POŻEGNANIE Z MARIĄ
Opowiadanie składa się z trzech części. Cała akcja zamyka się w ciągu jednej doby, trwając od wieczora dnia pierwszego do wieczora dnia następnego, w lutym 1943 roku. Miejscem akcji jest Warszawa, a dokładniej skład materiałów budowlanych przy ulicy Skaryszewskiej w Warszawie. Bohaterem opowiadania jest inteligencka młodzież, zmuszona przez nową, okupacyjną rzeczywistość, do handlu bimbrem czy podrabianymi obrazami. |
Rozdział I
Opowiadanie rozpoczyna ponury opis wojennej rzeczywistości („opuchłe chmury”, „burzliwe niebo”, „bezlistne drzewo”). Bohater mieszkał w pokoiku przy kantorku firmy budowlanej, w którym pracował jako magazynier. Odbywało się u niego przyjęcie z okazji ślubu przyjaciół. Pan młody, który był pianistą „wyznania narodowego”, latem został ochrzczony „(…) przy zapalonych świecach, wiechciach kwiatów i miednicy chłodnej, kaplicznej wody, którą zapobiegliwy ksiądz umył mu dokładnie głowę (…)”. Rodzice jego wybranki nie udzielili parze młodej błogosławieństwa, ponieważ nie akceptowali takiego mezaliansu. Wśród gości był przyjaciel narratora - Tomasz z ciężarną żoną - redaktor naczelny dwutygodnika i mężczyzna uważający się za lewicowca. Poza tym handlował fałszywymi obrazami. Kolejnym gościem był Piotr, który leżał między „rozmemłanymi” dziewczynami. Oprócz niego można było tam spotkać zachowującego się dosyć swobodnie, można by rzec - ordynarnie - Apoloniusza, autora znamiennego zdania: „wojna minie, a poezja zostanie”. W pokoju przebywała także młoda Żydówka, która uciekła z getta. Wcześniej była pieśniarką żyjącą w luksusowych warunkach, teraz zaś nędzarką, cieszącą się ze zdobycia szczoteczki do zębów czy zjedzenia kanapki. Choć była szczęśliwa z faktu opuszczenia żydowskiej dzielnicy, jednocześnie martwił ją los pozostawionych tam najbliższych.
Najważniejszym gościem dla narratora była Maria, jego narzeczona. Studentka polonistyki uczyła się na tajnych kompletach (zajęciach uniwersyteckich), na które akurat przygotowywała książkę „Hamlet”. Rozmawiali we dwoje o miłości i poezji. Dziewczyna widziała w tej drugiej niepojętą siłę, która jako jedyna: „umie wiernie pokazać człowieka”, na co bohater dodał: „miarą poezji, a może i religii, jest miłość człowieka do człowieka”. Z pokoju obok dobiegała muzyka z patefonu i zapach alkoholu. Pod sufitem na sznurkach suszyły się okładki do tomiku poezji bohatera. Towarzystwo dobrze się bawiło.W pewnym momencie mężczyzna poszedł otworzyć bramę, gdyż zajechała tam furmanka po brzegi załadowana meblami. Gdy udało się przepchnąć przez bramę koła zablokowane w rynsztoku, wyszła do niego Maria. Pożegnała się z narzeczonym - kierownik prosił ją o wcześniejsze przyjście do pracy. Dziewczyna rozwoziła wyprodukowany wcześniej bimber do odbiorców, a szef był z niej zadowolony (używała do produkcji trunku mało węgla).
Załadowanej furmance, stojącej na podwórzu, przyglądał się żandarm pilnujący sąsiedniego budynku - byłej szkoły miejskiej, w której obecnie uwięzieni byli ludzie, czekający na wywiezienie na roboty do Niemiec. Furman powiedział do bohatera, iż na polecenie pana kierownika przywiózł rzeczy doktorowej na przechowanie. Kobieta ta była Żydówką, której udało się wyjść z getta (w którym zostali córka i zięć - to właśnie on załatwił teściowej zwolnienie). Oboje mieli opuścić getto następnego dnia (zatrzymały ich interesy). Na wozie, przy rozładunku którego pomagał Tomasz (choć był chory na serce), leżały meble, drobniejsze sprzęty, cały dobytek, jaki w obecnej chwili został bogatej niegdyś doktorowej. Układali wszystko w szopie. Gdy skończyli, narrator ustalił z woźnicą, by ten rano zawiózł „na lewo” metr wapna do klienta.
Rozdział II
Rano spadł śnieg. Bohater otworzył bramę, by dać znak potencjalnym klientom. Wcześniej jednak odprawił pijanych gości i posprzątał pokój.
Właścicielem firmy, w której pracował, był inżynier mający żonę, trwoniącą pieniądze na utrzymanie żebraków, kościołów, zakonników i ich „syna erotomana”. Mężczyzna czerpał z firmy ogromne zyski do chwili, gdy jego pracownicy nie zaczęli kraść z niej towarów i sprzedawać ich „na lewo”. Mimo wszystko inżynierowi wiodło się bardzo dobrze dzięki ugodowym stosunkom z Niemcami. Potrafił wykorzystać nową rzeczywistość: rozbudował składy w centrali, wydzierżawił plac i otworzył filię swego przedsiębiorstwa, kupił dworski pojazd, konia, wynajął woźnicę, nabył majątek pod Warszawą, a także posiadał kawał lasu, rozbudował własną bocznicę kolejową, przy której miał „magazyny przeładunkowe z materiałami budowlanymi”. Choć był tak bogaty, nie zapominał o swych rodakach - dawał im „zarobić”. Gdy trzeba było komuś pomóc lub dać łapówkę „gdzie trzeba” - nie uchylał się od tego. Finansował nawet przez trzy miesiące studia narratora. Ludzie pracujący w filii dorabiali sobie na boku: sprzedawali wapno na ulicy, robili prywatne kursy przewozowe, narrator kradł nawet kredę i ton (glinkę kredową do produkcji farb), które sprzedawał potem w mydlarni.
W firmie pracował także kierownik Jan, z którym bohater wszedł w tajną spółkę handlową: wraz z Marią produkowali bimber. Dziewczyna zajmowała się dystrybucją po cenie detalicznej, a panowie księgowaniem. Jan coraz bardziej zagłębiał się w „lewych” interesach, wykorzystując firmę jako „punkt przelotowy” dla kradzionych i skupowanych towarów. Znał się na złocie
i kosztownościach, sprzedawał i skupywał meble, handlował lokalami, miał układy ze złodziejami kolejowymi, z komisami, mechanikami, a poza tym przyjaźnił się ze sprzedawcami i kierowcami. Przed wojną pracował jako magazynier w przedsiębiorstwie żydowskim właśnie u doktorowej. Kupił wtedy auto sportowe i pracował jako taksówkarz. Nabył także pod miastem parcelę budowlaną, a tuż przed wybuchem wojny drugą działkę na przedmieściach.
W okolicy, w której pracował narrator, była dawna szkoła oraz sklepik paskarski, w którym właściciel mający żonę i dwoje dzieci, prowadził nielegalne interesy z żandarmami i policjantami. Nad szklanką bimbru handlował z nimi ludźmi, uwięzionymi w szkole. Nocą policjanci wypuszczali przez okna budynku tych, za których otrzymali od niego pieniądze (sklepikarz był pośrednikiem w wykupywaniu ludzi przez rodzinę czy znajomych). Gdy tylko tacy szczęśliwcy wydostali się na zewnątrz - uciekali we wszystkie strony. Nieraz zdarzało się, że bohater musiał przepędzać pijane uciekinierki - prostytutki - z placu firmy… Właściciel sklepu, nie dosyć, że zarabiał duże pieniądze, to jeszcze oszukiwał klientów, nie doważając towaru. Nie korzystał jednak z usług wypuszczanych dziewczyn. Ślepa uliczka, przy której mieściła się firma, wybrukowana była „kocimi łbami”(kamienie bez asfaltu) i leżała między polem a szeregiem domów, w których znajdowały się: pralnie, mydlarnie, fryzjer. Niedaleko znajdował się kościółek, a tuż przy kolejowym torze schronisko dla bezdomnych. Stara Żydówka siedziała w kantorze na tapczanie i rozmawiała z kierownikiem. Czekała na powrót zięcia i córki z getta. Mężczyzna zwracał się do niej z szacunkiem i wdzięcznością za to, że niegdyś to ona wprowadziła go w świat interesów i wiele nauczyła. Przed wojną była bogatą właścicielką przedsiębiorstwa budowlanego, paru ciężarowych samochodów i własnej „odnogi kolejowej”. Zatrudniała dziesiątki robotników, miała niewyczerpalne konta w bankach krajowych i szwajcarskich, brylanty i złoto. Teraz była biedną, skromnie ubraną, głodującą staruszką. Martwiła się, że córka nie odnajdzie jej na peryferyjnej uliczce. Wyszła z pokoju sprawdzić walizki.
Od niedawna w kantorze pracowała także urzędniczka, która pilnowała kasy na polecenie inżyniera, który podejrzewał okradanie firmy przez jej pracowników (to prawda - każdy „dorabiał” na boku). Urzędniczka nie znała się na towarach, pracowała dziennie tylko kilka godzin, a i tak bardzo się nudziła. Kierownik oznajmił narratorowi, że jego narzeczona Maria wróci później, gdyż dzwoniła i przekazała, że w mieście trwają łapanki. Mężczyzna martwił się, że inżynier w końcu wyrzuci ich z pracy za złodziejstwo, a na otwarcie własnego interesu nie mieli przecież pieniędzy (bohater ulokował wszystkie oszczędności w produkcję bimbru, zakup książek i papieru do pisania). Urzędniczka w pewnej chwili oświadczyła, iż doktorowa, pod nieobecność kierownika, dzwoniła do córki i dowiedziała się, że ta nie może już opuścić getta.
Rozdział III
Tadeusz (narrator) zajął się powielaniem swych wierszy domowym sposobem (miał w tym celu wypożyczony powielacz). Zdjął ze sznurków okładki tomów poetyckich przygotowanych przez Apoloniusza, po czym zawinął je w pergamin i schował pod tapczan. Na podwórzu woźnica pakował na furmankę dobytek doktorowej, która postanowiła o powrocie do córki i zięcia do…getta. Gdy wóz był już załadowany - usiadła skulona i wystraszona między pękatymi walizami. Choć kierownik prosił ją o pozostanie, ona już podjęła decyzję.
Przed bramę podjechała niemiecka ciężarówka, z której wyskoczył kierowca z komunikatem, iż przywieźli cement. Przy rozładunku Tadeusz kupił parę worków w tajemnicy przed inżynierem. Zamierzał je później odsprzedać z kierownikiem jakiemuś klientowi. Doktorowa, po pożegnaniu z „Jasiem” (tak nazywała kierownika) - pojechała do getta.
Wieczorem sprytny kierownik założył czapkę tramwajarską (zawsze tak oszukiwał, by móc jeździć tym środkiem komunikacji miejskiej za darmo). Tadeusz wyszedł z mężczyzną na ulicę, gdzie spotkali także sklepikarza. Jechały tam niemieckie ciężarówki, z poupychanymi w nich ludźmi z łapanek. Obok samochodów wolno sunęły niemieckie motocykle. Kolumna pojazdów zmierzała w stronę mostu (na zakręcie wskutek tego powstał zator). Gdy samochody się zatrzymały, w jednym z nich bohater ujrzał wciśniętą w tłum ludzi, bladą i wystraszoną Marię. Miała przyjść do niego wieczorem, ale już nigdy niebyło jej to dane.
Dużo później Tadek dowiedział się, że wywieziono ją do osławionego obozu nad morzem wraz z transportem żydowskim („jako aryjsko-semickiego mieszańca”) i zagazowano w komorze krematoryjnej, po czym przerobiono na mydło. Tą suchą, wypraną z emocji wypowiedzią kończy się tekst opowiadania.
U NAS W AUSCHWITZU
Opowiadanie ma charakter epistolarny i składa się z dziewięciu listów: Tadeusz, który znajduje się w obozie koncentracyjnym w Auschwitz, pisze je do Marii, więzionej w Brzezince (Birkenau). W każdym z nich narrator opisuje szczegóły obozowej egzystencji, tamtejsze zwyczaje, zachowania, problemy, całkowite podporządkowanie się Niemcom. Prócz tego treść niektórych listów jest wypełniona deklaracjami uczuć do dziewczyny, wspomnieniami ich szczęśliwych, wspólnych chwil, studiów, rodziny czy znajomych.
Pierwszy list
Tadeusz przekazał ukochanej informację o swoim uczestnictwie w kursie sanitarnym, który ma przygotować go do pełnienia funkcji flegera. Uczy się podstaw udzielania pierwszej pomocy, zwalczania zakaźnych bakterii (typowych dla niehigienicznego trybu życia -gronkowca i paciorkowca) oraz poznaje zasady przeprowadzania sterylizacji. Mężczyzna opisuje perypetie, jakie miał ze znalezieniem kogoś, kto zgodziłby się przekazać list kobiecie. Jego zmagania przez długi czas nie przynosiły rezultatów. W końcu kolega obiecał pomoc pod jednym warunkiem, że list nie będzie obszerny: „(…)bo to musi być nudne tak do dziewczyny co dzień pisać”.
Tadeusz napomknął także o oryginalnej prośbie pacjenta (przedwojennego bogacza), proszącego o pochowanie go w każdym miejscu, byle nie we wspólnej mogile, uwłaczającej godności ludzkiej. Na szczęście mężczyzna wyzdrowiał i nękający go problem sam się rozwiązał.
Drugi list
Tadeusz opowiada ukochanej o realiach życia w Oświęcimiu. Obecni tam więźniowie chwalili sobie życie w obozie. Mówili o nim z poczuciem wyższości i dumą, czego dowodem może być cytat: „U nas, w Auschwitzu…”. W Oświęcimiu warunki były imponujące, jak na miejsce zagłady: brukowane chodniki, murowane budynki, betonowe podłogi i trzypiętrowe prycze. W porównaniu z nim, obóz w Birkenau, w którym dominowały drewniane baraki stojące w błocie, przedstawiał się o wiele gorzej.
Tadeusz mieszkał teraz w znacznie lepszych warunkach niż przedtem, mając do dyspozycji cywilne ubrania, czystą pościel, ciepłe koce, a w czasie świąt stół nakryty prawdziwym obrusem. Wyznał, że w obozie wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich. Takie kwestie, jak religia czy donosicielstwo, były powszechnie komentowane. Bohater wyjawił swoje uczucia do narzeczonej, której twarzy nie widział od bardzo dawna. Pisał: „Zachowałem w sobie dużo pogody i wiem, że i ty jej nie straciłaś. Mimo wszystko. Mimo pochylonej głowy na gestapo, mimo tyfusu, zapalenia płuc i - krótko obciętych włosów”.
Trzeci list
Tadeusz pisał ukochanej o odwlekających się kursach sanitarnych, o sali muzycznej, w której co niedziela odbywały się koncert symfoniczne dawane przez zawodowych muzyków, pracujących w kuchni oraz o bibliotece („zawiera parę kryminalnych powieści”) istniejącej w obozie. Prócz tego mieścił się tam także puff, czyli „burdel”, składający się z piętnastu kobiet i oferujący swe usługi jedynie uprzywilejowanym (na przykład lekarzom ze szpitala, kapo z komand). Czasem klientami puffu byli także więźniowie, dostający przepustki za dobrą pracę (w obozie kwitł handel tymi dokumentami). W zakończeniu listu wspominał dawne czasy na ulicy Skaryszewskiej w Warszawie.
Czwarty list
W tym liście Tadeusz snuje refleksje na temat masowego zabijania i bierności tysięcy ludzi przyglądających się w milczeniu. Mistyką nazywa bezwarunkowe podporządkowanie milionów garstce ludzi z karabinami. Ludzie z zewnątrz myślą, że życie w Auschwitz to „sielanka”, dali się omamić pozorom życia kulturalnego (bokserskie mecze, koncerty w sali muzycznej) czy przestrzegania zasad humanitaryzmu, pozorów normalności (trawniki posiane wzdłuż bloków, czysta pościel).
Dużo miejsca zajęło mu opisanie sceny przybycia do obozu nowego transportu kobiet, których przybyciu towarzyszyła… orkiestra i dziesięć tysięcy stojących obok bramy mężczyzn. Przywiezione wzywały pomocy, ponieważ wiedziały, że czeka je zagazowanie. Nikt jednak nie zareagował na te krzyki, a tysiące mężczyzn stało w milczeniu. Tadeusz stwierdził, że ludzie spoza obozu myślą, że w Oświęcimiu jest potwornie, choć jest w nim przecież ring bokserki czy orkiestra (to wszystko jednak było oszustwem). Pisał Marii: „(…) może z tego obozu, z tego czasu oszustw, będziemy musieli zdać ludziom żywym relację i stanąć w obronie zmarłych”.
Piąty list
Stanowi kolejną relację z realiów obozowego życia, jak również jest przykładem zadumy narratora nad ludzką egzystencją. Tadeusz opisywał dokładnie swe uczestnictwo w kursach sanitarnych, obowiązkową „gimnastykę”, trwającą godzinę i odbywającą się co dwa dni: „Trzeba było robić setki przysiadów, całe dnie i noce stać w jednym miejscu (…) wisieć na słupku przywiązany za ręce albo na drągu zawieszonym na dwu krzesłach, skakać jak żaba, czołgać się jak węże”.
W dalszej części listu autor wspominał czasy, gdy był wolny i dzielił jeden pokój z Marią, w którym rozmawiali o życiu. Snuł dygresje na temat roli nadziei, zastanawiając się, czy: „gdyby nie nadzieja, iż ten inny świat nadejdzie, że wrócą prawa człowieka - żylibyśmy w obozie choć jeden dzień? (…) Nigdy w słowach ludzkich nadzieja nie była silniejsza w człowieku, ale nigdy też nie wyrządziła tyle zła, ile w tej wojnie, ile w tym obozie”.
Szósty list
Tadeusz przytaczał przeprowadzone lub usłyszane w obozie rozmowy, na temat ówczesnego „życia”. Wspominał swą drogę z więzienia na Pawiaku do obozu, podczas której widział desperackie ucieczki przerażonych ludzi, ścisk, brak powietrza, uduszone trupy walające się między nogami czy rozkładające się zwłoki. W tych rozmowach uczestniczył jego bliski kolega - Staszek. Wspominał on swego przyjaciela Żyda z Mławy, który zajmował się kierowaniem ludzi do gazu. Gdy pewnego dnia przyjechał w transporcie jego ojciec, ten kazał mu wejść do komory pod pozorem kąpieli, ponieważ nie chciał się narazić Niemcom. Później wyjął z jego ubrania rodzinną fotografię, która stała się pamiątką tego, co zrobił. List kończy się opowiadaniem Kurta, kolegi Tadka przenoszącego jego listy do Marii, o makabrycznym wydarzeniu z Mauthausen, gdzie podczas Wigilii dwóch uciekinierów powieszono na szubienicy stojącej na placu obok choinki.
Siódmy list
Od poprzednich różni się tym, że jest porównaniem obozowego życia więźniów do życia starożytnych niewolników. Tadeusz doszedł do wniosku, że nie ma między nimi żadnej różnicy: zarówno więzień, jak i niewolnik, nie mieli nic własnego, obaj byli oznakowani numerem jak zwierzęta, wykonywali taką samą ciężką pracę, chciano maksymalnie ich wykorzystać: „Jaką potworną zbrodnią są piramidy egipskie, świątynie i greckie posągi”. Zadaje pytanie: „Co będzie o nas wiedzieć świat, jeśli zwyciężą Niemcy?”. List kończy się optymistycznym stwierdzeniem, że najważniejsze są myśli i uczucia, dzielone z bliskimi (w jego przypadku - z Marią).Ósmy list
Tadeusz opisywał w nim aktualne, obozowe wydarzenia. Był szczęśliwy, ponieważ znalazł mężczyznę, który przenosił korespondencję do Birkenau (był to „długi elektryk”). Pisał także o ślubie jednego z więźniów - Hiszpana, złapanego we Francji i dostarczonego do Oświęcimia. Miał on dziecko z Francuzką, która, gdy maleństwo podrosło, chciała wziąć ślub. Dlatego też sprowadzono ją wraz z dzieckiem do obozu, pana młodego ubrano w garnitur i krawat, a wszystko sfotografowano przy dźwiękach grającej orkiestry. Drugiego dnia Francuzkę odesłano do ojczyzny, a Hiszpana na komando. Obóz był pod wrażeniem: „U nas, w Auschwitzu, to nawet śluby dają”.
Tadeusz wspomniał ukochanej o kończących się kursach sanitarnych oraz o otrzymywanych z domu listach. Bliscy donieśli mu o wydaniu jego tomiku. Deklarował Marii, że nie wyobraża sobie bez niej życia, snując wspólne plany: „(…) o życiu, którym będziemy żyć, o wierszach, które napiszę, o książkach, które będziemy czytać”. Opisał jej również dokładnie szczegóły swego aresztowania, nie chcąc, by czuła się winna, czy za cokolwiek odpowiedzialna.
Dziewiąty list
Nie różni się od pozostałych. Tak jak w poprzednich, Tadeusz opisywał liczne zabiegi, które wykonywał, by przekazać ukochanej listy. Zdał także relację z akcji odwszawiania obozu, podczas której: „(…) bloki nabite ludźmi, ale wszy ani jednej. Nie darmo odwszanie trwało przez całe noce”. Opisał także powrót do obozu Banderkomanda, wśród którego rozpoznał dawnego kolegę Abramka. Zajmował się teraz paleniem zwłok (był zafascynowany nowym, ekonomicznym sposobem palenia: „Bierzemy cztery dzieciaki z włosami, przytykamy głowy do kupy i podpalamy włosy”). Tekst opowiadania zamyka zdanie: „Ale to jest nieprawda i groteska, jak cały obóz, jak cały świat”.
LUDZIE, KTÓRZY SZLI
W tym krótszym, kilkunastostronicowym opowiadaniu przewija się motyw pochodu ludzi dwiema drogami, z których jedna prowadziła do obozu, a druga do gazu. Wielokrotnie powtarza się tam zdanie: „Ludzie szli i szli”, którego sens został wzmocniony dwukrotnym użyciem czasownika „szli”. Jak szli? Bezustannie, miarowo, bez najmniejszego oporu…
Narrator (Tadek) wraz ze współwięźniami zbudował na pustym polu za barakami szpitala boisko do gry w piłkę. Obok na murawie zasadzili kwiaty i warzywa. Na prawo od boiska mieściły się krematoria: jedne za rampą FKL-u (obozu kobiecego), a drugie tuż przy drutach wysokiego napięcia. Narrator stale był świadkiem przyjeżdżających transportów z ludźmi. W przepełnionych wagonach jednokrotnie przyjeżdżało około trzech tysięcy więźniów. Od rampy kolejowej prowadziły dwie drogi: jedna w stronę lasu, druga w kierunku szpitala - obie wiodły do krematoriów. O każdej porze dnia i nocy szedł nimi tłum ludzi z ciągle przyjeżdżających pociągów. Wszyscy szli tylko w jedną stronę, nikt nigdy nie wracał. Jedynie z drogi wiodącej do szpitala czasami ocalało kilkoro ludzi, kierowanych potem do „zauny” (łaźni), gdzie byli goleni, odzierani z ubrań i wpychani do obozu (czasem to była szansa na przeżycie, a czasem nie…).
Narrator informuje, że nie pracuje już w szpitalu, lecz jest teraz członkiem obozu roboczego, obok którego znajdował się niewykończony i niezamieszkały jeszcze odcinek C. Baraki były niezadaszone i bez jakichkolwiek sprzętów. Pewnego dnia zasiedlono je około trzydziestoma tysiącami kobiet, które przebrano w kolorowe sukienki. Z tego względu obóz nazwano Perskim Rynkiem. Kobiety godzinami stały na mrozie na apelu, były głodne, bez bielizny. W dzień wychodziły z baraków na zewnątrz, ponieważ komando Wagner budował Na Perskim Rynku drogę z kamienia, kanalizację i umywalki na wszystkich odcinkach Birkenau. Do magazynu szefa (esesmana) przynoszono koce, kołdry i naczynia, których część była rozkradana przez pracujących tam więźniów i zamieniana na żywność czy inne rzeczy.
Gdy przeszli już do krycia dachów, rano, pchając przed sobą wózek z towarem, bohater widział stojące w bramie „wachmanki” (wartowniczki). Niejedna z nich miała kochanków wśród murarzy czy cieśli. Gdy mężczyźni rozpalali ogień do gotowania smoły, wówczas kobiety przychodziły do nich się ogrzać: „obleciały nas i prosiły o wszystko (ołówek, papier i chleb)”. Były wśród nich dziewczynki, młode dziewczęta, mężatki, matki… Pilnowały ich Słowaczki - blokowe na Perskim Rynku - mające za sobą po parę lat obozu. Wśród nich była Mirka, obiekt uczuć Żyda, zdobywającego dla niej jedzenie. Choć błagała o pomoc dla chorego, ukrywanego dziecka, nie uzyskała jej ani od Żyda, ani od Tadka: „Wzruszyłem ramionami i wyszedłem z bloku” (chwilowy odruch współczucia uznał za niedorzeczny).Jedna z blokowych w przypływie złości wykrzyczała pewnego dnia więźniarkom, że ich rodziny, wszyscy ludzie, których tu przywieziono - poszli do gazu. Powiedziała, że też tam trafią: „Ten dym, który widzicie nad dachami, to wcale nie z cegielni, jak wam mówią. To z waszych dzieci!”.
Esesmanki wyciągały na apelu z szeregów kobiety ciężarne i brzydsze, po czym wrzucały je w „oko” (otaczały je kołem i zapędzały do krematorium).
Ciągle przyjeżdżały nowe transporty ludzi, których od razu kierowaną na drogę bez powrotu. Rozebrany tłum wchodził do środka, esesmani zamykali okna, dokręcali śruby i puszczali gaz. Po paru minutach otwierali drzwi, wietrzyli, a Sonderkommando - złożone z przeważnie żydowskich więźniów - wynosiło zwłoki, by je spalić. Czasem po zagazowaniu, gdy palono ciała, przyjeżdżały spóźnione samochody z ludźmi, dla których nie „opłacało się” już uruchamiać krematorium - rozebranych wrzucano żywcem do płonącego dołu (kto miał szczęście, dostał przedtem strzał w głowę). Raz wśród przywiezionych narrator widział starszą kobietę z córką. Gdy mała nie chciała od niej odejść, esesman (powtarzając, by była odważna) poprowadził ją rozebraną do płonącego dołu, po czym strzelił w głowę.
Z końcem lata przestały przyjeżdżać pociągi, coraz mniej ludzi szło drogą do krematorium. Miały miejsce nowe wydarzenia: ofensywa rosyjska i „płonąca Warszawa” (powstanie warszawskie). Spowodowało to, że przewożono transporty więźniów na zachód. Po ucieczce Sonderkommanda, złapano jego członków i rozstrzelano. Zaczęto przerzucać ludzi z obozu do obozu.
DZIEŃ NA HARMENZACH
Rozdział I
Bohater pracował z więźniami w majątku - gospodarstwie rolnym, na Harmenzach, a dokładniej przy torach kolejki wąskotorowej. Pewnego dnia siedział pod cieniem kasztanów w piasku, trzymając wielki francuski klucz i dokręcając złączenia. Dochodziła do niego odrzucająca woń bagna ze stawów, a wschodzące słońce zapowiadało upalny dzień. Narrator chłodził się trzymanym kluczem, którym co chwila uderzał o szyny. Ten dźwięk rozchodził się po całych Harmenzach.
Pracowali z nim greccy Żydzi (wystawiali swe chude ciała do słońca). W pewnej chwili przyszła do nich pani Haneczka, również pracująca w majątku, która czasem przynosiła bohaterowi skradzione jedzenie (kubeł ziemniaków gotowanych w łupinach) przeznaczone dla kur. Tym razem także zapytała, czy nie brak mu posiłku, lecz bohater odmówił i podziękował za troskę. Powiedział także, że miał dla niej dwa mydła z napisem „Warszawa”, które niestety ktoś mu ukradł. Haneczka nie przejęła się za bardzo tą wiadomością, ponieważ dostała właśnie dwa kawałki mydła od Iwana. Gdy pokazywała je narratorowi - rozpoznał swój papier i kostki (domyślił się tym samym, kto był złodziejem). Na pożegnanie kobieta poprosiła, aby przekazał Iwanowi od niej kawałek słoniny. Choć odszukał wśród mężczyzn pracujących w polu Iwana, pilnującego swej grupy ludzi, nie przerwał swych zajęć. Grecy ze złością zaczęli mu wypominać, że nie zgodził się na jedzenie od „pani Hani” (przy okazji oni również zaspokoiliby głód). Pewien grecki Żyd Beker, niegdyś Lagerältestor w żydowskim obozie pod Poznaniem, wieszający ludzi za kradzież żywności (potraktował tak nawet swojego syna), opowiadał o tym etapie swego życia z przeszłości. Jego drugi syn także przebywał w obozie. Nienawidził ojca tak bardzo, iż kazał więźniom go zabić. Ochotę na to miał także bohater (nie lubił Bekera). W pewnym momencie Tadek wystraszył nawet Żyda mówiąc, że ma się odbyć „wybiórka”.
Rozdział II
Szyny kolejki wąskotorowej były rozprowadzone po całym polu. Na jednym ich końcu leżały spalone ludzkie kości, a następna odnoga toru prowadziła z krematorium do stawu pełnego kości, przywożonych tam samochodem. Następne szyny służyły do innych celów. W miejscu krzyżowania torów znajdowała się ogromna, ciężka żelazna płyta, służąca do ręcznego przesuwania szyn. Pewnego dnia mężczyźni dostali rozkaz przeniesienia płyty. Kapo bił ich łopatą po całym ciele tak długo, iż choć nie mieli siły - w końcu dźwignęli płytę. Gdy bohater spytał, gdzie ją skierować, usłyszał, by dziś szyny sprowadzić do rowu. Otrzymał również polecenie zrobienia na wieczór czterech sztuk noszy dla trupów. Mężczyźni położyli płytę, straszliwym wysiłkiem dociągnęli szyny, a także ręcznie dokręcili śruby. Zbliżała się pora obiadu. Ludzie, słysząc o wybiórce, zrywali bandaże, opatrywali sobie rany, masowali mięśnie - wszystko po to, by wieczorem lepiej wyglądać, aby nie zostać kolejnym zagazowanym. Bohater przekopywał wilgotną ziemię w wale. Robił to bardzo sprawnie, ponieważ po obfitym śniadaniu miał siłę do pracy. Niedaleko niego w cieniu przykucnął dozorujący esesman, od którego wczoraj dostał dwa razy szpicrutą przez plecy. Mężczyzna spytał go o godzinę, przez co zobaczył zegarek narratora (kupił go w obozie od „Kanady” za paczkę fig) i chciał go nabyć. Gdy nie uzyskał zgody - rzucił przedmiotem o ziemię i odszedł. W następstwie tego bohater podniósł zegarek i zaczął gwizdać Międzynarodówkę. Po chwili poczuł na swych plecach ciężką dłoń. Podniósł oczy i zobaczył nad sobą kapo w pasiakach, który zakazał mu gwizdać ostrzegając, że gdyby usłyszał to esesman- narrator już by nie żył. Kommandoführer (dozorujący esesman) pozwolił zebrać ludzi i iść na obiad.
Rozdział III
Na obiad szli drogą prowadzącą przez Harmenzę, wśród kasztanów, obok dworku, przed którym bawiła się córka właściciela majątku. Jego ganeczek był opleciony zielonym bluszczem, a pod oknami rosły piękne róże i bujne kwiatki w skrzyneczkach. Nim wyszło się na drogę, trzeba było przejść przez błoto, w którym były trociny polewane odkażającą substancją (na tym polegała profilaktyka przeciw zarazie). Na drodze ustawione były kotły z zupą, przywiezione z obozu. Każde komando miało swoje pojemniki oznakowane umownymi symbolami pisanymi kredą. Ponieważ Tadek ze swoją grupą byli pierwsi - zmienili znaki, by móc zabrać większy kocioł. Grecy, będący w jego grupie, nie zareagowali sprzeciwem na oszustwo. Gdy zbliżało się kolejne komando, bohater kazał współwięźniom zabierać kotły. Udało im się uciec, ciągnąc kotły za sobą. Takie między komandami było prawo: kto pierwszy przy kotle, ten lepszy. W czasie postoju w ucieczce, bohater odkręcił śruby pokrywy i zobaczył w kotle zupę z żółtymi okami margaryny pływającymi po powierzchni, a na dnie pokrzywy.
Narrator poszedł na pole do grupy Iwana. Zastał go w towarzystwie pewnego „starego, zaufanego Greka”, chowającego do torby ukradzioną gęś (prawdopodobnie z gospodarstwa). Udając, że nic nie widział, oddał mu słoninę od pani Haneczki i przekazał podziękowania za mydło, na co Iwan się obruszył i tłumaczył, że mydło kupił od Żyda. Narrator oddalił się, grożąc: „Więcej ci się należy. Zwłaszcza ode mnie. Postaram ci się oddać”.
Rozdział IV
Dnem rowu biegła mętna woda, nad którym rósł tatarak, a dalej krzaki z malinami. Bohater stał tam i badał dno łopatą, próbując nie zamoczyć butów. Przyglądał się temu wszystkiemu post (wartownik esesman), który chciał kupić od niego buty. Bardzo mu się podobały, ponieważ miały podwójną podeszwę i były ręcznie szyte (przyniósł mu je przyjaciel z Kanady).
Choć post w zamian za obuwie chciał dać chleb dla Greków, transakcja nie dobiegła końca. W końcu zaczął namawiać Tadka na przekroczenie rowu, co groziło śmiercią (post mógł strzelić za podjętą próbę ucieczki - za zabicie uciekiniera dostałby trzy dni urlopu i pięć marek). Nie udało mu się jednak również i to. Był bardzo wściekły.
Obok bohatera pracował układający szlam Janek z Warszawy, nierozumiejący zbyt dobrze zasad obozowego życia. W pewnym momencie nadszedł dowódca warty i uderzył go w twarz tak mocno, iż ten wpadł do dołu. Esesman powiedział, że gdy Janek z nim rozmawia, ma zdjąć czapkę z głowy i stać na baczność. Gdy odszedł, narrator pomógł chłopakowi wyjść z rowu.
Pipel (chłopiec do posług blokowego lub kapa), który miał około szesnastu lat, przyszedł do Tadka z jedzeniem od kapa. Usłyszał od bohatera, że nie chce jeść samej zupy, podczas gdy „niektórzy” kradną gęsi i wieczorem smażą je w obozie. Wtedy chłopiec poszedł z donosem do kapa na obozowych złodziei drobiu.
Rozdział V
Była pora obiadowa, w trakcie której Pipel nakrywał dla kapa do stołu. Był tam również pisarz komanda, będący greckim lingwistą. Więźniowie siedzieli na ziemi, a nieopodal nich rozsiedli się esesmani. Do jednego z nich podszedł Żyd Rubin z Kanady i coś mu szeptał. Kapo nalewał zupę z kotła, większą porcją nagradzając według niego silniejszych, zdrowszych i lepiej pracujących. Słabsi nie mieli szansy na dolewkę cieczy z pokrzywy. Bohater pełnił funkcję Vorarbeitera, czyli pomocnika kapo, więc należały mu się dwie pełne miski zupy z kartoflami i mięsem. Tego dnia oddał jedną porcję Bekerowi, a drugą Andrzejowi (pracował w sadzie i obiecał przynieść mu jabłek). Wszyscy siedzieli w cieniu, mając przed sobą, także odpoczywające, kobiece komando (oddział roboczy). Jedna z dziewcząt, za karę, że złapano ją w polu kukurydzy z Petrem (zdążył uciec), klęczała z rękami wyprostowanymi nad głową, trzymając w nich ciężką belkę. Esesman co chwilę szczuł ją psem, który wyrywał się do jej twarzy. W końcu nie wytrzymała i upadła na ziemię z płaczem.
Pipel powiedział narratorowi, że wzywa go bardzo rozzłoszczony kapo. Gdy Tadek poszedł do dowódcy, dowiedział się, iż za oddanie swego obiadu innym - jutro nie otrzyma zupy. Kapo przypomniał mu również o zrobieniu czterech noszy.
Rozdział VI
W pracy pomagał narratorowi Janek. W tym czasie Iwan bił i kopał Bekera (który zjadł, prócz obiadu, pozostawioną narratorowi przez Haneczkę kaszę). Gdy skończył sadystyczne przejawy swej złości - odszedł, mówiąc bohaterowi, by sam dokończył tę sprawę. Bohater, choć bardzo nienawidził Żyda, kazał mu jedynie umyć miskę, po czym go zostawił. Na drodze Andrzej, z polecenia kapo, uczył maszerować dwóch greckich Żydów, bitych przez kapo kijem. Bohater ominął ten widok i poszedł dalej. W drodze spotykał więźniów, pytających go: „Tadek, co słychać?”, na co odpowiadał, że „(…) Kijów zajęli”. Usłyszał to post (wartownik esesmana, ten sam od zamiany zegarka), po czym podbiegł do niego krzycząc, że rozsiewa polityczne plotki. Choć narrator tłumaczył, że miał na myśli kije, które Andrzej przywiązał do nóg Żydów, gdy uczył ich maszerować, post nie uwierzył. Chciał spisać jego numer obozowy, by zrobić meldunek. W końcu bohaterowi udało się odejść, lecz po chwili dogonił go Rubin z ostrzeżeniem. Mówił, że Tadka czekają kłopoty. Wyłudził od niego zegarek, obiecując załagodzenie sprawy z postem.
Gdy narrator rozmawiał potem z kapo, na rowerze podjechał do nich niemiecki właściciel i gospodarz majątku na Harmenzach. Bohater zdjął czapkę i usłyszał, jak tamten bogaty Niemiec wydawał rozkaz dla „Andreja”, by zabił musztrowanych Żydów. Do przekazania polecenia został zobligowany Tadek (prywatnie kolega Andrzeja). Gdy to zrobił, „Andrzej chwycił kij i uderzył na odlew. Grek zasłonił się ręką, zaskowyczał i upadł. Andrzej położył mu kij na gardło, stanął na kiju i zakołysał się”. Drugiego Żyda spotkał taki sam los.
Rozdział VII
Na zbiórce więźniowie stanęli piątkami, po czym zostali policzeni. Od strony dworu szli w ich kierunku esesmani i posty. Na noszach leżały dwa trupy. Było około godziny piętnastej, a oni już wracali do obozu, co znaczyło, że dziś będzie na pewno „wybiórka” ludzi do gazu. Po przeszukaniu więźniów (czy nic nie wynoszą), spowodowanej tym, iż właściciel majątku szukał brakującej gęsi - z szeregu wyciągnięto Greka trzymającego dużą torbę, w której, jak się okazało, miał gęś. Kapo wyjął gotowy do strzału pistolet i już zamierzał zrobić z niego użytek, gdy nagle z szeregu wystąpił Iwan. Wyznał, że to on ukradł tę sztukę drobiu. Mimo, iż zalał się krwią po tym, jak gospodarz zbił go pejczem po twarzy - nie upadł na ziemię. Po powrocie do obozu miano złożyć odpowiedni meldunek komando. Temu wszystkiemu przyglądała się oparta o stodołę pani Haneczka, a w oczach miała łzy.
Gdy więźniowie wrócili do obozu, esesmani wybrali numery ludzi mających iść do gazu, wśród których znalazł się Żyd Beker. Poprosił on bohatera, by przed śmiercią dał mu się najeść (był stale głodny). Narrator spełnił tę prośbę.
ŚMIERĆ POWSTAŃCA
Bohater pracował z Romkiem, dywersantem spod Radomia, „odrabiającego w obozach Niemcom to, co im w Polsce napsuł”, przy kopaniu rowów pod rury wodociągowe. Olbrzymie traktory równały ziemię podwożoną z dołu przez szereg wagoników pchanych przez więźniów. Ludzie nosili podkłady i szyny.
Narrator z kolegą kopał rów, który obsypywał się podczas deszczów, grożąc zawaleniem. Wcześniej pracowali przy noszeniu szyn i poplątanych prętów. Było tak od chwili założenia obozu, w którym, w ciągu dwóch miesięcy, umarło około trzech tysięcy ludzi z głodu, chorób, z wycieńczenia ciężką pracą.
Norwedzy kładli rury kanalizacyjne. Gdy podczas kopania bohater wychylał się z rowu, widział czubek kościoła, młody świerkowy las, a za nim… obóz. Przyjechał na teren od Stuttgartu do Balingen wraz z innymi więźniami.
Na zmianę z Romkiem chodził kraść buraki na pola rolników z Wirtembergii, którym zabrano pastwiska pod urządzenia polowych fabryk, „a żołnierze i majstrowie z Armii Pracy Todta grasują z upodobaniem po ogrodach i sadach (…)”. Aby ukraść warzywa trzeba było zakradać się na drugie, dalsze pole (by nie budzić podejrzeń). Gdy przyszła jego kolej, ruszył kraść buraki. Za zakrętem rowu pracowali więźniowie z powstania warszawskiego, ubrani w pasiaki. Gdy powiedział, by go przepuścili, jeden z mężczyzn poprosił o przyniesienie jednego buraka, by zaspokoić głód. Miał na sobie marynarkę przewiązaną sznurkiem, spod której wystawała słoma (by zatrzymać ciepło ciała), a jego trzewiki były oblepione błotem. Choć dziennie dostawał tylko litr zupy na wodzie i pajdkę chleba, bohater odmówił przyniesienia mu czerwonego warzywa.
Czołgając się w błocie, zakradł się na pole. Schował dwa buraki pod marynarkę, po czym wycofał się do rowu obok. W drodze powrotnej powstańcy ponownie bezskutecznie poprosili o warzywo.
Gdy narrator wrócił, Romek wyjął nożyk zza marynarki i zaczął obierać i kroić na kawałki buraki, by mogli je wspólnie zjeść. Opowiadał przy tym, jak kiedyś z kolegami obstawili wioskę: „Jeżyny czy Dzierżyny”, weszli przez okno do chałupy śpiącego sołtysa i jego żony. Pierwszy wszedł Wilk, o którym Romek zawsze dużo opowiadał. Chcieli zabrać sołtysa na przesłuchanie, lecz nie udało im się to, ponieważ „sołtysowa narobiła rabanu”. Uciekli, kradnąc wcześniej wieniec kiełbasy.Romek w rozmowach często mówił o jedzeniu. Teraz podsłuchiwał ich więzień - powstaniec, który w niewiadomy sposób zakradł się do ich rowu. Mężczyzna nadal prosił o kawałek warzywa. Dostał je, lecz w zamian musiał oddać im kawałek chleba zawiniętego i schowanego pod marynarką. Bohater doradził więźniowi, by nie objadał się (zobaczył jego spuchnięte nogi i podejrzewał rychłą śmierć). Gdy powstaniec odszedł, zaczęli rzuć chleb. Przerwał im przechodzący majster, specjalista od instalacji wodociągowej i noszenia szyn, który organizował także wszelkie jedzenie od okolicznych mieszkańców ze wsi. Romek ponownie zaczął rozmowy na temat jedzenia. Zwierzył się, że chciałby wrócić do żony i dziecka.
W pewnym momencie majster Batsch krzyknął do narratora „Kapo” (tak nazywali umiejących mówić po niemiecku), mówiąc, że jakiś człowiek leży na ziemi i nie pracuje. Okazało się, że był to powstaniec, który wyprosił od nich kawałek buraka, a teraz cierpiał przez wielkie boleści brzucha. Narrator przypomniał konającemu, że nie radził mu jeść buraka, był pewien, że nie przeżyje do wieczora. Choć powstańcy przyjechali do obozu sześć tygodni wcześniej, chcieli być mądrzejsi w sprawach jedzenia od spotkanych tam więźniów.
Bohater wrócił do Romka, który opowiedział mu, jak wczoraj sprzedał buraka Żydom za pajdkę chleba, a potem dostał trochę zupy za odniesienie kotłów do kuchni, czym wywołał złość w koledze. Przysłuchiwał się tej rozmowie majster Batsch, który nagradzał dobrze pracujących ludzi skórkami od chleba. Rzucił im wtedy do rowu pakuneczek ze skórkami, co było znakiem dobrej pracy tego dnia.
BITWA POD GRUNWALDEM
Tadek relacjonuje życie po „wyzwoleniu”, gdy siedział z ogromem ludzi w poesesmańskich koszarach.
Rozdział I
Dziedziniec (studnia) był otoczony murami. Pod kamiennymi ścianami koszar rosły wątłe drzewka klonowe i kwitnący na czerwono żywopłot. Z okien zwisała susząca się na sznurkach bielizna. Pod murami leżało się dużo śmierdzących śmieci. Na parterze koszar mieszkali prominenci. W budynkach był rząd oszklonych okien, z których słychać było grające radia. Bramy pilnowali amerykańscy żołnierze. Za nią z kolei biegła autostrada, po której chodzili zwykli ludzie, jeździły samochody, było tam normalne życie. Niekiedy w nagrodę, za na przykład dobry marsz, sprzątnięty korytarz czy lojalność wypuszczano ich na przepustki za bramę, by mogli popatrzeć na świat. W środkowym skrzydle na piętrze mieściły się kuchnie zgrupowania Wojskowego Allach. Z rury wystawionej przez lufcik wydostawał się dymek.
Bohater siedział na parapecie okiennym trzeciego piętra, grzejąc plecy na słońcu i patrząc w dół studni. Po dziedzińcu przemaszerował Batalion w stronę kościoła, mieszczącego się w hali, na mszę arcybiskupią. Sala, w której teraz spał, była duża, z dwoma szeregami piętrowych łóżek. Przez środek biegły nieociosane stoły, stało parę taboretów. Z powodu upału śmierdziało tam potem niemytych ciał. Przebywał tam z bohaterem między innymi Kolka, olbrzymi i żylasty podchorąży, który nigdy nie zdejmował sukiennego munduru, odziedziczonego z rozdziału niemieckiego. Kolejnym znajomym był chorąży, który wskutek dokuczliwego upału chodził w samych kąpielówkach, odsłaniając przy tym wytatuowane ciało. Czytał niemiecką książkę o Katyniu. Przebywał z nim syn, przynoszący mu kradzione jedzenie zza bramy (miał „układy” z amerykanami, którzy wypuszczali go na zewnątrz). Prócz nich był także Stefan, który uczył się angielskiego i na wszystko narzekał. Bohater znał go jeszcze z obozu Birkenau, podobnie jak Kolka, który także pamiętał Stefana z obozu (był wówczas flegerem, czyli sanitariuszem, potem z kolei lauferem - gońcem, później piplem, posługiwaczem kapo na komandzie). Tadeusz niejednokrotnie dostawał wtedy od niego „po mordzie”. W efekcie licznych „awansów” Stefan pełnił w końcu funkcję blokowego na najbogatszym oddziale (dla „uzdrowieńcow”), z którego zupa kotłami, a chleb dziesiątkami bochenków wędrowały na lager, gdzie wymieniano go na papierosy, mięso, owoce. Okradał wtedy chorych ludzi, by jak najwięcej skorzystać. Teraz z kolei kłamał, że w czasie pobytu w obozie ratował ludzi. Kolejnym przetrzymywanym w koszarach był Cygan (narrator opowiadania prawie go „zatłukł” podczas walki o lepsze miejsce w transporcie), od kilku dni jednak chory, ponieważ najadł się surowego baraniego mięsa i nie chciał iść do lekarza. Chorąży wyjął z szafki mundur i ubrał się. Pokłócił się ze Stefanem o Katyń, któremu powiedział, że to jego rodacy ze wschodu są wszystkiemu winni. Gdy Stefan go podjudzał, wtedy ten skoczył mu „do gardła”. Podobnie jak inni, chorąży podejrzewał, że ktoś (być może Stefan) kradnie w kuchni jedzenie z przydziału dla ludzi przebywających w koszarach (czyli dla nich). Dlatego też jedli tylko zupę lub… kradli jedzenie innym. Chorąży zapowiedział znienawidzonemu Stefanowi, że wykryje tożsamość złodzieja, po czym poszedł do kuchni. Kolka zapewniał bohatera, że gdyby opowiedział redaktorowi gazety przebieg mszy arcybiskupiej, na którą się wybierali, to dostałby miskę gulaszu. Narrator jednak nie był zdecydowany, czy iść na nabożeństwo, czy do teatru. Wieczorem miało się odbyć ognisko z niespodziankami.
Generalicja podążała na spotkanie świątobliwości, mającego odprawić mszę. Na czele szedł pułkownik w mundurze z koca, uszytym na angielską modę przez miejscowych krawców. Obok niego major w zielonym mundurze oficerskim, a za nim z kolei maszerowało wojsko w zielonych i czarnych kurtkach różnych narodowości. Nagle w hali przystrojonej kwiatami i udającej kaplicę rozległ się dzwonek. Z komendantury wyszedł w kierunku hali arcybiskup w otoczeniu księży, za nimi poszli inni.
Rozdział II
Bohater poszedł jednak na mszę arcybiskupią. W pierwszych rzędach siedzieli oficerowie, Prezes Komitetu, obok śpiewaczka w karminowej sukni (podobno według opowieści ludzi, pod koniec wojny, w obozie w Dachau, z głodu oddawała swe ciało za jedzenie) i „Aktor” (z którym rzekomo obecnie utrzymywała bliskie kontakty). Porucznik armii amerykańskiej - obecny komendant obozu - patrzył na kobietę z pożądaniem. Za zajętymi krzesłami stał tłum, przyglądający się orłom wyciętym z papieru, a przypiętym do wielkich chorągwi narodowych, zszytych z prześcieradeł. Ich wzrok spoczywał „z nabożeństwem” także na „brzozowym krzyżu”. Obok ławek stał Batalion.
Obok głównego bohatera - narratora opowiadania - stanął redaktor, który szepnął mu, by po mszy wstąpił do niego na gulasz i oddał pożyczoną książkę. Ksiądz (pamiętał go z Dachau), włożył arcybiskupowi mitrę na głowę, po czym kapłan pobłogosławił wszystkich.
Po tym narrator opuścił halę, zastając na dworze, po drugiej stronie betonowego dziedzińca, siedzących na ziemi ludzi z nowego transportu, przywieziony amerykańskimi ciężarówkami. Po chwili mężczyźni poszli oglądać izby, w których mieli zamieszkać, a kobiety siedziały na ławce. Wśród nich bohater zobaczył profesora. Z nim czasami cytował pewne fragmenty z powielaczowego pisemka obozowego, wydawanego przez księży. Obok mężczyzny siedziała dziewczyna o bujnych blond włosach i obfitych piersiach. Na szyi miała zawieszony łańcuszek z kapsułką w kształcie „świstawki”. Profesor próbował „obmacywać” nową więźniarkę, która go znała, ponieważ była Żydówką i mieszkała z nim w getcie w jednym domu. Przyjechała transportem, który przeszedł z Polski przez zieloną granicę, z Pilzna. Na imię miała Nina.
Wszyscy po skończonej mszy wychodzili na zewnątrz, a arcybiskup z księżmi udali się do mieszkania Pierwszego Porucznika. Transport zaczął wnosić swe bagaże do koszar. Narrator pomagał objuczonej bagażami Ninie (przyjechała wraz z ciotkami). Położyli wszystko w sali na parterze, a przez okna wyrzucali walające się po kątach śmieci wprost na głowy przyjezdnych. W trakcie tego dziewczyna ocierała się mimochodem o niego. Bohater po tylu latach przebywania w obozie spragniony był bliskości kobiety. Przyjezdni, nie zwracając uwagi na lipcowy klimat, rozpalili na dworze ogniska, gotując w rondlach jedzenie i piekąc placki. Gdy wyszli z budynku, Nina zapytała, czy nie chciałby opuścić murów. On odpowiedział, że boi się, ponieważ śledzili ich wartownicy. Kobieta opowiedziała narratorowi historię swego życia. Przez sześć lat była polską katoliczką, nauczyła się przykazań, chodziła na msze i do spowiedzi. Matka, Żydówka, która potem zginęła w Treblince, podarowała jej książeczkę do nabożeństwa. W pewnym momencie Nina zakochała się w Romku - katoliku, który nie lubił Żydów. Był komunistą i zaciągnął się do wojska, gdy Niemcy odeszli z Siedlec. Wtedy też Nina postanowiła, że nie może go dalej okłamywać - napisała do niego list (na pocztę polową), w którym przyznała się do swego pochodzenia. Po wysłaniu uciekła, nie czekając na odpowiedź. Ciągle zmieniała obozy, bojąc się, że wywiozą ją do Palestyny (nie chciała żyć z Żydami, ponieważ czuła się Polką). Wyznała bohaterowi, że gdyby nie fakt, że jutro wyjeżdża dalej - być może by się w nim zakochała. Umówili się, że gdy po obiedzie wartownicy się zmienią, spróbują wymknąć się poza mury koszar - do lasu na spacer. Nagle zaczęła się „bieganina i krzyki”. Na placu tłum ludzi umykał na boki przed jadącymi jeepami, w których stali amerykańscy żołnierze. Z drzwi kuchni wyszedł tłum, kierujący się do komendantury. Prowadził chorążego z pochyloną głową, Stefana trzymającego Niemkę, Kolkę, który kopniakami popychał kucharza i krzyczał, że mają złodzieja (ktoś schował w kuchni cały wór mięsa). Na schody przed komendanturę, zdziwieni nagłą wrzawą, wyszli Pułkownik, Major i Arcybiskup.
Rozdział III
Bohater poszedł do przytulnego pokoju redaktorów, urządzonego po mieszkaniu oficera SS. Tam „grunwaldowy gulasz” był wydawany bez kolejki, można było go brać „na zapas”. Mężczyzna, mieszkający z głuchym kapitanem - byłym korespondentem dziennika w Białymstoku - poczęstował go jedną porcją (z okazji rocznicy Bitwy pod Grunwaldem zwykli ludzie w koszarach dostali po porcji kartofli z mięsem). Narrator marzył, patrząc na ten pokój, by móc w nim mieszkać, porozkładać w nim swoje książki, powiesić spodnie w szafie, spać w normalnym łóżku. Redaktor poinformował go, że przyłapany na kradzieży Stefan dostał od komendanta możliwość wyboru kary: albo „bunkier”, albo wydalenie z obozu (wraz z pewną Niemką zdecydował się opuścić obóz). Kolka z kolei, wraz z chorążym, za fakt, iż wdali się w bójkę - trafili do bunkra. Redaktor ofiarował gościowi jeden z dwóch posiadanych biletów do teatru, gdyż jego głuchy współlokator poszedł grać w brydża z Rotmistrzem.
Udali się do teatru, mieszczącego się w garażach, pod którymi stał tłum ludzi, chcących wejść do środka. Policjant bronił wejścia, mówiąc, że nie ma już miejsc, i prosząc, by przyszli jutro na powtórzenie „Grunwaldu”. Tłum jednak wdarł się do bramy. Narrator ze znajomym weszli bocznym wejściem dla aktorów, po czym usiedli w rzędzie za generalicją. Na scenie stała śpiewaczka, a przy niej Aktor. Już miał zacząć się spektakl, gdy rozjuszony tłum wdarł się do garażu.
Rozdział IV
Bohater leżał z Niną na leśnej trawie. Udało im się wymknąć z obozu na tę upojną randkę. Po zbliżeniu dziewczyna znowu zaproponowała, by wyjechał razem z nią, lecz on chciał żyć „po swojemu”: „(…) bez obozu, bez wojska, bez patriotyzmu, bez dyscypliny, normalnie, nie na pokaz! Nie pobierać zupy z kotła, nie myśleć o Polsce”. Nina obiecywała, że pomimo ciągłej miłość do Romka, zapomni o nim, by mogli wspólnie z bohaterem wyjechać do Brukseli. Miała tam siostrę i szwagra, bogatego Belga, którzy mieli im pomóc. Nina chciała studiować medycynę.
Wracali w stronę koszar asfaltową drogą. Teraz z kolei to on zaczął prosić, by z nim została. Tłumaczył, że nie wyjedzie: „Ja tu nie jestem niczym, ale się wybiję. Mam kolegów, którzy mi pomogą, mam książki, od których trudno mi odejść. Tak je zbierałem, rozumiesz? Ja boję się ryzyka, za dużo śmierci widziałem, żeby się dać zabić. Niech inni, po co ja? Boję się przestrzeni, boję się ludzi, bo cóż ja jestem? Jakie mam prawa? (…) Żadnych, żadnych”. W pewnym momencie zezłoszczona Nina wykrzyczała mu, że wykorzystał ją „na jeden raz”, po czym chwyciła na talizman zawieszony na szyi i wyznała, że to są tablice Mojżesza (przykazania po hebrajsku), które miały łączyć ją z Żydami (w dalszym ciągu nie czuła, czy jest Polką, czy może Żydówką: „Ale ja nie jestem ani Żydówką, ani Polką. Z Polski mnie wyrzucili. Do Żydów mam wstręt. Myślałam, że są jeszcze inni ludzie. Ale ty nie jesteś człowiekiem, jesteś tylko Polakiem”). Krzyczała, by wracał do Polski. Gdy tak szli, z krzaków wynurzył się Stefan, który skarżył się, że amerykanie nie wpuścili go do obozu, by zabrał koc. O Niemce powiedział, że: „Poszła w krzaki”. Zaproponował koledze, by poszedł z nim na piechotę do Polski, ponieważ nazajutrz i tak cały obóz miał być wywieziony. Narrator nie przyjął tej propozycji. Szedł dalej z przytuloną Niną do koszar, nie wiedząc, jak przedostaną się na teren obozu. Co krok spotykali ludzi znających potajemne przejścia przez mury obozu, a teraz poruszających się w trawach. Uciekali sami, „póki czas”. Pod koszarami stało parę czołgów, pilnowanych przez drzemiącego żołnierza amerykańskiego. Drogą, w stronę obozu, jechała kolumna ciężarówek. Para skradała się, by przedostać się na teren obozu przez zawaloną gruzami bramę. Przy dziurze nie zastali nikogo. Pod jednym narożnikiem z papy siedział kolejny drzemiący żołnierz, przy drugim stali dwaj żołnierze, którzy akurat częstowali się papierosami.
Bohater zaproponował dziewczynie poczekanie do zmroku, by zwiększyć szanse na bezpieczne przejście. Nina przypomniała, że bardzo chciał zobaczyć przedstawienie „Grunwald”, po czym wyrwała się i zaczęła biec w kierunku bramy, dopadła gruzów i zaczęła się po nich wspinać. Na moment odwróciła roześmianą twarz i zawołała coś w kierunku bohatera. Wtedy też została zauważona przez jednego z żołnierzy, który zdjął z ramienia karabin, i krzycząc do niej „Halt !” (Panienko, stój!), lecz nie zdążyła go posłuchać. Żołnierz drzemiący na pierwszym narożniku otworzył nieprzytomne oczy, poderwał się, chwycił za karabinek i strzelił do niej. Nina zrobiła jeszcze krok, po czym osunęła się na stronę obozu, w którym natychmiast podniesiono krzyk. Żołnierze ruszyli w jej kierunku.
Tadek także tam podążył. Wolnym krokiem przeszedł usypisko na oczach żołnierzy i ukląkł przy zwłokach. Nina leżała martwa, jeszcze ciepła, z talizmanem na szyi. Niedawny kochanek usunął jej spod głowy gruz, po czym ułożył ją na miękkim piasku. Gdy się podniósł, wkoło stało dużo ludzi. Przecisnął się między gapiami i odszedł. Nagle zatrzymał się przy nim jeep, wypchany żołnierzami, z których jeden zapytał go, co się stało. Tłum odwrócił się od dziewczyny i patrzył na żołnierzy. Pierwszy z auta wysiadł Porucznik. Wówczas z tłumu wynurzyli się żołnierze, pilnujący narożników. Tadek powiedział do Porucznika obojętnym głosem: „My tu, w Europie, jesteśmy do tego przyzwyczajeni (…) Przez sześć lat strzelali do nad Niemcy, teraz strzelaliście wy, co za różnica?”. Porucznik złapał się za głowę, a tłum skandował: „Gestapo! Gestapo!”.
Rozdział V
Bohater wrócił do sali, którą pod jego nieobecność zdewastowali Polacy, szykujący się do jutrzejszego transportu (zniszczyli wszystko: porozrywali sienniki, porozbijali miski, szyby). Pod jego nogami piętrzyły się podarte papiery. Cygan, który był świadkiem tego wszystkiego leżał na łóżku (ukradziono mu buty). Powiedział narratorowi, że Redaktor zabrał książki Tadka, myśląc, że nie wróci już do obozu. Poza tym poinformował go, że chorąży z Kolą siedzieli w bunkrze za karę wdania się w bójkę. Temu pierwszemu podobno rozbito szafkę, ukradziono aparat i pieniądze. Nagle odezwał się syn chorążego, leżący na łóżku z niemiecką dziewczyną (przemycił ją do obozu dzięki temu, że na warcie stali jego amerykańscy znajomi), który powiedział, że widział na własne oczy, jak Cygan okradał jego ojca. Chłopak wyznał jeszcze, że nie chce wracać do Polski (zamierzał ukryć się w koszarach na strychu i „przeczekać”). Bohater również miał taki plan.W pewnej chwili przyszedł do nich profesor, mówiąc, że znalazł narratorowi dobre miejsce przy ognisku, przy którym zaraz miała odbyć się inscenizacja „Grunwaldu”. Poza tym oznajmił, że jego byłą sąsiadkę Ninę, z którą zamierzał spędzić noc i postarał się nawet o prześcieradło, zastrzelono na bramie. Był zawiedziony, że nie zrealizuje swoich planów. Wtedy też bohater oświadczył, że to on „leżał z nią w lesie”, i że na jego oczach została zastrzelona. W tym momencie profesora opętał histeryczny śmiech. Wszyscy podeszli do okna (Niemka była wystraszona, „(…) dyszała mi wprost na szyję”), za którym ujrzeli niebo rozświetlone przez kolorowe race. Na dole, przy ognisku, tłum ludzi „robił Grunwald”. Z okazji sławetnej bitwy w obozie także obchodzono jej rocznicę. Różnica polegała na tym, że „ich Grunwald” polegał na paleniu kukieł przebranych za esesmanów w ognisku. To było ich przedstawienie: „To nasza odpowiedź - na krematoria i na kościółek”.
CHŁOPIEC Z BIBLIĄ
Narrator wspomina swój pobyt w celi więzienia na Pawiaku oraz poznanych tam ludzi. Wraz z nim był tam zecer drukujący „gazetki”, o nazwisku Kowalski, z ulicy Bednarskiej, który twierdził, że został aresztowany, gdy poszedł kupić „otomanę”. Prócz Kowalskiego był tam również niejaki Kozera, przemytnik z Małkini, złapany na granicy, gdy wiózł słoninę do Guberni. Kolejnym aresztantem był Szrajer - urzędnik z Mokotowskiej, u którego znaleziono zakazane gazetki i tajemnicze pokwitowania. Był ojcem dwóch córek, które uczęszczały na tajne komplety gimnazjalne. Szrajer miał cały czas nadzieję, że otrzyma paczkę żywnościową z domu. Ostatnim kolegą z celi narratora był Matula, udający na wolności… gestapowca („chodził w długich butach i skórzanej kurtce po chłopach i rekwirował świnie”).
Pewnego dnia do aresztantów dołączył chłopiec z ostrzyżoną głową i Biblią ściskaną w dłoni. „Nowy” mówił, że jego ojciec jest dyrektorem banku, a matka nie żyje. Opowiadał, jak złapał go policjant na ulicy Koziej, skąd przywiózł go dorożką. Skazańcy wiedzieli, że chłopiec był Żydem (tej narodowości w połowie był także Mławski, którego wzięli na badania, czyli przesłuchanie).
Wszyscy zajmowali małą, niską i wilgotną celę, na drzwiach której były wydrapane imiona i daty ich poprzedników. W oknach z powybijanymi szybami były kraty, przez które widać było fragment dachu kuchni, niżej zaś mur z wieżyczkami, na których stały oparte karabiny maszynowe. Za murem rozciągał się widok na bezludne domy getta. Więźniowie urozmaicali sobie czas grą w karty
zrobione z tekturowego pudełka. Gdy widzieli otwierające się drzwi celi, był to znak przywiezienia nowych aresztantów. Powstawała wtedy możliwość dowiedzenia się od nich informacji o życiu poza murami zakładu.
Do celi po przesłuchaniu wrócił Mławski. Wówczas to rozpoznał „nowego”, z którym rzekomo jechał tramwajem, a potem widział na policji. Mimo, iż chłopiec wszystkiemu zaprzeczył, Mławski był pewien swych racji. Zjadł zimną zupę, zostawioną dla niego przez kolegów. Powiedział, że dostał „po pysku”, gdy z pożyczonego od narratora palta, spod podszewki, w pewnym momencie przesłuchania wypadło szkiełko. Zapytał bohatera, czy planuje targnąć się na swoje życie. Podczas przesłuchania referent rozpoznał jego ojca (robił z ojcem Mławskiego interesy w radomskim getcie) i zaproponował, by starszy Mławski został konfidentem.Gdy zbliżała się pora apelu, więźniowie stanęli twarzą do drzwi. Po ich otwarciu stanął przed nimi niski esesman z pejczem w dłoni, za nim wysoki Ukrainiec z pękiem kluczy, a za nimi z kolei porządkowy, szrajber (pisarz i kancelista, Żyd a zarazem adwokat z getta). Szrajber wybełkotał po niemiecku stan obecnych więźniów w celi, po czym esesman wyciągnął z niej Matulę. Żyd powiedział, iż na jego liście widnieje jeszcze Namokel Zbigniew (chłopiec z Biblią). Wywołany wziął swe palto, po czym wyszedł, nie wypowiedziawszy ani słowa. Po ponownym zamknięciu celi, aresztanci rozłożyli sienniki do spania. Bohater położył się na jednym z nich z Mławskim. Nogi okryli kurtką, a resztę ciała paltem. Od wybitego okna wiało zimne powietrze. W świetle więziennych lamp Mławski zaczął się zastanawiać, czy jego ojciec zgodził się zostać konfidentem i dlaczego poznany chłopiec kłamał, mówiąc, że do więzienia przywiózł go dorożką policjant. Gdy przysypiali, dobiegły ich odgłosy strzałów spod więzienia. Domyślali się, że rozstrzelano ludzi zabranych po apelu z cel. Zastanawiali się, dlaczego nie zrobiono tego w lesie.
MATURA NA TARGOWEJ
Narrator (Tadek) wspomina, gdy wraz z kolegami (Andrzejem, Arkadiuszem oraz Julkiem) przygotowywał się do egzaminu dojrzałości. Mieszkał całą zimę z ojcem, pracującym po dwanaście godzin w niemieckiej fabryce, matką, oraz dobermanem, który się do nich „przyplątał”. Żyli w wilgotnej, niskiej przybudówce, gdyż ich dom został zniszczony i spalony podczas pierwszej bitwy o Warszawę. Wystrój pokoju stanowił głównie tapczan zbity z desek i etażerka na książki, którą bohater własnoręcznie zrobił.
Miał trzech kolegów: wysokiego, smukłego Andrzeja, kawalera jeżdżącego na rikszy (wózku trzykołowym), na której przewoził ludzi i towary. Chłopak czytał Przybyszewskiego, Ibsena i Kasprowicza, pisał wiersze i pamiętnik. Później zginął w ulicznej egzekucji pod fałszywym nazwiskiem, którym się posługiwał. Drugim z kolegów był przystojny blondyn Arkadiusz, malarz znający matematykę oraz filozofię. Zarabiał na życie rysowaniem karykatur przechodniom. Pewnego dnia doliczył się około dziesięciu tysięcy rysunków. Choć jego ojcem był znany warszawski krawiec, syn nie mieszkał z nim. Uczył się w akademii malarskiej, robił maturę i… pił. Zginął pod gruzami warszawskiej barykady. Ostatnim ze znajomych narratora okazał się Julek - wychowany u księży jezuitów. Zajmował się filozofią, a na życie zarabiał handlując dewizami. Bohater przypomina: „Wszyscy potem zniknęli mi z oczu”.
Jeszcze przed tym, nim narrator nie został wywieziony do Oświęcimia, zanim Andrzej nie zginął w ulicznej egzekucji, a Arkadiusza nie przykryły gruzy barykady - w Warszawie, za oknami zabitymi deskami, wszyscy trzej kończyli drugą klasę liceum i przygotowywali się wraz z innymi do matury. To było w czasie, gdy na linii Maginota trwały potyczki, a samoloty angielskie zrzucały nad Niemcami paczki ulotek. Uczyli się w zimnych i ciasnych prywatnych mieszkaniach. Tak upłynęła zima, w czasie której Andrzej ciężko chorował na płuca i nie mógł pracować jako rikszarz. Arkadiusz z kolei nie poszedł do urzędu niemieckiego, by wykupić świadectwo artystyczne, przez co był tropiony przez policjantów.
W dalszym toku opowiadania narratora dowiadujemy się, że Andrzej napisał trochę wierszy, a Arkadiusz w końcu znalazł mieszkanie i nie musiał „sypiać po kolegach”. Dużo się uczyli. Po tej zimie zostało im wspomnienie egzekucji w Wawrze, gdzie pijanego niemieckiego żołnierza zabił pijany kolega. Wówczas to gestapo wyciągnęło siłą z mieszkań dwustu mężczyzn i rozstrzelało ich na pustym polu. Gdy wybuchła wojna, podczas pierwszej zimy cele na Pawiaku były już zatłoczone. Zapełniali je między innymi roznosiciele konspiracyjnych gazetek. Wiosną rozpoczęły się pierwsze łapanki: niespodziewanie pojawiały się na ulicy dwa duże, niemieckie samochody. Żandarmi i gestapowcy, którzy blokowali wyloty ulic wszystkich ludzi wpychali do samochodów, po czym wywozili do „słynnych” obozów koncentracyjnych: do Oświęcimia, na Majdanek oraz na roboty do Rzeszy. W czasie, gdy Hitler fotografował się na wieży Eiffla, a transporty więźniów wywożono do obozów, w których przeżyła ich znikoma liczba - w gimnazjach, na przykład u Batorego czy Lelewela, odbywały się egzaminy maturalne. Tysiące uczniów zdawało maturę i tysiące kończyło gimnazjum, by iść do liceum. Gdy Europa przegrywała wojnę o wolność, młodzież polska wygrywała bitwę o wiedzę.
Narrator wspomina, jak z Andrzejem i Arkadiuszem stali na przystanku w Alejach Jerozolimskich, by dostać się na drugą stronę Wisły, na ulicę Targową, na egzamin maturalny z chemii. Dostali ostrzeżenie od starszej, siwej pani, o łapance na Placu Trzech Krzyży. Gdy jechali tramwajem na Pragę, dowiedzieli się, że na stacji końcowej czekają żandarmi. Ulica była zablokowana, więc koledzy wyskoczyli z pojazdu w trakcie jazdy. Udało im się dotrzeć na Targową, gdzie w prywatnym mieszkaniu czekał na nich dyrektor, przewodniczący Komisji Egzaminacyjnej, wychowawca klasy i profesor z chemii (mimo że nie byli prymusami, zdali także ten przedmiot).
Łapanka przeniosła się na Targową. Z okna można było obserwować przebieg dramatycznych wydarzeń. Egzaminator prosił, by uczniowie nie dali się złapać. Nie było z nimi Julka, którego pochwycono, gdy jechał tramwajem. Jesienią, gdy maturzyści wstępowali na podziemny uniwersytet, dowiedzieli się, że ich kolegę wywieziono do obozu pod Berlinem.
PROSZĘ PAŃSTWA DO GAZU
W obozie Birkenau trwała akcja dezynfekcji. Wszyscy więźniowie (kobiety i mężczyźni) chodzili nago, ponieważ ich ubrania zabrano do odwszenia, które polegało na wrzuceniu ich do ogromnych basenów wypełnionych rozpuszczonym w wodzie gazem - cyklonem (służącym także do zagazowywania ludzi w komorach). Prócz odzieży, także materace, sienniki i koce zabrano do dezynfekcji, dlatego też ludzie spali na gołych deskach. Panował straszliwy upał. Od kilku dni drogi do krematoriów były puste, transporty nie przyjeżdżały.
Bohater z kolegami żywił się paczkami przysłanymi z domów. On dostał przesyłkę żywnościową od matki. Dzielił się jedzeniem z Henrim oraz Francuzem z Marsylii, należącymi do grupy więźniów nazywanych Kanadą. Była to wybrana grupa pracująca przy rozładunkach transportów ludzi, z których korzystała poprzez zabieranie odzieży i jedzenia. Z tego powodu członkowie Kanady byli na wyższym szczeblu w hierarchii obozowej. Nigdy nie byli głodni.
Blokowy ogłosił, by Kanada zbierała się do rozładowania mających nadejść transportów. Z uwagi na to, że część tej grupy odesłano do komanda na Harmenzach - do pracy w niemieckim majątku - Henrii wziął bohatera ze sobą. Maszerowali w stronę rampy, po drodze mijając pusty lager (obóz) C.
Rampa znajdowała się wśród zielonych drzew. Był to malutki placyk wysypany żwirem, otoczony zielenią. Dalej stał mały barak, w którym na czas przyjazdów transportów była kantyna dla Niemców. Wkoło leżały stosy szyn, cegieł i podkładów kolejowych, zwały desek, kamieni (był to towar przeznaczony na rozbudowę nowych baraków obozowych).
Posty rozstawiali się w określonych odstępach przy torach, ścisłym kołem otaczając rampę. Pozwolili Kanadzie na chwilowe rozejście. Więźniowie usiedli, niektórzy wygrzebywali ze żwiru resztki zbutwiałego chleba. Vertreterzy (zastępcy blokowych) podzielili Kanadę na grupy, każdej z nich przydzielając zadania po przyjeździe transportu. Zajechały motocykle wiozące „obsypanych srebrem odznak podoficerów SS, tęgich, spasionych mężczyzn o wypolerowanych oficerskich butach i błyszczących, chamskich twarzach”. Niektórzy z nich trzymali w ręku teczki, inni kije trzcinowe. Kanada na razie odpoczywała, nielicznym udało się skryć w cieniu. Wszystkim bardzo doskwierał upał. Nagle nadjechał transport. Pociąg wjeżdżał na rampę tyłem, w zakratowanych okienkach towarowych wagonów widać było twarze ludzi proszących o wodę i krzyczących z przerażenia. Jeden z podoficerów skinął na posta, a ten przejechał po wagonach serią z automatu - trochę się wówczas uciszyło. Pod rampę podjeżdżały ciężarówki, pod które podstawiono stołki. Podoficer z teczką oznajmił, że jeżeli któryś z członków Kanady ukradnie coś ze złota
i kosztowności - zostanie rozstrzelany. Otworzono wagony, wskutek czego dostrzeżono niepowtarzalny ścisk podróżnych, którzy mdleli, dusili się w tłoku. Przyjezdni mieli dużo bagażu, nie wiedzieli przecież, że to była ich ostatnia podróż.
Kazano im wysiadać. Kanada brała ich walizy, plecaki, „tłumoki”, po czym składała je na gromadę obok wagonów. Palta umieszczano na następnej stercie. Gdy ludzie pytali ich o swój dalszy los, nie słyszeli prawdziwej odpowiedzi (było to niepisane prawo milczenia). Kanada ustawiała ludzi w dwie grupy: do jednej kierowano młodych, mających iść do obozu i oddalić w ten sposób perspektywę śmierci, a do drugiej, ładowanej na samochody, ludzi skazanych na natychmiastową śmierć (samochody wywoziły ich do krematorium, a potem wracały puste). Ciągle podjeżdżała karetka Czerwonego Krzyża, dowożąca gaz do krematorium. Wszystko odbywało się bardzo szybko. Esesman odhaczał w swym notesie ilość odjeżdżających aut z ludźmi - szesnaście kresek znaczyło około tysiąc ludzi, gdyż do jednego auta wpychano około sześćdziesięciu osób (i tak nie nadążały kursować między rampą a krematorium).
Członkowie Kanady układali na gromadki torebki, ubrania, z których wypruwali zaszyte złoto i brylanty, a potem wrzucali je do teczek przechodzących esesmanów. Segregowali sterty butów, bielizny. Najważniejsze było dla nich jedzenie (znajdowali sterty chleba, słoiki z marmoladą, a nawet spirytus w manierkach, który pili na zaspokojenie upału). Musieli pracować szybko i sprawnie, bez ociągania się.
Otrzymali polecenie uprzątnięcia pustych wagonów, z których wynosili martwe dzieci, uduszone i leżące w ludzkich odchodach: „Wskakuję o środka. Porozrzucane po kątach wśród kału ludzkiego i pogubionych zegarków leżą poduszone, podeptane niemowlęta, nagie potworki o ogromnych głowach i wydętych brzuchach. Wynosi się je jak kurczaki, trzymając po parę w jednej garści”. Żadna kobieta nie chciała się przyznać do tych małych dzieci, myśląc, że w ten sposób zyskuje szansę na przeżycie. Widzący to esesman sięgnął po pistolet i dopiero wówczas starsza siwa pani wzięła od bohatera ciała niemowląt. Zrobiło mu się słabo i chciało mu się „rzygać”. Bardzo brzydka komendantka FKL-u (obóz kobiecy), nienawidząca urody u innych osób, przyszła odebrać młode i ładne kobiety, stojące już w odosobnionej grupie. Zabrała wszystkie do miejsca, gdzie miano obciąć im włosy, odrzeć z ubrań, z godności ludzkiej. Z drugiej strony kobiety te były wśród grupy wybranych, niektóre z nich miały szansę na przeżycie w lagrze. Kanada pakowała walizy i zebrane rzeczy na ciężarówki, które miały odjechać do ponownego przesegregowania w lagrze. Sprzątano pozostałości po pierwszym transporcie, by nie było śladu, gdy nadjedzie następny. Uprzątnięto już trupy z wagonów, które wrzucono na auta, mające zawieść je do miejsca kremacji.
Gdy nadjechał następny transport, pozostałości po poprzednim były już uprzątnięte. Wszystko zaczęło się od nowa… Transporty przychodziły cały dzień, aż do wieczora. Z każdym kolejnym członkom Kanady trudniej było zachować uprzejmość czy spokój. Znowu ludzi rozdzielano na dwie grupy (jedna do lagru, druga do samochodów, a potem do krematoriów), znowu następowało segregowanie rzeczy, rzucanie na sterty, czyszczenie wagonów z ludzkich zwłok. Bohater w pewnym momencie przeżył traumatyczną chwilę: „Chwyciłem rękę trupa: dłoń jego kurczowo zawarła się wokół mojej ręki. Szarpnąłem z krzykiem i uciekłem”.
Choć za jedną kobietą biegło dziecko - ona nie przyznawała się do macierzyństwa. Andrej marynarz z Sewastopola, który miał mętny wzrok od wódki, uderzył uciekającą, chwycił za włosy i wrzucił na auto wraz z dzieckiem. Była tam także młoda dziewczyna o pięknych, jasnych włosach, która spytała bohatera o cel jej podróży. Nie dotrzymawszy odpowiedzi, domyśliła się sama… Z odwagą weszła na stołek i wsiadła do auta.Narrator wynosił z wagonów niemowlęta zadeptane przez ludzi, po czym wrzucał je na samochody pełne trupów. Zdarzyła się drastyczna historia: „Inni niosą dziewczynkę bez nogi; trzymają ją za ręce i za tę jedną, pozostałą nogę. Łzy ciekną jej po twarzy, szepce żałośnie: »Panowie, to boli, boli…« Ciskają ją na auto między trupy. Spali się żywcem wraz z nimi”.
Wspomina, że byli już zmęczeni i wyczerpani, nie mogli powiedzieć słowa, gdyż było bardzo gorąco, a spirytus pity niby woda powodował niewyobrażalny ból. Nie miał już w sobie odruchu litości, współczucia, żadnych ludzkich uczuć. Grecy z Kanady nie przejmowali się tym wszystkim, objadając się w ukryciu marmoladą, o czym powiedział mu Henri. Pozwolił mu chwilę odpocząć, w wyniku czego narrator wsunął się pod szyny marząc o powrocie do obozu: „Leżałem na dobrym, chłodnym żelazie i marzyłem o powrocie do obozu, o pryczy, na której nie ma siennika, o odrobinie snu wśród towarzyszy, którzy w nocy nie pójdą do gazu. Naraz obóz wydał mi się jakąś zatoką spokoju. Wciąż umierają inni, samemu się jeszcze jakoś żyje, ma się co jeść, ma się siły do pracy, ma się ojczyznę, dom, dziewczynę…”.
Transporty wciąż przyjeżdżały. Segregowało się wszystko. Esesmani złoto
ze swych teczek wrzucali do beczek po kawie, które później w szczelnie zamkniętych skrzyniach odsyłali do Rzeszy. Ludzie przywiezieni do obozu nie wiedzieli, że wszystkie ukryte przedmioty i tak zostaną odnalezione: „Nie wiedzą, że zaraz umrą i że złoto, pieniądze, brylanty, które zapobiegliwie ukrywają w fałdach i szwach ubrania, w obcasach butów, w zakamarkach ciała - już im nie będą potrzebne. Fachowi, rutynowani ludzie będą im grzebać we wnętrznościach, wyciągną złoto spod języka, brylanty z macicy i kiszki odchodowej. Wyrwą im złote zęby”.
Gdy już ostatnie auta odjechały do krematoriów, a inne zabrały sterty trupów, esesman zrobił w notesie ostatnią kreskę. Suma ludzi wynosiła piętnaście tysięcy. Kanada wracała do obozu „objuczona chlebami, marmoladą, cukrem, pachnąca perfumami i czystą bielizną, ustawia się do odmarszu. Kapo kończy ładowanie kotła od herbaty złotem, jedwabiami i czarną kawą. To na bramę dla wachmanów: puszczą komando bez kontroli. Parę dni obóz będzie żył z tego transportu: zjadał jego szynki i kiełbasy, konfitury i owoce, pił jego wódki i likiery, będzie chodził w jego bieliźnie, handlował jego złotem
i tłumokami. Wiele wyniosą cywile za obóz, na Śląsk, do Krakowa i dalej. Przywiozą papierosy, jajka, wódkę i listy z domu. Parę dni będzie obóz mówił o transporcie »Sosnowiec - Będzin«. Był to dobry, bogaty transport”.
Po powrocie do obozu, mimo nocy, z krematoriów ciągle było widać dym - pozostałość po palonych ciałach.