o Romeo i Julii i przytoczył wiersze, z którymi O. Laurenty daje Julii drogocenny flakon: Ni dech, ni ciepło nie wskaże, że żyjesz..." A jeszcze dalej: „... oczu zasłony zapadną Jak gdy dłoń śmierci zakrywa dzień życia"

Pamiętał, jak się przejął możliwością takiego fenomenu, jak zapalił się do tego stopnia, że zażądał próbki „Zimnego jadu Julii". Jak wówczas niezupełnie wierzył w ów cudowny preparat, tak i w tej chwili miał wątpliwości. Ale trudno. Jedyna szansa. Tim jako Irlandczyk lubił hazard dla samego hazardu, a już szczególnie gotów był na wszelkie ryzyko, mając w bliskiej perspektywie oddanie się do rąk zbirom, by uczynili z nim, co im się będzie podobało.

Hm, Szekspir, który znał doskonale naturę ludzką obdarzył Julię odwagą. Skoro Julia ważyła się na taki hazard... Raz kozie śmierć! I Tim jednym haustem wychylił zawartość flaszeczki do dna.

16

Prawdziwy, rasowy awanturnik przeżywa w swym życiu chwile tak ciężkie, że dałby chętnie wiele lat życia, żeby tylko go ominęły, chwile, kiedy męstwo mu nie dopisuje, poniżenie przeradza się we wstyd, a rozpacz idzie w parze z pragnieniem śmierci. Nie ma tak odważnego człowieka, który by w pewnych momentach nie czuł się tchórzem, który by nie zaznał fizycznego strachu, albo nie zadrżał w obliczu nieprzewidzianej ohydy.

Taką niespodziankę los zgotował Timowi, gdy przebudził się z letargu wywołanego eliksirem Fra Federica. Zimny pot pokrył mu czoło nie ze strachu, lecz z nieopisanego wstrętu. Poczuł się w pewnej chwili półprzytomny. Leżał na plecach na czymś nie dającym się określić. Straszny smród, zatruwający i zabijający rześkość nocy przyprawił go o okropne mdłości. Był jak odurzony i dopiero, gdy się przewrócił na bok, uprzytomnił sobie, na czym leży: na setkach trupów w różnych fazach rozkładu. Koszmar, jaki mógłby powstać tylko w nieokiełznanej wyobraźni Dantego! On zaś, Tim, leżał na wierzchu wśród tych umarlaków, a kiedy się odwrócił kawały zgniłego mięsa poodpadały od kości, a szkielety załamały się z chrzęstem pod jego ciężarem. Blady księżyc przesuwał się z mgiełką między chmurami i martwym, słabym blaskiem osnuł ów krąg piekieł, a Tim na szczęście znów stracił przytomność, nim w całej pełni wystąpiła w jego oczach groza i ohyda tego miejsca.

Kiedy się ocknął, smuga cytrynowego światła przesączyła się przez szczelinę w chmurach po wschodniej strome nieba. Było przejmujące zimno. Tim, w bawełnianej koszulce tylko i spodniach dygotał i szczękał zębami jak potępieniec, całe zaś ciało miał zmartwiałe, jakby został pogrzebany w lodzie.

Świt! Co za upiorny świt!

Może ledwie przed godziną został rzucony jak padlina do tego cuchnącego dołu przeznaczonego dla zdrajców i szpiegów rządowych. A może przeleżał dwa dni i dwie noce w tej otwartej, cuchnącej mogile? Czy rzucono go do wspólnego dołu jako umarłego, by zgnił i stał się łupem sępów? Czy też zbiry Nieznanego wkrótce nadejdą, aby się przekonać, czy nie zostało w nim iskierki życia, którą należało zdusić.

To był ów moment, kiedy oddałby najlepsze lata życia, byle mu to zostało zaoszczędzone, kiedy tak uczuł się poniżony, że stracił ochotę do życia, a pragnienie końca zabiło w nim wszelką nadzieję. Pragnął już naprawdę nie żyć, gdy przybędą te bestie, zamknąć oczy na zawsze, nim różany świt odegna cienie nocy.

W głębiach najodważniejszego serca kryją się głębie upadku. Sercem Tima władała rozpacz, nieopisany drętwy strach, a nade wszystko wstyd, że poniósł klęskę, wstyd za szaleństwo, które popełnił. Tortury moralne, które Tim 0'Clee owej godziny przeżył, były niemal nie do zniesienia.

Wówczas przyszła reakcja. Z pierwszymi promieniami żywego ognia, które zalały cały widnokrąg niosąc skwar dnia po lodowatym zimnie nocy, Tima, który dotychczas szczękał zębami, ogarnął żar gorączki. Uczuł pulsowanie krwi w skroniach, otrzeźwienie, nowy napływ odwagi, pogardę śmierci i siebie samego. Budził się w nim na nowo celtycki temperament. Gdyby był odzyskał całkowicie przytomność umysłu, powiedziałby niezawodnie: „Niech mnie diabli porwą, jeśli pozwolę pożreć się tym ludożercom".

Jednak tylko zacisnął zęby i wypełznął ze smrodliwego dołu. Na szczęście nie był to dół głęboki ani ze stromymi brzegami, więc czołgając się na kolanach i chwytając rękoma jakoś wylazł. I znów było szczęściem w nieszczęściu, że siepacze obrabowawszy Tima z butów i pasa wzgardzili jego koszulą i pludrami, gdyż, nie będąc nagi mógł pokazać się między ludźmi. Ostrożnie wyjrzał z dołu. Jak należało się spodziewać, straży nie wystawiono przy trupach. Dół wspólny dla szpiegów i zdrajców był z dala od miasta, za skalnym występem. Wydostawszy się z jamy Tim począł się piąć po skale.

- Muszę wyglądać jak Łazarz - rzekł oskrobawszy, ile się dało, ręce i kolana z obrzydliwości i porwawszy sobie spodnie na kolanach. Dotarł tak na grzbiet wału skalnego, skąd otwierał się widok na okolicę. Miasto leżało przed nim jak rozwinięta mapa.

Poczuł się słaby jak mucha. Z nieba leciał żywy ogień, który przepalał mu skórę, podczas gdy wewnątrz zimno nim trzęsło. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Zobaczywszy kępę palm karłowatych wpełznął w ich cień i zaszył się w zaroślach.

- Coś trzeba zrobić, Tim, mój przyjacielu - powtarzał sobie w duchu. - Skądś trzeba wydostać trochę jadła i wody, wody!

Zapadł w półsen, a kiedy się ocknął, słońce stało już wysoko na niebie. Pragnienie dokuczało mu straszliwie. Był gotów pić z najbardziej rozdeptanej przez bydło kałuży, ale nawet czegoś takiego nie było w zasięgu wzroku. Wiedział, że musi coś przedsięwziąć, gdyż powoli tracił siły i ogarniał go coraz większy niepokój.

Ale irlandzki upór i optymizm nie pozwoliły mu ponownie popaść w rozpacz. Jedyne, co wydawało mu się realne jako szansa ocalenia, było przedostanie się do chaty Fra Federica. Wysokość słońca na niebie wskazywała na porę, gdy większość mieszkańców chroniła się w domach przed jego bezlitosnymi promieniami. Nawet psy kryły się w cieniu i okazywały mniejszą czujność.

Tim dźwignął się z trudem, wyszedł z zarośli i ruszył w stronę miasta. Gdy znalazł się w jego obrębie, zaczął się ostrożnie przekradać od chaty do chaty rozglądając się czujnie. Miał jednak szczęście. Święty Patryk przypomniał sobie widocznie w samą porę o swym podopiecznym.

Wycieńczony, słaniający się na nogach dotarł wreszcie do chaty Fra Federica. Cicho otworzył drzwi i wsunął się do pokoju.

Stary kapłan siedział na swym fotelu z tomem Szekspira na kolanach. Twarz miał bladą, postarzałą, oczy przymknięte. Kiedy usłyszał skrzypnięcie zamykanych drzwi, drgnął, podniósł powieki i nagle książka upadła na ziemię, a Fra Federico poderwał się na nogi. Bezwiednie uczynił ręką znak krzyża i wyszeptał:

- Wszelki duch...

- Nie jest duchem - szepnął Tim - to ja, padre. Staruszek zachwiał się, jakby miał za chwilę zemdleć.

- Pozwólcie mi pomóc sobie, padre - powiedział Tim - ksiądz cały drży.

Wsparłszy się na Timie, ksiądz wyprostował się,

- Mój synu - zawołał drżącym głosem, gdyż z przestrachu osłabione wiekiem serce kołatało mu się w piersi i nie mógł złapać oddechu. - Skąd, na miłość boską, przychodzisz?

- Z grobu, padre - odpowiedział Tim poważnie. Lecz widząc, że usta starca drżą, a jego pomarszczona twarz staje się koloru popiołu, pośpieszył wyjaśnić czym prędzej:

- Myśleli, że umarłem, więc nie marnowali na mnie czasu ani prochu, tylko jak padlinę cisnęli do wspólnego dołu, na sam wierzch wszystkich leżących tam trupów i szkieletów.

- Siadaj, mój młody przyjacielu - rzekł Fra Federico już spokojniej - i wyłóż mi wszystko jasno... Jestem cokolwiek wstrząśnięty... to jest... chciałem powiedzieć, że nie rozumiem, jak się to stało.... Mówisz, że...

Tim zaczął pokrótce zdawać sprawę ze wszystkiego, co się z nim wydarzyło od chwili, gdy ksiądz zostawił go śpiącego w mrocznej celi więziennej, aż do chwili, kiedy nie mogąc dłużej zapanować nad zmęczeniem zaryzykował wślizgnąć się do miasta i przekraść do domu Fra Federica. Gdy skończył, ksiądz dłuższy czas jeszcze odmawiał modlitwy, klekocąc ziarnkami różańca. Wreszcie westchnąwszy głęboko rzekł:

- Ach, wielki człowiek z tego waszego Szekspira. Jemu to, za zmiłowaniem boskim, zawdzięczasz życie, mój synu.

- Bogu raczej i wam, ojcze - odrzekł Tim poważnie. - Czy przypomina ksiądz sobie, jak mi dał tę flaszeczkę?

- Pamiętam, lecz nigdy w głowie mi nie postało, by...

- Ani mnie. Chciałem ją zabrać z sobą do Anglii, pokazać naszym wielkim sławom medycznym i ogłosić, jaki wielki uczony kryje się w tej pustyni... Lecz teraz nie mam już ani kropli, więc ksiądz zechce mi dać jeszcze jedną dozę.

- Zakpiłeś sobie ze mnie, mój przyjacielu. To niemożliwe, by moim skromnym doświadczeniem mieli się zainteresować wielcy tego świata.

- Ja jestem innego zdania. Ksiądz da mi drugą buteleczkę, a ja ręczę, iż wkrótce imię księdza będzie sławne na całym świecie. Będzie ksiądz kardynałem. Przyjemniej mieszkać w pałacu niż w takiej lepiance jak ta.

Rozigrane nerwy poniosły Tima i paplał, co mu ślina na język przyniosła. Fra Federico uśmiechał się pobłażliwie i drżącymi palcami błądził po arsenale swych medykamentów.

- Jestem za stary, mój synu, by mogły mnie nęcić dostojeństwa, mamona, pałace - rzekł - ale...

- Czy to ta flaszeczka? - spytał Tim, gdy duchowny wziął do ręki jedną z nich i pieścił ją dotknięciem, jakby była żywym stworzeniem.

- Tak, to ta. Ostatnia doza, jaka mi pozostała.

- Czy ksiądz zechce mi ją powierzyć?

- Naturalnie, że powierzę. Nie przez wzgląd na siebie, lub na moją sławę, lecz żeby dowieść, że Szekspir nie zmyślał i że we wszystkim, co napisał, zdradzał głęboką wiedzę.

Wręczył Timowi flaszeczkę tak, jak gdyby rozstawał się z czymś droższym niż samo życie. Tim ścisnął ją mocno w ręku. Ze ściśniętym sercem przypatrywał się misjonarzowi krzątającemu się koło swego ubogiego dobytku. Starzec trząsł się, kolana pod nim drżały, drżały mu również i suche, bezkrwiste ręce, gdy przerzucał książki i zbierał preparaty, stanowiące dlań jedyne źródło radości w pustelniczym życiu.

Po chwili Tim powstał, mówiąc:

- Przede wszystkim muszę się umyć i ogolić, padre i, proszę mi wybaczyć...

- Musisz być bardzo głodny, mój synu. Nieładnie z mojej strony, że dotychczas o tym nie pomyślałem.

- Kiedy się oczyszczę z brudu, zjem cokolwiek. W tej chwili mam wrażenie, jakbym już nigdy nic nie był w stanie przełknąć.

- Musisz pokrzepić się tym, co jest w domu. Jesteś młody i prędko otrząśniesz się z tego wyczerpania. Pożywienia mam bardzo mało, za to duży zapas wody z wczorajszego deszczu.

- Och, to wczoraj padało?

- Była burza, mój synu... nie wiedziałeś?

- Skądże mogłem wiedzieć, padre? Leżałem nieżywy na kupie trupów. Nie wiem nawet, jak długo przeleżałem umarły dla świata.

- Dwa dni i dwie noce upłynęły od czasu, gdy pożegnałem się z tobą w celi więziennej.

- Wielki Boże! Jakżeż muszę teraz wyglądać! Gdzie jest woda, o której ksiądz mówił? Trzeba mi co najmniej pełnego wiadra do obmycia się z tych brudów.

- Weź, ile ci potrzeba, mój przyjacielu. A kiedy wrócę, opowiesz mi, jak czułeś się po wypiciu tego preparatu.

- Wychodzicie, ojcze?

- Muszę pożegnać się z mymi parafianami.

- W takim razie... ksiądz się z nią zobaczy?

- Prawdopodobnie.

Staruszek odpowiedział z wahaniem, z pewnym zmieszaniem. Kręcił się i oglądał niepewnie za laską i kapeluszem, unikając wzroku Tima.

- Macie coś na myśli, padre - raptem zawołał Tim ujmując ręce księdza. - Proszę mi powiedzieć.

- Mam dużo rzeczy na myśli, mój synu.

- Więc proszę mi powiedzieć.

- Wielki Nieznany opuszcza jutro Canudos.

- Co? Na zawsze?

- Nie, nie! On często wyrusza na takie wyprawy biorąc z sobą straż przyboczną, inną za każdym razem. Nikt nie wie, dokąd jedzie ani kiedy powróci.

- Stary diabeł? I on wyrusza jutro? Ksiądz jest tego pewien?

- Zupełnie pewien. Jadę z nim kawałek drogi.

- To dobrze. Podczas jego nieobecności zobaczę się z Marivosą - zawołał Tim drżąc ze wzruszenia.
Staruszek potrząsnął głową.

- Ona jedzie ze swoim ojcem - powiedział łagodnie.

- Jedzie?... Jedzie?... Dokąd?

- Nikt nie wie.

- Ale ksiądz jedzie z nimi?

- Kawałek drogi. Do Cumbe, gdzie mam dom.

- Ale ksiądz może się domyśla. - I Tim mocniej ścisnął Fra Federica za ręce. - Ksiądz może zgadnąć, wie na pewno...

Fra Federico nie odpowiadał. Łzy zakręciły się w jego oczach i spłynęły po zbrużdżonej twarzy.

- Powiedz mi, padre - rzekł Tim spokojnie. - Niech się ksiądz nie boi. Być może, że sam już odgadłem. W każdym bądź razie...

- Jej ojciec - powiedział ksiądz głuchym od zmartwienia głosem - jej ojciec zabierze ją do posiadłości Don Manoela da Lisbao, za którego chce ją wydać niezwłocznie po przybyciu na miejsce.

Tim puścił ręce Fra Federica. Stał chwilę bez ruchu, potem zajrzawszy głęboko w smutne oczy duchownego rzekł dobitnie:

- Przysięgam, że mu się to nie uda.
Misjonarz smutnie potrząsnął głową.

- Nie możesz temu zapobiec, mój synu. Jest strzeżona dzień i noc. A cóż ty zdołasz przeciwko tysiącom?

- Ksiądz mnie pyta o to? - zawołał Tim impulsywnie. - Ksiądz, sługa Boży! Ja spełniam wolę boską - podjął zuchwale prostując się z nieporównaną pewnością siebie i gotowością podjęcia walki. A wolą boską jest, by Marivosa została wyrwana z pazurów tych wilków, żeby mnie została oddana pod opiekę pełną miłości i zapomniała o bandyckim życiu i okrucieństwie tego życia. Ona jest moja, padre. Bóg mija dał. A ja nie skapituluję i przed dziesięciu tysiącami bandytów, z arcyłotrem Don Manoelem na czele. Otóż obowiązkiem księdza jest teraz sprowadzić ją tutaj. Muszę ją widzieć, pomówić z nią.

Fra Federico westchnął ciężko.

- Nie zechce mnie słuchać, mój przyjacielu. Oni usposobili ją wrogo przeciwko tobie, przekonali ją, żeś próbował zamordować jej ojca... Z pół tuzina fałszywych świadków poprzysięgło, że schwytali cię w chwili, gdyś chciał go ugodzić. I wtedy zabili cię.

- Przewrotne psy! Lecz jest to jeszcze jeden powód więcej, bym się z nią zobaczył.

- Nie przyszłaby tu, gdyby nawet wiedziała, że tu jesteś.

- Więc nie mów jej o mnie, padre. Nic nie mów. Ale na miłość boską, przyprowadź ją tu, albo, przysięgam, że przez mury się do niej przedostanę i porwę ją, a potem niech te łotry robią z nami, co im się podoba.

Fra Federico znał już swego przyjaciela z tej strony.

Wiedział, że gotów jest na wszystko i że nic go od najgorszego szaleństwa nie powstrzyma. Przy tym trzeba przyznać, że entuzjazm młodości kipiącej życiem przemówił do wyobraźni starca. Może przypomniał sobie podobny epizod ze swego własnego życia, kiedy sam, wówczas młody i krewki przedarł się przez mury i kraty, narażając się na pośmiewisko i utratę szacunku ludzkiego. Dla aksamitnych oczu Andaluzki zmarnował życie, przyszłość, karierę. Został zagnany tu, w najciemniejszy kąt świata, gdzie grzeszna pokusa nie mogła go doścignąć. Toteż zamarłe serce nagłe odżyło i biło współczuciem, sympatią, zrozumieniem dla szalonych nadziei młodego wartogłowa.

- Zrobię, co tylko będę mógł - szepnął łagodnie. - Czekaj tu na mnie. Obiecaj, że będziesz czekał i nic sam nie przedsięweźmiesz... przez wzgląd na mnie.

- Obiecuję.

Fra Federico wziął laskę i kapelusz. Zbliżał się zachód słońca, które zapadało za góry. A w tym kraju zmierzchu nie było. Noc deptana po piętach słońca.

Nie było też księżyca tej nocy, gdyż niebo kryły ciężkie chmury.

16

I Tim czekał, czekał. Czas mu się dłużył jak cała wieczność. Umył się i ogolił. Znalazł drugi pas w swoich manatkach, którym zastąpił skradziony i w wewnętrzną kieszonkę tego pasa wcisnął flaszeczkę darowaną mu przez Fra Federica. Potem zaparzył sobie kawy i wypił parę filiżanek, lecz nie mógł nic przełknąć, taki czuł wstręt do wszelkiego pożywienia.

Zapadła noc i gęste ciemności objęły miasto, gdy usłyszał głos Fra Federica przed lepianką:

- Czy zechcesz łaskawie, moja córko, wstąpić na chwilę do mojego - biednego domku? - mówił ksiądz. - Twoi porucznicy mogą poczekać przed domem.

Rozległ się łoskot i szczęk broni, co dowodziło, że cesarzowa Brazylii była pod strażą. Dom księdza nawet przez najgorszych rozbójników uważany był za miejsce poświęcone, toteż na szczęście nie było człowieka wśród tych dzikusów, który ważyłby się przestąpić próg nieproszony. Tim zrozumiał z hałasów na zewnątrz, iż straż rozlokowała się wygodnie na placu, paru zaś wartowników stanęło u drzwi. Cofnął się w najciemniejszy kąt izby i czekał. Wkrótce potem nadeszła Marivosa w towarzystwie Fra Federica.

Weszła i bez słowa przyglądała się, jak misjonarz zapalał małą, naftową lampkę i stawiał ją na stole z tarcic, stojącym pośrodku pokoju. Ale światełko było słabe i zostawiało cienie po kątach, nie docierało do miejsca, gdzie krył się Tim, który natomiast widział Marivosę i księdza, bojaźliwie rozglądającego się po izdebce.

Nie uczynił najmniejszego poruszenia, rozkoszując się widokiem swej ukochanej. Miała na sobie ten sam strój ze skóry jak wtedy, kiedy ją spotkał po raz pierwszy na polanie leśnej. Była pogrążona w myślach. Zaabsorbowana, nie zwracała uwagi, co się koło niej dzieje, toteż Tim mógł pogrążyć się w kontemplacji piękności wybranki swego serca, podziwiać jej maleńką główkę z koroną bursztynowych włosów, niezgłębione oczy, wiśniowe usta, stworzone do pocałunków, strzelistość całej postaci, ton karnacji, przypominający do złudzenia kość słoniową i drobne, wysmukłe rączki. I gdy stał zapatrzony w delikatny profil, zarysowujący się przy świetle nędznej lampki, zdała się Timowi tak młoda, tak niewinna, bezbronna, że fala przeogromnej czułości zalała jego awanturnicze serce, czułości, górującej nad wszelkim innym uczuciem, nawet nad fizycznym jej pragnieniem. A kiedy odwróciwszy się nagle do Fra Federica zapytała:

- Czy jest tu kto jeszcze? - wyszedł z ciemnego kąta i z pochyloną
głową ukląkł u jej stóp.

Spostrzegła go, nim zdołał klęknąć i cofnęła się od razu, jakby chciała uniknąć zetknięcia z czymś ohydnym i godnym pogardy. Odwróciła się „do Fra Federico i spytała:

- Czego chce tu ten człowiek?

Lecz stary ksiądz zdążył już wymknąć się z izby.

Marivosa rozejrzała się dokoła jak małe, schwytane w pułapkę zwierzątko.

W następnej chwili cofnęła się i byłaby uciekła, gdyby Tim nie trzymał jej już w ramionach. Lecz nie próbowała się wyrywać. Całkowicie panowała nad sobą. Wychowana wśród rasy ludzi silnych, zdawała sobie doskonale sprawę z przewagi siły fizycznej i miała zbyt zakorzenione poczucie własnego dostojeństwa, by się nie narażać na porażkę w nierównej walce. Lecz patrzyła Timowi wprost w oczy pogardliwym skrzywieniem ust, które sprawiło, że oblał się rumieńcem wstydu i gniewu.

- Wielkie nieba - wyszeptał. - Cóż ja zrobiłem? Dlaczego patrzysz tak na mnie?

- Ponieważ - odrzekła wrogo i z zimną krwią - zastanawiam się, czy więcej nienawidzę pana, czy nim pogardzam.

- Ależ, na Boga, za co?

- Wkradłeś się pan jak podły szpieg tutaj, gdzie nikt pana nie chciał. Bóg raczy wiedzieć, po coś tu pan przybył i kto pana opłacił za szpiegowanie nas.

Pomimo to nie puszczał Marivosy. Bodaj że jeszcze mocniej otoczył ją ramionami. Na szczęście wiedział od Fra Federica, jak jest do niego usposobiona, gdyż pomyślałby, że dostała pomieszania zmysłów.

Zamilkła, bo łzy ją dusiły, a wówczas Tim najczulej i najłagodniej w świecie rzekł:

- Kochanie moje! Fra Federico zdążył mnie ostrzec, że te diabły naopowiadały ci kłamstw o mnie.

- Fra Federico jest w błędzie - odpowiedziała spokojnie. - Nie ma tam u nas diabłów i nikt mi kłamstw nie mówił. To z własnych ust mego kochanego ojca dowiedziałam się, co zaszło na zamku przed trzema dniami.

- I cóż ci powiedział?

- Prawdę.

- To znaczy, co?

- Że podstępem dostałeś się do niego i usiłowałeś go zamordować.

- Stary, podły łgarz!

Słowa te padły z ust Tima, zanim zdołał ugryźć się w język. Marivosa przyjęła je bez drgnienia, tylko wyraz jej oczu stał się twardszy i bardziej wzgardliwy.

Mój Boże! - pomyślał Tim. - Ależ ona mnie nienawidzi! - I zaraz dodał w myśli - Nie nienawidziłaby mnie, gdyby mnie nie kochała.

- Co zyska pan tym bluźnierstwem? - spytała zimno.

- Ktokolwiek powiedział, że ja choć palec skrzywiłem na twego ojca - odparł Tim - skłamał, skłamał haniebnie. Poszedłem do niego jak biały człowiek do drugiego białego człowieka. Zrobiłem mu uczciwą, jasną propozycję. Wysłuchał mnie, a potem kazał tym czarnym bydlakom pochwycić mnie i wtrącić do więzienia. Kazał mnie zastrzelić, a nawet gorzej niż zastrzelić... Jakżeż możesz mówić, że nie są to przewrotne diabły?

- Powiedzieli mi, że pan umarł, że Bóg zlitował się nad panem i pozwolił mu ujść zasłużonej kary.

- Wolałabyś, żebym został zamęczony na śmierć przez tych nieczystych Negrów.... Ja, biały człowiek, twój narzeczony?

Po raz pierwszy zaczęła się wyrywać i, ponieważ uczyniła to niespodzianie, udało jej się oswobodzić. Ale już w następnej chwili Tim, szybki jak błyskawica, znalazł się między nią a drzwiami. W ciągu paru sekund miał wrażenie, że zawoła, a wówczas oczywiście wszystko byłoby stracone. Ale nie. Nie wezwała pomocy, tylko wyprostowała się i spiorunowała go spojrzeniem tak pełnym wzgardy, że nawet najnędzniejsza istota pod słońcem pod taką. lawiną pogardy powinna się była ugiąć. Potem wzruszywszy ramionami odpowiedziała tonem gorzkiej ironii:

- Mój narzeczony!

- Tak - odrzekł Tim zimno. - Należymy do siebie, a to od owej cudownej godziny, gdy leżałaś w mych ramionach na brzegu rzeki. Czy ci się zdaje, że pozwoliłbym jakiejkolwiek mocy ziemskiej czy piekielnej wyrwać sobie taki skarb? Że będę stał spokojnie na uboczu i patrzył, jak cię wydają za mąż za tego ohydnego knura, da Lisbao? Teraz, kiedy znam słodycz twoich uścisków, twych pocałunków, kiedy widziałem blask miłości w twych oczach?... Ja mógłbym... Wielki Boże! Chyba byłbym kretynem!...

- Kretynem lub wariatem - powiedziała z doskonale symulowaną zimną krwią.

- Tak jest, wariatem. Ale, moja droga, jakże mógłbym nie oszaleć teraz, kiedy przekonałem się, jak bardzo mnie kochasz.

- Kocham? - zawołała. - Ja?

- Tak, ty, cudowna kobieto, kochasz mnie... - Postąpił ku niej krok. - Jeżeli mnie nie kochasz, jeżeli mnie nienawidzisz i pogardzasz mną, jak to powiedziałaś, to czemu nie zawołasz na te czarne bydlęta, które czekają przed domem i nie każesz odciągnąć mnie precz z twoich oczu, by mi wymierzyli karę, na jaką podług ciebie zasługuję? Zawołaj ich, kochanie, jeżeli nienawidzisz mnie naprawdę, bo gdyby tak było, wolałbym umrzeć.

Słowa Tima przeszły w szept tak cichy, że omal je głuszył daleki szmer rzeki i modlitwy, które Fra Federico odmawiał w sąsiednim pokoju. Zbliżał się do niej coraz bardziej, aż wreszcie chwycił ją w ramiona i łapczywie począł okrywać pocałunkami szyję, włosy, oczy i usta Marivosy. Dopiero gdy wycałował ją do woli, uwolnił z objęć z cichym, zwycięskim śmiechem.

- Teraz - powiedział - przyślij tu swych Negrów i powiedz swojemu szanownemu ojcu, że jestem zdrów i cały, całkiem żywy i niech robi ze mną, co mu się podoba... Lecz idź, na miłość boską, idź, bo mógłbym zapomnieć, że jestem białym człowiekiem i że marzeniem mego życia jest, byś została moją żoną.

Odstąpił od drzwi i jak człowiek we śnie cofnął się powoli w mrok izby. Nie patrzył już na nią. Jak wyglądała wtedy, jak się zachowała, nie potrafiłby powiedzieć. Usłyszał tylko jej ciche, oddalające się kroki, otwierane i zamykane drzwi i... nic ponadto.

Poszła.

Tim, skurczony na podłodze, ukrył twarz w dłoniach. Dusił go bolesny spazm. Nadszedł Fra Federico, zdając się wnosić z powrotem do izdebki atmosferę spokoju i rozsądku. Zajął się ustawianiem i pakowaniem swoich pudełek i flaszeczek, a obecność starego księdza działała uspokajająco na rozigrane nerwy Tima.

Po paru minutach krzątaniny staruszka Tim zapytał go:

- Cóż z jutrzejszą wyprawą, padre? Wyruszacie z nimi, nieprawdaż?

- Tak, mój synu, wyruszamy zaraz po wschodzie słońca. Wielki Nieznany z córką, kilku z jego adiutantów z eskortą konną i poganiacze mułów ze zwierzętami jucznymi.

- Ksiądz nie wie, dokąd?

- Nie. Ale mogę zgadnąć.

- Ten wieprz, da Lisbao, ma swoje ranczo gdzieś w Sertaonie?

- Tak.

- I jadą tam.

- Tak mi się zdaje.

- Czy ksiądz jedzie z nimi aż na ranczo?

- Tak. A stamtąd do Cumbe.

- Jak ksiądz będzie podróżował?

- Tak jak wszyscy, konno.

- Rozumiem.

Tim nie powiedział więcej ani słowa. Siedział w ciemności i rozmyślał, podczas gdy ksiądz w dalszym ciągu pakował swoje węzełki.

Raptem ksiądz wypatrzył coś na podłodze. Schylił się, podniósł i zbliżył do światła. Był to mały pakiecik, owinięty w kawałek jedwabiu i związany wyblakłą wstążeczką.

- Jej ekscelencja musiała to upuścić - powiedział obracając paczkę w swych drżących palcach.

Tim w pierwszej chwili przez prostą ciekawość wyszedł ze swego kąta i nachylił się nad ramieniem księdza. Rozpoznał zawiniątko, które Marivosa pokazała mu przed kilku dniami, zawierające fotografie i listy, mające dlań wartość dowodu w razie rewindykacji Traskmooru. Nie powiedziawszy nawet „przepraszam" wziął je z rąk staruszka.

- Jest to tak dobrze moje, jak i wasze, padre - odpowiedział chłodno na protesty misjonarza. - To, że ksiądz je tutaj znalazł, stanowi najlepszy dowód, że Bóg jest po mojej strome.

- Będę musiał je oddać Marivosie da Gloria, mój synu - zaoponował ksiądz.

- Co też i nastąpi, drogi padre, w dniu, kiedy ksiądz udzieli nam przed ołtarzem swego błogosławieństwa.

I wbrew woli duchownego otworzył pakiecik i zbadał jego zawartość. Raz jeszcze wypukłe oczy Julii spojrzały nań z fotografii z jawnym szyderstwem, lecz nie na jej osobie skoncentrowana była uwaga Tima, tylko na podobiźnie mężczyzny z wąską twarzą, z zapadłymi policzkami, z głęboko osadzonymi przenikliwymi oczyma i mocną, wystającą szczęką. Na odwrocie tej drugiej fotografii Tim znalazł słowa:

„Od twego kochającego ojca, Dudley'a Stone'a" - z datą 1926 roku, to jest o dwa lata późniejszą od daty ślubu stryja Justyna z kobietą o wielkich zębach i wytrzeszczonych oczach.

Znalazł dwa listy; ostatni z nich był datowany w 1925 roku i podpisany „Dudley Stone", co dowodziło, że jeszcze w owym czasie awanturnik nie odgrywał swej szalbierczej roli i nie ukrywał tożsamości pod uzurpowanymi sobie imionami i przezwiskami.

Chciałbym widzieć - pomyślał Tim - czy te dowody byłyby przez sąd uznane za całkowicie przekonujące.

Zawiązał starannie pakiecik i ukrył w wewnętrznej kieszonce pasa. Zostawiwszy starego przyjaciela przy porządkowaniu rzeczy, wyślizgnął się na plac, co mógł uczynić bez ryzyka wobec ciemności nocy i wdrapał się na skałę, z której można było dostrzec zarysy zamku na jaśniejszym tle nieba.

- Jeżeli rzeczywiście istnieje przenoszenie myśli - powiedział do siebie - moja wybrana powinna już wiedzieć, że jej drogocenne dokumenty znajdują się w moich rękach i że zostanie lady Traskmoore, zanim upłynie miesiąc.

A ponieważ nerwy Tima wciąż były w stanie pożałowania godnym, udał się na przechadzkę wzdłuż brzegów rzeki.

17

Powoli, poprzez kurzawę i piaski, po skalistych tropach eskorta vaqueirosów, towarzysząca zawoalowanemu prorokowi posuwała się na wschód. Było w tej karawanie ze dwudziestu wspaniałych jeźdźców znających pustynię jak własną kieszeń, wszelkie jej pułapki i niebezpieczeństwa. W skórzanych strojach robili wrażenie centaurów, tak byli zrośnięci ze swymi wspaniałymi wierzchowcami, które, gdyby nie były dzikie i przeszły tresurę, mogłyby brać pierwsze nagrody na wyścigach.

Wielki Nieznany wraz z cesarzową Brazylii jechał w krytym wozie, otoczony swymi adiutantami. A z nimi razem i Fra Federico Ewangelista.

W ariergardzie wlokło się parę podwód krytych budami, załadowanych zapasami i sprzętem, niezbędnym do rozbijania na noc obozu. Pod osłoną budy na jedną z tych podwód wdrapał się Tim w chwili wyruszenia karawany, kiedy tłumy zebrane na placu biły czołem przed szarlatanem, żegnającym się ze swymi poddanymi.

Tylko Fra Federico wiedział o fortelu Tima, znał jego zamiary i większą część nocy spędził na modlitwie o bezpieczeństwo dla młodego awanturnika, którego pokochał jak syna. Z chwilą, gdy Tim upewnił się, że Marivosa naprawdę wyjeżdża ze swym diabelskim papą, przystąpił do wykonania planu, który sobie w nocy ułożył. Wmieszał się w tłum otaczający konie i wozy, i widząc tragarzy, znoszących prowiant i manatki, z właściwą mu zuchwałą odwagą począł pomagać im przy pakowaniu i przenoszeniu.

Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Zasadniczą cechą tego zdumiewającego grodu było, że wojownicy z szeregów Wielkiego Nieznanego i ludność kraju nie znali się nawzajem, ani o sobie wiedzieć nie chcieli. Rozbójnicy, sfanatyzowani i zajęci wyłącznie sobą, nie dbali o masy, o resztę mieszkańców pustyni. Wyłącznie do obowiązków przybocznej straży zawoalowanego proroka należało mieć oko na obcych włóczęgów i łowić szpiegów. Pozostali, mimo ambarasującego zwyczaju wpatrywania się w człowieka lub w jakiś przedmiot godzinami, nie zdawali się poznawać osoby lub przedmiotu, które przez tak długi czas ściągały na siebie spojrzenia ich dżetowo-czarnych, melancholijnych oczu.

Pobyt Tima w Canudos nie trwał nawet miesiąca. Nie był nigdy wybitnym członkiem gromady zbójeckiej, a w Canudos było dość błota, kurzu i brudu, by człowiek mógł chodzić umazany i zaszargany do niepoznania. Z rękoma i twarzą uczernionymi, a poza tym w skórzanym przyodziewku vaqueirosa, uwijał się wśród tragarzy, którzy w nim widzieli jednego z towarzyszy i harował jak wół, aż do chwili, gdy dano hasło do odjazdu. Wówczas z paru mieszańcami wdrapał się na ostatni z furgonów. Marivosa, trzymając się tuż za swoim ojcem, przejechała obok niego tak blisko, że mógłby ręką dotknąć jej strzemienia.

Zdał się Timowi dziwny sam fakt powracania przez te same tereny, które tak niedawno odkrywał pod przewodnictwem Estebana. Ze swego miejsca pod budą, gdy furgon trząsł się i podskakiwał na kamienistej drodze, patrzył, jak ustępuje mu sprzed oczu ta sama okolica, która przed paru tygodniami wydawała mu się krainą jego bliskich triumfów. Znikało tajemnicze miasto, uwieńczone zamkiem z ciosu na skale, oblepionym masą lepianek i domków. Całe to rumowisko wyciągało, rzekłbyś, ramiona ku niebu z wiekuistym wezwaniem - aż panorama ta stawała się mniejsza, mniejsza, coraz bardziej przesłonięta kurzawą, jak brudną, żółtawą, obskurną kurtyną, a za nią kryły się okrucieństwa, zabobony i mordy, którymi żyło jak chlebem codziennym owe miasto snów.

- Wracam jak Dante ze swego piekła - powiedział sobie Tim, gdy zbójecki gród całkiem zniknął mu z oczu.

Kawalkada minęła „Bona Viagena", która była pierwszym punktem oparcia dla Tima w Canudos. Gospodarz, Indianin, stał w drzwiach gospody z wytrzeszczonymi na orszak oczyma. Kilku stałych gości Indianina wypadło z domu, by przyjrzeć się koniom, ludziom i wozom. Dła Tima były to słupy graniczne jego eskapady. Nie mógł się oprzeć uczuciu pewnego żalu. Bogu dzięki, tego okropnego miejsca nigdy już nie zobaczy, a jednak były to przecie miejsca opromienione wspomnieniami: tu poznał Marivosę i przeżył z nią cudowne chwile.

Awangarda pochodu skręciła w bok, nim dotarła do lasu, gdzie Tim był świadkiem mirażu, z którego doń wyszła Marivosa na podobieństwo anioła z wrót raju. Był poniekąd rad, że przez ten teren z bajki nie będzie przejeżdżał zapakowany jak sardynka między dwóch Negrów, wysilając cały swój dowcip, jak uniknąć zetknięcia z parszywymi ciałami swych towarzyszy podróży. Wkrótce słońce zaczęło zbliżać się ku zenitowi i rozłożyli się obozem na południową drzemkę.

Skazany na obcowanie ze zgrają mieszańców, Tim walczył z sobą bohatersko, by przezwyciężyć wstręt i zachowywać się odpowiednio do swej roli. Na szczęście ludzie ci byli milkliwi i zaabsorbowani. Nie zwracali uwagi na Tima, który nasyciwszy głód ze wspólnego garnka z fasolą i mąką kukurydzianą, znalazł trochę skąpego cienia i podłożywszy ręce pod głowę oddał się marzeniu o Marivosie.

18

Choć jechali nie tą drogą, którą Esteban wiózł Tima do Canudos, był to szlak równie kamienisty, jałowy i monotonny. Tak samo podróżowało się w chmurze kurzu. Minęły dwa dni i dwie noce wśród przerażającej monotonii. Tim, przyzwyczajony do największych trudów od czasu, gdy wylądował na południowej półkuli, czuł, że nigdy jeszcze fizycznie nie cierpiał aż do tego stopnia. Między dwoma gwałtowniejszymi podskokami furgonu zapadał w stan półdrzemki i półprzytomności. Na drugi dzień stracił miarę czasu. Miał wrażenie, że podróż ta trwa już całą wieczność i wieczność trwać będzie.

Ani razu nie miał sposobności zobaczenia Marivosy. Dopiero na trzeci dzień, po wypoczynku południowym, cały krajobraz zdawał się budzić z drętwoty, rzekłbyś z letargu; szlak rozszerzył się w drogę, było mniej kamieni, kurzu i łachy wody coraz częstsze. W dali, u stóp wzgórz ciągnęły się plamy zieloności, porosłe ostrą trawą, ogromne stada bydła pasły się na zboczach. Od czasu do czasu spotykali vaqueirosa w drodze powrotnej do swego osiedla, lub nawet handlarza bydła z jucznym mułem i przewodnikiem. Ilekroć spotykali podróżnika, kimkolwiek był, zsiadał z konia, zdejmował nakrycie głowy i czekał w postawie pełnej szacunku na boku drogi, aż pierwsze wozy go nie minęły. Sława Wielkiego Nieznanego, jego cudów i rzekomej świętości sięgała poza krańce pustyni. Tim przypominał sobie, że w Monsataz nawet cudzoziemscy kupcy byli pod urokiem szarlatana.

Przed samym zachodem słońca w karawanie dało się odczuć wielkie ożywienie. Mieszańcy z furgonów, wbrew swej milkliwej naturze, zaczęli paplać między sobą jak gromada małp. Czyżby dotarłszy do kresu pustyni ludzi ci odzyskali naturalny dar mowy, stając się z nieużytych mruków istotami towarzyskimi i dobrodusznymi?

Widać już było dom Manoela. Tim zeskoczył z wozu i szedł za furgonem zadowolony, że może nareszcie rozprostować zbolałe kości.

Wkrótce ukazał się jego oczom dom człowieka, którego nienawidził z głębi serca. Szybko przemknęły przed oczyma jego wyobraźni postaci tragedii, którą przeżywał od chwili wylądowania w Brazylii.

Ha! Odyseja jego miała się ku końcowi. Jakże się skończy ta szalona eskapada? Kto ostatecznie weźmie górę? Zorganizowana banda, czy też zuchwały, liczący tylko na własne siły awanturnik?

Kiedy Tim 0'Clee na swoim furgonie wślizgnął się za obręb palisady, panowały już zupełne ciemności. Jeźdźcy prowadzili swoje wierzchowce ku tyłom domu, gdzie prawdopodobnie były stajnie. Tim pobieżnie tylko zdawał sobie sprawę z rozplanowania zabudowań. Dom mieszkalny był obszerny i solidnie zbudowany, stał nad stromym zboczem wzgórza, mając po bokach dwie pomniejsze oficyny. Wzdłuż domu biegły szerokie werandy. Pozostałe zabudowania stały w obrębie palisady, poza którą widoczne były jeszcze inne domy aż do gaju palmowego. Zresztą na całym ranczu, otoczonym łańcuchem wzgórz, rozsiane były obory i dobrze zagospodarowane fermy.

Ale Tim nie miał ochoty zajmować się krajobrazem. Nie przemawiała doń również piękna noc, gwiaździsta, choć bezksiężycowa. Stopniowo hałas i krzątanina na podwórzu ustały. Wszyscy byli zajęci sobą, toteż Tim po rozładowaniu furgonów mógł robić, co mu się żywnie podobało. Błogosławił w duchu zwyczaje vaqueirosów, którzy wałęsali się, palili papierosy i wytrzeszczali oczy na wszystko, co ich otaczało, bez żadnego zrozumienia.

Zachowywał się tedy jak inni. Oparłszy się plecami o pusty wóz, nie tracił z oczu werandy, na którą wychodziły drzwi i okna domu. Trzy okna były jasno oświetlone i szeroko otwarte. Przez siatkę z muślinu widział wewnątrz stół nakryty obrusem i zastawiony do kolacji na cztery osoby. Kilku ciemnoskórych służących ubranych biało uwijało się wśród sreber i kwiatów.

- Dziw, że spotykamy się tu, senior! - z ciemności odezwał się do Tima znajomy głos. Odwrócił się szybko i ujrzał utkwione w siebie z wyrazem zdumienia i szacunku czarne oczy.

- Esteban! - zawołał.

- Do usług, senior!

- Wielki Boże, co wy tu robicie?

- Zarabiam na chleb, senior.

- Naturalnie. A jakżeście mnie poznali?

- Nie potrafiłbym zapomnieć pana, choć senior się zmienił, bardzo zmienił. Lecz dobrze zaczęło mi się powodzić od czasu, gdym pana odwiózł.

Esteban mówił szeptem. Rozejrzawszy się dokoła upewnił się, że nikogo nie ma w pobliżu.

- Dobrze się wam powodzi? - zauważył Tim. - Bardzom rad. - I dodał, śmiejąc się wesoło. - Widzicie, że żyję, mimo wszystko.

- Jak dotąd, senior - odpowiedział przewodnik sucho.

- Zabierzecie mnie jutro do Qucimados, Esteban - podjął Tim z nonszalancją. - Macie pewnie zaprzęg, prawda?

- Dwa, senior. Przewożę dwa razy więcej, niż przewoziłem od czasu, gdy spotkałem seniora i mój interes rozwija się z każdym tygodniem. To jest jeden z moich wozów - rzekł uderzając ręką w dyszel wozu. - Mam cztery dobre konie i sześć mułów. Jutro mam zabrać Fra Federica Ewangelistę do Cumbe. Czy pan pamięta Cumbe, senior?

- Jakże bym miał nie pamiętać?

- Mogę wracać przez Cumbe - podjął przewodnik. Trochę tylko wypadnie nałożyć drogi. Jeżeli senior się zgodzi. Bo widzi senior, przyjąłem zamówienie Fra Federica.

- Fra Federico pojedzie z nami do Qucimados, Estebanie. Więc przygotujcie wasz zaprzęg i trzymajcie się w gotowości, bo ruszamy o świcie. Trzeba dużo prowiantu... sami wiecie. Wszystkiego, co potrzebne w podróży, bo nie będziemy się nigdzie po drodze zatrzymywali.

- Jestem do usług seniora.

- Tylko pamiętajcie, przyjacielu... nie pytajcie o nic... i nikomu ani słowa... Nawet Fra Federico nic nie mówcie.

- Skądże, senior - i przewodnik zrobił znak przeczący.

A ponieważ Tim wiedział, że Esteban jest na wpół Indianinem, był pewien jego dyskrecji. W tejże chwili rozpłynął się niemal w ciemności. Tim utkwił wzrok w oświetlonym oknie, za którym pokój wypełnił się tymi kilkoma osobami, dokoła których całe życie Tima kręciło się jak koło osi.

Marivosa da Gloria była upajająca w wieczorowej sukni, rzekłbyś specjalnie sprowadzonej z Paryża. Lecz w rysach twarzy słodkiej dziewczyny malowało się osłupienie, niemal strach, aż na ten widok Tim zmełł przekleństwo w ustach i zgrzytnął zębami. Jej mała rączka spoczywała na ramieniu Don Manoela da Lisbao, ubranego również wykwintnie i usiłującego olśnić swoją damę wyszukaną uprzejmością światowca.

Lecz Marivosa nie potrafiła się zdobyć nawet na uśmiech. Za nim rysowała się wysoka postać Dudley'a Stone'a. Po raz pierwszy Tim widział bezwstydnego szarlatana bez woalu. Długa twarz kształtu toporka, sępi nos i głęboko osadzone, przeszywające oczy, znane Timowi z fotografii z napisem: „Od twego kochanego ojca, Dudley'a Stone'a". Timowi serce waliło młotem w piersi. W ciągu kilku następnych godzin losy Tima, jego ojcowizny i los kobiety, którą kochał ponad życie, według wszelkiego prawdopodobieństwa powinny były się rozstrzygnąć.

Towarzystwo zasiadło do stołu. Wówczas dopiero Tim odkrył, że czwartą osobą u stołu była Teresa da Pinto. A w rysach twarzy Teresy Tim wyczytał tragedię, w płomieniach jej pięknych oczu, w zaciśniętych ustach - palącą namiętność, nienawiść i pragnienie zemsty. Ten sam skamieniały wyraz, który raz już widział w jej twarzy, kiedy padł stary da Pinto zamordowany, a Teresa wiedziała, przez kogo.

Dziwne wrażenie robiły dwie piękne dziewczyny, gdy tak siedziały u stołu, nic prawie nie jedząc, nic nie mówiąc, zaabsorbowane, pogrążone w głębokim smutku i zwarzone strachem jak kwiaty ścięte mrozem. Teresa od czasu do czasu rzucała na Marivosę spojrzenie, które wybrance Tima nie wróżyło nic dobrego.

Dwaj mężczyźni natomiast zajadali z apetytem, pili bez żenady i prowadzili ożywioną rozmowę po angielsku. Tylko parę urywków z tego dyskursu doszło do uszu Tima, dość jednak, by zorientował się, że pogawędka dotyczyła uprowadzenia bydła, łupu, bandytyzmu, pieniędzy, diamentów i wielkich zysków płynących z szalbierczej afery. Ludzie ci nie usiłowali nawet tłumić swych głosów. Nie sądzili, by ktokolwiek z ich ludzi rozumiał po angielsku, a dziewczyny się nie liczyły. Teresa nie zdawała się przejmować tym, co słyszała. Na pewno wiedziała od dawna o występnej spółce Don Manoela z angielskim awanturnikiem.

Dla Tima tego rodzaju sprawozdanie miało swój urok. Szczegóły realizacji planu, których się raczej domyślał z urywków rozmowy, były niezmiernie interesujące. Domyślał się również motywów, które skłoniły Dudley'a Stone'a do podjęcia się roli zmartwychwstałego proroka, z perspektywą na rolę pretendenta do tronu. Dla człowieka zimnego i okrutnego z natury, skończonego cynika, obdarzonego talentem aktorskim, rola nie była zbyt trudna. Don Manoel potrafił wyzyskać zarówno upodobanie do awanturniczego życia Stone'a, jak jego manię poszukiwania skarbów. Spotkali się w Monsataz i tam też się ułożyli. Przybyła Romansowa Julia, gotowa za pieniądze, wyciśnięte ze starego głupca, kupić świadectwo śmierci Dudley'a. Zniknięcie Stone'a z oblicza ziemi było punktem zwrotnym całej afery. Pięćdziesiąt tysięcy funtów lorda Traskmoore odegrało rolę kapitału zakładowego. I przedsiębiorstwo zaczęło prosperować, przynosić ogromne zyski z rozmaitych źródeł, przede wszystkim z kradzieży bydła i handlu kradzionymi diamentami. Dudley Stone dostarczał łupów Don Manoelowi, który zręcznie uprawiał proceder pasera, mając do czynienia z cudzoziemcami gotowymi kupić wszystko, byle tanio.

Ale Timowi podczas pobytu w Canudos ostatecznie otworzyły się oczy, toteż fragmenty podsłuchanej rozmowy były tylko potwierdzeniem tego, co i tak wiedział. Co innego dla Marivosy. Mężczyźni nie krępowali się jej obecnością. Wychodziły na jaw zbrodnie i występki jedne po drugich. Powoli wyraz osłupienia w jej pięknych oczach ustępował miejsca przerażeniu i pogardzie. Raz czy dwa próbowała otworzyć usta, ale najwidoczniej dławiło ją uczucie grozy.

Czyż nie była świadkiem zapadania się mirażu całego jej życia, ściągania z piedestału bożka, któremu przynosiła ofiary? Widziała oto teraz swego ojca takim, jaki był w istocie; cyniczny, występny, okrutny.

Ona sama zaś była pionkiem w tej grze o grube stawki i miała posłużyć do zacieśnienia węzłów między dwoma zbrodniarzami.

Tim musiał pokonać w sobie szaloną chęć wdarcia się na scenę i uśmiercenia jednego albo nawet obydwu aktorów. Lecz cóż mógł zdziałać mając tylko do rozporządzenia parę rąk i zmuszony cenić życie, jako jedyną osłonę swej ukochanej? Musiał tedy pozostać w cieniu i parzeć na jej mękę. Dostrzegł, jak z błagalnym wyrazem patrzyła na Teresę da Pinto, również młodą dziewczynę, która powinna była nie posiadać się z oburzenia, jak i ona sama. Ale Teresa nie odpowiadała na jej błagalne spojrzenia, a kiedy wreszcie zwróciła na nią oczy, Marivosa nie dostrzegła w nich nic prócz głębokiej urazy.

Z na wpół zdławionym łkaniem wstała od stołu i uciekła z pokoju. Na rozkazujące skinienie Don Manoela Teresa niechętnie poszła za nią.

Dwaj łotrzy pozostali sami, obojętni na cierpienia, które zadali. Pili i palili doskonałe cygara.

Tim usłyszał, jak Stone odezwał się cynicznie:

- To rezultaty przeklętego wychowania klasztornego, Manoel. Ale teraz będzie temu koniec.

A Don Manoel odpowiedział z pogodą, o wiele gorszą od brutalnego cynizmu towarzysza:

- Gwiżdżę na kobiece histerie. Wolę nawet, gdy są takie. Teresa jest dla mnie za uległa. Ubóstwia mnie naturalnie, jak wszystkie inne. Nienawiść Marivosy będzie dla mnie orzeźwieniem po tylu miłosnych upałach... Oczywiście, póki nie pójdzie śladem innych.

Czerwona piana wściekłości zakryła Timowi świat. Ręka sama powędrowała mu do pasa. Na szczęście nie miał broni.

W następnej chwili ujrzał obu łotrów na werandzie, lecz byli odwróceni od światła i sylwetki rozpływały się w ciemności.

Dym doskonałych cygar snuł się w wieczornym chłodzie.

Zaczęli rozmawiać o wydarzeniach ostatnich dni i tygodni. I Tim usłyszał z ust szarlatana oryginalną wersję swoich niedawnych poczynań.

Don Manoel zdawał się zaskoczony relacją.

- Ten 0'Clerigh - powiedział - chciałby zostać lordem Traskmoore, więc przed paru miesiącami zaaranżowałem, by go wydalono z kraju. Zaczynał być niedogodny.

- Ja wiem tylko - podjął Stone - że wypłynął w Canudos i był na tyle głupi, że próbował rozmówić się ze mną.

Następnie oszust opowiedział, jak się skończyła ta próba, jak kazał wtrącić Tima do więzienia, jak Tim w celi więziennej wyzionął ducha i jak rzucono jego zwłoki do wspólnego dołu.

- Tak skończył marnie - ciągnął Stone. - Ułożył sobie, idiota, że wycofam się z interesu za cenę nędznych paru tysięcy funtów.

- Nie bardzo byś mógł, gdybyś nawet chciał, hę? - zauważył sucho Don Manoel. - Nie przypuszczam, żeby w Anglii zapomnieli o tej twojej małej transakcji z austriackim sztabem generalnym, której rezultatem było rozbicie armii serbskiej.

- Zapomnieli czy nie, pieniędzmi wszystko można zrobić.

- Jeżeli nie ma dowodów - wtrącił Don Manoel gładko. - Zapominasz, przyjacielu, o korespondencji z twoimi podpisami, która jest w moim ręku jako gwarancja twojej rzetelności. Lecz po co się kłócić, stary chłopie? Chciałem ci tylko przypomnieć, że nie jest w twej mocy ulotnić się, a mnie pozostawić w matni i zmusić do wypicia piwa, któreś nawarzył. Pracujemy razem dla naszego wspólnego dobra, a ponieważ twoja robota jest cięższa, to i lwia część tobie przypada w udziale.

- Nie trzeba przeciągać struny. Ciężko tak wegetować na pustyni. Nie może to trwać wiecznie.

- Wiecznie? Nie! - Don Manoel wzruszył ramionami. - Ale sporo tłustych lat musi upłynąć, zanim wyciągniemy, co się da... Wtedy będziemy mogli spocząć na laurach, a ja zniszczę obciążającą cię korespondencję. Co zaś do twojej pięknej Marivosy, to zestarzeje się i zbrzydnie do tego czasu i będę ją mógł zwrócić w twoje stęsknione ramiona. Ty zaś, bracie, wybudujesz sobie pałac gdziekolwiek na szerokim świecie i zapomnisz chętnie, kim byłeś, o godności proroka, zmartwychwstaniu i tronie Brazylii.

Na werandzie zapadło ciężkie milczenie. Jakże chętnie Tim zobaczyłby tych dwóch łotrów, skaczących sobie do gardła. Nie brakło im ku temu ochoty, lecz brakowało snąć odwagi. Po kilku jeszcze minutach ciszy Stone oświadczył, że jest zmęczony i chce się położyć. Don Manoel w roli uprzejmego gospodarza odprowadził go do jadalni, podał mu ostatni kieliszek i z serdecznym wylaniem życzył mu dobrej nocy. Wreszcie zawołał na służbę, by odprowadziła gościa do jego apartamentów.

Tim pozostał na stanowisku, oparty o budę wozu Estebana. Dręczyło go pytanie, gdzie się podziewała Marivosa, za którymi drzwiami przelewała gorzkie łzy zawodu i upokorzenia. Nagle światło zabłysło przez szpary u końca werandy. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich doskonale widoczna w świetle, płynącym z pokoju. Spojrzała w ciemność, w kierunku, gdzie Tim stał na warcie.

W następnej chwili zniknęła i drzwi się za nią zamknęły. Lecz Tim wiedział już, czego się trzymać. Bezszelestnie jak cień przesunął się przez podwórze, wślizgnął się na werandę i położywszy się na progu pokoju wybranki swego serca, postanowił czuwać do świtu.

19

Nastąpiły dziwne wydarzenia. Trudno wyłowić nić prawdy z wielu fantastycznych wersji o tym, co się wydarzyło nazajutrz o świcie, po przybyciu Wielkiego Nieznanego na ranczo Don Manoela da Lisbao. Z domu pozostały tylko ruiny. Tylko kamienne ściany budowli, oczernione sadzą, sterczą do dziś dnia, świadcząc, iż był tam niegdyś piękny majątek, stały domy z werandami, wozownie, obory, stajnie i inne zabudowania dworskie.

Wybuchł pożar lasu. Ogień, podłożony czyjąś mściwą ręką, wybuchł w otaczających dom zaroślach i pochłonął zarówno samo ranczo, jak paręset akrów lasu i pól uprawnych. Katastrofa ta zbiegła się z innymi wypadkami, bardziej niewytłumaczonymi i tajemniczymi od pożaru.

Najbardziej zasługuje na wiarę opowiadanie Estebana. Przewodnik był tam, kiedy Wielki Nieznany ze swą córką przybyli z eskortą i karawaną wozów. Esteban naprawdę rozmawiał wówczas ze zwariowanym Anglikiem, którego przed miesiącem zawiózł aż pod same Canudos.

Tak przynajmniej utrzymywał Esteban. Wkrótce po wydarzeniach owego niezapomnianego ranka tak opowiadał w gospodzie w Bomfm rozentuzjazmowanym słuchaczom:

- Zostawiłem go, a sam zawróciłem - powiedział o szalonym cudzoziemcu - zostawiłem go w miejscu, skąd jak na dłoni widać przeklęte miasto i uprzedziłem, że jeżeli chce jechać dalej, to trudno, ale żywy stamtąd na pewno nie wróci.

- Ale on powrócił, Estebanie - zaoponował jeden ze słuchaczów -skoro, jak mówisz, rozmawiałeś z nim dzisiejszej nocy.

- Gadałem z nim, tak - odrzekł przewodnik. - Stał oparty o dyszel jednego z moich wozów patrząc na dom, który był oświetlony. Byłem zajęty koło wozu, bo Fra Federico Ewangelista miał jechać rano do Cumbe, kiedy zobaczyłem seniora Anglika. Poznałem go od razu, chociaż umazał sobie twarz gliną, aby zrobić się podobny do Mameluka. Ale jemu zawdzięczam wszystko, co dziś mam, bo on dał mi za odwiezienie do Canudos te sto milrejsów, z którymi się dorobiłem. Był dla mnie dobry i wcale nie pyszny, więc juści, że go musiałem poznać.

- To już mówiłeś.

- Tak, mówiłem. Anglik kazał mi przygotować mój zaprzęg, konie i muły do drogi nazajutrz do Qucimados; podjąłem się tego, bo mogłem odwieźć Fra Ewangelistę drogą na Cumbe. Tak się też ułożyłem z cudzoziemcem, potem ułożyłem się pod budą mego wozu i zasnąłem.

- A co zrobił Anglik?

- Zostawiłem go na tym samym miejscu, gdzie go zastałem, wpatrzonego w dom. Nie chciał się położyć, choć mu powiedziałem, że może ze mną przespać się na wozie.

- I co się stało?

- Ledwie zasnąłem, ktoś mnie pociągnął za nogę. Był to Barbosa. Znacie go, to sługa Don Manoela. Przyszedł mi powiedzieć, że jego pan mnie woła. Więc poszedłem. Mogło być nieco przed północą. Księżyc na schyłku stał nisko na niebie. Nie lubię ostatniej kwadry księżyca - dodał Esteban z drgnieniem suchych ramiona - wszystkie nieszczęścia spadały na mnie zawsze, gdy księżyc był na schyłku.

Wypił szklankę rumu, aby otrząsnąć się z zabobonnego strachu czyhającego zawsze w sercu mieszańca. Słuchacze cierpliwie czekali, aż się pokrzepił i oblizał ze smakiem.

- Ale tobie, Estebanie, nic złego się nie stało - wtrącił ktoś wreszcie. - Nieszczęście padło na Don Manoela, który...

- Tak, moi przyjaciele. Przeklęty księżyc na schyłku musiał komuś przynieść nieszczęście. Więc jak mówiłem, zlazłem z wozu i poszedłem z Barbosą. Obejrzałem się za cudzoziemcem, czy sterczy jeszcze przy wozie, ale go nigdzie nie było. Zajrzałem nawet pod wóz myśląc, że się tam ukrył, ale nie. Ani śladu. Barbosa dawał mi znaki, abym się spieszył, więc nie miałem czasu szukać cudzoziemca. Kiedy dogoniłem Barbosę, był już na werandzie, pchnął jedno okno i kazał mi wleźć do środka. - Zobaczyłem Don Manoela przy stole, przy którym jadł z gośćmi kolację. Stało dużo butelek i zrozumiałem od razu, że Don Manoel musiał głęboko zaglądać do kieliszka. Cóż z tego? Nie moja rzecz. Najpierw kazał mi obejść drzwi i okna, aby się przekonać, czy nikt nie podsłuchuje, a gdy się do niego zbliżyłem, zaczął mówić półgłosem. Wydał mi najdziwaczniejsze rozkazy, jakie kiedykolwiek w życiu otrzymałem.

- Będziesz gotów ze swoim wozem o świcie - powiedział - i weźmiesz twoje najlepsze konie, trzy lub cztery i jak najwięcej prowiantu. - Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, bo to było słowo w słowo, co mi kazał cudzoziemiec. Jakże miałem obsłużyć tych obu jednocześnie? Ale rozkazy Don Manoela były jeszcze bardziej zadziwiające. „Jej ekscelencja Teresa da Pinto pojedzie z tobą. Zawieziesz ją do mego domu za Qucimados, który znasz. Zajedziesz wprost w podwórze i natychmiast zwrócisz się do seniora Silva Givareiza, któremu oddasz mój list. Muszę ci powiedzieć, że jej ekscelencja będzie podróżowała ze służącą. Dwaj moi ludzie będą ją eskortowali. Po drodze możesz się zatrzymywać tylko z dala od wszelkich osiedli, nigdy w pobliżu wsi, miasteczka lub jakiegoś rancza. Pod żadnym pozorem nie pozwolisz seniorze mówić z kimkolwiek i nie wolno ci przyjmować od niej poleceń ani listów dla kogokolwiek. Zrozumiano?"

- Naturalnie, że rozumiałem jego rozkazy, tylko łamałem sobie głowę, jak je spełnić, skoro miałem zamówienia od cudzoziemca i Fra Federica Ewangelisty. Miałem dwa wozy, dość koni i mułów na dwa zaprzęgi, ale nie mogłem sam prowadzić jednocześnie obu. Od czego jednak ma się nieco oleju w głowie? Pomyślałem sobie, że do tego samego wozu mogę zabrać, oprócz tej ekscelencji i służącej, Fra Federica i Anglika, a skąd Don Manoel miałby o tym wiedzieć. Więc zapewniłem Don Manoela, że jestem całkowicie na jego usługi. Wówczas dał mi list do seniora Givereiza, który jest rządcą jego majątków i którego mam honor znać, i dodał na pożegnanie: „Jeśli wypełnisz ściśle moje rozkazy i przybędziesz tam na trzeci dzień, senior Givareiza da ci dwieście milrejsów. Teraz możesz odejść". - Skinął ręką, ja zaś ukłoniłem się pięknie i czym prędzej wydostałem się z domu przez werandę.

- Musiałeś się czuć bardzo głupio, Estebanie - zgodzili się wszyscy słuchacze. Lecz Esteban miał w zanadrzu jeszcze bardziej sensacyjne nowiny, więc podjął:

- Jużci, że czułem się głupio, ale ostatecznie mając głowę na karku człowiek zawsze jakoś się wypłacze. Byłem pewien, że wszystkim dogodzę. Wprawdzie Don Manoel obiecał mi dwieście milrejsów, ale cudzoziemiec dałby mi tyleż. Fra Federico płaci mi bardzo mało, ale za to daje mi rozgrzeszenie, co uważam za pewny paszport do królestwa niebieskiego. Mając jednak dużo nagłowię, nie położyłem się spać, tylko stałem oparty o mój wóz, jak przedtem cudzoziemiec, który musiał też mieć dużo do obmyślenia. Odwrócony rąbek księżyca wylazł już wysoko na niebo i noc była bardzo cicha. Nikogo dokoła, bo musiało być już dobrze po północy i nic nie mąciło ciszy, tylko czasem rżenie konia lub porykiwanie bydła. Z miejsca, gdzie stałem, widać było jak na dłoni dom z werandą i rzędem drzwi wychodzących na nią. Drzwi i okna były zamknięte. Wszędzie było ciemno, tylko w dwóch pokojach się świeciło i światło przedostawało się przez szpary w drzwiach: w pokoju jadalnym, gdzie siedział Don Manoel i w drugim, na końcu werandy.

- I nagle Don Manoel wyszedł na werandę. Księżyc świecił mu prosto w twarz. Jego piękne ubranie było całkiem pogniecione, a włosy miał w nieładzie. Szedł pochylony naprzód i potykał się idąc. Przekradał się po werandzie ku pokojowi, na którego progu leżał mężczyzna. Nigdy w życiu u nikogo nie widziałem tak brzydkiego wyrazu twarzy jak u Don Manoeła w owej chwili. I raptem zobaczył człowieka na progu, a ów człowiek zobaczył jego i porwał się na nogi. Don Manoel kazał mu iść precz od drzwi, lecz człowiek ten ani się ruszył. Był wysoki - wyższy od Don Manoeła. Tyle mogłem dojrzeć, bo stał w cieniu, w załamaniu ściany. W następnej chwili ci dwaj zaczęli walczyć. Mówię wam, przyjaciele, to było okropne. Don Manoel był słabszy, bo pijany, lecz ten drugi nie miał broni, a Don Manoel szybko wyciągnął nóż z kieszeni. Najpierw walczyli w milczeniu, co czyniło tę walkę jeszcze straszniejszą. Nawet słyszałem ciężki oddech walczących. Lecz kiedy Don Manoel uległ i usunął się na kolana, a nóż wypadł mu ze ściśniętej ręki, zaczął przeraźliwie wzywać pomocy.

- Mówię wam, że sam bym tam poleciał, gdybym się nie bał. W jednej chwili w całym domu wszystko stanęło na nogi. Rozległy się zewsząd kroki, krzyki, nawoływania. Na chwilę odwróciłem oczy od walczących, a gdy spojrzałem, Don Manoel był wciąż na kolanach, a tamten ściskał go za gardło. I wycisnąłby z niego na pewno życie, gdyby z pół tuzina służących Don Manoela nie wypadło na werandę. Rzucili się na pomoc swemu panu, usiłowali pochwycić obcego, lecz ten rozdzielał razy na prawo i lewo. Tylko pięści jego migały. Walczył jak lew. Lecz tamtych było sześciu i przybywali wciąż nowi. Żal mi go było. Choć sam nie jestem odważny, podziwiam odwagę, a sześciu na jednego to nierówna walka. Więc nie chciałem patrzeć, jak powalą tego lwa i odwróciłem głowę. Słyszałem okropny hałas, tupot, odgłosy kotłowania się na schodach i werandzie, lecz nagle zapadła martwa cisza. Coś się stało. Więc spojrzałem.

- Zobaczyłem, jak w mgnieniu oka drzwi za dzielnym junakiem otworzyły się i ukazała się w nich najpiękniejsza dama, jaką kiedykolwiek w życiu widziałem. Była cała jak z kości słoniowej, a włosy jej jak ze złoconej miedzi. Pociągnęła owego człowieka za porwany rękaw koszuli w głąb pokoju kryjąc go przed Don Manoelem, który się już podniósł i czaił się jak jaguar, i przed rozżartym tłumem. A wszyscy ci ludzie przestali krzyczeć i rzucać się, i stali jak wrośnięci w ziemię. Don Manoel krzyknął ochryple: „Marivosa!" i ja skamieniałem, bo po raz pierwszy w życiu zobaczyłem córkę Wielkiego Nieznanego, prawdziwą cesarzową Brazylii, Marivosę da Gloria.

- Ale co się stało z dzielnym człowiekiem? - pytano zewsząd. - My też lubimy patrzeć, jak dzielny junak się bije.

- Nie zauważyłem, co się z nim stało - odpowiedział Esteban i do dziś dnia nie wiem, kim był i gdzie przepadł. Ostatni raz widziałem go ociekającego krwią i wciąż walczącego pod ścianą, a cesarzowa sama swą ręką jak z kości słoniowej wciągała go do wnętrza domu. Musiał być tak oszołomiony, tak wyczerpany, że nie wiedział, co z nim się dzieje. W pokoju było ciemno, lecz księżyc oświecał cudną, bladą twarz cesarzowej, że wyglądała jak anioł. Nie dziw, że nikt z łudzi nie śmiał się ruszyć. Byli jak porażeni. Niektórzy padli na kolana. Lecz ona kazała im iść i pokornie wynieśli się wszyscy jak niepyszni. Widzicie, tam byli i ludzie z Canudos, którzy widzieli w niej istotę niebiańską, córkę proroka. Nawet słudzy Don Manoela nie śmieli jej tknąć. Przecież jest cesarzową.

- Co mnie dziwi, że Don Manoel pozwolił im odejść. Kiedy jego zaufani ociągali się z odejściem, ryknął na nich, by szli sobie precz. Cesarzowa byłaby mu uciekła, lecz stanął między nią a drzwiami. W następnej chwili porwał ją w ramiona i podniósł na rękach. Strasznie było na to patrzeć. Widziałem wszystkie te rzeczy na moje własne oczy. Od początku do końca. A widziałem tylko ja jeden, bo inni zaszyli się w swoich kwaterach i nikt z nich nie śmiał się nawet obejrzeć. Otworzyły się inne drzwi i seniorita da Pinto wyszła na werandę. Kiedy zobaczyła cesarzową Marivosę w ramionach Don Manoela, postała parę sekund sztywno jak posąg, tylko oczy jej się żarzyły jak u wściekłego kota, a jej białe zęby zalśniły jak kły jaguara. Potem nagle skoczyła z powrotem do swego pokoju i już była znów na werandzie, a w rękach jej błysnęła sta sztyletu. Don Manoel stał odwrócony do niej tyłem. Podbiegła do niego i wbiła mu sztylet w plecy.

- Straszne! Straszne nawet teraz, gdy o tym mówię. Zazdrość ją oślepiła, a gdy zobaczyła, że Don Manoel się słania, puszcza Marivosę, pada i rzęzi, krzyknęła: „Masz za mojego ojca", czy coś w tym rodzaju. I przestąpiła przez ciało Don Manoela i stała ze zbroczonym sztyletem nad cesarzową Brazylii. Wielki Boże! Wówczas odzyskałem głos. Krzyknąłem tak przeraźliwie, że umarłego taki krzyk mógłby obudzić w mogile. Ten mój krzyk musiał nieszczęsnej senioracie powrócić przytomność. Upuściła sztylet i uciekła do swego pokoju. I ta sama Marivosa zapominając, że Don Manoel chciał jej wyrządzić największe zło, jakie mężczyzna może wyrządzić niewinnej dziewczynie, zajęła się nim, póki służba, zwiedziawszy się, co z panem się stało, nie powróciła. Ale Don Manoelowi nic nie mogło pomóc. Zanieśli go do sypialni, gdzie po godzinie wyzionął ducha.

- Ale cesarzowa?

- Zawoalowany prorok, jej ojciec, wyszedł na werandę w tym czasie. Sam Wielki Nieznany! Bez słowa skinął na nią, a kiedy poszła, wziął ją za rękę i odprowadził do swego apartamentu. Tej nocy nie widziałem jej więcej.

- A seniorita?

- Przez dwa dni i dwie noce miotała się w złej gorączce i nie mogła odjechać z rancza. Wyjechała na trzeci dzień rano, a w południe tego dnia wybuchł okropny pożar. Zaczęło się palić w pokoju, gdzie stały zwłoki Don Manoela, które miały być przewiezione do Bahii i złożone w grobach rodzinnych. Niektórzy mówią, że od gromnicy zajęło się koronkowe przykrycie na trumnie. I to być może. Wiem tylko tyle, że ostatnią osobą, która weszła do pokoju z katafalkiem, była Teresa da Pinto. Nikt po niej już nie wchodził. Tak mi mówił potem Barbosa.

20

Nie na tym oczywiście koniec historii Estebana. Wszyscy chcieli wiedzieć, jak Wielki Nieznany i cesarzowa Brazylii wyjechali z rancza. A nikt nie mógł lepiej zdać sprawy z tych wydarzeń od Estebana, gdyż był on ich naocznym świadkiem od chwili przybycia jeźdźca w pełnym galopie, który przyniósł złe wieści, aż do chwili, gdy sam prorok raczył zstąpić do wozu Estebana.

- Po tych strasznych przejściach - podjął Esteban, przepłukawszy gardło - nikomu z nas spać się nie chciało. Noc była lodowata, jak to w Sertaonie po upalnym dniu, więc rozpaliliśmy ognisko pośrodku podwórza paląc i pijąc. Jeden ze służących wyniósł nam gąsior rumu, ale nawet rum nie rozwiązał języków. Rąbek księżyca wciąż patrzył z nieba obojętnie na nieszczęście, które wywołał, bo nikt, tylko ten przeklęty księżyc pomieszał rozum Don Manoelowi i doprowadził senioritę do szaleństwa.

- Wreszcie ciepło ogniska i gorące wyziewy rumu uśpiły nas. Zawinąłem się w koc i zasnąłem. Gdy się obudziłem, księżyc jeszcze świecił, ale Krzyż Południa począł blednąc. Musiało być coś koło godziny lub cokolwiek mniej przed świtem. Ognisko wygasło, a ludzie dokoła spali mocno. Nie widziałem Anglika od czasu mojej z nim rozmowy. Zachodziłem w głowę, co się z nim mogło stać. Słyszałem chrapanie śpiących, targanie się koni w pętach. Co mnie obudziło, nie wiem. Dość, że podniosłem się i nadsłuchiwałem pilnie. Wszystkie dźwięki dokoła były mi znane: ciężki oddech śpiących, szum liści, ostry szelest nocnego wiatru w wysokiej trawie, wszystkie - prócz jednego.

- Dziwny dźwięk, dla każdego mieszkańca Sertaonu! Tego się nie słyszy w nocy. Nie dziw, że mnie to obudziło, bo mam lekki sen. Tętent konia galopującego ku nam. Najpierw pomyślałem sobie: koń zerwał pęta i wystraszył się jaguara. Lecz nie! Tętent biegł w jednym kierunku, zmierzając wprost do nas, nie zbaczając ani na prawo, ani na lewo. Nie mógł to być również zaganiający bydło vaqueiros.

- Ja obudziłem się pierwszy, ale i inni podnosili się jeden po drugim. I oto już wszyscy patrzyli w kierunku, skąd szybko zbliżał się tętent. Tak okropnego wydarzenia byliśmy świadkami, że strach padł na nasze serca i niejednemu wydało się, że zaraz ujrzy jednego z tych jeźdźców, o których mówi Pismo Święte.

- Ale okazało się co innego. Był to ogromny Mameluk na białym koniu. W każdym razie uważaliśmy go wszyscy za Mameluka, bo był ciemnoczerwony na twarzy, prawie brunatny, przy tym zlany potem. Musiał gnać jak szaleniec. Koń jego u palisady prychał i sapał jak dziki zwierz cały zmydlony pianą. Człowiek ten krzycząc głośno domagał się wpuszczenia na podwórze. Do tego czasu wszyscy byliśmy na nogach i odźwierny spieszył z kluczami. Wylegliśmy przed wrota. Otworzono je i zobaczyliśmy jeźdźca, który wjechał na środek podwórza, podniósł lewą rękę i krzyczał: „Zdrada! Gdzie prorok?". Jego koń, oszołomiony skrzypieniem wrót i gromadzącym się dokoła tłumem, stawał dęba i boczył się tak, że najlepszego jeźdźca wyrzuciłby z siodła. Ale nie zrzucił tego Mameluka. Nigdy nie widziałem, by ktoś tak wspaniale trzymał się w siodle. Odziany był jak vaqueiros z Sertaonn. Miał kapelusz skórzany z zasłoną na oczy, od stóp do głów był zaszyty w skórę.

- Gdy zamknę oczy, widzę jeszcze dziś tego czarnego jeźdźca na białym koniu w podwórzu z ręką wzniesioną i krzyczącego: „Zdrada! Muszę mówić z Wielkim Nieznanym!". Na to Długoudy, ten ogromny Negr, którego wszyscy znacie, dowódca przybocznej straży, wypadł na werandę. Ledwie Mameluk zobaczył Negra, zeskoczył z konia i pobiegł ku niemu, mając nas wszystkich tuż za sobą, bo wszyscy byliśmy ciekawi, co się stanie.

- Tymczasem Długoudy zbiegł już na schodki werandy, krzycząc głośniej od Mameluka: „Stul pysk! Co za wrzaski? Prorok śpi!". A czerwonoskóry jeszcze głośniej: „Obudź go, obudź! Zdrada w Canudos! Muszę z nim mówić!".

- Niemożliwe - zawołał Długoudy, ale zbiegł ze schodów i schwycił Mameluka za ramię. - Powiedz to mnie! - grzmiał rozkazująco adiutant. - Nikomu nie powiem. A Mameluk na to:

- Zdrada wybuchła w Canudos! - To niemożliwe - wrzasnął Negr.
Ale goniec nie dał się zbić z tropu i krzyczał coraz głośniej:

- Wyruszyłem wczoraj o zachodzie słońca i jadę bez chwili wypoczynku. Jeżeli zaraz nie zobaczę proroka, za tydzień nie będzie Canudos.

- Nie mogę powtórzyć dokładnie jego słów - mówił dalej Esteban - ale taki był ich sens. Mameluk nie krzyczał już tak głośno, bo zaschło mu w gardle. Nie dziw. Po całonocnej forsownej jeździe! Długoudy wciąż trzymał go za rękę. Ale twarz Negra stała się szara ze strachu i łypał okropnie ślepiami. Ten diabeł, znany ze swego okrucieństwa, prawa ręka Wielkiego Nieznanego, nie mógł znieść takiego lekceważenia. My, którzy nie mieliśmy nic wspólnego z bandytami, z całą tą hordą z Canudos, cieszyliśmy się w głębi serca, że zdrada zakradła się do ich obozu. Długo czekaliśmy, że rząd temu paskudztwu położy kres, że wyśle dość wojska, by rozgromić rozbójników, albo żeby się pożarli między sobą jak dzikie bestie. I oto myśleliśmy, że nareszcie tak się stało. Wielu było wśród nas uczciwych ludzi i ani jednego, który by się nie cieszył, że nareszcie poniosą zasłużoną karę.

- Sertaończycy, którzy przybyli z Wielkim Nieznanym, tłoczyli się koło tych dwóch ludzi, usiłując wyrozumieć coś ze słów Mameluka. Tymczasem przeklęty księżyc, który narobił już tyle złego, skrył się za chmury. Nastąpiła zupełna ciemność, jako że noc najczarniejsza bywa przed samym świtem. Ledwie mogliśmy dojrzeć sylwetki adiutanta i Mameluka u stóp schodów. Długoudy groził, że przebije gońca maczetą, jeżeli nie wyjawi, z czym przybył. Ale Mameluk swoje: „Muszę mówić z samym prorokiem". Gdy tak stali naprzeciw siebie, Mameluk zdawał się bardzo szczupły i żylasty, podczas gdy Długoudy, choć to i olbrzym, był grubszy i bardziej obrosły w ciało.

- Jednak nie wyglądało na to, aby ci dwaj mieli się pobić. Wreszcie Długoudy zawołał: „Prorok niech rozstrzyga"! i pobiegł na werandę. Na ostatnim schodku odwrócił się i głośno rozkazał Mamelukowi, by czekał, jeżeli mu życie miłe stojąc tam, gdzie go zostawił. On tylko sam, Długoudy, ma prawo mówić z prorokiem. A gdzież tam! Już czerwonoskóry był o krok za nim, krzycząc: „Czarna zdrada w Canudos!". Widzicie, my wszyscy na podwórzu czekaliśmy, co się stanie - przerwał sobie, odtwarzając sytuację, Esteban. - Byli tam sertaończycy, ale i sporo ludzi z rancza, jakby dwa obozy coraz bardziej wrogo do siebie usposobione.

- Jakże się to wszystko skończyło? - zawołało paru słuchaczy, których ciekawość przewodnik wystawiał na ciężką próbę.

- Skończyło się - podjął Esteban - w równie zdumiewający sposób, jak się zaczęło. Widzicie, Długoudy nie mógł zostawić Marneluka, bo ten zuchwale deptał mu po piętach. Więc zatrzymując go niemal siłą chciał się przekonać, czy nie ma przy sobie broni. Kazał mu zdjąć skórzaną kurtkę i aż nam było dziwno, że czerwonoskóry posłuchał. Zdjął kurtkę i pozostał tylko w koszuli, a czarne łapy Negra wędrowały wzdłuż jego ciała w poszukiwaniu broni, i nagle, ale mówię wam, stało się to w mgnieniu oka, Mameluk zerwał z głowy skórzany kapelusz i wcisnął na głowę Negrowi aż po uszy. Potem jednym pchnięciem kolana odrzucił od siebie Negra, który zatoczył się aż na balustradę werandy, a wówczas przyparł go do niej tak, że Długoudy całym ciałem wychylony był nad poręczą. Obaj byli mniej więcej równiej siły, ale Negr z kapeluszem na oczach nie orientował się, co się koło niego dzieje. Zaskoczony napaścią nie miał nawet czasu krzyknąć, gdy Mameluk już poderwał mu nogi. Chwila, i ciężkie ciało Negra przeważyło się przez poręcz. Długoudy runął na dół i gruchnął o ziemię. Potem doszedł do nas łoskot zatrzaskiwanych drzwi i Mameluk znikł nam sprzed oczu.

- Otóż wszyscy byliśmy wtedy przekonani, że Mameluk przybył z zamiarem zamordowania tego okrutnego proroka i że prawdopodobnie to mu się uda. I, mówię wam, ci z nas, którzy nie należeli do bandy, cieszyli się, że nareszcie będzie koniec z Wielkim Nieznanym i z całą hordą, a co za tym idzie, spokojni, uczciwi farmerzy nareszcie odetchną. Więc kiedy sertaonczycy i vaqueirosi proroka chcieli skoczyć najpierw w dół, aby podnieść Długoudego, a potem biec na pomoc swemu hersztowi, robiliśmy wszystko, aby im przeszkodzić. I wywiązała się gwałtowna walka na pięści.

- Nasza partia zajęła schodki werandy i broniła dostępu na górę przeciw sertaończykom, którzy byli skrępowali w swym przyodziewku ze skóry. Tamtych było za to więcej i chodziło im o większe rzeczy. Wałczyli wściekle, zapewniam was i po chwili dobyli noży. Bójka toczyła się zrazu w milczeniu, bo ci sertaonczycy to milczący naród, ale w miarę, jak się rozgrzewaliśmy, ten i ów krzyknął. Posuwaliśmy się z dołu w górę, bo powoli trzeba było się cofać pod naporem liczniejszych i silniejszych przeciwników. Już myślałem, że źle się to dla nas skończy.

- Co do mnie, to przyglądałem się walce z dobrego i bezpiecznego miejsca, sam nie ufając sobie w boju. Mimo to oddałem naszym dobrą przysługę, bo kiedy Długoudy zaczął się znowu ruszać, nogami przygniotłem mu twarz i ręce a wreszcie usiadłem mu na piersi. I z tego stanowiska wszystko widziałem jak na dłoni. Zobaczyłem, jak drzwi otwierają się i na werandę wychodzi prorok w swoim woalu na twarzy i w długiej szacie, nieporuszony jak jaki posąg. A tuż za nim w mroku rozeznałem cudną postać cesarzowej Brazylii.

- I tak stał ten łotr, jeszcze zawoalowany i jeszcze w roli Wielkiego Nieznanego. Na jego widok sertaończycy zaprzestali walki, padli na kolana. I mnie nawet zdjęła groza i przyznam, że nie bez pewnego szacunku patrzyłem na tę wysoką, tajemniczą postać, z ręką wyciągniętą jak do błogosławieństwa, co widząc sertaończycy bili czołem o ziemię. Czułem, że Negr pode mną znów się rusza, więc ułapiłem go za grdykę i ścisnąłem krzynę, aby się uspokoił. I usłyszałem, jak Wielki Nieznany przemówił dziwnie ochrypłym, grobowym głosem: „Na koń! Natychmiast wracamy do Canudos!". A wszyscy sertaończycy porwali się i pobiegli do swoich koni i furgonów. Zaczęła się ogólna krzątanina, zamęt i bieganina. Wszyscy byli zajęci przygotowaniami do odmarszu. Co do mnie, to wzdrygałem się na myśl, co mogło się stać w tym pokoju, na którego progu stał zawoalowany prorok ze swą piękną córką. Czy Mameluk leżał tam zabity? Czy niewinna dziewczyna była świadkiem jeszcze jednego zabójstwa, jeszcze jednej okropności? Co widziała? Co się stało?

- Nareszcie słońce wzeszło. Dzień zrobił się w jednej chwili, jak to u nas. Trzeba się było zająć moim zaprzęgiem. Czas był wielki ruszać do Cumbe i Qucimados. Nie widziałem wprawdzie Anglika przez całą noc, lecz myślałem, że musiał się gdzieś ukryć podczas awantury. Tak czy owak obiecałem mu być w gotowości i obiecałem odwieźć Fra Federica do Cumbe. I kiedy już miałem zostawić Negra jego losowi, słyszę swoje nazwisko dobiegające z werandy. Podniosłem głowę zdumiony i zobaczyłem zwróconą w swoją stronę postać Wielkiego Nieznanego. Wstałem niepewnie z piersi Długoudego i na niepewnych nogach ruszyłem między spoglądającymi na mnie ludźmi. Skąd ten prorok, wódz bandytów mógł znać moje imię? Nie mieściło mi się to w głowie.

- Wielki Nieznany kazał mi podążyć za sobą i wszedł do domu. Zrobiłem, co mi kazał i znalazłem się w pokoju, gdzie stał stół zarzucony papierami, a obok, na ziemi leżało ciało przykryte prześcieradłem.

- Estebanie - rzekł do mnie - chcę, żebyś zaraz przygotował swój zaprzęg. Muszę udać się czym prędzej do Cumbe. Zabierzesz na wóz również ciało tego człowieka.

Przez chwile zaniemówiłem. Nie mogłem pojąć, dlaczego Wielki Nieznany chce jechać do Cumbe i to w dodatku moim wozem. Jakby czytając w moich myślach powiedział:

- Całą moją eskortę muszę odesłać do Canudos, aby opanowali sytuację. Ja sam muszę odwieźć cesarzową w bezpieczne miejsce. Nikomu nie mogę jej powierzyć. Będzie nam towarzyszył tylko Fra Federico. Za tę przysługę dostaniesz ode mnie tysiąc milrejsów.

- Tchu mi zabrakło. To była dla mnie fortuna. Przez chwilę pomyślałem o zwariowanym Angliku, lecz rozgrzeszyłem się szybko, bo przecież nie pojawił się do tej pory. Widocznie zmienił plany. Jąkając się podziękowałem za wyświadczony mi zaszczyt. W głowie mi się kręciło i nie wiedziałem, czy żyję i gdzie jestem. Jedno było pewne: tysiąc milrejsów. A za taką sumę samego szatana odwiózłbym do piekła.

- Więc sprowadziłem dwóch vaqueirosów Don Manoela, żeby zabrali ciało. Kiedy wróciłem z nimi, już proroka nie było w pokoju. Podnieśliśmy zwłoki, wciąż zawinięte w prześcieradło i dźwigaliśmy po schodach ciężkie ciało muskularnego, wysokiego mężczyzny. Na podwórzu było pełno ludzi. Sertaończycy siadali na koń, a tragarze kończyli ładowanie wozów. Wszyscy czekali na rozkaz odjazdu. Dziwne mi się wydawało, że Dlugoudy, który leżał wciąż bez przytomności, pozostawiony był całkiem bez pomocy. Tak był znienawidzony przez własnych towarzyszy!

- Kiedy my trzej niosąc ciało byliśmy już na dole, Wielki Nieznany wyszedł na werandę i grobowym głosem kazał rozstąpić się swym ludziom i nas przepuścić. Umieściwszy ciało na wozie, gdzie zajęło całą jego długość, siedziałem pod budą z trupem, pilnując, by nikt się do niego nie zbliżył. Z poruszenia, dudnienia kół i parskania koni rozumiałem, że rozkaz wymarszu już został wydany. I rzeczywiście, wyjrzawszy spod budy, przekonałem się, że sertaończycy wyjeżdżają z wrót w palisadzie, a za nimi zniknęły wkrótce ostatnie ich furgony. „Dzięki Bogu"! - odetchnąłem z ulgą.

- Wylazłem właśnie spod budy, kiedy Wielki Nieznany w zawoju i długiej szacie schodził ze schodów werandy. Byli z nim cesarzowa i Fra Federico; Barbosa i z pół tuzina sługusów, zgiętych w pałąk, kręciło się koło nich, ofiarując uniżenie w imieniu swego zmarłego pana konie, wozy, furgony i wszystko, co było potrzebne do podróży. Widać było po nich, jak byli radzi pozbyć się niewygodnych gości. Pomyślałem sobie wtedy: teraz obrabują ten dom na czysto, lepiej, niż by to potrafił sam Wielki Nieznany ze swymi bandytami. Ale co mnie do tego? Dostałem koce i rozłożyłem je w wozie dla moich dostojnych pasażerów. Co mogło tego tajemniczego proroka skłonić do podróży moim nędznym wozem ze swą córką, którą ogłosił cesarzową Brazylii - nie wiem. Dość, że kazał ruszać. Pomogłem damie wsiąść i umieściłem ją jak najwygodniej, co nie było łatwe, przyjaciele, mając tego trupa na dnie wozu.

- Wielki Nieznany podziwaczył trochę z udzielaniem swego błogosławieństwa, ale choć służba i dworscy ludzie Don Manoela przyjęli je z szacunkiem i nie bez strachu, paść na twarz nie padli, ani też na kolana, i nie bili czołem, jak to zwykli czynić sertaończycy. Wielkiego Nieznanego umieściłem przy jego córce i postarałem się o wygodę Fra Federica, potem sam z moim pomocnikiem skoczyłem na kozioł i ruszyliśmy powoli, pozostawiając za sobą przeklęte ranczo z nieżyjącym właścicielem, oszalałą kobietą i bandą łasej na łup służby.

21

Tyle wiedział Esteban o tragicznych wydarzeniach, które zapisały się głęboko w pamięci jego współziomków. Opowiadania Estebana słuchali zawsze z zapartym oddechem, a choć ulegało ono pewnym przeróbkom i zmianom w szczegółach, fakty pozostawały te same, co i w pierwotnej wersji i dawały szerokie pole do sporów i domysłów. Brakowało paru ogniw w ich łańcuchu, tak że nawet sam Esteban nie wiedział, co się właściwie stało. Na próżno łamał sobie nad tym głowę. Skądże by mógł domyśleć się roli, którą senior Anglik odegrał owej tragicznej nocy!

Nie wiedział, że Tim 0'Clee po walce, stoczonej z Don Manoelem da Lisbao, uszedł szczęśliwie jego zbirom. Znalazł się nagle w zupełnych ciemnościach, nie mając w pierwszej chwili pojęcia ani gdzie jest, ani jak się tam dostał. Marivosa zamknęła za nim drzwi, a ściany z kamienia były grube, więc nie mógł słyszeć, co się dzieje na zewnątrz. Nie wiedział ani o podstępnej napaści Don Manoela na Marivosę, ani o szybkiej jak błyskawica zemście Teresy. Ponadto był w stanie zamroczenia, wywołanego wyczerpaniem wskutek walki i ciosów, jakie nań spadły.

Po kilku jednak minutach spędzonych w ciszy i samotności, rozjaśniło mu się w głowie. Słyszał przytłumione grubością murów hałasy na werandzie, dudnienie nóg, głuche uderzenia, zamieszanie i trzaskanie drzwiami, kilka okrzyków, ale nic poza tym. Coś się tam działo. Ale co? Czekał, aż powoli wszystko się oddaliło, ucichło. Wówczas ostrożnie uchylił drzwi i wyjrzał. Weranda była pusta, tylko na przeciwległym jej końcu stał Dudley Stone ze swą córką. Uspokojony, że Marivosie nic się nie stało, zwrócił uwagę na podwórze. Niewyraźnie majaczyły dokoła sylwetki i przesuwały się bezszelestnie. Po zamieszaniu i podnieceniu walką ludzie rozpalali ognisko na środku podwórza i układali się dokoła, by zdrzemnąć się jeszcze do wschodu słońca.

Tim zawahał się. Plan miał jasny, drobiazgowo obmyślony, lecz gwarancją wykonalności tego planu była jak najściślejsza tajemnica. Nie należało zaznajamiać z nim nikogo, nawet wybranki swego serca, dla której zdobycia i ocalenia rzucał się znowu w karkołomny hazard. Rozejrzał się dokoła. Przyzwyczaił się już do ciemności, toteż na wprost drzwi zdołał dojrzeć okno. Było zamknięte okiennicami, które jednak można było z wewnątrz otworzyć, co też uczynił. Ujrzał kępę palm i akacji, a dalej pola uprawne, kilka chat, obór i innych zabudowań. Od okna do poziomu gruntu mogło być z piętnaście stóp, nie więcej. Przelazł przez parapet i zeskoczył na ziemię bez szwanku.

- A teraz odrobinę szczęścia i konia! - rzekł sobie w duchu, zapadając w pas zarośli. Księżyc był mu wrogi, bo rozsiewał dokoła swe blaski, lecz Tim szedł szlakiem cienia, kierując się zmysłem powonienia i słuchu, aż dotarł do jednej z szop, w której stało z pół tuzina wierzchowców. Okiem znawcy ocenił zalety każdego z tych koni i wybrał najlepszego i najwytrzymalszego. Osiodłał go w mgnieniu oka. Spośród kupy skórzanych ubiorów, które obok leżały, wybrał największy, gdyż był wysokim mężczyzną w porównaniu z przeciętnym vaqueirosem, wyprowadził konia na miękki grunt, dosiadł go i puścił się dobrym kłusem.

Jechał na chybił trafił, gdzie oczy poniosły. Godziny całe. Po zboczach wzgórz, po połach uprawnych, aż wierzchowiec pokrył się pianą i boki mu dymiły na nocnym chłodzie. Zatrzymał się tylko raz u strumienia, gdzie rosły krzewy z ogromnymi liśćmi, podobnymi do liści szczawiu końskiego, dostarczającymi ciemnobrunatnego soku. Narwał parę naręczy tej rośliny, rozebrał się i natarł sobie twarz i całe ciało brunatny sokiem. Tego sekretu nauczył go Fra Federico. Była to operacja nieprzyjemna, ale konieczna i zwiększająca szanse powodzenia w jego hazardzie.

- Wyglądam jak Negr! - zadecydował zadowolony z metamorfozy.

Siadł na koń i znowu zaczął krążyć, zajeżdżając niemal biedne zwierzę. Co powiedziałby stryj Justyn, który kazał mu zawsze szanować konia? Wreszcie przy kłoniącym się ku zachodowi księżycu wyjechał na trakt, wiodący do domu Don Manoela.

Skądże Esteban mógł o tym wszystkim wiedzieć? Jakże miał poznać cudzoziemca w czarnym jak noc Mameluku, który przerzucił Długonogiego przez poręcz werandy i wdarł się do domu?

Tim jak wicher wpadł do apartamentu proroka i pierwszą osobą, na którą się natknął, był Wielki Nieznany. Czy odgłosy bójki obudziły łotra, czy też nie kładł się wcale spać, dość, że zastał go na nogach.

- Z dała ode mnie! - krzyknął szarlatan na widok przybysza, o sekundę jednak za późno, gdyż z szybkością błyskawicy pięść Tima wystrzeliła naprzód trafiając go pod brodę. Zachwiał się i padł na stół usłany papierami, a Tim już przegiął się nad nim zaciskając jego długą, chudą szyję jak w kleszczach. Dudley Stone, będąc już w podeszłym wieku, nie miał najmniejszych szans w walce z młodym, doskonale wytrenowanym sportowcem, którym władała furia i najsilniejsza ze wszystkich podniet - pragnienie ocalenia ukochanej kobiety.

Tim wszystko przewidział i z góry sobie ułożył. Wziął nawet pod uwagę możliwość obecności Marivosy. Ale na szczęście nie było jej. To upraszczało sytuację. Jedną ręką zamknął łotrowi usta, drugą dobył zza pasa flaszeczkę z dekoktem Fra Federica. Ściskając w palcach lewej ręki nos ogłuszonego łotra, wlał mu do ust zawartość flaszeczki. Stone był półprzytomny i mechanicznie przełknął całą dozę dekoktu.

W następnej chwili Tim obejrzał się. Marivosa weszła do pokoju. Nie mogła spostrzec, co się dzieje. Widziała tylko plecy Tima, który zasłaniał sobą leżącą postać szarlatana. Lecz kiedy obejrzał się, gdy powstał, poznała go, mimo uczernienia twarzy. Gdyby nie to, że go poznała od pierwszego wejrzenia, krzyknęłaby niezawodnie, odruchowo. Nagle zobaczyła ojca bez zasłony na twarzy, leżącego na stole nieruchomo, ale nie wezwała pomocy. Powiedziała tylko:

- Zabiłeś go?

Była bielsza od kości słoniowej, patrząc oczyma nieruchomymi ze zgrozy. Słowa jej spłynęły ochrypłym szeptem.

- Przysięgam, że nie zabiłem go - odszepnął Tim prędko. - Na moją miłość do ciebie przysięgam, że nie zrobiłem mu nic złego. Jeśli mi ufasz, jeżeli mnie kochasz, pomóż mi teraz, a za godzinę będziemy daleko stąd i bezpieczni.

Widząc że Mariyosa wciąż stoi bez ruchu, nieprzytomnie powtórzył:

- Jeśli mnie kochasz, pomóż mi teraz, bo zginiemy oboje.

Z zewnątrz dochodziły odgłosy bójki, krzyki, tupot nóg. Tim wiedział, że trzy minuty czasu wystarczy, by narzucić na siebie powłóczyste szaty i by okręcić sobie głowę i twarz woalem. Nie ważył się spojrzeć na Marivosę. Od jej zachowania się w tej przełomowej chwili zależało ich życie, ich przyszłość.

Hałasy wzbierały na podwórzu, na werandzie, lecz w czterech ścianach odosobnionego pokoju zdały się bardzo dalekie. Nagle Tim usłyszał perlisty śmiech, który powiedział mu, że najgorsze minęło, że wszystko będzie dobrze.

- Och Tim! - zawołała Marivosa. - Nie wiesz, jak śmiesznie wyglądasz!

Marivosa orientowała się w sytuacji, domyśliła się, czego nie mogła wiedzieć. Przyniosła z sąsiedniego pokoju prześcieradło i zarzuciła je na czoło ojca. A do ręki Timowi wsunęła gruby zwitek milrejsów.

- Będą nam potrzebne - rzekła po prostu.

Tim zajrzał w piękne oczy wybranki swego serca i wskazując na nieruchome ciało okrutnego szalbierza, powiedział poważnie:

- Nic mu nie będzie. Będzie spać wiele godzin, jak ja przespałem. Przysięgam ci, że żyje.

Potem wyszedł na werandę i pokazał się ludziom, a Marivosa poszła po Fra Federica.

22

Esteban wiedział tylko, że Mameluk udał się do apartamentu proroka, prawdopodobnie, aby go zamordować, ale Wielki Nieznany wyszedł stamtąd zwycięsko, a jemu, Estebanowi kazano ciało tajemniczego Mameluka złożyć na wozie.

I wiedział również, że Mameluk był tajemniczą osobistością, bo Marivosa, cesarzowa Brazylii, czuwała nad nieruchomym ciałem z wielką pieczołowitością i szacunkiem. Dziw wielki! Ale nie na tym koniec dziwów dla Estebana. Wszystko, co się wydarzyło tragicznej nocy, było przejawem sił zwykłych, obecnych stale w prymitywnym społeczeństwie, w którym Esteban się obracał, gdzie nienawiść, zazdrość, pragnienie zemsty wybuchały przy lada okazji. Natomiast to, co zaszło w podróży, trąciło czarami, czarną magią.

Od razu nie mieściło się przewodnikowi w głowie, po co cesarzowa Brazylii ze swym niezwykłym ojcem wybrali jego wóz do podróży, zamiast wracać do Canudos z oddziałem bandytów. Że tak się stało jednak, to był fakt niezaprzeczony, gdyż siedzieli oto z Estebanem. Ramię proroka otaczało kibić córki, której głowa spoczywała na jego ramieniu. Choć był arcyłotrem, lecz widocznie kochał swą córkę. Toć i najdziksze bestie dbają o swoje potomstwo.

Nieraz cesarzowa schylała się nad nieruchomym ciałem i unosząc płachty, wpatrywała się w twarz umarłego. Esteban dostrzegł łzy w jej oczach. Wówczas zawoalowany prorok odezwał się w języku dla Estebana niezrozumiałym i cesarzowa uśmiechnęła się przez łzy. I to również było niepojęte.

Ale przewodnik omal nie spadł z kozła innym razem, gdy spojrzawszy przez ramię, zobaczył cesarzową w ramionach Wielkiego Nieznanego, całujących się jak kochankowie. Całował ją w usta, w oczy i szyję. A trwało to tak długo, że Estebanowi zdawało się, że nigdy nie przestaną...

Niezrozumiałe! Fra Federico, siedzący naprzeciw cesarzowej tak, że tylko nieruchome ciało, leżące na dnie wozu ich dzieliło, wcale nie zdawał się zgorszony. Po prostu nie zwracał uwagi na czułości tych dwojga. Trzymał na kolanach otwartą księgą i oczy miał utkwione w jej kartkach, choć przy nieustannym podskakiwaniu i zataczaniu się wozu na kamienistej drodze, nikt by jednego słowa nie zdołał przeczytać. Mniejsza z tym. Przecież ksiądz mógł umieć swój brewiarz na pamięć.

Woal zsunął się mężczyźnie z głowy i choć Esteban nie widział jego twarzy, dostrzegł, że włosy ma ciemne i bujne, niepodobne do włosów starego człowieka. Również ręce i ramiona wyglądały na ręce i ramiona mężczyzny młodego i silnego. I jeszcze dziwniejsze, że czarna barwa schodziła z nich płatami i smugami, a gdzie starła się farba, przeglądała spod niej biała skóra. A więc człowiek ten był tylko uczerniony roślinnym sokiem! Wszystko to dało Estabanowi wiele do myślenia.

Tegoż dnia jednak spotkała go największa niespodzianka. Było to koło południa. Wypadało dać wypoczynek koniom, a wszystkim należało się pożywienie i woda. Esteban zatrzymał się pod wzgórkiem w cieniu palm i akacji. Podjechali do znanej Estebanowi kałuży. Esteban i jego pomocnik zeszli z wozu, by zająć się końmi i mułami. Dopiero po paru minutach miał czas się obejrzeć, by zapytać o dalsze rozkazy swych dostojnych pasażerów.

To, co ujrzał, omal z nóg go nie ścięło, omal nie padł na kolana, wzywając na pomoc aniołów i świętych pańskich, gdyż był świadkiem największego czarodziejstwa, jakie tylko za sprawą mocy piekielnych stać się mogło. Cóż bowiem zobaczył? Ujrzał Wielkiego Nieznanego, stojącego pośrodku drogi, zrzucającego z siebie powłóczyste szaty proroka. Nie miał już na twarzy woalu. I w następnej chwili przed zdumionymi oczyma przewodnika stanął zwariowany Anglik we własnej osobie.

Esteban już bił czołem o ziemię i modlił się żarliwie: „Panie, bądź miłościw mnie grzesznemu!".

Wówczas cudzoziemiec roześmiał się tym swoim szczerym, beztroskim śmiechem, dobrze znanym Estebanowi, podszedł do niego, podniósł go z kolan i uderzając po ramieniu zawołał:

- Czyż nie mówiłem ci, człowieku małej wiary, że wrócę do Canudos z koszem prowiantów, przygotowanych dla mnie przez samego Wielkiego Nieznanego? Tu jest ten kosz, przyjacielu. Zastaw śniadanie dla najpiękniejszej cesarzowej, jaka była kiedykolwiek ozdobą tej ziemi. Potem możesz iść i nasycić twoje grzeszne cielsko. Jedz i pij za zdrowie najszczęśliwszego człowieka pod słońcem, którego masz zaszczyt, bałwanie jeden, oglądać w tej chwili.

Estebanowi kręciło się w głowie. Czy to były czary? Czy zwariowany Anglik był w rzeczywistości Wielkim Nieznanym, bezwstydnym złodziejem bydła, hersztem rozbójników? Czy był Mamelukiem, który zamordował Wielkiego Nieznanego? Czy był ojcem czy kochankiem Marivosy da Gloria, cesarzowej Brazylii? Trzeba było jednak słuchać rozkazów tajemniczej osobistości, a nie silić się na rozwiązywanie zagadek. Tylko łaskawy uśmiech pięknej cesarzowej dodawał Estebanowi otuchy i odwagi.

Siedzieli oto ci oboje pod nawisłymi gałęziami akacji, czuląc się i patrząc sobie w oczy, co widząc Esteban, człowiek dyskretny i taktowny, uznał za stosowne odwrócić się czym prędzej.

Biedny Esteban!

Stracił apetyt na myśl o człowieku leżącym na dnie jego wozu. Jeżeli ten, który w szatach proroka zeszedł z werandy domu i siadł na wóz, nie był Wielkim Nieznanym, to czyjeż ciało on, Esteban zniósł pieczołowicie i położył na dnie wozu? Kryła się w tym znowu tajemnica, której rąbka przewodnik po dziś dzień nie uchylił. Że człowiek ten nie był martwy, stało się jasne pod koniec dwudniowej, nużącej podróży. Przeleżał on sztywno i bez drgnienia całą dobę i cały dzień następny. Esteban nie śmiał nawet zgadywać, jakie to zdziałały czary. Z prawdziwą ulgą spoglądał na cicho i spokojnie siedzącego w wozie Fra Federica, pocieszając się myślą, że ksiądz go osłoni, gdyby szatan zgłosił się po zapłatę za swe usługi.

Dopiero na trzeci dzień pod wieczór bezwładne ciało pod płachtą zaczęło się poruszać. Przy pierwszym znaku życia tego człowieka Estebanowi kazano się zatrzymać. Wszyscy trzej pasażerowie zajęli się powracającym do życia, napoili go i ułożyli potem do spoczynku. Esteban nie śmiał odwracać się zbyt często. W czasie reszty drogi do Cumbe powtarzało się to nieraz. Kazano mu zatrzymywać się i znów ruszać. Jasne było jak słońce, że bezwładne ciało znów stało się osobą żyjącą, jasne, że była to osoba bardzo dostojna. Jeszcze bardziej dziwiło Estebana, gdy widział, z jaką czułością Marivosa zajmowała się tym człowiekiem, który ani słowem, ani gestem nie odpowiadał na jej czułość, na pieczołowitość cudzoziemca, a Fra Federica odtrącił twardymi i wzgardliwymi słowy. Rzadko kiedy przemawiał, a gdy się doń zwracano, wcale nie odpowiadał. Całą noc leżał na dnie wozu, prawie tak samo sztywny i milczący, jak przed obudzeniem się. Tak przeleżał pozostałą noc pół trzeciego dnia podróży. Po południu siedział już na wozie, ale nic nie mówił, choć piękna Marivosa patrzyła nań często oczyma pełnymi łez.

Znów zagadka nie do rozwiązania. Nie mógł to być oczywiście sam Wielki Nieznany, tajemniczy wódz armii złożonej z pięciu tysięcy urągających prawu bandytów, zmartwychwstały prorok, pretendent do brazylijskiego tronu, który zimny i sztywny przeleżał dwie doby na dnie wozu przewoźnika. Nie dziw, że Esteban gubił się w przypuszczeniach i wciąż nie wiedział, sen li to czy jawa.

Do Cumbe dotarli na wieczór trzeciego dnia podróży. Esteban zatrzymał wóz pośrodku rynku, naprzeciw domu Fra Federica. Z nieopisaną radością i dumą Tim 0'Clee wyskoczył z wozu i rozejrzał się dokoła po nędznych lepiankach, kurzem obrosłym rynku i niskim, dusznym składzie, który posłużył mu za punkt wypadowy romantycznej wyprawy. Odór kawy i suchego błota przesycał atmosferę. I ci sami mieszkańcy witali Tima, jak gdyby wymiar czasu w Cumbe wcale nie istniał. Te same nagie dzieciaki, ciemnoskóre, wielkookie kobiety. Patrzyły na wóz, na wysiadającą zeń przepiękną Marivosę, tym samym ciężkim wejrzeniem melancholii, jak patrzyły wówczas na wyruszającego do Canudos Tima.

Fra Federico zaproponował gościnę swym towarzyszom podróży, a Tim i Marivosa przyjęli ją z wdzięcznością. Lecz tajemniczy człowiek i tym razem odmówił, nie chciał wyjść z wozu. Nie przyjmował pokarmu, leżał jak kłoda i nie odzywał się, gdy doń mówiono. Oczy miał zamknięte. Może spał.

Spełniając polecenie Marivosy, Esteban wstawił do wozu kosz z prowiantem tak, aby śpiącemu starczyło wyciągnąć rękę po pożywienie. Potem życząc swym pasażerom dobrej nocy, podjechał do składu, gdzie przenocował wraz ze swym pomocnikiem, końmi i mułami.

23

Nazajutrz o świcie w małym kościółku w Cumbe Fra Federico pobłogosławił młodą parę. Esteban zaś, który był świadkiem tej ceremonii nie mógł powstrzymał się od łez. Esteban również podjął się odwieźć cudzoziemca i piękną Marivosę do Quicimados, skąd mieli wyruszyć pociągiem do Pernambuco.

Esteban twierdził, że jak żyje, nic podobnie wzruszającego nie widział. Cesarzowa pocałowała pomarszczoną rękę starego księdza, a cudzoziemiec prosił go, aby towarzyszył im w podróży do Europy.

- Pozwól nam, padre - mówił - stworzyć wam domowe ognisko w pięknym, starym Erynie, gdzie moglibyście spędzić w pokoju schyłek waszych dni, na modlitwie i pracy naukowej. Zaręczam wam, ojcze, że największe powagi naukowe będą was czcić, a papież uzna wasze zasługi.

A piękna Marivosa rzekła po prostu:

- Jedź z nami ojcze Federico, a będziemy cię kochali i dbali o ciebie i nigdy nie zapomnimy, coś dla nas uczynił.

Lecz stary ksiądz tylko uśmiechnął się w odpowiedzi.

- Dziękuję wam obojgu, moje drogie, kochane dzieci - rzekł. - Lecz mi nie potrzeba domu na tej ziemi. Mam nadzieję, że wkrótce znajdę mój dom w niebie. Mam tu garstkę prostych dusz, nad którymi pieczę Bóg mi powierzył. Nie mogę ich porzucić na pastwę szatana. Jeśli Bóg udzieli mi jeszcze parę lat życia, poświęcę je na służbę pańską.

Tak się rozstali. Oczy dwojga młodych zalane były łzami, a oczy starca pogodne i promieniejące niewypowiedzianym szczęściem.

Wszyscy troje wyszli razem na rynek, gdzie Esteban zakładał konie, mając za widza sklepikarza - za widza jedynie, gdyż nie udzielił mu najmniejszej pomocy. Nagle Marivosą wstrząsnął dreszcz niepokoju. Ojca jej nie było w wozie.

Na wołanie Marivosy wszyscy się zbiegli.

- Poszedł już godzinę temu - powiedział pomocnik Estebana - gdy państwo byliście tam. - Wskazał na mały kościółek. - Myślałem, że państwo wiedzieli - dodał ze wzruszeniem ramion.

- Przed godziną! - zawołała Marivosa i spojrzała niespokojnie na Tima.

- Czy poczekamy na powrót seniora? - spytał Esteban.

- Naturalnie, że będziemy czekali - odpowiedział Tim. - Lecz słuchajcie, Esteban. Natychmiast muszę wiedzieć, w którą poszedł stronę.

Esteban znalazł się na wysokości zadania. Od kobiet siedzących przed chatami, od największego z nagich dzieciaków dowiedział się, że senior przed godziną poszedł ku zaroślom. Ramiona koloru kawy wskazywały w jednym kierunku.

Tim, Esteban i jego pomocnik, a za nim parę dzieci ruszyli na poszukiwania.

Znaleźli człowieka o paręset kroków od miasteczka.

Tim i Esteban go znaleźli. Leżał w zaroślach, twarzą do ziemi, z okropną raną przez całe gardło. Nóż, który Esteban włożył do koszyka z prowiantem, posłużył samobójcy. Wypadł mu z martwej ręki, gdy go przewrócili twarzą ku niebu. W pobliżu brudny skrawek papieru, przyciśnięty kamieniem, trzepotał w podmuchach wiatru.

Tim podniósł kamień. Znalazł pięć słów, nabazgranych ołówkiem i podpisanych inicjałami D. S.

„I niech nas wszyscy diabli"! - przeczytał.

Esteban pożyczył parę łopat od sklepikarza i wraz ze swym pomocnikiem pochował tajemniczego awanturnika na miejscu, gdzie go znaleziono. Fra Federico, jak zwykle pełen dobroci i chrześcijańskiego ducha, odmówił modlitwę na samotnej mogile.

Dudley, jaki był: okrutny, mściwy, nieugięty, pozostał taki do końca. Wolał iść na sąd boży, niż wyrzec się samowładztwa i uroku jasnowidza, co było nieuniknione wobec śmierci wspólnika i utraty córki. Człowiek, który mu ukradł córkę, zadrwił sobie zeń i podeptał go, a na domiar wszystkiego jak cezar wlókł go w więzach, by uczynić świadkiem swego triumfu. Gra była skończona, przegrana. Trudno! Gadka o jego porwaniu, poniżeniu, z ust Estebana wkrótce rozejdzie się po całym kraju. Stracony autorytet zmartwychwstałego proroka, skupiający dokoła niego wyrzutki społeczeństwa, stracony urok błogosławieństwa, pod którego brzemieniem tysiące padały w proch i biły czołem o ziemię.

I nie strata fortuny była najboleśniejsza dla awanturnika. Bogactwa zagrabione mógł w znacznym stopniu odzyskać. Ale komedia tajemniczości, ale straż okrutnych adiutantów, ale zaprzysięganie rekrutów wśród łoskotu burzy i blasków błyskawic, wspaniała rola jasnowidza i imperatora przepadła, na zawsze przepadła, a była ona istotą jego życia. Nienawiść do ludzi, którzy go tego wszystkiego pozbawili, pokierowała jego ręką, gdy odbierał sobie życie.

Tak przynajmniej Tim tłumaczył ten fakt rozpaczy. Tak według niego, należało zrozumieć ostatnie słowa Dudley'a Stone'a. Niemniej tajemnica śmierci awanturnika nie została wyjaśniona. Wielki Nieznany pozostał nieznany do końca.

Ślub odbył się w kościele anglikańskim w Pernambuco. Cały rok spędzili na podróżach po Włoszech i Francji. Potem Marivosa z iście kobiecą zdolnością naśladownictwa przystosowała się do europejskich warunków życia, do roli wielkiej damy w Irlandii, jak potrafiła kiedyś odgrywać rolę cesarzowej Brazylii.

Była nadto najlepsza w Irlandii w jeździe konnej, co zjednało jej łaski starego kraju.

Lecz powodzenie przyszło do Tima 0'Clee samo, automatycznie. I największa przygoda jego życia, w której zdobył skarb miłości i swoje ostrogi, wcale nie była koniecznością. Ledwie bowiem wstąpił na ziemię angielską, dowiedział się, że dziecko zrodzone z nielegalnego związku stryja Justyna z bigamistką, zmarło i on, Tymoteusz 0'Clerigh z mocy prawa uzyskał tytuł i majętności.

Przez wzgląd na pamięć stryja Justyna Tim nie wystąpił o uznanie małżeństwa poprzedniego lorda Traskmoore za nielegalne.

Romansowa Julia znalazła sobie właściwe środowisko w Cannes Deauville. Będąc bogatą wdową na pięknym dożywociu i brylując tytułem hrabiowskim, znajduje wśród kosmopolitycznego tłumu wciąż jeszcze licznych wielbicieli. I pod tym względem nie sprawdził się sen Tima w Cumbe, w którym widział Romansową Julię w czepku i fartuchu, szorującą podłogę hallu w Traskmoore.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Baronowa Orczy Eldorado
Baronowa Orczy Szkarłatny kwiat
Baronowa Orczy Cykl Tancerka z Solferino 02 Hrabina de Lanoy
Baronowa Orczy Szkarłatny kwiat
Córka rybaka, teksty
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Córka Hycla
Lorraine Dunn Wyklęci Córka heretyka
Sandemo Margit Saga O Czarnoksiężniku  Córka Mrozu (Mandragora76)
Angelsen Trine Córka morza Rozbitek
Więzi między matką a córką, PSYCHOLOGIA(1), Psychologia(1)
T. Man Matka i corka, SCENARIUSZE PRZEDSZKOLNE, scenariusze, scenariusze
Angelsen Trine Córka morza Sztorm
Córka Słownik motywów
Angelsen Trine Córka morza Niebezpieczne uczucia
Córka rybaka
CÓRKA RYBAKA
Rudogrzywa córka Wadery
Florencja, corka Diabla
teksty z akordami (ponad 300), CÓRKA RYBAKA, CÓRKA RYBAKA

więcej podobnych podstron