Doris Mortman List z przeszlosci


Mortman Doris

LIST Z PRZESZŁOŚCI

Prolog

Callie Jamieson miała osiem lat, kiedy matkę zabrano z domu w kaftanie bezpieczeństwa. Przerażona patrzyła przez okno swojej sypialni, jak matka wije się i wierzga, daremnie usiłując wyrwać się dwóm krzep­kim mężczyznom w białych fartuchach, którzy po nią przyjechali. Sły­szała, jak krzyczy, jak wzywa na pomoc ojca, Callie, Boga... Widziała, jak na trawnikach gromadzą się sąsiedzi i wyciągają szyje, żeby nie prze­oczyć nic z tego, co się dzieje, na wszelki wypadek trzymając się jednak z daleka, bo a nuż to, co przytrafiło się Marze Jamieson, jest zaraźliwe. Skuliła się, gdy ostatecznie i nieodwołalnie trzasnęły drzwi ambulansu, ale jej oczy pozostały otwarte. Dopiero gdy ambulans gwałtownie ruszył, odwróciła się od okna i przycisnęła ręce do uszu, by nie słyszeć wycia syren, obwieszczających całemu światu, że jej matka jest wariatką i trze­ba ją stąd zabrać jak najszybciej.

Po chwili znów było tak, jakby w ogóle nic się nie wydarzyło. Słońce kontynuowało swoją wspinaczkę po nieboskłonie. Powrócił spokój. Tłum gapiów wycofał się za zamknięte drzwi swoich domów, by obgadać to, czego byli przed chwilą świadkami. Jeśli przejeżdżały jakieś samochody, robiły to ze stateczną prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Ćwierkały ptaki. Za płotem pies Goldsteinów, Dudley, biegał tam i z po­wrotem pod zraszaczem trawnika, radośnie szczekając. Życie na Meadow Drive wróciło do normy.

W domu Jamiesonów panowała jednak pełna napięcia cisza. Jakby wszystko, co żyje, nagle wstrzymało oddech. Tylko klimatyzator szumiał na zewnątrz.

Callie długo stała w oknie, wpatrując się w opustoszałą ulicę. Modliła się, by władająca wszechświatem siła, obojętne co nią jest, przewinęła taśmę z powrotem, wymazała scenę, która się przed chwilą rozegrała, i sprawiła, że matka znów będzie w domu. Równocześnie zdawała sobie jednak sprawę z tego, że gdyby nawet matka wróciła, to za tydzień, mie­siąc czy rok zostałby odegrany identyczny scenariusz.

Nie mogąc już znieść dłużej samotności, odważyła się wreszcie wyjść z sypialni do holu. Kiedy ostatni raz widziała ojca, stał przed domem, od­wrócony plecami do ulicy, by nie widzieć, jak matkę przypinają pasami do wózka i dają jej uspokajający zastrzyk. Callie nie słyszała odgłosu zamy­kanych drzwi, nie słyszała też, by ojciec wchodził po schodach na górę.

Ostrożnie, na palcach skierowała się do sypialni rodziców. Drzwi były otwarte. Jej ojciec. Bill, z twarzą mokrą od łez stał wśród tego, co pozo­stawiła po sobie matka. Callie rozszerzonymi oczami patrzyła na leżące pośrodku pokoju zerwane z karniszy zasłony. Lusterko na nocnym stoli­ku matki było strzaskane. Krzesło ze złamanym oparciem leżało na boku. Wytworne kryształowe flakoniki perfum, które Mara z dumą eksponowa­ła, teraz, rozbite o ścianę, pokrywały dywan wielobarwnymi odpryskami szkła, a zawarte w nich ciężkie wonie utworzyły przyprawiającą o mdło­ści mieszankę. Zdarte z wieszaków ubrania zostały pocięte na strzępy. I widać było ślady krwi.

Serce waliło Callie w piersi, gdy powiodła wzrokiem - od dywanu, przez pościel, ubranie ojca, aż do rozległego stłuczenia nad jego lewym okiem, które nabrzmiało w wielki purpurowy guz. Na prawym ramieniu też miał paskudne czerwone znaki, ślady cięć... Nie zważajcie na leżące na podłodze szkło, Callie podbiegła do ojca, objęła go i wybuchnęła płaczem. Bill bez słowa wziął córkę na ręce, przytulił, tak żeby nie widziała spowodowanych przez matkę zniszczeń, i wyniósł z pokoju, jak najdalej od tego rumowiska.

Przez resztę tej czerwcowej soboty usiłowali oboje poskładać z powro­tem swoje życie, zdruzgotane przez szaleństwo matki. Ojciec próbował wyjaśnić wszystko Callie, ale było jasne, że nawet on nie pojmuje do końca, co się stało.

- Jak to się zaczęło, tatusiu? - spytała, nie umiejąc pogodzić tego, co widziała w sypialni, z obrazem kobiety, która jeszcze wczoraj, przed ata­kiem, czytała jej przed snem bajkę i otuliła ją na dobranoc.

Bill Jamieson wzruszył ramionami. Przez całe lata bezskutecznie usi­łował zrozumieć, co zapoczątkowało psychiczne załamanie żony.

- Sam już nie wiem, ale bałem się, że może zrobić krzywdę sobie samej albo tobie. - Mówiąc to, przytulił mocniej Callie, jak gdyby i teraz po­trzebowała ochrony.

Callie chciała zaprotestować, zawołać, że mama nigdy by jej nie zrobi­ła krzywdy, ale skaleczenia na ręce i twarzy ojca świadczyły o tym, iż niebezpieczeństwo było w pełni realne. Matka goniła za nim z nożyczka­mi.

Bill przypomniał jej inne tego rodzaju przypadki, kiedy Mara miotała się z krzykiem po pokojach, rozbijając pogrzebaczem lampy i meble, walcząc z niewidzialnymi napastnikami, którzy rzekomo wtargnęli do domu. Noce, kiedy krzyczała w ciemnościach, utrzymując, że pustkę wokół niej wypełniają ludzie, którzy chcą ją skrzywdzić. Chwile, kiedy mrucza­ła coś pod nosem bez związku czy przesiadywała samotnie na podwórku, opłakując utratę kogoś, o kim ani on, ani Callie nigdy w życiu nie słysze­li.

- Ja nie krytykuję mamy, kochanie. Ona jest chora. Nie potrafi pomóc sobie samej. - Przetarł zmęczone, przekrwione oczy, krzywiąc się z bólu. - I choćbyśmy nie wiem jak chcieli, nie potrafimy jej pomóc. Jej potrzeb­na jest pomoc lekarska. Rozumiesz to, prawda?

- Czy mama kiedyś będzie zdrowa? - spytała Callie. Usta jej drżały.

- Mam nadzieję - odparł Bill.

Choć nie mógł jej obiecać, że matka szybko wyzdrowieje, starał się upewnić ją, że mama będzie miała właściwą opiekę.

- To doktor Freedberg polecił Stonehaven. Na pewno nie posłałby mamy do zakładu, gdzie nie dbaliby o nią jak należy.

Callie skinęła głową. Doktor Freedberg był ich lekarzem rodzinnym. Kiedy chorowała, zawsze umiał sprawić, że czuła się lepiej. Na pewno i mamie potrafi pomóc.

Ojciec mówił, jak trudno jest żyć z chorobą psychiczną i jak trudno ją wyleczyć, a Callie wyczuwała napięcie w jego głosie. Te ostatnie lata były dla niego bardzo ciężkie. Opiekował się żoną, wierząc, że Ruby, ich gospodyni, zajmie się jak należy Callie. Zdarzały się noce, kiedy nie zmru­żył oka, dnie wypełnione nieustannym czuwaniem, miesiące udawania, że wszystko jest w porządku, gdy tak naprawdę ani na chwilę nie spusz­czał żony z oka, czujny na najlżejszy ślad jej maniakalnego zachowania.

Nawet teraz zapewnił córkę o swojej miłości do Mary. Obiecał, że za­wsze będzie przy matce i zrobi wszystko, co w jego mocy, by wyzdrowia­ła i wróciła do domu.

Callie starała się naśladować jego optymizm i być dzielna. Nie wie­działa jednak, co to takiego choroba psychiczna, nie miała pojęcia, jak się ją leczy. Nie mogła zrozumieć dziwacznego zachowania matki.

Kiedy właściwie mama zachorowała? Byli zwykłą, szczęśliwą rodziną, aż nagle, jakieś dwa lata temu, zaczęło się. Z początku Mara utrzymy­wała, że coś ją budzi w środku nocy - jakiś dziwny hałas, czyjaś obec­ność w pokoju... Coś niejasnego, ale tak przerażającego, że nie potrafiła zasnąć na powrót. Po paru takich nocach Mara stawała się coraz bardziej rozdrażniona, przykra dla otoczenia, uszczypliwa.

A potem pojawiły się fobie. I dziwne zmiany w osobowości.

W jakim dokładnie momencie w umyśle matki nastąpiło zwarcie? Co je spowodowało?

Choć ojciec nieustannie zapewniał ją, że schizofrenia nie ma żadnego związku z tym, co ktoś powiedział czy zrobił, Callie często zastanawiała się, czy nie przyczyniła się w jakiś sposób do psychicznego załamania matki.

Zastanawiała się również, dlaczego matka chciała się z ojcem rozwieść. W ciągu ostatnich miesięcy parę razy podsłuchała, jak spierają się na ten temat. Matka żądała rozwodu, ojciec się nie zgadzał. Mówił, że Mara zachowuje się irracjonalnie, że nadal go kocha, a on kocha ją i oboje kochają Callie. Mara przyznawała, że to prawda. Twierdziła jednak, że chce rozwodu właśnie dlatego, że ich kocha. Mówiła coś o swojej choro­bie, o tym, że chce ich oszczędzić, uwolnić od kłopotów.

Przez całe miesiące Callie zastanawiała się, co matka miała na myśli. W końcu doszła do wniosku, że ponieważ mama nie mogła chcieć uwol­nić jej i ojca od siebie, w takim razie musiało chodzić o szarych ludzi.

Mara rzadko mówiła, co się z nią dzieje, kiedy znika w ciemnych jaski­niach swego umysłu, ale parę miesięcy temu nagle zdradziła parę szcze­gółów. Było to wtedy, kiedy wróciła z wizyty u psychiatry. Zazwyczaj po takiej sesji była tak wyczerpana, że zamykała się w swoim pokoju i zapa­dała w długą, pokrzepiającą drzemkę. Tym razem była podniecona i sko­ra do rozmowy. Zwłaszcza zależało jej na tym, by wyjaśnić swoje zacho­wanie córce. Powiedziała Callie o szarych ludziach, złych widmach, które przychodzą do niej nieproszone, w dziwnych momentach, dniem i nocą. Przyznała, że nawet to lubi.

Było jeszcze parę innych takich chwil, kiedy Mara mówiła o szarych ludziach, ale w miarę jak jej stan się pogarszał, zaczęła zamykać się w so­bie. Callie próbowała jeszcze raz podjąć ten temat w rozmowie z matką, ale Mara zachowywała się tak, jakby nie wiedziała, o czym ona mówi.

Callie była grzecznym i posłusznym dzieckiem, takim, które wierzy, że decyzje rodziców są zawsze słuszne. Ale tak było wcześniej, zanim mat­ka zaczęła znikać w swoim własnym świecie, a ojciec - wycofywać się tam, gdzie było miejsce wyłącznie dla niego.

Po oddaniu Mary do zakładu Bill nadal okazywał Callie czułość, ale zaczął wznosić wokół siebie mur. Podobnie jak córka pragnął szybkiego wyzdrowienia żony. Liczył, że uderzeniowa dawka leków i psychoterapii spowoduje gwałtowne cofnięcie się choroby i szybki powrót żony do domu. Był boleśnie rozczarowany, kiedy to nie nastąpiło.

Radził sobie z tym, tłumiąc swoje uczucia. Nie chciał z nikim mówić o bólu i zawodzie, o spustoszeniu w jego życiu. Skoncentrował się na pracy i dziecku, rezygnując ze wszystkiego innego. Powoli, z trudem oswa­jał się z nową rzeczywistością: żona jest w zakładzie, nie wykazuje żad­nych oznak polepszenia i zgodnie z tym, co mówią lekarze, pozostanie tam do końca życia.

Zaczął przesadnie dbać o Callie. Stale sprawdzał, co robi, z kim prze­bywa, odsiewając te dzieci, które mogły drwić z jej matki. Nierzadko towarzyszył jej, kiedy szła do kogoś. Starał się, żeby była wciąż zajęta, żeby nie miała czasu na rozmyślania. Nie zgadzał się, by odwiedzała matkę w Stonehaven.

Bill nie widział żadnego sensu w tym, by córka miała być świadkiem tych wszystkich okropności, jakie towarzyszyły wizytom w zakładzie. Nie chciał, by poznała piekielną pajęczynę udręki, jaką choroba psychiczna omotuje swe ofiary. Nie chciał, żeby bała się później o własny stan psychiczny, żeby tak jak on miała potem poczucie winy. Niestety, zamiast chronić córkę, zwiększał tylko w ten sposób jej niepokój - a zarazem determinację, by dowiedzieć się, co właściwie przed nią ukrywa.

Kiedy minęło sześć miesięcy bez odwiedzin u matki - i bez obietnicy, że taka wizyta w ogóle nastąpi - Callie podjęła strajk głodowy. Ojciec mógł tego nie zauważyć - próbował poprawić stan swojej firmy i często wracał do domu w porze, gdy Callie była już po kolacji - ale zauważyła Ruby. Kiedy przez dwa dni Callie uporczywie odsuwała talerz, pijąc tyl­ko mleko, Ruby ustąpiła. Wynajęła samochód i zawiozła Callie do Stone­haven.

Stonehaven, wspaniała kamienna budowla, otoczona połaciami cudow­nie utrzymanej zieleni, królowała pośród wiejskiego pejzażu Connecticut. Ogromna rezydencja, zaprojektowana na wzór angielskiego Blenheim Castle, sprawiała wrażenie miejsca, gdzie w niedzielne poranki, gdy goście wypoczną już po eleganckim przyjęciu z poprzedniego wieczoru, organizowane są polowania na lisy. Ale nie było tu ani polowań, ani ele­ganckich przyjęć, ani gości. I zgodnie z tym, co mówił dyrektor, nie było żadnego sposobu, by kogoś z pacjentów mogło odwiedzić ośmioletnie dziecko, któremu nie towarzyszył nikt z rodziny. Zaprosił Callie i Ruby do swego gabinetu, a potem zadzwonił po Billa Jamiesona.

Ruby odjechała do domu wynajętym samochodem. Callie wróciła z oj­cem.

- Dlaczego zrobiłaś coś takiego? - Bill zaciskał ręce na kierownicy z taką siłą, że aż pobielały mu kostki.

- Chciałam zobaczyć mamę.

- Mówiłem ci już, że zdaniem lekarzy nie jest to dobry pomysł.

- Chcę zobaczyć mamę.

Bill spojrzał na nią. Callie siedziała wyprostowana, ze splecionymi na kolanach dłońmi, patrząc przed siebie. W jej postawie było tyle uporu, że stracił pewność siebie.

Kiedyż to Callie stała się tak niezależna, by podważać jego decyzje?

- Mama jest chora, Callie - powiedział.

- Wiem.

- Skoro wiesz, to czemu nie pomożesz mnie i lekarzom przywrócić jej do zdrowia?

- To ty nie chcesz, żeby wróciła do zdrowia.

- Co? - Bill omal nie stracił panowania nad samochodem. - Jak mo­żesz mówić coś takiego?

- Bo to prawda. Chcesz, żeby mama dalej była chora, żeby nie mogła się z tobą rozwieść!

Bill Jamieson znalazł lukę w strumieniu pojazdów i zjechał na pobo­cze. Zatrzymał samochód i zwrócił się twarzą do córki.

- Powiedziałaś coś strasznego! - Wpatrywał się w nią z pobladłą twa­rzą. - Jak mogło ci przyjść do głowy coś podobnego?

Nie zareagowała.

- Callie, mówię do ciebie.

Nadal siedziała bez ruchu.

- Spójrz na mnie.

Callie powoli zwróciła ku niemu twarz.

- Skąd przyszło ci do głowy, że ja i mama w ogóle zastanawialiśmy się kiedykolwiek nad rozwodem?

- Słyszałam, jak kłóciliście się o to. Mnóstwo razy.

- Rozmawialiśmy o tym, to prawda, ale tylko dlatego, że mama bała się o przyszłość. Bała się, że może nas jeszcze bardziej unieszczęśliwić. Uważała, że jest dla nas ciężarem.

- Mama nigdy nie była ciężarem - chlipnęła Callie.

- Pewnie, że nie. - Ojciec pogładził ją po głowie. - Jeśli słuchałaś uważnie, wiesz, że właśnie to mówiłem. I że nigdy się z nią nie rozwiodę.

Callie skinęła głową. Po policzkach spłynęły jej dwie łzy.

Bill łagodnie przytulił ją do siebie.

- Powiedziałem to mamie i mówię tobie: to nasza wspólna sprawa. Jesteśmy zespołem i wygramy tę walkę, Callie. Zobaczysz.

Callie znów skinęła głową, ale niepewność w głosie ojca zdradzała, że nie wierzy w to, co powiedział.

- Zadzwoniłam do cioci Pennie z gabinetu dyrektora - wyznała, odsuwając się od niego. - Powiedziała, że przyjedzie i zabierze mnie do mamy. Na wizytę.

Bill zaczął protestować, ale Callie go powstrzymała.

- Skoro jesteśmy zespołem - powiedziała z niezłomnym spokojem - to czas, żebyś dopuścił mnie do gry. Prawda?

Ojcowska duma ścisnęła Billowi gardło. Uśmiechnął się, puścił oko do swojej ośmioletniej córki i uniósł w górę drżący kciuk.

Kiedy podjechali pod dom, okazało się, że podjazd blokuje długa czar­na limuzyna. Bill nacisnął klakson. Ukazał się szofer w sztywnym unifor­mie, otworzył drzwiczki od strony pasażera i odstąpił na bok. Z auta wy­łoniła się Penelope James, młodsza siostra Billa Jamiesona, znana aktorka. Podeszła zdecydowanym krokiem do samochodu Billa i zajrzała przez okno do wnętrza, wypatrując Callie. Pennie była chrzestną matką Callie i tytuł ten traktowała bardzo serio.

- Świetnie, że się spotykamy - powiedziała z przesadnym ożywieniem. - No i co, fajna była wyprawa na wieś?

Bill wyłączył silnik i pośpiesznie wysiadł z samochodu. Odeszli z Pen­nie parę kroków i stanęli twarzą w twarz.

- Dałam Ruby wolne na dziś wieczór - powiedziała Pennie tak, jakby była panią tego domu. - Zwróciłam jej za wynajęcie samochodu i dorzu­ciłam coś niecoś ekstra, na wypadek gdybyś uznał za stosowne poznęcać się nad nią za to karygodne nieposłuszeństwo.

Uśmiechnęła się, dając bratu do zrozumienia, że żartuje, ale Bill nie rozchmurzył się.

- Nie powinna była zabierać tam Callie - powiedział.

- Mała strasznie chciała zobaczyć się z matką. Uważam, że Ruby do­brze zrobiła.

Bill wzruszył ramionami.

- Już sam nie wiem, co jest dobre, a co nie.

- Callie widziała już znacznie więcej niż ataki psychozy. Mówiłeś, że Mara dostaje tam leki i jest względnie spokojna. Być może dobrze by zrobiło Callie, gdyby to zobaczyła.

- Może i masz rację - powiedział Bill. - Ale jest parę komplikacji.

- Na przykład?

- Mara skontaktowała się z adwokatem i wystąpiła o rozwód.

W swoim czasie mówił jej, że Mara wspominała parę razy o rozwo­dzie, ale tak samo jak on, Pennie nie wzięła tego na serio.

- Bałem się, że jeśli Callie zareaguje negatywnie na widok matki, tym bardziej utwierdzi to Marę w przekonaniu, że powinniśmy się rozwieść. Między innymi dlatego nie zabrałem dotąd Callie do Stonehaven.

- Dlaczego Marze tak na tym zależy?

- Chce, żebym miał swobodę ruchu. Żebym mógł sobie znaleźć inną kobietę, która będzie dla mnie odpowiednią żoną i matką dla Callie.

- Może ma rację - powiedziała cicho Pennie.

- Nie mogę się jeszcze z tym pogodzić. Rozwód sprawiłby, że poczuła­by się niekochana i samotna! - Głos załamał mu się z emocji. - Nie po­zwolę, żeby zrobiła sobie coś takiego.

Pennie nigdy dotąd nie widziała brata tak załamanego i zagubionego. Pogładziła go po ramionach, napiętych jak dźwigary mostu.

- Zawsze byłyśmy z Marą blisko - powiedziała. - Od dawna chcę się z nią zobaczyć. Pozwól, żebym zabrała z sobą Callie. Nigdy nic nie wiado­mo... A nuż to pomoże?

- Doceniam twoje starania, Pennie, ale to twardy orzech do zgryzienia.

- Ja też jestem twardy orzech do zgryzienia - powiedziała, biorąc go za rękę i prowadząc z powrotem do samochodu. - Nie zapominaj o tym!

Obeszła samochód, by zająć miejsce obok kierowcy. Callie wciąż sie­działa nieruchomo, z rękami złożonymi na kolanach. Pennie poczuła ucisk w sercu. Jej bratanica była w fatalnym stanie: przygnębiona z powodu matki, zaniepokojona, czy nie stała się przyczyną kłopotów Ruby, nie­pewna, czy ojciec ma zamiar ją ukarać, czy nie...

- Bill, zjedz sobie obiad, a ja pojadę z moją bratanicą na spacer.

Otworzyła drzwiczki od strony Callie i, nachyliwszy się, wzięła dziew­czynkę za rękę.

- Chodź, kochanie. Pojedziesz z ciocią Pennie, prawda?

Niektóre matki chrzestne, te z baśni, mają czarodziejskie różdżki. Inne mają wielkie czarne limuzyny. Callie nie bardzo wiedziała, jak ma postą­pić.

- Idź - Bill przesłał jej w powietrzu pocałunek. - I baw się dobrze.

- Naprawdę? - Callie wpatrywała się pilnie w jego twarz.

- Tak!

Callie chwyciła rękę ciotki i ruszyła za nią, zadowolona.

Gdy odjechały. Bill wszedł do pustego, ciemnego domu, zamknął za sobą drzwi i zapłakał.

Prawie przez całą drogę do Connecticut Pennie starała się przygotować Callie na to, co może zobaczyć. Powiedziała, że nie powinna oczekiwać, iż mama będzie wyglądała dokładnie tak samo jak w domu; Bill uprze­dził ją, że Mara sporo schudła. Wyjaśniła, że wielu pacjentów rozmawia z wyimaginowanymi osobami, że czasami krzyczą i ciskają przedmiota­mi i że Callie nie powinna się tym przejmować.

Callie nie odpowiedziała, ale Pennie była pewna, że dziewczynka słyszy każde słowo. Siedziała wyprostowana, starając się zachowywać jak czło­wiek dorosły. Co jakiś czas tylko nerwowo splatała i rozplatała dłonie.

Na podłodze stał koszyk wypełniony rzeczami, które Callie zabrała dla matki: nadziewane kremem babeczki Hostess, butelka Shalimar, poduszeczka pod kark w formie wałka, której zawsze używała Mara, świeżo wyprana i wyprasowana poszewka, szminka w ulubionym przez Marę odcieniu czerwieni i ciasto, które Ruby upiekła specjalnie dla niej. Callie chciała jeszcze zapakować parę nocnych koszul matki, ale Pennie prze­konała ją, że nie są potrzebne.

- Zachowaj je na czas, kiedy mama wróci do domu - powiedziała, zastanawiając się, czy w ogóle to nastąpi.

Kiedy przyjechały do Stonehaven, dyrektor powitał Callie bardziej życzliwie niż poprzednio. Mimo to mocno ścisnęła ciotkę za rękę w obawie, że dyrektor znów wsadzi ją do tamtego pokoju, a na widzenie z mamą pozwoli tylko Pennie. Ponieważ Mara właśnie kończyła lunch, poproszo­no je, by poczekały. Trwało to zaledwie kwadrans, ale Callie wydał się on wiecznością.

Pielęgniarka poprowadziła je długim korytarzem do solarium, gdzie pacjentom wolno było spotykać się z ich gośćmi. Było to obszerne po­mieszczenie o ścianach i kopule ze szkła; ze wszystkich stron otaczał je przepiękny, starannie wypielęgnowany ogród. Był czerwiec i większość krzewów osiągnęła pełnię rozkwitu; azalie, rododendrony i piwonie od­cinały się plamami różu i purpury na tle bujnej zieleni. Brzegi artystycz­nie zaprojektowanych klombów zdobiły kępy żółtych irysów i różowych oraz białych floksów.

Fotele i kanapy w solarium obito jasną tkaniną w kwiatowy wzór; sta­nowił on replikę motywów otaczającego solarium ogrodu. Pennie nie są­dziła, by Callie zwróciła na to uwagę, ale meble były przytwierdzone do podłogi, żaden sprzęt nie miał ostrych krawędzi, a tapicerkę pokrywał gruby, twardy plastik, odporny na cięcia i plamy. Wysoko w górze poru­szały się wiatraki wentylatorów, usiłując wprawić w ruch powietrze i roz­pędzić ewentualne przykre zapachy, jakie mogą towarzyszyć przebywa­jącym w pokoju pacjentom.

Kiedy Pennie i Callie weszły, większość miejsc siedzących była już zajęta. Callie dostrzegła w odległym kącie wolną sofę na dwie osoby i na­tychmiast skierowała się ku niej.

Wkrótce pielęgniarka wprowadziła Marę. Pennie usłyszała, jak Callie jęknęła na widok matki. Bill nie przesadzał: Mara strasznie schudła. Blond włosy miała ściągnięte w koński ogon, co bardziej uwydatniało zapadłe policzki i bruzdy na twarzy. Ubrana była w bezkształtną, luźną suknię, która wisiała na niej jak worek, i miękkie kapcie. Miała trzydzieści lat, a wyglądała na dwa razy tyle. Kiedy zbliżała się do nich, jej oczy rozbły­sły radośnie.

Callie rzuciła się naprzód, by uściskać matkę. Pennie przełknęła łzy. Kochała Marę, jakby była jej siostrą.

Mara uśmiechnęła się, gdy Callie poprowadziła ją do kanapki. Pennie odeszła na bok, pozwalając, by matka i córka porozmawiały z sobą chwi­lę sam na sam. Miała za złe pielęgniarce, że kręci się w pobliżu i obser­wuje, jak Callie wyciąga z koszyka swoje drobne podarunki. Z pewno­ścią odnotowuje w myśli, co można pozwolić Marze zatrzymać, a co zostanie usunięte... Przykra była też obecność innych pacjentów. Nie­którzy, ku zgrozie swych rodzin, stali, obejmując się skrzyżowanymi rę­kami za ramiona, i kiwali się w tył i w przód. Pewien mężczyzna, wy­krzykujący jakieś wulgaryzmy, został usunięty z sali.

- Naprawdę musisz tu być, mamusiu? - szepnęła Callie, gdy Pennie w milczeniu do nich dołączyła. - Nie możesz się leczyć w domu?

Pennie też miała ochotę zadać to pytanie. Mara wydawała się całkowi­cie normalna.

- Nie wiem - odpowiedziała Mara, jakby sama wielokrotnie się nad tym zastanawiała. - Mówią, że jestem niebezpieczna dla siebie samej.

- A jesteś?

Mara pocałowała córkę w policzek i pogładziła po głowie.

- Nie sądzę. Ale nadal mam te sny. Są okropne.

- Czy lekarze nie mogą zrobić tak, żebyś ich nie miała?

Mara wzruszyła ramionami.

- Jak dotąd nie udało im się.

- Czy są gorsze niż dawniej?

- Troszeczkę. - Oczy Mary straciły blask.

Callie potrząsnęła głową.

- W takim razie ci lekarze nie są dobrzy! Powiem tacie, żeby poszukał ci innych.

Mara zaśmiała się, ale Pennie widziała, że w kącikach jej oczu zbierają się łzy.

Szybko zmieniając temat. Mara poprosiła Callie, żeby przyniosła jej szklankę wody.

- Po tych babeczkach chce mi się pić - wyjaśniła.

Callie aż się paliła, żeby jakoś pomóc. Natychmiast poszła wykonać polecenie matki.

- O co chodzi? - spytała Pennie, widząc, że był to podstęp z jej strony.

- Chcę, żebyś przekonała Billa, że powinien zgodzić się na rozwód.

Była rzeczowa, zwięzła i nadzwyczaj konkretna.

- Dlaczego?

- Bo dziecko powinno mieć matkę.

- I ma.

Mara potrząsnęła głową.

- Nie. Callie ma wspomnienie matki i wyobrażenie o niej, ale nie ma matki, która poszłaby z nią do miasta, żeby kupić przybory szkolne, po­mogła w lekcjach czy zadbała, żeby się wyspała jak należy. Chcę, żeby Bill zdecydował się, ale on tego nie zrobi, dopóki czuje się za mnie odpo­wiedzialny.

- On cię kocha. Mara.

- Ja też go kocham. I właśnie dlatego to robię. - Znów rozejrzała się dookoła, jak gdyby nakłaniając Pennie, by w pełni dostrzegła rzeczywi­stość Stonehaven. - Oni mnie stąd nigdy nie wypuszczą - powiedziała.

- Skąd wiesz?

- Wiem. - Jej dłonie drżały. Zaczynała się coraz bardziej denerwować. - Bill nie zasługuje na to, żeby mieć na głowie kogoś takiego. - Popatrzy­ła na siebie i skuliła się, jak gdyby istota, którą stała się obecnie, budziła w niej odrazę. - I ona tak samo. - Spojrzała w kierunku Callie, która właśnie wracała z papierowym kubkiem w ręce, najwyraźniej po brzegi wypełnionym wodą, i usta jej zadrżały.

- Proszę. - Callie podała matce kubek, dumna, że okazała się pomocna.

Mara wypiła wodę i zajrzała do koszyka z przyniesionymi przez Callie prezentami. Pogrzebawszy w nim, wyciągnęła butelkę perfum i podała ją Pennie.

- Nie pozwolą mi tego zabrać do pokoju - powiedziała. - Idź spytaj, czy nie znaleźliby tu plastikowej butelki, żebyśmy mogły przelać do niej perfumy.

- Na pewno da się coś zrobić - Pennie wzięła butelkę i poszła poroz­mawiać z pielęgniarką.

Kiedy zostały same, Mara spytała Callie, jak jej idzie w szkole, potem o Ruby, o koleżanki i w końcu o Billa. Callie odpowiedziała na wszystkie pytania, przytaczając rozmaite szczegóły, które, jak sądziła, mogły roz­bawić matkę. Uważała, żeby nie wspomnieć ani słowa o tym, że ojciec spędza całe dnie w biurze i prawie nigdy się nie uśmiecha; matce nie były potrzebne takie wiadomości.

- A jak radzisz sobie beze mnie? - spytała w końcu Mara, patrząc córce głęboko w oczy.

Callie pociągnęła nosem.

- Tęsknię za tobą - wyznała.

Mara gwałtownie objęła córkę i przycisnęła do siebie tak mocno, że Callie prawie nie była w stanie oddychać.

- Ja też za tobą tęsknię.

Po czym, równie nagle, odepchnęła Callie i rozejrzała się dookoła, jak­by się bała, że zrobiła coś złego.

- Co się stało, mamusiu?

Oczy Mary rozszerzyły się. Było w nich teraz jakieś szaleństwo.

- Jeśli uznają, że reaguję zbyt emocjonalnie, to dadzą mi zastrzyk i zrobię się cała drętwa. Nienawidzę tego - powiedziała cichym, ochrypłym gło­sem. Znów rozejrzała się nerwowo dookoła. - Ja nie należę do tego świa­ta, Callie. Oni o tym wiedzą, ale specjalnie kłują mnie tymi igłami, żeby mnie tu trzymać.

Serce Callie zaczęło bić szybciej. Matka zachowywała się dziwnie, tak, jak czasem w domu.

- Nie możesz się nie zgodzić na te zastrzyki?

Mara potrząsnęła głową. Jej palce wybijały bezgłośne staccato na udach.

- Próbowałam, ale oni mnie nie lubią, więc nie słuchają. - Poszukała oczami pielęgniarki, która przyprowadziła ją do solarium, i spojrzała na nią ze złością. Staccato ustało. Zacisnęła palce na sukience. Zwróciła się z powrotem do Callie i nachyliwszy się tak, by nikt nie mógł podsłuchać, powiedziała jeszcze cichszym głosem:

- Oni nie chcą, żebym rozmawiała z moimi przyjaciółmi. No wiesz, z tymi, których zabrałam z domu.

Callie skinęła głową, ale zaczęła się bać. Pomyślała, że dobrze by było, żeby jak najszybciej wróciła ciocia Pennie.

- To jedyni przyjaciele, jakich mam. Może gdybym miała innych przy­jaciół, odeszliby?

Mara przechyliła głowę, jakby dotąd nie przyszło jej to na myśl i mu­siała się zastanowić. Kiedy wyprostowała głowę i spojrzała na Callie, jej oczy znów wydawały się normalne.

Callie była bliska płaczu. Stan matki wcale się nie polepszył.

- A ciebie też nadal odwiedzają?

Kiedyś, gdy Mara opowiedziała córce o swoich snach, Callie zwierzy­ła się, że i ona miewa czasem podobne. Mara tak się zmartwiła, że nigdy więcej o tym nie rozmawiały. Aż do tej chwili.

Kiedy Callie nie odpowiadała, Mara powtórzyła:

- Nadal cię odwiedzają?

- Czasem.

Mara gwałtownie pokręciła głową.

- Musisz się ich pozbyć - rozkazała. - Powiedz, żeby sobie poszli!

- Próbowałam - szepnęła Callie. - Ale wracają.

Mara odetchnęła głęboko i rękawem sukienki otarła oczy, z których popłynęły łzy.

- Musisz zrobić tak, żeby sobie poszli, Callie. - Chwyciła córkę za ramiona i ścisnęła. Cała się trzęsła. - Obiecaj mi, że będziesz się bardziej starać. To ważne.

- Obiecuję, mamusiu. - Teraz już i Callie płakała. - Ale jak mi się nie uda?

Mara przyciągnęła ją do siebie i szepnęła do ucha:

- Jeśli ci się nie uda, to zachowaj to w sekrecie i nikomu o nich nie opowiadaj. Nigdy!

Wieczorem, gdy Callie poszła do łóżka, Pennie opowiedziała Billowi o wizycie, łącznie z osobistą rozmową, jaką miała z Marą.

- Rozwód mógłby złagodzić jej poczucie, że jest dla ciebie ciężarem - powiedziała. - Może gdyby nie czuła się odpowiedzialna za nikogo inne­go, przyspieszyłoby to jej powrót do zdrowia?

Nazajutrz Bill zadzwonił do lekarza Mary, by o tym porozmawiać. Le­karz uznał sprawę za mało istotną, ale zaczął czynić Billowi wyrzuty za to, że pozwolił Callie przyjechać do Stonehaven.

- Po wizycie córki pańska żona była ogromnie pobudzona. Tak dalece nad sobą nie panowała, że musieliśmy zaaplikować jej środki uspokajające.

Bill znów zadzwonił następnego dnia. I jeszcze następnego. Za każ­dym razem doktor powtarzał swoją ponurą prognozę: Mara cierpi na ostrą psychozę, prześladują ją jakieś nieznane osoby, jest przez nie tak sterro­ryzowana, że boi się wyjść z pokoju, nie mówiąc o pójściu do toalety. Potrzebuje wielu lat leczenia i izolacji.

Dopiero parę miesięcy później lekarz pozwolił Billowi przyjechać do Stonehaven.

Mara była wyniszczona. Z jej dawnej urody pozostał jedynie ślad. Oczy, choć nadal błękitne, były zmatowiałe od leków. Policzki zapadły w głąb twarzy. Usta, które kiedyś obdarzały go uśmiechem w dzień, a rozkoszą w nocy, były wyschnięte. A co najgorsze, zniknęło bez śladu to, co stanowiło istotę Mary: żywość, zalotność, inteligencja. Dusza.

Najpierw mówił o pogodzie, o jej zdrowiu, o tym, co robi Pennie. Nie było odpowiedzi. Pokazał jej pocztówkę, własnoręcznie narysowaną przez Callie. Położyła kartkę na kolanach i nie spojrzała na nią ani razu. Powie­dział, że Callie bardzo za nią tęskni, i on też. Jej oczy pozostały puste. Spytał o leczenie, o to, jak ją traktują lekarze i personel. Czy ma apetyt? Czy dobrze śpi? Żadnej odpowiedzi. Mara niczym się nie zainteresowa­ła. Powiedział, jak bardzo ją kocha i jak czeka na jej wyzdrowienie i po­wrót do domu.

Wtedy odezwała się.

- Chcę rozwodu - powiedziała. - Zgódź się. Proszę.

Bill słyszał, co powiedziała, ale nie wierzył, by słowa te były szczere.

- Przysięgałem, że będę z tobą w zdrowiu i w chorobie - powiedział, wciąż wierząc, że siła jego uczucia jest ważniejsza dla jej zdrowia niż dokument gwarantujący mu wolność. - Dotrzymam tej przysięgi i będę z tobą, dopóki śmierć nas nie rozłączy.

Nie mówiąc więcej ani słowa, Mara wstała z krzesła, odwróciła się do męża plecami i wyszła z solarium.

Dwa dni później Mara Jamieson powiesiła się.

Rozdział 1

Salę z grillem w renomowanej restauracji Four Seasons wypełniał szum rozmów, jak zawsze w porze lunchu. Ponieważ większość gości sta­nowili stali bywalcy, plotkowano zgodnie z ustalonym od dawna porząd­kiem: ci, którzy zajmowali górny rząd, używali sobie na tych, którzy sie­dzieli w rzędzie dolnym, ci z rzędu dolnego podśmiewali się z tych, co siedzieli przy barze, a ci, którzy okupowali bar, modlili się, aby, kiedy ich zamówienie zostanie przyjęte, dostali miejsce gdziekolwiek, byle nie w sali z basenem, przeznaczonej dla turystów.

Ze swego uprzywilejowanego miejsca - dolny rząd, narożny stolik - Wilty Hale miał niezakłócony niczym widok zarówno na salę, jak i na wejście. Ta prominentna lokalizacja nie uszła jego uwadze. Doskonale wiedział, dlaczego tak go uhonorowano. Jego nazwisko stale pojawiało się na pierwszych stronach gazet, co mogło ściągnąć do tego modnego lokalu różnych snobów.

Wilty'emu było całkowicie obojętne, kto siedzi przy sąsiednim stoliku. Popijał martini i zerkał na schody.

Nie miał pojęcia, dlaczego spodziewa się, że ona przyjdzie na czas. Przecież nigdy nie spóźniała się mniej niż dwadzieścia minut.

Bankier inwestycyjny, który zarządzał kilkoma kontami Wilty'ego, za­trzymał się w drodze do swego stolika, by mu się ukłonić. Paru innych finansistów, poruszających się swobodnym, zrelaksowanym krokiem, też przystanęło na chwilę towarzyskiej, okraszonej żartami pogawędki. Każdy znalazł moment, by klepnąć Wilty'ego w plecy i powiedzieć, że powinni wyskoczyć kiedyś razem na lunch, partyjkę golfa czy wieczorem na drinka. Wilty starał się być czarujący, ale w środku gotowało się w nim na widok tej hipokryzji. O tak, zawsze chętnie z nim rozmawiali, ale tylko po to, żeby się przechwalać, jak świetnie zarządzają jego majątkiem. Aż do tego roku żaden nigdy nie zaprosił go ani na golfa, ani na lunch, ani na drinka. I nagle stał się towarzyską atrakcją. Dlaczego? Bo oprócz pieniędzy i nazwiska, jakie miał zawsze, wkrótce będzie miał także władzę.

Rozejrzał się wokół. Ciekawe, ilu ludzi w tej sali zazdrości mu nazwi­ska. Prawdopodobnie większość. Myślą, że to przepustka do łatwego ży­cia... W pewnym sensie mają rację: nazwisko Hale oznaczało, że nigdy nie musiał się martwić o kasę. Oznaczało także, że cokolwiek by zrobił, zawsze będzie to za mało.

Kiedy człowiek jest potomkiem dynastii, jest także beneficjantem cu­dzego geniuszu. Wilty mógłby zacząć od handlu pietruszką i stać się fi­nansową potęgą, a i tak nie zyskałby szacunku, na którym mu tak zależa­ło. Oni powiedzieliby, że tak naprawdę wcale nie zaczynał od pietruszki, bo jego kapitał początkowy pochodził z rodzinnej korporacji, że nazwi­sko otworzyło mu wszystkie drzwi, że sukces rodzi sukces... Dla nich zawsze będzie głupkiem, który dostał spadek.

Skrzywił się. Zakręcił kieliszkiem z wódką i patrzył, jak trunek wiruje wokół ścianek.

Ponadto oczekiwano od niego, by kontynuował swój ród i nie zrobił niczego, co mogłoby przyćmić blask nazwiska Hale.

To nazwisko stało się jego przekleństwem. Gorycz, która towarzyszyła mu przez całe życie, znów podeszła do gardła, niczym fala mdłości.

Z drugiej strony, gdyby to, co odkrył, okazało się prawdą...

Przełknął z wysiłkiem ślinę. Niełatwo było przetrawić możliwość, że nie jest tym, za kogo się całe życie uważał.

Co za ironia! Jeszcze sześć miesięcy temu tak często przeklinał spo­czywający na nim ciężar dynastycznych zobowiązań: uczestnictwo w po­siedzeniach zarządu korporacji Hale, jak również zarządów paru liczą­cych się nowojorskich instytucji kulturalnych. I tu, i tam uczciwie starał się dać z siebie jak najwięcej, nie szczędził pomysłów i energii. I nie­ustannie ubolewał nad faktem, że bez względu na to, co robił, nikt nie traktował go poważnie. Dla pozostałych członków zarządu był człowie­kiem bez osobistego sukcesu w zawodowym życiorysie.

Jakże często wyobrażał sobie, jak cudownie by było, gdyby uwolnił się od jarzma nazwiska Hale, gdyby szanowano go za to, czego sam dokonał, a nie za osiągnięcia wielkiego nieboszczyka E.W. Hale'a...

- Ostrożnie z marzeniami - mruknął do siebie pod nosem.

Spojrzał w kierunku schodów, a potem na zegarek. Jeszcze pięć minut, najwyżej dziesięć. Dał znak kelnerowi, który już szedł ku niemu z kolej­nym martini.

Czuł utkwione w siebie kilka par oczu. Nie były to oczy osób, które potępiały jego picie czy współczuły mu, że był sam. Nie, spojrzenia po­chodziły od kobiet, które wyruszyły na łowy.

Właściwie to nic nowego. Wilty był równie przystojny, jak bogaty. Wy­soki, o szerokich barach i wąskiej talii, prezentował jak należy swoje drogie, szyte na miarę garnitury. Spod szerokiego czoła i rozwichrzonej płowej czupryny spoglądały głęboko osadzone, wyraziste oczy. Szczupła twarz o wydatnych policzkach i orlim nosie zdawała się podkreślać jego patrycjuszowski rodowód. Była to twarz człowieka, który prowadzi ży­cie zgodne z zasadami ustanowionymi przez elitę społeczną. Wilty miał maniery i ogładę, które nabywa się poprzez uczęszczanie do elitarnych szkół i studiowanie na najlepszych uniwersytetach, a także dzięki przy­wilejom, jakie zapewnia wielki majątek.

Jednak dołeczek w brodzie i pełna dolna warga, która zawsze wygląda­ła tak, jakby przed chwilą się z kimś całował, świadczyły o jego buntow­niczym charakterze i skłonności do swawoli, o tym, że gotów jest bez wahania cisnąć w kąt szlachectwo, ilekroć przyjdzie mu na to chętka.

Niestety, zbyt wiele było ostatnio zdrożnych chętek w życiu Wilty'ego i zbyt mało zasad.

Jego admiratorki zajmowały stolik w wyższym rzędzie. Były to dwie młode kobiety z gatunku tych, które pilnie śledzą wszelkie nowinki w modzie; gdy spojrzał w ich stronę, uśmiechnęły się zachęcająco. Wilty uniósł kieliszek. Wiedział, że chcą, by zapytał je o numer tele­fonu, postawił drinka czy zrobił coś w tym rodzaju. On jednak odwró­cił wzrok. Już dawno temu uznał, że najgorsza rzecz, jaka może przy­trafić się kobiecie, to zostać panią Hale. Wystarczyło spojrzeć na jego matkę.

O wilku mowa... W drzwiach pojawiła się Carolyne Hale. Wilty pa­trzył z rozbawieniem i z pewną dumą, jak wita się z kierownikiem sali, pozwala, by zaprowadził ją do stolika. Tak jak oczekiwała, przez chwilę wszystkie oczy zwrócone były w jej kierunku. I nic dziwnego... Cokol­wiek by mówić o jego matce - a on miałby wiele do powiedzenia - Carolyne Hale była kobietą niezwykłej urody.

Smukła blondynka, o długiej szyi i klasycznej, wymarzonej przez rzeź­biarzy sylwetce, szła, zachowując królewską, stosowną do swej pozycji postawę. Bladą twarz miała starannie umalowaną; Carolyne nie należała do kobiet, które hołdują naturalności. Jej usta - duże i pełne, ale bez przesady - były uszminkowane na kolor różowy. Włosy, uczesane w luź­ny kok, uwydatniały duże, niebieskie oczy. Oczy te omiotły salę i jednym spojrzeniem oddzieliły towarzyskie ziarno od plew.

Cmoknęła powietrze przy policzkach Wilty'ego, usiadła i natychmiast posłała kelnera po kieliszek białego wina. Wilty skorzystał z okazji, by ponownie napełnić swój.

- Cześć, mamo - powiedział. - Miło, że przyszłaś.

- Ja też się cieszę, że cię widzę, kochanie.

Carolyne przyjrzała się swemu nakryciu, po czym ułożyła sztućce tak, by noże, widelce i łyżeczki znajdowały się w jednakowej odległości od krawędzi stołu.

- Co za nieporządek - sarknęła. - Należałoby oczekiwać, że mając taką klientelę, będą się bardziej starać.

Wilty palnął się dłonią w czoło.

- O rany, kompletnie zapomniałem! Wtorek to dzień przerzucania mo­stów pomiędzy klasami. - Rozejrzał się wokół z komiczną przesadą, na­chylił do jej ucha i szepnął: - Bimbają sobie, o ile nie mają do czynienia z VIP-ami.

Carolyne odepchnęła go i ostentacyjnie zajęła się nieposłusznym pa­semkiem włosów, które wymknęło się jej z fryzury.

- Nie bądź złośliwy, mój drogi. To niestosowne.

Kelner zabrał pusty kieliszek Wilty'ego i postawił przed nim kolejne martini. Carolyne otrzymała zamówione wino. Uniosła pucharek do ust i z wystudiowanym wdziękiem pociągnęła niewielki łyk. Zagrzechotała kolekcja złotych bransoletek na jej przegubie.

- Jak tam twój pobyt na wsi? Czy był owocny?

- Jeśli pytasz o to, czy pojechałem do Hamptons, żeby żyć tam w abs­tynencji, to nie, nie robiłem tego.

Carolyne westchnęła ciężko. Nachyliła się do syna bliżej, tak by nikt nie mógł podsłuchać.

- Dlaczego jesteś taki trudny?

- Nic na to nie poradzę. Mam to w genach.

Roześmiał się. Carolyne potrząsnęła głową.

- Ile tych śmiercionośnych dawek już zaliczyłeś? - spytała, wskazując na jego kieliszek martini.

- Tyle, ile było trzeba, żeby wypełnić czas między godziną, o której miałaś przyjść, a tą, o której w końcu się pokazałaś.

Podszedł szef sali, by poinformować ich o specjalnościach dnia. Gdy zakończył recytację, Carolyne jak zwykle zamówiła sałatkę, a Wilty filet z soli. Po odejściu szefa sali Carolyne na powrót przeniosła uwagę na syna, przyglądając mu się tak, jak owocom ze śladami zgnilizny.

- Blady jesteś - stwierdziła, jakby mógł na jej życzenie zmienić odcień swojej cery.

- Nie martw się, mamo. Jeszcze jeden drink i będę na powrót różowy i śliczny.

- Przestań - powiedziała.

- Pić? Czy rumienić się?

- To nie jest śmieszne, Wilty. Stajesz się alkoholikiem.

Szczera troska w jej głosie zaskoczyła go. Nie był do tego przyzwycza­jony.

- Od razu widać, że dawno się nie widzieliśmy. Ja już jestem alkoholi­kiem. - Aby podkreślić to, co mówi, przygwoździł wykałaczką oliwkę i oblizał ją starannie, by na koniec włożyć do ust.

Zakłopotana i zbita z tropu Carolyne zaczęła wpatrywać się w koszyk z chlebem tak pilnie, jakby jego zawartość została przeszmuglowana z za­granicy.

Przyniesiono zamówione dania. Carolyne zabrała się do swojego. Wil­ty nawet nie zadał sobie trudu, by udawać, że je. Opróżnił za to kieliszek. Zamierzał zamówić następny, ale Carolyne powstrzymała go.

- Muszę z tobą porozmawiać. Chciałabym, żebyś był na tyle trzeźwy, aby mnie wysłuchać.

Po twarzy Wilty'ego przemknął ironiczny uśmiech. Potrzebowała pie­niędzy... Powinien był z góry wiedzieć. Po cóż innego umawiałaby się z nim na lunch?

- Ile? - spytał bez ogródek.

Carolyne szybko rozejrzała się dookoła, obawiając się, czy ktoś tego nie usłyszał.

- Mówisz tak, jakbym była nie wiem jak wyrachowana. - W błękit­nych oczach Carolyne pojawił się chłód. - Na wypadek, gdybyś był za­nadto niedysponowany, by czytać gazety, informuję cię, że sytuacja na rynku nie jest ostatnio zbyt pomyślna. Nie znoszę przychodzić do ciebie z wyciągniętą ręką, ale dzięki zbiorowemu szaleństwu rodziny twojego ojca to ty sprawujesz kontrolę nad finansami.

- Niezły kawał, prawda? - Wilty dał znak kelnerowi, by przyniósł mu kolejnego drinka.

- Może dla ciebie ta sytuacja jest zabawna, Wilty, ale dla mnie nie. To niesłychane, że muszę prosić własnego syna o pieniądze za każdym ra­zem, ilekroć chcę dokonać jakiejś inwestycji.

On też był tego zdania, ale oboje wiedzieli, że nic nie można zrobić w tej sprawie. E.W. Hale nie żył od 1938 roku, ale dzięki żelaznym obwa­rowaniom testamentu nadal sprawował władzę nad nimi wszystkimi.

- Gdybym nie to, mamo, że trzymam klucze do skarbczyka, to czy w ogó­le byśmy się kiedykolwiek widywali? - Zadawał to pytanie już wiele razy. Nie wiedział, dlaczego zawraca sobie tym głowę. I tak nigdy nie otrzyma odpowiedzi, jakiej pragnął... Mimo to nie mógł się powstrzy­mać. - Czy w ogóle cię obchodzi, czy jeszcze żyję?

Głos Wilty'ego brzmiał zupełnie tak samo jak wówczas, gdy był mały i zastanawiał się, czy mamusi trudno jest żyć bez tatusia.

- Oczywiście, że widywalibyśmy się - odparła, szczerze poruszona. - Możesz w to nie wierzyć, Wilty, ale ja cię naprawdę kocham.

Odchrząknął. Carolyne poruszyła się na krześle. Najwyraźniej poczuła się niezręcznie. Nie lubiła rozmawiać publicznie o prywatnych sprawach, a tym bardziej na temat swoich uczuć.

- Nie kochałam twojego ojca - podjęła. - Wiesz o tym. Był okropnym człowiekiem, brutalem. I nie cierpiałam twojej babki. Ale moje uczucia wobec nich nie mają nic wspólnego z uczuciami wobec ciebie.

Wilty czuł, jak alkohol spływa mu wzdłuż przełyku. Uspokajał go, ale nie na tyle, by znieczulić ból, jaki zawsze odczuwał, ilekroć był z matką.

- Chciałaś mnie mieć? - spytał.

Było to dziwne pytanie w ustach trzydziestoczteroletniego mężczyzny. Ale, jak stwierdziła melancholijnie Carolyne, Wilty w ogóle był dziwny.

- Jak możesz w ogóle o to pytać?

Oboje wiedzieli, że przeciąganie tej rozmowy nie ma sensu. Matka ni­gdy nie zdoła przekonać syna, że go kocha i że go pragnęła, bo syn nigdy nie czuł się upragniony i kochany.

Przechylił głowę i utkwił w niej spojrzenie. Obraz zaczynał mu się już lekko rozmywać przed oczami.

- Co byś zrobiła, gdybyśmy stracili wszystkie pieniądze? Do ostatnie­go centa?

Po plecach Carolyne przebiegł dreszcz.

- To się nigdy nie stanie, Wilty, dobrze o tym wiesz. Twój prapradziadek był draniem, ale miał głowę na karku, zwłaszcza jeśli chodzi o finanse.

Zauważyła, że po twarzy Wilty'ego przebiegł dziwny uśmieszek. Wy­starczający, by odebrać jej spokój. Taki uśmieszek zwykle oznacza, że ktoś wie coś, czego nie wiesz ty. Jakiś czas temu Wilty napomknął, że natrafił na jakąś informację, która może zmienić ich życie. Ponieważ od­mówił podania bliższych szczegółów, zlekceważyła to, uznając, że to z je­go strony po prostu kolejna próba odegrania się na niej za jej dawne ma­cierzyńskie niedopatrzenia. On jednak wrócił do tematu.

- Nie powiedziałem, że prapradziadek był głupi. Powiedziałem tylko, że może się zdarzyć, iż stracimy majątek.

Carolyne nachyliła się ku niemu. Szczęki miała zaciśnięte, a głos drżał jej z irytacji.

- Nie lubię, kiedy ktoś bawi się moim kosztem. Albo wyjaśnij, o czym mówisz, albo nie mów w ogóle!

Wilty wbił w oliwkę plastikową wykałaczkę i zamieszał nią w kielisz­ku. Odczuwał siłę matczynego gniewu tak wyraziście, jak gdyby zacisnę­ła mu palce wokół szyi.

- Kiedy byłem ostatnim razem w Long House - powiedział - spędza­łem wieczory na grzebaniu w pamiątkach po E.W. Hale'u. - Long House był to wiejski dom rodziny Hale'ów w Adirondack. - Czasem wydaje mi się, że straciłem z oczu fakt, jak niezwykłym był człowiekiem. Szczegól­nie fascynujące są jego dzienniki. Bądź co bądź, to napisana w pierwszej osobie historia Ameryki na przełomie wieków.

- Dobrze, dobrze. Jedź dalej. - Carolyne nie miała cierpliwości wysłu­chiwać peanów na cześć Hale'ów. Nienawidziła wszystkiego, co się z ni­mi wiązało. Z wyjątkiem ich pieniędzy.

Normalnie Wilty nie zwracał na to uwagi. Złorzeczenie Hale'om było taką samą codziennością dla matki, jak na przykład suszenie włosów. Dziś jednak uraził go ten brak szacunku dla jego przodków. W rewanżu mógł albo uciąć rozmowę i pozostawić matkę w niepewności, albo po­wiedzieć jej o swoim odkryciu. Ponieważ to ostatnie niewątpliwie było­by dla niej miażdżące, wybrał tę właśnie możliwość.

- To było niesamowite, naprawdę. Odstawiałem właśnie dziennik na odpowiednią półkę, gdy wtem zauważyłem wystający zza pilastra maciupeńki kawałeczek papieru. Przyjrzałem się dokładniej i zdałem sobie spra­wę, że trafiłem na jedną z tych skrytek, w których tak się lubowano w cza­sach wiktoriańskich. Drzwiczki do skrytki wypaczyły się przez lata i w rezultacie papier zaczął z nich wystawać. - Urwał, delektując się wi­dokiem nerwowo rozbieganych oczu matki. - Nigdy nie zgadniesz, co to było - droczył się.

- I nie mam zamiaru próbować.

- Przedśmiertny list Charlesa Hale'a.

Carolyne sprawiała wrażenie znudzonej.

- Zdaję sobie sprawę, że historia Hale'ów nie jest przedmiotem twojej fascynacji, więc cię oświecę. W roku 1900 Charles Hale miał trzydzieści lat, udane małżeństwo i był niekwestionowanym dziedzicem fortuny Hale'ów. I nagle, bez żadnej widocznej przyczyny, strzelił sobie w łeb. Mie­siąc później E.W. Hale podarł swój testament i powołał radę powierniczą, i zarządzającą jego majątkiem. Minęło ponad sto lat, a żaden z historyków czy biografów nie potrafił dotąd wyjaśnić, dlaczego Charles odebrał so­bie życie i dlaczego ten wypadek skłonił E.W. Hale'a do tego, by odebrać kontrolę nad swoją fortuną żonie i pozostałym dzieciom.

- No cóż, dzięki Bogu znalazłeś odpowiedź. Wszechświat może ode­tchnąć z ulgą.

Zignorował jej sarkazm.

- Jego pożegnalny list nie jest tak szczegółowy, jak bym sobie życzył. Nadal nie mam pojęcia, dlaczego przystawił sobie spluwę do głowy, nie­mniej powiedział parę rzeczy, które wyjaśniają, dlaczego E.W. mogło zależeć, by list ten nie ujrzał światła dziennego.

- Nie każ mi czekać. Cóż w nim jest takiego niezwykłego?

- Charles pisze, że jest oszustem i że cała jego rodzina żyje w kłam­stwie. Oskarża ojca, przez którego wszyscy znajdują się w „okropnym położeniu”, jak to określa, ale przyznaje, że to jego własne postępowanie okryje hańbą nazwisko Hale'ów. Pisze, że „otworzył puszkę Pandory i po­zwolił, by ukryte w niej sekrety wyszły na zewnątrz”.

- Jakie sekrety? Co to znaczy, że jest oszustem?

Wilty wzruszył ramionami.

- Nie mam pojęcia. Charles pisze, że próbował uregulować sytuację, ale mu się nie udało. Że sprawy przybrały znacznie gorszy obrót niż po­przednio. - Zmarszczył czoło, jak gdyby próbując jeszcze raz zrozumieć jego słowa. - Powiedział, że z jego powodu przyjdą „oni”, żeby wziąć to, co im się należy: nazwisko Hale, majątek Hale'ów. I odwet.

- Co za oni?

- Ja też tego nie wiem, ale jego obawy muszą mieć jakieś podstawy. Facet palnął sobie w łeb, żeby tego nie oglądać.

Zniecierpliwienie Carolyne rosło. Rosło też jej zdenerwowanie.

- Co to wszystko ma wspólnego z nami?

- Jeśli są to majaczenia wariata, to nic. Ale jeśli jego przekonanie, że E.W. Hale zrobił coś, co podaje w wątpliwość rodzinne więzy, jest praw­dziwe, wówczas cała linia zstępna może zostać zakwestionowana. - Utkwił spojrzenie w jej oczach. - Ja jestem ostatni z tej linii, ale jeśli nie jestem Hale'em, pieniądze nie należą do mnie.

- Czy są jakieś dodatkowe dowody na którąś z tych możliwości?

- Niczego nie znalazłem. A szukałem, możesz mi wierzyć.

Zmartwiło to Carolyne. Skoro Wilty powiedział, że nie zdołał znaleźć niczego na poparcie treści tego listu, to albo nie było nic do odnalezienia, albo ktoś zdążył się już postarać, by to, co było, nie zostało odnalezione.

- Wobec tego włóż ten papier pomiędzy rozmaite historyczne śmieci i zapomnij o nim - powiedziała, machnąwszy ręką na to niefortunne od­krycie.

- Nie mogę.

- Dlaczego?

- Jeśli nie pamiętasz, przypominam ci, że za niespełna miesiąc są moje trzydzieste piąte urodziny.

Carolyne nigdy nie zapomniałaby o dacie pierwszy czerwca. Wilty miał tego dnia odziedziczyć setki milionów dolarów. W tym dniu miało mu zostać przekazane kierownictwo korporacji Hale i wiążąca się z nim wła­dza, „o ile w osądzie członków zarządu dowiódł, iż ma dostateczne kom­petencje i kwalifikacje, by przejąć pieczę nad rzeczonym”. Parę lat wcześ­niej rada powiernicza została rozwiązana, co umożliwiło przekazanie Wilty'emu odsetek od majątku. Od tego czasu do dnia swoich trzydzie­stych piątych urodzin miał dowieść, że zasługuje na tę godność, wykazu­jąc się osiągnięciami na trzech polach: filantropii, prestiżu i osiągania zysku, co zgodnie z określeniem E.W. Hale'a było miernikiem charakte­ru człowieka interesu. Wilty spełnił dwa z trzech wymaganych kryteriów.

- Zgodnie z ostatnią wolą E.W. Hale'a, kiedy członkowie zarządu zde­cydują, czy przeszedłem pomyślnie test staruszka, czy też nie, mają obo­wiązek rozpatrzyć każdą informację dotyczącą tego, czy potrafię spro­stać wyzwaniu, jakim jest kierowanie korporacją Hale.

Carolyne pokręciła głową z niesmakiem.

- Najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam.

- Być może, ale to nie ty decydujesz - przypomniał jej Wilty. - Mam na koncie wystarczająco dużo działalności charytatywnej i korzystnych inwe­stycji, żeby przeskoczyć dwa pierwsze płotki, ale jak dobrze wiemy, straci­łem trochę punktów, jeśli chodzi o prestiż. - Odruchowo odsunął kieliszek. - I to jest zła wiadomość. Dobra wiadomość jest taka, że ponieważ nikt z za­rządu nie lubi publicznego prania brudów, to nie wyobrażam sobie, by mnie odrzucili tylko dlatego, że wypiłem przy lunchu o to jedno martini za dużo.

Spojrzenie Carolyne ostrzegło go, by na to nie liczył.

- Zanadto dbają o własny interes. Raczej wymyślą jakiś sposób, żeby formalnie przyznać mi władzę, a równocześnie ją zmarginalizować.

Carolyne musiała przyznać mu rację. Dopóki członkowie zarządu będą mogli sprawować kontrolę nad „Courierem” i resztą korporacji Hale - i zachować dzięki temu swoje niemałe zyski - nie odmówią Wilty'emu prawa do dziedzictwa.

- Niepokoi mnie jednak - ciągnął Wilty - że istnieje gdzieś osoba, która wie, iż Charles, jego rodzeństwo oraz ich spadkobiercy nie mają prawa do majątku Hale'ów.

Zmarszczył brwi i potarł palcami skronie, by złagodzić objawy począt­ków migreny. Ostatnio często mu się zdarzała.

- Wiem, że mało cię to obchodzi, ale niezależnie od oczywistych kon­sekwencji finansowych utraciłem pewność tego, kim jestem.

Carolyne jęknęła.

- Nie bądź paranoikiem. Słowa te napisał człowiek, który chwilę póź­niej przystawił sobie pistolet do głowy. Może nie zwróciłeś na to uwagi, ale pomimo całego jego biadania, że jakoby została popełniona jakaś nie­uczciwość, której nie raczył dokładnie sprecyzować, fortuna Hale'ów była dziedziczona przez rodzinę. Nikt nie da mu wiary. Nikt nie potraktuje serio jego insynuacji.

Wilty odrzekł, że nie jest tego taki pewny.

Carolyne uważała, że Wilty dostał obsesji na punkcie tego listu. Niepo­koiło ją to, co zamierza zrobić z tą informacją.

- W porządku, odkryłeś, że wielki E, W. Hale nie był nieskazitelny. Że jego syn być może próbował posprzątać bałagan, jakiego narobił ojciec, i narobił jeszcze większego. No i co z tego? Wszystko to należy już do historii. Nie może mieć żadnego wpływu na radę powierniczą i na twoje prawo do dziedziczenia. Zwłaszcza jeśli będziesz na tyle rozumny, by zachować ten fakt dla siebie.

- To może nie zależeć wyłącznie ode mnie - powiedział.

- Co masz na myśli?

- W Long House były całe dziesiątki dzienników, ułożonych chronolo­gicznie, latami. Okazało się, że czterech brakuje. Trzy odnalazłem, ale najbardziej znaczący, ten z roku 1900, który mógłby potwierdzić lub oba­lić zawarte w liście informacje, przepadł.

- A więc?

- A więc coś się wówczas stało. Coś wystarczająco ważnego, by skło­nić Charlesa do samobójstwa. By w rezultacie Winifred Hale i pozostałe jej dzieci zostały ukarane. I żeby E.W. Hale stanął na głowie, chcąc ukryć tego przyczynę. Ten, kto ma brakujący dziennik, wie, co to znaczy, i tylko czeka na stosowny moment, żeby nagłośnić sprawę. Pierwszy czerwca może być takim momentem.

Zapadła ciężka cisza. Wilty i Carolyne zastanawiali się nad ewentualny­mi konsekwencjami podobnej rewelacji. Carolyne przemówiła pierwsza:

- Zapewne zakładasz, że E.W. Hale wyjawił w swoim dzienniku szcze­góły tego, co sprawiło, że jego rodzina znalazła się w tak fatalnej sytu­acji?

Wilty skinął głową.

- Był pedantem.

- Bez dziennika list nie jest żadnym dowodem. A bez listu dziennik może być potraktowany jako osobiste refleksje E.W. Hale'a.

- Z pewnością. Ale wzięte razem, mogą obalić imperium. Moje impe­rium, mówiąc ściśle.

- Czy nadal szukasz dziennika?

- Oczywiście.

- A gdzie jest teraz list?

- W bezpiecznym miejscu.

Carolyne spojrzała na syna z gniewem. Zamiast go jednak zganić, od­wróciła wzrok i zaczęła się przyglądać okruszkom na obrusie. Dokończy­ła swoje wino. Zyskała w ten sposób czas na rozważenie najrozmaitszych możliwości. Kiedy w końcu na niego spojrzała, usta miała zaciśnięte.

- Żadne miejsce nie jest bezpieczne - powiedziała. - Pozbądź się tego przeklętego listu.

Rozdział 2

Gabinet Petera Merricka został urządzony tak, by koił nerwy. Ściany wyłożone były drewnianymi panelami w odcieniu popielatym, dzię­ki czemu nawet w przyćmionym świetle pokój nie sprawiał ponurego wrażenia. Tkaniny, pokrywające tapicerkę krzeseł i zwisające z okien w elegancko udrapowanych fałdach, zostały starannie dobrane, by cie­szyły oko. Kanapa była obita beżową skórą, przypominającą kolorem kawę z mlekiem. Proste, harmonijkowe żaluzje filtrowały światło zza okien. Miękka wykładzina pochłaniała wszelkie dźwięki.

Pokój wyglądał jak zwykła domowa biblioteka, tyle że nie było w nim żadnych rodzinnych fotografii ani pamiątek z wakacji. Na ścianach wi­siały tylko dwa obrazy olejne, pasujące do kolorystyki wnętrza. Nawet dyplomy Merricka zostały umieszczone w osobnym, niewielkim pokoju, przylegającym do gabinetu, gdzie pacjenci czekali na terapeutę.

Gdy Merrick rozpoczynał praktykę zawodową, przestrzegano go, by nie umieszczał w gabinecie nic, co mogłoby ujawniać cechy jego osobo­wości czy dane biograficzne. To, by pacjent nie miał pojęcia o prywat­nych zainteresowaniach terapeuty i jego życiu rodzinnym, jest sprawą o kluczowym znaczeniu. Terapeuta ma być białą kartą, na którą pacjent rzutuje swoje uczucia i postawy, mogące dostarczyć wskazówek co do jego podświadomych skłonności.

Peter nie sądził, że aby być skutecznym, należy pozostać całkowicie bezosobowym, ale pewien stopień anonimowości mu odpowiadał.

Lubił swoją pracę, gdyż dawała efekty. A poza tym, dzięki własnemu psychicznemu skrzywieniu, dobrze rozumiał swoich pacjentów. Był jednym z czworga dzieci w rodzinie, gdzie wszyscy dokonali czegoś wielkiego: ojciec brał udział w pionierskich przeszczepach organów, jeden z braci był nominowany do Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki nuklearnej, sio­stra znajdowała się na najlepszej drodze, by zostać gubernatorem stanu Connecticut, drugi brat był światowej sławy chirurgiem, a matka - leka­rzem pediatrą i autorką książek na temat pielęgnacji niemowląt, które każdy szanujący się kandydat na rodzica traktował jak lekturę obowiąz­kową. W klanie Merricków trzeba było być wybitnym człowiekiem.

Jak większość psychoanalityków, Merrick wierzył, że sny to najkrót­sza droga do podświadomości. Podzielał także pogląd, że sny wiążą prze­szłość z teraźniejszością i dlatego powinny być starannie badane. Niektó­re łatwo dawały się zanalizować i wyjaśnić: wyrażały lęki, frustracje i napięcia zrodzone przez problemy dnia codziennego. Inne uparcie opie­rały się wszelkiej interpretacji. Nie dawało się ich wyjaśnić ani usunąć za pomocą psychoterapii. Nie pomagały też leki. Były to nocne koszmary - przerażające sny, które zdawały się nie mieć żadnego związku z realnym życiem danego człowieka, nie dostarczały żadnych wskazówek co do jego stanu psychicznego, a pomimo to pojawiały się wciąż w tej samej formie. Właśnie one najbardziej intrygowały Merricka.

Jego koledzy psychoanalitycy uważali, że nocne koszmary są rezulta­tem przeżytego stresu. Jednakże Peter był przekonany, iż niezmienne, często powracające sny w ogóle nie są snami. Są to wspomnienia przeka­zywane nam przez kogoś innego.

Peter nie był pierwszym naukowcem, który wprowadził pojęcie pamię­ci genetycznej i poszukiwał danych na poparcie tej teorii, ale z zapałem ją lansował. Napisał książkę pod tytułem List z przeszłości, która odnio­sła spory sukces, i często miewał wykłady na ten temat. Mimo to niektó­rzy uważali go za szarlatana.

Pomysł, że można szperać w sekretnych zakątkach mózgu i ożywiać przeszłość dalekich przodków, wydawał się zwykłym ludziom niewiary­godny, a nawet trochę niesamowity. Większości laików znacznie łatwiej było akceptować ideę wielokrotnego życia, reinkarnacji.

Dla wielu kolegów Petera pamięć genetyczna była po prostu inną na­zwą instynktu. Czymś, co sprawia, że ptaki zimą odlatują na południe, wiewiórki gromadzą orzechy, a niedźwiedzie zapadają w zimowy sen. Podnoszenie pamięci genetycznej do rangi czegoś więcej niż powtarzal­ne, animalistyczne zachowania stanowiło w ich przekonaniu zbyt wielką przesadę.

Peter pozostawał nieprzejednany. Jeśli przekazywane są genetycznie zaburzenia chorobowe, to dlaczego nie mogłyby tak samo być przekazy­wane wspomnienia? Skoro doświadczenia znajdują odbicie w komórkach mózgu w postaci wspomnień, to dlaczego nie mogłyby zostać utrwalone w DNA? Skoro zgadzamy się, że niektóre osoby mają zdolność postrze­gania pozazmysłowego, to dlaczego inne osoby nie mogą być zdolne do uwolnienia wspomnień ukrytych w zakamarkach własnego mózgu?

Jeśli nawet nie można czegoś łatwo wyjaśnić, nie należy tego ignoro­wać.

Z chwilą gdy podano do wiadomości, że kilka renomowanych firm, zajmujących się biotechnologią, zaangażowało się w rozległy projekt badawczy, mający na celu stworzenie mapy ludzkiego genomu, który pozwoliłby zidentyfikować całość materiału genetycznego znajdujące­go się w chromosomach każdego ludzkiego osobnika, wszystko się zmie­niło. Prasa zajęła się tym tematem z takim entuzjazmem, jaki zwykle zarezerwowany jest wyłącznie dla najważniejszych wydarzeń sportowych oraz publicznych skandali. Ludzie, którzy nauki przyrodnicze traktują wyłącznie jako przedmiot szkolny, a o genetyce wiedzą tyle, że dzięki niej mamy takie a nie inne włosy i kolor skóry, zaczęli się ekscytować badaniami na temat genomu. Bo to było o nich. Kim są. Z czego zrobio­ne są ich ciała. Jakie choroby mogą ich zaatakować. I jakie mają szanse na przeżycie.

Nie bez znaczenia był także nieodparty urok tajemnicy, otaczającej te badania. Jakie sekrety kryje w sobie ludzkie ciało i umysł? Czego się dowiemy, co potrafimy zrobić? Peter był pewien, że kiedy naukowcy odczytają kod genetyczny, odkryją, iż jeden spośród trzech bilionów bi­tów zawartych w nim informacji nie tylko odpowiada za pamięć, ale tak­że otwiera drzwi do przeszłości.

A kiedy to się stanie, wówczas nie tylko będzie bogaty. Zostanie okrzyk­nięty wizjonerem. Nawet przez własną rodzinę.

Peter po raz pierwszy użył pojęcia pamięci genetycznej dwadzieścia lat temu. Pracował od niedawna w prywatnym sanatorium, gdy przyjęto tam pacjenta, młodego człowieka, zdiagnozowanego jako schizofrenik. Słyszał on głosy, co istotnie jest typowe dla tej choroby; widział ludzi, których w danym miejscu nie było - kolejny standardowy objaw. Głosy jednak nie nakłaniały go do popełniania gwałtownych czynów, skierowa­nych przeciw innym lub sobie samemu, jak zwykle to bywa. Mówiły mu, by się ratował. A ludzie, jakich opisywał, nie byli z tej epoki. Kobiety miały długie wełniane spódnice i wielkie płócienne czepki. Mężczyźni nosili luźne koszule i obszerne spodnie, włożone w wysokie skórzane buty.

Jednym z najbardziej zagadkowych aspektów tego przypadku był pa­niczny strach pacjenta przed wodą. Młody człowiek trząsł się na widok wanny, basenu czy stawu. Nawet kałuża na drodze wprawiała go w drże­nie.

Po miesiącu leczenia standardowymi metodami - włącznie z pokaźny­mi dawkami torazyny - co nie przyniosło żadnej widocznej poprawy, Merrick zaczął kwestionować trafność diagnozy. Poszukując innego wy­jaśnienia, przypomniał sobie rozmowę z pewnym starszym od siebie psy­chiatrą na temat pamięci genetycznej. Zaintrygowało go to. Przestudio­wał wyniki badań, wiele godzin dyskutował z kolegą, jak rozróżnić objawy schizofrenii i pamięci genetycznej, a nawet był świadkiem jego prób le­czenia za pomocą metody regresji. Im więcej wiedział, tym bardziej rosło jego przekonanie, że młody pacjent nie cierpi na schizofrenię. Te dziwne, niezrozumiałe wspomnienia owładnęły nim do tego stopnia, że niemal doprowadziły go do szaleństwa.

Nie mówiąc o tym nikomu oprócz swego mentora, Peter zastąpił torazynę placebo i zaczął poddawać pacjenta hipnozie.

Z początku Abel, jak nazywał go Peter, poddawał się hipnozie z nad­zwyczajną łatwością. Bez trudu przypominał sobie szczegóły, obszernie opowiadał o rodzinie. W jego opowieści wszyscy byli bardzo wysocy, co nasunęło Merrickowi wniosek, że są to wspomnienia dziecka. Opisał pod­róż pojazdem o wielkich kołach, ale był to pociąg. Mówił o kurzu, upale, o przejmująco zimnych nocach, o zamieciach śnieżnych.

Przez sześć miesięcy Merrick zmuszał Abla, by przypominał sobie co­raz więcej i więcej, zachęcał go do konfrontacji z obrazami, które poja­wiały się w jego umyśle, nakłaniał do coraz bardziej wytężonej pracy nad ich wyjaśnieniem. Czasem ich sesje dawały zadowalające wyniki, kiedy indziej były kompletną porażką.

Pewnego popołudnia, kiedy Abel wydawał się wyjątkowo rozluź­niony, Merrick poprosił go, by opisał krajobraz. Abel opowiedział o bez­kresnej złocistożółtej płaszczyźnie, która nieoczekiwanie kończyła się błękitnozielonymi, ostro zakończonymi szczytami górskimi. Nie od­biegało to zbytnio od opisu migracji z jednego krańca kontynentu na drugi.

Merrick towarzyszył Ablowi w podróży, słuchając uważnie. Głos mło­dzieńca stawał się coraz bardziej piskliwy, a oddech nierówny. Przekro­czyli łańcuch gór. Abel nadal był podniecony, pozostawał jednak w tran­sie. Merrick z trudnością trzymał na wodzy własne emocje.

Wtem Abel zamilkł. Jego ręce drżały. Po policzkach popłynęły wielkie łzy, choć oczy wciąż miał zamknięte. Szarpnął głową w przód i w tył, otwierając i zamykając usta niczym wyrzucona na brzeg ryba. Merrick spytał, gdzie jest. Abel opisał brzeg rzeki. Merrick spytał, jak szeroka jest rzeka. Abel gwałtownie otworzył oczy. Było w nich zdumienie i ekscytacja. Merrick próbował przeprowadzić Abla przez rzekę. Nalegał, uży­wając wyrażeń ze snów młodzieńca. Ten opierał się, błagał, by go nie zmuszano do wejścia do wody. Merrick, przekonany, że to jedyny spo­sób, by uwolnić Abla od jego koszmarów, nie ustępował.

Abel wzywał na pomoc ludzi, którzy, jak sądził Merrick, byli krewny­mi chłopca. Płakał. Wrzeszczał. Dławił się tak, jakby nagle woda zalała mu gardło. Merrick nadal zmuszał go, by szedł naprzód, by dokończył podróż, pokonał tkwiące w nim zahamowania i dzięki temu uwolnił się od lęków przeszłości. Był nieubłagany.

Tej nocy znaleziono Abla w wannie. Był martwy. Obwiązał sobie gło­wę plastikową torbą i udusił się.

Nikt nie obwiniał Merricka o śmierć Abla; samobójstwo to rzecz zwy­kła wśród schizofreników. Niemniej Peter, analizując własne postępowa­nie, musiał przyznać, że być może posunął się za daleko, że młodzieńcza niecierpliwość wzięła górę nad rozwagą profesjonalisty. Diagnozy jed­nak nie zmienił, zwłaszcza gdy w rezultacie poszukiwań natrafił na strzęp wiadomości, który odmienił jego życie: niewielki ustęp będący fragmen­tem większego opracowania na temat migracji mormonów w 1847 roku z Nauvoo w Illinois do Utah.

Podczas owej podróży niewielka grupa, złożona głównie z kobiet i dzie­ci, zboczyła ze szlaku. Pragnąc jak najszybciej dogonić współtowarzy­szy, zdecydowali się sforsować rzekę Kolorado. Nie zdając sobie sprawy, jak jest szeroka i jak silne mogą być tu prądy, weszli do wody. Kilku mężczyzn, którzy towarzyszyli grupie, uratowało tyle osób, ile zdołało. Większość kobiet utonęła. Spośród dzieci przeżyło tylko kilkoro. Peter wierzył, że Abel był jednym z nich.

Nie zmienił również swego przekonania, że przyczyną choroby Abla były traumatyczne wspomnienia jego przodków. Problem polegał na tym, że Abel nie potrafił oddzielić przeszłości od teraźniejszości.

W ciągu kolejnych dwudziestu lat Peterowi zdarzyły się dwa tego ro­dzaju wypadki. Obaj pacjenci zostali zdiagnozowani jako schizofrenicy, I obaj wykazywali wyraźne objawy pamięci genetycznej. Obaj w końcu popełnili samobójstwo.

Wszystko jest szare, mgliste i mroczne. Jakby powietrze było gęste od dymu.

Mam poczucie jakiejś niewygody, tak jakby szarość zmieniła się w ogromną kulę, która szybko się rozrasta, pochłaniając całą przestrzeń. Dławi mnie poczucie uwięzienia.

W mroku majaczą sylwetki mężczyzny i kobiety. Stoją zwróceni do sie­bie twarzami. Najwyraźniej ledwie powstrzymują gniew.

Szary mężczyzna jest wysoki. Ma szczupłą figurę i ostre rysy twarzy. Jest ubrany jak modniś, w pstrą kamizelkę i staranie zaprasowane spodnie.

Kobieta jest niższa i drobniejsza, ale jej postawa świadczy o tym, że ma żelazny charakter. Ona nie jest modnisią. Ma nieporządną fryzurę - wło­sy są rozpuszczone, nieupięte. Dłonie zgrubiałe od fizycznej pracy. Ubra­nie ma proste, z samodziału, ale nie jest prostaczką. Rysy jej twarzy są subtelne, ruchy pełne gracji.

Szary mężczyzna pochyla się, z rozmysłem zmniejszając dzielącą ich odle­głość. Kobieta zwalcza pokusę, by odstąpić do tyłu, stoi twardo, nie spusz­czając z niego oczu. Mężczyzna podnosi głos. Żyły na jego szyi nabrzmiewa­ją. Usta ma ściągnięte, tak jakby słowa z trudem wydobywały się spomiędzy zaciśniętych zębów.

Boję się o nią. Stoję, gotowa rzucić się jej na pomoc, gdy wtem zatrzy­muje mnie w miejscu wybuch oślepiającego, białego światła. Blask para­liżuje mnie.

Boję się o nią. I o siebie.

- Kiedy zaklaszczę w dłonie, obudzi się pani. Będzie pani wszystko pamiętać, ale zamiast napięcia poczuje pani spokój i ulgę.

Klasnął trzykrotnie w dłonie. Powieki kobiety zatrzepotały. Napięcie jeszcze przed chwilą widoczne w całej jej postawie, ustąpiło.

- Świetnie, Callie - rzekł doktor.

Callie Jamieson rozejrzała się po pokoju zdezorientowana. Poczuła wilgoć na policzkach i odruchowo otarła łzy, które pojawiły się w stanie hipnozy.

Peter Merrick przyglądał się jej uważnie, gdy wychodziła z transu.

Callie Jamieson była jego pacjentką od prawie sześciu miesięcy. Po­prosiła go o pomoc, gdyż czuła, że dotarła do punktu krytycznego w swo­im życiu. Była przekonana, że podjęła niesłuszną decyzję, która więcej miała wspólnego z jej bagażem z czasów dzieciństwa niż z obecną sytu­acją, i chciała zapobiec podobnym sytuacjom w przyszłości.

W trakcie spotkań wyznała, że wybrała go jako terapeutę ze względu na jego doświadczenie w dziedzinie snów. Jako dziecko miewała nocne koszmary. Nawiedzały ją, doprowadzały do wyczerpania psychicznego, po czym znikały, często na całe lata. Powiedziała, że szczególnie przera­żające jest to, iż takie same sny miewała jej matka.

Peter był olśniony. Zaczynał już myśleć, że nie uda mu się znaleźć ko­lejnego kandydata do regresji genetycznej, że szansa na sukces przeszła mu koło nosa i że już na zawsze skazany jest na standardowe poradnic­two kanapowe. Kiedy Callie powierzyła mu sekret dotyczący matki, mu­siał użyć całej siły woli, by cierpliwie czekać, aż jej nocne koszmary powrócą. Bo wiedział, że powrócą, prędzej czy później.

I poprzedniej nocy wróciły. Powiedziała, że były mgliste, mniej wyra­ziste niż w przeszłości, ale obawiała się, że może to być jedynie zapo­wiedź tego, co nadejdzie. By nie czekać biernie na piekło, które ją czeka­ło - była o tym przekonana - zgodziła się poddać hipnozie.

- To był znakomity początek - powiedział Merrick cichym, kojącym głosem.

- Nie mogłam jej obronić. - Callie wbrew instrukcjom nie zdołała się uspokoić. - On ją skrzywdził. Wiem, że ją skrzywdził.

- Kim oni są? - Intrygowało go, że sny Callie mają większą moc od­działywania niż jego polecenie.

W wielkich turkusowych oczach młodej kobiety pojawiła się rozpacz.

- Po to tu przyszłam, żeby się dowiedzieć - powiedziała, cała drżąca. - Nie wiem.

Jej strach był tak silny, że Merrick czuł go wręcz fizycznie.

- Czy pani matka wiedziała, kim oni są?

- Nawet jeśli wiedziała, nie powiedziała mi.

- Jak pani sądzi, dlaczego sny powróciły? - Merrick zmienił temat, by zanadto nie owładnęły nią emocje.

- Chciałabym to wiedzieć. Były uśpione od lat. - Oczy Callie powleka­ła mgła, a głos z trudem wydobywał się ze ściśniętego gardła. - Myśla­łam, że już się ich pozbyłam.

Merrick dziękował Bogu, że tak się nie stało.

- Może w pracy zdarzyło się pani coś szczególnie stresującego?

Callie była reporterem śledczym w dużym dzienniku „City Courier”. Zajęcie to często wymagało pakowania się w ryzykowne sytuacje, jednak Callie zdecydowanie odrzuciła sugestię, że jej koszmary mogą być zwią­zane z pracą zawodową.

- Mam teraz na warsztacie dość ważną sprawę, w której występuje parę czarnych charakterów, ale uważam. Robię to dostatecznie często, żeby wiedzieć, jak się zabezpieczyć.

- Jakieś napięcia w kontaktach towarzyskich? Nowy mężczyzna w pani życiu?

Callie uśmiechnęła się nieznacznie.

- Niestety nie.

- Czy jest pani gotowa na nowy związek? - Wiedział, że przyszła do niego wkrótce po nieudanym romansie, tak więc to pytanie nie było po­zbawione sensu.

Przytaknęła, ale cała jej postawa mówiła co innego. Jej niepewność biła w oczy.

- Czy obawia się pani, że taki związek skończy się źle?

- Zawsze kończy się źle.

- Z czyjej winy?

- Głównie mojej. Boję się, że historia się powtórzy. Że skończę tak jak moja matka, a facet, z którym będę, skończy tak jak mój ojciec - samot­ny, zamknięty w sobie, nieufny wobec świata.

Wargi jej zadrżały. Powróciły bolesne wspomnienia.

- Czy sądzi pani, że to sny były przyczyną choroby psychicznej matki?

Callie zastanawiała się przez chwilę.

- Ponieważ mam takie same sny jak ona, moja odpowiedź może być nieobiektywna. Sądzę jednak, że to możliwe.

Strach, jaki z niej emanował, mówił mu jasno, jak destrukcyjne były te nocne wizje.

- Poza tym - ciągnęła z niepewnym uśmiechem - łatwiej mi przyjąć, że to sny prowadzą do szaleństwa, a nie szaleństwo rodzi sny.

Merrick skinął głową. Trafna uwaga.

- Czy pani babka też miewała takie sny?

- Dlaczego pan mnie o to pyta?

- Bo całkiem możliwe, że to nie są sny, tylko wspomnienia wypadków, które zdarzyły się parę pokoleń temu. - Mówił cicho, wiedząc, że odwo­ływanie się do pamięci genetycznej brzmi trochę jak prowokacja i często budzi opór. Ale Callie przyszła do niego właśnie dlatego, że czytała jego książkę... Pewnie podejrzewała, że również w jej wypadku może mieć miejsce coś takiego.

Callie zastanawiała się. Merrick wiedział z doświadczenia, że chce udzielić uczciwej odpowiedzi, ale równocześnie próbuje ją jakoś wywa­żyć.

- Moja babka była wyjątkowo małomówną osobą, bardzo skrytą - po­wiedziała w końcu. - Nigdy nie opowiadałaby mi o swoich snach, czy to dobrych, czy złych.

Opadła na kozetkę i przetarła oczy. Merrick widział, że jest wyczerpa­na.

- Czy jeszcze żyje?

- Zmarła pół roku po matce.

- Jaką miała śmierć?

Twarz Callie wykrzywił grymas. Skryła ją w dłoniach. Merrick wstał z krzesła, podszedł do pacjentki i nachyliwszy się, łagodnie położył jej rękę na plecach.

- O co chodzi?

Callie podniosła głowę. Jej twarz wyrażała smutek i strach.

- Zginęła w tajemniczym wypadku samochodowym. To był jasny, sło­neczny dzień. Jechała szeroką, niezbyt zatłoczoną ulicą i nie wiadomo dlaczego w jakimś momencie przełamała barierkę i uderzyła w mur. Sa­mochód nie miał żadnych usterek. Ustaliła to policja. Przypuszczali, że coś ją przestraszyło.

Wpatrywała się w niego. Oczy miała wilgotne.

- A jeśli moja babka miewała takie same sny jak ja? Te same, które dręczyły moją matkę? - Drżała na całym ciele. - To szarzy ludzie mogli ją wystraszyć. To oni mogli ją zabić...

Oddech miała szybki, nierówny.

- Szarzy ludzie to tylko wizje, Callie - powiedział. - Choćby byli nie wiem jak przerażający, nie istnieją w rzeczywiści. Nie mogą zrobić niko­mu krzywdy.

Oczy Callie stwardniały. Zacisnęła usta.

- Nie ma pan racji - powiedziała. - Sny, wspomnienia, wizje... Jakkol­wiek by je nazywać, zabiły moją matkę. Możliwe, że i babkę. A jeśli nie ustalę, kim są szarzy ludzie i czego chcą, zabiją również mnie.

Rozdział 3

Wilty Hale miał całą stajnię prawników, z których większość stano­wili partnerzy znanych firm prawniczych o długim rodowodzie. Właśnie to jednak eliminowało ich z udziału w tej rozgrywce. Szło o pew­ność i zaufanie. Sprawa mogła być zbyt blisko powiązana z rodzinnym domem każdego z nich, by mogli skutecznie działać.

Wilty zadzwonił wobec tego do Dana Kalikowa, kumpla z college'u, który odszedł z firmy Sullivan & Cromwell, by wraz z paroma innymi praw­nikami, tak jak on mającymi dość biurokracji wielkich firm, otworzyć własną kancelarię. W przeszłości Wilty podrzucił już Danowi parę spraw i przekonał się, że jest on nadzwyczaj zdolny. Był także bezspornie lojal­ny, spragniony pracy, ale zbyt dumny, by wziąć wszystko, co mu się proponowało.

Umówili się na spotkanie w Sali z Kurkiem w Yale Club. Choć Dan także był członkiem klubu, nie on zaproponował to miejsce.

Szef sali poprowadził ich schodami w dół, do długiej, urządzonej w stylu średniowiecznym sali i posadził ich przy niewielkim stoliku w niszy z oknem. Sala, o kamiennych ścianach i podłodze z glazurowa­nej cegły, była dosyć hałaśliwa, co, jak przypuszczał Dan, było powo­dem, dla którego Wilty ją wybrał; na górze znajdowała się inna, o wiele cichsza i bardziej elegancka. Kiedy zamówili lunch, Wilty wręczył Danowi zapieczętowaną kopertę oraz kserokopię fragmentu ostatniej woli E.W. Hale'a.

- Chciałbym, żebyś najpierw przeczytał te fragmenty.

- Dobrze.

Dan zauważył, że Wilty nie zamówił żadnego alkoholu. Był skupiony i rzeczowy jak nigdy.

- No to jazda.

Dan parokrotnie przeczytał podkreślone akapity.

W 1900 roku E.W. Hale powołał radę powierniczą, która miała zarzą­dzać jego majątkiem. Własnością rady było pięćdziesiąt jeden procent akcji „City Courier-Journal”, co oznaczało, że to ona sprawowała kontro­lę nad gazetą. Członkowie rodziny mieli co miesiąc otrzymywać określo­ną sumę, a także wynagrodzenie za udział w radzie programowej „Couriera”.

W roku 2000 rada powiernicza miała być rozwiązana w dwu stadiach. W stadium pierwszym odsetki miały zostać rozdzielone pomiędzy żyją­cych, legalnych potomków E.W. Hale'a, zdefiniowanych jako osoby jego krwi, pochodzące z prawego łoża lub prawnie przysposobione. W pięć lat później bądź w dniu trzydziestych piątych urodzin najstarszego dziedzi­ca, zależnie od tego, co nastąpi wcześniej, rada powiernicza miała być ostatecznie rozwiązana, a kapitał podzielony między tych spośród żyją­cych potomków, którzy spełniają powyższe kryteria, przy czym najstar­szemu miała przypaść w udziale lwia część pieniędzy, jak również stano­wisko prezesa zarządu.

Gdyby nie było żadnych żyjących potomków albo gdyby istniały uza­sadnione wątpliwości co do kompetencji głównego obdarowanego, wów­czas pieniądze miały być przekazane rozmaitym instytucjom kulturalnym lub placówkom medycznym. Jak szacowała prasa, w 2000 roku wartość majątku Hale'ów wynosiła prawie pięćset milionów dolarów.

- To znaczy - rzekł Dan, gwizdnąwszy cicho - że o ile zawsze byłeś nadziany jak cholera, to niedługo staniesz się wręcz astronomicznie bo­gaty.

- To prawda. Ale nie zaprosiłem cię tu po to, żeby świętować ten nie­zwykły uśmiech fortuny.

Nabrał powietrza i zatrzymał je w płucach, jak gdyby zbierając się na od­wagę. A potem podał Danowi kilka kartek, kopii oryginałów. Zaledwie Dan rzucił na nie okiem, natychmiast zrozumiał, dlaczego Wilty jest tak spięty.

- Skąd to masz?

- To nie ma nic do rzeczy - odparł szybko Wilty.

Dan nachylił się do niego.

- Wilty, o ile dobrze rozumiem, te papiery sugerują, że ty i twoi przod­kowie możecie nie być legalnym potomstwem.

Wilty posępnie skinął głową.

- Co się stanie, jeśli to prawda?

Odpowiedź była zdumiewająco prosta: wówczas nie ma prawnego ty­tułu do tego, by odziedziczyć fortunę E.W. Hale'a. Co gorsza, musiałby zwrócić wszelkie pieniądze, jakie dotychczas otrzymał od korporacji.

- Oczywiście - ciągnął Dan - oprócz tych dokumentów mogą istnieć inne, które pomogą je obalić. Na przykład jakiś suplement, który pozwo­liłby obejść główną klauzulę zapisu czy kwestionowałby pozycję rady powierniczej.

Dan powiedział, że zbada każdą z tych możliwości.

- Ale, prawdę mówiąc, nie wierzę, żeby te papiery mogły być poważ­nie potraktowane przez sąd bez stosownego materiału dowodowego.

- Na przykład jakiego?

Dan wzruszył ramionami.

- Bo ja wiem... Nieważny akt ślubu. Sfingowana metryka urodzenia.

Wilty spojrzał na niego pytająco. Dan wyjaśnił:

- Bogate małżeństwo odkrywa, że jedno z nich jest bezpłodne. Kupują dziecko, sporządzają fałszywy akt urodzenia. Arystokraci często kupo­wali dzieci swoich służących.

Wilty poczuł panikę na myśl, że może istnieć rodzina, w której podob­ny sekret jest przechowywany z pokolenia na pokolenie. A jeśli gdzieś tam krąży rachunek za dziecko, podpisany przez E.W. Hale'a? Coś takie­go miałoby jeszcze większą moc dowodową niż dziennik.

Znów poczuł, że łapie go migrena.

Spytał Dana, co by się stało, gdyby wyszedł na jaw podobny rachunek albo gdyby odkryto dziennik autorstwa E.W. Hale'a, który potwierdzałby to, co napisał w liście pożegnalnym Charles.

- To zależy. Zanim całą linię spadkobierców, uznano by za nieupraw­nioną, druga strona musiałaby dowieść swoich racji ponad wszelką wątpliwość.

Kelner przyniósł zamówiony lunch. Wilty zastanawiał się nad tym, co powiedział Dan. Nie było tu nic, czego by sam nie podejrzewał; Dan tylko te podejrzenia potwierdził. Chciał jednak wiedzieć, jakie ma wyj­ścia, jeśli w ogóle coś takiego istnieje.

- A gdybym zniszczył ten list? - spytał, gdy kelner odszedł.

Dan zdał sobie nagle sprawę, że koperta, którą podał mu Wilty na po­czątku spotkania, zawiera czek. Płacąc mu za usługę, zapewniał sobie jego milczenie - generalna zasada w relacji klient-adwokat.

- To by nic nie dało, Wilty. Jeśli wyjdą na jaw te inne rzeczy, o których wspomniałeś, to i tak wybuchnie skandal. Wtedy nie tylko będziesz mu­siał stawić mu czoło, ale i wyjaśnić, dlaczego zniszczyłeś tak ważny hi­storyczny dokument. - Pokręcił głową. - Nie masz wyboru.

Wilty skinął głową, nadal pogrążony w myślach.

- Ten list napisał człowiek, który miał w tym momencie zakłóconą równowagę psychiczną - przypomniał Dan, starając się dodać otuchy swemu klientowi i przyjacielowi. - Jeśli chcesz, znajdziemy specjalistów, którzy to potwierdzą.

- Nie, dziękuję. Węszenie wokół rodziny Hale'ów może być szkodli­we dla zdrowia.

Dan uniósł nieotwartą kopertę.

- Może i tak, ale skoro oficjalnie zajmuję się tą sprawą jako prawnik, to jestem ci winien przynajmniej dobrą radę. Oto ona: w wodzie, gdzie są rekiny, nie nurkuj sam, bez ubezpieczenia.

Wilty znów pokiwał głową, ale jego twarz wyrażała mieszane uczucia. Ciekawość walczyła ze strachem i zdrowym rozsądkiem: nieznane było tyleż intrygujące, co niepokojące.

- A jeśli się okaże, że nie jestem księciem Hale, następcą tronu?

Patrzył na Dana, ale jego oczy utkwione były gdzie indziej. Dan nie wiedział, czy Wilty myśli o tym, co może przynieść przyszłość, czy oba­wia się tego, co może ujawnić przeszłość.

Muzyka sprawiała wrażenie głośniejszej niż zwykle. Może dlatego, że był dziś trzeźwiejszy niż zazwyczaj. By naprawić ten błąd, przecisnął się przez tłum ku barowi. Gdy dotarł na miejsce, silnie schłodzone martini już czekało. Pociągnął tęgi łyk i z uznaniem oblizał wargi. Spośród wielu śródmiejskich portów, do jakich zawijał, najbardziej cenił sobie Onyx. Niewątpliwie była to zasługa barmana Gusa.

- Jak tam, Wilty? - spytał Gus. Nalał whisky do szklaneczki z kostka­mi lodu i podał kobiecie w tak obcisłej skórzanej kreacji, że wyglądała, jakby ją zafoliowano.

- Jakoś się trzymam.

- To najważniejsze. Trudno oczekiwać więcej.

Wilty zaśmiał się.

- Oczekiwać można wszystkiego, Gus. Nie wiadomo tylko, czy jest to nam sądzone.

- Święta prawda.

Wilty lubił klimat Onyksu. Było tu ciemno, ale nie ponuro ani, broń Boże, szykownie. Jak wynikało z nazwy, wszystko tu było czarne, od połyskujących ścian, poprzez skórzane siedziska, granitowy bar, aż do aksamitnych kurtyn, które osłaniały zaciszne nisze w głębi. Nawet para­solki, które Gus wkładał czasem do egzotycznych koktajli, były czarne. Tłum składał się głównie z przedstawicieli śródmiejskiej bohemy, któ­rych tylko ostateczność mogłaby skłonić do zaryzykowania wyprawy poza granice Czternastej ulicy.

Powodem, dla którego Wilty lubił tę scenerię, było to, że w Alphabet City nikt nie przejmował się jego rodowodem. Jeśli go lubiano, to nie dlatego, że miał takich a nie innych przodków. Jeśli szedł z chłopakami na popijawę, to nikt nie oczekiwał, że będzie płacił za wszystkich. Jeśli lądował w łóżku z kobietą, to chodziło o seks, a nie o przespanie się z księciem finansjery. A jeśli ktoś go nie lubił, to nie z powodu jego na­zwiska, kontaktów czy pieniędzy, jakie posiadał. Po prostu go nie lubił i już. Wilty'emu to odpowiadało. Tak było uczciwie.

Od czasu do czasu jakiś ciekawski pytał go o rodzinę, a ci, którzy po­trzebowali pieniędzy na realizację swoich pomysłów, prosili go o pomoc. Wilty udzielał odpowiedzi i robił dla nich, co mógł.

Tego wieczoru jednak nie był w nastroju do dyskusji. Zwłaszcza tych, w których chodziło o pieniądze.

- Dobrze myślałem, że cię tu zastanę.

Na stołku barowym obok Wilty'ego usiadł Dan Kalikow. Ponieważ Dan również był tutaj stałym bywalcem, Gus bez pytania podał mu whisky, dwie kostki lodu i skręta.

- Dzięki za lunch - powiedział. - I za czek. Jesteś nadzwyczaj hojny.

Wilty uśmiechnął się.

- Korzystaj, póki możesz!

Dan zawsze lubił zgryźliwy humor Wilty'ego.

- Dobra - powiedział. - Ale nie musiałeś mi płacić za milczenie.

Wilty spoważniał.

- Chciałem ci zapewnić bezpieczeństwo. Jeśli okaże się, że to wszyst­ko prawda, kupa ludzi się zdenerwuje. Czek zapewnia ci ochronę.

Dan bardziej się martwił o Wilty'ego. Prawomocnym spadkobiercom kolosalnej fortuny odmówiono pieniędzy, prestiżu i władzy, które wiąza­ły się z noszeniem nazwiska Hale. I kto tu ma prawo być zdenerwowany?

Przysunął się ze stołkiem bliżej.

- Tamtego popołudnia powiedziałeś, że można by się pozbyć tego li­stu. Nadal o tym myślisz?

- Nie. Po prostu chciałem, żeby ktoś przytomny powiedział mi, iż do­brze robię, przechowując go w bezpiecznym miejscu. - Zaśmiał się. - Są ludzie, którym nie podoba się ta decyzja, co okazują w sposób dość gwał­towny.

Odkąd spotkał się z Carolyne na lunchu, dzwoniła do niego co naj­mniej trzy razy dziennie, żądając, by pozbył się listu Charlesa.

- Nie poddawaj się, choćby wysuwali nie wiem jakie argumenty - po­radził Dan.

Dan nie miał pojęcia, jak uparta potrafi być Carolyne Faessier Hale, gdy w grę wchodzą pieniądze.

- Moja oferta pomocy jest nadal ważna - przypomniał Dan.

- Doceniam to - powiedział Wilty. - W tej chwili zbieram informacje, które mogą się okazać istotne dla sprawy. W razie czego zadzwonię do ciebie.

- No dobrze - rzekł Dan. - Ale tymczasem potrzebne mi jest zezwole­nie na wgląd w papiery. Prawo spadkowe zmieniło się dziesiątki razy od czasu, kiedy został sporządzony ten testament. Być może w ogóle nie ma się czym przejmować.

Wilty jednak w to nie wierzył.

Siedzieli tak tuż obok siebie, dopóki Dan nie skończył swego drinka. Kiedy spojrzał na zegarek, cisnął na blat parę banknotów i ześliznął się ze stołka.

- Tak wcześnie wychodzisz?

- Muszę. - Dan zdawał sobie sprawę, że Wilty potrzebuje jego towa­rzystwa, ale od niedawna miał kogoś i czuł, że z tego związku może coś być. - Spotykam się z kimś na kolacji. Zaprosiłbym cię, żebyś do nas dołączył, ale...

- Dwoje to towarzystwo, troje to trójkąt - dokończył z uśmiechem Wilty. Miał nadzieję, że jego głos nie zdradza, iż jest zazdrosny. - Baw się dobrze.

- Zadzwonię do ciebie w przyszłym tygodniu - obiecał Dan.

Wilty patrzył, jak Dan biegnie do drzwi, i ogarnęła go fala wspomnień. Pochylił głowę, osłonił oczy dłońmi i utkwił wzrok w trunku, przywołu­jąc obraz kobiety, do której i on zwykł kiedyś tak biec. W przejrzystym płynie zamajaczyła jej twarz i Wilty zatęsknił za tym, co mogło się zda­rzyć. Była nie tylko piękna, promienna - była jedyną kobietą, jaka kiedykolwiek zadała sobie trud, by poznać człowieka, kryjącego się za nazwi­skiem.

Zamieszał martini i już miał zacząć użalać się nad sobą, gdy w myślach usłyszał jej głos: „Koniec z płaczem, do roboty!”

Zwykła powtarzać tę motywacyjną mantrę, ilekroć uskarżał się, że za­mknięto go w złotej klatce. Nie chciała tego słuchać, mówiła, że to bzdu­ry. Życie to nieustanny wybór i jeśli jest w matni, to dlatego, że sam zdecydował, iż chce w niej pozostać. „Wykorzystaj to, kim jesteś, żeby stać się tym, kim chciałbyś być” - mawiała.

Wilty chciał być prezesem korporacji Hale, ale im bliższy stawał się dzień, kiedy miano mu przekazać ten tytuł, tym bardziej się bał, że nie podoła, że zawiedzie wielkiego prapradziadka, że przyniesie hańbę na­zwisku Hale. Toteż zamiast szykować się do awansu, zaczął staczać się po równi pochyłej. Próbowała go zatrzymać, umocnić w nim wiarę we własne zdolności przywódcze i rezerwy intelektualne... On jednak po­zwolił, by lęki i kompleksy zdominowały inne, lepsze odruchy i pogrze­bały jej herkulesowy wysiłek. Stał się pijakiem. Odeszła.

- Cześć, Hale!

Przez tłum przepychał się ku niemu wysoki mężczyzna o przekrwio­nych oczach, w swetrze obsypanym drobinami orzeszków. Tuż za nim postępował inny, niższy, grubszy, jeszcze bardziej niechlujny.

- Musimy pogadać! - Sądząc z jego donośnego głosu, przypominają­cego hejnał rogu, i z wyzywającej postawy, miał dla niego wiadomość, która domagała się widowni.

Jak należało oczekiwać, parę głów zwróciło się w ich kierunku.

- Czy jest pan ze mną umówiony? - spytał Wilty z patrycjuszowskim chłodem.

Ci, którzy siedzieli przy barze, skryli twarze za drinkami lub serwetka­mi i zachichotali. Faceci z tanich miejsc śmiali się w głos.

- Pieprz się!

- No cóż, w takim razie zapraszam do mego biura.

Mężczyzna postąpił krok bliżej. Jego mięśniak pozostał tam, gdzie był.

- Miałeś mi oddać trzy tygodnie temu. Wciąż czekam.

Wilty dokończył swój drink. Gus nalał mu następny. Stawiając go przed Wiltym, spytał oczami, czy nie jest mu potrzebna pomoc. Nie była.

- Szalenie mi przykro - rzekł Wilty. - Czy byłby pan tak uprzejmy i odświeżył moją pamięć? Co mianowicie miałem panu oddać trzy tygo­dnie temu?

Gus odwrócił się i parsknął śmiechem.

Twarz mężczyzny zmieniła barwę z intensywnie różowej na białą jak kreda. Zmrużył oczy i rzucił parę szybkich spojrzeń na boki, najwyraź­niej w nadziei, że pozbędzie się tych widzów, których tak ochoczo przed chwilą zgromadził. Ale, jak zawsze na dobrym spektaklu, każdy ciekawy był finału.

- Miałeś zainwestować w... no, w coś, o czym ci mówiłem.

- Cóż to takiego?

- Nie chciałbym wdawać się w szczegóły...

- W takim razie po co wpadł pan tu jak burza w towarzystwie tego goryla, zakłócając mi spokój? - zimnym głosem zapytał Wilty.

Facet zacisnął mocno szczęki i milczał.

- Jeśli chciałby pan po prostu pogawędzić, to niestety nie jestem w na­stroju. - Wilty uniósł kieliszek. - A teraz, jeśli nie ma pan nic przeciw temu...

Obaj intruzi zmyli się. Kiedy był pewien, że wyszli z klubu, zbył wzru­szeniem ramion tę oczywistą próbę wyłudzenia pieniędzy i z wielkopańskim gestem postawił drinka swoim fanom.

Czuł jednak wewnętrzny niepokój. Mgliście przypominał sobie tego człowieka, ale nie pamiętał, co to była za sprawa, którą jakoby miał się zainteresować. I choć udało mu się przekonać wszystkich obecnych, że żądania tego faceta to blef, było coś w jego sposobie bycia, co świadczy­ło o tym, że mówił prawdę. Prawdopodobnie odbyli kiedyś rozmowę, w rezultacie której Wilty wspaniałomyślnie zaoferował mu pomoc. Czy traktował obietnicę serio, czy nie, to całkiem inna kwestia; zawsze był hojny po pijaku. Tak czy owak, nie wiedział, co z tym fantem zrobić, i niepokoiło go to. Ostatnio sporo mu się przydarzało tego typu rzeczy... Zapominał nazwiska, twarze. Dziury w pamięci. Szare komórki, wypłu­kane z mózgu przez martini.

- Hej!

Na dźwięk znanego głosu Wilty odwrócił się z uśmiechem. Obok stała Savanna Larkin, kolejna emigrantka z Park Avenue. Już po zerwaniu spo­tykali się parę razy na drinku, ale Vanna zbyt wiele miała w sobie z roz­wydrzonego dziecka, nawet jak na jego gust.

- Co ty tu robisz? - spytał. - Zdawało mi się, że zrezygnowałaś z bywa­nia w tego typu miejscach.

Vannę aresztowano jakiś czas temu w jednym z pobliskich klubów pod­czas akcji poszukiwania narkotyków. Ojciec złożył za nią kaucję i użył wszystkich swoich wpływów, by jej nazwisko nie trafiło do prasy.

- Rzeczywiście, tato grozi, że odetnie mi kasę, jeśli nie zmienię trybu życia, ale jak długo można słuchać takich bzdur? W końcu zaczynam wierzgać.

- Tylko nie wierzgaj za wysoko - upomniał ją Wilty, patrząc, jak wśliz­guje się za aksamitną kotarę, zasłaniającą jedną z nisz.

Za nią wszedł młody człowiek w czarnym podkoszulku i obcisłych dżinsach, które miały eksponować jego nieprawdopodobnie muskularne ciało. Wilty i Gus wymienili zatroskane spojrzenia, ale żaden nie mógł nic tu zrobić. Była dorosła i jej towarzysz też wyrósł już z wieku, kiedy prosi się starszych o zgodę.

Gdy Wilty wypił następne dwa drinki, wydało mu się, że słyszy jakieś dziwne odgłosy. Zaczął nasłuchiwać. Było już późno i kręciło mu się w głowie. Jego uszu dobiegł stłumiony jęk, któremu towarzyszyły odgłosy szamotaniny.

Zeskoczył ze stołka. Choć nieco chwiał się na nogach, jednym ruchem ręki rozsunął ciężkie zasłony, ocenił sytuację i odciągnął atletę od niedoszłej ofiary. Gus wraz z bramkarzem pomogli mu wyciągnąć napastnika z niszy i wyrzucili go za drzwi.

Wilty wszedł do środka i zaciągnął za sobą zasłony.

- Co się stało?

Vanna miała rozmazany makijaż. Jej bluzka była podarta, z nosa ciekła krew.

- Trochę mu odbiło - powiedziała, usiłując zapiąć stanik.

Wilty swoją chusteczką wytarł jej krew.

- Chodź, umyjesz się, a potem odwiozę cię do domu. Zgoda?

Oczy dziewczyny wypełniły łzy. Wilty objął ją i pozwolił się wypła­kać. Wiedział, jak się musi czuć. Publiczne upokorzenie, sprowokowane przez samego siebie, nie było mu obce.

Wszedł Gus, niosąc dwie kawy. Wilty poszedł zrobić trochę miejsca na stole. Kiedy odgarnął na bok rzeczy Vanny, zauważył parę pigułek, a obok małą kupkę białego proszku.

- Co to jest? - spytał Gusa, mieszając kawę Vanny, żeby ostygła.

- Czy ja wiem? - Gus wzruszył ramionami i wskazał głową półprzy­tomną dziewczynę. - Wdepnęła w jakieś niezłe gówno.

- Zadzwoń po samochód, dobrze?

Gus wrócił do baru. Wilty schował tabletki do kieszeni i podniósł fili­żankę do ust Vanny. Ledwie umoczyła wargi, gwałtownie cofnęła głowę, przyciskając dłoń do policzka. Wnętrze ust miała poranione.

- Nie mogę - jęknęła. Zaledwie zdawała sobie sprawę, co się dzieje.

Wilty wypił kawę i czekał, aż dziewczyna nieco oprzytomnieje. Kiedy była już w stanie utrzymać się na nogach, ostrożnie wyprowadził ją z ni­szy i skierował ku drzwiom.

Kiedy znaleźli się na powietrzu, Vanna, zataczając się, dobrnęła do chodnika i zwymiotowała.

Wilty był wstrząśnięty widokiem tej eleganckiej młodej kobiety, stojącej na czworakach i wypluwającej wnętrzności na ulicę. Nagle z przerażającą jasnością zdał sobie sprawę, że i jego czeka to w przyszłości, jeśli nie porzuci zgubnej drogi, na jaką wszedł.

Patrząc tak na Vannę i rozmyślając o tym, jak wszystko spaprał, sam poczuł mdłości.

Może gdyby się zmienił, ona by wróciła?

Głowa zaczęła mu pulsować, wstrząsana spazmami smutku i wyrzutów sumienia.

Kiedy Vanna do reszty opróżniła żołądek, oczyścił ją i władował do czekającego samochodu. Drzwi zamknęły się i Vanna odjechała. Na szczę­ście... Nie miał jej nic do powiedzenia i nie był ciekaw tego, co ona mogłaby mu powiedzieć.

Ruszył pieszo do domu, cały czas zastanawiając się, co począć ze sobą. Dzisiejszy wieczór wstrząsnął nim. Widok nieprzytomnej, sponiewiera­nej Vanny był dla niego szokiem.

Musi z powrotem sprowadzić swoje życie na właściwy tor. Nie był pewien, czy mu się to uda, nie wiedział też, w jakim kierunku ma iść. Wiedział jednak, że musi odrzucić fałszywą dumę. A potem - zwrócić się o pomoc.

Rozdział 4

Oślepiające białe światło blednie. Przez wrota wchodzi drugi męż­czyzna. Porusza się szybko, zdecydowanie. Każdy krok wzbija ob­łok kurzu.

Nowo przybyły sprawia wrażenie nieco starszego niż jego poprzednik. Staje przed kobietą, najwyraźniej chcąc jej bronić. Mówi coś, tak jakby składał oświadczenie. Szary człowiek w strojnym ubraniu prycha pogar­dliwie. Postępuje krok naprzód. Nowo przybyły odpycha go. Patrzą na siebie z wściekłością i coś wykrzykują. Szykują się do bójki i oceniają wzajemnie swoje możliwości. Kobieta próbuje ich pogodzić, ale oni są głusi na jej błagania.

Kobieta podchodzi to do jednego, to do drugiego, stara się ich rozdzie­lić, ale się jej nie udaje. Mężczyźni są od niej silniejsi. Są też bardziej rozeźleni. Zaczynają się okładać pięściami. Padają obelgi i oskarżenia. Wściekłość, jaka nimi miota, przeraża mnie.

Szary nieznajomy patrzy w moją stronę. Mruży oczy z irytacji. Wykonu­je ruch w moim kierunku, ale w tym momencie pięść tego drugiego ląduje na jego uchu. Nadal patrzy na mnie, ale jest ogłuszony ciosem. I kobieta, i ten drugi krzyczą żebym sobie poszła. Nie chcę, ale poddaję się i od­chodzę na bok.

Walka zostaje wznowiona. Mężczyźni stąpają ciężko, co chwila jeden lub drugi pada na ziemię po otrzymaniu ciosu w twarz. Kobieta skacze nieznajomemu na plecy i okłada go pięściami. Ten mobilizuje całą swoją silę i strząsa ją z siebie. Kobieta pada na ścianę. Nieznajomy, broniąc się, maca wokół siebie, wreszcie jego palce natrafiają na kawał drewna. Uchyla się, robi zwody ciałem, dopóki nie wyczuje swojej szansy, a wów­czas bierze zamach i wali nim w głowę przeciwnika.

Mężczyzna słania się. Jego głowa przechyla się na bok. Krew plami ciemne włosy i bladą twarz.

Zaczynam biec, gdy wtem zatrzymuje mnie monstrualna pomarańczo­wa błyskawica. Zupełnie jakbym otworzyła drzwiczki od pieca! Skóra pokrywa mi się bąblami. Oczy pieką i łzawią. Nic nie widzę. Nie mogę podnieść rąk. Z trudem oddycham.

Potrzebuję pomocy, ale jestem schwytana w pułapkę.

W końcu pomarańczowe światło blednie. Znów mogę widzieć.

Ogień pochłonął niemal wszystko. Jedyne, co zostało, to kupa dymiących kłód.

Nieznajomy zniknął. Mężczyzna z rozbitą głową leży tuż obok dymiące­go pogorzeliska. Kobieta spoczywa bez ruchu w pobliżu. Wokół szyi ma zaciśnięty szal, który nie był częścią jej stroju. Oczy ma otwarte, wybału­szone.

Callie krzyknęła w ciemności i gwałtownie otworzyła oczy. Wylęknio­na i oszołomiona, wpatrzyła się w blednącą czerń nocy, szukając złowro­gich cieni. Dzięki Bogu, wszystko wokół było dobrze znane. Włosy mia­ła wilgotne i lepkie, głowa pulsowała boleśnie. Na policzkach czuła wilgoć łez. Mokra od zimnego potu, podciągnęła kołdrę pod szyję i otuliła się szczelnie, w nadziei, że w ten sposób powstrzyma drżenie.

Z gardła wyrwało jej się łkanie, naruszając przeraźliwą ciszę, jaka wy­pełniała dotąd pokój. Szarzy ludzie wrócili, żeby się zemścić. Powinna była z góry wiedzieć... Ich wizyty to nigdy nie były randki na jedną noc. Przychodzili falami, noc po nocy, i dręczyli ją, dopóki nie była komplet­nie wyczerpana. A potem znikali i trzymali się z daleka na tyle długo, by zaczęła wierzyć, że się od nich uwolniła.

Najbardziej gnębiło ją to, że wszystko zawsze było tak samo. Ten sam sen, ta sama reakcja, to samo poczucie porażki. Nic się nie zmieniało. Za każdym razem, ilekroć nawiedzali ją ci nieproszeni nocni goście, budziła się z uczuciem przegranej. To było tak, jak gdyby miała z tych wizji wy­łuskać jakąś prawdę, wiedzę, zdolną zmienić świat. Czy miałby to być świat w ogóle, czy jej własny mały wszechświat, nie wiedziała, ale nie miało to znaczenia, gdyż zawsze działo się tak samo.

Westchnęła. Któregoś dnia trzeba będzie przestać się przejmować tym, co się stało z tym trojgiem ludzi, położyć kres tej nocnej udręce.

Wciąż jednak nie dawał jej spokoju człowiek z roztrzaskaną głową i ta kobieta, która tak dzielnie walczyła. Myślała też o trzecim uczestniku dramatu: dlaczego tam przyszedł, co powiedział, dlaczego popełnił te okropne czyny...

Otarła łzę z oka. Bała się też o siebie.

To nie było normalne. Owszem, innym też się zdarzają powracające sny. Przestudiowała wystarczająco dużo psychologicznych dzieł, by o tym wiedzieć. Istnieją sny wspólne wszystkim ludziom, takie jak spadanie z wysokości, ucieczka przed pogonią, węże czy chmury. Ale żeby do­kładnie te same zdarzenia, te same obiekty ukazywały się we śnie tej samej osobie wciąż na nowo przez ponad dwadzieścia lat?

Callie spojrzała na budzik w radiu, stojącym na stoliku obok łóżka. Zielone elektroniczne cyferki wskazywały parę minut po piątej. Jęknęła. Te duchy okradają ją ze snu! Za wcześnie było, by zaczynać dzień, a rów­nocześnie zbyt była wytrącona z równowagi, by móc ponownie zasnąć. Zirytowana, złapała buteleczkę z tylenolem, którą na takie okazje trzy­mała obok łóżka, wyciągnęła dwie tabletki i połknęła, modląc się, żeby ulga przyszła szybko.

Parę minut później, znużona i niewyspana, wylazła z łóżka i powlokła się do kuchni. Włączyła ekspres do kawy i poszła pod prysznic. Skoro nie może ani spać, ani znaleźć źdźbła sensu w tych debilnych snach, to rów­nie dobrze może spróbować zrobić coś sensownego. Może na przykład dokończyć wygładzanie tego tekstu, pierwszego odcinka cyklu artyku­łów na temat mafii farmaceutycznej. Dziś rano miał się znaleźć na biurku naczelnego.

Z głową owiniętą włochatym ręcznikiem przyniosła parujący kubek do łazienki, postawiła kawę na półce z kosmetykami i wyjęła suszarkę z szafki pod umywalką. Wytarła włosy, odłożyła ręcznik na znajdujący się z tyłu kaloryfer i włączyła suszarkę. Wtem ręcznik upadł na podłogę. Nie prze­rywając suszenia, odwróciła się, nachyliła, położyła ręcznik z powrotem na kaloryfer i wróciła do poprzedniej pozycji. W tym momencie spojrza­ła w lustro. Przewód suszarki miała okręcony wokół szyi jak pętlę.

Niczym hologram, nałożył się na jej własne odbicie obraz szarej kobie­ty, leżącej na ziemi z jedwabnym szalikiem, okręconym wokół szyi. Wi­zja była wstrząsająca. Z bijącym jak oszalałe sercem Callie wyłączyła suszarkę i drżącymi rękami odwinęła przewód z szyi. Odłożyła suszarkę i chwyciła dłońmi krawędź umywalki, ściskając ją z całej siły. Była blada jak ściana. Oczy wypełniły łzy strachu. Podwójny obraz w lustrze rozmył się i zamglił. Próbowała uciec od tej przerażającej wizji, zamykając oczy, ale powieki odmawiały posłuszeństwa.

Uporczywe dzwonienie telefonu przywróciło ją do rzeczywistości. Wybiegła z łazienki i złapała słuchawkę, zdjęta nagłą paniką. Ktokol­wiek dzwonił o szóstej rano, nie był zwiastunem dobrych wiadomości.

- Callie? Mówi Luke. - Luke Crocker był jej szefem w dziale miejskim „Couriera”. - Jakiś facet wyskoczył z okna niedaleko twojego domu. Chcę, żebyś o tym napisała.

Callie rozpoczęła pracę w „Courierze”, pisując krótkie wzmianki, co było najniższym szczeblem w dziennikarskiej hierarchii. Dzięki praco­witości i talentowi pięła się coraz wyżej, by stać się wreszcie jednym z redakcyjnych reporterów. Nie posyłano jej już tam, gdzie zdarzyła się jakaś sensacyjka, ale skoro Luke prosił, to znaczy, że była mu potrzebna.

- Mogę być gotowa za piętnaście minut - powiedziała.

- Dziesięć.

- Dobrze. - Wzięła notatnik i długopis, żeby zapisać namiary. - Tylko powiedz, gdzie to dokładnie jest.

- Zaraz za rogiem.

Mieszkanie Callie znajdowało się na Osiemdziesiątej Czwartej ulicy, pomiędzy Park i Lexington Avenue. Skręciwszy w kierunku Park, zoba­czyła, że między Osiemdziesiątą Czwartą a Osiemdziesiątą Piątą zgro­madził się już niewielki tłumek. Przy eleganckim apartamentowcu stał samochód policyjny, ambulans i parę wozów telewizji, w rezultacie cze­go cały ruch samochodowy został skierowany na jeden pas. Kierowcy trąbili z oburzeniem, słychać też było wiązanki soczystych przekleństw.

Callie szybko przebiegła odcinek między dwiema przecznicami i za­częła torować sobie łokciami drogę w tłumie. Mike O'Connell, reporter ze szmatławca znanego bardziej z nagłówków i plotek niż z dokonań dzien­nikarskich, był na swoim zwykłym miejscu - w samym centrum zdarzenia.

- No i jak? - spytała.

Musiała wyciągnąć głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje. Ciało zostało odkryte w wąskiej alejce między dwoma budynkami. Wysoka brama z kutego żelaza, oddzielająca alejkę od ulicy, była strzeżona przez policję.

- Skoczek. Dziewiętnaste piętro - odpowiedział lakonicznie Mike.

- Proszę się rozejść!

Mężczyzna i kobieta w błękitnych kombinezonach i czapkach bejsbolówkach, które zdradzały, że są detektywami z nowojorskiego oddziału policji, przepchnęli się przez tłum. Callie wiedziała, że dopóki samobój­stwo nie zostanie udowodnione, traktuje się je jak zabójstwo. Teren na­tychmiast został odgrodzony żółtą taśmą; drugi zespół był na górze, w mieszkaniu ofiary.

Podczas gdy policjanci dokonywali oględzin ofiary i sporządzali doku­mentację miejsca wypadku, dwaj detektywi zbierali informacje wstępne. Callie zaczęła gromadzić własne, rozmawiając z każdym, kto miał na to ochotę. Równocześnie podsłuchała, jak ten z detektywów, który stał naj­bliżej niej, mężczyzna o latynoskiej urodzie, nazwiskiem Alvarez, wypy­tuje mieszkańców budynku. Słysząc hałasy, zaciekawieni zeszli na dół w nocnych koszulach i kapciach. Alvarez próbował ustalić, czy ktoś z nich był świadkiem tragedii. Nie, nikt nic nie widział ani nie słyszał.

Kolega Alvareza skończył rozmawiać z dozorcą i ruszył w kierunku alejki, gdy zatrzymał go Mike O'Connell:

- Czy znana jest tożsamość ofiary?

Detektyw odwrócił się ku Mike'owi i Callie. Jego oczy otaksowały ich szybko, ale tak gruntownie, że Callie miała wrażenie, iż została prześwie­tlona.

- Zgodnie z tym, co mówi dozorca, zmarły nazywa się Wilton Hale.

Callie zamarła bez ruchu. Najwyraźniej była zaskoczona.

- Coś się stało? - spytał detektyw.

Wargi Mike'a wygięły się lekko w drwiącym uśmieszku.

- Ona pracuje w „Courierze”, który jest własnością rodziny Hale. W pewnym sensie ten gość był jej szefem - skinął głową w kierunku ciała.

I kochankiem, pomyślała Callie.

Callie i Wilty poznali się najbanalniej w świecie - na imprezie gwiazd­kowej w „Courierze”, dwa lata temu. Callie stała przy bufecie, zastana­wiając się, czy może zjeść jeszcze trochę krewetek, gdy niedbałym kro­kiem podszedł do niej i wdał się w rozmowę. Poflirtowali przez chwilę, po czym Wilty odszedł. Sądziła, że na tym się skończy; Wilty miał opinię bawidamka. Nazajutrz jednak zadzwonił i zaprosił ją na obiad do Le Cirque.

Callie była zdenerwowana jak sześcioletnie dziecko i jak ono nie­zgrabna. Potknęła się na schodach do restauracji, o mało nie przewróci­ła krzesła, gdy szli do mniejszego, czerwonego saloniku, a kiedy siada­ła przy stole, zaczepiła o obrus. Tylko dzięki przytomności i zręczności kelnera, który zdążył złapać kieliszki i talerze, nie doszło do totalnej katastrofy.

Uśmiechnęła się teraz, wspominając, jak zdziwiła się, gdy kelner za­czął jej pierwszej nalewać do kieliszka czerwone wino. Wilty szybko wetknął sobie serwetkę za kołnierz, i pouczył kelnera, żeby dla spróbo­wania nalał najpierw jemu. Zakochała się w nim w jednej chwili.

Romans rozwijał się szybko. Callie nie wierzyła swojemu szczęściu. Wilty był szalenie przystojny, bystry i znacznie bardziej zaangażowany w to, co działo się wokół niego, niż początkowo sądziła. Miał cięty dow­cip, chętnie się śmiał i potrafił doskonale się bawić.

Wspaniałe było to, że obydwoje najwyraźniej się uzupełniali. On za­bierał ją do drogich, trzy- i czterogwiazdkowych restauracji, stanowią­cych jego świat. Ona pokazywała mu inny Nowy Jork, ten, w którym istnieją setki fantastycznych knajpek, gdzie człowiek nie musi mieć na sobie luksusowych ciuchów i kilogramów biżuterii, jeśli chce zjeść kola­cję. On zapraszał ją na Dziewięćdziesiątą Drugą ulicę, gdzie wygłaszali prelekcje słynni dziennikarze czy politycy, ona jego - na mecze bejsbolowe z udziałem Jankesów czy Knicksów, na turnieje tenisowe US Open, a ze dwa czy trzy razy wybrali się na mecz hokejowy Rangersów. Wszę­dzie siedzieli w luksusowej loży Hale'ów i jedli dania, które dostarczano im na zamówienie, ale Wilty zachowywał się tak, jakby był zwykłym kibicem. Wstawał i oklaskiwał każdy bieg do bazy i każdą zdobytą bram­kę. A przecież mógł mieć swoją własną drużynę!

Uwielbiał sport tak samo, jak sztuki piękne, był uzależniony od teatru tak samo jak od dobrego wina. I kochał ją równie namiętnie, jak namięt­nie kochał życie.

Twierdził, że działa na niego kojąco. Było tak aż do zeszłego lata.

Kiedy minął pierwszy czerwca i rozpoczął się rok, w którym Wilty miał formalnie otrzymać swoje dziedzictwo, zaczął się zmieniać. Pił co­raz więcej, sypiał coraz mniej. Coraz dłużej trwało, aż z rozdrażnionego neurotyka, z którym trudno było wytrzymać, na powrót stawał się miłym człowiekiem. Zamiast iść na plażę czy grać w tenisa, zamykał się na klucz w pokoju i pogrążał w studiowaniu materiałów, które miały pogłębić jego wiedzę na temat finansów. Był przekonany, że zbyt późno zabrał się do zgłębiania tajników tego, jak zarządzać finansowym imperium, i dlatego jest skazany na porażkę. Wpadł w depresję.

Callie starała się go wspierać. Przypominała mu to, czego już dokonał, zapewniała, że te zwycięstwa są zwiastunami jego przyszłej wielkości. Mówiła, że członkowie zarządu to stare pryki, które poprzez arogancję chcą dodać sobie znaczenia, uświadamiała mu, że przecież nie będzie korporacją Hale zarządzał sam. Będzie miał do licha i trochę doradców, no i nikt z pewnością nie będzie się po nim spodziewał, że już w pierw­szych miesiącach zrobi coś, co wstrząśnie światem.

Niestety, lęki Wilty'ego okazały się o wiele silniejsze niż jej miłość.

W sierpniu Callie miała dosyć. Rzadko ze sobą sypiali; jak zauważył już dawno temu Szekspir, alkohol zwiększa pożądanie, ale psuje wyko­nanie. Coraz częściej się kłócili o coraz mniej ważne rzeczy. Wilty naj­wyraźniej staczał się po równi pochyłej, a jego nastroje zmieniały się jak w kalejdoskopie.

Niechętnie, z oporami powiedziała mu, że nie mogą się spotykać, do­póki nie przestanie pić i nie pozbiera się. Wilty odpowiedział, że albo zaakceptuje go takiego, jaki jest, albo może spadać. Od tamtej pory się nie widzieli.

- Czy może mi pan powiedzieć, kiedy to się stało? - spytała detektywa, przerywając swoje żałobne rozmyślania i wracając do rzeczywistości.

- Dozorca odkrył ciało mniej więcej między trzecią a piątą nad ranem. Oczywiście dopiero autopsja potwierdzi to dokładnie.

A więc właśnie wtedy, kiedy prześladowcze duchy wyrywały ją z ob­jęć spokojnego snu, Wilty skoczył w objęcia śmierci.

Dlaczego zrobił coś takiego?

- Czy znała pani pana Hale'a, pani...

Pogrążona we własnych myślach, Callie podsunęła mu swój identyfi­kator prasowy.

- ...pani Jamieson?

Czekał na odpowiedź. Kiedy milczała, powtórzył pytanie.

O'Connell przysunął się tak blisko, że niemal czuła na twarzy jego od­dech. Musiał wiedzieć, że była z Wiltym - pracował przecież w jednym z największych miejskich szmatławców... Mimo to trzymał język za zę­bami. Callie pomyślała, że jest niezwykle przyzwoity.

- Tak, znałam - odrzekła w końcu.

- Jak blisko?

Dzięki Bogu przybył ambulans i odpowiedź została jej na razie oszczę­dzona. Dwaj mężczyźni w granatowych kurtkach ze świecącymi żółtymi napisami wyjęli przez tylne drzwi wózek i pokrowiec na ciało. Detektywi przerwali prowadzone rozmowy, by zamienić parę słów z ekipą medycz­ną. Pilnujący bramy policjant otworzył ją na moment, by ich przepuścić.

O'Connell, chcąc mieć lepszy widok, przepchnął się do przodu. Callie także zdołała przecisnąć się przez tłum na tyle blisko bramy, by zoba­czyć, jak dwaj mężczyźni rozsuwają zamek błyskawiczny i układają po­krowiec wzdłuż ciała ofiary. Kiedy jeden z nich odstąpił na chwilę na bok, mignęły jej zakrwawione blond włosy, skrawek błyszczącej tkaniny i ciało, dziwnie skręcone, leżące na kupie śmieci.

Aż się cofnęła na widok zniekształconych szczątek Wilty'ego. Stłumi­ła łkanie, ale łez nie mogła powstrzymać. Kiedy zwłoki mężczyzny, któ­rego chciała kiedyś poślubić, włożono do granatowego pokrowca, zapła­kała, nie zwracając uwagi na to, że detektyw się jej przygląda.

Przybyła kolejna ekipa telewizyjna i rozbiła obóz. Kamerzyści skierowali obiektywy na załogę pogotowia, która kładła na wózku pokrowiec z ciałem. Zebrany tłum brzęczał niczym muchy krążące wokół padliny.

Callie otarła oczy. Miała tu robotę do wykonania. Dzielnie podjęła rozmowy z ludźmi, starając się ze wszystkich sił, by słyszeć, co mówią, zarówno do niej, jak i między sobą.

Przykro jej było, że nikt nie sprawiał wrażenia zaskoczonego wiado­mością, iż Wilty popełnił samobójstwo. W oczach sąsiadów był ekscentrykiem ze skłonnością do nadmiernego ryzyka. Świadczył o tym fakt, że uprawiał sporty ekstremalne - narciarstwo helikopterowe, nurkowanie wśród skał i wspinaczkę wysokogórską - ciągle poszukując mocnych wrażeń.

Dla Callie jego pęd ku przygodzie zawsze był czymś ożywczym. Gdy­by nie on, nigdy nie latałaby balonem, nie popłynęłaby pontonem rwącą górską rzeką...

Jeden z mężczyzn powiedział, że Wilty miał patologiczną skłonność do dogadzania sobie. Szczególne wrażenie zrobił na nim fakt, że Wilty urzą­dził w mieszkaniu minipole golfowe.

Callie pamiętała, że pasjonował się tą grą. Musiała jednak przyznać, że wykładanie podłogi sztuczną trawą i przymocowywanie do ścian matera­ców, by tłumiły kanonadę golfowych piłeczek, istotnie było nieco dziw­nie.

Spytała, kiedy Wilty wprowadził się do tego domu. Gdy byli razem, mieszkał w sześciopokojowym penthousie na Sutton Place. Mówił, że kupił mieszkanie na Park Avenue, ale pokaże je dopiero wówczas, gdy wszystko będzie gotowe. Zapewniał, że oko jej zbieleje. Zgodnie z tym, co mówili sąsiedzi, mieszkał tu od prawie siedmiu miesięcy.

Paru mieszkańców domu nazwało go pijakiem. Okropnie było to sły­szeć, niemniej faceci z pogotowia powiedzieli detektywom, że istotnie poczuli woń alkoholu.

Kiedy spytano mieszkańców, jak się zachowywał na co dzień, kilku powiedziało, że zazwyczaj był ponury i zamyślony. Inni twierdzili, że znali go jako człowieka zachowującego się maniakalnie.

Callie znała go i takim, i takim. Ale znała go również jako człowieka pogodnego, miłego i bardzo kochającego. Martwiło ją, że nikt nie ma do powiedzenia o Wiltym niczego pozytywnego.

Czyżby aż tak się zmienił?

- Ile on miał lat? - spytał stojący za nią mężczyzna, nie kierując tego pytania do nikogo konkretnego, ale najwyraźniej oczekując odpowiedzi. Dostarczył jej dozorca.

- Trzydzieści parę.

Callie poczuła ściskanie w żołądku. Wilty często mówił, że nie musi się martwić o starość: oprócz E.W. Hale'a żaden mężczyzna w rodzinie Hale'ów nie dożył czterdziestych pierwszych urodzin.

- Panno Jamieson - odezwał się znowu detektyw. - Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, chciałbym wrócić do naszej rozmowy na temat pana Hale'a.

Callie wrzuciła notatnik do plecaka.

- Przykro mi, ale jestem umówiona. Mam nadzieję, że pan to rozumie.

Chciała odejść, ale detektyw złapał ją za ramię.

- Wszyscy mamy swoją robotę do zrobienia, panno Jamieson. Moja dotyczy człowieka, którego zwłoki dopiero co stąd zabrano.

Callie poruszyła się niecierpliwie.

- Powiedziała pani, że denat był pani znajomym. Zauważyłem, że czu­je się pani niezręcznie w obecności kolegi, więc nie drążyłem tematu. Ale teraz jesteśmy sami. Porozmawiajmy.

- Nie wiem, w jaki sposób mogłabym panu pomóc w dochodzeniu. Rzeczywiście znałam pana Hale'a, ale nie widzieliśmy się ani nie rozma­wialiśmy od miesięcy.

Podał jej wizytówkę: Ezra Chapin, detektyw Nowojorskiego Oddzia­łu Policji, okręg 19.

- Puszczę panią, pod warunkiem, że przyjdzie pani na posterunek.

Callie już miała na ustach kolejną wymówkę, ale on jej przerwał.

- Dzisiaj.

Oburzona, wrzuciła wizytówkę do kieszeni, odwróciła się i odeszła.

- Jeśli nie przyjdzie pani do mnie - zawołał za nią - to ja przyjdę do pani!

Redakcja „City Courier-Journal” mieściła się w gmachu korporacji Hale na rogu Pięćdziesiątej Drugiej ulicy i Sixth Avenue. „Courier”, jedyny nowojorski dziennik, który rywalizował z „New York Timesem”, zajmo­wał dwadzieścia pięter we wspaniałym architektonicznie wieżowcu ze szkła i stali. Pozostałe piętra rozdzielone były pomiędzy rozmaite centrale korporacji Hale, redakcje innych firmowych periodyków. Hale Books, jed­no z najlepszych wydawnictw książkowych w mieście, oraz Hale Paper, zalążek rodzinnego imperium Hale'ów. Najwyższe piętro zarezerwowane było dla WHAL, stacji radiowej FM, nadającej muzykę klasyczną.

Miejsce pracy Callie znajdowało się na dwunastym piętrze. Nie była na tyle ważną personą, by zajmować pokój narożny, ale dzięki awansowi sprzed trzech lat zasłużyła na przeprowadzkę z ciemnego boksu do po­mieszczenia z oknem.

Nie było jeszcze ósmej, gdy odbijała kartę zegarową. Na szczęście Amy, asystentka Callie i dwóch innych dziennikarek, znajdowała się już na posterunku. Podała jej filiżankę świeżo zaparzonej kawy i poranne wy­danie „Couriera”; czytanie w pracy „Timesa” uważane było za niepo­prawne politycznie, aczkolwiek robili to wszyscy. Bądź co bądź, należało na bieżąco wiedzieć jak najwięcej o poczynaniach konkurencji.

- Słyszałaś już nowiny? - spytała Amy, zamykając drzwi za Callie.

Callie wyjęła notatnik z plecaka, usiadła w fotelu i włączyła komputer.

- Międzynarodowe, krajowe, korporacyjne czy osobiste? - spytała nie­uważnie.

- Wilty Hale popełnił samobójstwo. Wyskoczył z okna. Brrr! - Amy wstrząsnęła się, przerażona na samą myśl. - Możesz to sobie wyobrazić?

- Nie muszę sobie wyobrażać. Ja to widziałam. Crocker zadzwonił do mnie o szóstej i kazał o tym napisać.

Amy, z szeroko otwartymi ustami, opadła na krzesło po drugiej stronie biurka Callie. Na szczęście była w redakcji dopiero pięć miesięcy, więc nawet jeśli wiedziała o jej romansie z Wiltym, to tylko z pokątnych plo­tek i nie odważyłaby się rozmawiać otwarcie na ten temat.

- To musiało być straszne...

Callie stanął przed oczami obraz ciała Wilty'ego leżącego na kupie śmieci, w pozycji, która byłaby niemożliwa, gdyby nie zostały połamane wszystkie kości.

- Piękne nie było - powiedziała.

- Wspominali o tym w wiadomościach - poinformowała ją Amy. - To znaczy, że Wdowa została oficjalnie poinformowana.

Carolyne Hale, zarówno przez zwolenników, jak i przez przeciwników zwana Wdową, była kobietą, wobec której nie można było pozostać obo­jętnym. Część ludzi, zwłaszcza nobliwe damy z wyższych sfer, uważała, że jej wytrwałe wdowieństwo, niezachwiane przekonanie, iż na zawsze pozostanie żoną Huntingtona Hale'a, świadczy o niezwykle szlachetnych cechach charakteru. Bądź co bądź, mawiano, wie, jak ważne było dla jej ukochanego Hunta, by ich syn Wilty wychowywany został jako Hale. Dla niej oznaczało to, że matka i syn muszą nosić to samo nazwisko.

Inni ludzie, bardziej cyniczni, dementowali to wszystko jako jedną wielką bzdurę. Członkowie tej frakcji byli przekonani, że Wdowa trzyma kochan­ka w każdej szafie, a nie wychodzi za mąż tylko dlatego, że jej dochód zależał od klauzuli w testamencie zmarłego męża. Gdyby zrezygnowała z nazwiska, straciłaby kasę. Uważali też, że trudno ją uznać za wzorową matkę. Carolyne Hale zawsze była dosyć wesołą wdówką, spędzającą czas na przyjęciach i podróżach. Okresy jej nieobecności były tak długie, że wielu wątpiło, czy w ogóle rozpoznałaby syna w tłumie.

Wilty nie należał do admiratorów Carolyne, tak więc Callie nigdy nie poznała osobiście słynnej Wdowy. Zawsze mówił, że spotkanie z matką to dla niego jak szczepionka przeciw grypie: człowiek poddaje się temu tylko dlatego, że musi, ale nie jest to przeżycie przyjemne.

- Nie należę do fanklubu Wdowy - rzekła Amy - ale Wilty był jej jedynym dzieckiem. I popełnił samobójstwo. To musi być okropne zasta­nawiać się, czy można było temu jakoś zapobiec, albo, co gorsza, czy w jakiś sposób sami się do tego nie przyczyniliśmy.

Callie zbladła. Oczy jej się zamgliły.

- To jest okropne - powiedziała cicho.

Amy miała wrażenie, że nieopatrznie weszła na teren prywatny.

- Jadłaś coś przed wyjściem z domu? - spytała w nadziei, że nagła bladość Callie spowodowana jest głodem.

Callie przecząco pokręciła głową.

- Nie było kiedy.

- Może zadzwonię na dół, żeby przynieśli herbatę ziołową, parę kromek pełnoziarnistego chleba i pojemnik galaretki wieloowocowej? Co ty na to?

- Wolę wielkie duńskie ciastko z wiśniami i frappachino z tego sklepu z kawą tuż za rogiem - odpowiedziała Callie. Czuła, że potrzebuje cze­goś słodkiego na pocieszenie.

- Wiesz, że cukier jest niezdrowy.

- Zawsze mówisz, że jestem za chuda.

- Nie chodzi o wagę - zaprotestowała Amy, zdając sobie sprawę, że to, co mówi, brzmi jak cytat z poradnika na temat diet. - Chodzi o insulinę, glikogen, metabolizm i...

Callie podniosła ręce w geście rezygnacji.

- Dobrze już, dobrze. Zadzwoń do Alfalfy i zamów mi coś zdrowego. A przy okazji, czy mogłabyś mi dostarczyć dane biograficzne na temat Wilty'ego Hale'a? Jakie tylko uda ci się znaleźć. Potrzebuję faktów do napisania artykułu.

Miała nadzieję, że dowie się w ten sposób, co się z nim działo, odkąd zerwali.

- Już idę.

- Dzięki - powiedziała Callie i gestem poprosiła Amy, by zamknęła za sobą drzwi.

Dziwnie było pisać artykuł o śmierci kogoś, kogo znała tak blisko...

Zabrała się do roboty, polegając na swoich dziennikarskich zdolnościach. Starała się relacjonować wyłącznie fakty, trzymając na wodzy emocje. Kiedy jednak przeczytała pierwszą wersję, była zdegustowana. Zwykła wyliczanka: kto, co, gdzie i kiedy. Dlaczego popełnił samobójstwo? Nie wiedziała. Nie miała żadnego tropu.

Ogarnęła ją nagła fala smutku. Wilty był nieobecny w jej życiu od mie­sięcy. Nie kochała go już, w każdym razie nie tak jak dawniej - a jednak w jakimś zakątku serca wciąż chyba tkwiła nadzieja, że on się zmieni i wróci. Teraz było to niemożliwe. Callie złożyła głowę na biurku i zapłakała.

Kiedy Amy wróciła ze śniadaniem i materiałem, o który prosiła Callie, okazało się, że przyniosła także wiadomość.

- Brad Herring chce cię widzieć u siebie.

- Coś takiego! - Brad Herring był sekretarzem redakcji. - Powiedział po co?

- Nie - pokręciła głową Amy, nalewając Callie gorącą wodę do jej firmowego kubka Big Apple. - Ale w jego głosie nie słyszałam złowro­giego pomruku, więc myślę, że zbroję możesz zostawić.

- Doskonale. Powiedział o której?

- Dziesiąta trzydzieści.

- Przypomnisz mi dziesięć minut wcześniej?

Czasem Callie tak się pogrążała w pracy, że zapominała sprawdzić, która godzina.

- Dobra.

Amy wyszła. Callie otworzyła skoroszyt podpisany Wilty Hale. Że też życie człowieka można zredukować do cienkiego bezbarwnego skoro­szytu. Przygnębiające.

Na pierwszej stronie znalazła krótki opis jego życia: Wilton Colfax Hale, trzydzieści cztery lata, jedyne dziecko Huntingtona Alberta Hale'a i Carolyne Faessier Hale. Urodzony w Memphis, w stanie Tennessee. Egzamin maturalny w Exeter, egzamin magisterski w Yale. Jedyny spad­kobierca imperium prasowego Hale'ów.

Wszystko to wiedziała.

Amy dołączyła do tego wywiady, jakie na przestrzeni lat przeprowa­dzono z jego sąsiadami i przyjaciółmi. Z tych starszych wyłaniał się ob­raz faceta bystrego, twórczego, pełnego dobrej woli, ale skazanego przez swój kolosalny majątek i pozycję społeczną na życie nie do końca auten­tyczne, bez szans na własne osiągnięcia. Przedstawiano go także jako człowieka niezwykłej hojności. Wspierał akcje dobroczynne, pracował jako wolontariusz przy rozdawaniu żywności, a nierzadko, gdy spotkał osobę, która go zainspirowała, sponsorował młodych aktorów i artystów.

O tym także wiedziała.

Najnowsze opinie były bez wyjątku negatywne. Rozpoczynał je szereg zgłaszanych na policję skarg o pijaństwo i zakłócanie porządku. Później następowała seria rozmów z oczywistymi przeciwnikami Wilty'ego, któ­rzy twierdzili, że jego główny talent to imprezowanie do upadłego. Utrzy­mywali, że bachanalia, jakie urządzał, byłyby bardziej na miejscu na ja­kimś strychu w centrum, gdzie gnieździła się bohema niż w wytwornym apartamencie na Park Avenue.

To był Wilty Hale, jakiego znali sąsiedzi. Wilty, z jakim ona nie chciała pozostać.

Miała nadzieję, że znajdzie coś więcej, zwłaszcza plotkarskie kawałki, gdzie mogły być nazwiska jakichś niedawno poznanych znajomych - z większością tych, których ona poznała podczas ich narzeczeństwa, prze­stał się widywać - a zwłaszcza nowej kobiety, o ile ją miał. Nic jednak nie było. Najwyraźniej nawet prasa bulwarowa dała sobie z nim spo­kój... Ale nie było również żadnych wzmianek o jej romansie z Wiltym; miał umowę z dziennikarzami, że w zamian za prawo wyłączności na pisanie o naprawdę istotnych sprawach na jego temat nie będą się wtrą­cać w jego życie prywatne.

Ponownie otworzyła notatnik i przebiegła wzrokiem to, co zapisała rano na miejscu wypadku. Większość jej rozmówców była na tyle uczciwa, by przyznać, że nie znali zbyt blisko nowego lokatora, niemniej we wszyst­kich wypowiedziach przewijał się wspólny motyw: choć przedwczesna śmierć Wilty'ego jest tragiczna, była ona nieunikniona. Szło o jego roz­wiązły tryb życia. A także o historię rodziny: wielu uważało, że ciąży nad nią klątwa.

Callie znała tę pogłoskę. Istotnie, nie sposób było całkowicie ją zlekce­ważyć... Nie dość, że ani jeden mężczyzna z dynastii Hale, oprócz jej zało­życiela, nie żył dłużej niż czterdzieści jeden lat, to oprócz dwóch, którzy zmarli w dzieciństwie, również żaden z nich nie zmarł śmiercią naturalną. Jeden sam się postrzelił, inny spadł z wysokiej skały w Martha's Vineyard. Wuj Wilty'ego, Cole Hale, uległ śmiertelnemu porażeniu prądem, gdy za­kładał nową instalację w stajni, gdzie trzymał swoje pełnokrwiste konie. Ojciec, Huntington Hale, zginął podczas jazdy superszybką motorówką na jeziorze George; wpadł do wody i śruba posiekała mu głowę na plasterki. Wszystkie te śmierci, choć oficjalnie przypadkowe, uważano za podejrza­ne. Wraz ze skokiem Wilty'ego były trzy samobójstwa.

Callie wzdrygnęła się, poczuwszy nagły chłód. Zamknęła notatnik i ob­jęła dłońmi kubek z kawą, by poczuć jego ciepło.

Czy istotnie nad rodziną Hale'ów wisiała klątwa? Czy Wilty był ofiarą swego dziedzictwa?

Przerażała ją podobna myśl. Potrząsnęła głową, odrzucając pomysł, że czyjś los może być przesądzony już w chwili narodzin. Nie mogła uwie­rzyć, że człowiek nie ma żadnej kontroli nad swoim życiem, że nie może dokonywać racjonalnych wyborów i stosownie do nich wytyczać swojej ścieżki. Że natura ma większą moc niż wola.

Zadzwoniła Amy.

- Budzę cię - powiedziała, przypominając Callie o czekającym ją spo­tkaniu z Bradem Herringiem.

Callie podziękowała jej, otworzyła szufladę i wyjęła lusterko, by spraw­dzić, jak wygląda.

Jej blond włosy miały bladozłoty odcień karaibskiego piasku. Dzisiej­sza fryzura, z przedziałkiem pośrodku, z włosami założonymi za uszy, wyglądała prosto i schludnie. Nigdy nie malowała się zanadto i dzisiej­szy ranek nie stanowił wyjątku: tylko oczy były lekko podkreślone ołów­kiem i muśnięte tuszem, a usta pociągnięte bladoróżowym błyszczykiem. Cerę miała jasną, krągłe, wyraziście zarysowane policzki, nos niewielki, wąski, usiany mnóstwem piegów, których nie próbowała ukrywać.

Była szczupła, co do tego Amy miała rację, ale nie wynikało to ze sto­sowania jakichkolwiek diet. Uważała, że jest chuda i że daleko jej do ideału. To prawda, raczej nie miewała kłopotu z wbiciem się w za ciasną spódnicę lub spodnie, ale musiała uważać, by nie wyglądać jak zagłodzo­ne biedactwo. Kiedy chodziła czasem na siłownię, rozumiała spojrzenia i kąśliwe uwagi, jakie rzucały w jej kierunku kobiety walczące zajadle o wypocenie z siebie paru kilogramów. Czy jednak którakolwiek z nich rozumiała jej pragnienie, by zyskać trochę mięśni, bo inaczej będzie wy­glądać jak patyk? Czy wiedziały, że od dziecka trenuje sztuki walki - i że ma obecnie brązowy pas w karate - bo bała się, że będzie słaba i wątła? Z pewnością nie.

Odkładając lusterko, natrafiła ręką na niewielką fotografię w srebrnej ramce, którą zwykła trzymać w szufladzie. Podniosła ją tak, by lepiej widzieć. Wargi jej zadrżały, gdy wpatrywała się w obraz kobiety, która wyglądała niemal tak samo jak ona. Te same krągłe policzki, te same duże, turkusowe oczy, ten sam prosty, lekko zadarty nos... Jak zawsze przyłożyła palec do ust, potem do zdjęcia i odłożyła je na miejsce z sza­cunkiem, na jaki matka zasługiwała.

Minęły dwadzieścia dwa lata, lecz wciąż tęskniła za nią równie mocno, jak wtedy, gdy miała osiem lat, a matka opuściła ich dom. Zawsze będzie miała ranę w sercu i nigdy nie zdoła pogodzić się z tym, że jej mądra, wykształcona, dowcipna, zawsze tak łagodna matka oszalała.

Callie wysiadła na dwudziestym piątym piętrze i powiedziała recep­cjonistce, że ma umówione spotkanie z Bradem Herringiem. Czekając na brzęczyk, który zasygnalizuje otwarcie drzwi, delektowała się ciszą, jaka panowała na piętrze dyrekcji. Wszędzie indziej hałas był nieodłącznym elementem otoczenia: komputery, faksy, telefony, odgłos kroków na go­łych podłogach, pokrzykiwanie, gdy chcieli porozumieć się z sobą ludzie z sąsiednich boksów... Wyżej postawieni w hierarchii mieli co najwyżej niewielki pokój o przeszklonych, wychodzących na boksy ścianach, z drzwiami i ewentualnie oknem. Czasami znalazło się też miejsce na roślinę w doniczce.

Tutaj ściany były wyłożone grubą, miękką, szarą tkaniną. Za recepcją i nad kanapami z czarnej skóry, stojącymi naprzeciw niej, widniały czarno-białe fotografie różnych charakterystycznych nowojorskich miejsc. Wykładzina na podłodze pochłaniała wszelkie dźwięki. Akcenty kolory­styczne stwarzały oryginalne lampy od Tiffany'ego. A głos recepcjonist­ki nigdy nie wznosił się powyżej szeptu.

Jak zawsze, gdy zdarzało jej się znaleźć na słynnym dwudziestym pią­tym piętrze, Callie poczuła dumę z lekką domieszką lęku. Dumę, że ma swój udział w powstawaniu tak znakomitego czasopisma, jakim był „Courier”; lęk budziła potęga władzy ukrytej za drzwiami z ręcznie rzeźbione­go drewna. Ten zespół ludzi był w stanie zmienić nie tylko opinię pu­bliczną, ale także bieg historii. Wpływali na wyniki wyborów, udzielając poparcia określonym kandydatom. Poprzez krytykę sposobu zarządzania gospodarką lub prowadzenia spraw państwa oddziaływali na politykę. Nie lękali się światowych liderów ani masowych demonstracji. Analizo­wali sytuację, formułowali wnioski, po czym prezentowali je reszcie świa­ta.

Ale sukces nie był rezultatem ich zbiorowej inteligencji czy talentu, istotnie kolosalnych. Wynikał raczej z tego, że szefostwo redakcji wierne było filozofii założyciela E.W. Hale'a: zadaniem dobrej gazety jest infor­mowanie. Czytelnicy muszą być przekonani, że jeśli nawet nie przeczy­tają każdego wydrukowanego słowa, to i tak każde słowo jest prawdzi­we.

Głośne kliknięcie było sygnałem, że blokada drzwi ustąpiła. Callie pchnęła je i ruszyła wyłożonym grubym dywanem korytarzem w kierun­ku pokoju Brada. Chciałaby móc któregoś dnia iść tędy bez nerwowego skurczu żołądka... Dziś przynajmniej powód, dla którego została wezwana do zastępcy naczelnego, wydawał się oczywisty. Sądząc z podnieconego gwaru w redakcji, śmierć Wilty'ego Hale'a była zdecydowanie tematem dnia.

Brad Herring, wysoki, rudawy mężczyzna w nienagannie skrojonym garniturze, podniósł się, by ją powitać. Miał ujmujący uśmiech i jasnobłękitne oczy. Umiał wykorzystać jedno i drugie na swoją korzyść. Callie zawsze miała wrażenie, że ten człowiek ukończył kurs dobrych manier, tak wystudiowane były jego ruchy i sposób bycia. Niemniej lubiła go i szanowała.

- Witam - powiedział, ściskając jej dłoń i zapraszając gestem do środ­ka.

W pokoju był już Luke Crocker z działu stołecznego i Harold Joseph, zastępca naczelnego. Callie przywitała się ze wszystkimi i usiadła. Na szczęście Brad przeszedł od razu do rzeczy, unikając grzecznościowych wstępów.

- Poprosiliśmy panią, Callie, bo chcielibyśmy zamieścić dłuższy mate­riał o Wiltym Hale'u. Uważamy, że talent reporterski i umiejętność pisa­nia dłuższych artykułów zdecydowanie predysponują panią do wykona­nia tej pracy.

Nie spodziewała się tego. Często ci na górze w ogóle nie wiedzieli, czy jakiś człowiek u nich pracuje, a tym bardziej do czego jest zdolny... Po­czuła się zaszczycona ich zaufaniem. Niemniej była zdenerwowana i nie­pewna. Tak poważne zadanie mogło szalenie poprawić jej notowania, wynieść ją wysoko w górę w redakcyjnej hierarchii. Ale chodziło o Wilty'ego!

- Myśleliśmy, żeby dać to w odcinkach w „Courier Weekend” - cią­gnął Brad - albo może w „Events”. - Był to tygodnik informacyjny wy­dawnictwa Hale.

Callie zawirowało w głowie od pomysłów. Jak by tu przedstawić świa­tu Wilty'ego tak, by go nie wyszedł na ostatniego łotra, a równocześnie nie narazić na szwank swojej dziennikarskiej rzetelności?

- Wilty był ostatnim z Hale'ów - powiedział cicho, z szacunkiem Ha­rold Joseph, szara eminencja „Couriera”. - Już sam fakt, że kończy się na nim tak znana i zasłużona amerykańska dynastia, wymaga czegoś więcej niż krótka notatka lub nekrolog.

- Przed przyjściem tutaj przeczytałem twój tekst - Luke zwrócił się do Callie. - Spodobało mi się zwłaszcza to, że włączyłaś wypowiedzi świad­ków. Przedstawiają Wilty'ego z tak potrzebną dozą szacunku i sympatii.

Callie podziękowała mu uśmiechem. Pochwałę z ust Luke'a odbierała jako wielkie wyróżnienie.

- Przykro to stwierdzić, ale większość zwykłych ludzi nie ma zbyt wie­le współczucia dla kogoś takiego jak Hale.

- Nie chodzi tu tylko o zwykłych ludzi - zauważyła Callie. W jej gło­wie zaczął kiełkować pewien pomysł. - Niektórzy członkowie tak zwanej elity też są zdania, że Wilty umarł równie bezsensownie jak żył.

- Bo tak jest - stwierdził krótko Luke.

Luke prawdopodobnie wiedział o każdej wizycie Wilty'ego Hale'a w miejscowym posterunku policji. Do niego należała decyzja, czy je na­głośnić, czy pominąć milczeniem. Na ogół pomijał. Może dlatego, że Wilty nosił nazwisko Hale, a może dlatego, że Luke, niepijący alkoholik, miał dla niego pewne zrozumienie.

- Powinienem wam powiedzieć, iż dziś rano zadzwoniła do mnie Carolyne Hale - odezwał się Brad. Zapadło pełne wyczekiwania milczenie. Wdowa była znana z tego, że lubiła się wtrącać w nie swoje sprawy. Gdy tylko dowiedziała się o tragicznej śmierci syna, natychmiast pomyślała o tym, by zadbać o jego - i, rzecz jasna, swoją reputację. - Niepokoiła się, jak śmierć jej syna zostanie przedstawiona w gazecie.

- Zgodnie z faktami - powiedział Luke z nieukrywaną pogardą. - Tekst Callie jest obiektywny i niepodkoloryzowany. - Luke nie lubił, gdy kwe­stionowano obiektywizm jego reporterów.

- Jestem przekonany, że jako artykuł wstępny na ten temat jest bez zarzu­tu - odrzekł Brad. - To nie dlatego wspomniałem o telefonie pani Hale. - Jego wzrok spoczął na Callie. - Niepokoją mnie dwie rzeczy. Po pierwsze, chciałbym zapytać o rodzaj pani kontaktów z panem Hale'em. O ile słysza­łem, przez jakiś czas spotykaliście się. Czy tak było w istocie?

Callie spłonęła rumieńcem, ale nie czuła się dotknięta. Brad nie był plotkarzem. Próbował ocenić, czy napisanie dużego tekstu o byłym na­rzeczonym może stanowić dla niej problem.

- To prawda, że łączył nas z Wiltym intymny związek, ale skończył się prawie rok temu.

- Czy rozstaliście się w przyjaźni?

Callie zastanowiła się przez chwilę. Nie czuła do niego nienawiści. A on? Nie sądziła, by mógł źle o niej myśleć.

- Mało który romans kończy się przyjaźnią - powiedziała ostrożnie - ale sądzę, że nam się to udało. - Rozejrzała się po pokoju, po czym prze­niosła spojrzenie na Brada. - Między innymi właśnie ze względu na mój dawny związek z panem Hale'em chciałabym napisać ten artykuł. Myślę, że mogłabym wyjaśnić w nim szereg spraw, czego nie byłby w stanie zrobić ktoś inny.

Brad skinął aprobująco głową. Najwyraźniej jej odpowiedź rozwiała niektóre, jeśli nie wszystkie, jego wątpliwości.

- Zastanawiałem się też nad pozornie oczywistym związkiem deka­denckiego od pewnego czasu stylu życia pana Hale'a ze zbliżającym się terminem przejęcia przez niego godności prezesa korporacji Hale. Nawet jeśli tak było w istocie, nie służyłoby to ani jego pamięci, ani nam, gdy­byśmy sugerowali, że wolał szukać zapomnienia w piciu, niż przejąć ster rodzinnego przedsiębiorstwa.

Nawet jeśli tak było w istocie...

Przyjemnie było Callie usłyszeć, że być może ktoś jeszcze oprócz niej nie jest do końca przekonany, że Wilty wyskoczył z okna, bo się bał, że nie podoła stojącemu przed nim zadaniu.

Jej praca polegała na tym, by wydobywać na światło dzienne to, co budziło wątpliwości. A w tej sprawie z pewnością było coś podejrzane­go.

Kiedy rozstali się z Wiltym, nie był w najlepszej formie, ale nie miał skłonności samobójczych. Niewykluczone, że od tego czasu napięcie związanie z perspektywą odziedziczenia berła po wielkim E.W. Hale'u mogło wzrosnąć do tego stopnia, iż Wilty uznał, że nie da sobie rady. Mógł jednak zrezygnować z prezesury. Mógł zatrudnić setki doradców. Mógł zrobić tysiąc innych rzeczy.

- Za wszelką cenę powinniśmy uniknąć oczerniania potomków nasze­go założyciela - powiedział Harold Joseph. - Ale spójrzmy prawdzie w oczy. Można się bez większego ryzyka założyć, że styl życia Wilty'ego, raczej burzliwy, przyczynił się do jego śmierci.

Luke Crocker niechętnie się z nim zgodził.

- Nie chciałabym opierać tego tekstu na niekonwencjonalnym stylu życia pana Hale'a. Wolałabym się skoncentrować na niekonwencjonal­nym stylu umierania jego rodziny - powiedziała Callie.

Trzej mężczyźni patrzyli na nią w milczeniu.

- Klątwa rodziny Hale'ów - rzuciła swój gorący kartofel. - Śmierć Wilty'ego zachęca do zbadania tego od dawna rozpowszechnionego mitu. Czy istotnie na Hale'ach ciąży klątwa? Jeśli tak, to kto ją ściągnął i dla­czego? A jeśli nie, to dlaczego ludzie wciąż o tym szepczą? Nawet dziś rano, na miejscu wypadku, można było usłyszeć, że to klątwa doprowa­dziła do zguby Hale'ów. Według mnie, to jest właśnie temat na artykuł.

Był to także sposób na to, by odwrócić uwagę publiczności i uniknąć potępiania Wilty'ego.

Brad Herring wydął usta i zaczął lekko postukiwać palcem w blat biur­ka. Z pewnością rozważał wszystkie argumenty za i przeciw, łącznie z tym, ile otrzyma telefonów od Wdowy. Jego milczenie dodało Callie otuchy. Gdyby pomysł zdecydowanie mu się nie podobał, powiedziałby o tym od razu.

Harold Joseph, założywszy ręce za głowę, odchylił się wraz z krzesłem do tyłu i zaczął się zastanawiać nad możliwymi skutkami propozycji Callie.

- Zawsze intrygowało mnie, że spośród wszystkich tych dziewiętna­stowiecznych tytanów tylko jedna rodzina dźwiga ciężar klątwy - rodzi­na Hale'ów. Nie ma czegoś takiego jak klątwa Rockefellerów, żadna za­powiedź zguby nie ciąży na rodzinie Morganów, Warburgów, Schiffów... Każda z nich ma na swym koncie porażki, zgony, skandale. Z pewnością założyciele tych dynastii byli równie bezwzględni jak E.W. Hale i zyskali sobie równie potężnych wrogów. A jednak tylko Hale'owie zostali prze­klęci. To rzeczywiście zastanawiające.

Krzesło z głuchym, stłumionym przez dywan stuknięciem, wróciło do poprzedniej pozycji. Joseph spojrzał Callie prosto w oczy.

- Zgadzam się z panią, panno Jamieson. Chyba pora, żeby ktoś zajął się tą cholerną klątwą, która rzekomo ciąży na Hale'ach. Brawo!

Callie nie mogła powstrzymać uśmiechu.

- Dziękuję, panie Joseph.

Luke, zachwycony, że jego protegowaną chwali ktoś taki jak Harold Joseph, zwrócił się ku Callie:

- To niesamowite, kiedy uprzytomnimy sobie, że historia tej rodziny zaczyna się i kończy samobójstwem. Pierwszy dziedzic strzelił sobie w łeb. Ostatni rotrzaskał się o bruk.

- A nie zapominajmy o wielu niewyjaśnionych przypadkach zgonów, jakie miały miejsce po drodze - zauważył Harold, zapalając się do pomy­słu.

Brad milczał dotąd, czekając, aż wypowiedzą się koledzy. Teraz i on wyraził swoją opinię.

- To jest dobry pomysł, Callie - skinął z aprobatą głową. - Kawał dzien­nikarskiego mięsa. Podoba mi się. Ale mam jedną uwagę: proszę dokład­nie sprawdzać fakty. To ma być przede wszystkim reportaż.

- Rozumiem. - Dla niej był to także sposób na złagodzenie poczucia winy.

- A jako że zainteresowanie czytelników szybko mija, proszę potrakto­wać zadanie jako superpilne.

Po twarzy Callie przemknął wyraz paniki.

- Ma pani miesiąc. Sześć tygodni, jeśli okaże się absolutnie konieczne. Zdąży pani?

Callie przełknęła ślinę.

- Postaram się.

Obiecała sobie, że zrobi, co tylko będzie w jej mocy. Jest to winna Wilty'emu.

Rozdział 5

Poranny rytuał Carolyne Hale był rzeczą świętą. O siódmej obudziła ją służąca, Lourdes, przynosząc drewnianą tacę z filiżanką gorącej kawy, tostem z pełnoziarnistego chleba bez odrobiny masła i porannym wyda­niem „City Couriera”. Pomogła swojej pani unieść się i wesprzeć o po­duszki, postawiła tacę na łóżku, po czym wcisnęła guzik, który spowodo­wał mechaniczne rozsunięcie się zasłon. Światło dnia wypełniło utrzymany w odcieniach brzoskwini pokój. Ponieważ nie było innych poleceń, Lourdes wyszła.

Carolyne, popijając małymi łykami kawę, przebiegała wzrokiem na­główki. Dopiero później miała się zabrać do czytania artykułów, które zainteresowały ją najbardziej. Do 8.30 nie przyjmowała żadnych tele­fonów. Dzwonić wcześniej było po prostu nieprzyzwoicie... Toteż kie­dy przed upływem tego terminu rozległ się dźwięk gongu, Carolyne spojrzała z gniewem w głąb mieszkania. Któż to się ośmielił złamać etykietę?

W drzwiach stanęła Lourdes i zaanonsowała przybycie porucznika Caleba Greena z okręgu dziewiętnastego.

Carolyne zmrużyła oczy, poirytowana.

- Czego on może chcieć o tej nieludzkiej godzinie?

- Chciałby z panią porozmawiać. Powiedziałam, że nie jest pani przy­gotowana do przyjmowania wizyt, ale uparł się. - Lourdes wbiła wzrok w podłogę. Nie lubiła przynosić swej pani złych wiadomości.

Niemiłe przeczucie ścisnęło serce Carolyne. Wizyta porucznika o ósmej rano nie była pomyślną wróżbą.

- Powiedz, że zaraz do niego wyjdę.

Lourdes pośpiesznie opuściła pokój, zamykając za sobą drzwi.

Parę minut później Carolyne wyszła do gości, ubrana w jedwabny szla­frok i dopasowane do niego kolorem ranne pantofle. Twarz miała świeżo umytą i pośpiesznie uczesane włosy. Nie kryła niezadowolenia, że nie dano jej dość czasu, by mogła zadbać o swój wygląd.

Dwaj mężczyźni pokazali swoje odznaki i identyfikatory.

- Dzień dobry, pani Hale. Jestem porucznik Caleb Green, a to mój ko­lega, detektyw Ezra Chapin. Przykro mi, że nachodzimy panią tak wcześ­nie, ale mamy niepomyślne wiadomości.

Carolyne nic nie powiedziała. Jej milczenie porucznik potraktował jako przyzwolenie, by przystąpić do rzeczy.

- Dziś rano, mniej więcej między 3.00 a 5.30, pani syn najprawdopo­dobniej wyskoczył z okna. Nie żyje.

- Co? - Carolyne zbladła i zachwiała się na nogach. Młodszy z poli­cjantów, detektyw Chapin, wyciągnął ramię, by ją podtrzymać. Jednak ona opanowała się natychmiast, strząsnęła jego rękę i zwróciła się do porucznika:

- Jest pan pewien, że to Wilty?

- Wyniki wstępnej identyfikacji są uważane za wysoce wiarygodne, niemniej musimy panią prosić, by pojechała pani z nami do miasta.

Carolyne skinęła głową, ale resztę rozmowy pamiętała jak przez mgłę. Porucznik złożył jej kondolencje i zapewnił, że zostanie poinformowana o wszelkich faktach, jakie uda się ustalić. Wychodząc powiedział, że de­tektyw Chapin będzie jej towarzyszył w drodze do kostnicy. Umówili się, że przyjedzie po nią w południe.

Kiedy wyszli, Carolyne wróciła do łóżka. Była wyczerpana, w głowie miała pustkę. Lourdes postawiła na nocnym stoliku nową filiżankę kawy. Carolyne wypiła ją powoli. Wciąż słyszała głos porucznika Greena, in­formujący ją, że jej syn Wilton Colfax Hale wyskoczył z okna, by zakoń­czyć swoje życie.

Odstawiła filiżankę i przez długą chwilę wpatrywała się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem. Nie mogła uwierzyć, że Wilty naprawdę nie żyje. Jeszcze niedawno z nim rozmawiała... Czy raczej kłóciła się, ale cóż w tym dziwnego? Sprzeczki to ich codzienność. Kiedy się rozstawali, Wilty był w złym nastroju, ale nigdy by nie pomyślała, że miał zamiary samobójcze. Nigdy też nie przyszłoby jej do głowy, że może mieć tyle odwagi, by skoczyć z dziewiętnastego piętra.

Poczuła ucisk w żołądku na myśl o tym, jak roztrzaskuje się o zimny, twardy beton. Ale uczucia macierzyńskie były czymś obcym dla Carolyne. Przyjęła do wiadomości fakt śmierci syna, przyznała, że jest jej przykro z tego powodu, po czym odłożyła emocje do teczki z napisem „do załatwienia w terminie późniejszym” i zajęła się bardziej praktycz­nymi sprawami.

Wilty nosił nazwisko Hale, co oznaczało, że jego pogrzeb musi być bardzo uroczysty. Wymagało to dokładnego zaplanowania.

Śmierć Wilty'ego wywoła liczne komplikacje finansowe.

Carolyne dokończyła kawę, wyszła z łóżka i skierowała się do ubieralni. Czekało ją mnóstwo pracy.

Przez całe przedpołudnie była szalenie zajęta. Zadzwoniła do Brada Herringa, sekretarza redakcji „Couriera”, żeby ustalić, jak zostanie przed­stawiona na łamach gazety śmierć Wilty'ego, i żeby uzyskać jego zgodę na to, by tekst nekrologu przesłano jej faksem do akceptacji.

Następnie zatelefonowała do swego prawnika Harlana Whiteside'a, by naradzić się, co powinna obecnie zrobić. Zleciła także Harlanowi inne niemiłe zadania, związane ze śmiercią Wilty'ego. Miał zadzwonić do za­kładu pogrzebowego i załatwić zabranie ciała Wilty'ego z kostnicy i przy­gotowanie do uroczystości pożegnania i pogrzebu. Po przedyskutowaniu z Carolyne szczegółów nabożeństwa żałobnego miał zadzwonić do pro­boszcza i przekazać mu wszystkie stosowne informacje.

Carolyne zatelefonowała również do swego lekarza w Southampton. Poprzedniego dnia zleciła mu parę spraw, ale nie oddzwonił, by powie­dzieć, czy je załatwił. Chciała także porozmawiać z nim o Wiltym.

Później zadzwoniła do Arthura, lokaja Wilty'ego, i poprosiła go o przy­gotowanie ubrania, które należało wysłać do kostnicy. Jej instrukcje były jak zawsze bardzo konkretne: granatowy garnitur od Zegny, biała koszu­la od Tumbulla & Assera, jedwabny krawat od Charveta w odcieniu ży­wego błękitu, półbuty od Lobba, ulubione obuwie Wilty'ego, oraz złote spinki do mankietów z wyrzeźbionymi w owalnym wgłębieniu inicjała­mi E.W., przekazywane w rodzinie z pokolenia na pokolenie. Ponieważ Wilty był ostatnim męskim potomkiem dynastii, wydawało się słuszne, by został pochowany w czymś, co należało do jej założyciela.

To dobrze wypadnie w mediach.

O dwunastej przybył detektyw Chapin. Carolyne natychmiast oświad­czyła, że nie życzy sobie żadnych pytań. Nie zgodziła się także na jazdę samochodem policyjnym. Zdecydowanie obstawała przy tym, by skorzy­stali z jej limuzyny. Chapin usiadł z przodu obok jej szofera. Carolyne siedziała z tyłu. Okno między nimi pozostało zamknięte.

Kiedy przyjechali do kostnicy, poprowadzono ją ciemnym, wąskim korytarzem piwnicznym ku dużemu oknu, osłoniętemu kurtyną. Detektyw Chapin wyjaśnił, co się za chwilę wydarzy, dał jej czas na przygotowa­nie, po czym zastukał w szybę.

Carolyne nagle wydało się, że stoi przed oknem na oddziale noworod­ków w szpitalu, gdzie przyszedł na świat Wilty. Wtedy towarzyszył jej mąż i teściowa, niewielka grupka znajomych, a także fotograf i reporter z „Memphis Courier-Journal”, wezwani, by uwiecznili ten moment. Czuła ulgę, że urodziła chłopca, następcę tronu. Ale czy było to aż tak niezwy­kłe, że zasługiwało na uwagę mediów?

Teraz stała obok obcego człowieka w ciemnym, cichym korytarzu, wylękniona i samotna. Nie było fleszy ani mikrofonów, ale nie ulegało wątpliwości, że niejeden reporter i fotograf czai się w pobliżu. Rozsunię­to zasłonę. Carolyne przygotowała się wewnętrznie. Za chwilę zobaczy nie maleńkie, owinięte w niebieski kocyk niemowlę, leżące w plastiko­wym koszu, lecz powykręcane szczątki dorosłego mężczyzny, leżące na stalowym stole, przykryte arkuszem sztywnego, białego papieru.

Wysoki, chudy człowiek w białym, lekarskim uniformie stał przy stole, czekając na jej sygnał. Skinęła głową. Mężczyzna odsunął przykrycie tylko na tyle, by odsłonić twarz leżącego.

Carolyne odwróciła głowę. Poczuła na łokciu rękę detektywa. Spytał, czy dobrze się czuje. Mruknęła, że tak. Spytał, czy ten człowiek na stole to jej syn. Wzięła głęboki oddech, zebrała odwagę i powoli zwróciła gło­wę ku oknu.

Jego blond włosy były matowe, cera biała jak papier. Nienaturalne było też obrzmienie rysów i okropne fioletowe plamy, ślad urazów, które stały się przyczyną śmierci. Nos wydawał się spłaszczony i skrzywiony. Oczy miał zamknięte, usta jakby lekko wydęte.

Pomyślała, że wygląda na zrezygnowanego, przygnębionego.

Z płaczem odwróciła głowę. Smutek, jaki malował się na jego twarzy, był bardziej przykry niż brak życia, emanujący z nieruchomego ciała.

Kiedy znów zwróciła głowę w tamtą stronę, okno było zasłonięte. Zza szyby dobiegło ją stłumione trzaśniecie drzwi. Wzdrygnęła się. To jej syna wkładano do metalowej szuflady chłodziarki. To był Hale, przecho­wywany w lodówce jak kawałek mięsa.

Kiedy Callie przyszła na posterunek i spytała o detektywa Chapina, skierowano ją na górę, piętro wyżej. Chapin czekał na podeście, by ją powitać.

- Witam, pani Jamieson - wyciągnął rękę. - Dziękuję, że pani przyszła.

Callie miała ochotę powiedzieć, że przyszła na polecenie, a nie z wła­snej woli. Powstrzymała się jednak.

- To mój kolega, detektyw Alvarez - przedstawił stojącego obok męż­czyznę. - Jorge, to jest pani Callie Jamieson z „Couriera”.

Alvarez, nieco niższy od kolegi, nerwowy jak mały piesek, skinął led­wie dostrzegalnie głową i mruknął coś w rodzaju „miło mi”.

Po zakończeniu formalności wprowadzono ją do jednego z pokojów służących do przesłuchań. Było to puste, ponure pomieszczenie, bez śla­du jakiejkolwiek dbałości o wygodę użytkowników. Zajęła miejsce, jakie jej zaproponowano, położyła plecak na kolanach i wsparła splecione ręce na metalowym stole, zastanawiając się, kiedy ostatnio był myty.

Chapin zaproponował jej coś do picia.

Podczas gdy wyjmował butelkę wody, a Alvarez taksował ją przenikli­wymi oczyma o barwie obsydianu, przyglądała się obydwu. Chapin miał jakieś metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, szerokie bary i grube, trochę pro­stackie rysy. Był na swój sposób przystojny, ale silną budową i niedba­łym sposobem bycia bardziej przypominał wieśniaka niż nowojorskiego detektywa.

Alvarez, człowiek o śniadej cerze, był typem w pełni miejskim. Z całej jego istoty emanowała czujność, świadcząca o tym, że niewiele jest rze­czy, których by nie zauważył. Callie miała także wrażenie, że detektyw patrzy na świat przez o wiele ciemniejsze okulary niż ona. Choć jej praca wiązała się z różnymi niemiłymi sprawami, to właśnie on miał nieustan­nie do czynienia z najgorszymi stronami natury ludzkiej.

Chapin, który niewątpliwie obcował na co dzień z tym samym prze­stępczym elementem, wyszedł z tego bardziej obronną ręką. Choć nie miała wątpliwości, że traktuje swoją pracę poważnie, jego postawa i spo­sób bycia wolne były od napięcia cechującego Alvareza.

Twarz miał owalną, wydłużoną, ze śladem zarostu na szczęce. Bujna, kasztanowata czupryna sprawiała wrażenie, jakby ją skrócono za pomo­cą siekiery, a nie ostrzyżono; głęboko osadzone, opalizujące, złotobrązowe oczy. Zwykle taki kolor ma w sobie ciepło, ale jego spojrzenie było twarde jak stal. Zauważyła też, że choć usta miał pełne, duże, to kwadra­towa szczęka znamionowała determinację.

- Jak blisko znała pani Wilty'ego Hale'a? - Alvareza zniecierpliwiła gra wstępna i postanowił przejść do rzeczy.

- Bardzo blisko. Spotykaliśmy się przez prawie rok. - Choć nie cier­piała ujawniać spraw osobistych obcym ludziom, tym razem szczerość była jedyną możliwą taktyką.

- Wygląda na to, że była to poważna sprawa.

- Tak, dosyć poważna. Oboje byliśmy zaangażowani.

- Kiedy przestaliście się spotykać?

- Mniej więcej dziewięć miesięcy temu.

- Czy to on rzucił panią, czy pani jego?

- Oboje zdecydowaliśmy się rozstać - powiedziała.

- Jaki on był? - spytał Chapin. - Fajny gość? Rozpieszczony maminsy­nek? Pijak i awanturnik? A może upijał się na wesoło? Czy żadna z tych możliwości? A może wszystkie naraz?

- Bez względu na to, co pan mógł przeczytać o nim w prasie, Wilty był naprawdę wspaniałym człowiekiem - powiedziała Callie z wyraźnym przejęciem. - Jako człowiek tak bogaty nie mógł uniknąć pewnego ze­psucia, niemniej zawsze zwracał uwagę na potrzeby innych. A co do pi­cia, to w czasie, kiedy spotykaliśmy się, najczęściej był trzeźwy.

- Dziwne. Zgodnie z tym, co słyszeliśmy, był najczęściej zalany.

Ta jednoznaczna charakterystyka Wilty'ego jako beznadziejnego pija­ka była dla Callie niewymownie przykra.

- Wilty bardzo się zmienił w ciągu ostatniego roku - przyznała.

- Co to znaczy? - Chapin odnotował, że dziewczyna nie chce mówić źle o swoim dawnym kochanku. Ciekawe, czy troszczy się o jego reputa­cję, czy o własną... Nie byłaby pierwszą kobietą, która nie chce się przy­znać do związku z pijakiem czy nierobem.

- Zaczął coraz więcej pić. Przestał się widywać ze starymi przyjaciół­mi i bywać w dawnych lokalach. Stał się za to stałym bywalcem rozma­itych śródmiejskich barów i knajp. Zaniedbał także swoją działalność dobroczynną.

- Jakiego rodzaju działalność dobroczynną?

- Wilty przeznaczał mnóstwo czasu i pieniędzy na pomoc dla dzieci chorych i upośledzonych. Uwielbiał bejsbol i zorganizował zawody dla maluchów na Lower East Side. Nakłonił miejscowych kupców, żeby spon­sorowali poszczególne drużyny, ale za wszystkie kostiumy i sprzęt płacił sam. Płacił nawet za boisko.

Z przyjemnością zauważyła, że obaj detektywi sprawiali wrażenie za­skoczonych szerokim gestem Wilty'ego.

- Zadzwoniłam ostatnio w parę miejsc - ciągnęła. - W ciągu ostatnie­go sezonu nie przyszedł na żaden mecz. Przestał też chodzić do garkuchni na Piętnastej ulicy. Dawniej bywał tam prawie co niedziela, żeby po­magać przy wydawaniu posiłków. Ostatnio nie pokazywał się w ogóle.

Alvarez odchylił się z krzesłem do tyłu i bacznie się jej przyglądał.

- Może to przez panią? Może to wasze rozstanie tak go załamało, że stał się pijakiem i odludkiem?

Callie spojrzała na niego z jawną antypatią. Pod brutalnym sformuło­waniem kryło się jednak uzasadnione pytanie, które dręczyło ją przez cały dzień. Od chwili, gdy Chapin ustalił tożsamość samobójcy, Callie wciąż zastanawiała się nad swoją rolą w doprowadzeniu do tej śmierci. Może gdyby została z nim trochę dłużej, gdyby nie odeszła, pozostawia­jąc go samego z butelką, gdyby pomogła mu znaleźć swoje miejsce w no­wym świecie, do którego miał wejść, wówczas nie leżałby martwy w tamtej alejce?

- Okoliczności, które miały na niego destrukcyjny wpływ, pojawiły się jeszcze przed naszym rozstaniem - powiedziała, przełknąwszy z wysił­kiem ślinę.

Chapin popatrzył na nią z zainteresowaniem.

- Czy mogłaby pani powiedzieć konkretniej?

Callie nie cierpiała ujawniania sekretów Wilty'ego, ale przecież ci lu­dzie chcieli się dowiedzieć, co mogło go pchnąć do tego skoku. I ona także.

- Pierwszego czerwca Wilty miał odziedziczyć majątek Hale'ów. Miał także objąć stanowisko prezesa korporacji Hale.

Alvarez gwizdnął.

- Ta perspektywa budziła w nim zarówno niezwykłą dumę, jak i obez­władniający lęk. Musiałby sprostać kolosalnemu wyzwaniu. Nie był pe­wien, czy go na to stać.

- Można to pojąć - powiedział z nieoczekiwanym zrozumieniem Alva­rez.

- No i zamiast wychodzić mu naprzeciw - rzekł Chapin - uciekał od niego. Tak szybko, jak tylko potrafił. - Callie skinęła głową. - I właśnie dlatego pani go zostawiła.

Była zaskoczona. Po pierwsze tym, że potrafił odgadnąć jej uczucia, a po drugie - że zabrzmiało to w jego ustach tak okropnie.

- Próbowałam mu przypomnieć, kim jest i ile dobrego zrobił już do tej pory, ale w porównaniu z tym, czego dokonał w ciągu swego życia jego prapradziadek E.W. Hale, Wilty czuł się nikim.

Ściągnęła brwi, wspominając, ile razy trzymała go w ramionach i usi­łowała złagodzić jego ból, wyperswadować przeświadczenie, że jest gor­szy.

- Na początku roku, w którym miał ukończyć trzydzieści pięć lat, zmienił się. Pił coraz więcej, pracował coraz mniej. I zaczął zwracać uwagę na rzeczy, którymi dawniej w ogóle nie zaprzątał sobie głowy - powiedziała cicho.

- Na przykład? - zapytał Chapin.

- Na przykład na to, że szef sali sadza go pierwszego, pomimo że inni też czekają na miejsce. Że ktoś zwraca się do niego o sfinansowanie jakiejś akcji dobroczynnej. Że ludzie proszą go o bilety do loży na występ Jankesów czy mecz tenisowy. Dawniej dawał to wszystko bez chwili namysłu. Teraz zaczął się nagle skarżyć, że ludzie wciąż od niego czegoś chcą. Że go wykorzystują, bo nazywa się Hale.

- To było dla niego takie ważne, że nosi nazwisko Hale? - spytał Alvarez.

- Kiedy zaczęliśmy się spotykać, miałam wrażenie, że traktuje to jak złote jarzmo, jak ciężar, który musi dźwigać, choć równocześnie może dzięki niemu robić to, co chce, kupować, jeździć, zwiedzać świat.

- A potem?

- Potem stało się to czymś, przed czym się bronił.

- A dla pani noszenie nazwiska Hale było ważne? - spytał Chapin.

Callie nie spodobało się to, co sugerował.

- Pyta pan, czy było dla mnie ważne, że on nazywa się Hale, czy to, żebym ja w końcu została panią Hale?

Z uśmiechem wzruszył ramionami, jak gdyby dając do zrozumienia, iż bez względu na jej odpowiedź i tak już doszedł do własnych wniosków.

- Ponieważ najwyraźniej nie zrozumiał pan, o co mi chodzi, proszę pozwolić, że powtórzę: bycie Hale'em może się wydawać czymś fanta­stycznym dla kogoś takiego jak pan, ale koniec końców więcej z tym kłopotu niż pożytku.

- Dlaczego pan Hale dzwonił do pani w przeddzień swojej śmierci?

- O czym pan mówi? Wilty w ogóle do mnie nie dzwonił.

- Ależ tak, dzwonił. Dwa razy. Mamy wykaz połączeń.

Tym razem jego ton był kąśliwy, oskarżycielski.

- Miałam na sekretarce dwa połączenia bez nagrania wiadomości - powiedziała, powstrzymując gniew.

- Czy pani sekretarka zapisuje godzinę połączenia?

Callie odparła, że tak. Powiedziała, że spotkała się z przyjaciółką na kolacji, a potem poszły do kina. Wróciła około północy. Te dwa połącze­nia miały miejsce pomiędzy wpół do dwunastej a za piętnaście dwunasta. Obaj policjanci wymienili spojrzenia. Najwyraźniej zgadzało się to z ich danymi.

- Jak pani sądzi, dlaczego ni stąd, ni zowąd zadzwonił do pani? - spy­tał Alvarez.

- Nie mam pojęcia.

- Czy pan Hale nosił okulary?

Callie spojrzała na Chapina, zdziwiona zarówno pytaniem, jak i nagłą zmianą kierunku rozmowy. Uświadomiła też sobie, że ma ona jakieś dru­gie dno.

- Nosił szkła kontaktowe. Wkładał okulary tylko wtedy, kiedy miał zmęczone oczy. Albo kiedy szykowało się ostre picie. Dlaczego pan pyta?

- Obok ciała znaleziono okulary należące do pana Hale'a. Samobójcy na ogół nie wkładają okularów przed rzuceniem się z okna.

Callie wyobraziła sobie, jak Wilty patrzy na ziemię, z którą za chwilę ma się spotkać. A potem zadrżała, gdy zdała sobie sprawę, co może ozna­czać to pytanie.

- Sugeruje pan, że to mogło nie być samobójstwo?

Chapin znowu wzruszył ramionami.

- Ja niczego nie sugeruję, panno Jamieson - powiedział z utkwionym w nią spojrzeniem. - Ja tylko stawiam pytania, słucham odpowiedzi i pa­trzę, dokąd mnie to wszystko zaprowadzi. Nie różni się to specjalnie od tego, co pani robi, prawda?

Callie miała dość jego arogancji, nagłych zmian tematu, wtykania nosa w nie swoje sprawy.

- Skoro mowa o mnie - powiedziała, odsuwając krzesło i wstając - to myślę, że na dziś skończyłam. Jeśli pana zdaniem będę mogła dodać do tego coś, co naprawdę wiązałoby się ze sprawą, proszę dzwonić. W prze­ciwnym razie żegnam.

I wyszła z pokoju, zdecydowanie zamykając za sobą drzwi.

Ezra Chapin wpatrywał się w nie przez chwilę, po czym zwrócił się do kolegi:

- Nieźle poszło, prawda?

Rozdział 6

Peter Merrick przemierzał tam i z powrotem gabinet, odsłuchując taśmę z nagraniem sesji z Callie. Odkąd wyszła od niego parę dni temu, prawie nic innego nie robił. Dywan pochłaniał odgłos kroków, zapewniając mu niczym niezakłóconą ciszę, bez której nie mógł się skupić.

„Jest ubrany jak modniś, w pstrą kamizelkę i starannie zaprasowane spodnie”.

Merrick z natężeniem wsłuchiwał się w cichy głos Callie Jamieson, relacjonujący wizję, która prześladowała ją niemal przez całe życie.

„Modniś”.

Co za interesujące określenie w ustach współczesnej młodej kobiety! Merrick wcisnął „stop” i zaczął się zastanawiać nad jej słownictwem. Sprawiało wrażenie staroświeckiego, jak gdyby wiejskiego. Ale zgodnie z tym, co mówiła o sobie Callie, urodziła się i wychowała w wielkim mieście!

„Pstra kamizelka. Starannie zaprasowane spodnie”.

Dziś niewielu mężczyzn nosi kamizelki, a tym bardziej kamizelki wie­lobarwne, jeśli nie liczyć drużbów na przyjęciach weselnych czy nad­miernie rozochoconych sylwestrowych gości. Ale nawet dwadzieścia parę lat temu, kiedy, jak twierdziła Callie, te wizje pojawiły się po raz pierw­szy, kamizelki rzadko bywały kolorowe. Stanowiły część garnituru, uszy­tą z tego samego materiału co reszta. Kamizelki były też elementem stro­ju westernowego, ale te robiono ze skóry.

I dlaczego ona zwróciła uwagę, na to, że spodnie tego mężczyzny mają zaprasowane kanty? Biorąc pod uwagę dzisiejszy luz w mediach i wręcz niechlujstwo współczesnej młodzieży, wątpliwe, żeby spodnie z kantami były czymś obowiązującym.

Ponownie włączył taśmę.

„Ona nie jest modnisią”.

Znów to staroświeckie określenie.

„Ma nieporządną fryzurę - włosy są rozpuszczone, nieupięte”.

Jasne włosy Callie też były nieupięte, nie podtrzymywały ich żadne klamry, grzebienie ani szpilki; w tym sensie i jej fryzurę można było na­zwać nieporządną. Dlaczego więc swobodne uczesanie kobiety, która pojawiała się w jej snach, było czymś na tyle niecodziennym, że zostało odnotowane w pamięci? Z jego własnych obserwacji wynikało, że więk­szość kobiet odeszła od upinania włosów w schludne koki, tak jak to bywało dawniej. Owszem, oficjalne okazje wymagały bardziej wyrafino­wanych fryzur, ale we śnie Callie świeciło słońce, co oznaczało, że akcja rozgrywa się w dzień. I nic z tego, co relacjonowała, nie sugerowało, by spotkanie tych trojga ludzi miało charakter oficjalny.

„Dłonie wyglądają na zgrubiałe od fizycznej pracy. Ubranie ma proste, z samodziału, ale nie jest prostaczką. Rysy jej twarzy są subtelne, ruchy pełne gracji”.

Przewinął taśmę i odtworzył ten fragment jeszcze raz. Dlaczego użyła określenia „zgrubiałe od pracy fizycznej”, gdy bardziej potocznym wyra­żeniem jest „zniszczone”? I skąd współczesna kobieta umiałaby ocenić, czy tkanina, z której jest uszyte ubranie, została utkana na domowym warsztacie czy w fabryce?

Przewinął taśmę i odtworzył ten fragment po raz ostatni, zwiększając siłę głosu, żeby żadne słowo ani najmniejsza zmiana tonacji nie uszły jego uwagi. Połączył sen z innymi rzeczami, jakie Callie powiedziała mu podczas sesji, by ustalić, czy to, co świadome, nie miało wpływu na nie­świadomość. Przestrzegł sam siebie, by zachować obiektywizm i nie two­rzyć układanki, która pasowałaby do znanego fragmentu. A jednak pod­niecenie wciąż rosło.

Callie nie wiedziała, że była darem opatrzności dla Petera Merricka. Jej przeszłość zabezpieczała jego przyszłość.

Carolyne zostawiła portierowi wiadomość, że jedynym gościem, jakiego oczekuje dzisiejszego wieczoru, jest jej prawnik Harlan Whiteside. Wszystkich pozostałych bez wyjątku należało odprawiać.

Przed spotkaniem z Harlanem przeczesała włosy, ale poza tym nie zro­biła nic, by poprawić swój wygląd. Rzadko się jej to zdarzało, ale po tym, co dziś przeszła, nie miała siły zastosować swego zwykłego kamuflażu. Wzięła kąpiel, osuszyła ręcznikiem włosy i włożyła lekkie kaszmirowe spodnie, ściągane w talii sznurkiem, oraz odpowiedni w kolorze sweter.

Harlan Whiteside - ustosunkowany, z dobrym pochodzeniem, wysoko ceniony przez kolegów - był znany z bystrości, wykwintnych manier oraz ze swej żelaznej zasady „żadnych przegranych”. Wzbudzał postrach wśród prawników, zarówno tych z renomowanych firm prawniczych, White­side, Bannister, Howell czy Revere, którzy reprezentowali niską etykę zawodową lub nie byli odpowiednio lojalni, jak i tych, którym przyszło siedzieć naprzeciw niego przy stole negocjacyjnym. Jego obsesja, by wy­grać, była wszechobecna, czy miało to miejsce w auli konferencyjnej, w sali sądowej, na polu golfowym czy przy brydżu.

Harlan był mężczyzną, któremu służył wiek dojrzały. Mógł poszczycić się bujną srebrzystą czupryną i szczupłym, sprężystym ciałem, bez śladu brzucha, którego zwykle nie udaje się uniknąć mężczyznom po sześć­dziesiątce. Pracował nad tym, by wyglądać dobrze i młodo, młodziej niż wskazywałby jego wiek, gdyż w społeczeństwie opanowanym przez młodzież wiek dojrzały stał się nieoczekiwanie synonimem braku kompetencji: im jesteś starszy, tym mniej wiesz. Co, rzecz jasna, stanowiło kom­pletne zaprzeczenie tego, jak działo się dawniej i jak, zdaniem Harlana, powinno być. Kiedyś, przed laty, zaawansowany wiek oznaczał mądrość, płodność - brak doświadczenia. A później, z jakichś absurdalnych przyczyn, świat stanął na głowie i uznał, że wszystko, co znajduje się po nie­właściwej stronie czterdziestki, ma być odrzucone. Nie rozumiał tego ani nie akceptował, ale robił co mógł, żeby nie odpaść.

Carolyne i Harlan przeszli długą drogę. Carolyne była znajomą jego drugiej żony - niedawno rozwiódł się z żoną numer cztery - która przycze­piła się do Carolyne w przekonaniu, że dzięki niej zyska natychmiastową przepustkę do najwyższej warstwy nowojorskiej socjety. Nie dość, że się zawiodła w tych rachubach, ale zawiódł ją też mąż. Po jej odejściu, za­nim Harlan spotkał kolejną miłość swego życia, pozwolili sobie z Carolyne na namiętne intermezzo. Romans był krótkotrwały, ale przyjaźń prze­trwała.

Carolyne wprowadziła go do salonu, podała mu drinka, a przy okazji nalała sobie kolejnego. Porozmawiali o tym, jak minął im dzień, czego udało się dokonać jemu, co załatwiła ona. Harlan spytał, jak się czuje.

Jak zwykle niechętna do wtajemniczania kogokolwiek w swoje spra­wy, odpowiedziała ogólnikowo:

- Tak jak można się czuć w tej sytuacji.

- Odniosłem wrażenie, że zależy ci na jak najszybszym spotkaniu.

- Tak, mam parę pytań, które wymagają natychmiastowych odpowiedzi.

- Czego dotyczą?

- Mojej... mojej sytuacji. Wiem, że nie jesteś prawnikiem Wilty'ego, ale powiedziałeś kiedyś, że sprawy korporacji Hale są ci znane.

- Trochę.

Carolyne zniżyła głos do tego stopnia, że ledwie słyszał.

- Jak wiesz, mój własny majątek jest bardzo skromny. Mam niewielki pakiet akcji, parę lokat w funduszach inwestycyjnych i miesięczny do­chód z konsorcjum, który pozostawił dla mnie Huntington. Nie jestem biedna, ale nie jestem też, choćby nie wiem jak wysilać wyobraźnię, bo­gata. Mogłam prowadzić wystawne życie, bo większość moich wydat­ków pokrywał Wilty. Teraz, kiedy nie żyje, martwię się, jak przetrwam.

Harlan pomyślał, że nic dziwnego. Wcześniej zależna od rady powier­niczej, po jej rozwiązaniu Carolyne zdana była wyłącznie na hojność syna. A że był świadkiem przez całe lata, jak skomplikowane bywały ich sto­sunki, podejrzewał, iż Carolyne nie będzie jedyną spadkobierczynią Wilty'ego.

Szkoda. Jako prawnik Carolyne i on by skorzystał na jej spadku.

- Czy Wilty omawiał kiedykolwiek z tobą warunki swego testamentu?

- Nie.

Zaskoczyło go to. Wiedząc, jak Carolyne potrzebuje pieniędzy, mógł się spodziewać, że po przejęciu przez Wilty'ego dziedzictwa będzie go molestować, by przepisał na nią parę milionów. Może istotnie molesto­wała, ale on odmówił?

- Wiesz, kto go napisał?

- Nie. Zatrudniał całą armię prawników.

Harlan parokrotnie w ciągu ubiegłych lat zajmował się sprawami Wilty'ego, ale ani nie był jego osobistym prawnikiem, ani też nie reprezento­wał korporacji Hale. Kiedyś lobbował na rzecz interesów Wilty'ego, ale ten dał mu jasno do zrozumienia, że wie o jego romansie z Carolyne.

- Pańska przyjaźń jest jej bardziej potrzebna niż mnie pańskie eks­pertyzy prawne - powiedział, uzasadniając to w ten sposób, że pragnie uniknąć ewentualnych konfliktów.

- Prawdopodobnie powierzył swoje sprawy osobiste firmie, która spra­wuje pieczę nad korporacją Hale - powiedział Harlan.

- Albo jakiejś prawniczej płotce z Harlemu! - Była zrozpaczona i wście­kła.

- Wilty miał gest, Carolyne. Nie wierzę, żeby zostawił cię bez pienię­dzy.

Linie wokół ust Carolyne stwardniały.

- Miał trzydzieści cztery lata. Pewnie nie przypuszczał, że tak młodo umrze, więc mam powody sądzić, że nie zajął się poważnie kwestią testamentu.

Ciało miała napięte, cała się trzęsła. Niski poziom cukru, stwierdził Harlan. Za mało jedzenia, za dużo alkoholu.

- Musisz wziąć pod uwagę dwie rzeczy, Carolyne. Po pierwsze, Wilty nie był zwykłym trzydziestoczterolatkiem. Nazywał się Hale. Parę lat temu stał się właścicielem wielkich pieniędzy. A gdyby żył, to za parę tygodni odziedziczyłby prawdziwą fortunę. Możesz być pewna, że zarówno jego prawnicy, jak i ci, którzy reprezentują zarząd korporacji Hale, zadbali aktualizację jego ostatniej woli. A po drugie, choć niezręcznie mi o tym mówić w tej chwili, Wilty popełnił samobójstwo. Całkiem możliwe, że myślał o tym od jakiegoś czasu. A skoro tak, to jest również możliwe, że uporządkował swoje sprawy, zanim... no właśnie, zanim.

- Nie! - warknęła Carolyne. - On nie brał pod uwagę samobójstwa. Jakikolwiek był stan jego spraw w zeszłym tygodniu, taki sam jest i dziś.

- Skąd możesz to wiedzieć? - spytał Harlan.

- Wiedzieć nie wiem, ale samobójstwo to akt spontaniczny.

- Nie zawsze.

- Wilty był człowiekiem impulsywnym. Znasz kogoś innego, kto spły­wałby kajakiem po wodospadach, skakał na bungee?

Dziwne wydawało się Harlanowi, a nawet nieco niepokojące, że Carolyne trywializuje w ten sposób śmierć syna. Jakby skok z dziewiętnaste­go piętra to była heca, dokonana pod wpływem impulsu.

- Wiem, że Wilty uwielbiał sporty, które wiązały się z pewnym ryzy­kiem - powiedział - ale nigdy nie odbierałem tego jako przejawu skłon­ności samobójczych. Szczerze mówiąc, widziałem w tym raczej usiłowa­nie, aby pokonać śmierć.

Carolyne zmarszczyła brwi.

- On miał w sobie coś z Hale'ów. - Zacisnęła wargi w wyrazie niesma­ku. - Typowe dla nich samouwielbienie. Przeświadczenie o własnej wiel­kości. Hale'owie gotowi byli zadręczyć każdego, kto nie darzył ich na­leżnym respektem. A zwłaszcza mnie.

Wlała w siebie resztę scotcha.

- Chyba nie sugerujesz, że skoczył z okna po to, żeby cię dręczyć?

- Nie! - Musiała zdać sobie sprawę, jak absurdalnie to zabrzmiało, bo zaprzeczyła natychmiast. - Absolutnie nie, ale...

Zawahała się. Wyglądało na to, że zastanawia się, czy wyjawić mu coś jeszcze. Harlan domyślił się, że był to główny powód, dla którego został wezwany.

- Ale co? - zachęcił ją łagodnie.

Carolyne spuściła oczy. Zaczęła bawić się sznurkiem od spodni, prze­suwając go w palcach, tak jakby były to paciorki różańca.

- Wilty coś znalazł - wyznała nagle ledwie dosłyszalnym głosem. - Coś, co mogło być naprawdę rujnujące.

- Dla kogo?

- Dla nas wszystkich. Dla niego. Dla mnie. Dla korporacji Hale. Dla wszystkich.

Harlan znał Carolyne dostatecznie długo, by umieć rozpoznać, kiedy przesadza, a kiedy mówi prawdę. To nie był jeden z tych występów w roli heroiny dramatu, gdy próbowała unieszkodliwić osobę, która przeszka­dzała jej w zdobyciu czegoś, na czym jej zależało - czy była to piękna torebka, czy prowadzenie balu dobroczynnego. Cokolwiek odkrył Wilty, musiało mieć niszczycielską moc.

- Cóż takiego znalazł, Carolyne?

Nie musiał jej mówić, że wszystko zachowa w najgłębszej tajemnicy.

- Coś, co kwestionowało jego prawo do dziedziczenia. - Ledwie potra­fiła się zmusić, by słowa wyszły spomiędzy jej warg. - Coś, z czego wy­nikało, że może nie być prawdziwym Hale'em.

Oznaczałoby to, że nie ma żadnej fortuny, żadnej władzy ani żadnych pieniędzy, które mógłby jej zostawić.

Powiedziała mu o przedśmiertnym liście Charlesa.

- Został napisany w roku 1900.

Harlan natychmiast zwrócił uwagę na to, że właśnie w tym roku E.W. Hale powołał radę powierniczą, zarządzającą jego majątkiem.

- Czy którakolwiek z zawartych w tym dokumencie informacji została zweryfikowana?

Carolyne wzruszyła ramionami.

- Mówił, że nie.

Kiedy ostatnim razem spytała go, czy zniszczył ten przeklęty list, odparł, że nie, ale że chyba ma pomysł, jak dotrzeć do brakującego dziennika. Pokłócili się o to, co robić dalej, ale nie powiedziała o tym Harlanowi.

Wywlekanie brudów uważała za niestosowne, a ponadto nie chciała, by jej spory z Wiltym zostały źle zinterpretowane.

- Gdzie jest teraz ten list? - spytał Harlan.

- Pokazał mi kopię. Nie chciał powiedzieć, co zrobił z oryginałem.

Błagała go, żeby powiedział, gdzie jest. Jeśli nie miał zamiaru się go pozbyć, to przynajmniej mógł jej pozwolić, by pomogła mu sprawdzić jego autentyczność. Odmówił, wyszydzając jej zainteresowanie jako spo­wodowane względami czysto egoistycznymi, co oczywiście było praw­dą.

- No dobrze, odłóżmy to na razie i wróćmy do testamentu Wilty'ego - powiedział Harlan. - Istnieje możliwość, że w ogólnych założeniach rady powierniczej istnieją pewne zastrzeżenia dotyczące zapisów.

- Masz na myśli, że nie miał prawa mi nic zostawić? Jestem jego mat­ką, na miłość boską!

Szczery gniew zabarwił rumieńcem jej twarz. Kiedyś, w rzadkiej chwi­li zwierzeń, Carolyne powiedziała Harlanowi, w jak poniżający sposób była traktowana przez Hale'ów, wiedział więc, skąd ta złość.

- Tego nie powiedziałem - zastrzegł się. - Twierdzę tylko, że mogą istnieć zasady określające, co stanie się z poszczególnymi częściami ma­jątku w wypadku śmierci Wilty'ego, w szczególności z akcjami giełdo­wymi. Jeśli chodzi o te części składowe majątku, które mogą być uważa­ne za własność osobistą, to przypuszczam, że Wilty miał wolną rękę w dysponowaniu nimi.

- A więc?

- To znaczy, że mógł ci zapisać zarówno ten apartament, jak domy w Palm Beach i Southampton. Mógł też ci zapisać część swoich udzia­łów w korporacji Hale, wystarczającą, żeby ci zapewnić miejsce w zarzą­dzie. A jeśli miał szeroki gest, mógł również zostawić kupę forsy.

Widać było, że Carolyne nieco się uspokoiła.

- Aczkolwiek - ciągnął Harlan, przekłuwając balon jej nadziei - jeśli to, co mi przed chwilą powiedziałaś, okaże się prawdą, może się zdarzyć, że własność całego majątku zostanie zakwestionowana, a warunki testa­mentu Wilty'ego uznane za nieaktualne.

- Innymi słowy, nie pozostanie nic z tego, co mogłoby zostać zapisane?

Twarz Carolyne pobladła.

- Dokładnie tak.

- Co się teraz będzie działo? - spytała. - Mam na myśli normalne oko­liczności.

- Testament Wilty'ego musi zostać uprawomocniony. Może to zająć do dwóch miesięcy. Po uprawomocnieniu się testament zostanie odczyta­ny, a jego warunki zrealizowane.

- A jeśli wyjdzie na jaw ten dokument?

- Sąd zawiesi wszelki podział do czasu, gdy konflikt zostanie rozstrzy­gnięty i znajdą się prawowici spadkobiercy.

Carolyne wsparła łokcie na kolanach i objęła dłońmi opuszczoną gło­wę. Przez parę minut siedziała nieruchomo, w milczeniu.

- Nie mogę do tego dopuścić - powiedziała, podnosząc głowę i spoglą­dając na Harlana z taką determinacją, że aż się cofnął. - Rozumiesz? Nie możemy do tego dopuścić!

- Co chcesz, żebym zrobił? - spytał.

- A jak myślisz? - odparła drwiącym z napięcia głosem. - Chcę, żebyś zniszczył wszelkie ślady tego, że Wilty może nie być prawowitym Hale'em. Chcę, żeby ten przeklęty kawałek papieru został podarty, wyrzu­cony, spalony na popiół, pogrzebany na dnie oceanu czy w jakikolwiek inny sposób zniszczony raz na zawsze. Oto czego chcę!

Nic dziwnego, pomyślał Harlan. Postanowił już, że to zrobi. Pół miliar­da dolarów to zbyt duża suma, by kobieta zdołała nią zarządzać sama. Carolyne potrzebny był silny, inteligentny, godny zaufania mężczyzna, który służyłby jej radą i pomocą, a także dał miłość i wsparcie.

- Z przyjemnością spełnię twoją prośbę, Carolyne, ale najpierw musisz znaleźć oryginał.

- Właśnie zamierzam to zrobić.

Rozdział 7

Bar Round w Royalton był tak zatłoczony, że Callie z trudem udało się wejść do środka. Jak miała znaleźć tu przyjaciółkę, Paulę Stein? Wspię­ła się na palce i wyciągnąwszy szyję niczym peryskop, usiłowała dojrzeć coś w kłębiącym się, gwarnym tłumie. Jako że przy pogrążonym w pół­mroku barze ścisk był trzykrotnie większy, a w niektórych miejscach czte­rokrotnie, zadanie nie było łatwe, mimo wysokiego wzrostu Callie.

Przesunęła się odrobinę w lewo, dostrzegła niewielką lukę i przecisnę­ła się obok grupy mężczyzn, rozprawiających o tym, jak niepewna sytu­acja na rynku giełdowym może odbić się na ich portfelach i jak długo Jankesi będą dominować w nowojorskim bejsbolu. Ten i ów uśmiechnął się do niej, ale zignorowała to. Dziś była już umówiona.

Przepychając się ku epicentrum akcji, popatrywała równocześnie po twa­rzach ludzi, okupujących bar. Wszyscy byli młodzi, dobrze ubrani, w większości single, w małych grupkach. Trzy kobiety, czterech mężczyzn. Ko­bieta i facet. Tu dwoje, tam troje. Rzadko, jeśli w ogóle, zdarzało się, by ktoś zaryzykował udział w pojedynkę w tym rytuale kojarzenia par.

Wtem sponad morza głów wychynęła ręka. Callie uśmiechnęła się. Po przeciwnej stronie sali siedziała na wysokim barowym stołku Paula - wysoka, o smoliście czarnych włosach i umalowanych na kolor głębokiej czerwieni ustach, co było jej znakiem firmowym. Emanująca pewnością siebie, w swoim zwykłym, niedopuszczającym porażki stylu skutecznie broniła się przed stadem czyhających na jej miejsce sępów.

Callie ruszyła ku niej, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Jak niewiele zmieniło się od czasu, gdy zobaczyła Paulę po raz pierwszy! Miały wtedy po dziesięć lat. Bill ożenił się po raz drugi i na nowo skonfigurowana rodzina Jamiesonów przeprowadziła się na Pennington Road. Kiedy przy­jechali, Paula stała i przyglądała się, jak mężczyźni rozładowują cięża­rówkę. Cieszyła się z nowych sąsiadów, a szczególnie spodobała jej się milcząca blondyneczka, równie duża i niezdarna jak ona sama. Czując w niej pokrewną duszę, spytała, czy miałaby ochotę przejechać się na rowerze. Od tej pory zostały przyjaciółkami.

Ich przyjaźń trwała dzięki temu, że istniało wiele spraw, w których się nawzajem uzupełniały. Jeśli jednej z nich czegoś brakowało, druga wy­pełniała tę lukę. Dotyczyło to również sytuacji rodzinnej. Rodzice Pauli byli szczęśliwym małżeństwem, miała młodszego brata, psa i dwie pary żyjących, cieszących się dobrym zdrowiem dziadków, którzy spędzali zimę na Florydzie. Rodzina Callie była jak źle połatana kołdra. Kiedy Bill oże­nił się powtórnie, Callie zyskała macochę i dwoje przyrodniego rodzeń­stwa, z których żadnego specjalnie nie polubiła. Tolerowała Serenę i jej dzieci, bo macocha kochała ojca i za wszelką cenę pragnęła sprawić, żeby znów był szczęśliwy. Niestety, nic z tego nie wyszło.

Paula dała znak jednemu z barmanów, by podał Callie drinka. W ciągu paru sekund młody człowiek o imieniu Harry postawił przed nią kieli­szek do martini, wypełniony różowym trunkiem. Już odchodził, gdy głośny, pełen zgrozy okrzyk Pauli zatrzymał go w pół kroku. Przepraszając gorą­co, włożył do kieliszka Callie maleńką cząstkę limonki i wytarł to, co się przelało, za pomocą białej ściereczki.

- To już lepiej - mruknęła Paula.

- Tysiąckrotnie przepraszam - powiedział, skłonił się na wschodnią modłę, przykładając dłoń do czoła, po czym zwrócił ku następnemu klientowi.

- Nikt nie przyrządza cosmopolitan tak jak Harry - oznajmiła Paula szeptem, by barman nie słyszał komplementu. Tak jakby w ogóle było to możliwe w tym hałasie! - Nie mogę uwierzyć, że zapomniał o limonce.

- Należałoby go ściąć - stwierdziła Callie, usiłując tak podnieść kieli­szek do ust, żeby nie wylać przy tym połowy zawartości na bluzkę. - Albo nie - odstawiła kieliszek na blat i oblizała wargi - przyznać mu szlachectwo. Jezu, jakie to dobre!

Paula uśmiechnęła się z triumfem, jakby zachwyt Callie kolejnym potwierdzeniem jej tajemniczej umiejętności odróżniania tego, co dobre, od tego, co doskonałe.

- On to robi z cytrynówką.

- Wszystko mi jedno. - Callie z błogą miną znowu łyknęła trunku.

Paula zaśmiała się. Dobrze wiedziała, że Callie ma w nosie wszelkie receptury. Co innego ona sama. Współpracowała z „Courierem” jako re­daktor działu kulinarnego i musiała orientować się, gdzie w Nowym Jor­ku można najlepiej zjeść i wypić.

Odstawiając kieliszek, Callie zauważyła, że mikstura Harry'ego jest nadzwyczaj popularna, zwłaszcza wśród kobiet. Może ze względu na ładny różowy kolor? Po czym w typowy dla siebie sposób - często obserwowa­ła rozmaite szczegóły, by następnie podnieść je do rangi uogólnienia - spróbowała ustalić, czy istnieje zależność między typem kobiety a drin­kiem, jaki pije. Chodziło jej o to, czy cosmopolitan wybierają kobiety ładne czy brzydkie, czy te niezbyt urodziwe zamawiają go, bo dzięki nie­mu mogą się poczuć atrakcyjniejsze, czy też zamawiają go piękności - bo traktują go jako stosowne akcesorium do swej urody.

Paula trąciła ją w ramię. Siedząca obok kobieta wstała, by wyjść, i wspa­niałomyślnie przekazała swój stołek Callie, która, uprzedzając stado sę­pów, zajęła go w ułamku sekundy.

- No i o czym tak rozmyślałaś? - spytała Paula, gdy Callie udało się odepchnąć zbyt agresywnego gościa.

- O kobietach. Co piją. O jakich cechach charakteru to świadczy.

- I o jakim społeczeństwie. Callie! Daj spokój, dobrze?

- W porządku - obiecała Callie. - Dość tego filozofowania.

- Wobec tego możemy przejść do spraw poważnych. - Paula wskazała głową siedzącą naprzeciwko kobietę. - Na przykład, co ona sobie myśla­ła, kiedy kupowała ten sweter!

Zaczęły bez litości plotkować o ludziach, którzy je otaczali. Komento­wały stroje, fryzury, nadmiar tapety, jak również typa wyglądającego, jakby zszedł ze stronic „Gentlemen Quarterly”, który wpatrywał się w nie tak obleśnie, że Callie przysięgłaby, iż facet oczami wyobraźni widzi on obraz ich trojga w miłym baleciku.

Po wysączeniu drugiej kolejki sławetnego drinka Harry'ego Callie oświadczyła, że dojrzała do kolacji.

- Czuję, że zaraz się ululam - powiedziała. - Potrzebuję jakiejś zagry­chy!

- Nie rozumiem, jak mogłaś tak szybko dojrzeć - mruknęła Paula, naj­wyraźniej nie chcąc jeszcze wychodzić. - Zjadłaś wszystkie orzeszki!

- Niezbyt dobrze spałam tej nocy... i w ogóle. Powiedzmy, że mam za sobą ciężki dzień.

Paula skończyła swego drinka, zapłaciła rachunek i obie zaczęły się przepychać do szatni.

- Słyszałam o Wiltym - powiedziała cicho Paula, kiedy czekały na płaszcze. - To musiało być trudne dla ciebie.

Callie znów stanął przed oczami obraz zniekształconego ciała Wilty'ego, leżącego na kupie śmieci.

- Bardzo trudne - szepnęła. Po plecach przebiegł jej dreszcz.

Szybko włożyła płaszcz, by poczuć choć trochę ciepła. W tym momen­cie ktoś ją potrącił. Przez chwilę obraz świata rozmył się przed jej ocza­mi. Zamrugała powiekami, zdezorientowana, usiłując odzyskać ostrość widzenia, a kiedy podniosła oczy, stała przed nią istota nie z tego świata - szary nieznajomy. Jego obraz był mało wyrazisty, jakby narysowano go kredą i rozmazano, ale bez wątpienia był to on.

Zachwiała się, nie dowierzając własnym oczom. Paula złapała ją i podtrzymała.

- Dobrze się czujesz?

Callie skinęła głową, chociaż bynajmniej nie czuła się dobrze. Prawdę mówiąc, była przerażona. Serce waliło jej, z trudem łapała oddech.

Szarzy ludzie przychodzą tylko nocą!

Callie wpatrywała się w przestrzeń, gdzie jeszcze parę sekund temu widziała blade, spopielało widmo, które przywykła łączyć z nocą i śmier­cią.

Dlaczego on ją prześladuje? Skąd przychodzi?

- Powinnaś się stąd zabrać, koleżanko - powiedziała Paula, przejmując dowodzenie.

Objęła Callie ramieniem i wyprowadziła na zewnątrz. Zatrzymała tak­sówkę i podała kierowcy adres Callie.

- Co ty robisz? - zapytała Callie z lękiem w głosie.

- A jak myślisz? Odstawiam cię do domu.

- Nie! - Lęk zmienił się w panikę. - Nie chcę do domu!

W domu mógł czekać on.

- Ale...

- Powiedziałaś, że musisz przetestować jakąś nową knajpę. Taki był plan. Chcę tam iść.

- Dobra, myślałam tylko...

- Słuchaj, po prostu za dużo wypiłam. Zjem coś i będzie dobrze.

Nie chcąc się kłócić, Paula podała taksówkarzowi adres restauracji.

Jechały w milczeniu. Paula przypatrywała się Callie, która siedziała z twarzą zwróconą do okna. Może i wypiła za dużo. Może jest głodna. Ale znając Callie tak dobrze, podejrzewała, że nie o picie ani o jedzenie tu chodzi. Coś wystraszyło Callie Jamieson. Wystraszyło jak cholera.

Chleb podano im na drewnianej tacy. Niewielki, jeszcze ciepły boche­nek o chrupiącej skórce pachniał masłem i koperkiem. Po zjedzeniu dwóch grubych pajd Callie poczuła, że szum w jej głowie ustąpił, a żołądek się uspokoił. Nie na tyle jednak, żeby podobnie jak Paula zamówić kieliszek chardonnay.

- Lepiej? - Paula z ulgą odnotowała, że policzki Callie nieco się zaró­żowiły.

- Trochę.

- No to dobrze. - Może teraz, jak trochę zjadła, wyjawi jej, co ją tak wystraszyło. - Dziś po południu zajrzałam do ciebie do biura, żeby prze­konać się, jak to znosisz.

- Byłam na policji.

- A to dopiero! - zdziwiła się Paula. - Po co?

- Detektyw Ezra Chapin z okręgu dziewiętnastego zaprosił mnie, że­bym wpadła. - Callie uśmiechnęła się z ironią. - On i jego równie czaru­jący kolega, detektyw Jorge Alvarez, chcieli się dowiedzieć wszystkiego o moim związku z Wiltym.

Paula widziała, jak zirytowana jest Callie tym, że ją wzywano i wypy­tywano o sprawy osobiste. Niemniej sądziła, że w takich okolicznościach wywiad z osobami blisko związanymi z samobójcą jest całkiem na miej­scu, co też powiedziała swojej przyjaciółce.

Callie przyznała jej rację. A potem pomyślała o tym, co usłyszała od Chapina na temat okularów Wilty'ego. Myślała o tym nieustannie, odkąd opuściła posterunek. Teraz jednak zdecydowała się zachować tę wiado­mość dla siebie.

Zamiast tego opowiedziała Pauli o tym, jak została wezwana do Brada Herringa i jak zlecono jej napisanie dużego artykułu w odcinkach. Kiedy przedstawiła swój pomysł, by kluczowym wątkiem była klątwa rodziny Hale, Paula spytała, dlaczego wybrała coś tak ponurego.

- Bo zbyt wielu mężczyzn w tej rodzinie zmarło przed czasem i to nie z przyczyn naturalnych. Bo na jednym z tych mężczyzn bardzo mi zale­żało. I - dodała, uświadamiając sobie nagle pewną rzecz - chyba też dla­tego, że w głębi duszy zawsze zastanawiałam się, czy również na mojej rodzinie nie ciąży klątwa.

- Ach tak - powiedziała Paula. - Chodzi o te nocne koszmary.

Callie skinęła głową.

- Ja miewam koszmarne sny. Miewała je moja matka. A wczoraj ktoś mnie spytał, czy miewała je moja babka.

- A miewała?

- Nie wiem, ale jeśli tak, to jak byś nazwała te koszmary przechodzące z pokolenia na pokolenie? Błogosławieństwem?

- No, niezupełnie. - Paula parę razy była świadkiem, jak Callie budzi się z krzykiem w środku nocy. Była wówczas zlana potem, trzęsła się, a oczy miała wielkie i puste, jakby coś wyssało z niej życie. - A co, wróciły?

- Wczorajszej nocy.

- Gorsze niż dawniej? - Trudno jej było wyobrazić sobie coś gorszego, niż być nieustannie dręczoną przez koszmarny sen.

Callie zaśmiała się nerwowo. Oczy zwilgotniały jej od łez.

- Były odrobinę bardziej zamazane niż zwykle, ale poza tym takie same - powiedziała, jakby zdumiona ich uporczywą niezmiennością.

Kelner zmienił im talerze i przyniósł pierwsze danie. Callie nie prote­stowała, kiedy nalewał jej wino do kieliszka. To była fałszywa odwaga, wiedziała o tym.

- Pamiętasz, jak stałyśmy w szatni?

Paula skinęła głową.

- On tam był.

- Kto?

- Ten człowiek. Szary nieznajomy. Stał tuż przede mną. - Callie rozej­rzała się szybko po sali restauracji, jakby się bała, że nieznajomy ze snu ma na usługach armię duchów, które przyszły tu w ślad za nią i teraz ukarzą ją za to, że ujawniła siedzibę ich przywódcy. - Był tam - powiedziała głosem tak cichym jak szelest wiatru. - Widziałam go.

- Oczywiście, złotko.

Paula nie widziała nikogo i nie rozumiała, jak Callie może wierzyć w coś takiego.

- Zresztą może po prostu za dużo wypiłam tych specjałów Harry'ego - powiedziała, wzruszając lekceważąco ramionami.

Paula pokręciła głową.

- To zbyt proste wytłumaczenie.

- Wierz mi - turkusowe oczy Callie zaćmiła wilgoć - nie ma w tym nic prostego.

Paula zdawała sobie sprawę, że wchodzi na pole minowe, ale musiała zadać to pytanie.

- Może czas, żebyś zwróciła się do kogoś w tej sprawie? Do jakiegoś specjalisty.

Spodziewała się, że Callie jak zwykle wybuchnie, odpowie, że wszy­scy psychiatrzy to kupa obłudnych ignorantów i jedyne, co potrafią, to tak manipulować faktami, żeby inni wyszli na wariatów, a oni na mędr­ców. Przyjaciółka jednak zaskoczyła ją.

- Możesz mi wierzyć albo nie, ale od pół roku chodzę do terapeuty.

- Coś takiego! Do kogo?

- Do Petera Merricka. Parę miesięcy temu, po zerwaniu z Wiltym, za­częło mnie gryźć sumienie, że go rzuciłam, kiedy zrobił się jakiś dziwny. Zamiast pozostać przy nim, tak jak mój ojciec przy mojej matce, zwiałam najszybciej, jak się dało. - Skrzywiła się. - Strasznie mnie to dręczyło. Uznałam, że być może pora wyważyć drzwi do mojej psychiki i trochę w niej pogrzebać. Wobec tego przeanalizowałam sprawę...

Paula zaśmiała się. Callie wszystko poddawała analizie.

- I wybrałaś go, ponieważ...

- Przeczytałam jego książkę List z przeszłości. To zbiór szkiców na temat pacjentów, którzy cierpieli na uporczywe nocne koszmary. - Callie łyknęła wina i spróbowała zażartować. - A ja myślałam, że jestem taka wyjątkowa... Skąd mogłam wiedzieć, że są tysiące osób, których w środ­ku nocy wyrywają ze snu dziwni, szarzy ludzie!

- Nie obchodzi mnie, co cię ostatecznie skłoniło, żeby usiąść na kana­pie terapeuty - zignorowała Paula jej sarkazm. - Jestem z ciebie dumna. Wiem, jakie było dla ciebie trudne podjąć terapię.

- Jeszcze trudniej było nie robić nic.

Powiedziała, że zawsze ilekroć ktoś staje się jej bliski, opanowuje ją strach, iż będzie z nią tak jak z matką. Oczyma wyobraźni widziała, jak zaczyna dziwnie się zachowywać, mówić niezrozumiałe rzeczy. Wyobra­żała sobie kłótnie, nieporozumienia, okresy apatii przeplatane wybuchami histerii. Widziała, jak mężczyzna, którego kocha, ucieka od niej i szuka pociechy u innej kobiety. Widziała siebie dręczoną przez demony, podczas gdy inne cieszyły się rodzinnym szczęściem w otoczeniu męża i dzieci.

- Możesz sobie wyobrazić, jaka byłam zaskoczona, kiedy nagle się okazało, że to Wilty zaczyna przejawiać rozmaite dziwne zachowania. - Uśmiechnęła się, ale oczy miała wilgotne. - Jego życie zaczynało się obracać w ruinę, a ja, zamiast stać przy nim twardo, jak mój tata przy mojej mamie, odwróciłam się do niego plecami. A teraz widzisz...

Potrząsnęła żałośnie głową, nie próbując nawet otrzeć łez, które pocie­kły jej po policzkach.

- Nie byłabyś w stanie go uratować - powiedziała Paula. Callie ciągle powtarzała w kółko to samo o lojalności ojca. - Twój tata był przy ma­mie, a i tak nie zdołał jej uratować.

Callie zamrugała powiekami.

- Został z nią, to prawda, ale ostatecznie jej choroba okazała się silniej­sza niż on. - Paula wzięła ją za ręce i ścisnęła je mocno. - Problemy Wilty'ego przerastały ciebie. Masz prawo się smucić, tęsknić za nim, ża­łować czasów, kiedy byliście razem... Ale porzuć złudzenia, że zdołała­byś go uratować.

Callie skinęła głową. Przez chwilę siedziała w milczeniu, rozważając to, co powiedziała Paula.

- Czy będę na tyle silna, żeby uratować siebie samą? - zastanowiła się na głos.

- Przed czym?

- Przed tym, żeby nie zwariować i nie skończyć tak jak matka.

- Na pewno do tego nie dojdzie - powiedziała Paula z pełnym przeko­naniem.

- Czy dzisiejszy epizod przy szatni nie świadczy o tym, że jestem nienormalna?

- Nie, nie sądzę! Ale spytaj o to swojego terapeuty.

- Spytam go na następnym spotkaniu - powiedziała Callie, zastana­wiając się w duchu, czy w ogóle do niego dojdzie.

- A skoro mowa o doktorze Merricku... Co oznacza ten tytuł, List z prze­szłość?.

- Podobno miał do czynienia z wieloma ludźmi przekonanymi o tym, że już kiedyś żyli.

Na temat koncepcji reinkarnacji dyskutowały już wielokrotnie. Pomysł, że kiedy ktoś umiera, jego dusza zawisa w powietrzu i czeka, dopóki nie znajdzie odpowiedniej powłoki cielesnej do następnego wcielenia, był dla Pauli całkiem do przyjęcia. Niósł pociechę, a nawet był nieco ekscy­tujący. Callie odbierała to całkiem inaczej. Nie była w stanie przyjąć, że atmosfera wokół nas zawiera jakieś dusze. Ostatecznie, choć z trudem, mogła zaakceptować pomysł, że po śmierci dusza opuszcza ciało i wę­druje do nieba lub piekła, ale kiedy dotrze do miejsca przeznaczenia, to koniec. Kiedy umieramy, to umieramy, i cześć.

- Zawsze mówiłam, że masz starą duszę - powiedziała Paula.

- I z minuty na minutę coraz starszą.

Roześmiały się niepewnie.

- Poddawał cię regresji?

- Niedawno spróbowaliśmy po raz pierwszy. - W miarę jak Callie rela­cjonowała przebieg sesji, krew coraz bardziej odpływała z jej twarzy. - Może dlatego ten człowiek wyszedł ze snu - powiedziała bardziej do siebie niż do Pauli. - Może hipnoza coś pobudziła?

- Na przykład co?

Oczy Callie były szeroko otwarte, ale puste, jak gdyby patrzyły nie na przyjaciółkę, ale w szarą pustkę, zaludnioną przez zdradzieckie widma.

- Coś, co lepiej omijać - powiedziała.

Było już późno, gdy Callie wróciła do domu. Rzuciła klucze i słysząc powtarzający się sygnał automatycznej sekretarki, podeszła do telefonu. Miała nadzieję, że to wiadomość od detektywa Chapina. Być może liczy­ła, że powie, iż mylił się w swoich spekulacjach na temat okoliczności śmierci Wilty'ego... Że ta śmierć to tragedia, ale nie zbrodnia.

Na sekretarce była jedna wiadomość. Callie wcisnęła przycisk.

- Callie, mówi doktor Merrick. Nie widzę w notatniku pani nazwiska. Czy zapomniała się pani umówić, czy były problemy z ustaleniem terminu? Jeśli jest pani chora albo ma pani jakieś sprawy związane z pracą, które kolidują z terminem wizyty, proszę dać mi znać. Zrobię wszystko, żeby się dostosować do pani możliwości.

Sekretarka kliknęła, sygnalizując koniec wiadomości. Callie odwróciła się tyłem. Jadąc taksówką do domu, zastanawiała się nad kontynuowa­niem terapii. Dzisiejszy incydent przy szatni rozstroił ją. Owszem, to był wyjątkowo ciężki dzień i całkiem możliwe, że to zmęczenie, smutek, po­czucie winy i miliardy innych przykrych uczuć wywołały tę halucynację. Co z tego? Tak czy owak, bała się.

Rozpakowała plecak i zaczęła grzebać w poczcie elektronicznej.

Doktorowi Merrickowi najwyraźniej bardzo zależało na ponownym spotkaniu.

A dlaczego by nie? Ktoś taki jak ona był dla psychiatry kurą znoszącą złote jaja. Trudne do wyjaśnienia nocne koszmary, dręczące ją od tak dawna, odwieczny brak porozumienia z członkami bliskiej rodziny, trud­ności z podtrzymywaniem związków...

Co do jednego miał rację: istotnie, miała pewien poważny problem. Tylko że nie było to związane z ustaleniem terminu wizyty. Callie po prostu nie chciała poddawać się jeszcze raz hipnozie. Nie była nawet pewna, czy chce nadal chodzić na terapię. Marzyła o normalnym życiu.

Potrząsnęła głową, odpędzając wszelkie chorobliwe myśli o gościach z zaświatów i wspomnienia nieudanych związków. Było im z Wiltym do­brze, ale nie pasowali do siebie. Nigdy nie udałoby im się stworzyć trwa­łego związku. On miał problem z tym, kim jest i kim, zgodnie z wolą tradycji rodzinnej, miałby zostać. Ona miała problem z tym, kim - jak się obawiała - mogłaby się stać. Obojgu na drodze stała przeszłość.

I to był główny powód, dla którego postanowiła poddać się terapii. Skoro doktor Merrick nie potrafi wymazać przeszłości, to może przynaj­mniej zdoła pomóc zmarginalizować jej wpływ, aby mogła pomyśleć o przyszłości? Powiedział, że zajmie to dużo czasu i będzie kosztowało wiele pracy, bez żadnej gwarancji na sukces. Powiedział też, że będzie to od niej wymagało gotowości do penetrowania bardzo ciemnych zaka­marków psychiki.

No i zobaczyła, czym się może skończyć taka penetracja.

Odwróciła się, wcisnęła guzik i skasowała wiadomość doktora Merricka.

- Znajdę inny sposób - powiedziała i zaczerpnąwszy głęboko powie­trza, wypłoszyła cienie, które, czuła to, zaczynały się zbierać w kuchni. - Nie mogę tam iść.

Bo kiedy raz się wejdzie, nie ma już powrotu.

Rozdział 8

Oprawna w skórę księga kondolencyjna była od Cartiera, srebrne pióro do wpisywania się od Tiffany'ego. Lekko aromatyzowane świece, wypełniające pokój złotawą poświatą, pochodziły od Statkina, wytworne aranżacje kwiatowe od Remy. Suknia, jaką miała na sobie, była od Chanel, tak samo jak pantofle. Chusteczka, którą dotykała od czasu do czasu policzków, była marki Frette, uczesanie pochodziło od Fekkai. Perły były z South Sea, diamenty - od Harry'ego Winstona. Wszystko, co miała dziś na sobie Carolyne Hale, było markowe i oryginalne - fałszywy był tylko smutek.

Usytuowana na krześle z wysokim oparciem, z pełnym gracji stoicyzmem przyjmowała tych, którzy przyszli złożyć jej kondolencje. Skłaniała głowę z pełnym smutku i zrozumienia gestem, gdy ludzie mówili o licznych talentach Wilty'ego, o tym, jaki był przystojny, wspaniałomyślny, pełen czaru. Po­ciągała delikatnie nosem, gdy wyrażali żal, że jego obiecujące życie zo­stało przerwane tak wcześnie. A potem patrzyła, jak ci sami ludzie szli ku trumnie, zerkali na Wilty'ego i plotkowali między sobą, jakim to stał się ostatnio pijakiem i jak jałowe, bezsensowne prowadził życie.

Pod powłoką zimnego opanowanie w Carolyne wrzało. Bez względu na to, jakie łączyły ich stosunki, Wilty był jej synem. Zmarł gwałtowną, przedwczesną śmiercią. Odwiedzający mieli tu wejść, oddać mu hołd i szybko wyjść, a gęby trzymać zamknięte na kłódkę. Ci, którzy mieli trochę klasy, właśnie tak się zachowywali. Reszta została umieszczona na czarnej liście Carolyne. Nawet nie wiedzieli, że uczestniczą w ostat­nim przyjęciu u Hale'ów.

Po godzinie pokój wypełnił się niemal po brzegi. Było jak na przyjęciu koktajlowym - ludzie stali w małych grupkach, rozmawiając, jak przy­puszczała Carolyne, głównie o tym, że Wilty zdecydował się umrzeć w taki sposób, żeby narobić wokół siebie szumu.

Kiedy nie była w stanie ani sekundy dłużej znieść nudy żałoby, powsta­ła ze swego stolca i ruszyła ku dwóm mężczyznom, znajdującym się w od­ległym kącie sali. Peter Merrick i Guy Hoffman byli prawdopodobnie jedynymi ludźmi w tym pomieszczeniu, którzy nie używali sobie na Wiltym, a tym samym i na niej.

Carolyne zasiadała w zarządzie spółki Hoffmana, GenTec Sciences, zajmującej się biotechnologią, współuczestniczącej w tworzeniu mapy ludzkiego genomu. Zainwestowała w GenTec parę lat temu, podobnie jak i w parę innych nowych przedsiębiorstw, które podsunęli jej doradcy finansowi. Nie wszystkie z nich wyszły poza pierwsze stadium, zaledwie jedno czy dwa, ale zwróciły jej wkład z procentem. GenTec wahało się na krawędzi.

Peter Merrick nieraz towarzyszył jej, gdy gdzieś szła, a od czasu do czasu był jej kochankiem.

Parę miesięcy temu wydała przyjęcie, na którym przedstawiła sobie obu mężczyzn. Wiedziała, że Merrick interesuje się pamięcią genetycz­ną, a Hoffmanowi, jak sam twierdził, udało się wyizolować gen odpowie­dzialny za pamięć.

- Chciałabym wam jeszcze raz podziękować za przyjście - powiedzia­ła, demonstrując dokładnie tyle, ile trzeba, melancholijnego smutku. - Wasza obecność wiele dla mnie znaczy.

Obaj pospieszyli z kondolencjami, podkreślając równocześnie siłę fi­zyczną i odporność psychiczną Carolyne. Wszyscy widzieli, że stale spra­gniona jest hołdów.

Merrick był szczerze zasmucony śmiercią Wilty'ego. Znał go i lubił, choć dla Carolyne było to dziwne. W pełni zdawała sobie sprawę z tego, że syn potrafi oczarowywać ludzi, ale nie wydawało się jej, by mógł do­trzeć do takiego intelektualisty jak Peter Merrick.

- Podoba mi się jego sarkastyczne spojrzenie na świat - powiedział pewnego razu Peter, gdy dziwiła się na głos, na czym polega urok Wilty'ego. - Jest twórczy, wesoły, wszystkiego ciekawy.

Carolyne pomyślała wówczas, że to samo można by powiedzieć o cocker spanielu, ale tego rodzaju komentarze zachowywała dla siebie. Nie i były dobre dla jej wizerunku.

- Nie mogę zrozumieć, dlaczego to zrobił - powiedziała Carolyne, potrząsając głową i pociągając lekko nosem. Mówiła szczerze. Nie mo­gła pojąć, co sprawiło, że Wilty znalazł się za oknem. Miała nadzieję, że Merrick dostarczy jej właściwego wytłumaczenia.

- Musiał go dręczyć jakiś straszny ból, Carolyne. Większość samobój­ców cierpi tak bardzo, że śmierć wydaje się im ulgą.

Kiedy zaczął opisywać, w jaki sposób ból psychiczny może potencjal­nemu samobójcy przesłonić obraz świata, Carolyne dostrzegła w drugim kącie pokoju Harlana. Pomyślała, że warto zapytać, czy udało mu się znaleźć człowieka, zajmującego się finansami Wilty'ego.

- Przepraszam was - szepnęła, starając się wyglądać możliwie najbar­dziej rzewnie i wzruszająco, po czym odwróciła się i ruszyła ku prawni­kowi. Usłyszała już wystarczająco dużo na temat cierpienia Wilty'ego. Teraz miała inne, ważniejsze sprawy na głowie.

Kiedy odeszła, dwaj mężczyźni wrócili do przerwanej rozmowy. Mer­rick spytał Hoffmana, jak mu idzie z projektem.

Hoffman był lekko przygarbionym człowiekiem o białej czuprynie. Okulary w drucianej oprawce sprawiały, że jego zmęczone, zielone oczy wydawały się nieco większe.

- W nauce postępy są powolne - powiedział. - Chciałbym, żeby były tak szybkie, jak życzy sobie tego świat biznesu, ale niestety tak nie jest. - Sponsorzy Hoffmana niecierpliwili się coraz bardziej i groziła mu utrata funduszy.

- Ile czasu ci jeszcze potrzeba, żeby opracować patent?

- Znacznie więcej, niż mają cierpliwości moi inwestorzy - powiedział z jawnym niepokojem Hoffman. - Jestem w trakcie paru eksperymentów z p-316. Jeśli moja hipoteza jest słuszna, to właściwe zastosowanie tego białka uwolni gen pamięci i pozwoli na dotarcie do wspomnień przodków.

Oczy Hoffmana rozbłysły na myśl, że jego praca może znaleźć uznanie u kolegów naukowców.

- A jak u ciebie? - spytał. Jego doświadczenia na szczurach nie przy­niosły jeszcze ostatecznego rozstrzygnięcia, ale było ono dostatecznie bliskie, by zastanowić się, kiedy Merrick może dostarczyć kandydata do eksperymentów na materiale ludzkim. Kogoś, kto już wcześniej wykazy­wał oznaki kontaktu z przeszłością.

Peter wyjawił, że właśnie przeprowadził niedawno u pacjentki próbę regresji hipnotycznej. Z sukcesem. Hoffman otworzył szeroko oczy.

- To była na razie tylko jedna sesja, Guy. Rezultat jest pozytywny i wy­soce zachęcający, ale muszę się z nią spotkać jeszcze wiele razy, zanim będę mógł z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że jest ona relikwia­rzem przeszłości.

- Moja proteina ma na celu przyspieszenie tego procesu.

- Wiem, ale musimy jeszcze obaj popracować, zanim wstrzykniemy tej kobiecie nie do końca poznany związek chemiczny. Hoffman niechętnie przyznał mu rację.

- Skoro mowa o pracy - dodał - to mam zamiar się stąd zabierać. Szczury laboratoryjne wcześnie się budzą.

Merrick już miał pójść w ślady Hoffmana, kiedy do sali weszła Callie Jamieson.

Callie powoli zbliżyła się do trumny. Przypuszczała, że zastanie kole­gów z „Couriera”, ale o tej porze nie było już nikogo, kto by ją znał. Mogła w samotności pożegnać się z Wiltym.

Prześliznęła się ku niszy, gdzie na pokrytym aksamitem katafalku spoczy­wała trumna. Zwykle niechętnie patrzyła na zmarłych. Wolała zapamiętać ich takich, jacy byli za życia, a nie leżących w trumnie, napompowanych formaldehydem, ubranych i umalowanych przez ludzi z przedsiębiorstw po­grzebowych... Tym razem jednak było jej to potrzebne. Właśnie dlatego przyszła tu dziś wieczorem. Chciała zobaczyć Wilty'ego w pełni przygoto­wanego do pogrzebu. Nie mogła pozwolić, by w jej pamięci pozostało tamto zniekształcone ciało, leżące w alejce na stosie śmieci.

Kiedy w końcu zdobyła się na odwagę, by spojrzeć na jego twarz, uśmiechnęła się. Był przystojny nawet po śmierci... Oczy miał zamknię­te. Szkoda. Były takie błękitne, takie wymowne... Często się zdarzało, że oczy zaprzeczały temu, co mówił. Na przykład ktoś wciągnął go w słow­ną potyczkę i odchodził z poczuciem, że Wilty z zimną krwią zrobił go na szaro. Zbyt jednak był zaabsorbowany sporem, by dostrzec wesoły błysk w oczach Wilty'ego, który uwielbiał takie sytuacje.

Callie pomyślała, że pomimo makijażu, jaki mu nałożono, jego cera jest zbyt żółta, niezdrowa. Wilty był taki wysportowany... Rzadko moż­na go było zobaczyć bez rumieńca na policzkach. Również włosy miał zbyt starannie uczesane. Tylko usta pozostały takie jak za życia. Właśnie usta Wilty'ego były dla Callie najbardziej seksowne: pełne, namiętne, z leciutkim rozszczepieniem na dolnej wardze. Och, jak dobrze je było całować... Zaczerwieniła się na wspomnienie tego, jak namiętny był Wilty. Uwielbiał się kochać. Powiedział jej kiedyś, że to wspaniale być nagim i robić coś, co zostało zrodzone z najbardziej pierwotnej, właściwej wszystkim potrzeby. Seks łączy wszystkich ludzi.

- Kochałam cię - szepnęła do leżącego w trumnie mężczyzny. Podnio­sła palec do ust i musnęła nim jego wargi. Sztywność i chłód ciała spra­wiły, że odruchowo się cofnęła.

Co się z tobą stało? - omal nie zawołała głośno.

Łzy potoczyły się jej po policzkach. W tej chwili do trumny podeszło starsze małżeństwo. Callie szybko otarła łzy i odwróciła się, by odejść.

Miała zamiar złożyć kondolencje Wdowie, ale Carolyne Hale stała pod przeciwległą ścianą, pogrążona w rozmowie z prezesem zarządu korporacji Hale.

Callie obawiała się, że to niegrzecznie tak po prostu stąd się wynieść, ale skoro nikt nie zauważył jej wejścia i nikt, jak się zdawało, nie zwrócił uwagi, że tu jest, to i nikt najpewniej nie zwróci uwagi, że wychodzi.

Była w błędzie. Dwie osoby pilnie obserwowały jej pełne emocji pożegnanie z Wiltym: Peter Merrick i Carolyne Hale.

Rozdział 9

W dniu pogrzebu Wilty'ego Callie przyszła do pracy już przed ósmą, żeby sprawdzić pocztę głosową i elektroniczną. Spodziewała się pierwszych oddźwięków na swój artykuł doktor drag: pomoc czy pułapka?, który miał się ukazać w porannym wydaniu „Couriera”. Był to pierwszy odcinek zaplanowanego cyklu na temat pigułkowej mafii.

Pracowała nad nim od paru miesięcy. Miało to być obszerne opracowa­nie na temat lekarzy i farmaceutów, którzy wypisują i realizują niepo­trzebne recepty na leki podnoszące nastrój. Callie nie tylko ukazywała mechanizm tego przestępczego procederu, ale nawet wymieniała nazwi­ska - choćby niejakiego Martina Orlando, lekarza, któremu przypisywano stworzenie sieci pigułkowych gangów, działających w pięciu dzielnicach.

Sprawa była prosta. Człowiek szedł do lekarza, płacił za wizytę plus dodatkową opłatę za wypisanie recepty. Następnie udawał się do jego wspólnika - w przypadku Martina Orlanda był to Hakim Raju, właściciel apteki Sunshine - i realizował receptę, płacąc za przepisane leki odpo­wiednio wyśrubowaną cenę.

Orlando był jednym z tych lekarzy, którzy do spółki z farmaceutami tworzyli nielegalne sieci dystrybucji leków. Zaczynało się na przykład tak, że jakiegoś pacjenta bolały plecy. Po pierwszej dawce vicodinu - czy, co gorsza, oxycontinu - nie czuł się jeszcze całkiem dobrze, przy­chodził więc po następną. Inny pacjent dochodził do wniosku, że żyje mu się znacznie lepiej, gdy zażywa xanax. Ponieważ za pozbycie się bólu byli gotowi zapłacić każdą cenę, Orlando chętnie wypisywał kolejne re­cepty. Każdy z tych dwóch pacjentów mówił o tym swoim znajomym, ci z kolei swoim, i zanim ktokolwiek się obejrzał, już działał farmaceutycz­ny minibiznes, przynoszący fortunę jego właścicielom.

Wdzięczni lekomani nadali nawet pewnej mieszance leków nazwę Or­lando Magie. Była to groźna kombinacja oxycontinu, środka przeciwbó­lowego o nazwie lortab, xanaksu i środka na zmniejszenie napięcia mię­śniowego - somy.

Oddział do walki z narkotykami, dzięki dostarczonym przez Callie in­formacjom, nakrył większość farmaceutów i pseudolekarzy, którzy uczest­niczyli w tym procederze. Nie złapano tylko jednego - Martina Orlanda, który po prostu znikł.

Kolejne teksty miały dotyczyć służby zdrowia i tego, jak komercyjne podejście wpływa na sposób jej administrowania, roli firm farmaceutycz­nych we wzroście uzależnienia od środków przeciwbólowych i wreszcie zwykłych ludzi, jako konsumentów środków farmakologicznych i nabyw­ców akcji farmaceutycznych koncernów.

Tego rodzaju publikacje, gdzie winnego wskazano palcem, z założenia miały zaowocować pogróżkami. I już było ich parę w poczcie głosowej - od rozwścieczonych, anonimowych lekarzy, którzy oskarżali ją, że oczer­nia ich szlachetny zawód. Nie miała wrażenia, by któryś specjalnie pałał żądzą zemsty, ale na wszelki wypadek powiadomiła ochronę.

Odpowiedziała na parę telefonów, przyjęła gratulacje kolegów i poszła do kościoła.

Przewidując, że będzie korek, poprosiła taksówkarza, żeby wysadził ją parę przecznic wcześniej, na rogu Dwudziestej Piątej i Park Avenue. Już miała przejść na drugą stronę Park Avenue, gdy wtem ktoś zawołał ją po imieniu.

- Doktor Merrick - powiedziała zdziwiona.

- Idzie pani na nabożeństwo żałobne za Wilty'ego Hale'a?

Nigdy nie wymieniła nazwiska mężczyzny, z którym była związana, ale wziąwszy pod uwagę jej emocjonalne pożegnanie ze zmarłym, co widział poprzedniego dnia, i jej obecność dziś w tym miejscu, można było bez większego ryzyka przyjąć, że jej eksnarzeczony to nikt inny jak Wilty. Intrygowało go to.

- Jakie to smutne, prawda? - powiedział. - Taki młody...

Skinęła głową, idąc obok niego.

- Czy dostała pani moją wiadomość? - Ponieważ nie odpowiedziała od razu, ciągnął: - Zaniepokoiłem się. Moja recepcjonistka powiedziała, że nie umówiła się z panią na następny raz. Czy jest jakiś problem?

Callie w pośpiechu zastanawiała się nad odpowiedzią. Czy powiedzieć na odczepnego, że się śpieszyła, ale zadzwoni i umówi się na kiedy in­dziej, czy też powiedzieć prawdę?

- W pewnym sensie - odparła, wybierając prawdę.

Przechylił głowę i zmarszczył pytająco brwi, jakby patrzył przez mi­kroskop na niezidentyfikowany organizm.

- Nie jestem pewna, czy chcę kontynuować terapię - powiedziała szyb­ko, jakby nawet sekunda wahania mogła zaważyć na jej decyzji.

- Hipnoza wprawiła panią w zły nastrój, czy tak?

Stanęła i spojrzała mu w twarz.

- Tak.

A zwłaszcza ostatnie spotkania z duchami, pomyślała.

Spodziewała się, że zacznie ją urabiać, mówić o efektach ubocznych hipnozy i zapewniać, że następnym razem będzie lepiej. On jednak w mil­czeniu szedł dalej.

Kątem oka obserwowała go, usiłując odgadnąć jego myśli.

Był wysokim pięćdziesięciolatkiem o wysportowanej, starannie utrzy­manej sylwetce, wypielęgnowanych wąsach i krótko przystrzyżonej czu­prynie, zdradzającej upodobanie do schludności. Wyglądał na człowieka, który kroczy prostą, starannie obraną drogą. Na jego twarzy nie było żad­nych zmarszczek, żadnych linii śmiechu, które sugerowałyby istnienie innej, bardziej spontanicznej osobowości. Nawet oczy, intensywnie nie­bieskie, przywodzące barwą na myśl ogrodową ostróżkę, miały w sobie nie więcej ciepła niż stalowe ostrze. Peter Merrick był atrakcyjny, ale nieprzenikniony.

- Przykro mi - powiedziała nieoczekiwanie. Czuła się jak sześcioletnia dziewczynka, która sprawiła zawód ojcu.

Zwrócił się ku niej z wyrozumiałym uśmiechem.

- Mnie też, Callie, gdyż myślę, że hipnoza wprawiła panią w zły na­strój właśnie dlatego, że jest skuteczna. Spowodowała, że pani umysł otworzył się.

Głos miał równy, spokojny, ale i tak onieśmielał Callie. Zwłaszcza gdy przez głowę przemknęła jej myśl, że może ją zahipnotyzować tu, na uli­cy.

- Dziwnie się czułam. Nie podoba mi się to - powiedziała wyzywają­co.

Zdecydowała, że wobec człowieka zdolnego do telepatycznych mani­pulacji należy okazać siłę. Nie chciała, by wiedział, jak bezbronna się przy nim czuje. Nie miała też zamiaru opowiadać mu o szarym nieznajo­mym, który dopadł ją w miejscu publicznym, a potem jeszcze raz, w domu.

- Rzecz jasna decyzja należy do pani, ale sądzę, że nie powinna pani przerywać terapii.

Byli już prawie pod kościołem. Callie zobaczyła Brada Herringa i Harolda Josepha, stojących przy wejściu. Właśnie mieli wchodzić. Gdyby się pośpieszyła, mogłaby do nich dołączyć, skryć się w ich towarzystwie... Ale nie. Nie mogła pozwolić, by sprawa zawisła w powietrzu, niezałatwiona do końca.

- Dlaczego? - spytała bardziej prowokacyjnie, niż zamierzała.

Merrick rzucił jej pełne współczucia spojrzenie. Czy to z powodu kosz­marów i psychicznej udręki, jaką przeżywała w przeszłości? A może dla­tego, że wiedział, co ją czeka w przyszłości, jeśli odrzuci jego pomoc?

- Po pierwsze, przyszła pani do mnie z innymi problemami, które wciąż wymagają, by się nimi zająć. A po drugie, sny będą powracać - powie­dział z pełnym przekonaniem. - I będą coraz gorsze.

- No to trudno - mruknęła Callie.

- Czy mogę pani coś zasugerować?

- Słucham.

- A gdybyśmy tak kontynuowali terapię poprzez zwykłą rozmowę, re­zygnując na razie z hipnozy, dopóki się pani z nią nie oswoi? Za pomocą rozmowy można rozwiązać wiele problemów, wie pani o tym.

Callie nie chciała być niegrzeczna, ale po sześciu miesiącach gadaniny wcale nie czuła się lepiej. Teraz zaś, po ostatniej sesji, nabrała przekona­nia, że hipnoza może jedynie pobudzić koszmary do większej aktywności.

- Pomyślę o tym - powiedziała. Miała nadzieję, że nie zabrzmiało to jak brutalna odmowa.

- Proszę pomyśleć - uśmiechnął się, szybko pożegnał i odszedł. Callie nagle znalazła się sama na ruchliwym rogu ulicy.

- Czy ten facet naprzykrzał się pani?

Głos był jakby znajomy. Obok niej stał detektyw Ezra Chapin. Z tru­dem go poznała. Był w garniturze, krawacie i miał na twarzy wyraz praw­dziwej troski.

- Nie, właściwie nie.

Patrzył na nią w oczekiwaniu jakiegoś wyjaśnienia.

- Mówiliśmy o pewnym projekcie - powiedziała w końcu. - On chce prowadzić go dalej, a ja nie jestem tym zainteresowana.

Po twarzy przemknął mu lekki uśmiech zrozumienia.

- Niektórzy faceci po prostu źle znoszą odmowę.

Callie założyłaby się, że i on jest jednym z tych facetów.

- Czemu zawdzięczam nieoczekiwaną przyjemność przebywania w pań­skim towarzystwie?

- Komu, nie czemu. Wilty'emu Hale'owi. - Światło się zmieniło i obo­je przeszli na drugą stronę. - Pomyślałem, że warto przyjść na jego po­grzeb i zobaczyć, kto jest, kogo nie ma, kto płacze, a kto nie.

Callie już miała go spytać, dlaczego detektyw od zabójstw prowadzi tak skrupulatne śledztwo w przypadku samobójstwa, gdy powiedział:

- Czytałem pani artykuł w porannej gazecie. Bardzo dobry.

- Mam wrażenie, jakby był pan zaskoczony.

- Skąd. Od dawna jestem pani wielbicielem.

- Coś takiego.

- No więc... poszukałem w Yahoo i ściągnąłem parę innych pani tek­stów. Ten cykl na temat złodziei hotelowych to naprawdę porządna de­tektywistyczna robota.

Grupa złodziei wciągnęła do współpracy wielu pracowników służby hotelowej, by wspólnie okradać niczego niepodejrzewąjących turystów. Przez parę miesięcy Callie sprawdzała różne nowojorskie hotele, udając naiwniaczkę, która dopiero co przyjechała w interesach ze Środkowego Zachodu. Grała roztrzepaną przy wyjmowaniu pieniędzy z portfela, po­zwalając, by sprzątaczka czy kelner przynoszący jedzenie do pokoju zo­baczyli plik banknotów. Zostawiała kartę kredytową na szafce czy przy komputerze, czasami również jakąś biżuterię. Potem wychodziła, pozo­stawiając otwarty pokój, zdany na łaskę losu. Okradzione ją w dwóch hotelach. W trzecim ktoś próbował włamać się do pokoju podczas jej obecności. Callie wcisnęła guzik alarmu, który dostała od policji. Na­pastnika aresztowano, podał nazwiska i proceder został przerwany.

- Za ten dzisiejszy tekst nie będą pani poklepywać po plecach tak, jak za tamten.

Callie popatrzyła na niego pytająco.

- Jestem pewien, że Izba Handlu i cały przemysł hotelowy wynosili panią pod niebiosa jako swoją zbawczynię. Nie mówiąc już o tysiącach turystów, którym uratowała pani ich ciężko zarobione pieniądze, prze­znaczone na urlop.

Callie nie potrafiłaby powiedzieć, czy on z niej drwi, czy ją ostrzega.

- Ludzie byli wdzięczni, że gang został złapany.

- Ale nikt nie podziękuje pani za ujawnienie tego dzisiejszego skanda­lu. Lekarze i aptekarze będą pani nienawidzić, bo przez panią stracili dodatkowe profity. Lekomani będą pani nienawidzić, bo zamknęła im pani łatwy dostęp do pigułek szczęścia. A Orlando, którego może czekać trzydzieści lat więzienia, będzie chciał dostać pani głowę na półmisku.

- Och, jak się cholernie boję! - powiedziała z przekąsem Callie. - Szlag mnie trafia, kiedy ludzie, którzy są powołani do tego, żeby się o nas trosz­czyć, troszczą się wyłącznie o własne kieszenie.

Chapin podniósł ręce do góry.

- Prrr! Stop! Jestem po pani stronie.

Callie wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić.

- Wierzę w siłę prasy - powiedziała. - Jeśli może rzucić światło na sprawy, które rozkwitają w ciemności, powinna to uczynić.

- Całkowicie się zgadzam. - Pochylił z szacunkiem głowę. - Co nasu­nęło pani pomysł tego cyklu?

- Zbyt wiele było przypadków śmierci po zażyciu przepisanych środków przeciwbólowych, zwłaszcza oxycontinu.

- Niebezpieczna pigułka.

- Rozdawana garściami przez nieodpowiedzialnych ludzi w rodzaju Martina Orlanda.

- Jak pani na niego wpadła?

- Wciąż słyszałam to nazwisko, więc poszłam do niego na wizytę. Po­wiedziałam, że mam sztywność karku. Dał mi receptę na percocet. Wra­całam trzy razy po kolejne recepty. Wypisywał za każdym razem, nawet się nie fatygując, żeby mnie zbadać.

- Czy dobrze zastanowiła się pani przed wejściem na tak niebezpiecz­ną drogę?

Callie zjeżyła się. To brzmiało prawie jak „nie zawracaj sobie tym swojej ślicznej główki”.

- A jak pana zdaniem reporterzy zdobywają materiał do swoich artyku­łów? Biorą go z sufitu? Zbieramy go. Tak samo jak pan.

Przyglądał się jej z pochyloną głową. Była szalenie oddana swojej pra­cy. Podobało mu się to.

- Przepraszam - powiedział. - Nie chciałem, żeby zabrzmiało to tak, jakbym panią krytykował.

Wydawało się, że mówi naprawdę szczerze.

- Przeprosiny przyjęte.

- Dobra. W takim razie, jeśli można, chciałbym pani towarzyszyć - powiedział Chapin, gdy zbliżali się do kościoła. - Będę w ten sposób mniej widoczny. Zgoda?

- Mam wrażenie, że ktoś mnie tu wykorzystuje.

Chapin uśmiechnął się.

- Wykorzystuje? To nie w moim stylu!

Dzień był wspaniały. Olśniewająco złociste słońce jaśniało na nieska­zitelnym lazurze nieba, tworząc scenerię godną raczej palety Van Gogha niż tego, by stanowić tło dla niekończącego się strumienia ludzi w czerni, wlewającego się do wnętrza starego kościoła Calvary Episcopal. U obu wylotów Dwudziestej ulicy ustawiono bariery policyjne, by zapewnić spokój rodzinie przybywającej do świątyni. Kilku konnych policjantów strzegło chodnika południowej Park Avenue. Kolejne bariery ustawione zostały w poprzek jezdni, by oddzielić tłum widzów od setek ludzi, któ­rzy mieli złożyć ostatni hołd Wiltonowi Colfaksowi Hale'owi.

Callie i Ezra powoli weszli do środka, oboje nieco onieśmieleni roz­miarami i składem tłumu. Byli tu politycy z obu izb: senatorzy z Nowego Jorku, Ohio, Pensylwanii, Kalifornii, New Jersey i Tennessee, jak rów­nież prominentni przedstawiciele Izby Reprezentantów z wielu stanów. Callie rozpoznała szereg znanych pisarzy - w tym kilku takich, którzy zawdzięczali karierę finansowemu wsparciu Wilty'ego - gwiazdy tele­wizji i mediów, a także ludzi z listy czterystu najbogatszych osób, publi­kowanej przez magazyn „Forbes”.

- Nigdy nie widziałam tylu znanych osób, zgromadzonych w jednym miejscu - szepnęła Callie, gdy wchodzili do sanktuarium.

- To koniec pewnej epoki - stwierdził Ezra.

Przystanęli w pełnym szacunku milczeniu.

U stóp ołtarza widniała mahoniowa trumna, okryta kirem, na którym leżała wiązanka lilii, przybranych purpurową wstęgą. Po obu stronach trumny stały szpalery mosiężnych świeczników; wysokie, koloru kości słoniowej świece strzegły doczesnych szczątków Wilty'ego Hale'a. Za katafalkiem, niczym książęcy regiment, zastygły w pełnej szacunku po­zie, stało dwanaście ogromnych bukietów białych gladiolusów. Dwóch chłopców w białych komżach krzątało się przy ołtarzu, robiąc ostatnie przygotowania do nabożeństwa. Wszystko sprawdzali po kilka razy. To był pogrzeb członka rodziny Hale'ów; mszę miał celebrować sam biskup.

Callie i Ezra znaleźli miejsce w ławce w połowie nawy. Porządkowi o smutnych twarzach wręczyli każdemu z nich program ceremonii.

- Musi tu być chyba z pięćset osób.

- Potęga nazwiska Hale. - Oczy Ezry powoli, metodycznie przeszuki­wały tłum, odnotowując, kto jest obecny. - Jak pani myśli, ile osób przy­szło tu dla Wilty'ego? To znaczy z przyczyn osobistych.

- Niewiele - powiedziała ze smutkiem Callie, patrząc na trumnę.

Powiodła wzrokiem po zgromadzonych żałobnikach, po czym wskaza­ła głową dużą grupę trzydziestoparolatków, zebranych z przodu w lewej nawie. Byli to przedstawiciele śródmiejskiej bohemy, łatwo rozpozna­walni dzięki swym wyszukanym, awangardowym kreacjom. Zaledwie paru mieszkańców bogatych, północnych dzielnic zdecydowało się złożyć hołd zmarłemu przyjacielowi, zajmując miejsca w tej właśnie grupie, a nie po przeciwnej stronie nawy, gdzie zgromadziła się większość ich towarzy­skiego kręgu. Autentycznie przygnębieni, witali się uściskiem dłoni i przy­ciszonym tonem rozmawiali o człowieku, który należał do nich.

- To przyjaciele Wilty'ego. Tylko oni naprawdę przeżywają jego stratę.

- Nie licząc pani - powiedział Ezra.

- Tak - przyznała Callie.

W kościele można było zauważyć sporo smutnych twarzy. Callie do­myślała się jednak, że choć większość obecnych żałuje Wilty'ego, wspominają go jako młodego człowieka, który nie wykorzystał danej mu przez życie szansy. A przyjaciele znali Wilty'ego takim, jaki był naprawdę. Wiedzieli, czym żył, z czego zrezygnował, odchodząc z tego świata, i co po sobie pozostawiał.

Ona też to wszystko kiedyś wiedziała, ale Wilty znalazł nowych przy­jaciół i stworzył sobie nowe życie.

- Jak pani myśli, dlaczego on to zrobił? - spytał Ezra, patrząc na nią bacznym wzrokiem.

Pokręciła głową.

- Sama chciałabym to wiedzieć. A co pan o tym myśli?

- Czy zamierza pani coś napisać na temat pogrzebu, czy jest tu pani ze względów osobistych?

- Nie odpowiedział pan na moje pytanie.

Nawet nie zadał sobie trudu, by na nią spojrzeć.

- Nie znam odpowiedzi. Jak będę miał, to pani powiem.

- Doskonale. - Ciekawe, czy specjalnie stara się być tak nieprzyjemny, czy samo mu to przychodzi? Dlaczego pozwoliła mu sobie towarzyszyć?

Z tyłu, za nimi, zatrzaśnięto ciężkie drewniane odrzwia i świątynię wypełniły głębokie tony organów. Dźwięk był tak potężny, że niemal wyczuwalny dotykiem. Muzyka narastała, a Callie miała wrażenie, iż jest w stanie dosięgnąć i uchwycić każdą jej nutę. Przymknęła oczy, pozwala­jąc, by dudniąca wibracja basów przepływała przez nią, potężna jak przy­pływ. Nagle zachwiała się.

Ezra poczuł, że Callie słania się i osuwa na niego. Szybko objął ją w ta­lii i zaczął wachlować programem. Powieki Callie zatrzepotały. Otwo­rzyła oczy.

- Dobrze się pani czuje?

Patrzyła na niego tak, jakby był przezroczysty.

- Czuję się dziwnie - odparła drewnianym, zmienionym głosem. - Mam takie wrażenie, jakbym znajdowała się gdzie indziej.

- Niech pani głęboko oddycha. To przejdzie.

Callie wzięła parę głębokich oddechów. Mimo to znów zdawała się tracić przytomność. Oczy miała zamglone, głowę lekko przechyloną na bok, jakby wsłuchiwała się z napięciem w każdą nutę melodii, wypełnia­jącej ogromną świątynię.

- To samo grali na pogrzebie E.W. Hale'a - powiedziała cicho. - Marsz na śmierć bohatera Beethovena, transkrypcja jednej z jego sonat forte­pianowych.

Mówiła tak, jakby wspominała coś, czego była świadkiem.

- Skąd pani wie?

Callie zwróciła ku niemu twarz. Zamrugała oczyma, jakby usiłując odzyskać ostrość widzenia.

- Nie wiem. - Wyglądała na oszołomioną.

Ezra przeczytał parę biografii E.W. Hale'a, ale nie przypominał sobie, by w którejkolwiek było coś na temat muzyki, jaką grano na jego pogrze­bie. Otworzył program, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie stąd za­czerpnęła tę wiadomość. Pierwsze muzyczne interludium istotnie było autorstwa Beethovena, ale nie podano tytułu utworu, nie było też żadnej wzmianki o tym, że został on odegrany na pogrzebie prapradziadka Wilty'ego.

- Nic dziwnego, że jest pani takim dobrym reporterem. Skoro przecho­wuje pani w banku pamięci aż takie szczegóły, powinna pani wziąć udział w Milionerach. Zarobi pani fortunę.

Mówił lekkim tonem, ale miał wrażenie, że stąpa po polu minowym. A co gorsza, wyglądało na to, że i Callie jest tam wraz z nim, zdezorien­towana i wylękniona.

Zanim Peter Merrick zajął miejsce w ławce, poczekał, aż do kościoła wejdzie Callie. By zanadto nie rzucać się w oczy, wmieszał się w nie­wielką grupkę żałobników, stojącą z przodu, tuż obok rodzinnej ławki. Stanął tak, by nie spuszczać drzwi z oczu. W końcu weszła. Peter widział uważnie, jak wypatruje wolnego miejsca i siada w ławce. Ciekaw był, kim jest jej towarzysz.

Tłum powoli wypełniał świątynię, dzięki czemu Merrick miał sposob­ność obserwować Callie i towarzyszącego jej mężczyznę. Przeglądali program, gapili się na różnych sławnych ludzi i rozmawiali ze sobą.

Merrick uznał, że może to być jej kolega z redakcji.

Przepuścił innych do ławki, zajmując miejsce z brzegu. Zerknął na Callie, by upewnić się, że pozostała tam, gdzie była. Musiał wiedzieć, gdzie jest, gdyż chciał się dowiedzieć, czy to, co jej powiedział na ulicy, wywarło na nią jakiś wpływ. Jeśli jego zapowiedź, że koszmary zaczną narastać, wystraszyła ją, powinna być niespokojna, kręcić się i nie zwra­cać uwagi na to, co się dzieje wokół niej. Liczył na to. Jeśli jednak będzie spokojna, oznaczałoby to, że zlekceważyła jego prognozy i trwa przy swoim zamiarze, by przerwać terapię.

Otworzyły się drzwi za ołtarzem. Carolyne Hale, prowadzona przez księdza i swojego prawnika Mariana Whiteside'a, zmierzała do ławki, skrywszy twarz za czarnym szyfonowym welonem. Gdy usiadła i na stop­nie ołtarza wszedł biskup, niskie tony organów, przy wtórze ręcznych dzwonków, zasygnalizowały rozpoczęcie nabożeństwa.

Merrick usiłował patrzeć przed siebie i zachować na twarzy wyraz sku­pienia i powagi, ale okazało się to niemożliwe. Kiedy uległ pokusie i od­wrócił się, Callie wyglądała tak, jakby miała zemdleć. Dlaczego?

Stojący obok Callie mężczyzna objął ją i zaczął wachlować progra­mem.

Parę dni temu Callie powiedziała mu, że nie ma chłopaka. Kłamała? A może był to świeży związek? Tak czy owak, Merrick nie był zadowolo­ny. Jednym z głównych warunków sukcesu przy tego rodzaju terapii była zależność od terapeuty. Im większa, tym lepiej. Partner to dodatkowy człowiek, któremu pacjentka może się zwierzać. A zatem partner stanowi dla niego zagrożenie.

Nabożeństwo było krótkie i precyzyjnie zaplanowane, pozbawione ja­kiegokolwiek ciepła czy osobistego tonu. Biskup odprawił stosowne ob­rzędy i wygłosił krótką mowę na cześć zmarłego, pochlebną, ale ogólni­kową. Chór odśpiewał parę pieśni; zgromadzeni włączali się do śpiewu tam, gdzie przewidywał to program. Wymieniono nazwiska osób, które dostąpiły zaszczytu postępowania tuż za trumną - byli to członkowie za­rządu korporacji Hale, Harlan Whiteside i służący Wilty'ego - i dokład­nie w czterdzieści pięć minut od chwili, gdy organy rozpoczęły nabożeń­stwo, zahuczały na nowo, ogłaszając jego koniec.

Od chwili, gdy Callie zaczęła się słaniać, Ezra przez cały czas miał na nią oko. Choć utrzymywała, że czuje się zupełnie dobrze, to pochylenie ramion i popielaty odcień cery świadczyły o czymś wprost przeciwnym. Sprawiała wrażenie, jakby zagubiła się w pół drogi, błąkając się wokół odległego miejsca, które w jakiś sposób było powiązane z wydarzeniami dnia dzisiejszego.

Kiedy trumna z ciałem Wilty'ego rozpoczęła wędrówkę wzdłuż nawy, Ezra poczuł, jak ciało Callie sztywnieje. Kątem oka dostrzegł łzę, spły­wającą po jej policzku. Obie te reakcje były całkowicie oczywiste w sy­tuacji, gdy odchodzi ktoś, kogo kochamy. A jednak Ezra nie mógł pozbyć się wrażenia, że Callie przeżywa dodatkowo coś jeszcze.

Żałobny orszak powoli zmierzał ku wyjściu.

W miarę jak przesuwała się trumna, niektórzy z przyjaciół Wilty'ego składali mu hołd, rzucając róże na wierzch kwiatowej kompozycji z bia­łych lilii.

Callie zaszlochała i zacisnęła dłonie na oparciu stojącej z przodu ław­ki. Ezra na wszelki wypadek objął ją ramieniem w talii. Pewnie bała się, że zemdleje, bo nie zaprotestowała.

Tuż za trumną, parami, postępowali honorowi żałobnicy o kamiennych twa­rzach. Jedynie Arthur, służący Wilty'ego, wykazywał oznaki szczerego żalu.

Następnie szedł biskup, czterech księży i inni dostojnicy kościelni, po­przedzani przez dwu ministrantów, cały czas walczących o to, by utrzy­mać w pozycji pionowej ogromnych rozmiarów złoty krzyż.

I wreszcie szła Carolyne Hale. Sama, zachowując dystans paru kroków od poprzedzających ją osób, by podkreślić swój status jako jedynej żyją­cej przedstawicielki rodu Hale'ów. Kroki miała powolne, miarowe, po­stawę królewską, głowę dumnie uniesioną. W obciągniętych rękawicz­kami dłoniach trzymała jedną kalię i starą Biblię, należącą do rodziny. Twarz osłaniał gęsty welon, pozostawiając stan jej emocji domysłom pa­trzących. Wszyscy uważali, że jest pogrążona w głębokim bólu i rozpa­czy. Czyż mogło być inaczej?

Ezra, który widział, jak uroniła jedną czy dwie łzy - ale nie więcej - kiedy patrzyła na ciało nieżyjącego syna w kostnicy, w skali od jednego do dziesięciu ocenił jej smutek na cztery.

Kiedy zbliżała się do ich rzędu, przez drzwi wejściowe nieoczekiwanie padł promień słońca i przeniknął przez welon, oświetlając na mgnienie oka jej twarz. I w tym momencie Ezra ujrzał, że Carolyne patrzy na niego i Callie. Szybko odwróciła wzrok, ale on zdążył to zobaczyć: graniczącą z gniewem irytację.

Callie i Ezra poczekali, aż ludzie opuszczą ławkę, po czym sami wy­szli. Kiedy znaleźli się przed kościołem, Ezra przyjrzał się dokładnie sto­jącej obok niego Callie i zaproponował, by poszli na kawę.

- Słowo daję, nie wygląda pani zbyt rewelacyjnie - powiedział.

- Dzięki za szczerość.

- Nie miałem nic złego na myśli. Po prostu pomyślałem sobie, że może dobrze by było coś przegryźć, zanim wróci pani do redakcji. Zafunduję pani jakąś kanapkę, talerz zupy czy pączka. Cokolwiek. Moja kolej, żeby podziękować za to, że dzięki pani mogłem się przemycić do środka.

Callie, wciąż nieco zakłopotana swoją dziwną reakcją podczas nabo­żeństwa, uniosła ręce w geście kapitulacji. Ezra uśmiechnął się, ujął ją za łokieć i zaczął torować drogę poprzez tłum.

Ze stopni kościoła obserwował ich Peter Merrick.

- Byłeś już na lunchu, Peter? - spytał Guy Hoffman, podchodząc. Mer­rick nie odrywał oczu od Callie. - Peter!

- Dobry pomysł - powiedział Merrick przez zaciśnięte zęby. - Będę miał okazję dowiedzieć się czegoś więcej o twoich eksperymentach.

Carolyne Hale dostrzegła ich, kiedy jej limuzyna wyjechała zza rogu, w ślad za karawanem podążając na cmentarz. Gdy tylko oddaliła się na tyle, by nikt nie zauważył, co robi, sięgnęła do torebki, wyjęła telefon komórkowy i włączyła funkcję szybkiego wybierania numeru. Odebrano już po pierwszym dzwonku.

- Blondynka, która była wczoraj wieczorem na pożegnaniu, właśnie wyszła z kościoła z jednym z detektywów, którzy zajmują się sprawą Wilty'ego. Masz ustalić, co to za jedna.

Rozdział 10

O sześć przecznic dalej na północ znajdowała się Globe, wielka knaj­pa, obsługująca pracowników rozmaitych sąsiedzkich firm. Połu­dniowy szczyt już się kończył, dlatego też zamiast usiąść przy małym stoliku pośrodku sali, Ezra i Callie zostali zaprowadzeni do obszernej niszy w głębi. Ezra zamówił hamburgera i frytki; Callie wolała sałatkę.

Kiedy kelnerka odeszła, Ezra zdjął marynarkę, rozluźnił krawat i od­piął guzik przy kołnierzyku z tak przesadnie ostentacyjną ulgą, jakby miał na sobie zbroję ze stali. Oparł łokcie na stole, nachylił się ku Callie i z cza­rującym uśmiechem powiedział:

- Nie usłyszałem odpowiedzi na moje pytanie. Przyszła pani na po­grzeb wyłącznie ze względów osobistych, czy pisze pani artykuł na ten temat do „Couriera”?

- Jedno i drugie. - Nachyliła się ku niemu, naśladując jego pozę. - A pan nie odpowiedział na moje pytanie. Dlaczego Wilty się zabił?

Ezra wyprostował się. Jego uśmiech zniknął.

- Wilty Hale został zamordowany - powiedział.

Callie poczuła, że zabrakło jej tchu.

- Nie!

- Rozmawiałem dziś rano z ekipą. Z laboratorium przyszły pierwsze wyniki analiz. Wilty nie tylko miał w sobie tyle wódki, że mogłaby po niej pływać barka. Oprócz tego miał we krwi pełno chemii, łącznie z bar­bituranami. Na przykład seconal.

- Czy był martwy, kiedy spadał?

Miała nadzieję, że tak. Upadek byłby wówczas bezbolesny. Zaoszczę­dziłoby mu to świadomości lotu, tych chwil potwornego, niemieszczącego się w głowie przerażenia.

- To ustali autopsja. Poziom toksyn świadczy o tym, że Hale w żaden sposób nie byłby w stanie przejść z biblioteki do kuchni i wydostać się na zewnątrz na drabinkę przeciwpożarową. Ktoś musiał mu pomóc.

Żołądek podszedł Callie do gardła.

- Musiał go tam zawlec - ciągnął Ezra - bo wódka z seconalem nie jest napojem energetyzującym.

Oboje zamilkli. Mieli przed oczami obraz półprzytomnego człowieka, leczonego do okna, zepchniętego z metalowej drabinki i lecącego w dół, ku okropnej śmierci.

Ezra znów się ku niej nachylił.

- Nie miałem zamiaru teraz tego mówić, ale prędzej czy później i tak się pani dowie. Pomyślałem, że biorąc pod uwagę wasze stosunki z Wiltym, powinienem panią uprzedzić.

- Wszystko w porządku - skłamała. Serce ciążyło jej jak kamień, pełne smutku i niejasnego poczucia winy. - Po prostu nie mogę sobie wyobrazić, jak to możliwe, że ktoś kogoś oszołamia trucizną, a potem wyrzuca przez okno jak jakiś śmieć.

Ezra nie widział potrzeby, by jej mówić, że nie jest to pierwszy przypa­dek, kiedy ma do czynienia z taką sytuacją. I z pewnością nie ostatni.

- Wpadł pan na jakiś trop?

- Jeszcze nie, ale Alvarez siedzi w domu i pracuje nad tym. Nawet teraz, kiedy rozmawiamy.

Przyniesiono zamówiony lunch. Ezra zabrał się do hamburgera. Callie bez zapału dziobała sałatkę.

- No, dalej - zachęcił ją. - Niech pani je. Gdyby to miasto płaciło, nie przejmowałbym się pani brakiem apetytu, ale to idzie na mój rachunek.

Callie zmusiła się, by odkryć coś atrakcyjnego w jarzynowej mieszance.

- Co jeszcze znaleźli ludzie z ekipy śledczej?

Ezra powinien uciąć na tym rozmowę, ale nie zrobił tego. Callie Jamieson była kobietą bystrą i miała nosa. W pewnym sensie oboje pracowali w podobny sposób. Jeśli coś jej teraz podrzuci, może mu się to w przy­szłości opłacić.

- Ten, kto był u Wilty'ego, najwyraźniej czegoś szukał.

- Czego?

- Nie wiemy, ale zgodnie z tym, co mówi główny śledczy, ktoś grzebał u Wilty'ego w szufladach.

- To dlaczego motywem nie może być rabunek?

- Nie było włamania, co oznacza, że Wilty prawdopodobnie znał swe­go zabójcę. Jego służący twierdzi, że nie zginęło nic, co miałoby jakąś wartość. A poza tym to było zaplanowane. Nie przychodzi się tak po prostu do znajomego z zapasem seconalu w kieszeni.

- Czy w mieszkaniu były ślady, że ktoś je przeszukiwał?

- Żadnych. Gliny twierdzą, że porządek był wręcz pedantyczny.

Callie z uśmiechem skinęła głową.

- To takie typowe dla Wilty'ego. Był bardzo porządnicki. Niesamowi­cie dbał o prezencję. - Wspomniała różne sytuacje na wspólnych impre­zach. - Choćby był nie wiem jak pijany, nigdy nie zdarzyło się, żeby rozluźnił krawat czy miał potargane włosy.

- Słyszeliśmy o tym - przyznał Ezra. - Właśnie dlatego techniczka wyciągnęła takie wnioski. Zawartość szaf pozostała nietknięta, ale szu­flady biurka były rozgrzebane, jakby ktoś czegoś szukał. W bibliotece kilka książek stało do góry nogami. Pedant nie ma bałaganu w szufladach ani na półkach z książkami. Może mi pani wierzyć.

Callie popychała widelcem kawałek sałaty wokół talerza, zastanawia­jąc się nad tym, co usłyszała.

- A zatem zabójca nie zostawił książek na podłodze, tylko wstawił je z powrotem na półkę, co oznacza, że ktokolwiek to był, znał Wilty'ego na tyle dobrze, że wiedział, jaki z niego porządnicki. I że jak zostawi bałagan, nie będzie to wyglądało na samobójstwo.

Ezra był pod wrażeniem.

- Brawo, mój drogi Watsonie.

Zabójca ustawił też starannie domowe pantofle Wilty'ego pod oknem, z którego rzekomo miał on wyskoczyć, ale ten szczegół Ezra zachował dla siebie. Było to jedno z tych drobnych, ale istotnych potknięć spraw­ców przestępstw, które prowadzą do ich aresztowania i skazania.

- No więc - Ezra odchylił się na oparcie krzesła, uśmiechając się łobu­zersko - odkryłem pani moje sekrety, a teraz pani musi mi odkryć swoje.

- Co? - Ten facet przeskakiwał z tematu na temat równie szybko, jak narciarz lawiruje na stoku, skręcając ostro to tu, to tam, by uniknąć zde­rzenia z innymi.

- Napisze pani o tym?

- Tak. Chociaż... nie jestem pewna.

- Jasne.

- Zlecono mi napisanie cyklu artykułów na temat rodziny Hale'ów - wyjaśniła cierpliwie, widząc, że najwyraźniej źle ją zrozumiał. - Ale nie jestem pewna, czy wspomnę o szczegółach śmierci Wilty'ego. Nasze zlece­nia pochodzą z dwóch różnych miejsc.

- Szlag by to trafił! Przecież nie mogą rozbić naszego zespołu! - Wy­glądał na zawiedzionego. - Teraz, kiedy nawiązaliśmy takie znakomite stosunki.

Zespół, stosunki... Czy on jest z tej samej planety?

- Tak pan sądzi?

Zachichotał, wyczuwając jej ironię, ale jego bursztynowe oczy pozo­stały skupione.

- A zatem, o czym będzie przede wszystkim pani artykuł na temat ro­dziny Hale'ów?

- O klątwie, która na nich ciąży.

Z jego twarzy znikł pełen wyższości uśmiech.

- Słucham?

Opowiedziała mu o przedwczesnych zgonach męskich potomków E.W. Hale'a.

- Wuj Wilty'ego miał trzydzieści parę lat, kiedy zginął. Tak samo jego ojciec.

- Zdaje się, że coś o tym czytałem. Chyba śruba motorówki rozwaliła mu głowę, tak?

Callie odsunęła talerz. Straciła apetyt do reszty.

- A jak zginął wuj?

- Poraził go prąd.

- Super. Czy ktoś odpowiadał za te przestępstwa?

Callie pokręciła głową.

- Po szczegółowym dochodzeniu stwierdzono, że były to nieszczęśli­we wypadki.

- Bzdura! Po prostu jeszcze nie znaleziono właściwego wyjaśnienia. - Rysy mu stwardniały.

- A dlaczego nie mogą to być po prostu wypadki?

- Większość niewyjaśnionych spraw umorzono z powodu braku fun­duszy albo z braku chęci do ich prowadzenia.

- A nie z braku dostatecznego materiału dowodowego?

Ezra nachylił się ku niej, wyraźnie przejęty.

- Niedostateczny materiał dowodowy oznacza tylko tyle, że dowód nie został jeszcze znaleziony.

Zanim Callie spróbowała ustalić, co go tak podnieciło, znów gwałtow­nie skręcił w bok.

- Jak pani myśli, kto rzucił klątwę na Hale'ów?

Postanowiła zaprzestać prób zrozumienia go i po prostu iść naprzód.

- Jeszcze za życia E.W. Hale'a krążyło o nim mnóstwo dziwnych plo­tek, i nadal ludzie szepczą na ten temat. Myślę, że pierwszym krokiem powinno być zweryfikowanie tych pogłosek.

Wyliczyła je. Niektóre były tak niedorzeczne, że aż śmieszne: E.W. Hale był gejem i jego dzieci spłodził ktoś inny, był czarnuchem albo Ży­dem, któremu udało się jakoś przedostać do elitarnego środowiska bia­łych anglosaskich protestantów; miał harem kochanek i każde z jego dzieci pochodzi od innej matki.

Inne plotki brzmiały bardziej serio: manipulował bankructwami, by kupować rzekomo upadające spółki, i oszukiwał każdego, kto z nim współ­pracował - łącznie z własnym bratem - by uzyskać wyłączną kontrolę nad biznesem. Najpoważniejsza głosiła, że zabił pierwszą żonę.

Callie była przekonana, że gdzieś tam wśród tych plotek ukryte jest ziarno klątwy, która mogła zabić Wilty'ego.

- A drugi krok?

- Ustalenie, czy któraś z nich pasuje do tych wszystkich śmierci.

- Chce pani usłyszeć radę?

- Nie.

- Ale i tak ją pani dam. Taki ze mnie miły facet. - Mówił lekkim tonem, ale na jego twarzy nie było uśmiechu. - Niech pani nie traci czasu na grze­banie w rozmaitych ezoterycznych, pseudopsychologicznych bzdurach.

- Nie mam takiego zamiaru - warknęła.

- Próbuję tylko podzielić się z panią moim bogatym doświadczeniem.

- Moja wdzięczność nie ma granic - skłoniła się z ironią, po czym spojrzała na niego ze złością. - Być może trudno to panu zrozumieć, de­tektywie Chapin, ale znam się na tym, co robię. Nie potrzebuję, żeby mi ktoś mówił, jak mam pisać czy zbierać materiał do artykułu.

Bynajmniej niezbity z tropu, odpowiedział na jej gniew chłodną pew­nością siebie, że to, co mówi, jest niepodważalną prawdą:

- Większość wielkich fortun zaczęła się od zbrodni.

Resztę popołudnia Callie spędziła w bibliotece. Czytała na temat Emmeta Wiltona Hale'a - i rozmyślała o Wiltym.

Wciąż jakby nie docierało do niej, że został zamordowany. Nie potrafi­ła też wczuć się w stan umysłu człowieka, który popełnił taką zbrodnię. Dlaczego nie zabił go po prostu w jego mieszkaniu? Może jednym z mo­tywów przestępstwa była chęć upokorzenia Wilty'ego? Jaki mógłby być inny powód, że włożył tyle wysiłku, by jego ciało zostało wystawione na widok publiczny?

I czego szukał morderca? Wilty nigdy nie trzymał w domu większych sum. Skoro morderca znał niektóre zwyczaje Wilty'ego, to powinien wie­dzieć i o tym. Callie wiedziała, że Wilty miał też mały sejf, ale z pewno­ścią nie trzymał w nim nic, co miałoby wartość, poza spinkami do man­kietów czy kolekcją zegarków. Jedyne przedmioty, na które mógłby się połakomić złodziej, to dzieła sztuki i antyki, ale niemożliwe było, by zszedł z dziewiętnastego piętra po drabince pożarniczej z takim bagażem.

Jeśli chodzi o wrogów, to naturalnie, miał ich - trudno być tak bogatym jak on i nie zaleźć temu czy owemu za skórę - ale nie mogła uwierzyć, by ktoś chciał go z tego powodu zamordować.

Chociaż nie wiadomo, w co się wplątał, odkąd widzieli się po raz ostat­ni...

Krótko przed piątą Callie doszła do wniosku, że zbyt rozprasza ją teraź­niejszość, by mogła na serio skupić się na przeszłości. Znalazła w katalogu parę biografii i wypożyczyła je do domu. Pomyślała, że gdy wypije w domu filiżankę herbaty i przebierze się w wygodne ciuchy, łatwiej jej będzie po­grążyć się w studiowaniu życiorysu niesławnej pamięci E.W. Hale'a.

Była w błędzie.

Kiedy weszła do budynku, portier wręczył jej paczkę. Nazwisko nadawcy brzmiało: Wilty Hale.

Zamknęła drzwi, pobiegła do kuchni, przecięła nożem taśmę i rozerwała pudełko.

W środku znajdował się list napisany na kartce z osobistej papeterii Wilty'ego i trzy oprawne w skórę tomy. Callie otworzyła jeden z nich. Stronice, jedna za drugą, zapisane były odręcznym pismem, zdobnym w staroświeckie zakrętasy i pogrubienia, powstałe na skutek nacisku pió­ra. Papier zżółkł lekko, ale atrament pozostał czarny i wszystko dawało się odczytać.

Callie popatrzyła na daty dzienników: 1888, 1896, 1902. Na okładce wszystkie trzy wytłoczone miały nazwisko: Emmet Wilton Hale.

Wytrącona z równowagi, sięgnęła po list Wilty'ego. Kiedy wyjmowała go z pudełka, poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Z pieczątki na pacz­ce wynikało, że została wysłana rankiem tego dnia, kiedy zginął... Drżą­cą ręką wyjęła kartkę z koperty.

Droga Callie!

Mniej więcej sześć miesięcy temu, będąc w stanie, który niewątpli­wie musiał świadczyć o przedwczesnym kryzysie połowy życia, odkry­łem coś, co zainspirowało mnie do pewnych poszukiwań. Ogólnie bio­rąc, chodzi o to, kim był E.W. Hale i co to znaczy dla mnie.

Próbowałem rozpracować to na własną rękę, ale obawiam się, że poszedłem złą drogą. W przebłysku skromności pomyślałem, że może dobrze by było, żeby jakieś obiektywne oko oceniło, czy to wszystko trzyma się kupy. Ty zawsze miałaś lepsze poczucie rzeczywistości niż ja. Wynik nie będzie miał dla Ciebie znaczenia osobistego. No i nie sądzę, żeby Cię specjalnie obchodziło, czy jestem tym, za kogo ucho­dziłem, czy nie. Fakt, że jesteś reporterem, i to niezłym, też nie jest bez znaczenia.

Te dzienniki znajdowały się w Long House wśród osobistych papie­rów E.W. Hale'a. Były w pewien sposób wyodrębnione spośród in­nych. Nie wiem dlaczego, ale mój nos mówi mi, że to ważne. Był jesz­cze inny dziennik, który prawdopodobnie wszystko by wyjaśnił, ale oczywiście zaginął.

Wiem, że to brzmi bezsensownie, ale jak się zobaczymy, wszystko Ci wyjaśnię. Na razie przeczytaj to i zastanów się. Nie każ wynosić mi się do diabła z tymi wszystkimi dylematami. Potrzebuję Twojej pomo­cy, Callie. I strasznie za Tobą tęsknię. Niedługo zadzwonię.

Pozdrawiam serdecznie

Wilty

Callie wpatrywała się w list.

„...chodzi o to, kim był E.W. Hale i co to dla mnie znaczy”.

Stłumiła myśl, która zrodziła się w jej mózgu. Chapin ostrzegał ją. Czy miał rację? Czy istotnie klątwa rodziny Hale'ów została zapoczątkowana przez zbrodnię?

A jeśli tak, to co, do diabła, zrobił E.W. Hale?

Rozdział 11

Mam coś, co może pana zainteresować - powiedziała Callie, pod­chodząc do biurka Ezry.

- Wcale bym się nie zdziwił - mruknął Alvarez.

Callie zignorowała go.

Ezra zauważył, że wygląda na zmęczoną i zgnębioną. Wstał, by ją po­witać, i wskazał jej krzesło. Odmówiła.

- Nie tutaj.

- W porządku. Proszę za mną.

Wstał i poprowadził ją do jednego z pokojów służących do przesłu­chań. Wiedział, że Alvarez pójdzie za nimi i będzie ich obserwował przez lustro weneckie.

Kiedy usiedli, Callie otworzyła plecak, wyjęła oprawione w skórę księgi, naddarty arkusz papieru listowego i kopertę. Wszystko to położyła na stole przed Ezrą.

- Dostałam tę paczkę wczoraj - powiedziała, podając mu kawałek pa­pieru pakunkowego z pieczątką poczty. - Została wysłana w dniu, kiedy zamordowano Wilty'ego.

Ezra był całkowicie zaskoczony. Obejrzał pieczątkę i adres zwrotny, po czym przeniósł wzrok na leżące przed nim księgi.

- A to co?

- Część dzienników E.W. Hale'a.

Ezra był detektywem z powołania. Każda sprawa, nad jaką pracował, zaczynała się od czyjejś niepotrzebnej śmierci. Zaczął już myśleć, że przy­padek Wilty'ego należy tak samo potraktować, ale te dzienniki świadczy­ły o czymś innym. Prapradziadkiem ofiary był E.W. Hale, jeden z tyta­nów Ameryki.

- Dlaczego Wilty to pani przysłał?

Podała mu list. Przeczytał go powoli. A potem jeszcze raz.

- Ludzie z ekipy dochodzeniowej powiedzieli, że zabójca czegoś szukał. Może tego czwartego dziennika? Tego, o którym Wilty pisze, że zaginął.

Brzmiało to wiarygodnie, ale doświadczenie mówiło Chapinowi, że chodziło tu o coś więcej niż tylko o szukanie dziennika. Jeśli E.W. Hale istotnie miał jakiś sekret, to istniało prawdopodobieństwo, że Wilty go znał. A więc bez względu na dziennik zabójca czuł, że musi go wyelimi­nować.

- Co to znaczy: „...chodzi o to, kim był E.W. Hale i jakie to ma znacze­nie dla mnie”?

- Przeczytałam wszystkie trzy dzienniki po dwa razy i nadal tego nie wiem - powiedziała Callie z wyraźnym oporem. - Zaczynam przychylać się do pańskiej teorii na temat fortun, które zaczęły się od zbrodni.

Ezra uśmiechnął się.

- Staruszek zlikwidował żonę?

- To by z pewnością była zbrodnia, ale nie sądzę, żeby o to chodziło. Przede wszystkim fortuna Hale'ów została zbudowana, zanim jego żona umarła. A po drugie, choć było wiele spekulacji na temat sposobu lecze­nia Winifred Hale, wszystko odbywało się jawnie. Nie ma tu żadnej ta­jemnicy.

Wyjaśniła, że istnieje hipoteza, iż na życzenie E.W. lekarze wycofali niektóre lekarstwa. Zgodnie z innymi E.W. systematycznie podtruwał żonę. On sam utrzymywał, że umarła na ostrą astmę, dodatkowo pogłębioną przez alkoholizm. Ponieważ zarówno astma Winifred, jak i jej nadmierne picie były sprawą dobrze znaną, wersja Hale'a została zaakceptowana.

- Ale mógł świadomie przyczynić się do pogorszenia jej stanu - pomy­ślał na głos Ezra. - Niewłaściwa mieszanka leków. Przedawkowanie cze­goś. Zaniedbanie.

- Jedynymi ludźmi, którzy mogli o tym wiedzieć, byli lekarze Wini­fred, ale oni zasłaniali się tajemnicą lekarską.

- Wiedział też E.W. Hale.

- To prawda, ale istnieje dziennik z 1902 roku - powiedziała, wskazu­jąc na jeden z trzech tomów - i nie ma w nim nic na ten temat. Jeśli w ogóle wspomina o zdrowiu żony, stanowi to potwierdzenie tego, co skądinąd wiadomo o jej problemach z oddychaniem.

- No dobrze, więc jeśli nie zakatrupił swojej pani, to cóż takiego zro­bił, co na całe sto lat rzuciło klątwę na niego i jego potomstwo? Jak pani myśli?

Callie wskazała dziennik oznaczony liczbą 1888.

- Nie wiem, jakie przestępstwo zostało popełnione ani kto je popełnił, ale chyba wiem kiedy.

W bursztynowych oczach Ezry błysnął podziw, ale i rozbawienie.

- Nie ma końca pani talentom.

Callie przewróciła oczami, ale dała spokój.

- Powodem, dla którego te plotki wokół osoby E.W. Hale'a przetrwały, jest to, że już od samego początku każdy, kto zainteresował się jego ży­ciorysem, w końcu dochodził do wniosku, że staruszek E.W. nie był taki, za jakiego uchodził. Znikał z domu na całe miesiące. Nikt nie wiedział, dokąd wyjeżdżał, co robił ani z kim przebywał. Wniosek był oczywisty: E.W. Hale miał sekretne życie.

- Są jakieś hipotezy, co by to miało być za sekretne życie?

- Właściwie nie, ale jest pewien okres, pomiędzy 1859 a 1864 rokiem, kiedy Emmet Hale przepadł na dobre.

- Toczyła się wojna Północy z Południem. Może walczył po stronie Południa i chciał ukryć tę zdradę przed swoją pochodzącą z Północy ro­dziną? Miał dziewiętnaście lat.

- E.W. Hale nigdy nie wydawał mi się typem altruisty.

Ezra czytał wystarczająco dużo o tym człowieku, żeby się z nią zgo­dzić. Główną troską E.W. Hale'a było to, żeby zarobić możliwie najwię­cej pieniędzy i zyskać możliwie najwięcej władzy.

- Czy to jedyny okres, kiedy zaginął?

- Zdarzało się, że wyjeżdżał na parę tygodni czy miesięcy, to tu, to tam.

- Zaczął swoją karierę jako domokrążca. Zarabiał, jeżdżąc z miasta do miasta. Długa nieobecność nie jest w takim wypadku niczym szczegól­nym.

Callie zdziwiła się, że Ezra tyle wie na temat E.W. Hale'a.

- To dotyczy okresu sprzed 1859 roku. Po 1864 roku też zdarzało się, że wyjeżdżał w interesach, ale te podróże są dobrze udokumentowane. Tylko te pięć lat jest owiane tajemnicą.

- Jaka jest pani hipoteza?

- Nie mam żadnej hipotezy. Wiem tylko, że kiedy wrócił do Stroudburg w Pensylwanii w 1864 roku, nie był już akwizytorem. I nie był już biedny.

Ezra był podekscytowany. Pytania bez odpowiedzi zawsze go fascynowa­ły. Spojrzał na list Wilty'ego, potem otworzył dziennik i przekartkował go.

- Co pani w nim znalazła skłaniającego panią do przypuszczenia, że podczas swojej nieobecności popełnił jakieś przestępstwo?

- Zakreśliłam parę istotnych moim zdaniem fragmentów. Ma pan czas, by rzucić na nie okiem?

- Miałem się spotkać na śniadaniu z księciem Karolem, ale na pewno mi wybaczy.

Callie uśmiechnęła się i otworzyła dziennik na odpowiedniej stronie.

Droga nie nastręczyła mi specjalnych trudności, ale obawiam się, że powrót do tego, co było, okaże się niemożliwy. Tyle się zmieniło. Tam, gdzie kiedyś byli żywi ludzie, pozostały szkielety, cichy płacz słychać tam, gdzie dawniej rozbrzmiewał śmiech.

Podróżowałem sam, tak jak tylekroć wcześniej. Tym razem jednak dźwigam brzemię o wiele cięższe, niż kiedykolwiek ważył mój kufer. Mimo to nie śmiem się skarżyć, gdyż zasługuję na tę Karę. A nawet na znacznie większą.

- Napisał to w marcu 1888 roku.

- W roku Wielkiej Zamieci.

- Tak. Najwyraźniej utknął podczas zamieci w jakiejś starej chałupie. Kiedy czyta się jego opis, widać, że jest szczęśliwy, iż w ogóle przeżył.

Podsunęła Chapinowi parę innych fragmentów, zaintrygowana, że okazuje takie zainteresowanie.

Nie mogę się rozgrzać. Zęby szczękają mi nieprzerwanie, coraz sła­biej widzę. Błąkałem się po omacku, bo kompas sparaliżowały gigan­tyczne zaspy śniegu, niezmordowanie padającego z nieba.

Zaczęło się to wkrótce po moim przybyciu i szybko narastało. Pró­bowałem wrócić do miasta, zanim stanę się kolejną ofiarą w paszczy tej bestii, ale zbyt długo zwlekałem, zajęty przeszłością, bym zdołał się sam uratować.

- Hale próbował uciec, ale wkrótce stracił konia. Na szczęście w kufer­ku miał świecę, zapałki i nóż. Ponieważ sądził, że wyjeżdża zaledwie na kilka godzin, miał ze sobą niewiele do jedzenia. Utknął w śniegu na całe trzy dni.

Ezra słyszał o Wielkiej Zamieci z 1888 roku, ale nigdy nie miał do czynienia z relacją kogoś, kto osobiście ją przeżył. Spróbował sobie wy­obrazić, jak to jest, kiedy człowiek siedzi uwięziony na parę dni w cias­nej chatce, pije wodę z roztopionego śniegu, skubie maleńkie kęski chle­ba i sera, którymi nasyciłby się co najwyżej ptak, nieustannie rozpamiętuje własne winy i odprawia pokutę za błędy, które popełnił. Taka sytuacja pasowałaby raczej do mnicha niż do rekina finansjery.

- Trudno nie docenić hartu ducha tego faceta.

- On sam nazywa tę próbę swoim „zesłaniem w pustkę”.

- Gdzie był, to był, ale po co on w ogóle tam pojechał?

Callie wolała, by na pytanie Ezry odpowiedział sam E.W. Hale.

Przyjechałem tu w poszukiwaniu Blessingów i pomimo wszystkie­go, co mnie tu spotkało, pomimo chłodu tych, których dawniej miałem za życzliwych i serdecznych, będę kontynuował poszukiwania, gdyż wierzę, że to z woli Bożej przyjechałem tu, na to miejsce, o tym czasie. Musiałem znaleźć się o krok od śmierci, by móc docenić życie. Trzeba było, bym stanął twarze w twarz z moimi złymi uczynkami, by wyjść z tego jako lepszy człowiek.

Dziękuję Bogu za to doświadczenie i obiecuję odnaleźć Blessin­gów, bez względu na to, ile by mnie to miało kosztować. Gdyż to po­przez nich mam nadzieję odnaleźć zarówno Faith∗∗, jak i Prawdę.

- Faith? - jęknął Ezra, odczytując cały ten fragment jako wybuch religijnej egzaltacji w obliczu próby, której został poddany autor dziennika.

- On ma na myśli kobietę. - Powiedziała mu, że imię Faith pojawia się także w innym dzienniku. - Myślę, że E.W. Hale mieszkał w tym miej­scu, gdziekolwiek to było. Pracował tu, miał przyjaciół, zorganizował sobie życie i spotkał kobietę, którą pokochał, a potem porzucił. Porzuce­nie jednej z córek miejscowych obywateli nie zostało dobrze przyjęte przez mieszkańców.

Ezra przeczytał jeszcze raz cały ten fragment. Coś okropnego musiało się wydarzyć w tym miejscu. Hale odwoływał się do Apokalipsy. Pisał, że zasługuje na Karę, że musi szukać Błogosławieństw, odnaleźć Wia­rę... Ale co takiego zrobił, by zasłużyć na wrogość całego miasta?

- Co to wszystko ma wspólnego ze śmiercią Wilty'ego?

- Najbardziej oczywista odpowiedź brzmi: pieniądze. Wilty napisał, że potrzebuje mojej pomocy, bo osobiście nie jestem zainteresowana tą spra­wą.

- A co chciał, żeby pani zrobiła?

- Pewnie chciał, żebym wykorzystała swoje zawodowe umiejętności i pomogła mu pogrzebać w życiorysie E.W. Hale'a.

- Żeby co znaleźć?

Callie wzruszyła ramionami.

- O ile wiem, jemu też zależało na ustaleniu, dlaczego rodzinę Hale'ów od stu lat prześladuje pech. Zamierzam potraktować to jak każdą inną historię i zobaczyć, dokąd mnie zaprowadzi.

Ezra, postukując palcem w stół, zastanawiał się nad rozmaitymi drogami, jakimi może pójść tego typu śledztwo.

- Pani zdaniem te dzienniki wraz z listem Wilty'ego mogą świadczyć o istnieniu swego rodzaju klątwy?

- A nie? - Callie sięgnęła po dzienniki i list.

- Co pani robi? - zaprotestował Ezra.

- A jak pan myśli?

- W tej chwili jest to materiał dowodowy w śledztwie prowadzonym przez policję. Zostaje tutaj.

Callie sięgnęła do plecaka i podała Chapinowi kopię listu Wilty'ego.

- To może zostać. Resztę zabieram. Jeśli ma pan coś przeciwko temu, proszę zadzwonić do sędziego.

Mówiąc to, wzięła dzienniki i oryginał listu i wyszła.

Gdy zamknęły się za nią drzwi, do środka wbiegł Alvarez, szczerząc zęby w uśmiechu.

- Człowieku, czy ty zawsze musisz ją wkurzać?

Ezra nasłuchiwał oddalających się kroków Callie.

- Taki mam już talent.

To był doprawdy okropny dzień. Przede wszystkim nie pokazała się manicurzystka Carolyne. Podobno się przeziębiła. Potem Carolyne udała się do miasta na spotkanie ze swoim bankierem i brokerem, ale żaden nie miał dla niej dobrych wiadomości. Kiedy wróciła do siebie, kolejną łyż­kę dziegciu dołożyła Lourdes. Dzwoniła policja. Mieli do niej parę py­tań.

Czekała teraz na nich w salonie i wyglądając przez okno, zabijała czas obserwowaniem ulicy. Po przeciwnej stronie rozciągała się bujna zieleń Central Parku w pełni wiosennego przepychu. Na ławeczce, tuż przed wejściem, siedział starszy mężczyzna i popijając coś z papierowego kub­ka, czytał gazetę. Przygarbiona staruszka, której towarzyszyła opiekunka w białym uniformie i różowym sweterku, przekuśtykała obok niego, wspie­rając się na lasce. W parku płynęły po wyznaczonych ścieżkach strumie­nie uprawiających jogging osób, zachowujących swój własny, niespiesz­ny rytm. Pod drzewami stali mężczyźni w biznesowych garniturach, z przyklejonymi do ucha telefonami, prowadząc pertraktacje pod gołym niebem, a młode matki pchały głębokie wózki i spacerówki wśród zielo­nych trawników i kwietnych rabat.

Carolyne utkwiła wzrok w tych miejskich mamach, pogodnie mean­drujących pośród nowojorskiego pejzażu, tak beztroskich i pewnych swego miejsca na ziemi. Kiedy ona była w ich wieku, nie miała ani źdźbła tej pewności. Trudno czuć się pewnie, gdy wszyscy dookoła nieustannie dają ci na różne sposoby do zrozumienia, że do nich nie pasujesz... Trudno czuć się beztrosko, gdy wszystko, co robisz, jest krytykowane przez wszystkowiedzącą teściową i dominującego męża.

Patrzyła, jak młoda kobieta pochyla się nad wózkiem. Gdy potrząsnęła głową, włosy rozsypały się, drażniąc delikatnie buzię malucha. Dziecko zaniosło się śmiechem i wierzgnęło nóżkami w niepowstrzymanym za­chwycie. Carolyne spróbowała przypomnieć sobie, jak to jest, kiedy pie­ści się maleństwo, wtulając twarz w jego ciałko, ale pamiętała to jak przez mgłę.

Usłyszała za sobą odgłos otwieranych drzwi. Lourdes zaanonsowała przybycie dwóch detektywów, którzy chcą się z nią zobaczyć. Czekali w holu. Carolyne ledwie zauważalnym ruchem głowy kazała Lourdes wprowadzić ich. Dwaj mężczyźni weszli do bogato urządzonego pokoju i zatrzymali się na progu. Carolyne stała odwrócona do okna. Nie chciało jej się odrywać oczu od widoku matki i dziecka.

Ezra nie należał do ludzi cierpliwych. Bądź co bądź, miał do rozwikła­nia morderstwo.

- Pani Hale.

Carolyne odwróciła się. Nie była zachwycona widokiem Ezry Chapina, ale potrafiła to ukryć.

- Wybaczcie, panowie - powiedziała. - Proszę bardzo, siadajcie.

Kiedy wszyscy troje usiedli - Carolyne na złoconej berżerce, mężczyź­ni na obitej jedwabiem sofie - Ezra zmierzył wzrokiem postać wdowy Hale. Była piękna, musiał jej to przyznać. Blond włosy, czarny kostium, świetne nogi i mnóstwo biżuterii. W klapę żakietu wpiętą miała broszkę w kształcie kwiatu z rubinów i diamentów; takie same klejnoty lśniły w jej uszach. Wielki diament obciążał jedną dłoń, kolekcja złotych, zdob­nych w diamenty bransolet - drugą. Wszystko w niej było zadbane, kosz­towne, doskonale skrojone i perfekcyjnie zgrane; nie ulegało wątpliwo­ści, skąd wzięła się u jej syna Wilty'ego, taka dbałość o porządek.

- Proszę przyjąć jeszcze raz wyrazy najgłębszego współczucia z powodu straty, jaka panią spotkała - rzekł Ezra, a Jorge ze smutkiem skłonił głowę. Carolyne nie odpowiedziała. Nie mrugnęła niemal okiem. Wpatrywała się po prostu w niego wyczekująco. - Przykro mi, że przypadła mi rola tego, kto musi panią powiadomić, iż nie sądzimy, by pani syn popełnił samobójstwo. Naszym zdaniem został zamordowany.

Tym razem Carolyne zareagowała. Jej niebieskie oczy rozszerzyły się. Złapała się za pierś, jak gdyby jej serce ścisnął ostry ból.

- Nie!

- Analiza wykazała obecność w jego krwi dużej ilości alkoholu i barbi­turanów - rzekł Alvarez.

Carolyne milczała, jakby jej mózg nie mógł przyswoić sobie tej wiado­mości. Całą siłą woli usiłowała zachować pełną godności postawę. Kiedy wreszcie przemówiła, jej głos był cichy i drżący.

- Mój syn znajdował się na granicy alkoholizmu. Nadmierne picie nie było w jego przypadku niczym szczególnym.

- Wiemy o tym, pani Hale, ale czy miał także w zwyczaju brać pigułki nasenne?

Zamrugała oczami, tak jakby nie zrozumiała pytania.

- Zgodnie z tym, co mówią laboranci, alkohol został zmieszany z dużą ilością seconalu. Poziom toksyn we krwi był taki, że jest absolutnie nie­możliwe, by zdołał przejść z biblioteki do kuchni, a cóż dopiero wdrapać się przez okno na drabinkę przeciwpożarową. Uważamy, że ktoś mu po­mógł umrzeć.

Carolyne powoli podniosła się z krzesła i podeszła z powrotem do okna wychodzącego na Fifth Avenue. Ramiona leciutko jej obwisły pod cięża­rem tego, co przed chwilą usłyszała. Ezra miał wrażenie, że coś zalśniło na jej policzku. Łza? Ale może mu się zdawało?

- Czy pani syn miał jakichś wrogów? - spytał. Carolyne wzruszyła ramionami i przecząco pokręciła głową. - Kogoś, kto chował do niego urazę?

Alvarez, który rozglądał się po pokoju w poszukiwaniu jakichś rodzin­nych fotografii, pomyślał, że być może tacy ludzie jak Carolyne Hale mają specjalny pokój do prezentowania tego typu rzeczy. U niego w domu nie było ściany, która nie byłaby doszczętnie pokryta zdjęciami jego dzieci, bratanków i bratanic, a także innych członków rodziny... No, ale w jego domu nie było też mebli wyściełanych kosztownymi tkaninami ani cen­nych dzieł sztuki na ścianach.

- Czy była pani blisko związana ze swoim synem? - spytał, intuicyjnie znając odpowiedź, zanim jeszcze padła.

- Nie. Jest to jedna z rzeczy, których żałuję najbardziej.

- Czy zna pani nazwiska jakichś znajomych czy przyjaciół pana Hale'a? Zamierzamy ich przepytać, podobnie jak innych członków rodziny.

Carolyne westchnęła.

- Inni członkowie rodziny nie istnieją. Ja jestem ostatnia z Hale'ów. A co do przyjaciół Wilty'ego, to obawiam się, że nie potrafię panom po­móc. Nigdy nie przyprowadzał do mnie nikogo, bym mogła go poznać, ani też nie zapraszał mnie na swoje imprezki.

Ezra był pewien, że wyczuwa w jej głosie zdenerwowanie. Czy to prze­jaw zniecierpliwienia tym, że się ją wypytuje, czy żal, że dzielił ją z sy­nem taki dystans?

Alvarez też musiał coś wyczuć, bo szybko podjął:

- Jak często widywała się pani z synem?

Carolyne odwróciła się od okna i spojrzała otwarcie na młodego detek­tywa o smoliście czarnych włosach i oczach barwy obsydianu, które zwę­żały się, gdy mówił.

- Już panu powiedziałam. Nie byliśmy z sobą blisko.

- Czy widywała go pani raz na tydzień? Raz na miesiąc? Raz na rok? Wcale?

- Nie cierpię tego! - warknęła.

- Proszę mi wybaczyć - Alvarez skłonił głowę przesadnie grzecznym gestem. Ezra rozpoznał w tym drwinę; przyszła kolej Jorgego, by zagrać rolę wrednego gliniarza. - Po prostu próbuję ustalić, jakie stosunki były między panią a synem.

Carolyne spojrzała na niego ze złością. Ezra pospieszył, by zmienić temat, zanim się zdenerwuje na dobre i wyrzuci ich z pokoju.

- Czy pan Hale był zatrudniony w ostatnim czasie?

Carolyne przeniosła spojrzenie z Alvareza na Ezrę.

- Mój syn nigdy nie był zatrudniony. Żył z funduszy wypłacanych przez radę powierniczą. Od czasu do czasu robił to czy owo.

- Jakiego typu zajęcia podejmował?

Carolyne odeszła od okna i zaczęła spacerować po pokoju. Przecho­dząc obok rozmaitych sprzętów, muskała ręką to oparcia krzeseł, to gło­wy brązowych posążków, to płatki orchidei... Tak jakby potrzebowała się upewnić, że to ona jest osobą, która wie, jak dbać o te rzeczy, stano­wiące dla niej źródło przyjemności, jak na nie chuchać i dmuchać.

Ezra zastanawiał się, czy ona chce im w ten okrężny sposób powie­dzieć, że gdyby Wilty dawał jej tyle radości, co te przedmioty, to byłaby lepszą matką.

- Uwielbiał aktywność fizyczną i uprawiał każdy sport, jaki tylko moż­na sobie wyobrazić - rzekła, wtulając się na powrót w swoją złoconą berżerkę. - Był też dosyć bystry, jeśli chodzi o giełdę. Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie zajmuje się tym zawodowo. Poza tym uważał się za człowieka teatru i często finansował rozmaite offbrodwayowskie przed­stawienia i sztuki jednego aktora.

Pogrążała się we wspomnieniach, a na jej ustach pojawił się uśmiech.

- Widziałam raz, jak grał w pewnej okropnej sztuce. Był całkiem do­bry.

Ciekawe, czy powiedziała mu to, kiedy żył, pomyślał Ezra. I czy miało­by to dla niego znaczenie.

- Czy zajmował się kiedykolwiek prawdziwą pracą? - spytał Alvarez.

- Brał udział w posiedzeniach zarządu korporacji Hale - powiedziała obronnym tonem.

- To znaczy, że co robił?

Zmarszczyła czoło pod naporem niechcianych wspomnień.

- Wilty usiłował włączyć się w prowadzenie interesu, ale nikt go nie słuchał.

Ezra nadstawił uszu. Po raz pierwszy, odkąd zaczęli tę rozmowę, usły­szał w jej głosie nutę szczerego współczucia.

- Korporacja Hale to konglomerat rozmaitych rodzajów działalności - powiedział. - Czy pan Hale przedkładał jakieś nad inne?

- Właściwie nie. Wolał patrzeć na korporację jako na całość. - Zasta­nowiła się. - Wilty szczycił się korporacją Hale i jej długoletnią historią sukcesu.

Ezra pomyślał, że trudno znokautować światowego potentata.

- Jakie wobec tego sugestie prezentował pan Hale na posiedzeniach zarządu?

- Wilty miał wrażenie, że obecnie firma dryfuje, że zarząd inwestuje w firmy, które nie mają żadnego związku z głównym nurtem działalności korporacji.

- Co w tym złego? - spytał Alvarez. - Przez cały czas wielkie przedsię­biorstwa kupują małe. Chodzi o to, żeby utrzymać się na powierzchni.

- Był przekonany, że w końcu takie kupowanie wszystkiego, co popad­nie, okaże się zgubne. - W jej słowach dawało się wyczuć podtekst, że Alvarez wie mniej o światowym biznesie niż ona o francuskich meblach. - Mój syn chciał, by korporacja Hale wróciła do korzeni, do filozofii swego założyciela, E.W. Hale'a, i celów, jakie on ustanowił.

- Czasy się zmieniają. Być może zarząd przyjął inną filozofię i ustano­wił inne cele - podsunął Ezra.

- Jedynym celem, jaki ma przed oczami zarząd korporacji Hale, jest maksymalne pomnożenie dochodów każdego ze swych członków.

- Włącznie z panią i panem Hale'em.

Wdowa poruszyła się na krześle. Prawda była kłopotliwa.

- Pieniądze to nie wszystko, proszę pana.

Alvarez parsknął śmiechem.

- Ciekawe, dlaczego mówią tak wyłącznie bogaci?

Ezra posłał koledze ostrzegawcze spojrzenie. Alvarez zignorował je.

- A więc jeśli panu Hale'owi nie zależało na pieniądzach, to o co mu w takim razie chodziło? Może o władzę? O to, żeby mieć lepszą pozycję w zarządzie? Żeby dostać większy kawałek ciasta?

Carolyne zjeżyła się.

- On nie musiał pragnąć władzy czy większego kawałka ciasta, detektywie. Za niespełna miesiąc miał odziedziczyć całą piekarnię. Mój syn chciał jedynie tego, by ludzie prowadzący firmę jego prapradziadka pa­miętali, że to on, a nie oni, ma w sobie krew Hale'ów. - Głos Carolyne wibrował od nieoczekiwanej pasji. - Już z tego jednego powodu zasługi­wał na szacunek.

- Rozumiem, że mu go nie okazywali.

Ezra, porządny gliniarz, zadowolony był, że Alvarez nacisnął ten gu­zik. Może teraz potrafią znaleźć szczeliny w tej markowej zbroi, w jaką zakuta była Carolyne Hale.

- Nie - powiedziała ze szczerym smutkiem. - Nie okazywali.

- A pani okazywali szacunek? - spytał Ezra.

Wyglądała, jakby miała ochotę się roześmiać.

- Jeśli nie mieli względów dla ostatniego męskiego potomka E.W. Ha­le'a jak mogli traktować kobietę, która otrzymała to nazwisko od męża?

Alvarez i Ezra wymienili spojrzenia. Chyba właśnie tutaj znajdował się jej słaby punkt.

- Kiedy widziała pani pana Hale'a po raz ostatni? - spytał Alvarez, obserwując, jak Wdowa chowa swój gniew pod wypracowaną fasadą arystokratki.

- Byliśmy razem na lunchu na tydzień przed jego śmiercią - powie­działa z dawną wyniosłością.

- Gdzie?

- W Four Seasons.

- Tylko we dwoje?

- Tak.

- Powiedziała pani, że nie widywaliście się z synem zbyt często. Czy to była jakaś specjalna okazja?

- Nie. Po prostu lunch.

- O czym państwo rozmawiali?

- Już nie pamiętam.

Alvarez zwietrzyłby kłamstwo na kilometr, a to rzucało się wręcz w oczy.

- Martwił się czymś? - podsunął. - Był zdenerwowany? Zły?

- Nie zauważyłam - odpowiedziała ostro. - I, szczerze mówiąc, detek­tywie, nie jestem zachwycona tymi indagacjami.

- A ja nie jestem zachwycony tym, że muszę prowadzić śledztwo w spra­wie morderstwa trzydziestoparoletniego mężczyzny, który miał wszelkie podstawy, by cieszyć się życiem. Dlatego pytam panią jeszcze raz, pani Hale: czy wtedy, podczas lunchu, zaledwie parę dni przed śmiercią syna, zauważyła pani w jego zachowaniu czy sposobie mówienia coś nietypo­wego? Czy powiedział albo zrobił coś, co zwróciło pani uwagę jako sy­gnał, że może mieć jakiś problem?

- Nie.

- A może teraz, kiedy myśli pani o tym ponownie, uświadamia pani sobie coś, co mogłoby być zapowiedzią tego, co miało nastąpić?

- Nie.

- Czy widziała się z nim pani w dniu jego śmierci?

- Nie.

Obaj mężczyźni wstali. Zaskoczyło to Carolyne.

- To już wszystko?

Alvarez patrzył na nią przez długą chwilę zmrużonymi, bardzo ciem­nymi oczami.

- Na razie.

- Jeśli dysponuje pani książką gości, którzy brali udział w uroczystości pożegnania pani syna - rzekł Ezra - to chcielibyśmy ją zobaczyć, by spraw­dzić nazwiska uczestników. Nigdy nic nie wiadomo. Osoba, która zabiła pani syna, mogła być obecna na uroczystości.

Carolyne wstała. Twarz miała bladą, rysy ściągnięte.

- Mój syn często popełniał ten błąd, że eksponował swoje bogactwo wobec obcych. Być może jego śmierć to omyłka, potworna omyłka pod­czas zwykłego rabunku?

Ezra i Alvarez nie odpowiedzieli. Szli już ku drzwiom. Carolyne ruszy­ła za nimi.

- Rozważaliście, panowie, tę możliwość? - spytała z ledwie powstrzy­mywanym naciskiem.

- Rozważaliśmy, ale z wynikiem negatywnym. - Ezra odwrócił się i na­potkał jej pełne dezaprobaty spojrzenie. - Jesteśmy przekonani, że śmierć pani syna to zaplanowane z zimną krwią morderstwo. Ponieważ jednak nie znaleźliśmy dotąd przekonującego powodu, dla którego ktoś mógłby pragnąć jego śmierci, jesteśmy otwarci na wszelkie sugestie.

Wyjął z kieszeni wizytówkę i podał jej.

- Gdyby przypomniała sobie pani o czymś, co Wilty miał albo wie­dział, a co mogłoby być motywem morderstwa, proszę do nas zadzwonić.

Rozdział 12

Paula mieszkała w Chelsea, na strychu, którego adaptacja zajęła jej dwa lata i pochłonęła wszystkie oszczędności co do centa. Ale nawet w najgorszych chwilach nie żałowała ani tej decyzji, ani kosztów. Wielu ludzi akceptuje powiedzenie, że tylko dwie rzeczy w życiu są pewne: śmierć i podatki. W życiu Pauli istniał jeszcze trzeci aksjomat: że nie mogłaby żyć w standardowym mieszkaniu. Żadna zwykła kuchnia nie była dość duża, by pomieścić jej książki kucharskie, a co dopiero ku­chenne przybory. Zamiast więc apartamentu złożonego z dwu sypialni i kuchni, stworzyła kuchnię z jedną dużą sypialnią i otwartą przestrzenią, gdzie goście mogli siedzieć i rozmawiać z gospodynią, gdy gotowała.

Callie wjechała na szóste piętro i drzwi windy otworzyły się. Była na strychu. Od razu wiedziała, że obiad będzie w stylu włoskim; nie mogła nie rozpoznać tego aromatu świeżych pomidorów, czosnku i bazylii. Paula pełniła wartę w swoim zwykłym miejscu, w kuchni. Na Callie czekała otwarta butelka chianti i kieliszek.

Callie nalała sobie wina i wsparła się o blat.

- Są dobre wiadomości - oznajmiła Paula. - Możemy mieć dom w Hampton wcześniej. Bez żadnych dodatkowych opłat.

Callie uśmiechnęła się. To istotnie była dobra wiadomość. Od czterech lat ona i Paula, wraz z kilkorgiem ludzi z „Couriera”, wynajmowali na lato mały domek w Bridgehampton. Razem było ich ośmioro; zmieniali się co weekend, po czworo na każdej zmianie.

- Jak ci się to udało?

- Smythowie wyjeżdżają na pół roku za granicę. - Smythowie byli właścicielami domu. - Fred zakłada coś w Indonezji. Potrzebują kogoś, kto by się zaopiekował domem. No to zgłosiłam nas! - Paula wprost pu­chła z dumy. - W maju, wrześniu i październiku ty i ja mamy dom tylko dla siebie. Reszta dołączy do nas na czerwiec, lipiec i sierpień.

- Rewelacja! - Callie wzniosła toast za geniusz Pauli.

Paula skłoniła głowę gestem księżnej.

- Dziękuję. Wyrazy uznania zostały z wdzięcznością przyjęte. - Nagle otworzyła szeroko swoje piwne oczy i zagryzła wargę, zmieszana. - To wszystko bzdury. Przecież nie rozmawiałam z tobą od pogrzebu! Jak było?

Callie zreferowała jej skład uczestników, jak również ogólny przebieg ceremonii. Trzask prask i po wszystkim - oto jak było.

- A kto siedział obok Wdowy? Jakiś senator? Członek zarządu Hale? A może któryś z jej licznych kochanków?

- Nie widziałam z bliska - wyznała Callie. - Ławka dla rodziny była całkiem pusta. Przecież nie ma żadnych innych Hale'ów. A jeśli chodzi o krewnych Wdowy, to z moich źródeł wynika, że dystansuje się od nich już od wielu lat.

- Dystansuje się? - Paula parsknęła śmiechem. - Z tego, co słyszałam, wiała z przyczepy, w której mieszkała ze swoją rodzinką, że o mało nie pogubiła, nóg!

Roześmiały się obie i przez chwilę, delektując się każdym smakowi­tym kąskiem, plotkowały o Carolyne Hale i jej podróży „z klity do elity”, jak lubiła mawiać Paula.

A potem, sama nie wiedząc dlaczego, Callie opowiedziała Pauli, jak wpadła na detektywa Chapina i jak siedzieli razem na nabożeństwie. Brwi Pauli uniosły się w górę. Callie pospiesznie wyjaśniła, dlaczego zależało mu na jej towarzystwie.

- Jak on wygląda?

Callie opisała go.

Paula cmoknęła z uznaniem i Callie pospieszyła skorygować to wrażenie.

- Fakt, jest przystojny, ale przede wszystkim to arogancki, skoncentro­wany wyłącznie na sobie męski szowinista.

Paula wzruszyła ramionami.

- I tak by mi się podobał.

- Jeśli jesteś zainteresowana, z chęcią dam ci jego numer.

- Czemu nie. Nigdy nie wiadomo, kiedy natrafi się na ideał.

- Ten facet to żaden ideał - upierała się Callie. - Nawet w przybliżeniu.

Paula odwróciła się i wycelowała łyżką w przyjaciółkę.

- Dla ciebie może nie, ale ja nie jestem taka wymagająca. Mój wyma­rzony typ to mięśniak, który jest dobry w łóżku, chce mieć dwoje dzieci i psa oraz ma solidny udział w funduszu powierniczym. A ponieważ ta­kie coś prawdopodobnie nie istnieje w świecie realnych możliwości, je­stem gotowa zadowolić się facetem, z którym będę się dobrze czuła i któ­ry potrafi sprawić, że będę szczęśliwa.

- Ciekawe, czym to się tak szalenie różni od tego, czego chcę ja?

- Ty szukasz gościa, który da ci pisemną gwarancję, że odtąd będziecie żyli długo i szczęśliwie. I który nie boi się duchów - dodała ciszej.

Oczy Callie pociemniały.

- Oho. - Paula odłożyła łyżkę. - Czyżby szary nieznajomy powrócił?

- Aż tak to nie. - Callie przypomniała sobie wczorajsze popołudnie w kościele. W jej głowie znów rozbrzmiała wypełniająca świątynię mu­zyka. Co wtedy czuła, gdy balansowała na krawędzi świadomości? - To było coś w rodzaju déjà vu.

Paula uspokoiła się.

- Ja nieraz mam takie momenty. Jesteś pewna, że już kiedyś byłaś w tym miejscu albo że już kiedyś robiłaś daną rzecz. Tak?

Callie skinęła głową. Paula, traktując przeżycie Callie jako niezbyt nie­pokojące, wróciła do garnków.

- Ale wiedziałam o czymś, czego nie miałam powodu wiedzieć.

Pauli nie podobało się brzmienie głosu Callie. Przyciszony, głuchy, jakby pochodził z głębi jej duszy.

- To znaczy? - spytała z utkwionym w nią spojrzeniem, równocześnie mieszając małże z sosem pomidorowym.

- Chodzi o muzykę. Jestem pewna, że ten sam utwór był grany na po­grzebie E.W. Hale'a. Jak to możliwe, że to wiem?

- Pewnie gdzieś o tym wyczytałaś. Sama wiesz, jaką pojemną masz pamięć. - Paula ścisnęła Callie za ramię i lekko potrząsnęła. - Nie rób z igły wideł.

Callie zmusiła się do uśmiechu.

- Pewnie masz rację. Mam znakomicie działający umysł. Sama nie wiem, czemu to kwestionuję.

Wróciły do swoich zajęć - Callie kończyła robić sałatkę, a Paula posta­wiła sos na gazie, by trochę odparował, zanim ugotuje się makaron. Zapa­nowała wymowna cisza. Znowu, tak jak wówczas, gdy Callie nawiedził na jawie szary nieznajomy ze snu, żadna z nich nie potrafiła zadowalająco wyjaśnić tego, co się wydarzyło. Wówczas zrzuciły to na niewyspanie i nadmiar alkoholu. Teraz - na zbyt dobrą pamięć i duchotę panującą w kościele.

Callie przyszło do głowy coś innego: może to deja vu zostało spowodo­wane hipnotyczną sugestią Petera Merricka.

Ale skąd on mógł wiedzieć, co będzie grane na pogrzebie? I dlaczego miałoby mu zależeć, by ona znała ten tajemniczy szczegół?

Odrzuciła tę myśl jako absurdalną.

- Jak szłam do kościoła, wpadłam na Merricka.

Paula wiedziała, że nie mogła być z tego zadowolona.

- Co to jest, że ten facet ściga cię nawet na ulicy? I to w drodze na pogrzeb! Nic dziwnego, że przydarzył ci się ten... ten moment!

- Myślisz?

- Jasne, kurczę!

Kazała Callie zanieść do pokoju półmisek z sałatką. Sama złapała butelkę z winem i zmniejszyła gaz pod swoim specjałem z owoców morza.

- A teraz - oznajmiła, zajmując miejsce i stukając nożem w stół ni­czym berłem - koniec z trudnymi tematami. To źle wpływa na trawienie.

Łyknęła wina, spróbowała sałatki. Na jej twarz wypłynął rozanielony uśmiech. Z kuchni dochodziła smakowita woń, w ustach miała smak do­skonałej sałatki, w kieliszku stało pierwszorzędne toskańskie wino, a naprzeciwko niej siedziała przy stole jej najlepsza przyjaciółka. Świat był piękny.

Dopóki Callie nie powiedziała:

- No to pozwól, że opowiem ci o paczce, jaką dostałam od Wilty'ego.

Zmiana dobiegała końca. Alvarez zaczął się pakować. Ezra coś tam skrobał w notatniku. Siedział nad tym i kombinował od ponad godziny.

- Co robisz? - Jorge zajrzał koledze przez ramię. Na kartce widniało schematyczne drzewo genealogiczne z poumieszczanymi na gałęziach nazwiskami rozmaitych Hale'ów. - Widzę, że naprawdę cię wzięło.

- O czym ty mówisz?

- Wcisnęła ci tę historię z klątwą.

- Po prostu sprawdzam ten pomysł. Callie Jamieson przyniosła parę istotnych dokumentów. Zrobiła parę celnych uwag. Byłoby nieodpowie­dzialne z naszej strony, gdybyśmy z góry odrzucili jej hipotezę.

- Nieodpowiedzialne... - Jorge wydął wargi i zmrużył oczy. - Taak. Jasne, nie powinniśmy być nieodpowiedzialni. No to co ci wychodzi?

- Logika mówi, że to po prostu kwestia statystyki. Jeśli masz rozległą rodzinę i prześledzisz jej losy przez kilka pokoleń wstecz, to znajdziesz tam wszystko: rozwody, przedwczesne zgony, samobójstwa, homoseksualizm, zdrady, niepłodność, tragiczne wypadki. U Hale'ów to wszystko istotnie miało miejsce, ale ani częściej, ani rzadziej niż w innych podob­nie licznych rodzinach. Różnica polega na tym, że dane na ich temat zo­stały upublicznione. I że wiele z tych zgonów pachnie morderstwem.

- Fascynujące. - Jorge najwyraźniej traktował wywody Ezry jako oczy­wistość. - A co to ma wspólnego z naszym trupem?

- Wypadki ojca i wuja Wilty'ego były wysoce podejrzane, a pomimo to nikt nigdy nie znalazł żadnych dowodów.

- Co nie znaczy, że ich nie było.

- Właśnie. - Ezra wiedział, że z chwilą, gdy rozmowa zejdzie na nie­wyjaśnione przestępstwa, Jorge się zapali. - Ktoś mógł zaplanować te wypadki, wiedząc, że jeśli tylko będą dostatecznie dziwne czy spektaku­larne, zostaną złożone na karb klątwy, dzięki czemu policja uzna, że nie warto tracić czasu i pieniędzy na próby wyjaśnienia przestępstw, którymi publika przestała się już interesować.

- I jesteś zdania, że to samo może mieć miejsce teraz? Człowieku, to chore... Ale możliwe.

- I sprytnie pomyślane. Mając pewność, że o śmierci Wilty'ego będą trąbić wszystkie gazety, a medialne sępy, żądne kolejnej krwawej sensa­cji na temat klątwy związanej ze sławnym nazwiskiem, natychmiast rzu­cą się na ten kąsek, mordercy mogli być pewni, że wszystko związane z tym przypadkiem, łącznie z motywem zbrodni, zostanie zaciemnione.

Ezra obserwował, jak Jorge przetwarza tę hipotezę. Niemal widział, jak obracają się trybiki w jego mózgu, gdy starał się ją powiązać z już znanymi faktami, a potem prześledzić raz jeszcze i wyciągnąć wnioski.

- Czy Carolyne Hale była podejrzana w którymś z tamtych wypad­ków? - Alvarez nie wątpił już, że Wdowa nie ma czystych rąk.

- Nikt nigdy nawet nie wystąpił z jakimkolwiek zarzutem wobec niej.

- Mogłoby być interesujące, gdybyśmy sprawdzili, o co ją pytano, dla­czego zarzucono śledztwo i kto znajdował się wówczas w jej kręgu spo­śród znanych nam osób.

- Jestem tego samego zdania.

- No i gdzie masz zamiar z tym wszystkim pójść?

- Mam zamiar wykonać parę telefonów, zakłócić spokój paru osobom. A ty?

- Idę do domu.

Ezra zakrył sobie uszy. Wiedział, co zaraz usłyszy.

- To takie miejsce, gdzie jest żona i dzieciaki, szczęśliwe, że cię widzą. Obiad podany jest na talerzu, nie w plastikowym pojemniku. A ludzie, którzy całują cię na dobranoc, również rano będą obok. Naprawdę powi­nieneś tego spróbować.

- Dobra, dobra.

Kiedy Alvarez wyszedł, Ezra zadzwonił do szeryfa obwodu Warren w stanie Nowy Jork, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o dziwnej śmier­ci Huntingtona Hale'a.

Hunt jeździł szybką motorówką po jeziorze George, niedaleko od ro­dzinnego ustronia Hale'ów, Long House. Podobno siedział na krawędzi burty i wypadł do wody. Wir wciągnął go pod wodę i śruba silnika posie­kała mu głowę na plasterki. Makabra... Czy to było morderstwo?

Telefon odebrała sekretarka i powiedziała, że szeryf Carlson wyjechał i wróci dopiero za parę tygodni. Spytała, czy ktoś inny mógłby mu po­móc. Ezra powiedział, że nie, podziękował jej, zostawił wiadomość dla szeryfa, by zadzwonił do niego, jak wróci, i odłożył słuchawkę. Lepiej nie wtajemniczać zbyt wielu osób w to, co się robi. Wtedy ludzie mają czas, żeby przygotować odpowiedzi. I zatrzeć dowody.

Następnie zadzwonił do oddziału Biura Śledczego stanu Tennessee w Memphis. Telefon odebrał Gideon Bryson, agent specjalny, syn Noaha Brysona, który w chwili śmierci Cole'a Hale'a w 1969 roku pełnił funk­cję szeryfa obwodu Shelby.

- Pamiętam, jak mój ojciec mówił, że facet usmażył się niczym ryba na patelni - powiedział Gideon.

- Zgodnie z moimi danymi, naprawiał instalację elektryczną w stajni.

Gideon potwierdził te informacje, ale uściślił pewien szczegół: to nie była zwyczajna stajnia.

- Cole Hale hodował szlachetne konie wyścigowe. Jedne z najlepszych w całym stanie. Ta tak zwana stajnia była raczej końskim hotelem, w któ­rym przebywało około pięćdziesięciu niezwykle rasowych sztuk.

Ezra wciąż czegoś nie rozumiał.

- To dlaczego nie zatrudnił elektryków?

- Ja też o to pytałem. Podobnie jak mój ojciec. Odpowiedź była taka, że Hale miał obsesję na punkcie swoich koni. Sam sprawdzał wszystko, co w ja­kikolwiek sposób wiązało się z nimi. A poza tym nie był kompletnym igno­rantem, jeśli chodzi o elektryczność. Podobno nauczył się tego i owego z tej dziedziny, kiedy był w wojsku. - Gideon urwał na chwilę. - Zdaje się, że podczas budowy stajni pracował razem z ekipą, która zakładała instalację.

Ezra coraz bardziej czuł się zdezorientowany.

- W takim razie co się stało?

- Dokładnie tego nie wiem. Zgodnie z tym, co mówi policja z Memphis, wymieniał jedną z wielkich lamp, umieszczonych na środku stajni, równolegle do systemu zraszania. Wymontował co trzeba, musiał nie­chcący połączyć parę drucików i... bum! Usmażył się.

Ezra był w tych sprawach kompletnym laikiem. Wiedział, że światło się zapala, kiedy przyciskamy kontakt, że nie należy wkładać palców do gniazdka i że nie wolno mieć do czynienia z elektrycznością, kiedy sto­imy w wodzie.

- Powiedział pan, że obok znajdowała się instalacja systemu zraszania. Czy rury były wilgotne?

- Nie. Ani drabina, na której stał. A poza tym miał izolujące buty.

Ezra nie wiedział, co to znaczy, więc nie kontynuował tego tematu.

- Czy był człowiekiem lekkomyślnym?

- Niespecjalnie. Zwłaszcza gdy chodziło o konie. Właśnie dlatego ten wypadek był taki dziwny.

- Czy prąd był włączony, kiedy majstrował przy żarówce?

- Sprawdzono to w pierwszej kolejności. Był wyłączony.

- Czy ktoś mógł włączyć prąd, kiedy pracował?

- To jest zasadnicze pytanie, prawda? Każdy, kto znajdował się w tym czasie na farmie, miał alibi i świadków, którzy je potwierdzili.

Ezra pomyślał, że wcale nie znaczy, iż wszyscy mówili prawdę.

- Czy pan Hale miał jakichś wrogów?

- Hodowla koni pełnej krwi to doskonały biznes. Szczerze mówiąc, w tej branży niejeden człowiek mógłby uciec się do morderstwa, gdyby poczuł się wykorzystywany czy oszukiwany, ale Cole Hale miał opinię uczciwego kupca i porządnego koniarza.

- Czy był dobrym szefem? Ludzie go lubili?

- I tak, i nie - odparł Gideon.

- Co to znaczy?

- Płacił przyzwoicie, ale Hale'owie to rasiści. Nie traktowali wszyst­kich jednakowo, jeśli chodzi o nadgodziny, dni wolne czy inne tego typu świadczenia.

- Był żonaty?

- Nie. Rozumie pan... poszedł inną drogą.

- Czy jego homoseksualizm był ogólnie znany? - Biorąc pod uwagę czasy i wysoką pozycję Cole'a Hale'a, Ezra raczej w to wątpił, ale czuł, że musi zadać to pytanie.

- Wszyscy wiedzieli, że jest gejem, ale nikt tego nie mówił na głos. To było coś w rodzaju tajemnicy publicznej.

- Czy istnieje możliwość, że któryś z jego ekskochanków próbował wyłudzić od niego pieniądze, wściekł się, kiedy Hale nie chciał mu zapła­cić za milczenie, i skorzystał ze sposobności, żeby go załatwić?

- Wszystko możliwe - przyznał Gideon. - A skoro o tym mowa, to mój ojciec próbował pójść tym tropem. Problem polega na tym, że nikt nie zna nazwisk kochanków Cole'a. Ani jednego. A jeśli nawet znają, nie chcą ich zdradzić.

- Czy w tamtych czasach były w Memphis jakieś lokale dla gejów?

- Oczywiście. Mnóstwo. Działały w podziemiu, ale istniały. Detektywi przepytali każdego barmana na tę okoliczność. Od czasu do czasu Hale pokazywał się w tym czy innym lokalu, ale za każdym razem używał innego nazwiska, więc nikt nie zna prawdziwej tożsamości tych facetów. A ci, co znają, wolą żyć i pozwolić żyć innym.

- A co z Carolyne Hale? Co pan o niej myśli?

Gideon roześmiał się.

- Nic takiego, co mógłbym powiedzieć w przyzwoitym towarzystwie albo opublikować w gazecie.

- Nie jest pan członkiem jej fanklubu?

- Raczej nie.

- Dlaczego?

Gideon przez chwilę milczał.

- Ona zajmuje pozycję, do której nie ma prawa.

- Zadziera nosa? - spytał Ezra, w nadziei, że pociągnie go za język.

- Można tak powiedzieć. Carolyne Faessier wychowała się tu, nad rze­ką. Jej ojciec przegrywał w karty każdego centa, który zarobił, a matka... niektórzy uważają, że dorabiała sobie na boku. Niech pan nie zrozumie mnie źle - ciągnął Gideon, łagodząc nieco ton, jakby zdał sobie sprawę, że to, co mówi, może brzmieć małostkowo - dzieci nieraz bywają lepsze od swoich rodziców. Ona ciężko pracowała, zdobyła pewne wykształce­nie, zyskała trochę szlifu i doskonale wyszła za mąż, ale my tutaj dobrze wiemy, skąd pochodzi.

- Rozumiem, że jej pamięć nie jest równie dobra, jak wasza.

Przez moment panowało milczenie.

- Wie pan, panie Chapin, ja jestem prosty facet. Ciężko pracuję. Je­stem uczciwy. Staram się być dobry dla rodziny, lojalny wobec przyja­ciół, i w ogóle postępować w życiu jak należy. Wielu z nas zna Carolyne z czasów, gdy była mała. Razem bawiliśmy się jako dzieciaki. Moja ma­musia często zajmowała się nią, kiedy jej mamusia... no, kiedy nie było jej w domu. A potem wyszła za Hale'a. Nikt jej nie zazdrości szczęścia. Ale to było tak, jakby któregoś dnia obudziła się, zdała sobie sprawę ze swego konta bankowego i nagle zaczęła nas traktować jak śmieci. Na­prawdę trudno, żeby mi się podobało takie zachowanie.

- Nie dziwię się panu.

Ciekawe, pomyślał Ezra, jak w takiej sytuacji potraktowała ją miejsco­wa policja. Czy przymknęli oczy na jej obraźliwe zachowanie i podcho­dzili do niej w białych rękawiczkach ze względu na pozycję rodziny męża? A może przeciwnie, prześwietlili gruntownie jej życie i nic nie znaleźli?

- Dlaczego w ogóle podejrzewano Carolyne? - ciągnął. - Co by zyska­ła na śmierci szwagra?

- Po pierwsze, Cole Hale nie mógł jej znieść. Uważał ją za nic i nie robił z tego tajemnicy. Wyrażał swoją antypatię równie otwarcie, jak jego matka. - Gideon zaśmiał się z niejakim współczuciem dla Carolyne. - Ale też, z drugiej strony, mogła sądzić, że jak Cole zejdzie ze sceny, to ona stanie się jedyną spadkobierczynią majątku Hunta.

- Ale przecież nie mogła nią być. Z tego, co wiem, pieniądze są dzie­dziczone przez krewnych zmarłego. W najlepszym razie mogła dostać od syna stałą pensję, czy coś w tym stylu.

- Tak, ale nie jestem pewien, czy ona wtedy o tym wiedziała.

- Ciekawe. - Ezra zapisał w notatniku imiona: Cole, Hunt, Wilty i Carolyne. Przekreślił grubymi liniami imiona mężczyzn. Została tylko Carolyne. - Myśli pan, że przyłożyła ręki do śmierci Cole'a?

- Myślę, że to chciwa baba i karierowiczka pierwszej wody, więc nie wykluczyłbym takiej możliwości. Nie mam jednak na to żadnych dowo­dów.

- Myśli pan, że zabiła męża?

- Nie zdziwię się, jeśli pan powie, że tak albo że wynajęła kogoś, żeby to za nią zrobił. Nie sądzę jednak, aby nasi koledzy w Nowym Jorku znaleźli coś, co by wiązało ją ze śmiercią Hunta.

- Muszę do nich zadzwonić - powiedział Ezra. - Ale coś mi się wyda­je, że jak porozmawiam z tamtejszym szeryfem, to potwierdzi to, co pan powiedział.

- I wszystko to ma związek ze śmiercią Wilty'ego?

Najwyraźniej gazety w Memphis poinformowały o wypadku Wilty'ego.

- Tak.

- To nie było samobójstwo, prawda?

- Nie było.

- Zwariować można. Wszyscy ci nadziani Hale'owie umierają w dziw­ny sposób... Człowiek naprawdę zaczyna się zastanawiać, czy nie wisi nad ich głowami jakieś przekleństwo.

- Wspomina się o takiej możliwości - rzekł Ezra, myśląc, jaka zado­wolona byłaby Callie Jamieson, gdyby to usłyszała. - Tylko że trochę trudno jest zaaresztować klątwę i pozwać ją przed sąd.

- Coś o tym słyszałem.

Pogadali jeszcze parę minut. Pomimo że sprawa sprawiała wrażenie należycie rozpracowanej, Ezra poprosił Gideona, by przyjrzał się jeszcze raz. W szczególności zainteresowany był nazwiskami wszystkich osób pracujących na farmie Cole'a, ludzi, którzy przyjaźnili się z braćmi Hale w owym czasie, a także bliskimi przyjaciółmi Carolyne Hale, których miała zarówno w swoim przeszłym, jak i obecnym życiu. Gideon obiecał, dostarczy wszelkie dane, jakie uda mu się zgromadzić.

Callie wysiadła z taksówki na rogu Osiemdziesiątej Czwartej i Park. Gdy szła w kierunku swego domu, zwróciła uwagę na mężczyznę, stojącego w bramie do garażu po przeciwnej stronie ulicy. Prawdopodobnie nie zauważyłaby go, gdyby brama nie była zamknięta. Zwykle oznaczało to, że parkingowy jest w środku i ogląda telewizję, je czy też ucina sobie drzemkę. Poza tym ten facet nie był podobny do żadnego z pracujących tu mężczyzn. Większość byli to Latynosi, raczej niewysocy; ten był wiel­bi, barczysty, no i nie miał na sobie uniformu sieci, do której należał garaż. Głowę miał ogoloną na zero i śniadą cerę.

Wsparty o bramę, palił papierosa i patrzył na nią.

Callie przyspieszyła kroku i natychmiast zganiła siebie samą za nad­mierną nerwowość.

Pomyślała, że to pewnie z powodu tych telefonicznych pogróżek. Kie­dy ktoś ci mówi, że możesz mieć kłopoty z napisaniem następnego arty­kułu, bo będziesz miała połamane wszystkie palce, to nic dziwnego, że człowiek zaczyna reagować przesadnie. Nawet szef ochrony „Couriera” był zdania, że ten przypadek zasługuje na dokładniejsze zbadanie.

Usiłowała tego nie zrobić, ale gdy otworzyła już drzwi do swojego domu, instynkt zmusił ją, by obejrzeć się przez ramię. Facet uśmiechał się do niej. Nie wykonał żadnego ruchu w jej kierunku, w ogóle nie zrobił nic, co mogłoby być odebrane jako pogróżka. Po prostu stał w drzwiach do garażu i uśmiechał się do niej. A jednak coś w nim sprawiło, że prze­szły ją ciarki.

- Cześć, Tommy - przywitała portiera.

- Jak leci, Callie?

Tłuścioch w uniformie ze złotymi lamówkami, w którym wyglądał jak członek orkiestry ulicznej, zamknął za nią drzwi i pomachał dłonią na powitanie.

- Świetnie. A tobie?

Szerokie usta pod obfitym czarnym wąsem rozciągnęły się w uśmie­chu.

- Nie najgorzej.

Ten rytuał powtarzał się co wieczór. Na swój sposób było to miłe, tak jak miłe jest, kiedy po przyjściu do domu szczeniak macha na twój widok ogonem, szczęśliwy, że znów cię widzi.

Skierowała się ku pomieszczeniu w głębi holu, gdzie znajdowały się skrzynki pocztowe. Jej była na samej górze, na poziomie oczu. Zauważy­ła kartkę z ogłoszeniem, że w przez najbliższe parę tygodni w budynku będzie prowadzony remont. W pewnych dniach, wymienionych w ogło­szeniu, mieszkańcy mogli się spodziewać, że zostanie wyłączona woda i prąd. Czytając daty, Callie grzebała równocześnie w plecaku w poszu­kiwaniu kluczy. Wreszcie namacała je i otworzyła małe mosiężne drzwicz­ki. Wróciwszy wzrokiem do ogłoszenia, sięgnęła ręką do skrzynki, by wyjąć pocztę.

Poczuła ten zapach, zanim jeszcze dotknęła przesyłki. Gwałtownie cof­nęła rękę i krzyknęła przeraźliwie. Serce jej waliło.

Gdy przybiegł zdyszany Tommy, Callie stała przed otwartą skrzynką, wsparta o ścianę. Była blada jak śmierć. Oczy wychodziły jej z orbit.

- Zabierz to! - krzyknęła, wskazując na leżącego w skrzynce martwe­go szczura ze sterczącą z brzuszka strzykawką.

Do strzykawki przyczepiona była karteczka z napisem, ułożonym z wy­ciętych z gazety liter: pożałujesz.

Tommy wziął Callie za ramię i łagodnie poprowadził do holu.

- Muszę coś znaleźć, żeby go włożyć - powiedział.

Callie podbiegła do drzwi i wyjrzała na ulicę. Mięśniak zniknął.

Rozdział 13

Callie podsunęła swoje dokumenty pilnującemu drzwi policjantowi. Ten przyjrzał się im starannie i sprawdził jej nazwisko na liście osób uprawnionych do odwiedzania apartamentu Wilty'ego Hale'a.

- Proszę niczego nie dotykać bez nich. - To mówiąc, podał jej ręka­wiczki z lateksu i otworzył drzwi.

Callie wzięła głęboki oddech i weszła. Nigdy nie była w nowym miesz­kaniu Wilty'ego. Wszystko wyglądało tu znajomo i obco zarazem. Roz­poznała parę dzieł sztuki i sporo antyków, ale inaczej zostały umieszczo­ne, inne były dywany, inne tapety, inne kilimy na ścianach...

- Trzeba przyznać, że facet miał znakomity gust.

Tym razem Callie rozpoznała ten głos.

- Czekał pan na mnie?

- Wykonuję swoją robotę.

- A gdzie pańska druga połowa? - Callie rozejrzała się wokół, jakby oczekiwała, że Alvarez wyskoczy zza donicy z rośliną.

- Jorge poszedł już do domu, wykonać papierkową robotę. Byłby szczę­śliwy, gdyby wiedział, że pani za nim tęskni.

- Czemu pan został?

- Słyszałem, że ma pani przyjść. Chciałem zobaczyć, jak się pani ma.

Callie popatrzyła na niego podejrzliwie.

- Słyszałem o tym szczurze w skrzynce na listy.

Wzruszyła ramionami, jakby pogróżki były jej chlebem powszednim.

- Mówiłem, że tym cyklem na temat gangu farmaceutycznego nie zyska pani rzeszy wielbicieli.

- Miał pan rację. A teraz, czy mogę zająć się tym, po co tu przyszłam?

- A gdybym tak pani towarzyszył? Kto wie, być może mógłbym się na­szyć tego i owego. - Posłał jej najbardziej czarujący ze swych uśmiechów.

Callie nie była zachwycona.

- To towarzyszenie zaczyna wchodzić panu w krew.

- Nie palę. Piję umiarkowanie. Co tydzień dzwonię do matki. Jestem miły dla bezdomnych psów i kotów. I pomimo niezwykle rozwiniętej miłości własnej, jestem gotów pochwalić każdego, kto na to zasługuje.

- Co to znaczy?

- Od czasu naszej ostatniej rozmowy przeprowadziłem parę telefonicz­nych rozmów na temat ojca i wuja Wilty'ego.

Zaskoczona Callie zrobiła wielkie oczy.

- Dla mnie trzy niewyjaśnione, niewykluczone, że powiązane ze sobą śmierci to nie klątwa. To robota seryjnego mordercy. Ale czy go kijem, czy go pałką... Jak zwał, tak zwał. Interesuje nas to samo: kto zabił Wilty'ego Hale'a. No to co? Jesteśmy kumplami?

- Czy wolno spytać, co spowodowało ten bezprecedensowy akt współ­pracy?

- Interesują mnie niewyjaśnione przypadki.

Callie zauważyła to już przy poprzednim spotkaniu.

- Intryguje mnie fakt, że w tej samej rodzinie, której dotyczy obecna sprawa, mogły się zdarzyć dwa niewyjaśnione morderstwa. I że na po­czątku wszystkie trzy były uznane za nieszczęśliwe wypadki.

- W dodatku chodzi o rodzinę Hale'ów...

- To czyni sprawę tym bardziej intrygującą.

Callie uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

- No to skoro jesteśmy w tym samym punkcie, może by tak zacząć rundkę?

- Przespacerowałem się już tędy z Alvarezem. Jest dziesięć pokoi. Każdy robi duże wrażenie. Nie licząc golfowego minipola, rzecz jasna. To już kompletne dziwactwo.

Kiedy Callie usłyszała po raz pierwszy o tym minipolu, też uznała, że to przesada. Teraz, gdy wyobraziła go sobie jako część tego nieprawdo­podobnie wytwornego wnętrza, dziwiła się jeszcze bardziej.

- Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem - powiedział Ezra, gdy szli od pokoju do pokoju.

Jego wiedza o antykach była niewielka, ale nawet on podziwiał dzie­więtnastowieczne meble Wilty'ego. Komoda w salonie, ogromny maho­niowy stół i krzesła chippendale w jadalni, złocone lustra, oprawne w ram­ki hafty, wzorzyste chińskie wazy, stoliki do herbaty, wykładane drewnem sandałowym - wszystko to było godne uwagi kolekcjonera.

Ciekawość Callie wzbudziła etażerka w jadalni, na którym stało lśnią­ce drewniane pudełko. Włożyła, zgodnie z instrukcją, lateksowe ręka­wiczki i stanęła, by mu się przyjrzeć.

- Co to jest? - spytał Ezra.

- Ślubny prezent - wskazała na przymocowaną do wieczka niewielką mosiężną tabliczkę: Z okazji ślubu Winifred Huntington Colfax i Emmeta Wiltona Hale'a, 6 listopada 1869 r.

Ostrożnie podniosła wieczko. Wewnątrz znajdowało się parę kryszta­łowych karafek; każda wypełniona była innym trunkiem.

- Pewnie ludzie używali tego, zanim wymyślono wbudowane w ścianę barki.

Z szyjki każdej karafki zwisał srebrny breloczek z wygrawerowaną nazwą danego trunku.

- Jak pani myśli, ile tych antyków należało do E.W. Hale'a?

- Przypuszczam, że więcej niż połowa.

Zamknęła szkatułę z karafkami i ogarnęła spojrzeniem stół, krzesła, komodę i stojące na niej rzędem pięć chińskich waz.

- Prawdopodobnie potem stały się własnością jego ojca.

Ezra spojrzał na mosiężną plakietkę.

- Można by sądzić, że to Wdowa powinna odziedziczyć umeblowanie po mężu.

- W zwykłej rodzinie tak by było, ale tu wszystkim zarządza rada po­wiernicza. Huntington Hale nie miał innego wyjścia, niż przekazać to synowi.

- E.W. Hale sprawia wrażenie dziwaka, który miał obsesję na punkcie kontrolowania wszystkich.

- Rozdawanie majątku na prawo i lewo nie było życiowym mottem staruszka - zauważyła Callie.

Na samym końcu mieszkania Ezra otworzył jakieś drzwi i stanął z boku, zapraszając Callie gestem do środka. Najwyraźniej musiało to być owo sławne golfowe minipole.

- Coś takiego! - wykrzyknęła, wybuchając zdumionym śmiechem.

Podłoga wysłana była taka samą sztuczną trawą, jaką można znaleźć na każdym boisku do bejsbola. Czerwone linie i siatka dzieliły powierzch­nię pokoju na dwa pola. W pobliżu linii wyrastały z podłogi rozmaitej wysokości gumowe kołeczki, niczym pozbawione główek łodygi kwia­tów. Obok każdego kółeczka znajdowało się metalowe pudełko z małym ekranem. Pod drzwiami stały cztery duże wiadra z piłkami golfowymi. Ściany i sufit były wyłożone cienkimi materacami, które miały absorbo­wać dźwięk i zapobiegać uszkodzeniom. Dwa okna, wychodzące na alej­kę, wyposażone były w zamykane od wewnątrz okiennice, także pokryte materacem.

W kącie stała duża szafka, wypełniona sprzętem golfowym Wilty'ego. Ze ściany zwisały, niczym kołczany, cztery długie skórzane pokrowce; w jednym był sprzęt drewniany, w drugim żelazny, w trzecim zbiór roz­maitych klinów. Czwarty zawierał kolekcję starych, zabytkowych kijów golfowych.

Callie wyjęła jeden z nich. Zrobiony z drewna hikorowego, miał lśnią­cy trzonek i bulwiastą główkę, także drewnianą. Przypominająca whisky barwa drewna sprawiała, że wyglądał znacznie ładniej niż gładkie, funk­cjonalne kije metalowe sterczące z innej torby. Do uchwytu przytwier­dzona była zafoliowana kartka z nazwą kija - „bulger”.

Wyciągnęła parę innych. Każdy opatrzony był taką samą taśmą z od­ręcznie zrobionym napisem. Był tam „baffy”, „brassie”, żelazny kij o na­zwie „cleek”, również żelazny, ale o uchwycie z hikorowego drewna „mashie”, wyglądający na bardzo stary „longnose” oraz kij, który musiał być poprzednikiem współczesnego „puttera”, o nazwie „Liberty”.

- Już wiem, do czego są te metalowe pudełka! - zawołał Ezra. - Niech pani weźmie jakiś kij i podejdzie tutaj.

Callie zamiast podejść, wyjęła Liberty i przesunęła kijem po wykładzi­nie. Przyjemnie było trzymać go w rękach...

Ezra, stojąc w drzwiach, patrzył, jak Callie przesuwa kijem po sztucz­nej trawie.

- Gra pani w golfa?

Odwróciła się gwałtownie. Jej twarz zalał rumieniec zażenowania.

- Nie.

- Głupiego pani ze mnie robi?

- Tylko niech pan nie zgłupieje naprawdę i nie zgłosi mnie do jakichś zawodów - powiedziała, wsuwając z powrotem Liberty do pokrowca. - No więc o co chodzi z tymi pudełkami?

Czuła się dziwnie niezręcznie, choć nie rozumiała dlaczego. Szybko odeszła od szafki. Ezra szedł za nią z metalowym kijem w ręce.

- Niech pani patrzy.

Umieścił piłkę na gumowym kółeczku i wziął solidny zamach. Piłka z głuchym dźwiękiem uderzyła w materac. Na ekranie ukazała się liczba 270.

- To oznacza, że tyle metrów przeleciałaby piłka uderzona z taką siłą - powiedział Ezra, ucieszony jak dziecko w wesołym miasteczku, które przewróciło dostatecznie dużo kręgli, żeby wygrać wypchanego zwierza­ka. - Fajne musi być życie, kiedy człowiek może sobie pozwolić na takie zabawki - powiedział.

Włożył z powrotem kij do pokrowca i wyszli z pokoju.

Kilka kolejnych drzwi z korytarza prowadziło do sypialni, łazienki, garderoby i gabinetu-bawialni. W gabinecie, przypominającym minibibliotekę, znajdowały się dwa wygodne fotele, otomana i szereg półek, zastawionych powieściami i magazynami typu „National Geographic”, „Art & Antiques”, „Connoiseur” oraz mnóstwem katalogów z Nowojor­skiej Wystawy Antyków, jaka odbywała się co roku w Arsenale na Sześć­dziesiątej Siódmej ulicy.

Była też tu wnęka przeznaczona na turystyczne foldery i mapy Wilty'ego, z półkami, szafkami i blatem na tyle dużym, by zmieściła się na nim rozłożona mapa. Starannie uszeregowane i skatalogowane, stały na półkach rzędy czarnych kartonowych pudełek z mapami i przewodnika­mi, każde oznaczone przyklejoną etykietką. Oprócz książek informują­cych, co warto zobaczyć, jak dojechać, gdzie co kupić, były tu książki przyrodnicze na najróżniejsze tematy, od roślinności Himalajów do ro­dzajów korali na Wielkiej Rafie Koralowej, a także informatory dotyczą­ce możliwości uprawiania takich sportów, jak wędkarstwo, narty, golf, nurkowanie, wędrówki piesze, rower, windsurfing. Znajdowały się tu nawet przewodniki po restauracjach i słowniki Berlitza.

- Jaki on był dokładny - powiedziała Callie, patrząc na to wszystko.

- Muszę zadzwonić do ludzi z ekipy i spytać, czy i w tym pokoju było coś poprzestawiane.

Callie uważnie obejrzała półki. Wszystko zdawało się być na swoim miejscu.

W głębi spostrzegła umieszczoną w ramce dużą fotografię. Na stole przed nią leżała książka otwarta na stronie, gdzie widniało takie samo zdjęcie. Był to słynny Long House, wiejski dom Hale'ów w Adirondack. Wilty zabrał ją tam kiedyś w jeden z zimowych weekendów. Włóczyli się po okolicy i jeździli skuterem śnieżnym, a wieczorem jedli kolację przy kominku, w pomieszczeniu, które Wilty nazywał „wielkim pokojem”.

Przerzuciła parę stron. Wszystkie zdjęcia dotyczyły położonej nad je­ziorem rezydencji i otaczających ją terenów.

- Niech pan popatrzy - wskazała Ezrze zdjęcie pola golfowego. - Stary E.W. Hale też miał fioła na punkcie golfa. W jego posiadłości są trzy pola golfowe: na trzy, cztery i pięć uderzeń.

Ezra przyjrzał się fotografii, na której widniało pole na trzy uderzenia. Cóż za zieleń... Rozciągające się pośród smukłych sosen, otoczone było wałami z piasku. Czerwona flaga była lekko zmarszczona, tak jakby obiek­tyw uchwycił ją w chwili, gdy zafurkotała na wietrze.

- To może tłumaczyć fakt, że Wilty tak się fascynował tą grą - zauważył.

- I pochodzenie tych starych kijów. - Callie znów wróciła do nich my­ślą. W jej oczach pojawiła się tęsknota. - Jak to musi być cudownie, kiedy ma się coś, co należało do naszych przodków...

- Nie ma pani nic, co należało do pani babci? Na przykład broszki z kameą czy haftowanej chusteczki do nosa?

Tylko jej nocne koszmary, pomyślała.

- Nic - odparła na głos. Ciekawe, czy matka w ogóle miała jakąś biżu­terię, pochodzącą od jej matki czy babki... A jeśli tak, to co zrobił z nią ojciec? - A poza tym te kije nie należały do dziadka Wilty'ego, tylko do jego prapradziadka! - Czuła respekt dla tej dawności i nie kryła tego. - A pańscy przodkowie co panu przekazali, poza niezwykłym poczuciem humoru?

- Jestem adoptowany - powiedział krótko Ezra. - Tak że też nie mam żadnych chusteczek ani kijów golfowych.

Callie poczuła się upokorzona śmiałością tego wyznania. Próbowała coś powiedzieć, ale on poszedł już dalej.

Kiedy szła za nim w kierunku głównej biblioteki, przypomniało jej się nagle pierwsze zdanie z Anny Kareniny Tołstoja, jej ulubionej powieści: „Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne; każda nieszczęśli­wa rodzina jest nieszczęśliwa na swój własny sposób”.

Tak samo jest z dzieciństwem. Ona wychowała się bez matki i zawsze czuła się obrabowana z czegoś cennego. Ojciec ją kochał, ciocia Penny rozpieszczała, miała też przyjaźń Pauli. Ale żadna z tych rzeczy nie była w stanie wypełnić bolesnej pustki, spowodowanej brakiem matki.

Wilty wychował się bez ojca i praktycznie także bez matki. Miał nie­wyobrażalny majątek, prestiż i długą rodzinną tradycję, a pomimo to, jak niejednokrotnie jej mówił, zawsze czuł się samotny.

Ezra wychował się z przybranymi rodzicami, którzy sami go wybrali. Nie powiedział nic, z czego można by wnioskować, jak czuje się jako Chapin, ale sądziła, że miał szczęśliwe dzieciństwo. Co nie znaczy, rzecz jasna, że on też nie nosi w sobie wielkiej pustki, która domaga się wypeł­nienia.

Tyle czasu spędziła na zastanawianiu się, jak wyglądałoby jej życie, gdyby matka żyła i nie była szalona. Czy on też próbuje wyobrazić sobie swoich biologicznych rodziców, rozmyśla, jak ułożyłyby się jego spra­wy, gdyby był z nimi?

Na jednym ze stojących w bibliotece stołów zauważyła dwa zdjęcia Wilty'ego i Hunta, których nigdy przedtem nie widziała. Na jednym ło­wili razem ryby na molo; chłopczyk stał wtulony między kolana ojca. Na drugim Wilty i ojciec byli ubrani jednakowo, w białe garnitury i jasnobłękitne koszule z białą muszką. Reszta fotografii została odcięta, widać było tylko czarne suknie i buty stojących obok nich osób. Callie pomy­ślała, że to pewnie jakiś pogrzeb.

Przypomniała sobie, że podobne zdjęcia widziała w salonie. Pomyślała o zdjęciach swojej matki, porozwieszanych w jej mieszkaniu, o tym, które trzymała w biurku, o tym, które nosiła w portfelu, schowane za pra­wem jazdy...

Ciekawe, czy poczuli do siebie sympatię z Wiltym dlatego, że on stracił ojca niemal w tym samym wieku, w jakim ona straciła matkę? I że egzystencja obok rodzica, który pozostał przy życiu, daleka była od ideału?

Ona wiedziała, jak to jest, kiedy człowiek czuje się obcy w domu ojca, kiedy zastanawia się, dlaczego nagle stał się ciężarem, choć do niedawna był skarbem... Naturalnie ojciec nie odrzucił jej całkowicie, nie przestał i jej kochać; on się tylko wycofał. Miała też ciotkę Pennie, której mogła się wypłakać, a w późniejszych latach Paulę, na której mogła się wes­przeć.

Czy babka Wilty'ego, której zajadła wrogość wobec Carolyne była ogólnie znana, troszczyła się o wnuka? Czy miał nianię? Dobrego kolegę w szkole? Nigdy nic nie wspominał na ten temat

Być może dlatego tak lubił hulać, aż do całkowitego zapomnienia... Może to był właśnie jego krzyk rozpaczy? Ale co się działo w tych okrop­nych chwilach, kiedy był trzeźwy i musiał stanąć z rzeczywistością twa­rzą w twarz? Na kim się wtedy mógł wesprzeć?

Ostry ból dźgnął ją w serce. Próbował wesprzeć się na niej, ale ona go odrzuciła.

- Znalazł pan coś? - spytała Ezrę, pośpiesznie usiłując przepędzić swoje demony.

- Zdjęcie pani i pana Hale'a.

Podał Callie srebrną ramkę ze zdjęciem ich obojga na górskim szczy­cie. Mieli na sobie szorty, koszulki, ciepłe kamizelki, ciężkie turystyczne buty i czapki bejsbolówki. Ona trzymała go pod rękę. Oboje szczerzyli zęby w szerokim uśmiechu.

- To było w Vail - powiedziała Callie, mimo woli uśmiechając się na widok tych dwojga radosnych wędrowców. - Mogę je wziąć?

- Niestety nie. To jest...

- Wiem. Należy do miejsca przestępstwa. - Skinęła głową i oddała mu zdjęcie.

Przeniosła wzrok na wypełnione książkami półki, starając się skoncen­trować na czymś innym niż własne wspomnienia.

- Znalazłam parę książek na temat samobójstwa - powiedziała, prze­rzucając kartki jednej z nich, zaczytanej, z pozaginanymi rogami. - W tej jest sporo pozakreślanych fragmentów.

- Wyblakłe czy nowe?

- Wyglądają na stosunkowo świeże.

- A o czym są te pozakreślane fragmenty?

- O przyczynach samobójstw.

Ezra wsunął z powrotem na miejsce książkę, którą sam przeglądał.

- No więc jakie są te przyczyny? - zapytał.

- Wstyd. Długi. Poczucie winy. Rozpacz. Choroba psychiczna. - Usta Callie zadrżały, gdy wymieniała to ostatnie, ale Ezra zaczął spacerować po pokoju, więc nie zauważył tego.

- Ciekawe - powiedział, przemierzywszy pokój tam i z powrotem. - Zabójca stawiał na to, że policja kupi pomysł z samobójstwem Wilty'ego. Jak pani myśli, który z tych powodów w przekonaniu mordercy miał być tym, który policja uzna za najbardziej prawdopodobną przyczynę rzuce­nia się z okna?

- Wstyd - odpowiedziała bez chwili wahania Callie. - Wilty wiedział, że wszyscy plotkują o tym, że nie zasługuje na to, żeby nosić nazwisko Hale, i jakim jest ciężarem dla rodziny. W opinii publicznej uchodził za degenerata, co jego zabójca postanowił wykorzystać.

- Niewątpliwie ma pani rację - powiedział Ezra. - Ja też źle o nim myślałem, dopóki nie zobaczyłem tego mieszkania.

- A teraz?

- Przekonałem się, że Wilty Hale był dumny ze swojego dziedzictwa i potrafił zadbać jak należy o jego materialne ślady. Wszyscy wiedzą, że był pijakiem, ale myślę, że etykieta zakały rodziny jest zbyt surowa.

- Cieszę się, że pan to dostrzega.

Ezra zdawał sobie sprawę, jakie znaczenie ma dla niej to chodzenie śladami Wilty'ego.

- Co tam pani jeszcze ma? - spytał.

Callie pokazała mu książkę.

- Zakładamy, że to Wilty pozakreślał te fragmenty, tak? - Ezra skinął głową. - Wilty mógł się szalenie wstydzić, że nie ma żadnych wybitnych osiągnięć, ale słowem, które zostało zakreślone na czerwono, jest wina. Nie potrafię sobie wyobrazić, z jakiego powodu miałby czuć się winny.

Przerzuciła parę następnych stron, szukając dalszych tropów.

- O ile wstyd jest najczęstszą przyczyną samobójstwa - rzekł Ezra - o tyle zemsta zawsze była bardzo istotnym motywem zabójstwa. Po afek­cie jest to pierwsza rzecz, jakiej szuka prokurator. To motyw oczywisty i łatwy do wyjaśnienia przed sądem. - Urwał na chwilę, ważąc słowa. - Wiem, że pani nie ma ochoty w to uwierzyć, ale Wilty mógł zrobić komuś coś naprawdę okropnego i czuć się winny z tego powodu. A ten ktoś mógł poszukać zemsty.

- Tak, zemsta może być motywem. - Callie zamknęła książkę i podnio­sła wzrok na Ezrę. - Ale wie pan co, detektywie? Mam takie wrażenie, że w tym morderstwie nic nie jest oczywiste. Ani łatwe do wyjaśnienia.

Około piątej Callie opuściła apartament Wilty'ego i poszła do redakcji.

- O Boże, jak dobrze, że jesteś! - zawołała Amy.

Callie rzuciła plecak na krzesło, wzięła pozostawione dla niej wiado­mości i skierowała się w stronę biurka.

- Nie siadaj - powstrzymała ją Amy. - Brad Herring chce cię widzieć.

- W jakiej sprawie?

- Jeśli chodzi o dyrekcję - powiedziała Amy, wychodząc - to ściśle przestrzegam zasady, żeby o nic nie pytać i jak najmniej mówić.

Callie szybko przeczesała włosy, sprawdziła w lusterku swój wygląd i pobiegła ku windom.

Kiedy sekretarka Brada wprowadziła ją do środka, zaskoczona Callie na jednym z foteli ujrzała Carolyne Hale.

- Dzień dobry, Callie. - Brad podszedł ku niej z wyciągniętą ręką, po czym poprowadził prosto ku słynnej pani Hale. Callie poczuła się jak na audiencji u królowej. - Pozwól, Carolyne, że przedstawię ci Callie Jamieson. Callie, to jest pani Hale.

Callie wyciągnęła rękę z nieśmiałym, pełnym szacunku uśmiechem.

- Proszę przyjąć wyrazy współczucia w związku ze śmiercią pani syna. - Pomyślała, że może warto wspomnieć, iż ona i Wilty byli przyjaciółmi, ale nie miała pewności, czy takie osobiste wyznanie zostałoby dobrze przyjęte.

Carolyne ledwie musnęła swoją ręką dłoń Callie. Nie podziękowała też żadnym słowem ani gestem za kondolencje.

Brad wskazał Callie miejsce na fotelu naprzeciw Carolyne. Sam usiadł obok pani Hale. Callie odniosła wrażenie, że jest spięty. Miał zaciśnięte szczęki i zmarszczkę między brwiami.

Callie widywała Wdowę na wielu firmowych spotkaniach i na zdję­ciach w gazetach, ale nigdy z tak bliska. Niezależnie od swojej markowej kreacji i chirurgicznie udoskonalonej twarzy, słynna pani Hale prezento­wała urodę najwyższej klasy. Callie poczuła, że tym bardziej odbiera jej to pewność siebie.

Nic dziwnego, że Wilty zawsze mówił, iż nie mógłby być maminsyn­kiem, nawet gdyby chciał.

- Powiedziałem pani Carolyne Hale, że planujemy zamieścić w „Courierze” duży materiał na temat rodziny Hale'ów - rzekł Brad. - Ponieważ nieco się zaniepokoiła, pomyślałem, że może będzie pani w stanie ją uspokoić.

- Postaram się. Zamierzam napisać cykl artykułów, które będą publi­kowane w „Courier Weekend” i częściowo przedrukowywane w „Events”. Mają dotyczyć E.W. Hale'a i jego potomków, ich życiowych osiągnięć i dziwnych okoliczności ich przedwczesnych zgonów, co również doty­czy Wilty'ego.

Carolyne Hale zwróciła się do Brada Herringa.

- Chcę, by ten projekt został skreślony, a ta kobieta zwolniona.

Callie poczuła się tak, jakby grunt usunął się jej spod nóg.

Brad Herring poczerwieniał.

- Dlaczego?

- Po pierwsze, temat tego materiału to nie historia, lecz magia. Nie istnieje coś takiego jak klątwa rodziny Hale'ów i nie życzę sobie, żeby dziedzictwo mojego syna wiązano z podobnymi bredniami. - Z nieporuszoną głową skierowała nienagannie wymanikiurowany palec w stronę Callie. - A co do niej, to mieli z Wiltym przelotny romans. Powiedział mi, że z nią skończył, bo interesowały ją przede wszystkim jego pienią­dze i pozycja. Przypuszczam, że zgłosiła ten projekt, bo w ten sposób będzie mogła się zemścić za to, że została porzucona.

- To nieprawda! - wyrzuciła z siebie zdumiona Callie.

Brad wstał. Zaciśnięte szczęki świadczyły o tym, że miara jego gniewu się przebrała.

- To nie pani Jamieson zgłosiła ten projekt, Carolyne. To ja ją wybra­łem, ze względu na jej talent i doświadczenie.

Wdowa nawet nie raczyła spojrzeć na Callie.

- Twój wybór jest nietrafny - powiedziała do Brada. - Daję ci szansę naprawienia tego błędu. Zleć napisanie artykułu komuś, kto uczci pamięć mego syna, a nie sponiewierają.

- Ależ ja nigdy bym tego nie zrobiła! - Callie nie wierzyła własnym uszom.

Czuła się też zdradzona przez Wilty'ego. Mówił jej, że nigdy nie roz­mawiał z matką o ich związku; twierdził, że nigdy nawet nie wymienił przy niej jej imienia! „Wystarczą trzy randki ze mną i Carolyne poszczu­je cię psami” - powiedział.

Wierzyła mu... I co się okazało? Oto stoi tu, oskarżona, że jest łasą na pieniądze karierowiczką, i to nie tylko przez Carolyne Hale, ale, pośmiert­nie, także przez Wilty'ego!

Carolyne zwróciła się wreszcie twarzą do Callie. Jej niebieskie oczy były teraz czarne.

- Czy zastanawiała się pani kiedykolwiek, dlaczego nigdy nas sobie nie przedstawił? Bo dla niego była to tylko przelotna przygoda, moja droga.

Callie miała ochotę zawołać, że wcale tak nie było. Nie wiedziała, dla­czego Carolyne Hale żywi wobec niej taką nienawiść i skąd zaczerpnęła swoje informacje.

- Protestuję przeciwko pani insynuacjom, pani Hale, zarówno dotyczą­cym mojego życia osobistego, jak i zawodowego. Szczycę się tym, że jako dziennikarka zawsze postępuję etycznie. Z pani synem łączyło nas uczucie i istotnie byłam rozczarowana, kiedy nasz związek się skończył, ale nigdy nie obchodziły mnie jego pieniądze. Fakt, że sugeruje pani coś takiego, uważam za wysoce obraźliwy.

Nie wyglądało na to, by słowa te wywarły jakieś wrażenie na pani Hale.

- Zlecono mi napisanie tekstu na temat Wiltona Hale'a. Wśród kierow­nictwa redakcji panowała zgoda co do tego, że należy spojrzeć na tę śmierć w kontekście jego przodków, którzy także zmarli przedwcześnie. I właś­nie to zamierzam zrobić.

Nic nie sprawiłoby jej większej przyjemności, niż móc powiedzieć tej megierze, że Wilty właśnie grzebał w historii Hale'ów, kiedy zginął. Im mniej jednak Carolyne Hale wiedziała o tych dziennikach, tym lepiej.

- Gdybym chciała, żeby świat dowiedział się o tajemnych sprawkach E.W. Hale'a, mogłam opublikować jego prywatne dokumenty i skończyć z tym - powiedziała wyniośle Wdowa. - A ponieważ tego nie zrobiłam, tajemnica ma pozostać tajemnicą.

- W istocie rzeczy - powiedział Brad spokojnie, ale w taki sposób, że zarówno Callie, jak i Carolyne Hale wyprostowały się i skupiły uwagę na jego słowach - zgodnie z wolą E.W. Hale'a, żaden z jego prywatnych dokumentów nie może być opublikowany przed upływem dwunastu mie­sięcy od śmierci ostatniego Hale'a. Jednakże po tym terminie nie ma prze­szkód, by zostały podane do wiadomości publicznej. Żadnej tajemnicy nie można na zawsze złożyć do grobu, Carolyne.

Callie oczekiwałaby, że Carolyne poczerwienieje teraz z gniewu. Jed­nak twarz Wdowy pozostała całkowicie obojętna. Fakt, że Carolyne Hale potrafiła tak się kontrolować, budził lęk.

- Wiem, jakie są warunki testamentu E.W. Hale'a. I potrafię je zmie­nić, jeśli uznam za stosowne.

Brad z powątpiewaniem uniósł brwi.

- Jestem jedynym żyjącym członkiem rodziny Hale'ów - powiedziała z naciskiem Carolyne. - Co oznacza, że teraz ja decyduję o wszystkim. Chcę, żeby ten tak zwany projekt został skreślony, a Callie Jamieson zwolniona.

Callie miała wrażenie, że jej głowę ściśnięto w imadle, tak ostry poczu­ła ból. Oczekiwała, że Brad pośpieszy jej z pomocą, że odrzuci te absurdalne żądania.

Jednakże on podszedł do niej i powiedział cicho:

- Myślę, że powinna pani już iść.

Wzrokiem obiecywał, że później wrócą do tej sprawy. Callie nie miała jednak na to zbyt wielkiej nadziei.

Z godnością, na jaką tylko było ją stać, podniosła się i wyszła bez sło­wa. Zanadto była zdruzgotana, by móc mówić.

Kiedy opuściła pokój, Brad stanął przed Carolyne Hale i spojrzał jej w oczy. Ręce miał splecione za plecami, palce mocno zaciśnięte. Siłą powstrzymywał gniew, zarówno na nią, jak i na siebie, że nie był w stanie ochronić członka swojego zespołu.

- Dlaczego to robisz? - powiedział, z trudem dobywając słowa spo­między zaciśniętych zębów.

Spojrzała na niego całkowicie beznamiętnie.

- Bo tak chcę.

Rozdział 14

Znajduje się w jakimś ciasnym pomieszczeniu. Kolana ma podciąg­nięte pod brodę, ręce przyciśnięte do boków. Jest duszno. Ani śladu światła. Szuka oczami jakiegoś wyjścia, ale nie widać nic oprócz gęstej, nieubłaganej czerni.

Otworzyły się i zamknęły małe drzwiczki.

Nagle wszędzie są szczury. Wspinają się na nią węszą przy oczach, ustach, próbują wgryzać się w ciało. Ich pazurki skrobią o metalowe ścian­ki, a ten odgłos sprawia, że przeszywają ją dreszcze. Wzdryga się, gdy ich szorstkie futerka i nagie ogonki dotykają jej skóry. Marszczy nos, czując woń śmietnika, jaka do nich przywarła. Kopie, wrzeszczy, rzuca się, usi­łując się przed nimi obronić, ale na próżno.

Czuje ostre ukłucie w ramię. Potem w nogę. Potem w drugie ramię. W drugą nogę. W pierś. W żołądek. W uda. W szyję. Jej ciało staje się poduszeczką na igły.

Czuje pieczenie, gdy trucizna przenika przez skórę i wchodzi do krwiobiegu. Jej ciało ogarnia odrętwienie.

Callie drgnęła i obudziła się. Mrugając oczyma, wpatrywała się z prze­rażeniem w ciemność, niepewna, jakie jeszcze strachy mogą się w niej czaić. Serce zwolniło rytm, ale tylko na moment. Wciąż na granicy jawy i snu, ostrożnie przesunęła rękami po ciele, szukając igieł. Albo szczu­rów.

Zapaliła światło i gwałtownie zaczerpnęła powietrza. Paliła ją skóra na ramionach. Spojrzała. Były poznaczone różowymi punkcikami, jakby po świeżych ukłuciach i ukąszeniach.

Z łkaniem schowała ręce pod kołdrę i spróbowała złagodzić pieczenie, przyciskając ramiona do chłodnego prześcieradła. Żar powoli ustępował.

Ale nie ustępował strach.

Prysznic, dwa kubki mocnej kawy i ćwiczenia jogi sprawiły, że Callie znów nabrała wigoru. Nie miała jednak dokąd iść.

Brad Herring zostawił jej na sekretarce długą wiadomość z gratulacja­mi w związku z materiałem na temat doktora Draga i przeprosinami za to, co zaszło w jego gabinecie. Tłumaczył, że potrzebuje czasu, żeby się w tym wszystkim połapać. Ponieważ nie powiedział, że o zwykłym czasie ma być przy biurku, uznała, że w najlepszym razie jest na przymusowym urlopie. W najgorszym - została wyrzucona.

Znów zawrzał w niej gniew. Zaczęła chodzić po mieszkaniu, klnąc, i pełna nienawiści do Carolyne Hale. W końcu uspokoiła się.

To, co jej zrobiono, było okropne, ale nie mogła się temu przeciwsta­wić. Chciała walczyć, ale nie miała odpowiedniej broni. Prawda była po jej stronie, ale Carolyne Hale wcale to nie wzruszało. Była dobrą dzien­nikarką, autorką tekstu, który odbił się echem w całym kraju, ale dla Brada Herringa nie miało to znaczenia... Bardziej potrzebował poparcia Carolyne Hale na posiedzeniach zarządu niż nazwiska Callie Jamieson pod tytułem artykułu czy jej zawodowego doświadczenia.

Tak, ale Callie Jamieson miała trzy dzienniki E.W. Hale'a i list od Wilty'ego, który wspomniał coś o grzebaniu w przeszłości... Im dłużej o tym myślała, tym bardziej była pewna, że Wilty nie grzebał w niej ot, tak sobie.

Callie z nową energią podeszła do biurka i włączyła laptop. I w tym momencie wyłączono prąd. Już niemal wpadła w panikę, gdy przypo­mniała sobie wiadomość o remoncie.

Przeszła do drugiego pokoju i wzięła do ręki komórkę. Wczoraj wie­czorem przez godzinę wisiała na telefonie, opowiadając Pauli o swoim upiornym spotkaniu z Wdową i Bradem Herringiem, tak więc nie były potrzebne żadne dodatkowe wyjaśnienia, gdy spytała, czy mogłaby po­pracować u niej w domu.

- Wyjeżdżam z miasta na parę dni. Jak chcesz, możesz się wprowa­dzić.

- Dzięki, ale ja potrzebuję się tylko podłączyć do twojej sieci w ciągu dnia. Na noc wrócę do siebie.

- Masz klucz?

- Jasne.

- No to miłej pracy. I do zobaczenia!

Callie zeszła po schodach. W holu natknęła się na ekipę elektryków, którzy hałaśliwie uzgadniali z szefem swoje zadania.

- To będzie koszmar - utyskiwał Tommy, otwierając jej drzwi.

Callie uśmiechnęła się. Tommy nie miał pojęcia, co to prawdziwy koszmar.

Po drodze do centrum miała do załatwienia parę spraw. Wstąpiła do banku na Madison, do pralni na Lex i do sklepu komputerowego na Trzeciej, żeby kupić trochę zapasowych dyskietek. Kiedy szła w kierunku Drugiej, żeby złapać taksówkę do śródmieścia, wydało się jej, że słyszy za sobą kroki.

Ktoś inny może nie zwróciłby na to uwagi. Przecież to Nowy Jork. Ulice nigdy nie są tu całkiem puste. Jednak Callie niedawno dostała parę złowieszczo brzmiących pogróżek, a także podrzucono jej do skrzynki martwego szczura. W tych warunkach ostrożność niekoniecznie musi oznaczać paranoję.

Zwolniła kroku. Tamta osoba także.

W pobliżu znajdował się nieduży sklep z damską bielizną. Callie we­szła do środka, mając nadzieję, że jej prześladowca nie przekroczy tego progu. Popatrzyła przez okno na ulicę, ale nikogo nie zauważyła. Albo zrezygnował i zawrócił, albo schował się w jakiejś bramie i czeka na nią.

Po dziesięciu minutach przymierzania biustonoszy i kostiumów do ae­robiku, przekonana, że nic już jej nie grozi, Callie kupiła ściągane na sznurek spodnie i wyszła. Zatrzymała taksówkę i podała kierowcy adres Pauli. Światło się zmieniło. Pojechali do centrum.

A za nimi ruszył niewinnie wyglądający, niebieski, wynajęty samo­chód.

Callie weszła na strych, sprawdziła zawartość lodówki i usadowiła się przy dużym stole w kuchni Pauli. Rozłożyła notatki na temat cyklu o dok­torze Dragu, by podredagować kolejny odcinek, i sprawdziła swoją pocz­tę elektroniczną. Ezra Chapin nie byłby zdziwiony, gdyby się dowiedział, że ona wciąż otrzymuje pełne nienawiści e-maile... Tym razem cały ich szereg pochodził od ludzi uzależnionych. Rzecz jasna, sami tak się nie określali. Mówili o sobie jako o pacjentach cierpiących na nieznośne bóle. Rzecz prosta, podobnych cierpień życzyli Callie.

Przyszło jej do głowy, że skoro Brad Herring tak gorliwie tańczy, jak mu zagra Carolyne Hale, to być może wykreślił z planu następne odcinki. Telefon do Amy uspokoił ją, że nie było podobnego polecenia z góry.

Kiedy uporała się z doktorem Dragiem, zabrała się do dzienników. Wilty wspomniał, że był w Long House, a więc można przyjąć, że nie ma tam czwartego dziennika. Ponieważ zaś Brad Herring powiedział, iż prywat­ne papiery E.W. Hale'a podlegają ścisłej kontroli rady powierniczej, Cal­lie doszła do wniosku, że to, czego nie było ani w mieszkaniu Wilty'ego, ani w Long House, musi znajdować się w posiadaniu kogoś, kto ma pra­wo do nazwiska Hale.

Używając hasła, weszła do głównej bazy danych „Couriera” i ściągnę­ła oficjalną biografię E.W. Hale'a. Sporą część tekstu przewinęła, prawie nie czytając; większość pracowników redakcji znała podstawowe dane. Jej zainteresowanie znacznie wzrosło, kiedy natrafiła na informację, że w roku 1904, w dwa lata po śmierci pierwszej żony, Winifred, E.W. Hale poślubił Constance Shipley. On miał sześćdziesiąt cztery lata, nowa pani Hale czterdzieści pięć. Byli małżeństwem aż do jego śmierci w 1938 roku. Ona zmarła w dziesięć lat później.

Callie sprawdziła dane na temat Constance Shipley. Z pierwszym mę­żem miała dwoje dzieci: syna Waltera i córkę Anne. Walter zmarł bezpo­tomnie. Anne miała jedno dziecko, córkę o imieniu Victoria. Na szczę­ście wszystkie kobiety z linii Shipleyów obok nazwiska męża zachowały również nazwisko rodowe, tak więc poszukiwanie było ułatwione. Po żmudnym przetrząsaniu miast, które mogły wchodzić w rachubę, Callie zlokalizowała Victorię Shipley Moore na przedmieściach Cleveland, mia­sta, gdzie E.W. Hale założył podstawy imperium, jakim stał się później korporacja Hale.

Kiedy pani Moore odebrała telefon, Callie przedstawiła się jako znajo­ma Wilty'ego. Po dłuższej chwili nieustępliwego, acz uprzejmego drąże­nia kwestii przez osiemdziesięcioparo letnią damę przyznała, że byli z Wiltym kimś więcej niż tylko znajomymi. Kiedy pani Moore spytała o powód, dla którego dzwoni, Callie wykręciła się półprawdą, mówiąc, że Wilty prosił ją o współudział w pewnym projekcie dotyczącym historii rodziny Hale'ów.

Pani Moore wyraziła żal, że nie mogła być na pogrzebie Wilty'ego ze względu na zły stan zdrowia, po czym powiedziała:

- Rozmawiałam z Wiltym parę dni przed jego śmiercią.

- Naprawdę? Czy nie będzie pani miała nic przeciw temu, jeśli zapytam, czy była to rozmowa czysto towarzyska, czy też chodziło o coś konkretnego?

- Owszem, o coś konkretnego. Przed paroma miesiącami Wilty zadzwo­nił do mnie, żeby się dowiedzieć, czy mam jakieś dzienniki.

- Jakie dzienniki?

- E.W. Hale prowadził osobiste zapiski. Większość jest przechowywa­na w Long House, wiejskiej posiadłości rodziny Hale'ów nad jeziorem George. Wilty zabrał się podobno do ich inwentaryzacji, czy coś w tym rodzaju, i stwierdził, że brakuje czterech tomów. Przypuszczał, że mogą to być te, które pan Hale usunął pod koniec życia, kiedy był żonaty z mo­ją babcią. Miałam trzy, więc mu je wysłałam. Czwartego nie mogłam znaleźć.

- Czy mówił, co sprawiło, że zabrał się do tej inwentaryzacji?

- Znalazł jakiś list, który go zaniepokoił. Nie wspomniał o szczegó­łach, ale wyglądało na to, że potrzebuje tych dzienników, żeby spraw­dzić, czy to, o czym mówi list, jest prawdą.

W liście do niej Wilty nie wspominał o nim, ale to musiało być to, co „zainspirowało go do pewnych poszukiwań”.

Callie spytała, jak to się stało, że dzienniki znalazły się w posiadaniu Victorii. Ta wyjaśniła, że stanowią one część dóbr osobistych, które zo­stały przekazane jej matce, Anne, po śmierci jej matki, Constance. Kiedy Anne zmarła, wszystko przeszło na Victorię, która z kolei podzieliła me­ble i kufry pomiędzy dwoje swoich dzieci.

Pani Moore przypuszczała, że służące, które zajmowały się pakowa­niem, mogły włożyć czwarty dziennik do innego pudła. Albo wyrzucić go na śmietnik.

- Czy babcia rozmawiała kiedykolwiek z panią o tym, co zawierają dzienniki? - spytała Callie.

- Martwiła się, że wiele z tego, co napisał pan Hale, może być wyjęte z kontekstu i błędnie zinterpretowane. E.W. Hale nie był człowiekiem sympatycznym, ale był postacią historyczną. No i miał jakieś mroczne sekrety. Ponieważ dał jej jasno do zrozumienia, że nie chce, aby te sekre­ty zostały ujawnione, była lojalna i dotrzymała tajemnicy.

- Dlaczego odłączył te dzienniki od innych?

Znowu nastąpiła pauza.

- Przypuszczam, że ponieważ Emmet Hale przygotowywał się na spo­tkanie ze swoim Stwórcą, to dzienniki, które wybrał, aby je ponownie przeczytać, mogły zawierać albo błędy, które chciał skorygować, albo grzechy, które chciał odpokutować.

„Chodzi o to, kim był E.W. Hale i jakie to ma znaczenie dla mnie” - błysnęło w pamięci Callie.

- Co Wilty mówił, kiedy dzwonił do pani ostatnim razem?

- Prawdę powiedziawszy, mówił tak szybko, że trudno go było zrozu­mieć.

- Wyglądało na to, że był czymś podniecony?

- Tak.

- Co go tak wyprowadziło z równowagi?

- Pytałam, ale powiedział, że to nieważne. Chciał wiedzieć, czy znala­złam czwarty dziennik. Nadal był ciekaw, co w nim jest... - Victoria zawiesiła głos. - Ale w jego głosie nie było ciekawości.

- A co było? Złość? Niepokój?

Chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią.

- Raczej zdenerwowanie. - Westchnęła. - Może gdybym wypytała go dokładniej, byłabym w stanie jakoś pomóc?

Callie usłyszała w słuchawce odgłos pociągania nosem.

- Proszę się nie obwiniać, pani Moore. Wątpię, żeby ktokolwiek był w stanie coś zrobić. - Najwyraźniej starsza pani nie wiedziała, że Wilty'ego zamordowano. Callie pomyślała, że lepiej jej o tym nie mówić.

- No, ale zrobiłam coś, co może pomóc w odnalezieniu tego dziennika.

- Naprawdę?

Victoria wyjaśniła, że jej wnuczka Elizabeth skontaktowała się ze swo­imi kuzynkami i wszystkie mają pogrzebać w rzeczach, jakie odziedzi­czyły po E.W. Hale'u.

- Ona jest profesorem literatury angielskiej w Case Western. Powie­działa im, że chce sprawdzić, czy wśród misek i garnków nie ma jakichś białych kruków.

Callie wydała westchnienie ulgi.

- Jeśli znajdzie, zadzwoni pani do mnie?

- Naturalnie, ale obawiam się, że nie będę mogła go pani dać.

- Dlaczego?

- Ponieważ dziś rano dzwonił detektyw Chapin z nowojorskiego od­działu policji. Powiedział, że wszystko, co znajdziemy, ma być przekaza­ne im.

Callie podziękowała Victorii Moore za pomoc i obiecała, że będą w kon­takcie.

Po czym zadzwoniła do Ezry Chapina.

- Musimy porozmawiać - powiedziała, gdy podszedł do telefonu.

- O czym?

- O Victorii Moore.

- Sympatyczna dama.

- Po co pan do niej dzwonił?

- Wilty do niej dzwonił. Chciałem wiedzieć, o czym rozmawiali.

Wykaz rozmów... Callie miała ochotę dać sobie kopniaka. Ale miała też ochotę wymierzyć kopniaka jemu.

- Przyszłam do pana z własnej woli. Pokazałam panu te dzienniki, list Wilty'ego, a pan mi teraz psuje robotę, przejmując czwarty dziennik? Tak się nie robi, panie Chapin.

- Gdzie pani jest?

Znowu unik.

- Co?

- Dzwoniłem do redakcji. Pani asystentka powiedziała, że przez jakiś czas nie będzie pani w pracy. Sugerowała, żebym spróbował zadzwonić do domu. Ale w domu też pani nie było.

Cokolwiek się dzieje, o nic nie pytaj, o niczym nie mów... Callie po­czuła przemożne pragnienie, by udusić Amy własnymi rękami.

- W moim budynku wyłączyli prąd.

- To dlaczego nie pracuje pani w miejscu do tego przewidzianym?

Co za wścibstwo! Ten facet jest nie do zniesienia.

- Bo mam okienko - warknęła.

- Ach, okienko. A z czym to sieje?

- Wie pan co, nie mam nastroju do wysłuchiwania pańskich głupich żartów.

- To może poszlibyśmy na kolację?

Znowu unik. Zaczynało jej się kręcić w głowie.

- Nie poszłabym z panem na kolację nawet wtedy, gdyby jedynym spo­sobem na to, żeby dostać coś do jedzenia, było siedzenie przy tym samym stole co pan!

I cisnęła słuchawką.

- Wszystko wróciło do normy? - spytała Callie, idąc ku windom.

- Zależy, co uważać za normę - sapnął Tommy.

Callie życzyła mu dobrej nocy i cierpliwie czekała, aż drzwi windy się zamkną. Ciekawe, czy to wszystko działało lepiej, kiedy budynek był młodszy...

Mieszkanie Callie znajdowało się w budynku komunalnym. Pierwot­nie należało do ciotki Pennie. Osiem lat temu ciotka znalazła w swojej umowie najmu korzystną lukę prawną i przekazała mieszkanie Callie jako prezent z okazji ukończenia studiów. Jako że większość czasu spędzała w Kalifornii albo gdzieś w rozjazdach, nie było sensu płacić czynszu, aczkolwiek niewysokiego, za mieszkanie, z którego nie korzystała. Cal­lie miała obiekcje, ale ciotka, jak w tylu innych przypadkach, uspokoiła ją, mówiąc, że właśnie tego chciałaby dla niej jej matka.

Callie i ciotka lubiły współczesny wystrój, tak więc jedyną zmianą, jaką wprowadziła Callie w ciągu tych lat, była kolorystyka. Pokryta wcze­śniej szarym obiciem kanapa w kształcie litery L, obejmująca ramionami całą długość i szerokość saloniku, zyskała nową tapicerkę w kolorze be­żowym. Dywan zmienił się z czarnego na brunatny. Dwa miękkie fotele klubowe, wyłożone naturalnej barwy lnem, zastąpiły dawne, głębokie, obite czarną skórą. Jaskrawoczerwone poduszki ustąpiły miejsca różo­wym, kaszmirowym. Zamiast czarnych i srebrnych lichtarzy pojawiły się kryształy. A w miejsce surowych, białych verticali - miękkie zasłony w kremowym kolorze.

W sypialni panował ten sam pogodny styl. Zagłówek królewskich roz­miarów łoża obity był beżowym lnem, współgrającym z barwą dywanu i tapicerki krzeseł. Podobnie jak w salonie, bukiety kwiatów w odcie­niach brzoskwini i różu świadczyły o tym, że mieszka tutaj kobieta.

Z biegiem czasu polubiła to mieszkanie. Już wychodząc z windy, czuła miły przedsmak spokoju, jaki zawsze ją witał już na progu, zwłaszcza po takim dniu jak dzisiejszy. Z uśmiechem na ustach przekręciła klucz w drzwiach.

Światło w przedpokoju było włączone. Od ostatniego pojawienia się szarych ludzi zawsze tak je zostawiała, aby nie wchodzić do ciemnego mieszkania. Ale światło sączyło się też zza rogu, z sypialni. Zamarła, niepewna, co robić: wrócić na dół i powiedzieć Tommy'emu, żeby we­zwał policję, czy wejść na palcach do środka i sprawdzić na własną rękę?

Serce waliło jej w piersi. Była pewna, że za moment z sypialni wyłoni się osiłek, którego widziała poprzedniego wieczoru, i rzuci się na nią.

Zgasiła światło w przedpokoju i przywarła do ściany, wstrzymując od­dech. Nasłuchiwała kroków. Albo skrzypienia mebli czy szelestu papie­rów.

Cisza była kompletna. Przerażająca.

Wytężyła jeszcze bardziej słuch, starając się nie zwracać uwagi na od­głosy dobiegające z ulicy.

Światło zgasło. Mieszkanie zmieniło się w ocean szarości.

Zmrużyła oczy. Powoli z ciemności wyłonił się mroczny salon. Skie­rowała wzrok w stronę, skąd przed chwilą napływało światło. Milcząca czerń, zintensyfikowana przez strach, krzyczała wniebogłosy w jej uszach.

Przesunęła się o parę milimetrów z powrotem w kierunku drzwi. Zaci­snęła dłoń na gałce klamki. Myślała o ucieczce, ale jej ciało zamarło w nie­zdecydowaniu. Drzwi były ciężkie. Jeśli je otworzy, zaskrzypią i zaalarmują tego kogoś, kto się tam czai. Czy to coś... Potem winda. Jeśli akurat jest zajęta, potrwa wieki, zanim przyjedzie, by ją uratować. Mogłaby sko­rzystać ze schodów, ale drzwi na piętrach otwierały się tylko od strony klatki. Będzie musiała zbiec aż na sam dół, do holu. Jeśli jej prześladow­ca ruszy za nią, znajdzie się w pułapce.

Już była w pułapce.

Światło znów się zapaliło.

Wciąż ściskając gałkę klamki, wśliznęła się głębiej w kąt.

Jakiś cień przemknął obok. Błyskawicznie rzuciła wzrokiem w tę i w dru­gą stronę, usiłując ustalić, czy źródło cienia znajduje się na zewnątrz, czy wewnątrz mieszkania.

Światło zgasło.

Usłyszała jakiś odgłos. Zabrzmiał jak repetowanie pistoletu.

Zareagowała jak na strzał startera. Błyskawicznie, choć po cichu, przekręciła klamkę, wyśliznęła się na korytarz i rzuciła się w dół po scho­dach, zamykając za sobą drzwi. Nie wiedziała, kiedy zbiegła te piętna­ście pięter.

Z walącym jak młot sercem, ledwie dysząc, wpadła do holu. Oczy mia­ła szeroko rozwarte, cała się trzęsła, mokra od potu.

- Callie! - Tommy wybiegł naprzeciw i przytrzymał ją mocno. - Co się stało?

- Ktoś jest u mnie w mieszkaniu!

Z trudem chwytała dech, z wysiłku i ze strachu.

- Usłyszałam odgłos repetowanego pistoletu.

Łzy popłynęły jej po policzkach. Nie mogła powstrzymać drżenia dłoni.

Tommy rzucił się do telefonu i wybrał numer 911. Potem posadził Cal­lie na swoim krześle, za recepcyjnym biurkiem, i wezwał dozorcę. Cze­kając na pomoc, starali się obaj trochę ją uspokoić.

Kiedy przyjechała policja, Tommy powiedział im, co usłyszał od Cal­lie. Callie dodała kilka szczegółów i wręczyła im klucze. Policjanci wsie­dli do windy. Świetlna strzałka znaczyła mijane przez nich piętra, a Cal­lie czuła, jak narasta w niej kolejna fala paniki.

A jeśli to nie człowiek wtargnął do jej domu? Jeśli to szary nieznajomy rozzuchwalił się jeszcze bardziej i przejął we władanie jej mieszkanie? O mało nie zakrztusiła się na tę myśl. Co wtedy powiedzą policjanci? Co sobie pomyślą?

Skryła twarz w dłoniach. Oczyma wyobraźni widziała inną ekipę poli­cjantów, przybyłą, by sprawdzić, kto włamał się do mieszkania. Widzia­ła, jak wbiegają z psami na smyczy, słyszała, jak psy obwąchują szafki, jak funkcjonariusze odsuwają meble, otwierają i zamykają wszystkie drzwi... Po czym następowała straszna, upokarzająca cisza, gdy próbo­wali znaleźć właściwe słowa, by przekazać Marze Jamieson, że się po­myliła. Znowu. W mieszkaniu nie było nikogo, poza tymi, którzy tu miesz­kali. To musiał być wytwór jej wyobraźni.

- Pani Jamieson?

Podniosła wzrok. Ujrzała młodego mężczyznę o śniadej cerze, ogolo­nej czaszce i zatroskanym uśmiechu. Z identyfikatora wynikało, że to posterunkowy Plover. Wiedziała już, co chciał jej powiedzieć.

- Nie ma nikogo, prawda?

- Na szczęście nie ma.

Sądził, że jej ulży, ale ona zdenerwowała się jeszcze bardziej.

- Przeszukaliśmy z kolegą całe mieszkanie. Nie ma żadnych śladów włamania.

Jej oczy pozostały puste. Plover zastanawiał się, czy zrozumiała, co powiedział. Przykucnął, by znajdowali się na tym samym poziomie.

- Wygląda na to, że lampka na nocnym stoliku miała spięcie. Cały czas włączała się i wyłączała. Chyba to panią tak wystraszyło.

- Chyba tak - powiedziała Callie. W jednej chwili kompletnie oklapła. - Przepraszam, że sprawiłam tyle kłopotu.

Młody policjant przysunął się bliżej i powiedział cicho, by słyszała to tylko ona:

- To ja odebrałem telefon na temat tego, co było w pani skrzynce.

Jak to dobrze! W takim razie wierzy jej. Nie uzna tego za zwykłe wy­mysły.

- Pan Krakowski mówił mi też, że już wcześniej parokrotnie donosiła pani, iż ktoś panią niepokoi w środku nocy.

- Niczego nie donosiłam! - powiedziała, rumieniąc się z zakłopotania. - Parę razy Tommy pytał, czemu wyglądam na taką zmęczoną. Powie­działam, że coś mnie przebudziło w środku nocy. - Zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Dałaby nie wiadomo co, żeby uniknąć tej rozmowy, z lęku przed konsekwencjami. - Od czasu do czasu miewam koszmarne sny. To wszystko!

- W żadnym razie nie chciałem pani zdenerwować - rzekł Plover. - Ale ponieważ miał już miejsce pewien incydent, to moim obowiązkiem jest pytać o wszystko i sprawdzić każdą możliwość. Wolę dmuchać na zimne, niż przegapić coś i dopuścić, żeby stała się pani ofiarą prześla­dowcy.

A jeśli człowieka prześladują demony? One nie zostawiają śladów... Ale zostawiają ofiary.

- Dziękuję - powiedziała, wstając. - Okazał mi pan mnóstwo zrozumienia. Jeszcze raz przepraszam za kłopot.

- A tak przy okazji, to chyba mamy namiar na człowieka, który dobrał się do pani skrzynki.

- Naprawdę?

Posterunkowy Plover sprawiał wrażenie zaskoczonego.

- Detektyw Chapin nie dodzwonił się do pani?

Teraz z kolei Callie poczuła się zdezorientowana.

- Powiedział, że pracujecie razem nad jakimś zabójstwem i że jak bę­dzie z panią rozmawiał, wspomni pani o tym.

Pracują razem nad zabójstwem...

- Pewnie zapomniał. Kiedy go zaaresztujecie?

- Proszę się nie martwić - uśmiechnął się. - Będziemy go mieli.

Callie ruszyła do windy. W chwili, gdy drzwi się zamykały, powróciły wspomnienia. Tommy, kolega Plovera i dozorca patrzyli na nią w sposób, który wydawał się złowieszczo znajomy.

Tak właśnie ludzie zwykli patrzeć na jej matkę.

Callie zamknęła za sobą drzwi. Trzęsącymi się dłońmi pozasuwała ry­gle i włączyła wszystkie światła. Kiedy całe mieszkanie jarzyło się bla­skiem, poszła do kuchni i postawiła wodę na herbatę.

Rozległ się dźwięk klaksonu. Callie gwałtownie zwróciła głowę ku oknu. Zagwizdał czajnik. Serce załomotało jej w piersi. Szybko wyłączyła gaz i nalała wody do kubka z napisem courier. mamy dla ciebie wiadomości.

Wyjęła torebkę rumianku i wrzuciła ją do kubka, żeby naciągnęła.

Czuła, że uginają się pod nią nogi. Ścisnęła dłońmi blat i patrzyła, jak woda powoli zmienia kolor na bladozielony.

Zadzwonił telefon. Callie podskoczyła. Nie, niech odbierze automa­tyczna sekretarka.

- Cześć, tu Callie. Albo nie ma mnie w domu, albo z waż­nego powodu nie mogę podejść do telefonu. Jeśli chcesz, żebym oddzwoniła, zostaw imię i numer. Dzięki.

- Callie, mówi Ezra Chapin. Rozłączyła się pani i nie zdążyłem powie­dzieć, że nasi chłopcy mają namiar na tego gościa od szczura. Była pani dzisiaj trochę nie w sosie. Mam nadzieję, że dzięki tej wiadomości po­czuje się pani lepiej. Gdyby pani miała ochotę zadzwonić i wyrazić swo­ją wdzięczność, oto mój numer: 555-1243.

Wbrew woli uśmiechnęła się. Istotnie poczuła się lepiej, ale nie miała zamiaru dzwonić i mówić mu o tym. Wzięła herbatę i przeszła do sypialni.

Włączyła lampę, o której posterunkowy Plover mówił, że miała spię­cie, i czekała, czy zacznie migać. Nie migała. Callie odetchnęła z ulgą, włączyła telewizor i poszła do łazienki, żeby przygotować się do snu.

Włączyła światło. I wtedy zobaczyła.

Z prysznica zwisała pętla z przymocowaną do niej kartką. Drżącymi rękami odwróciła ją na drugą stronę. Napis brzmiał:

Skończysz tak jak matka.

Rozdział 15

Carolyne znajdowała się w centrum uwagi. Wszyscy, począwszy od szefa sali, poprzez kelnerów, aż do szatniarza, nawet paru pracują­cych tu od dawna chłopców do odnoszenia brudnych naczyń ze stołu, wszyscy podchodzili, by złożyć jej wyrazy współczucia. Daniel Boulud, właściciel restauracji, przysłał im do stołu, wraz z kondolencjami, butel­kę Chateau Latour.

Peter Merrick znosił to wszystko z wytrenowaną cierpliwością. Propo­nował jej, by poszli do mniej znanego lokalu albo żeby przyniesiono im kolację do domu, ona jednak obstawała przy swoim. Zaplanowali ten wieczór już parę tygodni temu i nie widziała powodu, by z niego rezy­gnować. Nie widziała też powodu, by usiąść przy mniej widocznym sto­le. O tym, że była w żałobie, świadczył jej czarny strój i surowy wyraz twarzy. Wszystko inne nie miało znaczenia.

- To musi być męczące - powiedział Peter, gdy odeszli ostatni wielbi­ciele.

- Szalenie, ale równocześnie to wielka pociecha wiedzieć, że ludzie tak się przejmują. - Opuściła wzrok i łyknęła wina.

Peter stłumił uśmiech. Nikt nie potrafił wciskać kitu lepiej niż Carolyne... To była chyba jedna z tych rzeczy, które najbardziej go w niej pociągały. A także umiejętność wcielania się w najrozmaitsze postaci. W jednej chwili była wytworną królową - dumną, pewną swej pozycji - a w następnej stawała się ulicznicą, która potrafiła odpłacić pięknym za nadobne. A jej kunszt w dziedzinie konserwowania urody był legendarny i godzien najwyższego podziwu.

I cóż w tym niezwykłego, że osoba pochodząca z dołów społecznych awansowała do nowojorskiej socjety? Jedyne, co jest w tym celu potrzeb­ne, to ciężka praca, żelazna determinacja i jasno wytyczony cel. A manier można się nauczyć.

Kiedyś, gdy Wilty powiedział, że matka wiedzie jedwabne, usłane ró­żami życie, Carolyne zaczęła wyliczać upokorzenia, jakie musiała znosić ze strony Huntingtona i Eppie Hale. Malowała ich w najczarniejszych barwach, uważając oboje za przyczynę wszystkich swoich nieszczęść.

Dla Petera było to szczególnie interesujące, to że właśnie Hale'owie stanowili epicentrum jej gniewu. Nigdy nie użalała się, że jest córką pro­stytutki i hazardzisty, przegrywającego każdy grosz na pokładzie rzecz­nego statku, nie skarżyła się, że podrzucano ją do babci, kiedy któreś z rodziców trafiało za kratki, że dzieci w szkole wyśmiewały się z niej, kiedy wiadomości na ten temat pojawiały się w gazetach, zwłaszcza kie­dy matka została śmiertelnie pobita przez klienta i pozostawiona przez niego na poboczu drogi.

Nie było jej łatwo przebić się przez college, nawet ze stypendiami, jakie udało się jej uzyskać, ale poradziła sobie. I nie było jej łatwo zacią­gnąć do ołtarza niekoronowanego księcia Memphis, ale zaciągnęła. A po jego śmierci, zamiast zblaknąć gdzieś, jak tyle innych jej pokroju, Carolyne przeprowadziła się do Nowego Jorku i rozkwitła.

W pewnym sensie znalazła sposób, aby rozliczyć się z przeszłością i pójść naprzód.

Peter podziwiał ją za to. Niektórzy jego pacjenci, mający podobne pro­blemy, całymi latami nie umieli się wyzwolić ze swych kompleksów.

Carolyne mówiła właśnie, ile wysiłku czeka ją w związku z likwidacją mieszkania Wilty'ego - i jego domu w Hamptons, gdy w kącie sali podnio­sło się od stołu kilkanaście osób i skierowało się do wyjścia. Wcześniej Carolyne i Peter byli świadkami parady kelnerów, niosących im tacę z kunsztownym, przybranym sztucznymi ogniami deserem. Pewnie ob­chodzono jakąś uroczystość rodzinną.

Peter skrzywił się w duchu. Właśnie dziś rano dostał zaproszenie na osiemdziesiąte piąte urodziny ojca. Nie cierpiał takich imprez.

Dwoje spośród tej grupy zatrzymało się, by złożyć Carolyne wyrazy współczucia. Na szczęście zrobili to szybko. Potem podeszła do niej mło­da, uderzającej urody kobieta tuż po trzydziestce.

- Vanna - Carolyne podstawiła policzek do pocałunku - witaj, moja droga. Peter, to Vanna Larkin, bliska przyjaciółka Wilty'ego.

- Strasznie, strasznie mi przykro.

- Wiem.

- Byłam z nim poprzedniej nocy.

Peter zauważył, że niemile zaskoczyło to Carolyne.

- Źle się poczułam. Wilty zabrał mnie do domu i wpakował do łóżka. - Zakłopotany uśmiech przemknął jej po twarzy. - Po prostu nie mogłam uwierzyć, kiedy policja powiedziała mi, że został zamordowany.

Peter przeniósł wzrok z Vanny na Carolyne, oszołomiony wiadomością.

- Kiedy rozmawiałaś z policją? - spytała Carolyne, celowo zniżając głos, żeby również Vanna zrobiła to samo.

- Dziś rano. - Vanna miała oczy okrągłe z podekscytowania, kiedy raczyła ich opowieścią o swoim straszliwym spotkaniu z przedstawicie­lami prawa. To było przecież całkiem jak w kinie! - Ci dwaj detektywi zabrali mnie do takiego okropnego pokoju i zasypali pytaniami. Pytali o wszystko. O mnie, o Wilty'ego, czym się interesował, kim byli jego znajomi, jak dobrze się znaliśmy...

Ściągnęła brwi i przygryzła wargę. Było widać, że ocenia w myśli sie­bie samą, niepewna, czy prawidłowo odpowiedziała na pytania. Peter domyślał się, że pamięć nie była jej najmocniejszą stroną.

- Chcieli nawet wiedzieć, jak się układały stosunki Wilty'ego z panią.

- I co im powiedziałaś?

- Powiedziałam, że dobrze.

Usta Carolyne ułożyły się w grymas irytacji. Peter był przekonany, że gdyby mogła, to zakatrupiłaby tę głupią gęś.

- Co jeszcze im powiedziałaś o Wiltym?

Vanna wzruszyła ramionami, jakby to było oczywiste.

- Wszystko. - Zaczerwieniła się. - To znaczy wszystko, co mogłam sobie przypomnieć. Mówiłam już, że nie czułam się zbyt dobrze.

Carolyne poklepała ją po ręce gestem, jakiego używa się wobec zgrzy­białej starej ciotki.

- Jestem pewna, że starałaś się jak najlepiej. - Spróbowała przywołać na twarz wybaczający uśmiech, ale usta odmówiły jej posłuszeństwa. - Nie wiedziałam, że znów zaczęliście się spotykać z Wiltym.

Vanna odrzuciła głowę do tyłu i wybuchnęła gardłowym, pijackim śmiechem.

- Chciałabym! - Wystarczyło jedno spojrzenie na Carolyne, by mo­mentalnie wytrzeźwiała. - Och, przepraszam. Chodziło mi o to, że...

- A może lepiej dołączyłabyś do swoich krewnych, kochanie? Dokoń­czymy tę rozmowę innym razem.

Kiedy Vanna odeszła, Carolyne napiła się wina i spojrzała na Pete­ra.

- Nie mówiłam ci o Wiltym, bo o ile trudno jest przyjąć do wiadomo­ści, że ktoś wyskoczył z okna, to jeszcze trudniej zaakceptować fakt, że został z niego wypchnięty.

Carolyne tak potrafiła ukrywać uczucia, że Peter nie był w stanie oce­nić, na ile jest szczera.

Opowiedziała mu o własnej rozmowie z wyżej wzmiankowanymi de­tektywami.

- Dlaczego Vanna tak to wstrząsnęło? Owszem, byli zimni i gburowaci - stwierdziła. - A co gorsza, śledzili mnie. Uparli się, że muszą mi towa­rzyszyć podczas mojej wizyty w mieszkaniu Wilty'ego, możesz sobie wyobrazić?

Taka była policyjna procedura. Ponieważ jednak informacja ta nie uspo­koiłaby Carolyne, Peter nic nie odrzekł.

Przyniesiono pierwsze danie, co dostarczyło pretekstu do zmiany te­matu. Kiedy kelnerzy odeszli od ich stołu, Carolyne zaczęła mówić o Vannie Larkin.

- Nigdy nie przestanie mnie dziwić gust mojego syna, jeśli chodzi o ko­biety. Gdy spotykał się z kobietami o podobnym statusie, były to albo pijaczki, albo gęsi. Albo, jak w przypadku Vanny, równocześnie jedno i drugie. A jeśli spotykał się z kobietami spoza swego kręgu, okazywały się one poszukiwaczkami pieniędzy. I sławy. - Potrząsnęła głową, jak gdyby dając do zrozumienia, że Atlas, dźwigający na barkach świat, miał lekkie życie w porównaniu z nią. - Wczoraj musiałam wyrzucić jedną taką z „Couriera”.

- Dlaczego?

- To zero, z którym Wilty miał romans parę lat temu, wymyśliło, że napisze cykl artykułów, które będą się koncentrować wokół tej idiotycz­nej plotki o rzekomej klątwie, jaka zawisła nad rodziną Hale'ów. Twier­dziła, że to dobry sposób, by spojrzeć na przedwczesną śmierć Wilty'ego w kontekście historycznym. Ale ja ją przejrzałam. To zwykła próba wy­ciśnięcia forsy z krótkiej znajomości, jaka łączyła ją z moim synem.

W tonie Carolyne pojawiła się nuta złośliwości.

- Nie wiem, co opętało Brada Herringa, że zaakceptował ten projekt. Naturalnie, zażądałam, żeby napisanie tekstu, który ma uczcić pamięć Wilty'ego, zlecił komuś bardziej odpowiedniemu.

- Naturalnie. - Peter zastanawiał się, czy Brad Herring doszedł już do siebie po chłoście, jaką mu zaaplikowała. - A co z tą dziennikarką?

Carolyne uśmiechnęła się z satysfakcją.

- Panna Jamieson rozgląda się za następną posadą.

- Callie Jamieson?

- Tak. Znasz ją?

Nie mógł, a także nie chciał wyjawić faktu, że Callie jest jego pacjent­ką.

- Głównie z tego, co pisze. W tym tygodniu w dziale miejskim „Cou­riera” drukowany jest cykl jej artykułów na temat lekarzy i farmaceutów, którzy współdziałali ze sobą w nielegalnym wypisywaniu i realizacji re­cept na środki przeciwbólowe. Znakomicie napisane.

Carolyne nie lubiła, gdy kwestionowano jej opinie.

- W takim razie bez trudu znajdzie pracę w innej redakcji.

Jej małostkowość zirytowała Petera. Dogadzał Carolyne - korzystał przecież z jej sponsoringu - ale wszystko ma swoje granice.

- Widziałem ją na pożegnaniu - powiedział, wypuszczając zatrutą strza­łę. - Wyglądała na autentycznie przejętą. Na pogrzebie też wzruszyła się do łez. Może jazie osądziłaś?

Przyjemnie było patrzeć, jak Carolyne kipi z wściekłości, że ktoś ośmie­la się chwalić osobę, którą ona uznała za wroga publicznego numer je­den.

- Ta kobieta coś knuje - upierała się. - Na pogrzebie była z jednym z detektywów, którzy zajmują się zabójstwem Wilty'ego. Uważam, że to dosyć dziwne. A ty nie?

Peter ucieszył się, że mężczyzna, który podtrzymał Callie, gdy zaczęła się słaniać, nie był jej chłopakiem.

- Miała napisać artykuł na temat śmierci Wilty'ego - zauważył. - W pewnym sensie zajmują się tą samą sprawą.

Carolyne uśmiechnęła się lodowato.

- Ja widzę to inaczej, ale nie ma co się kłócić.

Peter uniósł kieliszek z winem, nachylając go lekko w jej kierunku. Bądź co bądź zrobiła mu ogromną przysługę... Skoro Callie została wy­rzucona z pracy, jej poziom stresu wzrośnie. Koszmary i lęki nasilą się.

A poza tym Callie znajdzie teraz więcej czasu na sesje. Będą mogły być dłuższe i częstsze. Peter gotów był nawet zrezygnować z należnego mu honorarium. Wszystko zrobi, byle mieć ją na powrót w swoim gabi­necie.

Czas upływa.

Guy Hoffman siedział sam w laboratorium, przeglądając notatki. Było to kolosalnych rozmiarów pomieszczenie, w którego centrum królował wielki kwadratowy stół z kilkoma komputerami, mikroskopami i wszela­kiego rodzaju sprzętem laboratoryjnym. Wzdłuż ścian piętrzyły się klatki ze szczurami, stanowiącymi materiał badawczy projektu GenTec. Każda ściana reprezentowała odrębny eksperyment; każdy pion klatek - odręb­ne stadium tego eksperymentu. Działający bez przerwy system wentyla­cji służył do tego, by zminimalizować zwierzęcy odór. Słabe żarówki pod sufitem sprawiały, że większość pomieszczenia pogrążona była w mro­ku; szło o to, żeby szczury zachowywały się spokojnie. Nad stołem, tuż nad głową Guya, zwisała lampa zaopatrzona w jaśniejszą żarówkę, żeby mógł czytać.

Jego koledzy już parę godzin temu poszli do domu. Guy, jak to miał w zwyczaju, został dłużej, utrzymując, że musi jeszcze raz przeanalizo­wać to, co zostało dziś zrobione, i ustalić plan pracy na dzień następny. Tak naprawdę jednak nigdy nie czuł się równie szczęśliwy, jak wtedy, kiedy był sam w laboratorium, otoczony aparaturą naukową. Niewiele rzeczy ekscytowało go tak jak ona... Zarówno najnowocześniejszy mi­kroskop elektroniczny jak i najpospolitsza probówka były dla niego cu­downymi przedmiotami, pozwalającymi eksplorować bezmiar wszech­świata, różnorodność form życia, tajemnicę bytu.

Praca była ciężka, pełna rozczarowań, wymagająca niezwykłej staran­ności, ale Guy nie mógł się nią nasycić. Kochał przygodę, jaka nieodłącz­nie towarzyszyła próbom przeniesienia tego, co hipotetyczne, do realne­go świata. Upajał się tą jedyną w swoim rodzaju radością, jaka płynęła z potwierdzenia założeń, z pomyślnie przeprowadzonego doświadczenia.

Nie wiedział, co było w jego przypadku pierwsze, fascynacja nauką czy nietowarzyskość, ale nie należał do ludzi, którzy dobrze się czują w otoczeniu innych. Nie znosił rozmówek o niczym, plotek czy dyskusji politycznych, które prowadziły donikąd, a jedynym ich skutkiem były wzburzone emocje i zranione uczucia. Wolał wykonywać zadania, które mają konkretny rezultat i w jakimś sensie popychają świat naprzód. Po­dziwiał wyniki, ale też rozumiał nieuchronność porażek.

Najbardziej nie cierpiał dyletanctwa i ludzi, którzy w życiu zawodo­wym pozwalają się po prostu unosić prądowi. W jego pojęciu przeskaki­wanie z tematu na temat było równie szkodliwe, co stanie w miejscu. Należało stawiać pytania i poszukiwać odpowiedzi. Wszystko inne w ogóle się nie liczyło.

Zastanawiał się nad pomysłem kolegi, dotyczącym wprowadzenia białka do systemu drogą wziewną, gdy z północnej ściany dobiegł go dziwny dźwięk. Nie było to zwykłe skrobanie pazurków czy węszenie.

Podniósł się, znużony, i poszedł zobaczyć, co się dzieje. Kiedy zdał sobie sprawę, z której klatki pochodzi hałas, poczuł niepokój, ale i zara­zem podekscytowanie. Wcześniej wstrzyknął znajdującym się w tym rzę­dzie szczurom nowo opracowany roztwór p-316. Stopniowo zwiększał stężenie roztworu, by sprawdzić, czy może to spotęgować efekt i skłonić proteinę do uwolnienia materiału genetycznego, znajdującego się w ko­mórce, którą wyizolował - tej, która, jak sądził, zawierała w sobie moc pamięci. Każda klatka była oznakowana, stosownie do dawki, jaka zosta­ła podana jej mieszkańcowi.

Podczas gdy szczury w niższych klatkach, które otrzymały mniejsze dawki p-316, wyglądały zdrowo - jeden tylko miał kłopoty z oddycha­niem - to ten sprawiał wrażenie, jakby dostał ataku epilepsji. Wił się, rzucał o ściany klatki, tłukł głową w podłogę. W kącikach pyszczka ze­brały się białe bańki piany.

W klatce znajdującej się bezpośrednio nad nim leżało w kącie dziwnie skrę­cone ciało martwego szczura. Trociny pod jego głową były czerwone od krwi.

Hoffman schylił się i spojrzał na klatkę, w której znajdował się do­tknięty atakiem szczur. To już było ostatnie stadium. Okropny widok.

Guy obserwował tę scenę z niecierpliwością. Nie mógł się doczekać, żeby przeprowadzić sekcję zwierzęcia i wprowadzić jego płyny ustrojo­we i próbki tkanek do probówek wypełnionych różnymi płynami diagno­stycznymi. Atak epilepsji świadczył o tym, że wstrzyknięty roztwór istot­nie wywołuje oczekiwany efekt. Zaś śmierć szczura była dowodem, że powinien albo skorygować stężenie, albo zmienić metodę indukcji. Ale to zadanie na jutro. W tej chwili musiał przeprowadzić autopsję zwłok.

Rozdział 16

Ezra Chapin mieszkał w domu bez windy na Riverside Drive, na dru­gim piętrze. Było to duże mieszkanie z jedną sypialnią, w wąskim budynku wciśniętym pomiędzy dwa spółdzielcze kolosy, zajmujące róg ulicy Osiemdziesiątej Szóstej i Osiemdziesiątej Siódmej. Widok na park Riverside i rzekę zasłaniały drzewa, a ponadto przez cały dzień docho­dził tu hałas uliczny. Odpowiadała mu jednak ta lokalizacja. Dumnie oświadczał, że jest obywatelem Wielkiej Republiki Upper West Side, co w jego mniemaniu określało zarówno przekonania polityczne człowieka, jak też sposób ubierania się, odżywiania i orientację religijną. W tym jednym krótkim stwierdzeniu przekazywał rozmówcy całą istotną infor­mację na swój temat.

Mieszkanie Ezry miało wysokie sufity, kuchenne szafki z prawdziwe­go drewna, czynny kominek, stare szklane gałki przy drzwiach i każdą ścianą zabudowaną od podłogi po sufit półkami na książki. Ezra był pragmatykiem: jeśli jakiś mebel zaspokajał jego potrzeby, wystarczało to, by znalazł się w jego domu. Nie przeszkadzało mu, jeśli fotel był w innym stylu niż kanapa, a wszystko to nie pasowało do ogromnego stołu, który służył mu za biurko.

Nie był bałaganiarzem, ale nie cierpiał też wokół siebie przesadnego porządku. Wystarczyło mu, że zawsze wiedział, gdzie co położył. Jednak w takich poważnych sprawach, jak ta, którą teraz prowadził, nie ufał swojej pamięci. Dlatego też postawił w pokoju wielką tablicę, z rodzaju tych, jakie spotyka się w szkole podstawowej: z korkiem po jednej stronie i czar­ną płaszczyzną po drugiej oraz biegnącą wzdłuż dolnej krawędzi półecz­ką na pineski, kredę i gąbkę.

Podzielił tablicę na dwa prostokąty, z których każdy obejmował trzy pionowe rzędy fiszek. Lewy prostokąt przeznaczony był dla wczesnych Hale'ów. Każdy miał fiszkę innego koloru.

E.W. Hale był jedynym, który zmarł śmiercią naturalną. Dostał białą fiszkę.

Jego brat, pierwszy Huntington Hale, zginął zmiażdżony przez stos drew­nianych bali, które się na niego zwaliły. Zielona kartka.

Syn Hunta, Thomas Horton Hale - kartka żółta - spadł z wysokiego klifu w Martha's Vineyard. Prawdopodobnie jedyny autentyczny wypadek.

W drugim prostokącie znalazł się drugi Huntington Hale i jego brat Cole wraz z Wiltym. Na ich fiszkach - niebieskiej Wilty'ego, zielonej Hunta i żółtej Cole'a - wypisane były wszystkie znane obecnie fakty na temat każdego przypadku.

Ezra stał przed tablicą i patrzył na swoje dzieło. Właśnie wtedy, gdy Callie Jamieson zaakceptowała jego hipotezę zbrodni, zaczął skłaniać się do pomysłu, że E.W. Hale wiódł podwójne życie, co mogło spowodować jakąś katastrofę, której skutki dotknęły następne pokolenia. Tyle było opowieści o odwiecznej wrogości między członkami rodziny, o rodzin­nej wendecie...

Spojrzał na prostokąt Hunta i Cole'a Hale'ów. Wciąż nie odzywał się Jack Carlson, szeryf okręgu Warren. Albo miał najdłuższy urlop, o jakim świat słyszał, albo leżał martwy w jakimś dole, czekając, aż go znajdą. Gideon Bryson przysłał obiecaną listę wszystkich osób zatrudnionych na farmie Cole'a Hale'a w czasie jego śmierci, ale nie zawierała ona żad­nych niespodzianek ani tropów. Bryson powiedział, że nadal węszy. Ezra miał zamiar przekazać listę do sprawdzenia w Biurze Śledczym.

Co do Wilty'ego, to przepytali z Jorgem szereg osób, które miały kon­takt ze zmarłym w ostatnich dniach przed jego śmiercią. Nie dowiedzieli się niczego ciekawego. Wilty udzielił pomocy pewnej zalanej panience z wyższych sfer, którą poturbowano w jednym ze śródmiejskich barów, ale dziewczyna nie powiedziała im zbyt wiele. Laboratorium kontynu­owało analizę odcisków palców, które pobrano w mieszkaniu Wilty'ego. Facet miał wielu przyjaciół. Ezra szukał jego wrogów.

Brzęczyk domofonu zdziwił go. Było po dziewiątej. Podniósł słuchaw­kę, żeby sprawdzić, kto składa mu wizytę o tak późnej porze.

- Callie Jamieson. Muszę się z panem zobaczyć.

Wcisnął guzik otwierający drzwi i czekał, aż Callie wejdzie po scho­dach. Sądząc po napięciu w jej głosie, nie wpadła tutaj, żeby go przepro­sić za odrzucenie zaproszenia na kolację.

Stanęła na progu z reklamówką w ręce. Na twarzy ani cienia uśmiechu.

Bez żadnych wstępów włożyła lateksowe rękawiczki, wyjęła z torby pętlę i położyła ją na stole.

- To było na moim prysznicu. - Pokazała mu też kartkę. - Moja matka się powiesiła - dodała tytułem wyjaśnienia.

Zaniemówił. Nie pętla go zaszokowała, ale fakt, że o samobójstwie matki powiedziała tak spokojnie. Choć patrząc na nią, na nabrzmiałe żyły na jej szyi i zaciśnięte szczęki, zdał sobie sprawę, że opłaciła ten spokój ogromnym wysiłkiem. Była biała jak kreda.

- Zostawił pan wiadomość, że macie namiar...

- Na faceta od szczura - dokończył.

- Czy jest w areszcie?

- Tak. Dopiero co dzwonił do mnie Plover, żeby powiedzieć, że go mają.

- W takim razie to nie on to zostawił.

- Raczej nie.

Po raz pierwszy zobaczył w jej oczach coś, co przypominało strach.

- Kto to jest?

- Prodyot Raju.

- Czy ma coś wspólnego z Hakimem Raju?

- Tym aptekarzem, rozsławionym przez pani artykuł o doktorze Dragu. - Uśmiechnęła się do niego słabo. - To jego kuzyn. Zwinęli go parę godzin temu w Jersey. - Urwał, ważąc konsekwencje następnego stwierdzenia. - Mniej więcej wtedy, kiedy Nelson Plover sprawdzał pani mieszkanie.

Callie wyczuła, że chce w ten sposób spytać, dlaczego po odkryciu pętli w łazience nie zadzwoniła do Plovera.

- Nie zadzwoniłam do Plovera, bo zaczęłam mieć wrażenie, że go za­nadto fatyguję. Najpierw szczur w skrzynce, potem spięcie w lampce... Bałam się, że jak mu powiem o tej pętli w łazience, pomyśli, że jestem pomylona.

Tym razem Ezra się uśmiechnął.

- Nie sądzę, żeby coś takiego pomyślał. Ale cieszę się, że zdecydowała się pani przyjść do mnie. Może kieliszek wina na uspokojenie?

- Czemu nie.

Poprosił, żeby się rozgościła, a sam poszedł do kuchni. Callie rozejrza­ła się, starając się wyrobić sobie opinię o tym człowieku na podstawie tego, jak mieszka. Wątpliwe, by zdjęcie jego salonu znalazło się kiedy­kolwiek na łamach „Architectural Digest”, ale musiała przyznać, że jest całkiem sympatyczny. Duże, ciężkie meble były wygodne i bezpretensjo­nalne. Wszystko świadczyło o tym, że Ezra często przesiadywał tutaj w samotności. Callie zawsze podejrzliwie traktowała te osoby, które mu­szą co wieczór wychodzić, by nie być skazane na własne towarzystwo.

Zaskoczyła ją ilość znajdujących się w pokoju książek i różnorodność tytułów. Wstała, by sprawdzić, co poza krwawymi morderstwami intere­suje Ezrę Chapina. Oprócz powieści szpiegowskich i kryminalnych, któ­rych mogła się spodziewać, było sporo innych pozycji - od poradników psychologicznych do monografii na temat psychopatów, przestępstw na tle seksualnym, seryjnych morderców i agresji wśród dzieci. Były też dziesiątki książek prawniczych.

Na jednej z półek stał estetycznie zalaminowany dyplom ukończenia Columbia Law School. Poniżej - uniwersytecki dyplom Ezry z Brown University.

- Moja mamusia może być dumna - powiedział, podając jej kieliszek czerwonego wina.

- Widzę.

Zaśmiał się, ubawiony. Taka była zaskoczona, że on, jak się okazuje, ma mózg zdolny do czegoś więcej niż wymyślanie sposobów na to, by ją zirytować...

- Jestem pewien, że następne pytanie będzie dotyczyło tego, dlaczego nie pracuję jako prawnik, więc mówię od razu. Pracowałem parę lat w biu­rze sędziego okręgowego, ale wymiar sprawiedliwości nie działa jak na mój gust dostatecznie szybko. I za mało w nim działań bezpośrednich. Ja chcę zakuć niegrzecznego chłopca w kajdanki i wpakować go do więzie­nia. Nie mam ochoty być adwokatem, który go stamtąd wyciąga.

Nie po raz pierwszy Callie poczuła, że wszystko, co robi detektyw Chapin, wynika z jakiegoś głębokiego urazu osobistego.

- A jak pańska mamusia przyjęła fakt, że porzucił pan karierę prawni­ka?

Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Kocha mnie bez względu na wszystko.

- Jestem pewna, że nauczyciel w liceum też za panem przepadał. - Callie wskazała tablicę. - Kolorowo, czyściutko, przejrzyście...

Ezra uniósł kieliszek z winem.

- Cieszy mnie pani aprobata.

- Moja aprobata sięga tak daleko, że coś panu przyniosłam. - Z plasti­kowej torby wyjęła trzy oprawione w skórę tomy. - W zamian za to, że sprawdzi pan, kto mi podłożył... tę pętlę, przyniosłam panu dzienniki E.W. Hale'a. Tylko do przeczytania.

Wziął dzienniki i położył na biurku. Był jej wdzięczny. Kiedy z powrotem usiadł, spostrzegł, że Callie zerka na pętlę. W jej oczach znów pojawił się lęk.

- Obiecuję, że zwrócę je pani najszybciej jak będę mógł, ale zanim o tym pomówimy, musimy porozmawiać o tym - wskazał na sznur. - Komu mogło zależeć, żeby panią przestraszyć? I skąd ten ktoś mógł wie­dzieć o pani matce?

Callie łyknęła wina. Nie rozmawiała dotąd o matce nawet z przyjaciół­mi, a cóż dopiero z obcymi.

- Jak wspomniał pan parę dni temu, może nie być mną specjalnie za­chwycony Martin Orlando czy ktoś inny związany ze sprawą doktora Draga. A co do mojej matki, to w sytuacji, gdy każdy ma dostęp do Internetu, prywatność praktycznie nie istnieje.

Ezra skojarzył już, że pętlę zostawił ten sam człowiek, który spowodo­wał spięcie w lampce. Prawdopodobnie wszedł do mieszkania, udając jednego z elektryków, którzy sprawdzali instalację w budynku.

- W porządku, pomówmy o klątwie - powiedział, wskazując na tabli­cę. - Próbowałem pójść pani tropem, ale na razie, nie mając dzienników, utknąłem w ślepym zaułku. Nie zechciałaby pani mi pomóc?

- Kiedy czytałam dziś jeszcze raz biografię E.W. Hale'a, natrafiłam na coś ciekawego - powiedziała, wdzięczna za zmianę tematu.

Ezra przyjrzał się jej uważnie. Wyglądała na opanowaną, ale musiała bardzo się o to starać.

- E.W. Hale zgromadził tak niewyobrażalną fortunę między innymi dzięki temu, że kupując lokalne gazety, takie jak „Cleveland City Courier”, równocześnie pożerał małe papiernie. Ten system działał przez ja­kiś czas, ale w końcu firma Hale Paper okazała się zbyt mała, by zaopa­trywać w papier wszystkie ich gazety. E.W. Hale'a zaczął się rozglądać za jakimś papierowym imperium, z którym mógłby się połączyć. Znalazł je w Wisconsin. Tobias Schimerhorn, właściciel Racine Paper, tkwił po uszy w kłopotach finansowych. Był zadłużony w bankach, a ponieważ miał opinię człowieka, który nie spłaca pożyczek, nikt się nie śpieszył, żeby mu pomóc. Hale zaproponował Schimerhornowi, że pożyczy mu dwieście tysięcy dolarów w zamian za dwadzieścia pięć procent zysku firmy. Wymógł też klauzulę, zgodnie z którą w razie trudności ze spłatą długu Schimerhorn, sceduje mu dwadzieścia sześć procent akcji. Wów­czas Hale miałby pięćdziesiąt jeden procent akcji i decydujący głos przy podejmowaniu decyzji.

Ezra zagwizdał. Gość szedł ostro.

- Wkrótce potem, jak kontrakt został podpisany, a pieniądze przelane na konto Schimerhorna, przepisał on wszystkie swoje akcje na córkę. Teraz, gdyby nawalił ze spłatą długu - co w końcu rzeczywiście zrobił - nie miałby żadnych akcji, które mogłyby zostać przekazane Hale'owi.

- No i Hale był załatwiony.

- Niezupełnie. W 1898 roku Charles Hale poślubił Irene Schimerhorn. Ponieważ rodzina nie miała pieniędzy, Irene, wbrew woli ojca, wniosła jako posag swoje akcje, co dało E.W. Hale'owi kontrolę nad Racine Paper. Po czym, z niewyjaśnionych powodów, Charles popełnił samobój­stwo. Irene nie mogła powrócić do Wisconsin, ponieważ Tobias ją wy­dziedziczył. Zgodnie z tradycją biblijną, gdzie brat przejmował opiekę nad wdową pozostałą po innym bracie, w 1901 roku pogrążoną w smutku Irene poślubił Huntington Hale.

Ezra jęknął. Wiedział już, dokąd to wszystko zmierza.

- Hunt w Wisconsin przeprowadzał inspekcję jednego ze składów drew­na, które zaopatrywały w surowiec Racine Paper, gdy zwalił się na niego stos świeżo pociętych bali, wysoki na dwa piętra. Zginął na miejscu.

- Zemsta Schimerhornów.

- Na to by wyglądało. Ale sednem, tego przydługiego wykładu histo­rycznego jest to, że Wilty znał faceta o nazwisku Schimerhorn. Zdaje się, miał na imię Ben. Nie wiem, czy łączy go coś z Schimerhornami z Wisconsin, ale...

- Na pewno warto z nim pogadać.

- Mam nadzieję, że coś to da. - Callie wstała. - Muszę iść.

Ezra wstał także.

- Odwiozę panią.

- Nie musi pan.

- Ależ tak, muszę. Matka wychowała mnie na dżentelmena, a moja odznaka obliguje mnie, żebym osobiście skontrolował miejsce przestęp­stwa. Jeśli nie ma pani nic przeciw temu, chciałbym obejrzeć pani miesz­kanie. Zajmie to raptem parę minut, a potem, o ile nie będzie mnie pani błagać, żebym został, pójdę sobie.

Widział, że jej ulżyło.

Najbardziej lubił obserwować ludzi, którzy nie wiedzieli, że są obser­wowani. Zwykle wystarczała jedna kamera zamontowana w pomieszcze­niu, ale za pomocą tych mikroskopijnych, światłowodowych wideopluskiew mógł oglądać akcję z różnych stron.

Z kieliszkiem burbona w jednej ręce i papierosem w drugiej, wsparł stopy na krawędzi stołu, który służył mu jako biurko, ustawił monitor pod właściwym kątem, wcisnął parę klawiszy, by wszystkie pokoje były widoczne równocześnie, odchylił się na oparcie krzesła i oddał się rozko­szy oglądania.

Lubił być widzem, zwłaszcza kiedy jego aktorzy zdzierali z siebie ubra­nia i zabierali się do tych rzeczy. Myśleli, że są tacy seksowni, kiedy ciupciali się, ciężko dysząc, dopóki nie zesztywnieli w końcowym spa­zmie i nie padli bezwładnie na łóżko niczym ryby na pokład łodzi... Żeby tak mogli widzieć siebie, jak głupio wyglądają! Psy parzące się w parkowej alejce mają tyle samo gracji, co oni.

Uśmiechając się, patrzył na ekran. Detektyw sprawdził telefony na obec­ność pluskiew, przesunął dłońmi po tapetach i wsadził nos wszędzie, gdzie trzeba, żeby się upewnić, że nikt się nie kryje za zasłonami czy pod łóż­kiem. Nic to nie dało, rzecz jasna, ale nie zrezygnował. Przystąpił do drugiej rundy. Niedobrze.

Gdyby ten kutas odkrył którąś z jego roślinek, to wprawdzie sam nie będzie w stanie ustalić, kto ją zamontował - on nigdy nie zostawiał odci­sków - ale przyśle ekipę, która będzie szukać tak długo, dopóki nie znajdzie wszystkich kamer co do jednej. Potem sprawdzą, kto wyprodukował te kon­kretne egzemplarze, gdzie zostały sprzedane i przez kogo. A potem wezmą w obroty sprzedawcę. Wystarczy, że błysną mu przed oczami odznaką, a facet z miejsca nasika w spodnie i wyśpiewa wszystko, co tylko zechcą.

Łyknął gorzały i poczuł się trochę spokojniejszy.

Chapin znowu wszedł do sypialni. Sprawdzał wszystko superdokładnie, ale cóż, miał do czynienia z mistrzem.

A ta facetka, Jamieson, była nieźle zdenerwowana. Lubił to. Przyjem­nie wiedzieć, że doprowadziło się kogoś do takiego stanu. To był jego sposób, by odpłacić światu pięknym za nadobne. By ludzie dowiedzieli się, jakie miał życie.

Znów łyknął burbona i zapalił nowego papierosa. Jego podniecenie rosło. Lada chwila Chapin znajdzie ten drobny ślad, który sprawi, że suka narobi w majtki ze strachu.

Jest. Chapin przykucnął nad czymś w kącie sypialni. Zauważył... Spryt­ny facet. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął pęsetę i małą plastikową tore­beczkę, jakich te świrusy używają do zbierania materiału dowodowego. Ostrożnie podniósł peseta z podłogi małe ciemne kuleczki i wrzucił je do torebki.

Spytała, co to jest. Nie chciał powiedzieć, ale ona nie ustępowała.

- Szczurze odchody.

Dobrze, że miał to w kolorze. W innym razie nie zobaczyłby tej śmier­telnej bladości, jaka momentalnie powlokła jej twarz. Ani turkusu jej rozszerzonych przerażeniem oczu, gdy jak szalona rozglądała się po po­koju, wypatrując innych śladów obecności szczurów.

Cud będzie, jeśli po tym wszystkim zaśnie choćby na godzinę.

Rany, jak on lubił tę robotę!

Rozdział 17

Ten dzień nie był zbyt dobry dla Bena Schirmerhorna. O szóstej rano, w porze, która normalnie nie istniała w jego życiu, obudziło go bru­talne łomotanie do drzwi. Usiłował je zignorować, ale uderzenia były dostatecznie głośne i uporczywe, by przebić się w końcu przez jego sen­ne odurzenie. Wylazł z łóżka i powlókł się do drzwi.

- Kim jesteś i czego chcesz, do kurwy nędzy?! - wrzasnął.

- Policja. Chcielibyśmy z panem porozmawiać.

Ben podrapał się po głowie. Policja? Odsunął zaślepkę wizjera i wyj­rzał. W holu, dostatecznie daleko od drzwi, by Ben mógł zobaczyć w ca­łej okazałości jego niebieski mundur, stał przedstawiciel nowojorskiego oddziału policji.

- Proszę otworzyć drzwi, panie Schimerhorn. - Gliniarz przytknął do wizjera odznakę.

Ben odsunął trzy zasuwy, które chroniły go przed rozpasaniem i brutal­nością miejskiego życia, i otworzył. Było ich dwóch, obaj o wiele więksi i o wiele bardziej przytomni niż Ben. Odstąpił, żeby ich przepuścić, i za­mknął drzwi. Choć nie było to w jego zwyczaju, sprawdził zamki jeszcze raz. Kiedy się odwrócił, jeden z policjantów chodził po jego salonie, podziwiając wszechobecny bałagan. Drugi stał bez ruchu.

- Słucham - stęknął Schimerhorn.

- Czy nie zechciałby się pan ubrać? - spytał wyższy z policjantów. Z identyfikatora wynikało, że to posterunkowy Viteritto.

- To znaczy... raczej nie.

Partner Viteritta kontynuował swój spacer, błądząc oczami po pokoju niczym pantera wypatrująca ofiary.

- Będzie o wiele lepiej dla pana, jeśli zacznie pan z nami współpraco­wać, panie Schimerhorn - powiedział Viteritto, patrząc na wymięte majtki Bena z takim obrzydzeniem, jakby były nosicielem wirusa eboli. - Chce­my po prostu z panem porozmawiać.

- Kiedy ja nie mam wam nic do powiedzenia, panowie.

- O, myślę, że jednak pan ma. - O'Shea, potężnie zbudowany rudzie­lec, oblizał palec wskazujący i skinął na kolegę.

Ben miał wrażenie, że dostał zastrzyk adrenaliny, tak skoczyło mu serce.

- Myślę, Ritto, że nasz kolega ma do czynienia z kokainą.

Vitterito cmoknął i potrząsnął głową.

- Wygląda na to, że będzie sprawa.

- Przykro nam, panie Schimerhorn - powiedział O'Shea, któremu naj­wyraźniej bynajmniej nie było przykro. - Musimy przeszukać mieszka­nie.

Sprawnie wciągnął lateksowe rękawiczki i zaczął podnosić z podłogi i mebli brudne ciuchy, kartkować na wpół przeczytane magazyny, odsu­wać szuflady...

- Co on, do kurwy nędzy, robi?

Spokój Viteritta ostro kontrastował z narastającą paniką Bena.

- Zgodnie z prawem przeprowadza rewizję pańskiego mieszkania, pa­nie Schimerhorn.

O'Shea przeszedł do sypialni. Słychać było, jak przewraca wszystko do góry nogami. Ben miał tego dość.

- Podobno przyszliście panowie porozmawiać. Dobra, no to rozma­wiajmy!

- Właściwie to mało mnie obchodzi, co ma pan do powiedzenia. Ale nasi koledzy z okręgu dziewiętnastego aż się palą, żeby uciąć sobie z pa­nem pogawędkę. Wysłali mnie i O'Sheę, żebyśmy pana dostarczyli. No więc wrzucaj pan coś na tyłek, panie Schimerhorn, ale już!

Viteritto skończył z grzecznością i przeszedł do zdecydowanego dzia­łania. Ben nie miał wątpliwości, że kolejnym krokiem będzie użycie siły.

- Dobra. W takim razie niech on tu przyjdzie - Ben wskazał głową w kierunku drugiego z policjantów. - Muszę się wysikać.

- Nie krępuj się. Łazienka jest wolna - powiedział O'Shea, wracając do pokoju dziennego. W ręce trzymał plastikową torbę, pełną pomarań­czowych buteleczek z lekami, pigułek luzem, torebek z marihuaną i fio­lek kokainy. - Zostawiłem twoje mydło, szczotkę do zębów i pastę. Po­czekamy tu na ciebie.

- Jest coś? - spytał Viteritto.

- Buteleczka seconalu z datą dwudziesty ósmy kwietnia. - O'Shea spoj­rzał z drwiną na Bena. - Zostały tylko trzy pigułki. Masz kłopoty z za­śnięciem, Schimerhorn? - Zanim Ben zdążył odpowiedzieć, O'Shea po­kręcił głową i spojrzał na kolegę. - Nie, on raczej ma problem z budzeniem się. Przy całym tym gównie... Tak czy nie, Ben? Wiesz co, Ritto, pewnie dlatego musieliśmy tak walić w drzwi.

- Myślisz?

Bawili się szampańsko. Benowi za to w ogóle nie było do śmiechu. Sama kokaina wystarczy, żeby pójść do pierdla. A była jeszcze marihu­ana. I ekstasy... Nieźle się wkopał.

- Idę się ubrać. - Spojrzał ze złością na O'Sheę, tak jakby to gliniarz był winien, że znaleźli przy nim całe to gówno. - A jak nie macie nakazu rewizji, to lepiej, kurwa, trzymajcie łapy z daleka od moich gratów.

O'Shea uniósł ręce.

- Jak każesz, kolego.

Ben Schimerhorn wypadł jak burza z pokoju i skierował się do łazien­ki. Tam runął na podłogę, objął miskę klozetową, nachylił się i zaczął wymiotować.

Siedział, zgarbiony, przy końcu metalowego stołu. Włosy, ciemne, matowe, prosiły się o fryzjera. Ubrany był w dżinsy, niebieską koszulę, którą wcześniej miał na sobie co najmniej raz, i znoszone mokasyny, wło­żone na gołe nogi, bez skarpetek. Drżącymi rękami podniósł do ust pa­pierowy kubek i napił się gorącej, czarnej kawy. Bajgiełka, którą przy­nieśli policjanci, pozostała nietknięta.

Kiedy do pokoju weszli Alvarez i Ezra, Ben Schimerhorn cofnął się gwałtownie. Spodziewał się, że przyjdą Viteritto i O'Shea. Widok dwu nieznanych mężczyzn w mundurach wystraszył go.

Alvarez usiadł naprzeciwko Bena.

- No i jak tam kawa? Gorąca jak należy?

Ben skinął głową.

- A bajgiełka? Nie odpowiada? W każdej chwili możemy dostarczyć pączka.

- Bajgiełka jest w porządku.

- Nazywam się Jorge Alvarez. A to mój kolega Ezra Chapin. Chcemy ci zadać parę pytań. Mam nadzieję, że będziesz z nami szczery.

- Pytajcie - powiedział. Założył nogę na nogę i nonszalancko zarzucił rękę na oparcie krzesła.

- Gdzie byłeś dziesiątego maja? - spytał Alvarez.

- Dziesiątego maja? - Benowi pulsowało w głowie. O'Shea postarał się, by w jego apteczce nie zostało nic oprócz aspiryny. - Nie mam poję­cia.

- Myślę, Schimerhorn, że powinieneś zaktywizować swoje szare ko­mórki i spróbować przypomnieć sobie, gdzie wtedy byłeś i co robiłeś. - Ezra stał wsparty o ścianę, z założonymi na piersiach rękami.

Ben przeniósł spojrzenie z Ezry na Alvareza.

- O co tu chodzi? Dlaczego wasze psy gończe przetrząsnęły mi chałupę i przywlokły mnie tutaj?

- Oho - powiedział Alvarez do Ezry. - Twoja kolej, żeby powiedzieć Viterittowi, że ktoś go nazwał psem gończym. Ostatnio ja go o tym poin­formowałem.

- Bardzo śmieszne - powiedział Ben, ale nie było mu do śmiechu. Bał się jak cholera. Cokolwiek to było, wyglądało znacznie poważniej, niż gdyby szło tylko o to ździebełko koki, kilkanaście gramów trawy czy parę pigułek.

- Dziesiąty maja.

Ezra mówił cicho i spokojnie, ale nie było co liczyć, że tak pozostanie przez cały czas. Ten facet to kutas. W jego robocie nie chodziło o to, żeby być miłym. On miał łapać przestępców.

- Detektywie, chciałbym panu pomóc, ale ja naprawdę nie pamiętam, gdzie byłem dziesiątego maja.

- Jakie były twoje stosunki z Wiltym Hale'em?

Poranne mdłości sprawiły, że Ben był blady już w chwili, gdy został przywieziony na posterunek. Teraz jego cera przybrała kolor kredy.

- Wilty Hale - podrapał się po głowie. Wtem zrobił wielkie oczy: - O, ja cię kręcę! Czy to przypadkiem nie ten dzień, kiedy Wilty skoczył na głowę z okna?

Ezra uśmiechnął się.

- No widzisz? Wystarczy, że ruszysz mózgiem, a wszystko wraca na swoje miejsce. Tak jest! Właśnie wtedy twój kolega Hale jakoby wysko­czył z okna.

Gdy Ben usłyszał słowo „jakoby”, temperatura jego ciała spadła. Za­czął się trząść. Szybko ułamał kawałek bajgelki i włożył do ust.

- Byliście kumplami? - Ezra zarejestrował drżenie ciała Bena, zmianę barwy twarzy, kropelki potu, które pojawiły się na jego czole.

- Niezupełnie. - Ben przełknął trochę kawy. - Załatwialiśmy razem pewien interes.

- Jaki?

- Jestem dramatopisarzem. - Zauważył, że wargi Alvareza ułożyły się w drwiący uśmieszek. - Na razie początkującym - dopowiedział, reagu­jąc na tę milczącą krytykę.

- Dobra, Szekspirze - powiedział Alvarez - no to jaki interes załatwia­liście z Hale'em?

- Sfinansował wystawienie jednej z moich sztuk.

- Odniosła sukces?

- Zdjął ją już po trzech tygodniach.

- Zgadzałeś się z tą decyzją?

- Uważam, że zdjął ją za szybko.

- Byłeś wkurzony?

- Na pewno mnie to nie uszczęśliwiło.

- Kiedy to było? - zadał pytanie Chapin.

- Parę lat temu. Dwa, może trzy.

- Czy to był koniec waszych kontaktów?

- Podrzuciłem mu parę innych sztuk.

- Kiedy?

- Jakieś pół roku temu.

- Zaproponował, że je sfinansuje?

- Nie.

- A co ty na to?

Ben westchnął.

- Umówiliśmy się z Wiltym, że wystawi co najmniej dwie z moich sztuk. Kiedy zdjął pierwszą, liczyłem, że dotrzyma zobowiązania i wy­stawi następną. Dałem mu przecież parę do wyboru! Nie wciskałem mu niczego przemocą do gardła...

- Nawet paru tabletek seconalu? - Alvarez uwielbiał, kiedy podejrzany sam dostarczał mu punktu zaczepienia.

Ben zerwał się z krzesła.

- Coś ty, kurwa, powiedział?

- Spytałem, czy przypadkiem wieczorem dziesiątego maja nie wcisną­łeś Wilty'emu do gardła paru tabletek seconalu.

- Wiesz co - Ben był zanadto wzburzony, by usiąść - ja mam prawo do telefonu. Chcę zadzwonić do mojego adwokata!

Żaden z nich nawet nie drgnął. Ciekawe, ile sztuk teatralnych bierze adwokat kryminalisty w charakterze zaliczki...

- Skoro uważasz, że powinieneś, to proszę bardzo, dzwoń - powiedział wspaniałomyślnie Chapin. - Chociaż jeszcze nie doszliśmy nawet do spra­wy tego syfu, który znaleźliśmy w twoim mieszkaniu.

Ben pobladł. Przerażony tym, co mu imputowano - że przyczynił się do śmierci Wilty'ego - kompletnie zapomniał o narkotykach. Lewa po­wieka zaczęła mu drgać nerwowo.

- Wiesz co, Ezra? Słyszałem, że pisarze i artyści biorą drągi w charak­terze środka na pobudzenia twórczej weny - powiedział od niechcenia Alvarez. - No nie, Szekspirze?

- Pieprz się! - warknął Ben.

- No widzisz? Zobacz, jak mu się pięknie rozwinął język - powiedział Alvarez.

- Możecie używać sobie na mnie ile wlezie, ale złapaliście nie tego gościa, co trzeba. Nie mam nic wspólnego ze śmiercią Wilty'ego! - za­wołał Ben piskliwym głosem.

- Chcę ci wierzyć, człowieku - powiedział Alvarez bez żadnej wrogo­ści. Ale zaraz potem wychylił się ku niemu, niemal rozciągając się na stole, i warknął bez śladu współczucia: - Tylko powiedz, co robiłeś dzie­siątego maja!

- Nie pamiętam. - Oczy Bena wypełniły się łzami. Walczył z sobą, żeby się nie rozpłakać.

- Masz rodzinę w Wisconsin? - znowu zaskoczył go pytaniem Alvarez.

- Co?!

- Wisconsin. Znam paru Schirmerhornów pochodzących z Wisconsin. Działają w biznesie papierniczym. To twoi krewni?

Ben był tak oszołomiony pytaniem, że odruchowo odpowiedział:

- Tak, a co?

Gdy tylko te słowa wyszły z jego ust, natychmiast ich pożałował.

- Wiesz o tym, że Hale'owie i Schinnerhornowie mają ze sobą na pień­ku? - spytał Ezra.

Ben wzruszył ramionami.

- Prawdę mówiąc, nienawidzą się nawzajem.

Ben ponownie wzruszył ramionami, udając, że dawne rodzinne niepo­rozumienia ma głęboko w nosie. Z emocji zaczął się jednak pocić pod pachami, co widać było na jego koszuli.

- Podobno nasze klany miały kiedyś ze sobą na pieńku, ale to stare dzieje.

- Czyżby? - spytał Alvarez. - Hale'owie pozbawili twoją rodzinę ko­losalnego majątku. Naprawdę chcesz mi powiedzieć, że ty i twoja familia nie żywicie do nich z tego powodu żadnej wrogości?

- Nienawiści się nie dziedziczy - prychnął Ben.

- Ależ oczywiście, że się dziedziczy. Zwłaszcza gdy chodzi o miliardy dolarów!

Z Bena momentalnie uszła para, gdy tylko usłyszał tę prawdę. Jego rodzina dotąd pielęgnowała urazę wobec Hale'ów, i nie bez powodu. Czy ciągnięto by go tutaj, na to tête-à-tête z policją, gdyby nie nazywał się Schimerhorn? I gdyby denat, którym się tak przejmowali, nie nazywał się Hale?

- Już kapuję, o co chodzi. Potrzebna ci była pomoc w wypromowaniu twoich sztuk i zagrałeś na starych rodzinnych animozjach - prowokował Alvarez. - Pomyślałeś, że być może się wzruszy i wyasygnuje parę baksów.

Ben zesztywniał.

- Wilty Hale nie był z tych, co się łatwo wzruszają.

- Ani z tych, którym można łatwo wcisnąć kit, co?

- Właśnie. Ale ja nie mam nic wspólnego z jego śmiercią!

Alvarez utkwił w nim przenikliwe, czarne oczy. Zimne i twarde jak marmur.

- Gdzie byłeś w nocy z dziesiątego na jedenastego maja?

Ben bezradnie gapił się na Alvareza.

- Z dziesiątego na jedenastego maja?

- Podsunę ci trop - rzekł Alvarez. - Byłeś z jakimś osiłkiem w jednym ze śródmiejskich barów.

Ben oblizał wargi, jakby od paru dni przebywał na pustyni.

- Zaczepiliście Wilty'ego. Coś ci dzwoni?

- No dobra, w porządku. Zachowałem się jak dupek! Ale zaraz się stam­tąd zmyłem! Rzuciłem raz i drugi miechem, on mi oddał... Zobaczyłem, że to do niczego nie prowadzi, i wyszedłem.

- Żeby następnej nocy zakraść się do jego mieszkania, podsypać mu syfu do kieliszka i wypieprzyć go przez okno.

- Nie, kurwa! Nie! - Już miał się zerwać z krzesła, ale wzrok Alvareza przygwoździł go z powrotem. - To nie ja - powiedział niemal z płaczem.

- Czy jesteś debilem? - Głos Alvareza stopniowo narastał do krzyku. - Siedzisz na policji i masz dać prostą odpowiedź na proste pytanie. Jak to jest, że nie potrafisz sobie, kurwa, przypomnieć, co robiłeś, kiedy Wilty Hale został nafaszerowany lekami i wyrzucony przez okno z dziewiętna­stego piętra?

Ręce Bena bezwładnie opadły na stół. Oparł na nich głowę. Nie wie­dział, jak tu trafił, ale wiedział, że nieprędko stąd wyjdzie.

- Bo od czasu do czasu zdarza mi się zaćmienie - powiedział drżącym głosem.

- Jakie zaćmienie? - spytał Ezra.

- Za dużo piję. Biorę drągi. No dobra, nie żyję zbyt zdrowo. Jasne?

Obaj detektywi milczeli.

- Od czasu do czasu wciągam ścieżkę i urywa mi się film. Nie pamię­tam, gdzie byłem ani co robiłem.

- Ile czasu to trwa? Kwadrans? Godzinę? Mów!

Ben patrzył na własne kolana i modlił się w duchu.

- Czasami - powiedział - trwa to cały dzień. Albo i dwa.

Ezra Chapin pokiwał ze współczuciem głową, po czym rzekł:

- Benjaminie Schimerhorn, masz prawo odmówić zeznań...

Callie była wyczerpana. Jeśli nie śniła o szczurach albo szarych lu­dziach, to leżała bezsennie i wypatrywała szczurów. Albo szarych ludzi.

W pewnej chwili tej niekończącej się nocy podjęła decyzję, że na week­end wyjedzie z Nowego Jorku. Śmierć Wilty'ego była zbyt wielkim wstrzą­sem, a na domiar złego niemal dokładnie w momencie, gdy zginął, po­wróciły jej koszmary. Callie należała do osób, które uważają, że życie to kontinuum, gdzie nawet przypadkowe zdarzenia są ze sobą powiązane na poziomie kosmicznym, trudno jej więc było pozbyć się wrażenia, że te dwa wypadki pozostają ze sobą w jakiejś relacji. Czy to ta śmierć uczyni­ła ją bardziej podatną na atak nocnych intruzów, czy też szarzy ludzie karzą ją za to, że opuściła Wilty'ego? A może jego śmierć jest po prostu sygnałem, że czas przestać się bać, iż mogła to i owo odziedziczyć po własnych przodkach? Nie wiedziała. Wyglądało jednak na to, że te zda­rzenia pozostają w ścisłym związku ze sobą.

Czuła, że musi, ze względu zarówno na siebie samą, jak i na pamięć Wilty'ego, ustalić, co on odkrył i czego szukał w tych dziennikach. Jedy­nym sposobem na to było ruszyć na północ i odszukać miejsce, gdzie zabłądził E.W. Hale podczas Wielkiej Zamieci. I ustalić, do kogo jechał.

Zawęziła mapę poszukiwań do Adirondacks. Tam znajdował się majątek Hale'ów, Long House, a zanim Biały Huragan, jak Hale nazywał śnieżną burzę, przedarł się na pomoc stanu Nowy Jork, sparaliżował przedtem dystrykt Kolumbii, Filadelfię i miasto Nowy Jork.

Zgodnie z jego relacją w dzienniku, była to miejscowość, gdzie przy głównej ulicy znajdował się wielki hotel, a w pobliżu uzdrowisko, w któ­rym zamierzał „skorzystać z wód”. Na podstawie tych informacji Callie sporządziła listę możliwych celów podróży.

- Od czegoś trzeba zacząć - powiedziała sobie, wrzucając do torby trochę ciuchów i przybory toaletowe.

Zadzwonił telefon. Miała nadzieję, że to nie agencja wynajmu samo­chodów z wiadomością, że mają jakiś problem. Pobiegła do sypialni.

Kliknęło. Włączyła się ukryta kamera.

- Halo? A, doktor Merrick... Nie, oczywiście, że mi pan nie przeszka­dza... Tak, myślałam o tym, co mi pan powiedział. Miał pan rację. Kosz­mary się nasiliły, ale są troszeczkę inne niż dawniej... Tak, są tak samo przerażające, ale inne... W porządku. Rzeczywiście, jedna czy dwie se­sje to może być dobry pomysł. Chodzi o to, że wyjeżdżam na parę dni... W porządku, doskonale. Wobec tego do zobaczenia.

Odłożyła słuchawkę i wróciła do łazienki.

Kliknęło. Ukryta kamera wyłączyła się.

Carolyne Hale stanowczo sprzeciwiała się, by towarzyszyła jej policja, ale mieszkanie Wilty'ego nadal było traktowane jako miejsce przestęp­stwa. Jak gdyby dla podkreślenia tego faktu, po otwarciu windy powitała ją bariera z żółtej taśmy i umundurowany policjant w roli strażnika. De­tektyw Chapin podniósł taśmę i odstąpił na bok, by umożliwić jej wej­ście.

Wszystko wyglądało tak, jak gdyby Wilty żył: schludnie, elegancko. Równocześnie Carolyne miała wrażenie uderzającej odmienności, krzy­czącej pustki. Nie słyszała stukotu jego kroków ani jego niskiego głosu. Do jej uszu dobiegało jedynie popiskiwanie gumowych podeszew na marmurowej posadzce: z tyłu kręcili się różni ludzie.

Starała się nie myśleć o Chapinie i Alvarezie, zebrać siły, wziąć się do tego, po co tu przyszła. Ich obecność była jednak jak wilgoć sierpniowe­go dnia: ciężka i nieunikniona.

Kiedy skręciła w kierunku położonych w głębi apartamentu pokoi, do­strzegła na mahoniowej konsoli chippendale, która zdobiła niegdyś foyer rezydencji Hale'ów w Memphis, wielką wazę kwiatów. Zwiędły już, płatki i listki były suche, pokurczone. Blat pokrywały niewielkie białe płatki, wyglądające jak popiół z kominka. Co za ironia losu... Poczuła się znie­ważona.

- Przynieś pani Hale szklankę wody - powiedział Ezra do stojącego w drzwiach policjanta. Pomyślał, że robi jej się słabo.

- Co za bałagan! - W głosie Carolyne pobrzmiewał wielkopański ton. - Dlaczego nikt nie przyszedł posprzątać?

- Jesteśmy z policji, a nie z zakładu oczyszczania miasta - rzekł Alvarez. - Jeśli zależy pani, żeby było posprzątane, proszę to załatwić przez Lt. Green.

Ezra rzucił Alvarezowi wymowne spojrzenie: tylko spokojnie!

Carolyne Hale też posłała Alvarezowi spojrzenie. Było znacznie bar­dziej nienawistne, choć równie czytelne.

Odwróciwszy się na pięcie, ruszyła korytarzem ku prywatnym poko­jom Wilty'ego. Ezra i Alvarez postępowali za nią, zachowując odpowiedni dystans.

Pierwszym przystankiem Wdowy była sypialnia. Oaza spokoju i luksu­su, utrzymana w beżowej tonacji, zaprzeczała gwałtowności wypadków, które rozegrały się w mieszkaniu tak niedawno temu. Jej wizyta w tym miejscu była krótka, prawdopodobnie ze względu na brak szaf i szuflad; ubrania Wilty'ego przechowywane były w przyległej do sypialni garde­robie z szafami na wszystkich ścianach. Wyglądało na to, że właśnie tam zmierza Wdowa. Po drodze zatrzymała się przy niewielkim stosiku ksią­żek, które leżały na okrągłym stole w pobliżu łóżka Wilty'ego.

Zwłaszcza jedna pozycja najwyraźniej przyciągnęła jej uwagę. Prze­rzuciła parę stron, uniosła głowę i znów wróciła do książki. Przerzuciła parę kolejnych stron, obejrzała się przez ramię i jeszcze raz zajrzała do i niej.

Kiedy w końcu odłożyła książkę i ruszyła naprzód, Alvarez dał znak Ezrze, by szedł za nią. Sam pozostał z tyłu, by sprawdzić, co przeglądała. Była to biografia E.W. Hale'a, a obok leżał skrypt na temat prawa spad­kowego.

Alvarez zanotował, żeby przesłać tę książkę do policyjnego laborato­rium, w celu ustalenia, jeśli to możliwe, które rozdziały cieszyły się naj­większym zainteresowaniem denata.

W garderobie Ezra patrzył, jak Carolyne powoli i systematycznie przeszukuje szuflady syna. Parę razy rzuciła gniewne spojrzenie na Ezrę, w nadziei, że onieśmieli go to i skłoni do wyjścia. Stał jak słup.

- Czy macie panowie kartkę papieru i długopis? Jest tu parę rzeczy, które mają dla mnie znaczenie osobiste. Chciałabym je zanotować. Być może porucznik Green pozwoliłby mi je stąd zabrać, zanim zginą... lub znajdą się w niewłaściwych rękach.

Ostatnie zdanie zostało wypowiedziane rozmyślnie oskarżycielskim tonem. Jeśli chciała go obrazić czy sprowokować, żeby się zmył, to spu­dłowała. Podał jej notatnik z podkładką i długopis i stał cierpliwie obok, patrząc, jak bierze spinki do mankietów, pisze coś w notatniku, po czym odkłada je z powrotem do szuflady. Odłożywszy, zabrała się do innych przedmiotów. Myślała, że jest taka sprytna... Dla Ezry wszystko było aż nadto jasne.

Kiedy w garderobie nie pozostało już nic do zinwentaryzowania, prze­szła do biblioteki. I znowu dała przedstawienie z robieniem notatek. Chwilę zabawiła przy zdjęciach, które wyeksponował Wilty. Na widok jednego, przedstawiającego ich oboje, z jej piersi wyrwało się szczere westchnie­nie. Wilty musiał mieć na nim z dziesięć lat. Siedział na wspaniałym koniu, ubrany w bryczesy, długie czarne buty, czerwoną kurtkę myśliw­ską i czarną dżokejkę. Carolyne stała obok, z dumą prezentując błękitną wstęgę.

Przynajmniej wówczas ta kobieta była zadowolona z syna. Na podsta­wie swej ostatniej rozmowy z Carolyne Ezra miał prawo sądzić, że takie przypadki były bardzo rzadkie.

Wszedł Alvarez i w milczeniu stanął obok.

Carolyne Hale kontynuowała inwentaryzację. Odsuwała szuflady, za­glądała do wnętrza dekoracyjnych pudełek. Brała do ręki zdjęcia. Przyj­rzała się dwu obrazom, które wisiały nad niskim, przysadzistym biurkiem, i przekartkowała parę książek, spoczywających na regale, gdzie Wilty trzymał swoje przewodniki i mapy.

To nie była osierocona, zrozpaczona matka w żałobnej wędrówce śla­dami syna. Ona polowała. Węszyła, obmacywała przedmioty w poszuki­waniu fałszywych ścianek czy drugiego dna, wypatrywała miejsc, gdzie można coś naprędce upchnąć, gdy na przykład dzwonek obwieści wizytę niezapowiedzianego gościa.

To samo miało miejsce w głównej bibliotece. Brała do ręki różne dro­biazgi, by umieścić je na liście, wpatrywała się w inne, pozorując nostal­giczny smutek, a przy tym przez cały czas obmacywała ramy obrazów i kartkowała książki w poszukiwaniu czegoś, co za wszelką cenę pragnę­ła znaleźć.

Tylko raz przerwała tę obsesyjną, niezmordowaną penetrację: kiedy dostrzegła fotografię Wilty'ego i Callie Jamieson. Nie dotknęła jej, stała tylko przed nią przez chwilę i patrzyła z wielkim niesmakiem.

Po upływie półtorej godziny Wdowa oznajmiła, że jest gotowa do wyj­ścia.

- Wybaczcie, panowie - westchnęła. - Jestem emocjonalnie wyczerpa­na. To zbyt trudne dla mnie. Będę musiała przyjść jeszcze raz, kiedy od­zyskam siły. Czy to możliwe, detektywie? - zwróciła się do Ezry, wie­dząc, że na współczucie Alvareza nie ma co liczyć.

- Naturalnie, pani Hale. Czy chciałaby pani, żebyśmy odwieźli panią do domu?

Potrząsnęła głową i otarła dłonią oczy, choć Ezra nie widział żadnych łez.

- Mój kierowca czeka na dole.

Poza tym nie jechała do domu. O drugiej miała robocze spotkanie ze swoim - by tak rzec - adiutantem.

Umundurowany policjant wcisnął guzik windy, a potem otworzył drzwi i przytrzymał je, by Carolyne mogła wejść.

Po jej odejściu Ezra spytał Alvareza, co sądzi o pielgrzymce Wdowy.

- Myślę, że twoja hipoteza, iż Wilty zginął podczas sfuszerowanego rabunku, zaaranżowanego przez najdroższą mamuśkę, trzyma się kupy.

Rozdział 18

Najpierw było to Ball's Town, potem Ballstown Springs, a w końcu Ballston Spa, od nazwy pięknego uzdrowiska Spa w Belgii. Podob­nie jak inne wsie i miasta w tej okolicy pod koniec XVII wieku, Ballston Spa zawdzięczało swoje powstanie magicznym wodom, które bulgotały pod powierzchnią. Woda miała słony smak i zapach siarki, ale uważano, że leczy skazę moczanową, puchlinę wodną i astmę. Ponieważ w daw­nych czasach leki na te schorzenia nie istniały, uznane za cudowne źródła ściągały tłumy.

W okresie największego rozkwitu Ballston Spa było miejscowością dosyć elegancką, z mnóstwem szykownych pensjonatów, które musiały pomieścić przyjeżdżających do wód gości. Dziś niewiele zostało z ele­gancji Ballston Spa. Choć jest nadal siedzibą władz okręgu, nie pełni już roli uzdrowiska. W pewnym sensie powróciło do swoich początków, kie­dy było zaledwie przystankiem, który się mijało, zdążając gdzie indziej. I Callie też była tu tylko przejazdem.

Szukała dowodów bytności E.W. Hale'a w tym okręgu między 1859 a 1864 rokiem. Sądziła, że warto również sprawdzić lata po jego „Zesła­niu w pustkę”. Stosowny ustęp w dzienniku był tak naładowany emocja­mi, że nabrała przekonania, iż gdziekolwiek utknął wówczas Hale, miej­sce to nabrało dla niego niezwykłego znaczenia.

Pani Riverton, urzędniczka w ratuszu, powiedziała, że większość do­kumentów, których Callie poszukuje, przejęły rozmaite historyczne to­warzystwa z okolicy, albo trafiły do prywatnych kolekcji i są niedostępne dla ogółu, czy też po prostu zostały wyrzucone.

- Przed rokiem 1880 - wyjaśniła - władze stanowe Nowego Jorku nie wymagały ewidencjonowania takich wydarzeń jak urodzenia, śluby czy zgony. Przeważnie tylko w kościołach prowadzono dokumentację na ten temat.

- Czy któryś ze starszych kościołów w okolicy może jeszcze mieć tego typu dokumenty? - spytała Callie, mając na to niewielką nadzieję.

- Nie jest to wykluczone, ale zwykle dokumenty przekazywano rodzi­nom, których dotyczyły.

- A po roku 1880?

- Te są przechowywane w lokalnych urzędach.

- Może sporządzono kopie niektórych starszych papierów, zanim zo­stały przekazane towarzystwom historycznym?

- Istotnie, mamy w urzędzie dział archiwalny, gdzie przechowujemy wszystko, co posiadamy z tego okresu. Może pani tam zajrzeć.

Archiwum, duże pomieszczenie przesycone wonią butwiejących pa­pierów, było całe zastawione rzędami metalowych regałów. Po paru mi­nutach Callie udało się zlokalizować dział obejmujący akty własności, zezwolenia na budowę i dokumentację podatkową. Studiowanie tych do­kumentów nie było zbyt ekscytujące, ale jeśli człowiek szuka złota, musi najpierw przebić się przez skałę.

Pod koniec XIX wieku, tak jak sugerowała pani Riverton, dokumenta­cja majątkowa nie była prowadzona zbyt starannie. Zdarzało się, że zie­mię przekazywano z pokolenia na pokolenie bez stosownego aktu praw­nego. Dżentelmeńską umowę przypieczętowywano uściskiem dłoni, a nie kontraktem. Całe połacie porzuconych terenów czy odłogów przechodzi­ły w ręce dzikich użytkowników. Callie jednak wytrwale drążyła dalej.

W końcu jej trud został nagrodzony. W 1890 roku Emmet Wilton Hale z Cleveland w stanie Ohio otrzymał zezwolenie na budowę w Saratoga Springs. Nie było innych dokumentów, z których można by się dowie­dzieć, czy był właścicielem gruntu, kiedy go kupił i od kogo. Dalsze po­szukiwanie pozwoliło ustalić nazwisko człowieka, który płacił podatki za tę ziemię, zanim wydano Hale'owi zezwolenie na budowę: McAllister. Ponieważ nie było aktu własności gruntu, Callie nie wiedziała, czy McAllister sprzedał parcelę bezpośrednio Hale'owi, czy też komuś inne­mu, kto następnie przekazał ją Hale'owi. Nie wiedziała też, czy w jakimś towarzystwie historycznym przechowywany jest rachunek.

Raczej nie było wątpliwości, że jej następnym przystankiem będzie Saratoga Springs.

Zanim wyszła, postanowiła jednak osobiście sprawdzić, jak wygląda sprawa z tą dokumentacją urodzin, zgonów i małżeństw zawartych w okre­sie, który ją interesował.

Pani Riverton miała rację - niewiele było dokumentów na temat natu­ralnego ruchu ludności, ale na samym końcu rzędu regałów Callie natra­fiła na zbiór starych ksiąg. Wyjęła jedną, drugą i zaczęła wertować. Książki zawierały wykaz zawartych małżeństw i narodzin; ponieważ wszystkie miały miejsce w jednym roku, Callie domyśliła się, że lista ta została sporządzona do celów podatkowych. Wybrała kilka ksiąg, przeniosła za­kurzony stos na stojący pośrodku pomieszczenia stół, przyciągnęła krze­sło i zaczęła pilnie studiować. Światło było mdłe, a pismo miejscami zblakło, ale ciekawość zawsze wyzwalała w Callie energię.

Z początku nie znajdowała w księgach nic, co miałoby jakieś znacze­nie. Przeskoczyła parę lat, do okresu bezpośrednio po Wielkiej Zamieci. Oczy miała coraz bardziej zmęczone - słabe światło, wyblakły atrament, pełne staroświeckich zawijasów pismo... O mało co przeoczyłaby, ale gdy spojrzała drugi raz, zobaczyła te słowa wyraźnie jak na dłoni.

W dzienniku E.W. Hale'a była mowa o Błogosławieństwach. Mówił, że musi odnaleźć Błogosławieństwa, że poprzez nie odnajdzie Faith i Praw­dę. Tak to wówczas odczytała, sądząc, że chodzi tu o coś związanego z religią.

- A jeśli Blessings to nie Błogosławieństwo, a nazwisko? - szepnęła do siebie.

W 1894 roku panna Sara Blessing poślubiła Jeremiasza Holsteina z East Galway w stanie Nowy Jork, miasta położonego o kilka kilometrów na zachód od Saratoga.

Nie mogła pojąć, skąd to wie, ale wiedziała.

Wiedziała także, że jeśli zdoła odnaleźć Blessingów, to być może będą mogli powiedzieć jej coś o Faith. A jeśli tak, wówczas będzie o krok bliżej poznania prawdy o E.W. Hale'u. I o jego praprawnuku, Wiltym.

Było późne popołudnie, gdy Callie dotarła do Saratoga Springs, a kon­kretnie do Batcheller Mansion, wiktoriańskiego zajazdu, zbudowanego w 1873 roku, który Callie odkryła w Internecie. Było tu tylko dziewięć pokoi gościnnych. Callie przydzielono pokój Katriny Trusk, nazwany tak na cześć pochodzącej z tych terenów kobiety, która wraz z mężem Spen­cerem ufundowała dom pracy twórczej dla artystów. Rozpakowanie się i toaleta zajęły Callie niecały kwadrans. Odświeżona, zeszła z powrotem do samochodu.

W drzwiach zajazdu zderzyła się z innym gościem.

- Fajnie, że się spotykamy - powiedział Ezra, omal nie zwaliwszy Cal­lie z nóg.

Aż ją zatkało na jego widok.

- Śledzi mnie pan?

- A chciałaby pani?

- Co pan tu robi?

- A uwierzy pani, jeśli powiem, że szukam miejsca, gdzie mógłbym pogapić się jesienią na opadające liście?

Ten facet był niemożliwy. Westchnęła ciężko i odwróciła się, by ruszyć w swoją stronę.

- No dobra, skoro pani tego nie kupuje, to jak się pani podoba takie wyjaśnienie: jadę nad jezioro George, żeby przyjrzeć się dokładniej nie­szczęśliwemu wypadkowi Huntingtona Hale'a?

Zatrzymała się.

- A pani co tu robi? - zapytał.

Po krótkim namyśle, przypomniawszy sobie, jaki miły był dla niej po­przedniego wieczoru, wyjaśniła mu cel swojej podróży, a nawet wtajem­niczyła go w owoce swojej pracy w piwnicy pani Riverton. Co dwie gło­wy to niejedna. A na dodatek jedna z tych głów należała do detektywa nowojorskiego oddziału policji.

Krążąc po mieście, dotarli na Union Avenue, skąd ruszyli na wschód, w kierunku jeziora Saratoga. Zgodnie z tym, co mówiła właścicielka pen­sjonatu, czterdziestohektarowa parcela, na której E.W. Hale zamierzał rozpocząć budowę, była położona daleko za torem wyścigowym.

Po drodze spekulowali, co też wielki Hale mógł tam zbudować.

Ezra, który w czasie pomiędzy bytnością w jej mieszkaniu a przesłu­chaniem Bena Schirmerhorna przeczytał wszystkie trzy dzienniki, przy­puszczał, że chodzi o kościół czy innego typu sanktuarium.

- Facet nawija o Apokalipsie i wciąż używa religijnych odniesień. Coś się musiało tu wydarzyć, co wywarło na niego wielki wpływ.

- To prawda, ale pisze też, że chce się odwdzięczyć miejscowej spo­łeczności, która uratowała go podczas zamieci. Myślę, że zbudował szpi­tal.

Minąwszy gęsto zadrzewiony teren, otoczony wysokim, metalowym parkanem, dotarli do dwu kolosalnych kamiennych kolumn, stanowią­cych część ozdobnej, elektrycznie sterowanej bramy z kutego żelaza. Mosiężna tabliczka przymocowana do jednej z kolumn informowała, że jest to wejście do Liberty Park.

Callie wysiadła z samochodu i nacisnęła guzik w skrzyneczce, która, jak sądziła, musiała być częścią elektronicznego systemu komunikacji, łączącego bramę z budką strażnika, stojącą w głębi parku. Istotnie, męski głos spytał ją o nazwisko i cel wizyty.

- Callie Jamieson z „City Courier”. - Wyjęła swoją legitymację praso­wą i podniosła ją do góry, domyślając się, że gdzieś tam jest kamera, która przekazuje do budki obraz jej twarzy. - Pracujemy z kolegą nad tekstem o E.W. Hale'u. Chcielibyśmy spotkać się z osobą, która sprawuje nadzór nad Liberty Park.

- Jak się nazywa pani kolega?

- David Fox.

Nie sądzili, by informowanie o związkach Ezry z nowojorską policją mogło być dla nich korzystne. Ponieważ z całą pewnością zostaną spraw­dzeni, Callie podała nazwisko kolegi redakcyjnego, o którym wiedziała, że jest na urlopie. Recepcjonistka z „Couriera” potwierdzi, że są u nich zatrudnieni - no, chyba że Brad Herring oficjalnie ją zwolnił - i powie temu, kto będzie dzwonił, że Fox i Jamieson znajdują się poza redakcją.

- Chwileczkę.

Interkom zamilkł. Najwyraźniej strażnik dzwonił do głównego budyn­ku i relacjonował prośbę Callie.

Minęło parę minut. Odpowiedź nie nadchodziła. Ezra wysiadł, pod­szedł do skrzyneczki i nachylił się nad głośnikiem.

- Co to za przestój?

- Czekam na odpowiedź. Proszę o cierpliwość.

Cierpliwość nie była mocną stroną Ezry. Callie próbowała zwrócić jego uwagę na kunsztowną bramę, gdzie odpowiednio uformowane kawałki czarnego metalu tworzyły plątaninę wijących się gałęzi i liści, ale Ezra nie był w stanie zainteresować się niczym innym. Z irytacją wygłaszał monolog na temat opieszałości i biurokracji, gdy nieoczekiwanie brama się otworzyła.

Park Liberty był jedną symfonią zieleni. Tysiące drzew i krzewów, har­monijnie przemieszanych, tworzyły oazę spokoju. Wybrukowana ścież­ka, prowadząca do głównego gmachu, wiła się łagodną serpentyną od drogi dojazdowej w głąb parku. Ezra i Callie milczeli. Każde z nich po swojemu kontemplowało to miejsce.

Callie czuła się troszeczkę jak Dorota w Krainie Oz, wędrująca bruko­waną dróżką w nadziei, że na końcu szlaku czeka na nią nagroda w posta­ci szczypty mądrości. Pomyślała, że nawet gdyby miała wrócić z pustymi rękami, warto było podjąć tę wyprawę, bo szlak był przepiękny.

Z natury uwielbiając świeże powietrze i przestrzeń, Callie nie mogła nie zareagować na harmonię otoczenia. Wdychała unoszącą się w powie­trzu łagodną woń sosen i z dziecięcym zachwytem patrzyła na słoneczne plamy, przefiltrowane przez gęstwinę listowia. Zatrzymywała się, by prze­czytać napisy na tabliczkach identyfikujących poszczególne okazy, i zdu­miewała się różnorodnością i egzotyką występujących tu gatunków: świerk norweski, tsuga, biała jodła, balsam, srebrny świerk, sosna australijska. Jedna z tabliczek informowała, że są tu reprezentowane wszystkie gatun­ki drzew iglastych, które były w stanie zaadaptować się do miejscowego klimatu. Inna obwieszczała z dumą, że na terenie parku występuje sto pięćdziesiąt tysięcy drzew. Callie była zdumiona, że wszystko wygląda tak naturalnie, jakby te rozliczne drzewa, krzewy i zarośla pojawiły się tu na mocy nakazu boskiego, a nie projektu ogrodników. Jednak tabliczki nie pozostawiały cienia wątpliwości.

Ezra skoncentrował się na innego typu sprawach. Na przykład dlacze­go E.W. Hale kupił właśnie tę parcelę. Sama uroda tego miejsca nie mogła stanowić motywu dostatecznie silnego, by skłonić staruszka do sięgnię­cia do kieszeni, w której miał - jak ogólnie było wiadomo - przysłowio­wego węża. Wychował się w ascezie, a to wymagało, by wszystko, co kupuje, było przede wszystkim użyteczne. Skoro w 1890 roku Hale mógł sobie pozwolić na zainwestowanie w nieruchomość, to wątpliwe, żeby wybrał kawał ziemi nierokujący nadziei na przyszły dochód, w mieście, z którym nie łączyłyby go żadne związki.

Ezra widział jedynie dwa możliwe wyjaśnienia: albo ta parcela została nabyta, zanim E.W. Hale odkrył tereny położone nad jeziorem George i zdecydował, że tam właśnie zbuduje rodzinny dom, który ostatecznie stał się znany pod nazwą Long House, albo też było to miejsce, gdzie utknął podczas zamieci w 1888 roku. Niewątpliwie pasowało do opisu z dziennika. W owym czasie było to pustkowie pośród wzgórz, wystar­czająco odległe od głównych dróg i centrum miasta, by człowiek mógł się zagubić w takich warunkach. Położone wysoko na urwisku, co mogło tłumaczyć wściekłość wichury. Hale nazywał swoje uratowanie Wyzwo­leniem. Właśnie od tego może się wywodzić nazwa parku. Mówił o Apo­kalipsie i o zadośćuczynieniu za grzechy. Niewątpliwie ponowne zago­spodarowanie tego ogromnego obszaru, zdewastowanego w wyniku klęski żywiołowej, można było uważać za akt pokuty.

Ale po co trudzić bezcenne szare komórki takimi jałowymi spekulacja­mi? Skoro E.W. Hale stworzył ten park, to odpowiedzi na wszystkie pyta­nia właśnie tutaj się znajdują. Ezra był tego pewien.

Całkiem nieoczekiwanie w prześwicie drzew ukazała się rezydencja. Stojąca na wzniesieniu, zbudowana w całości z kamienia w późnowiktoriańskim stylu typowym dla końca XIX wieku, górowała nad rozpoście­rającą się przed nią rozległą płaszczyzną trawnika. Masywne ściany bu­dowli pokryte były bluszczem, co łagodziło nieco efekt fortecy. Trzypiętrową część centralną wspierały z obu stron dwupiętrowe skrzy­dła. Całość była bogato przeszklona za pomocą wysokich, wąskich okien, w których lśniło żółte, przedwieczorne słońce.

Kiedy zbliżali się do szerokich kamiennych schodów, prowadzących do głównego wejścia, Callie wydało się, że za oknami na piętrze dostrze­ga jakiś ruch. Tu i ówdzie rozsunięto zasłony, na moment ukazała się czyjaś twarz i natychmiast zniknęła. Było w tym coś niepokojącego. Ser­ce zatrzepotało nerwowo w piersi Callie.

- Dobry wieczór państwu.

Na szczycie schodów czekał na nich niski, łysy mężczyzna o lśniącej czaszce i wymuskanym wyglądzie. Wystrojony w angielski tweedowy garnitur, koszulę w kratę i pasiasty krawat, sprawiał wrażenie, jakby zszedł ze strony katalogu Tumbull & Asser. Brakowało jedynie melonika i para­sola.

Wyciągnął rękę na powitanie, a na jego ustach pojawiło się coś na kształt uśmiechu. W oczach miał jednak ostrożność graniczącą z podejrzliwością.

- Witam w Liberty Park. - Spojrzał przelotnie na Callie, po czym zwrócił się do Ezry: - Jestem Hiram Wellington. Jak rozumiem, szukają państwo informacji na temat E.W. Hale'a. Niestety, nie sądzę, żebyśmy mogli być pomocni w tej mierze.

- Nie może pan tego wiedzieć, zanim nie powiemy, co jest nam po­trzebne - rzekł Ezra.

Hiram Wellington zacisnął szczęki.

- To prawda. A zatem co chcieliby państwo wiedzieć?

Callie pozwoliła, by Ezra objął prowadzenie. Z miejsca poczuła anty­patię do tego człowieczka. Najwyraźniej nie podobało mu się, że rozma­wiając z nią, musi podnosić głowę. Z takim kompleksem u niskich męż­czyzn nieraz się już spotkała i nie to było najważniejsze. Nie lubiła fałszu, a dodatkowo z miejsca zraził ją do Wellingtona jego pseudobrytyjski ak­cent i afektowany sposób bycia. Na domiar złego stał niczym cerber na szczycie schodów, w postawie, która ewidentnie świadczyła, że niechęt­nie wpuszcza intruzów do swego królestwa. Jeśli miał coś do ukrycia, dawał to do zrozumienia w zbyt rażący sposób. No a jeśli nie - to po prostu był nieokrzesanym gburem. Tak czy owak, Callie nie mogła go strawić.

Ezra powiedział, że pracują z koleżanką nad cyklem artykułów na te­mat E.W. Hale'a i że poszukując nowych informacji, natrafili na wydane mu w swoim czasie zezwolenie na budowę tej posiadłości. Przyszli tu, bo chcieliby się dowiedzieć czegoś więcej o genezie Liberty Park i zaanga­żowaniu E.W. Hale'a w jego rozwój.

- Budowa Liberty Park zaczęła się w roku 1893. Został otwarty w trzy lata później, w roku 1896.

Callie i Ezra spojrzeli na siebie. To był rok, w którym został napisany drugi dziennik. E.W. Hale wspomniał w nim o zakończeniu wielkiego przedsięwzięcia, o tym, jak jest dumny, że udało mu się je pomyślnie zrealizować, ale poskąpił szczegółów.

Callie zapamiętała ustęp, w którym autor dziennika uskarżał się na fakt, że Faith nadal nie chce z nim rozmawiać.

„Bez względu na to, co robię, ona nie może mi zapomnieć, co zrobiłem kiedyś”.

- Nie pracowałem tu wówczas - mówił dalej Wellington - a zatem nie będę w stanie dostarczyć państwu wiadomości z pierwszej ręki, własnych opinii, o jakie wy, ludzie mediów, zazwyczaj zabiegacie.

- Tak naprawdę to mało nas obchodzą pańskie własne opinie. - Ezra też zaczynał mieć dość wyniosłości Hirama Wellingtona. - Interesuje nas wyłącznie historia Liberty Park. Jeśli nie zna pan szczegółów, to być może dysponuje pan jakąś broszurą na ten temat, którą moglibyśmy dostać.

Wellington wyraźnie się zjeżył.

- Nie rozdajemy żadnych broszur, panie Fox. To jest prywatna placów­ka lecznicza, ciesząca się znakomitą renomą.

Krew zastygła Callie w żyłach. Poczuła zawrót głowy, jakby nagle za­brakło jej tlenu. Oparła się o ścianę i zaczęła miarowo, głęboko oddy­chać. Nic dziwnego, że ludzie w oknie wzbudzili jej niepokój... Każdy z nich mógł być jej matką.

- Jestem psychiatrą - oznajmił wyniośle Wellington. - Mój zespół składa się z profesjonalistów, wybitnych specjalistów w dziedzinie chorób psy­chicznych. Nasi pacjenci przyjeżdżają tu z rekomendacji ich osobistego lekarza, szukając opieki. Zapewniam państwa, że mało ich interesuje hi­storia Liberty Park czy rola E.W. Hale'a w jego powstaniu. I nie chcieli­by, żeby niepotrzebnie nadawano rozgłos temu miejscu.

Ezra, tak samo jak Callie, był zaskoczony, dowiedziawszy się, co się tu w rzeczywistości znajduje. Jednak w przeciwieństwie do Callie szybko zapanował nad sobą. Postanowił wykorzystać wzburzenie Wellingtona.

- Proszę mi wierzyć, doktorze, że nie mamy zamiaru przeszkadzać ani pańskim pacjentom, ani panu. Chcemy jedynie wypełnić pewne luki w na­szej wiedzy.

Wellington, widząc, że jego goście naprawdę nie znali przeznaczenia Liberty Park, zmienił postawę.

- Jestem przekonany, że pan mnie rozumie, panie Fox. Moją główną troską jest spokój pacjentów i zapewnienie im warunków, które sprzyjają powrotowi do zdrowia.

- Nie wątpię, że tak właśnie jest. - Ezra cynicznie podejrzewał, że troska Wellingtona o spokój pacjentów ma wiele wspólnego z troską o re­gularność wpływów przekazów pieniężnych. - Nie mamy zamiaru robić nic, co zagrażałoby czyjemukolwiek wyzdrowieniu, ale, szczerze mówiąc, nie rozumiem, w jaki sposób dostarczenie nam informacji historycznych mogłoby zaszkodzić komuś z obecnych tu osób.

Podczas gdy Ezra i doktor Wellington kontynuowali słowną potyczkę, Callie przyglądała się gmachowi, niemal czekając na to, żeby zza zasłony wyjrzała jakaś twarz. Już miała odwrócić wzrok, gdy wtem w jednym z okien zmieni­ło się światło i ukazała się w nim przyciśnięta do szyby twarz kobiety. Włosy miała upięte na czubku głowy w wymyślny kok, a oczy utkwione w Callie. Przekrzywiła głowę na bok niczym dziecko, które o coś pyta. Callie uśmiech­nęła się do niej. Kobieta odpowiedziała uśmiechem i zniknęła.

Callie zamrugała powiekami. Zasłony w oknie były zasunięte. To, co widziała, nie działo się w tym pokoju. I nie w tym czasie.

- Callie - jakby z oddali usłyszała głos Ezry. Kiedy jednak podniosła wzrok, stał tuż obok niej. - Doktor Wellington zaprasza nas do środka.

Skinęła machinalnie głową i ruszyła w ślad za nimi w kierunku drzwi frontowych. Przekraczała próg na drżących nogach.

Hol był wielki jak w pałacu. Kiedyś z pewnością odbywały się tu ele­ganckie przyjęcia i wystawne bale, jednak sądząc po aktualnym wystro­ju, era świetności tego budynku dawno minęła. Dębowa klepka była wy­tarta i częściowo przykryta wzorzystym dywanem, który też najlepsze dni miał za sobą. Boazerię z ciemnego drewna pokrywały wyblakłe pa­pierowe tapety. Na piętro prowadziły drewniane schody z piękną balu­stradą; mosiężne pręty na każdym stopniu, które ongiś przytrzymywały chodnik, do niczego teraz nie służyły. Pięknie rzeźbione poręcze wznosi­ły się spiralą aż ku łukowatemu sklepieniu.

Callie zajrzała w kąt za schodami. Powinno było stać tam wielkie lu­stro z drewnianymi kołkami, na których panowie wieszali kapelusze, z wą­skim korytkiem, gdzie kładziono laski. Kąt był pusty, tak samo jak prze­ciwległa ściana, gdzie powinien królować zegar dziadka. Po ogromnych obrazach, które niegdyś wisiały na ścianach, pozostały jedynie zarysy. Pod ścianą na wprost schodów Callie wyobraziła sobie nieobecną teraz wyściełaną kanapkę i stolik.

Zdezorientowana, lekko oszołomiona, weszła za Ezra i doktorem Wellingtonem do czegoś, co wyglądało na gabinet lekarski; niegdyś był to jeden z dwu gościnnych saloników na głównym piętrze. W przeciwień­stwie do zubożałego holu ten pokój wyglądał jak perełka. Zupełnie jakby wraz z przekroczeniem progu cofnęli się w owe lata początku XX wieku, kiedy przepych wnętrza był normą... Ciemne wiktoriańskie meble, pur­purowe zasłony z frędzlami, lampy o krągłych abażurach, orientalny dy­wan, złocone detale, nawet drewniana podstawka pod kwiaty, dźwigają­ca donice z paprocią, wszystko, cały wystrój wnętrza sprawiał wrażenie całkowicie autentycznego.

Doktor Wellington usadowił się pośrodku trójdzielnej kanapy z czar­nej skóry, założył nogę na nogę i umieścił ręce na kolanach. Na jego obliczu malował się królewski spokój. Było jasne, że jest to jego tron i nikt inny nie ma do niego prawa.

Ezra wybrał drewniane krzesło o prostym oparciu. Callie bardziej od­powiadało coś miękkiego, z podłokietnikami.

Na marmurowym stole stał srebrny serwis do kawy i patera z małymi ciasteczkami. Doktor Wellington zachęcił gości, by spróbowali wypie­ków jego kucharza. Okazały się, zgodnie z zapowiedzią, znakomite.

Kiedy rytuał poczęstunku mieli za sobą, Ezra powrócił do celu ich wi­zyty. Przekonująco wyjaśnił doktorowi, że nie zamierzają ingerować w je­go metody lecznicze i że artykuł o E.W. Hale'u nie jest pretekstem do napisania kłamstw o tym, jak fatalnie traktuje się tutaj chorych psychicz­nie. Będzie to raczej hołd złożony filantropii.

- No, skoro tak - powiedział Wellington, nieoczekiwanie zmieniając front o sto osiemdziesiąt stopni.

Z pewnością uznał, że przyda mu się taka reklama.

- O ile mi wiadomo, nikt nigdy nie napisał, dlaczego E.W. Hale zbudował ten raj - rzekł Wellington. - Krążą tylko na ten temat różne legendy i plotki.

Ezra wzruszył ramionami.

- Jak dotąd, całe nasze przedsięwzięcie bazuje na plotkach.

Wellington potwierdził przypuszczenia Callie: tworząc Liberty Park, E.W. Hale chciał podziękować ludności Saratoga Springs za uratowanie go z Wielkiej Zamieci.

- Czy od początku był pomyślany jako placówka medyczna? - spytała.

- Tak jest - potwierdził Wellington.

- Czy Hale po uratowaniu potrzebował pomocy lekarskiej? Czy dlate­go stworzył Liberty Park?

Ezra wyczuł napięcie w głosie Callie. Jeśli Wellington również je za­uważył, nie dał tego po sobie poznać.

- Niewykluczone, że potrzebował - rzekł doktor - ale, zgodnie z po­głoskami, nie to skłoniło go do powołania tej placówki. Chodziło o pew­ną młodą kobietę, która w wyniku przeżytej tragedii doznała załamania psychicznego. Najwyraźniej coś w dramacie tej kobiety głęboko poru­szyło Hale'a, gdyż sprawa jej wyzdrowienia stała się celem jego działal­ności: Na terenie sanatorium znajduje się tablica pamiątkowa, upamięt­niająca te zdarzenia.

- Czy znał ją wcześniej, zanim doszło do tej tragedii? - spytał Ezra. - Może byli parą? Albo może była pielęgniarką, która opiekowała się nim po uratowaniu z zamieci?

Wellington uniósł ręce, jak gdyby osłaniając się przed naporem pytań Ezry.

- Nie wiem, w jaki sposób E.W. Hale ją poznał, ale najwyraźniej była dla niego dostatecznie ważna, by...

- Co spowodowało jej załamanie? - wtrąciła się Callie.

- Straciła w pożarze męża. A potem, prawdopodobnie na skutek szoku, straciła dziecko, które nosiła w łonie. Obie straty wstrząsnęły nią tak silnie, że popadła w katatonię. Przez parę lat nic nie mówiła, nie słyszała, nie reagowała na nic i na nikogo.

Callie najwyraźniej była wstrząśnięta. Oczy jej się zaszkliły. Ezra także był poruszony opowieścią Wellingtona, ale raczej wciągnę­ła go jej fabuła. Pochylił się naprzód, nie mogąc się doczekać dalszego ciągu.

- Psychiatria była w tamtych czasach w powijakach, tak więc Hale ściągnął lekarzy z całego świata. Gotów był spróbować wszystkiego. Tylko jednemu udawało się nawiązać jakiś kontakt z nieszczęsną kobietą. Hale przeniósł tego człowieka do Saratoga Springs, załatwił mu mieszkanie, pokrywał wszystkie jego wydatki i obiecał stworzyć właściwą placówkę medyczną, jeśli uda mu się doprowadzić do jej wyzdrowienia. Liberty Park jest właśnie tą placówką.

- Czy ona wyzdrowiała?

Głos Callie był ochrypły, jakby słowa z trudem torowały sobie drogę z krtani do ust.

Chyba po raz pierwszy Wellington spojrzał baczniej na wysoką, bladą blondynkę.

- Może jeszcze herbaty, pani Jamieson?

- Czy ona wyzdrowiała? - powtórzyła Callie, ignorując jego propozy­cję.

- Tak - powiedział lekarz, mierząc ją bacznym wzrokiem.

- To dobrze - wyszeptała.

Ezra, starając się zatuszować jej niezręczność, zaczął wypytywać Wel­lingtona o sposób finansowania Liberty Park. Czy dochody placówki pochodzą z zapisu, fundacji czy opłat pacjentów? Czy istnieją ogranicze­nia, jeśli idzie o czas pobytu w placówce? Czy przyjmowane są osoby ze skierowaniem stanowej służby zdrowia? Wellington odpowiadał na pyta­nia Ezry, ale obaj przez cały czas myśleli o kobiecie, która siedziała po­między nimi.

Nagle Callie wstała.

- Nie czuję się zbyt dobrze - powiedziała i ruszyła ku drzwiom. - Przepraszam...

Zachwiała się. Ezra rzucił się ku niej i objął ją, powstrzymując przed upadkiem. Wellington także wstał. Zaproponował, by położyć Callie na kanapie. Ezra już miał postąpić zgodnie z sugestią, gdy wtem powieki Callie zatrzepotały.

- Chce pani odpocząć na kanapie? - przybliżył usta do jej ucha, mó­wiąc niemal szeptem.

- Nie. - Starała się za wszelką cenę odzyskać panowanie nad sobą. Oczami błagała go, by wyszli.

- Mamy za sobą trudny dzień - wyjaśnił Ezra Wellingtonowi. Mocniej objął Callie. - Zawiozę ją z powrotem do pensjonatu, w którym zatrzy­maliśmy się. Zje, wyśpi się i będzie dobrze.

Hiram Wellington odprowadził ich do bramy i patrzył, jak odjeżdżają.

- Jedzenie i sen nie wystarczą - mruknął do siebie. - Jej potrzebna jest pomoc.

Rozdział 19

Kiedy wrócili do pensjonatu, Ezra zaprowadził Callie na górę do jej pokoju i zmusił ją, by się położyła.

- Albo wejdzie pani sama do łóżka, albo będę zmuszony wsadzić panią siłą. - Uśmiechnął się. - Co nie znaczy, by to zadanie miało napawać mnie wstrętem. A więc dobrze się proszę zastanowić.

Callie z zaskoczeniem odkryła, że i jej nie sprawiłoby to przykrości.

- Myślę, że dam sobie radę sama. Dziękuję za pomoc.

- Zawsze do usług.

Kiedy wyszedł i zamknął drzwi, zrobiło jej się smutno. Wciąż czuła siłę jego ramienia, gdy wyprowadzał ją z rezydencji. Pamiętała też łagod­ny dotyk jego dłoni, gdy pomagał jej wejść do samochodu i odgarniał włosy z twarzy.

Miły dreszcz przeszył jej ciało.

- Nie - powiedziała na głos, otrząsając się z pragnienia, które zaczyna­ło kiełkować gdzieś w głębi ciała. - Nie teraz. I nie z nim.

Nic dobrego nie przyszłoby jej z tego związku. On był zanadto aro­gancki, złośliwy, zaabsorbowany samym sobą. Ona zaś miewała kosz­marne sny o szarych ludziach, widywała na jawie istoty, które nie istnia­ły, zaczynała mieć obsesję na punkcie ludzi, którzy żyli sto lat wcześniej, i nosiła żałobę po tych, których kochała - po matce i Wiltym.

Powiedziała sobie, że nie może być żadnego romansu z Ezra Chapinem.

Pół godziny później Ezra wkroczył do jej pokoju, niosąc talerz woło­wego gulaszu, świeży chleb i butelkę wina. Zdobył to wszystko dzięki uprzejmości pensjonatowej kuchni.

Callie natychmiast zaczęła protestować.

- Dziękuję, ale naprawdę czuję się zupełnie dobrze. Nie musi pan się mną przejmować. - Próbowała wyjść z łóżka, ale on nie pozwolił jej na to.

- Proszę mi wierzyć, że nie chodzi o żadne przejmowanie się - wyja­śnił, stawiając przed nią na łóżku wielką tacę z wikliny. - Musi pani mieć jutro dosyć energii, żeby przetrwać cały dzień. Jesteśmy tu w pracy, za­pomniała pani?

- Wie pan - zaczęła - nie wiem, co mi się wtedy stało, ale...

- Pewnie nic pani nie jadła przez cały dzień.

- To prawda. - Callie uśmiechnęła się lekko. Musiała przyznać, że była głodna. A gulasz pachniał rozkosznie.

Ezra skierował się ku drzwiom, gdzie czekała druga taca. A potem usiadł na dużej, wyściełanej czerwonym aksamitem kanapie. Umieścił tacę na owalnym stoliku, nalał sobie kieliszek wina i zabrał się do jedzenia, za­chęcając Callie, by zrobiła to samo.

Przez chwilę jedli w milczeniu w miłej atmosferze apartamentu Katriny Trask.

Od czasu do czasu Ezra pozwalał sobie na rozkoszowanie się wido­kiem, jaki rozpościerał się przed jego oczami: wysokie łoże z mosiężny­mi gałkami na oparciu, obficie udrapowany baldachim z białej koronki, promień księżyca igrający na białej narzucie i śliczna blondynka, wspar­ta o stos białych poduszek. Choć miała na sobie bawełnianą koszulkę, a nie jedwabny peniuar, a włosy nie były upięte w skromny koczek, lecz zwisały luźno, okalając twarz, Callie pasowała do tego łóżka, do tego domu, do tamtej epoki.

Pewnie dlatego, iż wyglądała tak delikatnie, kobieco. Oba te przymioty były wysoko cenione za czasów angielskiej królowej Wiktorii. Bladość cery Callie wynikała z wyczerpania, podobnie jak spowolnione, pełne gracji ruchy, ale jednak była w niej jakaś wykwintność, subtelność, nie­spotykana w dzisiejszych czasach, w epoce Glorii Steinem i Hillary Rodham Clinton.

Ezra uśmiechnął się. Ciekawe, jak zachowałaby się Callie - przekona­na w stu procentach o równości kobiet i mężczyzn - gdyby jej powie­dział, że wygląda jak staroświeckie dziewczę sprzed stu lat?

Kiedy zjadła dostatecznie dużo, uparł się, by wypiła trochę wina.

- To dobre na sen - powiedział, zabierając tacę i napełnił jej kieliszek.

Woń wina wypełniła nozdrza Callie. W tym momencie to nie snu naj­bardziej pragnęła... Wzięła kieliszek i zaczęła powoli sączyć aromatycz­ny trunek.

Ezra przez jakiś czas prowadził lekką konwersację, w nadziei, że uda mu się uśpić Callie. Kiedy zasnęła, zgasił światło i wyszedł na palcach, zamykając za sobą drzwi.

Callie obudziła się po dziewiątej. Powinna czuć się wypoczęta - spała prawie dziesięć godzin - a jednak trudno jej było zmusić się do wstania. Nie przypominała sobie, żeby budziła się w nocy, ale sądząc po tym, jak się czuła, musiała spać z przerwami.

Rozejrzała się nerwowo po pokoju, w obawie, że na miękkiej kanapie siedzi, wpatrując się w nią drwiącym wzrokiem, szary nieznajomy. Ale kanapa była pusta, tak samo jak ustawiony przed kominkiem szezlong. Przeszukała wzrokiem wszystkie cztery kąty, a także niszę, gdzie mogły zamieszkać widma. Wszędzie było pusto. Ulżyło jej, ale wiedziała, że mogły nawiedzać ją w nocy.

Powoli wstała. Dzięki Bogu, że przez wysokie okna apartamentu są­czył się słoneczny blask, przezwyciężający szarość, w której kryły się prześladujące ją cienie.

Wzięła prysznic i ubrała się, po czym stanęła przed drzwiami Ezry i za­pukała. Nie było odpowiedzi. Pomyślała, że zszedł już na śniadanie, ale tu także go nie było. Szybko wypiła filiżankę herbaty, szklaneczkę soku, zjadła grzankę, po czym spytała Beverly, młodą recepcjonistkę, czy nie wie, dokąd poszedł pan Chapin.

- Wyszedł wcześnie, panno Jamieson - odparła Beverly. - Ale zosta­wił pani karteczkę.

Poszedłem na spotkanie z historykiem miejskim. Wrócę później. Mam nadzieję, że dobrze się pani spało.

Nie mogła się na niego gniewać, że ją zostawił. Taki był dla niej miły wczoraj wieczorem, taki taktowny... Ani razu nie spytał, co spowodowa­ło jej zasłabnięcie. Zresztą i tak nie miała na to odpowiedzi.

- Czy pan Chapin nie powiedział, kiedy zamierza wrócić?

- Nie. - Beverly wydało się, że dostrzega w twarzy Callie cień irytacji. - Czy mogę pani w czymś pomóc?

Callie pomyślała, że mogłaby wyjść sama. Ale dokąd? Po co? Nie za­mierzała jechać nad jezioro George bez niego. W Ballston Spa znalazła już wszystko, co miało do zaoferowania tamtejsze archiwum. Ezra, zgod­nie z tym, co napisał, rył właśnie w archiwalnych zasobach miasta Saratoga. A do Liberty Park nie miała ochoty wracać.

- Moja ciotka mieszkała kiedyś w Skidmore - powiedziała do Beverly, wybierając opcję numer cztery. - Dużo opowiadała o tym, jak jej się tu podobało. Pomyślałam sobie, że mogłabym się przespacerować po kampusie. Czy to daleko?

- Obecny kampus znajduje się na północ stąd, na Broadway, ale pani ciocia mieszkała prawdopodobnie w starym kampusie.

- A gdzie on jest?

- W tej chwili znajduje się pani w samym jego środku. - Beverly wrę­czyła Callie mapę i zachęciła ją, by pospacerowała po terenie, a potem przeszła się do miasta drogą obok Congress Park. - Saratoga Springs ma naprawdę barwną historię. Na pewno warto ją poznać.

Callie wyszła z zamiarem, że tak właśnie uczyni, ale w miarę upływu czasu, zaczynało ją ogarniać dziwne uczucie. Tak samo jak wczoraj po południu, zdarzały się jej momenty dezorientacji, kiedy nie potrafiła po­wiedzieć, gdzie jest i dokąd zmierza. Przed oczyma latały jej mroczki. Czuła się oszołomiona i odrobinę kręciło jej się w głowie. W obawie, że może zemdleć na ulicy, zwolniła kroku i przystawała od czasu do czasu, by wziąć parę głębokich oddechów.

Niepokojące były również jej reakcje, kiedy mijała budynki, które słu­żyły kiedyś jako bursy. Wiele z nich zostało zbudowanych w czasach złotej ery Saratoga Springs, kiedy królował tu hazard i konne wyścigi. Łapała się na tym, że patrzy na nie tak, jakby dobrze je znała. Miała wrażenie, że potrafi przenikać wzrokiem zewnętrzną powłokę tych wie­kowych rezydencji i widzieć kryjące się w ich wnętrzu salony i bawialnie - nie we współczesnej postaci, ale takie, jakie były kiedyś: obwieszone ciężkimi draperiami i portierami o brzegach obszytych paciorkami i galo­nami, bogato wytapetowane, wyłożone ciemną boazerią. Widziała przed­pokoje oświetlone kulistymi gazowymi lampami, komody w sypialniach, okryte koronkowymi lauferkami i zastawione srebrnymi szkatułkami, kryjącymi w swym wnętrzu kremy i pomady. Słyszała szelest długich sukien, zbierających kurz z podłóg, gdy kobiety przechodziły z pokoju do pokoju, i postukiwanie skórzanych, zapinanych na guziczki bucików.

Jej lęk budziło to, że nie widziała tych pokoi w całości. Wizje dotyczy­ły jedynie szczegółów. Wiedziała, jaki jest kolor ścian w kuchni tego oto budynku na Church Street, jak sfałdowane są draperie w bawialni innego domu, na Hathorn. Mogła opisać kandelabr, oświetlający obszerną jadalnię na rogu Spring Street. Miała wrażenie, że bawiła się już kiedyś w szo­pie, stojącej po sąsiedzku na tylnym podwórzu.

Kiedy dotarła do wejścia do Congress Park, zatrzymała się i potrząsnę­ła głową, rozpaczliwie usiłując przegnać z mózgu te niepojęte wizje.

- Po prostu przeczytałaś za dużo książek, obejrzałaś za dużo obrazów - perswadowała sobie.

Mówiła na głos. Chciała zwerbalizować własne myśli, usłyszeć je, za­nalizować i rozbroić.

- Na pewno ciotka Pennie opisywała mi te domy w najdrobniejszych szczegółach. Być może mieszkała w nich, kiedy była studentką.

Prawdą było, że ciotka Pennie opowiadała niezwykle barwnie o spędzo­nych w Saratoga Springs latach. Często wspominała, jak to było, kiedy cho­dziła tu do żeńskiego college'u i mieszkała w tych niezwykłych domostwach.

Prawdą było również, że gdy tylko Callie zaczęła się interesować ży­ciem E.W. Hale'a, przerzuciła w czytelni mnóstwo książek na temat tego regionu na przełomie wieków. Wiele z nich było bogato ilustrowanych.

- No tak, jasne - wygłosiła z przesadną ulgą. - Tak jak wszystko w mo­im życiu ostatnimi czasy, również to deja vu ma związek ze śmiercią Wilty'ego. I z tą cholerną klątwą!

Dopowiedziała w myśli, że nie są objawem obłędu.

- Halo, proszę pani! Chce pani wpaść pod samochód?

Callie gwałtownie zwróciła głowę w kierunku, skąd dobiegał głos i sy­gnał klaksonu. Tuż obok niej zatrzymało się auto. Z otwartego okna szcze­rzył ku niej zęby Ezra Chapin.

- Gdzie pan był? - zapytała tonem znacznie bardziej uszczypliwym, niż zamierzała.

Ezra zmieszał się.

- Zostawiłem pani wiadomość. Nie chciałem pani budzić, więc posze­dłem odwiedzić...

- Historyka miejskiego. - Callie obeszła samochód, wykorzystując ten czas na to, żeby się uspokoić. - Przepraszam - powiedziała, siadając obok niego. - Wiedziałam o tym. Po prostu się zamyśliłam.

- No, to pora skończyć z myśleniem! - zażartował Ezra, ruszając. - Mamy kupę roboty.

- Domyślam się, że miło pogawędziliście sobie z tym historykiem.

Wpatrywała się uporczywie w drogę poprzez przednią szybę. Łatwiej było w ten sposób odzyskać kontrolę nad własnymi emocjami. Cokol­wiek dziwnego zdarzyło się jej podczas przechadzki, był to jej problem.

- Wie pani, co mi powiedział? - spytał Ezra.

- Mam nadzieję, że coś istotnego.

- I to jeszcze jak! Wygląda na to, że instynkt podpowiadał pani trafnie. Podczas tej przerwy E.W. Hale odbywał praktykę w gazetach. Jedna z nich, „Morning Times”, która potem zmieniła nazwę na „Times Union”, miała centralę w Albany, ale jej oddziały były rozrzucone po całym regionie. E.W. pracował po parę tygodni to tu, to tam... Pod koniec 1864 roku jego nazwisko pojawiło się w redakcyjnej stopce w „Saratogian”.

Ezra był tak podekscytowany, że Callie pogratulowała mu uśmiechem.

- A to oznacza - ciągnął - że mógł rzeczywiście znać tę kobietę, o któ­rej mówił nam Wellington. Mogła być jego dziewczyną, którą porzucił, wracając do Stroudsburga. Być może to do niej jechał, kiedy utknął pod­czas zamieci. Może słyszał, co się z nią stało, i przyjechał, żeby jej po­móc...

- Morze jest szerokie i głębokie - zauważyła Callie. Czuła się o niebo lepiej. Posępna melancholia gdzieś się ulotniła. A myśl, że w ich poszu­kiwaniach na temat E.W. Hale'a może nastąpić przełom, podniosła ją na duchu.

Ezra zahamował.

- Wie pani co? Nie spytaliśmy Wellingtona o imię kobiety, która zainspi­rowała Hale'a do budowy Liberty Park. Może to ta Faith z jego dziennika?

- Myśli pan? - zapytała z nadzieją, ale i niedowierzaniem.

- Tak. - Ezra energicznie zawrócił. - Tak myślę.

- Dokąd pan jedzie?

- Do Liberty Park.

- Nie!

Krzyknęła tak, jak człowiek, którego budzi w środku nocy koszmarny sen.

Ezra znów podjechał do krawężnika. Tym razem wyłączył silnik.

- Dlaczego?

- Boję się tego miejsca.

Była to prawda. Nie cała, ale miała nadzieję, że to wystarczy.

Nie wystarczyło.

- Tyle to wiem - powiedział Ezra. - Nie pamięta pani? To ja byłem tym facetem, który panią podniósł z podłogi.

Callie nie odpowiedziała. Ezra nie zamierzał ustępować.

- Co konkretnie jest takiego w Liberty Park? Co budzi w pani lęk? Wellington? Kolor zasłon w jego gabinecie? Jego wygląd? Fakt, że to zakład psychiatryczny? Co?

Zwróciła się twarzą ku niemu. Turkusowe oczy błagały go, by dał jej spokój.

- Wszystko.

Ezra miał ochotę drążyć temat, ale coś w jej głosie nakazywało, by nie naciskał.

- W porządku. Dajmy sobie spokój z Liberty Park. - Postanowił za­dzwonić do Wellingtona po powrocie do Nowego Jorku. - A co z jezio­rem George? - Lekka drwina w jego głosie sugerowała, że być może jezioro George też ją wystraszy.

Callie rzuciła na niego gniewne, wyzywające spojrzenie.

- Nie mogę się doczekać, kiedy tam pojedziemy.

- Miło mi to słyszeć. - Ezra przekręcił kluczyk. Ruszyli.

Szeryf Jack Carlson nie był na urlopie, ale i nie umarł. Wracał do zdro­wia po ataku serca. Ezra dopadł jednego z jego zastępców i pokazał mu pismo od asystenta sędziego okręgowego, Matta Feldera, w którym żądał on pełnej współpracy ze strony biura szeryfa.

- Ta lista ma istotne znaczenie dla dochodzenia w sprawie zabójstwa - wyjaśnił.

Z początku zastępca szeryfa Billy Gayle wydawał się niewzruszony. Nie rozumiał do końca, w jaki sposób dane z raportu policyjnego w spra­wie przestępstwa popełnionego prawie trzydzieści lat temu mogą być pomocne w aktualnym dochodzeniu. Kiedy usłyszał „asystent sędziego okręgowego miasta Nowy Jork”, a następnie zobaczył złotą odznakę de­tektywa pierwszego stopnia Nowojorskiego Oddziału Policji, Ezry Chapina, stanął na baczność i zapewnił Ezrę i Callie, że natychmiast zajmie się sprawą. Sporządzi listę, której żądał asystent sędziego okręgowego, i prześle ją do biura sędziego okręgowego w Nowym Jorku, w trybie pil­nym. Jeśli detektyw Chapin sobie życzy, przedtem przepuści listę przez biuro śledcze. Rzecz jasna, zrobi to w trybie ściśle tajnym, by nie wzbu­dzać sensacji.

Kiedy Ezra podziękował Gayle'owi, Callie spytała, czy nie mogliby odwiedzić Long House. Po obejrzeniu tamtych zdjęć w apartamencie Wilty'ego przyszło jej do głowy, że dobrze by było sprawdzić, czy ro­dzinne ustronie Hale'ów nie dostarczy jakiegoś tropu.

Odpowiedź Gayle'a była krótka i zdecydowana.

- W żadnym razie.

Na taką wizytę trzeba było uzyskać pozwolenie albo od członka rodzi­ny Hale'ów, albo od kogoś z rady fundacji, która zarządzała Long House.

- Gdybym wiedziała, poprosiłabym o przepustkę moją przyjaciółkę Carolyne, jak byłyśmy ostatnim razem na herbacie - powiedziała Callie, gdy szli z powrotem do samochodu.

- Tak - roześmiał się Ezra. - Słyszałem, jak się lubicie.

W drodze powrotnej do Saratogi miło było patrzeć na młode listowie, pyszniące się na gałęziach, i świeżą, wiosenną zieleń odrodzonych traw. Ezra odnotował także z przyjemnością, że i Callie wykazuje oznaki oży­wienia. Zaczynał dochodzić do wniosku, że jej wcześniejszy zły humor był po prostu rezultatem jakiejś niedyspozycji żołądkowej.

Rozmawiali o wszystkim i o niczym, stale wracając jednak do E.W. Hale'a i tego, co mogło go przyciągnąć do Saratoga Springs. Zwłaszcza Callie nie dawało to spokoju.

- Pamięta pan te stare kije golfowe, które Wilty trzymał u siebie w szaf­ce? - Doświadczenie nauczyło ją, że nawet najmniejszy i najbardziej nie­prawdopodobny szczegół może mieć znaczenie. - Każdy z nich był sta­rannie opatrzony nazwą. Jeden miał etykietkę „Liberty”. Może zanim Liberty Park stał się zakładem psychiatrycznym, wcześniej był polem golfowym?

- Nie. - Ezra, skręcając w zjazd na Saratoga Springs, potrząsnął zdecy­dowanie głową.

- Skąd to może pan wiedzieć?

- Bo historyk miejski powiedział mi, że wcześniej była tu końska farma.

W tym momencie z Callie zaczęło dziać się coś dziwnego. Wszystko ogarnęła pomarańczowa poświata. Na jej tle znajome, szare postacie wzno­siły się i opadały w rytmicznym tańcu. Gdzieś w głębi siebie samej sły­szała trzask i skwierczenie ciała, schwytanego w lśniące objęcia płomie­ni. Skuliła się i odwróciła, ale odgłos narastał, coraz wyraźniejszy. To było rżenie i kwik przerażonych, oszalałych koni.

Otworzyła okno, wystawiła twarz na powiew świeżego powietrza, zamknęła oczy i zaczęła głęboko oddychać, błagając cienie, by odeszły.

Stwierdziła z ulgą, że Ezra niczego nie zauważył. Musiał być zaabsor­bowany swoją własną opowieścią.

W rzeczywistości Ezra był zajęty obserwacją jadącego za nimi samo­chodu. Nie wątpił, że to ten sam srebrny saturn, którego miał na ogonie w tamtą stronę. Kiedy podjechali na parking obok posterunku, saturn zrobił to samo.

- McAllister, który był właścicielem posesji przed Hale'em, hodował rasowe konie - powiedział, decydując, że zachowa swoje obserwacje dla siebie. - W takim mieście jak to, gdzie wszystko kręci się wokół toru wyścigowego, musiał mieć mnóstwo propozycji odkupienia tego terenu.

- Czy to ważne, dlaczego sprzedał go właśnie Hale'owi? - zauważyła niecierpliwie Callie. - Sprzedał i już.

Ale Ezrę interesowały przyczyny tej transakcji. Dlaczego jakakolwiek wzmianka o Liberty Park wytrąca Callie z równowagi? Dlaczego ma dla niej znaczenie, czy w tym miejscu była poprzednio końska farma, czy pole kukurydzy?

I dlaczego ktoś za nimi jeździ?

- Chyba ma pani rację. - Ezra podjechał na parking dla gości na tyłach pensjonatu. - Po prostu jestem strasznie drobiazgowy, jeśli chodzi o fak­ty. Lubię, żeby wszystko trzymało się kupy.

- Niektórych rzeczy nie da się ze sobą połączyć.

Tak jak nie sposób odnaleźć sensu snów. Jak nie można wspomnień powiązać z rzeczywistymi przeżyciami.

Ezra zamknął samochód. Obeszli budynek, zmierzając ku frontowemu wejściu. Miał straszną ochotę zapytać, jakich to rzeczy nie udaje się jej połączyć.

Zanim weszła do swego pokoju, powiedziała:

- Dzięki za dzisiejszy dzień. Było naprawdę bardzo miło.

Ezra z galanterią skłonił głowę.

- Wiem, że woli pani głodować, niż zjeść ze mną obiad, ale recepcjo­nistka wspominała mi o jakiejś doskonałej restauracji nad jeziorem Saratoga. Może pani być gotowa na siódmą?

- Jeśli do tej pory nie umrę z głodu - powiedziała z przesadną powagą.

Rozdział 20

Restauracja, położona nad jeziorem Saratoga, należała do wiejskiego zajazdu, pamiętającego inne czasy. Był to duży biały dom o przysa­dzistych kolumnach, z opasującą go dookoła galerią i wysokimi oknami, zaopatrzonymi w zielone okiennice. Zgodnie z tym, co powiedział szef sali, New Moon była repliką Moon's Lake House, miejsca znanego pod koniec ubiegłego wieku z tego, że bywał tu ówczesny high life. To tutaj właśnie zostały wynalezione ziemniaczane chipsy - pierwotnie znane pod nazwą „Saratoga Chips”.

Po wejściu do środka człowiek miał wrażenie, że znalazł się w przytul­nym wiktoriańskim saloniku. Podłogę okrywał gigantycznych rozmiarów kwiecisty dywan. Trzy kandelabry, z których każdy składał się z ośmiu mlecznych kul, dawały światło tak miękkie i łagodne jak latarnie gazo­we. Domową atmosferę podkreślały wielkie obrazy na ścianach i staro­świecki szpinet w odległym kącie, który zdawał się czekać, by ktoś przy nim usiadł i uderzył w klawisze.

Zamiast standardowego restauracyjnego umeblowania stały tu eleganc­kie kompleciki obiadowe: okrągłe stoły na sześć lub osiem osób, kwadra­towe na cztery lub dwie i owalne, które umożliwiały dodatkowe kombi­nacje przy rozmieszczaniu gości. Każdy stół otaczały krzesła, niektóre drewniane o prostych oparciach, inne miękkie, z tapicerką lub wysłane poduszkami. Niektóre miały poręcze, ale większość nie. Były tu obrusy i świeczniki, kieliszki do wina z podbarwianego szkła i wzorzysta porce­lana, bukiety kwiatów i koronkowe serwetki. Gdzie indziej ten miszmasz wiktorianów mógłby sprawiać wrażenie magazynu towarów czekających na aukcję. Tu wszystko pasowało do siebie.

Szef sali poprowadził Callie i Ezrę do stolika w rogu, wyróżniającego się tym, że stały przy nim dwa fotele, z których każdy wyglądał jak po­kryty ręcznym haftem. Kiedy Callie o to spytała, okazało się, że istotnie tak było. Haftowała je babka poprzedniego właściciela.

Każdy egzemplarz menu został napisany odręcznie, ozdobnym pismem, które pięknie wyglądało, ale było trudne do odczytania. Na szczęście kar­tę win wydrukowano bardzo czytelną czcionką. Ezra zamówił szampana.

- Musimy uczcić nasze odkrycie - powiedział, kiedy kelner już od­szedł.

Stuknęli się kieliszkami. Callie łyknęła szampana, który lekko łasko­cząc, spłynął jej do gardła. Spojrzała w bok. W szybie mignęło jej własne odbicie.

Po powrocie z przejażdżki zdążyła zdrzemnąć się dwadzieścia minut, co dobrze jej zrobiło. Czuła się lepiej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich dwu dni. Była zadowolona z tego, bo jej towarzysz zaplanował przemiły wieczór. Nie chciała, żeby szara chmura zepsuła im to spotkanie.

Kiedy wypiła szampana, jej nastrój poprawił się jeszcze bardziej. Mia­ła wrażenie, że znajduje się poza czasem. Wystrój, klimat, towarzystwo - wszystko było doskonałe. Zwłaszcza towarzystwo...

- Dlaczego tak pana interesują niewyjaśnione przypadki?- spytała Cal­lie, kiedy kelner zabrał talerze po pierwszym daniu i napełnił im kieliszki zamówionym przez Ezrę Saint-Emilion. - Chyba nie dlatego, że ma pan za mało pracy?

- To z powodu mojego dziadka. - Powiedział to zwyczajnie, ale to krótkie zdanie zawierało mnóstwo emocji. - Chorował na Alzheimera. Babcia próbowała sama się nim opiekować, ale w końcu zaczęło to prze­kraczać jej siły. Moja matka przekonała ją, żeby go oddać do domu opie­ki. Miesiąc później zadzwonili stamtąd i powiedzieli nam, że dziadek wyszedł poza teren zakładu i nie powrócił. Nie mieli pojęcia, dokąd po­szedł.

Callie była przerażona na myśl o człowieku pozbawionym pamięci, niesprawnym, który błąka się, nie mając pojęcia, kim jest, skąd przyszedł ani dokąd zmierza. Jego rodzina musiała przeżywać straszne chwile... Pamiętała, jak się czuła, ilekroć matka stawała się dziwna.

- Nie było tam straży ani systemu alarmowego?

- Powiedzieli, że słyszeli alarm, ale zanim zdążyli zareagować, dzia­dek przepadł.

Potem okazało się, że personel dopiero po godzinie zareagował na sy­gnał alarmu.

- Policja przeprowadziła zakrojone na szeroką skalę poszukiwania. Zakład położony był w pobliżu lasu, obok którego przechodziła linia kolejowa. Jeden ze scenariuszy zakładał, że chory wsiadł do pociągu i pojechał w nieznane. - Bursztynowe oczy Ezry pociemniały. - Inne były o wiele bardziej pesymistyczne. Niektórym osobom cierpiącym na Alzheimera zdarzają się przebłyski pamięci długoterminowej, więc za­wiadomiliśmy posterunki policji w Bronksie, gdzie mój dziadek się wy­chował, i w New Jersey, gdzie mieszkali z babcią przez większość życia. Była nadzieja, że jeśli zda sobie sprawę, że się zgubił, wróci w miejsce, które zna.

- Czy miał jakieś znaki szczególne?

- Nosił bransoletę na kostce, którą można było usunąć wyłącznie za pomocą specjalnych narzędzi.

Oznaczało to, że gdyby znaleziono go martwego gdziekolwiek na tere­nie kraju, zakład zostałby powiadomiony.

- Przez wiele miesięcy żyliśmy nadzieją, że może ktoś go przygarnął, choć trudno było wyobrazić sobie, żeby w takiej sytuacji nie powiado­miono nas, iż dziadek żyje. Nie dawała mi też spokoju sprawa samego zakładu. Lekarze i pracownicy socjalni ze szpitala bardzo go polecali, tak samo inne osoby, których zdanie moja rodzina ceniła, a jednak czułem przez skórę, że coś tu nie gra. Byłem wtedy prawnikiem, więc postanowi­łem podrążyć nieco głębiej. No i odkryłem trzy skargi, jakie złożyły ro­dziny pensjonariuszy, przekonane, że ich bliscy zmarli w podejrzanych okolicznościach. Ponieważ pacjenci, o których mowa, byli w podeszłym wieku, nie dało się przekonać przysięgłych, że miała miejsce zła wola czy poważne zaniedbanie. Wszystkie trzy sprawy zostały umorzone z braku dowodów.

Milczał przez chwilę.

- Ponieważ jestem uparty i wytrwały z natury, sprawdziłem, czy były inne przypadki zaginięć w tym domu. Okazało się, że tak, i wszystkie te osoby cierpiały na Alzheimera. Żadna nie została odnaleziona. Co wię­cej, tak samo jak w przypadku mojego dziadka, nikt ich więcej nigdy nie widział, nie było dowodów morderstwa i nie znaleziono ich ciał.

Znowu urwał.

- Przez parę lat miałem oko na to miejsce - podjął. - Paru moich znajo­mych pracowało w policji i zgodzili się mi pomagać. Przepytywanie lu­dzi i węszenie wokół zakładu trwało całe miesiące, ale w końcu odkryli­śmy prawdę. Mój dziadek zmarł na skutek upadku, prawdopodobnie spowodowanego zaniedbaniem ze strony personelu. Zamiast powiedzieć nam o tym, pozbyli się ciała i powiedzieli, że wyszedł i nie powrócił.

- Jak mogło im przyjść do głowy, żeby się w ten sposób wykręcić? - Callie była oburzona.

- Chorym na Alzheimera zdarza się zabłąkać. To powszechnie znany objaw choroby.

- A jak pan odkrył, co się stało naprawdę?

- Trochę to trwało, ale w końcu nabrałem przekonania, że w ogóle nie wyszedł poza teren. Nikt go nigdy nie widział, a poszukiwania były pro­wadzone bardzo skrupulatne. Zawiadomiliśmy media. Pokazano jego zdjęcie w telewizji z prośbą, by ten, kto go widział, dał znać. Rozmiesz­czano ulotki. Zaangażowano do poszukiwań radio i dziesiątki lokalnych gazet. Żadnych rezultatów. No i ta bransoleta na kostce! Nawet gdyby zdarzyło się najgorsze, gdyby został zamordowany i poćwiartowany, to ktoś znalazłby bransoletę. Kiedy po trzech latach wciąż nie było żadnych wiadomości, zacząłem podejrzewać, że nigdzie nie wychodził. Udało mi się skłonić miejscową policję, żeby przyszli z psami. Na końcu posesji, w lesie, znaleziono cztery zakopane ciała. Jedno z nich należało do mego dziadka.

- To dlatego rzucił pan prawo.

Skinął głową.

- Moje umiejętności prawnicze na nic się nie przydały mamie i babci. A moich kolegów z policji - owszem. Odnalezienie ciała ani w połowie nie było tak okropne jak to, co sobie wyobrażała moja rodzina. Przynaj­mniej wiedzieli, co się stało. Mogli pogrzebać dziadka, pożegnać się z nim. To pomaga pogodzić się z rzeczywistością. Najgorsza jest nie­wiedza.

Callie cieszyła się, że zaniosła mu tę pętlę. I dzienniki. Był nieustępli­wy i można było dzięki temu czuć się z nim bezpiecznie.

Zaczerwieniła się na myśl o innych uczuciach, które w niej kiełkowały. Zmiotła dłonią parę okruszków. Dobrze, że podszedł kelner z głównym daniem.

Jedząc, rozmawiali na różne obojętne tematy. Kiedy Ezra zastanowił się na głos, czy zamówić kolejną butelkę wina, Callie zaśmiała się.

- Tak lubi pan podnosić mnie z podłogi?

Ezra zaniepokoił się.

- Kręci się pani w głowie?

- Żartowałam. Czuję się świetnie. Naprawdę.

- To dobrze, bo według mojej skromnej opinii dotąd nie czuła się pani najlepiej.

- Przepraszam. Nie miałam zamiaru sprawiać kłopotu.

Ezra odruchowo wyciągnął rękę i ujął jej dłoń.

- Coś panią martwi, a ja jestem naprawdę dobrym słuchaczem.

Callie cofnęła rękę. Wiedziała, że musi mu wszystko wyjaśnić.

- Od czasu do czasu miewam przykre sny. - Spojrzała na niego i po chwili walki ze sobą zdecydowała zrobić coś, na co nigdy nie odważyła się z Wiltym: powiedzieć mu całą prawdę. - Rzeczywiście chodzi o coś więcej. Te same koszmary dręczą mnie przez całe życie. Ustępują i znów się pojawiają. Kiedyś myślałam, że jeśli będę silna i dzielna, to ustąpią i więcej nie wrócą. Ale one są silniejsze ode mnie. Nie tylko wróciły, ale zaczynam je miewać również w dzień, a nie tylko w nocy.

Powiedziała to tak rzeczowo, że gdyby nie jej oczy, Ezra gotów byłby uznać, iż wcale nie są takie straszne. W oczach Callie pojawiły się chmu­ry, jeszcze ciemniejsze od tych, które zauważył parę dni temu.

- Co je sprowadza?

- Tym razem zaczęły się w nocy, kiedy zginął Wilty. I są coraz gor­sze. Odnoszę wrażenie, że im głębiej drążę historię jego rodziny, im usilniej staram się rozwiązać jego problem, tym bardziej nasilają się koszmary.

- Robi pani coś w tej sprawie? - spytał łagodnie, tłumiąc uczucie za­zdrości wobec jej dawnego kochanka.

- Chodzę do psychiatry, który zajmuje się leczeniem pacjentów cier­piących na nocne koszmary.

- No i co?

- Raczej nie nazwałabym tego doświadczenia pozytywnym.

- Było nieprzyjemne?

- Ostatnio poddał mnie hipnozie. - Zacisnęła szczęki. - I właśnie wte­dy zaczęły mi się przytrafiać zwidy w ciągu dnia. Na jawie. Przerwałam terapię.

- Teraz jednak myśli pani o tym, żeby ją podjąć na nowo.

- A pan myślał kiedykolwiek o tym, żeby pójść do psychiatry? - Tym razem ona wykonała gwałtowny unik.

- Nie tylko myślałem, ale i chodziłem. Wówczas, kiedy byłem w colle­ge'u i postanowiłem odnaleźć moich naturalnych rodziców. Podczas tego poszukiwania i później, kiedy zdałem sobie sprawę, że raczej ich nie od­najdę, miałem problem z moimi emocjami. Czułem rozczarowanie, złość, dręczyło mnie poczucie winy i w ogóle byłem do kitu.

- Pomogło?

Ezra odchylił się z krzesłem do tyłu i potarł podbródek, zastanawiając się nad odpowiedzią.

- Psychiatria nie daje gotowych odpowiedzi. Ma pomóc człowiekowi wejrzeć w siebie samego, dostarczyć odpowiednich narzędzi, żeby mógł wziąć odpowiedzialność za własne życie.

- Pomogło? - powtórzyła.

- Tak. - Ezra roześmiał się na ten objaw niecierpliwości. - Pomogło.

- W jaki sposób?

- Zdałem sobie sprawę, że chcę ich odszukać nie po to, by sprawdzić, po kim mam taki, a nie inny nos. Tak naprawdę chciałem stanąć z nimi twarzą w twarz i spytać, dlaczego mnie nie chcieli.

Zakręcił kieliszkiem, wprawiając wino w ruch wirowy.

- Terapia nauczyła mnie, że choć mam prawo do gniewu, to gniew jest uczuciem negatywnym, które prowadzi donikąd i może przynieść jedy­nie jeszcze większy gniew i jeszcze większe poczucie winy. - Głos ochrypł mu na wspomnienie walki, jaką wówczas z sobą stoczył. - To jest to, co dzisiaj pani powiedziała. Niektórych spraw po prostu nie da się z niczym połączyć.

Zamilkł na chwilę.

- Fakty są takie, że zostałem adoptowany. Moi naturalni rodzice zdecy­dowali się mnie oddać z powodów tylko im znanych. Co ważniejsze, zro­zumiałem, że fakt oddania nie ma żadnego związku z tym, jaki byłem ja, tylko z tym, jacy byli oni. - Na moment po jego twarzy przemknął cień, zdradzający, że trudno było zaakceptować tę prawdę. - Ale najważniej­szą rzeczą, jaką wyniosłem z terapii, było to, że przestałem się czuć tak cholernie winny. Wreszcie uwierzyłem, że chęć poznania naturalnych ro­dziców to nie zdrada wobec rodziców przybranych. Nie oznacza, że je­stem niewdzięcznikiem i że ich nie kocham.

- Przypuszczam, że oni sami też panu to powtarzali - szepnęła Callie.

- Bez przerwy. Ale kto wierzy w to, co mówią rodzice? Pani wierzyła?

- Kiedy mój ojciec ożenił się po raz drugi, przekazał troskę o mnie kobiecie, której byłam całkiem obojętna.

Ezra wiedział, że znów wchodzi na zakazany teren, ale zaryzykował.

- A matka? Wierzyła pani w to, co mówiła?

Callie odwróciła się. Widać było, że walczy ze sobą. Zastanawiała się, co odpowiedzieć.

Kiedy w końcu zwróciła ku niemu twarz, była blada, zdeterminowana.

- U mojej matki stwierdzono schizofrenię paranoidalną. Ojciec oddał ją do zakładu, gdzie zmarła. Ojciec winił siebie za jej śmierć i tak na­prawdę nigdy się nie podźwignął.

Ezra miał wrażenie, jakby ktoś walnął go w głowę obuchem. Nic dziw­nego, że Liberty Park robi na niej takie wrażenie.

- Przykro mi, Callie. - Chciał wziąć ją za rękę, dotknąć, pocieszyć, ale na jej twarzy nie było żadnych emocji. - To musiało być dla pani okrop­ne.

- Najgorsze jest to, że nie wierzę, aby matka naprawdę była chora psy­chicznie.

- To dlaczego ojciec oddał ją do zakładu?

- Bo nie wiedział, jak sobie z nią poradzić. Lekarze powiedzieli mu, że jest zanadto chora, aby mogła zostać w domu. Czasami bywała agresyw­na - zacisnęła nerwowo dłonie. - A poza tym zdarzały się jej te sny.

Ezra doznał kolejnego wstrząsu.

- Ma pani takie same sny jak ona?

- Tak.

- Zdarzały się pani, kiedy była pani mała?

W głowie miał zamęt. Nie wiedział, jak znaleźć właściwe słowa.

- Tak. A zatem albo obie jesteśmy szalone, albo żadna.

Ezra nachylił się ku niej nad stołem i zajrzał jej głęboko w oczy.

- Nie znam pani zbyt długo, ale jedno wiem na pewno: nie jest pani szalona - powiedział, zdając sobie sprawę, że nie może ręczyć za jej matkę.

- Skąd pan wie?

- Po prostu wiem.

Łzy zebrały się w kącikach jej oczu.

- Ja też wiedziałam, że matka nie była szalona, ale nikt nie chciał mnie słuchać.

- A inni członkowie rodziny?

- Ciotka Pennie też uważała, że mama nie jest wariatką, ale nie potrafi­ła wytłumaczyć tych snów.

- Mówiła jej pani o własnych snach?

Callie pokręciła przecząco głową.

- Bałam się, że jak powiem komuś, że mam takie same sny jak mama, to i mnie wsadzą do wariatkowa.

- Mogę panią o coś spytać?

- Jasne.

- Czy nie jest tak, że ma pani te sny, bo mama pani o nich powiedziała? Była pani wtedy bardzo mała. Może to po prostu efekt sugestii?

Callie już nieraz zastanawiała się nad tym.

- To prawda, zdarzało się, że słyszałam, jak mama i ojciec kłócili się na temat tych snów. Ale ona nie opowiadała mi żadnych szczegółów, wspo­mniała o nich dopiero pod sam koniec, tuż przedtem, zanim ojciec ją zamknął.

Zagryzła wargi pod wpływem tych gorzkich wspomnień.

- Ale ja i tak większość tych szczegółów już znałam. Właśnie to mnie przerażało. Wiedziałam, co powie, zanim jeszcze otworzyła usta.

- Nie rozmawiała pani o tym z kimś ze szpitala?

- Nie.

Ezra pomyślał, że również ojciec Callie unikał tego tematu. Pewnie nawet nie podejrzewał, w jak głębokiej desperacji pogrążone było jego dziecko. Oddał matkę, po czym pozwolił, żeby macocha odsunęła na bok córkę... Nic dziwnego, że Callie jest taka nieufna.

- Dziś w nocy śniło mi się, że odwiedzałam matkę w szpitalu - po­wiedziała Callie. - Ale wszystko było jakieś takie poplątane. Siedzia­łam w gabinecie jej lekarza, który przypominał gabinet Wellingtona. Był tam i ten okrągły stół, i skórzana kanapa. I zdaje się, że okna były takie same.

Spojrzała na Ezrę, tak jakby chciała, żeby coś potwierdził albo czemuś zaprzeczył.

- Callie, Liberty Park to zakład psychiatryczny. Nie ma nic dziwnego w tym, że we śnie skojarzył się pani z zakładem, w którym odwiedzała pani matkę. Ani w tym, że nasza wizyta w Liberty Park mogła na nowo ożywić jakieś bolesne wspomnienia.

Kiwała powoli głową, jak gdyby przypominając sobie jeszcze jedną okropną rzecz.

- Ale kobieta w moim śnie nie wyglądała jak moja matka.

- Na czym polegała różnica?

- Była niską brunetką. A moja matka była wysoką blondynką.

Ezra pomyślał przez chwilę.

- Skoro gabinet Wellingtona nałożył się w pani śnie na gabinet lekarza, w którym odwiedzała pani matkę, to być może miejsce matki zajęła pie­lęgniarka Wellingtona?

Kobieta, którą wezwał Wellington, gdy Callie zemdlała, była drobną brunetką.

Callie analizowała słowa Ezry.

- Dziękuję - powiedziała w końcu.

- Za co?

- Za to, że starał się pan mi pomóc. I za to, że się pan o mnie troszczy.

- Istotnie, troszczę się. I chciałbym pani pomóc.

Łzy zalśniły w jej oczach, choć na wargach pojawił się przelotny uśmiech.

- Pomimo wszystko miły z pana człowiek, Ezra. Lubię z panem być.

- Może mi pani wierzyć, Callie, że czuję to samo.

Kiedy Ezra poszedł po samochód, Callie przespacerowała się po dłu­gim ganku, otaczającym budynek zajazdu. Dotarłszy do końca, stanęła i zapatrzyła się na jezioro. Przypominało jej oglądany kiedyś obraz, księ­życowy pejzaż utrzymany w czarnej, atramentowej tonacji. Tak samo jak na tamtym obrazie, również tu wody jeziora wyłaniały się przed nią ni­czym wielkie, nieregularne koło z czarnego szkła. W dali migotały od czasu do czasu światełka, wyznaczając linię brzegu. Po prawej stronie powierzchnia wody marszczyła się, łaskotana srebrzystym palcem księ­życa, i połyskiwała jak jedwabny woal.

Nagle, niczym wyłaniająca się z mgły chimera, pojawiła się niewielka łódź.

Callie zamrugała powiekami, niepewna, czy to jawa, czy zwid. Zmru­żyła oczy, starając się wyostrzyć obraz. Powoli kontury stawały się coraz wyraźniejsze. W łodzi znajdowały się dwie osoby. Jedna to była kobieta z jej snu. Miała na sobie suknię o wysokim kołnierzyku, przyozdobioną z przodu plastronem, a z tyłu tiurniurą. Trzymała parasolkę i uśmiechała się zalotnie do siedzącego naprzeciwko niej mężczyzny.

Jego twarzy Callie nie widziała, ale z tyłu sprawiał wrażenie wysokie­go i dobrze zbudowanego. Patrzyła, jak zanurza w wodzie wiosła i od­chyla się do tyłu, precyzyjnym, pewnym, władczym ruchem. Musiał być silny. Wiosłował w równym, niespiesznym rytmie - a mimo to łódź nie posuwała się do przodu. Trwała nieruchomo, jak zaklęta, w plamie księ­życowego blasku. Zupełnie jakby zacięła się taśma: kobieta flirtowała, mężczyzna wiosłował, a łódź stała w miejscu.

W końcu, jak gdyby pociągnięta siłą jej ciekawości, zaczęła się powoli okręcać. Kobieta stopniowo odwracała się tyłem, a jej towarzysz przo­dem do wybrzeża. Kiedy ukazała się jego twarz, Callie wstrzymała od­dech. To był mężczyzna z jej snu, z rozbitą na miazgę głową. Ten, który spłonął w pomarańczowym blasku ognia.

Rozdział 21

Ze snu wyrwał ją dzwonek telefonu.

- Callie, mówi Luke Crocker.

Na dźwięk głosu swego byłego szefa oprzytomniała na tyle, na ile było to możliwe, biorąc pod uwagę, że miała za sobą nie więcej niż dwie go­dziny snu.

- Dostaliśmy wiadomość o przedawkowaniu. Wygląda na to, że może mieć związek z twoim tekstem o doktorze Dragu. Chciałbym, żebyś o tym napisała. - Dał jej adres na rogu Madison i Osiemdziesiątej Dziewiątej.

- Ale ja już nie pracuję w „Courierze”, Luke. - Miała nadzieję, że udało jej się powiedzieć to bez goryczy w głosie. Nie było winą Luke'a, że została wyrzucona.

- Ależ pracujesz - nalegał. - Po prostu... jesteś na przepustce.

Pomyślała, że można to i tak nazwać.

- Pani Hale jednoznacznie zażądała, żeby mnie wyrzucić.

Brad nie sprze­ciwił się ani słowem.

- Brad powiedział mi, co zaszło.

Ciekawe, czy ze wszystkimi szczegółami.

- Nikt z kierownictwa redakcji nie lubi, żeby mu dyktować, co ma ro­bić, a już najmniej Brad Herring. Wierz mi, Callie, wszystko się ułoży.

- Niemniej...

- Słuchaj no, gdzie się podział ten twój słynny duch walki, który wszy­scy znaliśmy i podziwiali?

- Jest tam, gdzie moja legitymacja prasowa: zamknięty na klucz w któ­rejś z redakcyjnych szuflad.

- Teddy jest już z twoją legitymacją na miejscu wypadku.

- Nie mogę...

- Czeka na ciebie, Callie.

Ciało kobiety leżało na podłodze, w jej sypialni na trzecim piętrze. Koło głowy zebrała się niewielka kałuża wymiocin. Krew i białe bąbelki piany pokrywały nozdrza. Wokół oczu ciemniały kręgi rozmazanego tu­szu. Czarne poplamione spodnie miała rozpięte w pasie, włosy pozlepiane czymś paskudnie. Na szafce widniała kolekcja pomarańczowych fio­łek, a obok kupka sproszkowanych pigułek. Wytwornie urządzony pokój wypełniony był ciężkim odorem zwróconego, przetrawionego pokarmu i fekaliów.

Ezra i Alvarez załatwili wstępne czynności, starając się nie wchodzić w drogę ekipie śledczej, która fotografowała miejsce wypadku. Ofiara została zidentyfikowana jako Savanna Larkin.

- Wygląda na to, że przyrządziła sobie trochę tego słynnego orlando magic - zauważył Alvarez, odczytując etykietki na buteleczkach. Każda była wydana na nazwisko Sherman, a przepisana przez lekarza o pseudo­nimie Martin Orlando. Wskazał na metalową łopatkę, leżącą na podłodze obok szafki. - Chyba tego użyła, żeby sporządzić swoją miksturę.

W głosie Jorgego przygnębienie mieszało się z konsternacją. Nie rozu­miał, jak to możliwe, że ktoś traktuje niebezpieczne narkotyki jako ro­dzaj rozrywki, zwłaszcza osoba, która mogłaby sobie pozwolić na inne przyjemności i powinna wiedzieć, do czego się zabiera.

Ezra też był zły na tę kolejną bezsensowną narkotykową śmierć. Ten konkretny przypadek miał jednak dla niego większe niż zwykle znacze­nie, bo wydawał się powiązany z człowiekiem, którego Callie wskazała palcem w swoim artykule. I który, być może, prześladował ją.

- Żadnych oznak włamania? - spytał policjanta z ekipy.

- Nie. Drzwi wejściowe były otwarte, ale wszystkie okna szczelnie zamknięte.

Dla Ezry oznaczało to, że ktoś przyszedł do mieszkania wraz z Vanną i wyszedł, kiedy była albo martwa, albo zbyt osłabiona, by zamknąć za nim drzwi. Widząc nieskazitelny porządek w tym domu - każde dzieło sztuki, każdy bibelot był na swoim miejscu - doszedł także do wniosku, że towarzysząca Vannie osoba nie przyszła tu z zamiarem kradzieży. Albo to zwykły przypadek, kiedy dwa ćpuny przychodzą, żeby zajarać, albo też fragment większego morderczego planu.

- Kto znalazł ciało?

- Gosposia, Rosa Fuentes. Przyszła około siódmej. Kiedy zastała otwarte drzwi wejściowe, od razu coś ją tknęło. Najwyraźniej ofiara bardzo dbała o swoje bezpieczeństwo.

Wejścia od ulicy strzegły trzy potężne zasuwy, okien - ozdobne, ale mocne kraty. Zarówno dolny, jak i górny hol wyposażone były w detekto­ry ruchu.

- Poczuła idący z góry smród i wezwała nas.

Podczas gdy ludzie z ekipy medycznej wkładali ciało do pokrowca i wynosili je, Ezra pilnie oglądał pokój. Nie przebywała tu długo, za­nim się to stało... Noc była ciepła. Istniało znaczne prawdopodobień­stwo, że otworzyłaby okno. Światło w łazience było zgaszone, apteczka zamknięta. Otworzywszy ją, Ezra znalazł w środku takie same leki, jak na szafce.

Fotograf z ekipy śledczej zaczął znów robić zdjęcia miejsca przestęp­stwa, tym razem bez ciała. Ezra zszedł w ślad za Jorgem na dół.

- Czy ludzie od narkotyków wpadli na jakiś trop tego Orlanda?

Alvarez potrząsnął głową.

- Facet przepadł jak kamień w wodę. Przyskrzynili większość jego kooperantów, ale żaden nie chce wsypać drania.

- A ten cały Raju, którego zamknęli za podłożenie Callie szczura do skrzynki?

- Chłopcy pogadali z nim sobie od serca. Zapewniają, że wyśpiewał wszystko, co wiedział.

Ezra skinął głową. Innymi słowy, dali facetowi wycisk i napędzili nie­złego cykora, skoro pękł.

- A czy sprawdziłeś tamtą rejestrację? - zapytał, mając na myśli nurttery rejestracyjne srebrnego saturna, który jechał za nim i Callie nad jezio­ro George i z powrotem.

- Został wypożyczony niejakiemu Fredowi Northrupowi z prawem jazdy wydanym w Kentucky. Twarz zgadza się z fotką, ale nazwisko i adres są fałszywe. Wypożyczył go w piątek około jedenastej i zwrócił w sobotę rano, o dziesiątej.

- Jak gość wygląda?

- Śniada cera. Wzrost metr osiemdziesiąt. Raczej ciężkawy. Ogolony na zero. Niebieskie oczy. Agent z wypożyczalni powiedział, że na lewej ręce ma wytatuowane coś w rodzaju błyskawicy.

Callie powiedziała, że kiedyś poznała Orlanda. Choć Ezra wątpił, by Or­lando chodził sobie swobodnie po świecie w sytuacji, gdy ziemia pali mu się pod nogami, ciekawy był, czy ten opis zgadza się z wizerunkiem osławione­go doktora Draga. No i był to dobry pretekst, by zadzwonić do Callie.

Wyjechała wczoraj z Saratoga Springs bladym świtem. Dzwonił do niej parę razy, ale albo pojechała gdzie indziej, a nie do domu, albo po prostu nie miała ochoty z nim rozmawiać. Spędzili wtedy w sobotę naprawdę miły wieczór, a jednak w drodze powrotnej do pensjonatu była niekomu­nikatywna i uciekła do swego pokoju, jakby ją kto gonił. Najwyraźniej nie wchodził nawet w rachubę zwykły pocałunek na dobranoc.

- A tak przy okazji, to musimy wypuścić Schirmerhorna - powiedział Jorge. - Felder nie znalazł przeciw niemu nic na tyle poważnego, żeby go nadal trzymać. Powiedziałem, że mimo to będziemy go mieli na oku. Zdjęcie sztuki z afisza nie wygląda mi raczej na motyw morderstwa, a jed­nak... Te dwie rodziny naprawdę mają ze sobą na pieńku.

Ezra przypomniał sobie, że czeka na telefon w sprawie innego rozdzia­łu jednej z tych rodzinnych historii.

Kiedy zdał sobie sprawę, że Callie wyjechała z Saratoga, zadzwonił do Hirama Wellingtona. Właśnie skończył wyjaśniać, kim jest i dlaczego poprzednio użył fałszywego nazwiska, kiedy pan doktor został odwołany w jakiejś nagłej sprawie. Jego asystent gorąco przepraszał i zapewnił Ezrę, że doktor Wellington natychmiast oddzwoni, jak tylko będzie miał czas. I Ezra wciąż czekał bezskutecznie.

- Są jakieś związki między Schirmerhornem a Vanną Larkin? - zapy­tał.

- To samo źródło leków: Orlando i apteka Sunshine. To samo miejsce spotkań. Oboje byli stałymi bywalcami Onyksu.

- Tak samo jak Wilty. - Ezra przypomniał sobie notkę ekipy śledczej na swoim biurku.

- Myślisz, że Orlando miał coś wspólnego ze skokiem Hale'a?

- Nie wiem. Powiedziałem Amandzie Maxwell, żeby zrobiła jeszcze jedno badanie na obecność toksyn, zwłaszcza pod kątem oxyontinu.

- A więc Orlando jest na tapecie.

- Myślę, że powinniśmy brać go pod uwagę jako jedną z możliwości.

Alvarez stęknął.

- Wiem, że nie masz ochoty przesuwać Wdowy z pozycji czołowej na pozycję numer dwa na twojej liście podejrzanych, ale w obecnej chwili więcej przemawia za Orlandem niż za nią. No i nie byłbym do końca pewny, jak to jest z Schirmerhornem.

- W tej chwili dla żadnego z nich nie mamy odpowiedniego motywu - przypomniał mu Jorge.

- Być może wyciągniemy coś z rozmowy, jaką przeprowadzimy dziś po południu.

- Z kim?

- Z kimś, o kim barman powiedział, że był z Wiltym w Onyksie tej nocy, kiedy zginął. Nazywa się Dan Kalikow.

Callie zobaczyła go, gdy wraz z innymi opuszczał elegancki, typowo nowojorski dom z marmurowym frontonem. Cofnęła się i chwilę pocze­kała. Dopiero kiedy byli o parę budynków dalej, a sanitarka z ciałem odjechała, dołączyła do Teddy'ego.

Nie chciała rozmawiać z Ezra, bo nie wiedziała, co ma powiedzieć. Jak miała wyjaśnić mu swoje halucynacje, skoro sama ich nie rozumiała? Czy miała powiedzieć: „Dzięki za kolację, a tak w ogóle to jestem wariat­ką, nie zawracaj sobie głowy i nie dzwoń więcej”?

W niedzielę wstała przed świtem, żeby móc wyjechać z Saratoga, nie widząc się z nim. Po przyjeździe zabarykadowała się w mieszkaniu, pozwoliła, by wszystkie telefony odbierała za nią automatyczna sekretarka, a sama spróbowała przemyśleć i zreasumować ten weekend: swoje od­krycia na temat E.W. Hale'a, swoje odkrycia na temat Ezry Chapina i wszystkie swoje spotkania z duchami, jakie przydarzyły się jej w Sara­toga Springs. Te pierwsze ją intrygowały, te drugie - podniecały, a ostat­nie - przerażały.

Dzięki Bogu, że zadzwonił Luke Crocker.

Podczas gdy Teddy fotografował dom i tłumek gromadzący się na chod­niku, Callie poszła schodami do mieszkania Vanny. Do środka nie po­zwolono by jej wejść, ale drzwi były otwarte i mogła przez nie zerknąć okiem na ekipę śledczą, pokrywającą proszkiem poręcz, żeby zdjąć odci­ski palców.

Pokazała policjantowi legitymację prasową i zadała parę pytań. Poda­no jej nazwisko ofiary, prawdopodobną przyczynę śmierci i nazwiska detektywów, z którymi mogła się kontaktować. Już schodziła, gdy wtem spostrzegła, że na ziemi przed wejściem do piwnicy coś leży. Podeszła do bramy prowadzącej na dolny poziom i przykucnęła, żeby lepiej się przyj­rzeć. Był to niedopałek papierosa i pudełko zapałek z Onyksa. Pet wyglą­dał dosyć świeżo, pudełko również.

Wróciła na górę i szefowi ekipy śledczej pokazała swoje znalezisko.

Później oboje z Teddym wyszli. Zamierzała napisać pierwszy szkic ar­tykułu w domu. Na posterunek pójdzie później. Kiedy zdecyduje się, co powiedzieć.

Carolyne Hale była znudzona. Jeśli nie liczyć tamtego wieczoru z Peterem Merrickiem, konieczność liczenia się z opinią publiczną skazała ją na przebywanie w czterech ścianach własnego mieszkania. Nie byłoby dobrze, gdyby widziano ją na zakupach, na lunchu, kolacji czy na której­kolwiek z wiosennych gali, w których zazwyczaj uczestniczyła. Siedzia­ła więc w domu, ale nie czuła się z tym dobrze.

Na domiar złego, tego ranka odwiedził ją Harlan Whiteside,

- Znalazłem prawnika, który zajmuje się testamentem Wilty'ego. Na­zywa się Dan Kalikow.

- Jak?!

Wyglądało na to, że sprawdzają się jej najgorsze obawy: Wilty powie­rzył swoją ostatnią wolę człowiekowi zdolnemu do wszystkiego.

- Dan Kalikow. Natknąłem się na niego w Martindale-Hubbell. Studio­wał z Wiltym w Yale. Skończył summa cum laude. Był jednym z najbar­dziej cenionych pracowników w jednej z największych, najbardziej pre­stiżowych firm prawniczych w mieście, po czym zdecydował się odejść i do spółki z paroma kolegami, takimi samymi mózgowcami jak on, otwo­rzyli własny butik. W nie najgorszym, choć i nie najlepszym punkcie, na środkowym Manhattanie.

- Rozmawiałeś z nim?

- Nie odpowiada na moje telefony.

- Dlaczego?

- Przypuszczam, że sędzia wydał zakaz jakichkolwiek rozmów na te­mat testamentu Wilty'ego, dopóki policja nie zakończy śledztwa. - Na­stąpiła pauza, w czasie której Harlan starannie dobierał dalsze słowa. - Oznacza to, że wszystkie konta Wilty'ego są nietykalne, dopóki nie zo­stanie wydane kolejne rozporządzenie.

Widział, jak policzki Carolyne zabarwia rumieniec gniewu. Zdolność sprawowania kontroli była dla niej wartością stałą i niepodważalną. Nie była przyzwyczajona do chaosu. I nie cierpiała nieposłuszeństwa. Z pew­nością więc nie spodoba jej się to, co za chwilę miał powiedzieć.

- Słyszałem też, że policja pozwoliła prasie na ujawnienie faktu, że Wilty został zamordowany.

- Mówiłam im, żeby tego nie robili!

Publikacje narobią szumu w całym kraju. Aluzje co do tej piekielnej klątwy rodziny Hale'ów mogą stanowić zachętę do ponownego grzeba­nia wokół śmierci ojca i wuja Wilty'ego. Trąbienie o kolosalnym mająt­ku Wilty'ego może sprowokować jakiegoś buraka z prowincji do wyjścia na scenę i udowadniania swojego pokrewieństwa z rodziną Hale'ów. Jedno i drugie stanowiłoby zgubę dla Carolyne.

Z furią rzuciła się do telefonu. Harlan zastąpił jej drogę.

- Nie rób tego, Carolyne.

- Dlaczego, do diabła?

- Policja liczy na to, że publikacje przyniosą jakiś oddźwięk. Kiedy ludzie dowiedzą się, że Wilty został zamordowany, być może ktoś zgłosi się z informacją, którą do tej pory uważał za nieistotną. Jeśli zażądasz, żeby nadal trzymali wszystko w tajemnicy, będzie wyglądało na to, że rozmyślnie utrudniasz śledztwo. Policja zechce się dowiedzieć, dlaczego to robisz.

On też chciałby wiedzieć, dlaczego ona to robi. Wiedział jednak, że lepiej nie pytać.

Dan Kalikow czuł ucisk w żołądku, kiedy prowadzono go do pokoju przesłuchań w okręgu dziewiętnastym. Nerwowo popatrywał na znisz­czony stół, proste krzesła, lustrzaną ścianę, o której wiedział, że z drugiej strony jest przejrzysta.

Detektywi Chapin i Alvarez, którzy wezwali go na tę rozmowę, wska­zali mu krzesło przy stole i zajęli miejsce po dwóch przeciwnych stro­nach jego końca. Dan mógł patrzeć wyłącznie albo na jednego, albo na drugiego. Oni mogli obserwować go równocześnie.

- Może filiżankę kawy? - spytał Chapin. Z jego tonu jasno wynikało, że jeśli człowiek decyduje się pić coś sporządzonego na posterunku, robi to na własne ryzyko.

- Dzięki. Już dziś wziąłem dzienną dawkę kofeiny. Ale mogłaby być woda mineralna, jeśli ją panowie mają.

Alvarez podszedł do niewielkiej lodówki, wyjął butelkę czegoś, co z krzywym uśmieszkiem nazwał „pierwszorzędną wodą”, i podał praw­nikowi.

- A zatem, panowie, z jakiego powodu się tu znalazłem? - Dan starał się zachować spokój.

- Wilty Hale - rzucił nazwisko Chapin i obserwował jego reakcję. Nie było żadnej. Okrągła twarz Dana pozostała spokojna, głęboko osadzone oczy patrzyły obojętnie. - O ile wiemy, był pan z panem Hale'em na lunchu w dniu poprzedzającym jego śmierć.

Dan skinął głową.

- Tak jest.

- Czy to były regularne spotkania? Czy bywaliście panowie w Yale Club co tydzień?

- Nie.

Alvarez nie cierpiał przesłuchiwania prawników. Wiedzieli, że należy mówić wyłącznie to, o co się ich pyta. Rzadko rozwijali temat. Trzeba było stawiać im bardzo szczegółowe pytania.

- Czy w miejscu o nazwie Onyx zdarzało się wam spotykać częściej?

- Tak - potwierdził beznamiętnie Dan.

- Czy bywał pan tam regularnie?

- Sądzę, że można tak to określić.

- Czy pił pan równie dużo, jak Wilty?

- Czasami.

- Kiedy ostatnim razem widział pan Wilty'ego w Onyksie? - włączył się Chapin.

- Wieczorem tego dnia, kiedy byliśmy na lunchu.

- Dwa razy w ciągu jednego dnia - zauważył Alvarez.

Dan przyłożył plastikową butelkę do ust i łyknął wody.

- Tak jest. Dwa razy.

- O czym rozmawialiście z Wiltym podczas lunchu?

- Mieliśmy do omówienia to i owo.

- A konkretnie?

- Detektywie Chapin, istnieje coś takiego jak zasada dyskrecji zawo­dowej - odparował Dan.

- Pański klient nie żyje, panie Kalikow. Zasada przestała mieć zastoso­wanie.

Alvarez patrzył, jak Dan zmaga się z własnym sumieniem. Prawdopo­dobnie dostał ogromne honorarium i uważał, że jest zobowiązany do mil­czenia.

- Nie wiem, czy robi to panu jakąś różnicę, panie Kalikow - rzekł Alvarez - ale śmierć Wilty'ego Hale'a to nie było samobójstwo. Został zamordowany.

Dan zamarł. Z trudem usiłował złapać dech.

- Dobrze się pan czuje? - spytał Alvarez, zaskoczony jego reakcją.

- Trudno mi było uwierzyć, że Wilty popełnił samobójstwo - powie­dział Dan bardziej do siebie niż do nich. - Ale morderstwo? Może stało się to przypadkiem? Może Wilty wszedł do mieszkania, kiedy akurat był tam złodziej?

- Nie, panie Kalikow. - Ezra zwrócił uwagę na to, że prawnik Hale'a natychmiast pomyślał o rabunku. - Został oszołomiony lekami, a następ­nie wypchnięty przez kuchenne okno.

Dan pozieleniał na twarzy. Wsparł łokcie na stole, ścisnął głowę dłoń­mi i jęknął.

- Zdaję sobie sprawę, jaki to szok dla pana - powiedział Alvarez - ale, niestety, zegar nie stoi w miejscu. Przykro mi to mówić, ale czas na żal będzie miał pan później.

Dan podniósł głowę i popatrzył na detektywów.

- Jak mogę panom pomóc?

- Odpowiedzieć na parę pytań.

- Słucham.

- Czy podczas lunchu rozmawialiście o czymś niecodziennym?

Dan zacisnął zęby. Fala smutku i gniewu zalała mu duszę.

- Owszem. O czymś bardzo niecodziennym - powiedział.

Rozdział 22

Kiedy Callie zadzwoniła, by zmienić termin wizyty, Peter obawiał się najgorszego. Natychmiast jednak wyjaśniła, że redakcja zleciła jej pewną pracę. Spytał, czy wróciła do „Couriera”; ciekaw był, czy stało się to za zgodą Carolyne, czy bez. Kiedy powiedziała, że robi to jako wolny strzelec, uśmiechnął się. Herring wykołował Carolyne. Brawo.

Myślał, że teraz Callie odżyje, ale okazało się, że się pomylił. Pojawiła się w drzwiach poczekalni, blada, z posępnie zaciśniętymi ustami.

- Cieszę się, że znów panią widzę, Callie.

Zbyt wielkie miał doświadczenie, by nie rozpoznać skutków powtarza­jących się nocnych koszmarów.

Wprowadził ją do gabinetu i zaproponował krzesło, albo też, jeśli woli, kozetkę. Wybrała krzesło. Usiadł naprzeciw niej.

Callie nie wiedziała, co zrobić z rękami ani jak postawić stopy. Nie była pewna, czy ma się uśmiechnąć i zacząć mówić, czy też czekać, aż on odezwie się pierwszy.

- Wygląda pani na nieco zdenerwowaną. - Pominął milczeniem fakt, że schudła od ostatniej wizyty.

- Jestem zdenerwowana - przyznała.

Uśmiechnął się łagodnie.

- Rozumiem panią, ale naprawdę nie ma potrzeby się denerwować. Tak jak powiedziałem pani przez telefon, nie będziemy robić nic, czego pani sama nie zaakceptuje.

Callie skinęła głową na znak zgody. Nie chciała tu przyjść, a jednak przyszła. Nie miała ochoty rozmawiać na temat swoich przeżyć, ale wie­działa, że będzie mówić. Dlatego, bo jakieś dziwne, nieproszone wizje zaczęły nawiedzać ją o różnych porach dnia i nocy i jakaś nieprzeparta siła zaciągnęła ją z powrotem do gabinetu doktora Merricka.

- Czy coś się zdarzyło od czasu, kiedy widzieliśmy się ostatnim ra­zem?

Wiedział, że tak. Objawy, na jakie cierpią pacjenci tacy jak Callie, mają tendencję do narastania z upływem czasu, zarówno pod względem czę­stotliwości, jak i intensywności.

Callie opuściła wzrok. Splatała i rozplatała palce, nie mogąc ukryć wzburzenia. Nie wiedziała, od czego zacząć.

- Miał pan rację.

Powiedziała to niemal szeptem. Merrick musiał wytężyć słuch, żeby rozróżnić słowa.

- Koszmary nie ustąpiły. - Oddychała płytko, szybko. - Miałam pew­ne... wizje. Halucynacje. Koszmary na jawie. - Spojrzała na niego w po­mieszaniu, rozszerzonymi, wilgotnymi z emocji oczyma. - Nie wiem, jak je nazywać.

Merrick uśmiechnął się ze współczuciem.

- Nie musimy ich nazywać, Callie. Musimy jedynie spróbować je zro­zumieć, tak byśmy w końcu mogli je wyeliminować.

Znowu skinęła głową. Był taki pewny, że im się to uda... Pozazdrościła mu tej pewności. Ona też przywykła wierzyć, że potrafi wszystkiego do­konać, ale ostatnio...

- Proszę mi opowiedzieć, co pani widziała.

Callie zdecydowała się pominąć szarego nieznajomego w Royalton, ducha, który wtargnął do jej mieszkania, kobietę w oknie Liberty Park, konie oraz dziwaczne wizje wnętrz niektórych domów w Saratoga. Przed­stawiła skondensowaną wersję mirażu znad jeziora: łódź wiosłowa, dwo­je pasażerów, z których jeden miał śmiertelną ranę głowy.

Merrick zauważył jej wahanie i natychmiast domyślił się, że przekaza­ła mu dalece okrojone sprawozdanie ze swoich ostatnich wizji. Miał już z tym do czynienia wcześniej. To była próba samoobrony, zrodzona z prze­konania, iż jeśli powie mu całą prawdę, wówczas on potwierdzi jej oba­wy, że zaczyna tracić zmysły.

- Co to była za rana?

- Wydaje mi się, że to był ten mężczyzna z mojego koszmaru. - Callie dostrzegła błysk zrozumienia w oczach Merricka i poczuła dla niego wdzięczność, że nie będzie musiała opisywać rany. Wszystko to było ta­kie przykre, takie bolesne...

- A kobieta?

- Ona jest z innego snu - powiedziała Callie z zakłopotanym uśmiesz­kiem.

Potakujący ruch głowy Merricka upewnił ją, że rozumie on, jak trudno jest nadążyć za tyloma rozmaitymi wizjami.

- Zajmijmy się tym razem jednym snem, dobrze?

Callie przedstawiła mu obraz damy w powiewnej sukni brzoskwinio­wej barwy, o bufiastych rękawach, trzymającej w ręce dobraną kolorem marszczoną parasolkę. W trosce o szczegóły opisała wzór koronki, z ja­kiej wykonane zostały rękawiczki kobiety - był to motyw plastra miodu - i zawadiacko wygięte rondko jej słomkowego kapelusza.

- Czy była blondynką? - spytał Merrick w nadziei, iż fizyczne cechy kobiety potwierdzą jego założenie, że w snach chodzi o przodków Callie. Był rozczarowany, kiedy przecząco pokręciła głową.

- Jej włosy miały śliczny brązowy odcień. Oczywiście, trudno to było zobaczyć pod kapeluszem. O wiele dokładniej widziałam je w innym śnie.

Merrick był wniebowzięty. Callie zdawała się przywoływać sny na ży­czenie, wyświetlać je w głowie jak na ekranie komputera.

- Są rozdzielone pośrodku, zaczesane do tyłu i zwinięte w wałek na karku - powiedziała, jak gdyby studiując niewidzialną fotografię. - Czo­ło ma szerokie. Kości policzkowe wyraziste, ale niezbyt ostro zarysowa­ne. Cerę jasną, ale nie chorobliwie bladą. Usta nieuszminkowane. Jest młoda i bardzo ładna.

- Czy jej oczy są niebieskie, jak pani?

- Są brązowozielone.

Znowu się zawiódł. Nie było żadnego oczywistego fizycznego związ­ku między pacjentką a fantomem.

- Czy w obu snach nosi to samo ubranie? - Potrzebował potwierdze­nia, że kobieta naprawdę pochodzi z innej epoki, a nie jest po prostu osobą, którą Callie zna współcześnie, przebraną w historyczny kostium, by pasowała do dramatu nieustannie rozgrywającego się w jej głowie.

Callie zamknęła oczy. Głowa jej opadła, jakby stała się nagle zbyt cięż­ka, by szyja mogła ją udźwignąć. Merrick zląkł się, że za chwilę zemdle­je. Albo, co gorsza, kiedy dojdzie do siebie, będzie tak wystraszona, że porzuci terapię na zawsze.

- Ta suknia jest z białego jedwabiu - powiedziała cicho, niemal z lę­kiem. - Stanik jest z przodu w szczypanki, tak samo jak szarfa wokół talii.

Głowę wciąż miała pochyloną. Palcami pocierała skronie.

Merrick wiele razy bywał świadkiem podobnych sytuacji. To było tak, jakby pacjent nieświadomie rozjaśniał ekran telewizyjny, starając się uzy­skać wyraźniejszy obraz.

- Jest drobna. Biodra ma dosyć wąskie.

Minęło parę chwil. Callie milczała, ale Merrick podejrzewał, że to nie dlatego, iż nie wie, co powiedzieć. Coś nowego pojawiało się na jej ekra­nie.

- O Boże! Nie! - krzyknęła na widok jakiejś przerażającej sceny, która rozgrywała się przed jej oczami. - Trzeba jej pomóc! Szybko!

Gwałtownie otworzyła oczy i zerwała się z krzesła, ale Merrick był pewien, że nie widzi nic z tego, co ją tu otacza, całkowicie pogrążona w przeszłości.

- Co się dzieje? - Łagodnie ujął jej ramię i z powrotem posadził na krześle. - Proszę mi powiedzieć, co pani widzi.

- Jej talia. Ona nie ma talii. - Callie trzęsła się, najwyraźniej zdener­wowana. Brwi miała ściągnięte, oddychała szybko, płytko. - Ma brzuch. Duży, okrągły. - Utkwiła wzrok w Merricku, blada jak ściana. - Chyba jest w ciąży.

- Co w tym strasznego?

- Bo ona krwawi. - Oczy Callie wypełniły łzy, głos wibrował od led­wie powstrzymywanej paniki. - Cały dół jej sukni jest czerwony i mokry od krwi.

Skryła twarz w dłoniach i zaszlochała.

- Jak ona się nazywa? - spytał Merrick.

Niemal widział, jak Callie rzuca się na poszukiwanie i grzebie nerwo­wo w najciemniejszych zakątkach mózgu, tam, gdzie normalnie nigdy nie odważyłaby się zajrzeć.

- Nie mam pojęcia, kim ona jest - powiedziała przybita.

Merrick nachylił się ku niej, przejęty szczerym współczuciem. Nieraz widział podobny wyraz zawodu na twarzy pacjenta, ale rzadko bywał on aż tak wielki.

- Ależ tak, wie pani - powiedział.

Callie utkwiła w nim spojrzenie. Nieśmiała nadzieja walczyła na jej twarzy z niewiarą.

- Zna pani nazwiska wszystkich osób, które pojawiają się w pani snach. Przypomni je pani sobie w trakcie terapii. Obiecuję. Trzeba tylko na to trochę czasu.

Jadąc do laboratorium GenTec Sciences w Great Neck, Peter starał się zbytnio nie ekscytować. Callie Jamieson zgodziła się na kolejną regresję. Umówili się na środę, aby miała cały dzień na ochłonięcie po rewela­cjach dzisiejszego popołudnia. Peter wolałby ją z miejsca zahipnotyzo­wać - tak jak to robił z innymi pacjentami - ale nakazał sobie ostrożność. Zbyt bliska była przypomnienia istoty zdarzenia, które prześladowało ją we śnie, a także nazwisk swoich przodków, by podejmować niepotrzebne ryzyko.

Natychmiast po wyjściu Callie zadzwonił Guy Hoffman. Aż się palił, by jak najszybciej zademonstrować, dlaczego jest taki pewny, że jego p-316 może być pomocne w badaniach Petera. Peter nie wątpił, że hipno­za przyniesie taki sam efekt, ale po wydarzeniach tego weekendu był otwarty na wszelkie sugestie.

Weekend spędził w Connecticut, dokąd pojechał na urodziny ojca. Przy­jęcie było typowe dla klanu Merricków. Niemal wszyscy goście mogli się wykazać jakimiś niezwykłymi osiągnięciami. Atmosfera naładowana była energią intelektualną. Peter przez te dwa dni nieustannie musiał bronić się przed poczuciem upokorzenia, jakie nieuchronnie ogarniało go w oj­cowskim domu.

Ponieważ Kevin Merrick opracował wraz z innymi technikę trans­plantacji ludzkich organów, rozmowy koncentrowały się wokół sztucz­nych serc i klonowania w celach terapeutycznych. Najmłodszy brat Petera, neurochirurg specjalizujący się w chorobach kręgosłupa, zasko­czył zebranych w salonie gości danymi na temat eksperymentów pole­gających na zastosowaniu komórek macierzystych do regeneracji uszko­dzonego rdzenia. Siostra, przyszły gubernator, skoncentrowała się na aspektach społecznych tego typu badań. Przeprowadziła własny sondaż na temat podobnie kontrowersyjnych eksperymentów, a także implika­cji religijnych, jakie nieuchronnie pociąga za sobą praktyka klonowa­nia. Drugi z braci, fizyk jądrowy, robił to co zawsze: siedział w kącie, jadł i obserwował. Kiedy ktoś jest nominowany do Nagrody Nobla, nie musi się wysilać. Jego renoma została ustalona raz na zawsze. Wiado­mo - geniusz.

Rodzice Petera i ich przyjaciele pytali go o jego pracę, ale odpowiedzi słuchali jednym uchem. Jego poglądy na temat pamięci genetycznej zna­ne im były już wcześniej. Co prawda Projekt Ludzkiego Genomu mógł stanowić przepustkę do krainy wybrańców, ale dopóki nie została nazwa­na od jego nazwiska jakaś choroba, metoda leczenia czy coś w tym ro­dzaju, nadal był po prostu jednym z Merricków.

Peter nie wiedział, co zastanie w laboratorium Hoffmana, ale coś go ciągnęło do tego milczącego, skupionego mikrobiologa. Guy Hoffman także miał za sobą lata bolesnej anonimowości, kiedy to bezskutecznie usiłował udowodnić hipotezy, o których prawdziwości był przekonany. On też miał wrażenie, że w pracy osiągnął punkt, gdzie kończy się jego droga. Teraz jednak dzięki korzystnemu zbiegowi okoliczności, obaj mogli się uzupełniać nawzajem, co stwarzało zupełnie realną szansę, iż nie tyl­ko zarobią miliony dolarów, ale także - co przemawiało do wyobraźni Petera znacznie bardziej niż pieniądze - wniosą do światowej nauki coś tak wartościowego, że czeka ich Nagroda Nobla.

Kiedy wprowadzono go do sali konferencyjnej, z zaskoczeniem stwier­dził, że nie jest jedyną zaproszoną osobą. Była tu już Carolyne Hale i pa­ru innych członków zarządu GenTec.

- Co za niespodzianka - powiedziała Carolyne, patrząc na niego z za­interesowaniem. - Nie wiedziałam, że znajomość z Guyem wykorzystasz do robienia interesów.

W jej głosie wyczuwało się irytację. Jakby był zobowiązany do infor­mowania jej na bieżąco o aktualnym stanie swoich znajomości i ukła­dów... Poczuł się jak skarcony przedszkolak. Nie lubił tego uczucia.

- Skoro obaj pasjonujemy się odsuwaniem rygli pamięci ludzkiej - powiedział tonem, który zdawał się sugerować, że powinna była wpaść na to sama - to zawsze istnieje możliwość współpracy.

Carolyne nie lubiła takiej uszczypliwości.

- Guy mówi, że gotów jest do przeprowadzenia eksperymentu na czło­wieku. Wydaje mi się, że i ty do tego zmierzasz. Czy masz odpowiednie­go kandydata?

Również Petera jej ton nie wprawił w zachwyt.

- Owszem, mam osobę, która wykazuje objawy pamięci genetycznej.

- Czy to ktoś, kogo znam?

- Nie mogę ci tego powiedzieć.

- Zamierzasz zaaplikować temu pacjentowi - czy pacjentce - proteinę Guya?

Merrick wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Nadal wiąże się to z bardzo wysokim ryzykiem.

- Wydawało mi się, że lubisz ryzyko.

Teraz zaczęła być kokieteryjna, starając się wygładzić rysy, jakie poja­wiły się na ich wzajemnej relacji. On jednak nie był w nastroju do flirtu.

- Nie wtedy, kiedy stawką jest ludzkie życie.

W samą porę doktor Hoffman zaprosił gości do laboratorium. Przez następne trzydzieści minut starał się zaktualizować wiedzę sponsorów na temat stanu badań w ramach projektu „Mnemo”. Ku niezadowoleniu Petera, odwołał się do jego pracy z pacjentami cierpiącymi na nocne kosz­mary. Piał hymny na jego cześć i roztaczał przed członkami rady wizje fantastycznych odkryć o historycznym znaczeniu. Używał go jako przy­nęty, aby wydębić pieniądze... Choć Peter rozumiał jego motywy, nie był pewien, czy chce, by jego nazwisko tak ściśle wiązano z projektem „Mne­mo”, zanim nie będzie całkiem oczywiste, że się powiódł.

Niemniej część praktyczna wystąpienia Hoffmana była dla niego eks­cytująca. Szczury przejawiały zachowania, które mogły wynikać wyłącz­nie z pamięci odziedziczonej. W trakcie eksperymentu jednak jeden ze szczurów zmarł, a kilka dostało ataku epilepsji. Dla Petera widok ich cierpień był szalenie przykry, podobnie jak dla innych członków rady. Dwóch wyszło. Carolyne była wniebowzięta.

Guy wyjaśnił, że ataki zostały spowodowane tym, iż niektórym osobni­kom podano większą dawkę proteiny p-316, niż ich organizm był w sta­nie przyswoić.

- To taka sama sytuacja jak wówczas, gdy lekarz próbuje znaleźć właś­ciwą dawkę coumadinu, by rozrzedzić krew, nie powodując równocześ­nie wewnętrznego krwotoku. Nawet jeśli weźmie się pod uwagę wszyst­kie parametry wzrostu i wagi, reakcja nigdy nie jest pewna.

Zapewnił zebranych, że on i jego współpracownicy pracują nad tym, by ustalić metodę kontroli zależności między dawką a reakcją.

Jeden z członków rady, lekarz z renomowanego instytutu badawczego, spytał, czy badano skuteczność różnych sposobów podawania preparatu. Czy inhalacja jest lepsza, czy gorsza niż iniekcja lub metoda doustna?

Hoffman był zdania, że metoda doustna jest zbyt powolna, a przy tym białko może wchodzić w reakcję z naturalnymi składnikami pożywienia. Iniekcja stwarza największą możliwość kontroli, ale, jak wykazała prak­tyka, najtrudniej także oszacować w tym wypadku właściwą ilość sub­stancji. Technika wziewna jest bez wątpienia najłatwiejsza, ale jej sku­teczność zależy od głębokości oddechu.

Inny z członków powiedział, że być może Hoffman powinien przepro­wadzić dodatkowe badania prekliniczne, zanim przejdzie do badań na ludziach.

Hoffman niedwuznacznie dał do zrozumienia, że prowadzenie kolej­nych doświadczeń na obiektach z niższych szczebli drabiny ewolucyjnej uważa za stratę czasu.

Peter czuł rozterkę. Widział postęp w pracach Guya i w pełni zgadzał się z jego oceną możliwości, jakie niesie ze sobą p-316, ale niski procent przeżywalności osobników nasuwał masę wątpliwości. Próby kliniczne to wciąż zbyt mało, niemniej na cztery przeprowadzone doświadczenia, w trzech przypadkach szczury Hoffmana wykazały objawy pamięci ge­netycznej. Peter gotów był na wszystko, by przekonać Callie do uczest­nictwa w tych eksperymentach. Wizja pieniędzy i sławy warta była tego.

Podejmie tę grę. Stawką będzie jego kariera - i jej życie. Ale, jak ma­wiał jego ojciec, jedynym sposobem na to, by zakosić wielką nagrodę, jest podjęcie wielkiego ryzyka.

Wkrótce po powrocie Ezry i Alvareza na posterunek do ich pokoju weszła Callie. Ezra zobaczył, że ma podpuchnięte oczy i jest blada. Nie spała dobrze.

- Zlecono mi sprawę Vanny Larkin - powiedziała bez żadnych wstę­pów. - Co mogą mi panowie powiedzieć?

Jorge spojrzał na Ezrę, jak gdyby pytając: „Co jest grane?”

Ezra wzruszył ramionami. Wydawało mu się, że weekend był przyjem­ny. Sądząc jednak z chłodu, jaki emanował ze ślicznej panny Jamieson, była odmiennego zdania.

- Pójdę zobaczyć, czy nie wrócili laboranci - powiedział Jorge do Callie, odpychając się z krzesłem od biurka. - Chapin powie pani wszystko, co trzeba.

- Świetnie - powiedziała cierpko i usiadła. - Dzięki.

Ezra opowiedział Callie o pigułkach, wspomniał o nazwisku, na jakie były wystawione recepty, o tym, że drzwi były niezamknięte, porządek nienaruszony i że rozmowy z sąsiadami niewiele wniosły, poza wiado­mością, że Vanna Larkin była nocnym markiem. Callie pilnie notowała.

- Musimy wypuścić Schirmerhorna - powiedział Ezra w nadziei, że zatrzyma ją odrobinę dłużej. - Nie znaleźliśmy nic istotnego, co wskazy­wałoby na jego związek ze sprawą. Wszystko, co mieliśmy, okazało się przypadkową zbieżnością: i jego kłótnia z Wiltym w nocy przed morder­stwem, i na wpół opróżniona buteleczka seconalu.

Po twarzy Callie przemknął cień skruchy.

- Gdyby nie przypadkowa zbieżność jego nazwiska i odległego powi­nowactwa ze zmarłym, nigdy by nie został aresztowany.

Ezra wiedział, że Callie ma wyrzuty sumienia z racji roli, jaką odegrała w zatrzymaniu Schirmerhorna.

- Nie wierzę w przypadek - powiedział zdecydowanie. - Być może Schirmerhorn nie jest zabójcą, ale nasi gliniarze znaleźli w jego mieszka­niu tyle drągów, że wystarczyłoby na tydzień dla całego Brooklynu, plus paczkę oxycontinu. Mam dwoje ludzi, którzy zmarli od tego świństwa. Uważam, że facet jest w to zamieszany.

Mówił cicho, szybko. Jego oczy świdrowały ją na wylot. Był zły, zra­niony i zdezorientowany.

- Być może ludzie z biura sędziego okręgowego będą chcieli go wziąć pod uwagę jako świadka oskarżenia, kiedy zakończy się śledztwo w spra­wie afery narkotykowej i sprawa trafi do sądu - podsunęła, dzielnie wy­trzymując jego spojrzenie. - Założę się, że bez oporów wsypie Orlanda et alia, jeśli jego nazwisko zostanie wymazane z policyjnych rejestrów.

Ezra przyglądał się jej z przechyloną głową.

- Skąd pani jest taka mądra?

- Bergdorf znakomicie wpływa na szare komórki. Kupiłam dużą butel­kę.

Ezra, czując odwilż, chciał zapytać, dlaczego wyjechała z Saratoga bez słowa pożegnania, ale w jej oczach wciąż czytał „wstęp wzbroniony”, wypisane wielkimi literami. Najwyraźniej miała ważniejsze sprawy na głowie niż jego urażona godność.

- Nie poszłaby pani jutro wieczorem na wystawę fotografii? - spytał.

- Może pan powtórzyć?

- Przeczytałem w weekendowym numerze „Couriera”, że otwarto wy­stawę fotografii z końca XIX wieku. Jest pani zainteresowana?

Wiedział, że tak.

- Jasne, chodźmy - powiedziała, zdając sobie sprawę, że przyjęcie jego zaproszenia wiąże się z pewnym ryzykiem. - Czemu nie?

Krótko po wyjściu Callie zadzwonił telefon. Ezra pomodlił się w du­chu, żeby nie zmieniła decyzji.

- Detektyw Chapin? Mówi Hiram Wellington. Przepraszam, że tak długo nie oddzwaniałem. Mieliśmy tu poważny problem i zajęło trochę czasu, zanim go opanowaliśmy.

- Nie ma sprawy. Dzięki, że pan zadzwonił.

- Co mogę dla pana zrobić?

- Przeglądając notatki, zdałem sobie sprawę, że nie spytałem pana o na­zwisko kobiety, dla której E.W. Hale zbudował Liberty Park. Nie zna go pan przypadkiem?

- Owszem, znam - powiedział Wellington. - Nazywała się Sara Blessing.

Rozdział 23

Ezra rozsiadł się wygodnie w fotelu, oparł stopy na miękkim podnóż­ku i włączył telewizor. Przez chwilę bawił się pilotem, ale głowę miał zanadto wypełnioną myślami o Callie, by zainteresował go jakiś film czy sztuka.

Przez całą powrotną drogę z Saratoga próbował ją zrozumieć, ale ta kobieta była bardzo tajemnicza i zmienna. Łagodna i uwodzicielska w jed­nej chwili, uszczypliwa i odpychająca w następnej. A mimo to pociągała go. Czy dlatego, że pod stalową zbroją wyczuwał jej bezbronność? Czy dlatego, że stale go prowokowała?

Z palcem na pilocie, zapatrzył się przed siebie niewidzącym wzrokiem. Nagle drgnął na dźwięk słowa „Alzheimer”.

- ...odkodowanie genu pamięci to jeden z ostatnich kroków na drodze do znalezienia lekarstwa na chorobę Alzheimera.

Napis na dole ekranu poinformował go, że to powtórka wywiadu, jaki przeprowadził wybitny naukowiec z CalTech, Ansel Moreland, z dokto­rem Guyem Hoffmanem, szefem GenTech Sciences. Ezra zdołał zrozumieć, że Hoffman był mikrobiologiem prowadzącym badania, mające na celu otworzenie zamkniętej na klucz szkatułki pamięci ludzkiej. Ansel Moreland, chudy jak szczapa mężczyzna ze strzechą srebrzystych wło­sów, które nie świadczyły dobrze o jego fryzjerze, prowadził studio otwarte na temat tego, dokąd zmierza medycyna w nowym millennium.

- Ostatnio trudno wziąć do ręki gazetę, by nie znaleźć w niej przynajmniej jednego artykułu na temat genomu. To takie hasło, doktorze Hoffman. Ale o co w tym wszystkim chodzi?

- O zrozumienie, dlaczego na przykład mamy tik nerwowy.

Zadowolony z błyskotliwej odpowiedzi Moreland poprosił Hoffmana, by zaprezentował w prostych słowach projekt badawczy, w którego ra­mach prowadzi swoje eksperymenty.

- Genom to obszerna chemiczna baza danych. Nasza praca polega na próbie zidentyfikowania każdego genu w ramach tej bazy, zrozumienia, jaka jest jego rola, co sprawia, że pracuje, i jak można sprawić, by pracował lepiej, o ile zachodzi potrzeba.

- Większość z nas zna tę bazę danych jako DNA, prawda?

Hoffman skinął głową z pewną wyższością.

- Tak, ale znaczenie DNA wykracza daleko poza ramy tele­wizyjnych dramatów sądowych czy kryminałów. To nośnik dzie­dziczności. Daje nam kolor włosów, osobowość, podatność na choroby...

- A także - przerwał Moreland - zgodnie z tym, co pan twierdzi, wspomnienia naszych dziadków. W swoim wystąpie­niu rozpoczynającym program mówił pan o tym, iż prowadzi pan eksperyment dotyczący pamięci genetycznej. Proszę nam opowiedzieć, co pan robi i dokąd zmierza.

Hoffman wyjaśnił krótko, czym jest pamięć genetyczna, żeby laicy - tacy jak Ezra - nie siedzieli jak na tureckim kazaniu. Nie był jednak rów­nie szczodry, jeśli chodzi o informacje na temat swoich badań.

- Projekt „Mnemo” wciąż znajduje się we wczesnym sta­dium. Kiedy będziemy mieli konkretne dane, iż w naszym materiale genetycznym są zakodowane wspomnienia poprzed­nich generacji, może pan być pewien, że natychmiast podamy nasze odkrycie do publicznej wiadomości.

Moreland chciał wiedzieć, dlaczego jest to tak ważne.

- Wiele materiału genetycznego pochodzi bezpośrednio od naszych rodziców, ale otrzymaliśmy go też od wcześniej­szego pokolenia naszych przodków. Te obrazy z przeszłości są przechowywane gdzieś w naszym mózgu.. Jeśli zdołamy do nich dotrzeć, będziemy mogli oglądać historię oczami jej naocznych świadków.

Reakcją Ezry było niedowierzanie pomieszane z fascynacją. Myśl, że gdzieś w głębi naszych mózgów kryją się relacje naocznych świadków wybuchu II wojny światowej, złupienia Rzymu przez barbarzyńców, zdo­bycia Dzikiego Zachodu czy ukrzyżowania Chrystusa, była tak niewiary­godna, a równocześnie tak porywająca, że zakręciło mu się w głowie.

- Wie pan, to nie jest tak, że każdy z nas przechowuje w głowie obrazy najważniejszych wydarzeń historycznych. Najprawdopodobniej jedynie świadectwa dramatów, dotyczą­cych życia rodzinnego przodków. Ponieważ jednak te wspo­mnienia są osadzone w innym czasie, a zwykle też w innym miejscu, to nawet zwykłe sceny domowe mają żywotne znacze­nie dla zrozumienia przez nas ludzkiego kontinuum.

- Dlaczego nie potrafimy po prostu odtworzyć tych wspo­mnień sami?

- A dlaczego używamy zaledwie dziesięciu procent naszego mózgu? Jest mnóstwo rzeczy dotyczących funkcjonowania ludz­kiego mózgu, które pozostają niewiadome. Uwolnienie prze­chowywanych w nim danych to tylko jeden z aspektów tego zagadnienia.

- Jaki jest pański klucz do uwolnienia tych wspomnień? Co pan proponuje?

Ezra nachylił się do przodu, wstrzymując dech.

- Jedna z metod polega na współpracy z psychologami i psychiatrami, wyspecjalizowanymi w technice regresji hip­notycznej. Hipnoza często pomaga ustalić, czy pacjent cierpi na przypadek neurozy, czy też odtwarza coś z odległej przeszłości.

Wspomnienia przechodzące z pokolenia na pokolenie, regresja, hipno­za... Czy właśnie z tym ma do czynienia Callie? Czyżby jej sny, dokład­nie takie same, jakie miewała jej matka, były przykładem pamięci gene­tycznej? Ezra poczuł na ciele chłód.

- A jeśli psychoterapia nie przynosi rezultatu?

- Pracujemy nad wyizolowaniem białka, które może skłonić gen pamięci do całkowitego uwolnienia swej zawartości.

- Czy ten sposób leczenia wiąże się z niebezpieczeń­stwem?

Lewe oko Hoffmana drgnęło. Oblizał wargi. Ezra prowadził zbyt wiele przesłuchań, by nie wiedzieć, że Hoffman zamierza albo bezczelnie skła­niać, albo też powiedzieć jakąś niewygodną prawdę.

- Zawsze istnieje pewne niebezpieczeństwo, kiedy prze­chodzimy z badań laboratoryjnych do badań na materiale ludzkim.

Moreland splótł palce i popatrzył na swego rozmówcę.

- Białko jest kapryśne. Czy wiadomo, jak zareaguje ludz­ki mózg, jeśli zostanie mu podane?

Hoffman poruszył się w fotelu. Najwyraźniej był zdenerwowany.

- Jeśli chodzi o to, nie mamy całkowitej pewności.

Cisza jaka zapadła po tym wyznaniu, była ciężka jak ołów.

- Czy pacjent może stracić pamięć?

Hoffman wysunął dolną szczękę. Czoło zrosiły mu kropelki potu.

- Nie potrafię tego powiedzieć na pewno.

- Czy istnieje taka możliwość?

- Możliwe jest wszystko, doktorze Moreland.

- Czy pacjent może umrzeć?

Hoffman uchylił się od jasnej odpowiedzi, chcąc przedstawić sprawę w szerszym kontekście.

- Ludzie sądzą, że wiedzą, co to jest - choroba Alzheimera, ale jeśli nie doświadczyli jej skutków na własnej skórze, nie mają pojęcia, jaka jest wyniszczająca. Co więcej, nie chcą wiedzieć.

Ezra przyznał mu rację.

- Oprócz próby znalezienia sposobu na uporanie się z cho­robą Alzheimera, kolejnym spośród ważniejszych celów pro­jektu „Mnemo” jest pomoc osobom cierpiącym na uporczywe nocne koszmary. Osoby te są dręczone przez sny, których nie rozumieją, gdyż wizje dotyczą innej epoki i innych ludzi. Niektórzy tego rodzaju pacjenci są na krawędzi choroby psychicznej.

Ezra pobladł jak ściana, ręce miał lodowate.

- Społeczeństwo tak naprawdę nie chce o nich nic wiedzieć, niemniej to im właśnie staram się pomóc - utrzymywał Hoffman.

- W jaki sposób pańskie eksperymenty mogą być pomocne, jeśli w ich rezultacie pacjentowi grozi całkowita utrata pamięci? Albo nawet śmierć?

Hoffman milczał chwilę, tak jakby chciał jeszcze raz rozważyć konse­kwencje własnych słów.

- Tym pacjentom nie pomogę - przyznał.- Ale jak pan dobrze wie, sukcesy nauki często wyrastają na wcześniejszych po­rażkach. Zawsze tak było i zawsze tak będzie.

Taksówka zatrzymała się na rogu Dziesiątej i Avenue B, tuż na rogu Tompkins Square. Alphabet City to nie był teren, po którym zazwyczaj poruszała się Callie. Jeśli szła do któregoś ze śródmiejskich lokali, to raczej na West Village lub Soho. East Village, którego część stanowiło Alphabet City, dawniej znana z narkotyków i zbrodni, nadal była niepew­na: w jednym kwartale nowe sklepy, piękne spółdzielcze wysokościowce i bistra, a tuż w następnym rudery, gdzie mieszkały szczury i squatersi.

Jak wiele tutejszych lokali, gdzie magazyny przekształcono w kluby, Onyks miał wysokie sufity i drewniane podłogi. Chmura dymu tytoniowe­go unosiła się w powietrzu niczym gigantyczny spadochron. Z mosiężnych prętów, pokrywających dolną połowę frontowego okna, zwisały czarne zasłony, jedyny łagodny akcent w tym surowym wystroju. Za szybą widać było kulistą latarnię uliczną, a jeszcze dalej opuszczony budynek.

Wewnątrz nie było tłoku: dziesiąta to dosyć wczesna pora jak na klub. Stało tu około tuzina stolików - wszystkie nieduże i wszystkie zajęte. Duża, zwarta grupa przedstawicieli miejscowego biznesu okupowała bar od strony drzwi. Parę mniejszych rozsianych było tu i tam.

Kiedy Callie weszła do środka, parę oczu, zarówno mężczyzn, jak i ko­biet, odprowadziło ją pożądliwym spojrzeniem. Usiadła przy końcu grani­towego baru i zamówiła cosmopolitan. Za radą Pauli zjadła coś przed wyj­ściem z domu, a w torbie, tak na wszelki wypadek, schowała kawałek chleba.

Ostatnio miała kilka ciężkich dni. Do żałoby po Wiltym i udręki kosz­marów doszła jeszcze obawa, by nie uzależnić się uczuciowo od Ezry.

Jeśli tego nie potrafi, jeśli ulegnie widmom, tak jak uległa matka, wów­czas skończy tak jak matka - zamknięta w zakładzie.

Powiedziała jednak sobie, że nie musi powtarzać jej tragedii. Ma dość siły, by zmienić bieg zdarzeń. Terapia to jeden sposób na to, by zacząć przestawiać się na inny tor i wprowadzić porządek w miejsce chaosu, a praca - drugi. I właśnie dlatego tu się znalazła.

Ze swej grzędy na wysokim barowym stołku obserwowała tłum, który powoli gęstniał. Przy drzwiach tłoczyli się dwudziesto- i trzydziestoparolatkowie, którzy obwołali Alphabet City najnowszym miejscem spo­tkań. Towarzystwo bliżej baru wyglądało na nieco starsze, bardziej dys­tyngowane.

Callie zwróciła wzrok na lewo, ku osłoniętym aksamitnymi kurtynami wnękom. Onyx nie był seksklubem, a mimo to wydawało się oczywiste, że za tymi zasłonami nie gra się w karty ani w szachy. Przywodziły na myśl markiza de Sade.

Może zresztą chodziło o to, żeby stwarzać klimat zagrożenia, materializować telewizyjne reality show, gdy z bezpiecznej odległości patrzymy, jak inni pakują się w niebezpieczne sytuacje.

Ci z młodszej grupy często popatrywali na wnęki, tak jakby nie mogli się doczekać, kiedy będą świadkami jakichś dekadenckich sprośności. Mimo to nie podchodzili do nich. Odwrotnie niż starsza grupa, jak gdyby pchana potrzebą sondowania głębin własnej psychiki: co ich kusi, co prze­raża, co podnieca.

Czy tak było z Wiltym? Drobne żyłki na skroniach Callie zaczęły gwał­townie pulsować. Czy włożył głowę w paszczę lwa o ten jeden raz za dużo?

Skłoniła głowę i zaczęła masować sobie skronie.

- Może podać pani coś innego?

Callie podniosła głowę i napotkała bystre spojrzenie Gusa, barmana.

- Dzięki, mam się dobrze. - Jej kieliszek był dopiero w połowie opróż­niony. - Ale chciałabym uzyskać pewne informacje.

Gus nie wyglądał na człowieka, którym można by manipulować.

- Na temat?

- Vanny Larkin. - Szybko, zanim zdążył się odwrócić, przypomniała Gusowi, że była parę razy w Onyksie z Wiltym. Powiedziała też, że jest dziennikarką z „Couriera”.

Gęste, czarne brwi Gusa zbiegły się w kierunku nasady nosa. Wygląda­ły jak sęp w locie.

- Co jest z Vanną?

- Przedawkowała wczorajszej nocy. Próbuję ustalić, co zaszło. - Urwała. Wiedziała, że nie może zanadto naciskać. - Próbuję też ustalić, czy ist­nieje związek między śmiercią jej a Wilty'ego.

- Dlaczego przyszła pani do mnie?

- Ponieważ oni bywali u pana. Regularnie. Chcę wiedzieć, z kim się widywali. I kto im dostarczał drągi.

Gus oparł się o blat baru, nachylając się ku niej. Oddech miał nieświeży.

- Dokąd pani właściwie zmierza?

Callie wytrzymała jego gniewne spojrzenie.

- Dwie osoby, które oboje znaliśmy, nie żyją z powodu czegoś, co nazywa się orlando magic.

Oczy Gusa powiedziały jej, że już kiedyś słyszał tę nazwę.

- Gość odpowiedzialny za ten śmiercionośny koktail, Martin Orlando, jest poszukiwany przez policję. Zniknął, ale ktoś nadal rozprowadza jego miksturę. Kto to taki?

Facet przy końcu baru, czekający na następną kolejkę, niecierpliwił się coraz bardziej. Gus poszedł go obsłużyć. Callie popijała cosmopolitan, mając oczy i uszy otwarte na wypadek, gdyby ich rozmowa wzbudziła czyjeś zainteresowanie.

- Vanna Larkin wpakowała się w solidne gówno - powiedział Gus po powrocie. - Ale nigdy nie widziałem, żeby miał tu miejsce handel. Albo przynosiła swój własny towar, albo dostarczali go jej faceci, z którymi przychodziła. Co do Wilty'ego, to pił, ale nie sądzę, żeby brał drągi.

Callie też tak uważała. Oznaczało to, że oxycontin, jaki miał we krwi, został mu podany bez jego wiedzy.

- Czy ostatniej nocy Vanna wyszła stąd w jakimś towarzystwie?

- Prawdę mówiąc, rozdawała swoje wdzięki na prawo i lewo. - Twarz Gusa wyrażała niesmak. - W jakimś momencie po prostu się wyłączy­łem. Tak że jeśli z kimś wyszła, to nie zwróciłem na to uwagi.

- Czy Vanna spotykała się kiedykolwiek z Benem Schirmerhornem?

Gus roześmiał się gromko.

- A skąd. Vanna lubiła silnych facetów. - Nagle uśmiech zniknął z jego twarzy. Coś sobie przypomniał. - Faktycznie, Schirmerhorn był tu ostat­niej nocy i spędzili parę minut w niszy.

- Czy często zdarzało mu się bywać w niszy z pańskimi klientami?

- Tak - przyznał Gus. Po raz pierwszy pomyślał, że może zostać wplą­tany w handel narkotykami.

Oboje zgodzili się, że Schirmerhorn prawdopodobnie potrzebował to­waru na własny użytek. Pytanie tylko, kto mu go dostarczał.

Callie wyjęła z plecaka portret policyjny.

- Nie widział go pan gdzieś tutaj?

- Może... Nie jestem pewny. A kto to jest?

- Orlando. Gdyby się pojawił, proszę wyświadczyć nam przysługę i za­dzwonić na policję.

- Dobrze. - Gus wziął od niej wizytówkę, schował do kieszeni i zajął się własnymi sprawami.

Callie gryzła orzeszki i patrzyła w lustro nad barem, obserwując tłum. W pewnym momencie zauważyła kogoś, kto wydawał jej się znajomy. Dopiero po chwili zorientowała się, że to ten mięśniak, który stał po drugiej stronie ulicy w dniu, kiedy znalazła szczura w skrzynce. Palił papierosa i wpatrywał się w nią, ułożywszy wargi w szczególny gry­mas. Callie poczuła się tak, jakby wypiła przed chwilą szklankę kwa­śnego mleka.

Odwróciła się gwałtownie, zeszła ze stołka i ruszyła prosto do jego stołu.

- Kim pan jest?

- Pani wielbicielem. - Ssał papierosa bez filtra. Oczy miał mętne od wódki i na pół przymknięte.

Callie zauważyła zygzakowaty tatuaż na jego lewej ręce.

- Dlaczego stał pan wtedy pod moim domem? I co pan tu teraz robi? Śledzi mnie pan?

Spojrzał na nią lubieżnie i oblizał wargi, powoli, z rozmysłem.

- Nie wiem, o czym mówisz, kotku. Przyszedłem tu, żeby się zabawić. Jak masz ochotę, to chodź. - Odsunął się z krzesłem od stołu, zapraszając gestem, by usiadła mu na kolanach.

Na samą myśl o tym Callie poczuła mdłości. Facet cmoknął, jak gdyby popędzając konia, i z nieprzyzwoitym uśmiechem wskazał na swoje krocze.

Callie nachyliła się nad nim. Śmierdział tytoniem i wódką.

- Odwal się ode mnie - syknęła.

Odwróciła się, zostawiła na barze pieniądze dla Gusa i ruszyła do wyj­ścia. Kiedy pchnęła drzwi, facet przesłał jej ręką pocałunek.

Poszła na róg, by wziąć taksówkę, ale nie było ani jednej. Pomyślała, że znajdzie jakąś po drugiej stronie Tompkins Square Park, i ruszyła na zachód w kierunku First Avenue. Niezbyt przyjemnie było iść samej po ciemku.

Zbliżała się do Avenue A, gdy wtem czyjeś ramię zacisnęło się jej wo­kół szyi. Szarpnęła się w bok, próbując się wyrwać, ale uścisk był jak z żelaza. Ten, kto ją trzymał, wolną ręką zakrył jej usta i powlókł na dru­gą stronę ulicy, w parkową alejkę.

Kiedy znaleźli się w ciemności, przyparł ją twarzą do muru i przybliżył usta do jej ucha.

- Zapłacisz za to, co mi zrobiłaś, suko pierdolona.

Zbyt przerażona, by myśleć, Callie automatycznie zrobiła to, czego uczono ją na kursie karate. Rąbnęła go łokciem w żebra, żeby ją puścił. Kiedy odskoczył, odwróciła się błyskawicznie i wymierzyła mu kopnia­ka w krocze. Zgiął się, a ona jeszcze raz go kopnęła, tym razem w pierś. Padł na wznak, ale natychmiast się poderwał.

Runął na nią, przypierając do ściany. Głowa i plecy zdrętwiały jej z bó­lu, wywołanego uderzeniem. Przygniótł ją własnym ciałem i wsadził ko­lano między jej uda, próbując ją unieruchomić. Zanim mu się to udało, rozorała mu paznokciami twarz.

Poczuła cios. Jego pięść wylądowała na jej twarzy, tuż pod okiem. Dru­gi i trzeci cios były wymierzone w brzuch. Za każdym razem coraz bar­dziej zginała się wpół, aż zwisła jak szmaciana lalka. Krew kapała jej z nosa. W głowie pulsowało.

- Teraz wiesz, jak to jest, kiedy ktoś ci zrobi kuku - zasyczał.

Pomimo bólu usiadła i spojrzała napastnikowi w twarz.

- Nikt ci nic nie zrobił, Orlando. Sam sobie to zrobiłeś. Wiedziałeś, co to za pigułki, a jednak je przepisywałeś. - Spojrzała na niego wyzywają­co, z gniewem, próbując zebrać siły na wypadek, gdyby znów ją zaatako­wał. - Wczoraj umarł kolejny z twoich tak zwanych pacjentów. Vanna Larkin. Pamiętasz ją?

- Zamknij się! - ryknął wściekły.

- Przy jej ciele leżała kupa butelek po lekach. Zgadnij, czyje nazwisko było na receptach? To samo, które pojawi się jutro we wszystkich gaze­tach. Z oskarżeniem o morderstwo.

Wyciągnął spluwę zza pasa i wymierzył w nią. Jego nienawiść była paląca jak pustynny piach.

- Jeszcze jedno słowo na mój temat w twojej pieprzonej gazecie, a za­biję cię.

Wytrzymała jego spojrzenie, nie zaszczycając odpowiedzią. Nie chcia­ła podsycać tej demonstracji siły.

- Nie próbuj ze mną - ostrzegł, cofając się. - Jak sama powiedziałaś, nie mam nic do stracenia.

Kiedy była pewna, że poszedł, podczołgała się w miejsce, gdzie zgubi­ła plecak, wyjęła komórkę i zadzwoniła pod 911.

Rozdział 24

Chwilę trwało, zanim Callie dotarła do drzwi. Spała, co było zasługą środków znieczulających, które przepisał jej lekarz na ostrym dyżu­rze w St. Vincent. Zaskoczona stwierdziła, że na progu stoi Ezra Chapin, z rozdziawionymi ze zdziwienia ustami. Przypomniała sobie, że ma śliw­kę pod okiem i spuchnięty policzek.

- Powinien pan był go zobaczyć - powiedziała, siląc się na dowcip.

- Słyszałem o pani spotkaniu z osławionym doktorem Orlandem. - Pró­bował ocenić jej obrażenia. Lekko zgięta postawa zdradzała, że zainkasowała cios w żołądek. A twarz mówiła sama za siebie. - Chłopcy w mie­ście wiedzą, że pracujemy z Alvarezem nad sprawą Larkin - powiedział, wyjaśniając swoją obecność.

- Proszę wejść - odsunęła się, żeby go przepuścić.

- Pomyślałem, że może poprawi to pani humor. - Wyciągnął rękę i nie­śmiało wręczył jej bukiet różowych piwonii.

Spróbowała się uśmiechnąć.

- Jakie śliczne. Dziękuję.

Poszedł za nią do kuchni i patrzył, jak szuka wazonu, nalewa do niego wody i układa kwiaty. Potem sam zaniósł je do salonu.

Kiedy usiedli, opowiedziała mu, co się stało. A on powiedział, co robią w tej sprawie detektywi z okręgu dziewiątego.

- Wysłali za Orlandem swoich ludzi, ale przepadł. Powiedzieli, że dzięki zadrapaniom na twarzy łatwiej będzie go znaleźć.

- Prawdę mówiąc, nie pomyślałam wówczas o tym - przyznała Callie.

Ezra zawrzał z gniewu, gdy wyobraził sobie Callie, zaatakowaną bru­talnie, bitą.

- Chłopcy chcieli sobie pogadać z naszym starym znajomym, Schirmerhornem, ale i on zniknął.

- To chyba ja wywieram na mężczyzn taki wpływ - zauważyła sucho Callie.

- Proszę mi wybaczyć, pani Jamieson, ale to nie ja zmyłem się z Saratoga bez pożegnania.

Callie zaczerwieniła się.

- Faktycznie.

- Zamierzam pani przebaczyć, ale tylko dlatego, że dostała pani wczo­raj lanie. W przeciwnym razie nie miałbym cienia litości.

- Przekonałam się już, jak kamienne ma pan serce.

- Muszę pani przyznać rację. - Uśmiechnął się, zadowolony, że Callie jest w dobrym nastroju. Po tym, co usłyszał od kolegów z dziewiątego, spodziewał się czegoś gorszego.

- To dobrze. Lubię mieć rację - powiedziała.

- Zauważyłem to.

Ezra nie chciał przestraszyć jej jeszcze bardziej, ale facet w srebrnym saturnie to mógł być Orlando. Należało to sprawdzić.

- A przy okazji, jak ten Orlando wygląda?

- Biały, około metr osiemdziesiąt wzrostu, piwne oczy, przerzedzone ciemne włosy. Barczysty, znacznie bardziej niż był wówczas, kiedy wi­działam go po raz pierwszy.

Ezra zmarszczył brwi.

- O co chodzi? - spytała.

- Kiedy jechaliśmy nad jezioro George, zauważyłem, że mamy ogon. Alvarez sprawdził numery rejestracyjne. Samochód był wynajęty faceto­wi z fałszywym prawem jazdy. Zdjęcie się zgadza, ale nic poza tym. Myślałem, że to może doktor Drag. Ale chyba nie.

- A jak tamten facet wyglądał?

- Skinhead. Niebieskie oczy. Na lewej ręce ma wytatuowaną...

- Błyskawicę.

Ezra widział, jak oczy Callie ciemnieją, a szczęki się zaciskają.

- Skąd pani wie?

Opowiedziała mu o mięśniaku, którego widziała przed swoim domem w dniu, kiedy podrzucono jej do skrzynki szczura, i na którego wpadła w Onyksie.

- Może on pracuje dla Orlanda? Może maczał palce w tym, co się zda­rzyło Wilty'emu?

Ezra wzruszył ramionami. Nie ma sposobu, żeby się o tym dowiedzieć, dopóki nie złapie się jednego albo drugiego.

- Nie wiem, kim jest ten facet ani czego od pani chce, ale jutro zajmie­my się nim razem z Jorgem.

Callie uśmiechnęła się.

- Miała pani jakieś wiadomości od Victorii Moore? - spytał, zmienia­jąc temat.

- Nie, a pan? - W ten sposób przypomniała mu, że miał włączyć się do poszukiwań czwartego dziennika.

Zaśmiał się na ten przytyk.

- Nie.

Callie, zauważyła, że zaczyna zapadać zmierzch.

- O której godzinie otwierają tę wystawę?

- A jakie to ma znaczenie? I tak nigdzie pani nie pójdzie - powiedział Ezra, zdumiony, że w ogóle pamiętała o ich planowanym spotkaniu.

- Spędziłam w łóżku cały dzień. Czuję się dobrze i mam ochotę wyjść. Zaczynam dostawać klaustrofobii. - Wstała i skierowała się do sypialni. - Wie pan, jak się robi kawę?

Ezra odchrząknął.

- Jestem w pełni samowystarczalnym mężczyzną. Naturalnie, że wiem!

- To do roboty. Ja muszę wziąć prysznic i ubrać się.

Reinish Gallery, jak większość galerii na Chelsea, w poprzedniej epoce była magazynem. Dziś w miejscu, gdzie niegdyś załadowywano i rozła­dowywano ciężarówki, na rampie, pełniącej obecnie rolę ganku, mrowili się ubrani elegancko ludzie. Gęsty tłum wypełniał również rozległe, po­grążone w półmroku wnętrze o wysokim stropie. Białym ścianom nadano szarą barwę, współgrającą z czernią i bielą wyeksponowanych na nich fotografii.

Kiedy weszli, Ezra wziął do ręki kartkę z opiniami krytyków na temat wystawy. Podzielił się z Callie jedną, która go zainteresowała.

- Mam wątpliwości co do nazwy wystawy. Powinna się nazywać „Ty­rani”, a nie „Tytani” - przeczytał głośno.

- Zgadza się pan z taką oceną naszych bohaterów? - spytała Callie.

- Czy koncentrowali się wyłącznie na sukcesie? Tak. Czy byli bezlito­śni wobec przeciwników? Tak. Czy kalkulowali na chłodno i w większo­ści wypadków byli pozbawieni wszelkich emocji? Bez wątpienia. Ale to właśnie oni potrafili dostrzec okazję, uchwycić ją i pogalopować na niej ku sławie. - Ezra uśmiechnął się z własnego uwielbienia dla idoli.

- Może człowiek musi być tyranem, żeby stać się tytanem? - zastano­wiła się Callie.

- Teraz już wiem, dlaczego nie jestem bogaty i sławny. Zbyt miły ze mnie gość!

Callie zaśmiała się.

- Tak. To musi być to.

Weszli do głównej sali i zaczęli wędrować od jednego sektora do dru­giego, studiując każdą fotografię. Najmniej interesującymi pozycjami wystawy były obecne wszędzie portrety władczych mężczyzn o marso­wych minach, patrzących w obiektyw takim wzrokiem, jakby chcieli onie­śmielić każdego, kto zasiądzie w auli, gdzie zawisną ich wizerunki. Cal­lie nie zdziwiłaby się, gdyby J.P. Morgan warknął na nią, kiedy podeszła bliżej, by przyjrzeć się jego podobiźnie. Andrew Carnegie i Jay Gould byli niewiele sympatyczniejsi.

Nie był również sympatyczny John D. Rockefeller, jeśli oceniać go na podstawie jego wizerunków z późniejszych lat. Łysy i starczo wychudzo­ny, o wąskiej, ściągniętej twarzy, z białą skórą i bardzo jasnymi oczami sprawiał wrażenie niemal albinosa. Kiedy był młodszy, kiedy jego szero­kie czoło wieńczyła czupryna, a górną wargę zdobiła bujna szczotka wą­sów, twarz sprawiała wrażenie pełniejszej, życzliwszej. Na kilku zdję­ciach miało się wręcz wrażenie, że się uśmiecha.

Kiedy Callie analizowała te różnice w wyrazie twarzy, przyszło jej do głowy, że być może ludzie, którzy zmienili świat tak zasadniczo jak on, są rozczarowani, spoglądając wstecz. A może przeżywają boleśnie fakt, że są zbyt starzy, by zdziałać jeszcze więcej?

Ostatnim z tytanów był E.W. Hale. Tak jakoś wyszło, że Callie i Ezra oglądali ten fragment wystawy od końca, rozpoczynając od ostatnich lat życia E.W. i cofając się do jego młodości.

Hale wyglądał na zdjęciach równie władczo i groźnie jak jego koledzy: wykrochmalony, sięgający podbródka kołnierzyk koszuli, czarna musz­ka, ciemne brwi ściągnięte w srogim marsie. On także miał wąsy, ale skromniejsze, lepiej przystrzyżone i staranniej wypomadowane niż Mor­gan lub młody Rockefeller.

Callie, wspomniawszy zamiłowanie Wilty'ego do porządku i czysto­ści, pomyślała, że pewnie była to cecha dziedziczna.

Naturalnie, były też zdjęcia, które dokumentowały wzrost władzy i zna­czenia E.W. Hale'a: młody magnat prasowy, dumnie stojący przed pier­wotną siedzibą redakcji „Couriera” w Cleveland, przysadzistym, jedno­piętrowym budynkiem z cegły, który dziś nie wystarczyłby nawet na butik. Trzej bracia Hale w lesie, który zaopatrywał Hale Paper w pulpę drzew­ną; na tle strzelistych drzew wyglądali jak karty. E.W. w swoim biurze, po przeniesieniu centrali korporacji Hale do Nowego Jorku. I parę in­nych portretów, każdy równie surowy w wyrazie.

Namiętność E.W. Hale'a do golfa była udokumentowana kilkoma zdję­ciami, przedstawiającymi go wraz z przyjaciółmi na jego prywatnym polu golfowym. Stali obok kółeczka, a jeden z nich, w obcisłych spodniach, wełnianym żakiecie i płóciennym kapeluszu, posyłał właśnie piłkę wzdłuż toru.

Callie pomyślała o kijach, które znalazła w szafce Wilty'ego. Być może jeden z nich jest na tym zdjęciu?

Mała wnęka głównego sektora poświęcona była początkom kariery Hale'a. Rozpoczynał ją grupowy portret rodziny Hale'ów, gdy mieszkali jeszcze w Stroudsburgu, zanim po śmierci ojca E.W., Addisona, rozpro­szyli się po kraju. Dzieci były ubrane dosyć ubogo, zwłaszcza w porów­naniu ze strojną brokatową kamizelką Addisona i jego złotym kieszonko­wym zegarkiem. Charlotte, matka E.W., stała w centrum zdjęcia, ponieważ to wokół niej skupiało się życie rodziny.

Obok tego zdjęcia widniała podobizna rodziców E.W., stojących na szczycie góry. Nie uśmiechali się. Wyglądali na zakurzonych i zmęczo­nych.

- Musiało być zrobione wtedy, kiedy po raz pierwszy przybyli do Pen­sylwanii - zauważył Ezra i opowiedział Callie trochę z tego, czego do­wiedział się o pochodzeniu E.W. Hale'a.

Charlotte Wilton pochodziła z Salem w Massachusetts. Była najstarszą córką wzbogaconej, bardzo religijnej rodziny, chlubiącej się wybitnymi przodkami. Addison Hale nie miał tak dobrego pochodzenia, ale potrafił zatuszować swoje braki wrodzonym urokiem osobistym.

Kiedy Charlotte i Addison pobrali się i został wypłacony hojny posag, świeżo poślubieni małżonkowie spakowali manatki i ruszyli na zachód.

- Nagle ta dobrze wychowana, wyedukowana nauczycielka, przywy­kła do jeżdżenia eleganckim powozem, znalazła się w zwykłym, krytym płótnem wozie, jakim wówczas pokonywano prerie - mówił Ezra. - Kie­dy dotarli do gór Pocono, Charlotte miała dość tej podróży. Zeszła z wozu i zaczęła rozpakowywać bagaże. Nie było to miejsce, gdzie Addison pla­nował się osiedlić, ale przychylił się do jej życzenia i zbudował ich dom dokładnie w miejscu, gdzie cierpliwość Charlotte się skończyła. Nazwali go właśnie tak: Patience End.

Callie była pod wrażeniem jego rozległej wiedzy i chłonności umysłu.

Podobnie jak w innych pokojach, również tu były liczne fotografie lu­dzi, w taki lub inny sposób związanych z tytanem. Było parę portretów Winifred Colfax Hale. Jeden prezentował ją z upiętymi wysoko włosami, ubraną w sięgającą ziemi aksamitną suknię, ozdobioną przy szyi piórami. Na drugim ukazana była z profilu, w sukni o wystarczająco głębokim dekolcie, by wyeksponować bogatą biżuterię.

Parę innych rodzinnych tableau ukazywało Charlesa, Huntingtona i Charity Hale'ów, zgromadzonych wokół rodziców. Wszyscy byli poważni i sztywni niczym posągi.

- O ile pamiętam, Charity Hale wyszła za Thomasa Brightona, jednego z wydawców „City Couriera” - powiedziała Callie. - Zdaje się, że nie mieli dzieci.

I znowu Ezra sypnął faktami jak z rękawa.

- Mieli dwoje, które zmarły w niemowlęctwie. A kilkoro urodziło się martwych.

- Zastanawiam się, dlaczego nie adoptowali dziecka?

- Winifred zdecydowanie sprzeciwiała się temu, żeby nazwisko Hale zostało dane dziecku, które nie pochodzi z ich krwi.

- I jakie wrażenie zrobiło to na panu?

- Zadzwoniłem do moich rodziców i powiedziałem, że bardzo ich ko­cham.

Callie uśmiechnęła się z pełną aprobatą.

- A E.W? Też się sprzeciwiał?

- Podobno nie. Zgodnie z tym, co zostało napisane w jego biografii, zachęcał Charity i Thomasa do adopcji, ale Winifred narobiła wokół tego tyle smrodu, że nawet po jej śmierci pozostali bezdzietni.

Callie przypomniała sobie, że w trzecim dzienniku, z 1902 roku, E.W. Hale uskarżał się na wpływ, jaki ma na dzieci Winifred, twierdząc, że „wyrządziła im więcej złego niż dobrego”. Później jednak przyznawał: „Moja nieobecność też nie była tu bez znaczenia. Ona je rozpieszczała, a ja, przykro to powiedzieć, rezygnowałem z moich ojcowskich przywi­lejów i obowiązków. Jeśli Winifred zawiodła jako matka, to ja zawio­dłem jako ojciec”.

W miarę jak oglądany przez nich E.W. Hale stawał się coraz młodszy, jego twarz łagodniała. Zniknął mars, oczy były cieplejsze, fryzura mniej napomadowana, mina mniej sztywna. Ezra, który miał wrażenie, że star­sze zdjęcia emanują klimatem smutku, zauważył, że wcześniejsze podo­bizny - jaśniejsze w tonacji i w nastroju - pochodzą sprzed 1888 roku, sprzed „zesłania w pustkę”, które odmieniło życie E.W. Hale'a.

Przy końcu sektora natrafili na uroczy portret kobiety w białej, ozdobionej szczypankami sukni. Miała ciemne włosy, z przedziałkiem pośrodku, zwinięte w kok na karku. Była młoda, miała duże, samie oczy i aksamitne usta, sprawiające wrażenie, jakby zostały lekko pociągnięte różem.

Callie stanęła i zaczęła wpatrywać się w zdjęcie. Na jej twarz wypłynął rumieniec. Zaczęła szybciej oddychać.

- O co chodzi? - Ezra bał się, że może wizyta tutaj stanowi dla niej zbyt duży wysiłek. Objął ją w talii ramieniem, żeby nie upadła.

- To jest kobieta z moich wizji. Ta, którą widziałam w Liberty Park. Ta, która była w łodzi z tym nieżywym mężczyzną.

Nie miał pojęcia, o czym ona mówi.

Zesztywniała, jej oczy biegały gorączkowo po portrecie, studiując go ze wszystkich stron, badając tak, jak promień radaru bada niebo w poszu­kiwaniu wrogiego samolotu. Była wytrącona z równowagi. Ezra czuł, że dzieje się tu coś dziwnego. Jak to możliwe, by Callie miała dwie różne wizje na temat nieznajomej kobiety, w taki czy inny sposób związanej z E.W. Hale'em? Za wiele tu było zbiegów okoliczności. Zwłaszcza dla człowieka, który, jak on, nie wierzył w zbiegi okoliczności.

Gdy Callie wciąż gapiła się na kobietę w bieli, Ezra przeczytał kartecz­kę z boku fotografii.

- Callie - powiedział cicho, nie chcąc jej wystraszyć - to jest Sara Blessing, kobieta, dla której został zbudowany Liberty Park. - Zrelacjo­nował jej swoją rozmowę z Hiramem Wellingtonem.

Callie zmarszczyła brwi.

- A co ją łączyło z E.W. Hale'em?

- Wellington nie powiedział tego.

- Boję się.

- Nie komplikujmy zanadto sprawy - powiedział Ezra, kryjąc własny nie­pokój. - Widziała pani brunetkę. Świat jest pełen ciemnowłosych piękności. Ta panna Blessing jest urocza, ale niczym specjalnie się nie wyróżnia.

Callie potrząsnęła głową.

- To na pewno kobieta z moich snów. Jestem o tym przekonana.

Ezra nie mógł spierać się na ten temat. Istniała możliwość, że Callie widziała to zdjęcie wcześniej na jakiejś wystawie albo w książce, kiedy przygotowywała się do wyjazdu do Saratoga. Mogły być jakieś zdjęcia Sary Blessing w Liberty Park, które Callie zauważyła. Trzeba będzie za­dzwonić jeszcze raz do Wellingtona.

- Ta suknia wygląda na ślubną - powiedziała Callie, zerkając na kar­teczkę po lewej stronie - ale to nie jest rok, w którym wyszła za mąż za tego lekarza, Jeremiasza Holsteina. Zdjęcie zostało zrobione w roku 1887, a ślub miał miejsce w 1894.

- To prawda, ale proszę nie zapominać, że jej psychiczne załamanie zostało spowodowane śmiercią męża i utratą dziecka. To może być zdję­cie z pierwszego ślubu.

Choć Callie miała ochotę jeszcze trochę zostać, Ezra skłonił ją, by ru­szyli dalej. Niczego więcej się nie dowiedzą, jak będą stali w jednym miejscu.

Pogapili się na kolejne zdjęcia: E.W. pedałuje z córką Charity na tande­mie po Euclid Avenue; E.W. Hale wygląda przez okno swojego samocho­du; E.W., wsparty o stóg siana, je sardynki podczas turystycznej podróży na Zachód; cała rodzina Hale'ów na pikniku, zgromadzona na trawniku Long House.

Jednak dopiero ostatnie zdjęcie w tym sektorze wzbudziło prawdziwe zainteresowanie Callie i Ezry: E.W. Hale otaczający ramieniem piękną kobietę. Oboje musieli mieć dwadzieścia jeden - dwadzieścia dwa lata. Włosy E.W., bez śladu pomady, opadały mu ciemną falą na czoło. Miał na sobie ciemny surdut z wysokim kołnierzykiem, typowy raczej dla miesz­kańców wsi, a nie miasta. Jego oczy były pełne blasku, a usta wygięte w lekkim uśmiechu.

Przytulona do niego kobieta miała jaśniejsze niż on włosy, zaczesane do tyłu i zaplecione w długi warkocz. Przewieszony przez ramię, spoczy­wał na staniku białej, bawełnianej bluzki. Podobnie jak jej towarzysz uśmiechała się szczęśliwa.

Mężczyzna nazywał się E.W. Hale. Kobieta - Liberty McAllister. Zdję­cie zostało zrobione w 1863 roku.

Rozdział 25

Podczas kolacji rozmowa koncentrowała się przeważnie wokół E.W. Hale'a i jego kobiet: Liberty McAllister, Winifred Colfax Hale, tej jakiejś Faith i Sary Blessing. Callie nadal była pewna, że Sarah to kobie­ta, którą widziała nad jeziorem.

Przy drugim kieliszku wina Ezra poczuł się na tyle ośmielony, że spytał:

- Czy nie sprawiłoby ci wielkiej przykrości, gdybyś opowiedziała mi o swoich koszmarach?

Callie odetchnęła głęboko, zbierając odwagę. Przypomniała Ezrze wizję, jaką miała podczas odwiedzin w Liberty Park, w gabinecie dok­tora.

- Tamta kobieta to Sara Blessing.

Ezra zdziwił się, jak można być prześladowaną przez osobę, która żyła ponad sto lat temu.

- Kiedy widziałam ją po raz drugi, byłam w pełni przytomna - ciągnęła Callie. - Stałam nad jeziorem Saratoga, czekając, aż przyprowadzisz sa­mochód.

Opowiedziała mu swoją wizję kobiety i mężczyzny w łodzi, która pły­nęła donikąd.

- W galerii powiedziałaś, że ona była w łodzi z nieżyjącym mężczyzną. Jak to możliwe? Co to za jeden?

- To jeden z szarych ludzi. - Nieoczekiwanie uśmiechnęła się. - Przy­puszczam, że teraz będziesz chciał się dowiedzieć, kim są szarzy lu­dzie.

- To by mi bardzo pomogło - Ezra też się uśmiechnął w odpowiedzi. Chciałby móc jej powiedzieć, jaka jest niesamowita. I jaka dzielna.

- Oszczędzę ci niezbyt przyjemnych szczegółów i opowiem to, co naj­ważniejsze.

Gdy skończyła mówić o szarych ludziach, Ezra przez chwilę siedział w milczeniu, próbując przetrawić to wszystko.

- Kobieta w tym śnie to nie Sara? - spytał.

- Nie, nie Sara.

- Rozpoznajesz ją?

- Nie. Jakoś nigdy nie udaje mi się zobaczyć jej twarzy. - Zmarszczyła brwi. - Niewykluczone, że po prostu nie chcę jej zobaczyć.

- Czy miałaś kiedykolwiek inne sny na temat tej szarej damy?

- Nie. Sny na jej temat są zawsze takie same. Ale miałam inną wizję na temat Sary.

Opowiedziała mu o epizodzie w gabinecie doktora Merricka, kiedy to widziała Sarę ciężarną, w białej, splamionej krwią sukni.

- Niewątpliwie chodziło o sytuację, kiedy straciła dziecko. Ale jak to możliwe, że potrafię to zobaczyć? I dlaczego?

- Nie mam pojęcia - wyznał Ezra.

Callie uśmiechnęła się niewesoło.

- Nie martw się. Tą sprawą zajmuje się doktor Peter Merrick, psychia­tra doskonały. Zapewnił mnie, że znam nazwiska wszystkich osób wystę­pujących w moim śnie i że pewnego dnia je sobie przypomnę. Mam tylko nadzieję, że nie będę musiała czekać na to tak długo, aż dostanę starczej demencji.

Wzmianka o doktorze Merricku obudziła czujność Ezry. Kiedy rozma­wiali o tym z Callie przy kolacji w Saratoga Springs, spytał ją, czy nie może być tak, że te sny są wynikiem sugestii. Callie odparła, że nie, że sny nie pochodzą od jej matki. Czy jednak nie zasugerował jej terapeuta?

Ciekawe, czy doktor Merrick to jeden z tych psychiatrów, których miał na myśli Hoffman - poddający pacjentów regresji, by wydobyć pradaw­ne wspomnienia z zakamarków ich mózgu?

Myśl, że ktoś mógłby używać Callie jako przysłowiowego królika do­świadczalnego, zaniepokoiła Ezrę.

- To był długi wieczór. Może poproszę o rachunek i wyjdziemy?

- Możemy iść, chociaż w menu widziałam co najmniej dziesięć pysz­nych deserów.

- Nie jestem zainteresowany. - Skinął na kelnera.

Callie, znając już pociąg Ezry do słodyczy, przyłożyła mu rękę do czoła.

- Dobrze się czujesz?

Chwycił jej rękę, podniósł do ust i leciutko pocałował.

- Po prostu chcę mieć pewność, że ty czujesz się dobrze.

Kiedy jechali windą, Callie zastanawiała się, czy on zechce zostać na noc, a jeśli tak, to co mu odpowiedzieć. Ezra musiał myśleć o tym sa­mym, bo choć winda pełzła jak zwykle w ślimaczym tempie, żadne z nich się nie odzywało.

Kiedy otworzyła drzwi i weszli do mieszkania, wszelkie romantyczne myśli momentalnie wyparowały z jej głowy. Ktoś tu był. Światła były pozapalane. Poduszki zwalone na podłogę, stoły poprzewracane. W biu­rowym kąciku Callie ktoś rozgrzebał papiery, powysuwał szuflady, po­wyciągał z półek segregatory i porozrzucał je. Komputer był włączony, laptop też.

Na ten widok oczy Callie zaszły łzami.

Mając tuż za sobą Ezrę, weszła do sypialni. Otworzyła drzwi i gwał­townie chwyciła powietrze. W samym środku jej przepięknej brzoskwi­niowej narzuty widniała plama, wyglądająca jak kałuża krwi. Brązowie­jące rozbryzgi pokrywały poduszkę i zagłówek A na końcu łóżka leżało coś owinięte skrwawionym kocem. Coś, czego kształt trudno było ziden­tyfikować.

Ezra szybko podszedł do łóżka i powstrzymał Callie przed odwinię­ciem koca.

- Nie wolno niczego ruszać na miejscu przestępstwa.

Skinęła głową, ale każdy nerw w jej ciele domagał się, by natychmiast oczyścić dom z tego odrażającego świętokradztwa.

Ezra złapał komórkę i zadzwonił na policję. Opisał, co zastali, podał adres i zapewnił sierżanta dyżurnego, że zostawią wszystko jak jest. Po­tem wziął Callie za rękę i wyprowadził z powrotem do salonu. Posadził ją na kanapie i poszedł przynieść jej szklankę wody. Rozejrzał się w kuchni, ale wyglądało na to, że intruz tu nie wchodził.

Przybył posterunkowy Plover z kolegą, a po piętach deptali im już lu­dzie z ekipy śledczej. Ezra zrelacjonował, co przydarzyło się Callie po­przedniego wieczoru.

- Jak się pani czuje, pani Jamieson? - Plover wyciągnął rękę na powi­tanie.

- W porządku. - Ci sami policjanci przyjechali wtedy na jej fałszywy alarm. - Nie sądzę, żeby tym razem przyczyną była wada wyłącznika.

- Powiedziałbym, że mamy tu do czynienia z klasycznym włamaniem. - Plover uśmiechnął się. Zdawał sobie sprawę, że ona wciąż czuje zakło­potanie w związku z tamtą sprawą.

Gdy tak rozmawiali, technicy z ekipy śledczej szukali odcisków pal­ców w mieszkaniu i w przedpokoju. Jeden powiedział, że Callie i Ezra muszą zostawić swoje odciski, by ułatwić proces identyfikacji. Spytał także, czy ktoś inny bywa w jej mieszkaniu. Callie odrzekła, że od czasu do czasu wpada tu Skip, portier dzienny, żeby podrzucić przesyłkę czy wprowadzić rzemieślnika w razie jakiejś naprawy, oraz Tommy, który pełni straż przy wejściu nocą.

Technik zabrał się do pokrywania proszkiem daktyloskopijnym przed­pokoju i salonu - ścian, futryn drzwi, obrazów, wyłączników, stołów, ro­ślin doniczkowych. Jego kolega robił to samo w jadalni, pełniącej także rolę gabinetu. Po skończeniu mieli się zabrać do sypialni. Plover przepra­szał, że zajmą jej sporo czasu i nabrudzą, ale, jak wyjaśnił, zbieranie śladów to żmudna, strasznie drobiazgowa robota. Prawdopodobnie będą musieli popracować w mieszkaniu parę godzin.

- Obawiam się, że nie będzie pani mogła skorzystać dziś ze swojej sypialni - powiedział Plover. - Ma pani kogoś, u kogo mogłaby się pani zatrzymać?

- Paula wyjechała. - Callie zaczęła wyliczać, zastanawiając się na głos. - Mogę pójść do niej. Mój ojciec mieszka w New Jersey. Musiałabym wynająć samochód. Nie, za dużo zawracania głowy... Poza tym jest już późno. Chyba pójdę do hotelu. - Głos miała drżący, niepewny.

- Możesz przenocować u mnie - zaproponował Ezra. - Ja się prześpię na kanapie.

- Nie chciałabym robić kłopotu...

- To żaden kłopot.

Plover nieco się zdziwił, ale uznał, że to nie jest sprawa policji i po­szedł sprawdzić, co robi jego kolega.

- Szczerze mówiąc, będę się czuł o wiele lepiej, wiedząc, co się z tobą dzieje.

Pomimo wszystkich oporów, Callie była coraz bardziej zakochana w tym człowieku.

- Nie chciałabym cię wyrzucać z twojego łóżka.

- Nie pierwszy raz w życiu będę spał na kanapie. I tym razem będzie to całkowicie świadomy wybór.

- Chyba powinnam zadzwonić do ojca. Mieliśmy się spotkać w tym tygodniu na lunchu.

Callie wyjęła komórkę i usiadła na kanapie obok Ezry.

- Serena? Przepraszam, że cię budzę. Czy mogę porozmawiać z moim tatą?

Czekając, aż ojciec podejdzie do telefonu, Callie niecierpliwie tupała nogą, przekonana, że Serena specjalnie zwleka, żeby ją zdenerwować.

- Nie wiem, czy nie zamierzałeś zadzwonić do mnie do pracy, więc na wszelki wypadek uprzedzam cię, że pracuję poza redakcją i nie będzie mnie w domu jutro rano. Coś się wydarzyło... Nie, czuję się dobrze, tyl­ko że ktoś włamał się do mojego mieszkania. Uspokój się, tato, mam się świetnie. Naprawdę... Tak, jest policja... Nie, nie wygląda na to, żeby coś zginęło. Dzięki, ale zamierzam spędzić noc u... przyjaciół.

Ezra stłumił śmiech, widząc, jak policzki Callie zabarwia lekki rumie­niec.

- Tak, od razu zadzwonię. Ja też cię całuję. - Odniosła telefon do kuch­ni i wróciła.

W tym momencie Plover poprosił ich, by dołączyli do ekipy w sypial­ni. Ezra wziął Callie za rękę i ruszyli za Ploverem. Gdy stanęli na progu sypialni, serce w Callie zamarło. Piękne, pastelowe wnętrze było teraz całe wybrudzone. Gdziekolwiek spojrzała, wszystko pokrywały czarne chmury daktyloskopijnego proszku albo rdzawe plamy krwi. Nie chciała nawet myśleć, ile wysiłku będzie ją kosztowało zrobienie tu porządku.

Jeden z techników wziął z łóżka przesiąknięty krwią tobołek. Zdążyli go już sfotografować, opatrzyć etykietką, obsypać proszkiem i zdjąć od­ciski. Powoli rozwinął go.

W środku była zakrwawiona lalka-nagusek.

- Co to ma być, do diabła? - powiedział Plover z niesmakiem. - Jakaś akcja antyaborcyjna?

- To poronienie. - Głos Callie był niski i cichy jak szept. Kiedy zwró­ciła się do Ezry, w oczach miała strach. - To jest martwe dziecko Sary Blessing.

Rozdział 26

Kiedy Ezra zaproponował, by spędziła noc u niego, Callie myślała, że będzie się czuć niezręcznie - ilekroć zdarzyło im się być razem, po­wietrze wokół nich aż wibrowało od emocji - ale rzeczywistość okazała się całkiem inna. Natychmiast poczuła się tu dobrze i bezpiecznie.

Ezra wziął od niej torbę z rzeczami i skierował się do sypialni. Callie zapadła w wygodny fotel. Była kompletnie wyczerpana, a mimo to mózg nadal pracował pełną parą, wciąż na nowo powielając szarpiące nerwy obrazy: zakrwawiona lalka, poplamiona narzuta, zdjęcie kobiety, o której myślała, że żyje tylko w jej snach, sprofanowane, zbezczeszczone miesz­kanie, pojawienie się tej jakiejś Liberty McAllister, nieustająca obecność nieznanej, nigdy niewidzianej Faith...

Przyglądała się każdemu z tych obrazów, przestawiając je z miejsca na miejsce niczym puzzle, by sprawdzić, czy można je nawzajem dopasować i przetworzyć w jakąś zrozumiałą całość. Po paru minutach umysłowej żonglerki myśli i emocje wywołane tym, co się wydarzyło, co mogło się wydarzyć i co nadal wydarzyć się może, zderzyły się ze sobą niczym na­brzmiałe deszczem chmury i uderzyły w nią z mocą letniej nawałnicy. Cal­lie, przytłoczona ogromem tego wszystkiego, opuściła głowę, zakryła twarz rękami i przycisnęła palce do oczu, by powstrzymać łzy. Nie, nie da temu, co sprofanował jej mieszkanie, tej satysfakcji, nie będzie płakać. Odetchnęła głęboko i wyzywającym, zdecydowanym ruchem uniosła głowę.

Białe plamki światła zatańczyły jej przed oczami. Miała wrażenie, jak­by ścierpł jej mózg. Zdała sobie sprawę, że musiała zbyt szybko podnieść głowę, wzięła więc głęboki oddech, by skorzystać z uzdrowicielskiej mocy tlenu. Powoli plamki zbladły, ale ich miejsce zajęły inne niepokojące obrazy: pielęgniarze wyprowadzający z domu Marę, solarium w Stonehaven, hol Liberty Park...

Nie mogąc dłużej utrzymać w sobie narastającego niepokoju, dźwignę­ła się z fotela. Gdy wstała, jej oczy natrafiły na tablice Ezry. Przyciągnię­ta jak magnesem, stanęła przed nimi, założyła ręce na piersi i spojrzała na drzewo genealogiczne Hale'ów.

Błądziła wzrokiem po porządnie ułożonych fiszkach, zatrzymując się na różnych zaznaczonych markerem przystankach: przyjście na świat E. W. Hale'a, te pięć brakujących lat, jego małżeństwo z Winifred, narodziny dzieci, śmierć maleńkiego Jozjasza, „zesłanie w pustkę”. Ezra dodał fiszki, dokumentujące stworzenie Liberty Park, oraz nazwisko Sary Blessing. Poprawił także kartę Wilty'ego. Obecnie można było na niej prze­czytać: przyczyna śmierci - morderstwo.

- Co ja mam z tym wszystkim zrobić, Wilty? - wyszeptała do ducha zmarłego kochanka. - Co to była za podróż, w którą się wybrałeś, i czego szukałeś?

Jakaś kiełkująca myśl pojawiła się tuż pod powierzchnią jej świado­mości. Próbowała ją wydobyć, ale myśl uparcie tkwiła na krawędzi, ni­czym słowo do krzyżówki, które błądzi gdzieś w mózgu, ale nie daje się zmaterializować.

Coraz bardziej skłaniała się ku przekonaniu, że przeszłość E.W. Hale'a ma znaczenie dla teraźniejszości. Koncepcja klątwy nawet ją początko­wo zaintrygowała, ale kiedy zestawiło się to, czego dowiedział się Ezra, z dziennikami Hale'a, kiedy obejrzało się tamte fotografie, zaczynało się wydawać możliwe, że coś zostało przeniesione z przeszłości do teraź­niejszości. Że dawne nieporozumienia, krzywdy czy waśnie sprzed stu lat wróciły, by dręczyć rodzinę Hale'ów.

Ale co takiego mogło się wówczas wydarzyć, co miałoby dziś znacze­nie dla Wilty'ego?

Może Wilty'ego prześladowały duchy? W głowie jej zapulsowało. Przy­mknęła oczy i zaczęła masować powieki w nadziei, że zmniejszy w ten sposób ból.

- Albo połóż się do łóżka, albo napij się mleka - powiedział Ezra, który obserwował Callie, stojąc w drzwiach.

- Wolę drugą możliwość. - Callie wróciła z powrotem na fotel.

Ezra usadowił się na kanapie, postawił na stoliku dwie szklanki mleka i tacę ciasteczek i natychmiast zaczął tasować.

- Masz jakieś pomysły na wyjaśnienie włamania?

- Może zaświnił mi mieszkanie ten psychol, który zaatakował mnie zeszłej nocy. A może ten, co wsadził mi martwego szczura do skrzynki. Nie mam innych pomysłów.

Ezra usłyszał złość w jej głosie. Lepsze to niż strach.

- Nie mogę zrozumieć, skąd ci zboczeńcy wiedzieli o moim śnie.

- Najbardziej oczywistym źródłem jest twój terapeuta - powiedział łagodnie, zdając sobie sprawę, jaki przeżyłaby zawód, gdyby okazało się to prawdą.

- Ten człowiek jest renomowanym lekarzem. Pochodzi ze znanej ro­dziny. Jego brat dostał nominację do Nagrody Nobla.

- I co z tego? - Rodzinne koneksje Merricka nie zrobiły na Ezrze wra­żenia.

- Jest nie do pomyślenia, żeby mógł narażać swoją reputację, ucieka­jąc się do tego typu sztuczek. - Westchnęła. - Ale prawdą jest, że poza tobą tylko on wie o tym konkretnym śnie, o Sarze w zaplamionej krwią sukni.

Była najwyraźniej załamana. Przecież tak zaufała temu człowiekowi.

Ale czy na to zasługiwał? Ezra przypomniał sobie rozmowę w telewi­zji. Doktor Hoffman powiedział, że współpracuje z psychiatrami, którzy leczą pacjentów cierpiących na nocne koszmary. Ludzi śniących o oso­bach, których nigdy nie spotkali, i miejscach, w których nigdy nie byli. Powiedział, że jest możliwe, iż te sny to doświadczenia innych, przeka­zywane z pokolenia na pokolenie. Dodał też, że wielu z tych pacjentów jest na granicy obłędu.

- Kto jeszcze mógł wiedzieć o tym śnie i co by zyskał przez napasto­wanie ciebie?

Callie zbladła pod wpływem szoku, spowodowanego nagłym olśnie­niem.

- Przecież ja nagrałam moją sesję z doktorem Merrickiem! Pamiętasz, jak powiedziałam, że hipnoza budzi we mnie strach?

- Tak. Zdecydowałaś się przerwać terapię.

- A potem pojechaliśmy do Saratoga. To, co mi się tam przydarzyło, przekonało mnie, że muszę znaleźć sposób na kontrolowanie tych... wizji.

- W związku z czym wznowiłaś terapię.

- Tak, ale nie chciałam być zdana na łaskę i niełaskę terapeuty. Nie chciałam ryzykować, że z jakiegoś powodu coś zatai, więc wzięłam ma­gnetofon, włączający się pod wpływem głosu. Może człowiek, który za­paskudził mi mieszkanie, przesłuchał tę taśmę i dopiero wtedy poszedł po lalkę?

Ezra uznał, że ten scenariusz jest mało prawdopodobny. Wymagał zbyt wiele czasu i wiązał się z niepotrzebnym ryzykiem. Ale czy na pewno nikt jej nie podsłuchiwał i nie podglądał? Tej nocy, gdy Callie podrzuco­no stryczek, przeszukał jej mieszkanie, ale jeśli chodzi o najnowsze urzą­dzenia do podsłuchu czy podglądu, nie znał się na tym tak dobrze, jak technicy z wydziału. Niewykluczone, że coś przegapił.

- Ponieważ nie widzę żadnego sposobu, w jaki Martin Orlando mógł dowiedzieć się o tym śnie - powiedziała Callie - trzeba go skreślić z listy podejrzanych.

Ezra zgodził się z nią, Merricka jednak nie skreślił. On nie potrzebował taśmy z nagraniem. Mógł kogoś wynająć i opowiedzieć mu z detalami, jak zaaranżować tę scenę.

Callie poruszyła się w fotelu, zmieniając pozycję. Jej wzrok znów padł na tablice Ezry.

- Dzienniki! Ktokolwiek to był, szukał dzienników. Albo listu, który, jak powiedział Wilty, wszystko to zapoczątkował. - Wyprostowała się, pełna nowej energii. - Ezra, jeśli zabójca Wilty'ego wiedział o dzienni­kach i o liście, to z dużym prawdopodobieństwem mógł sądzić, że teraz ja je mam. Co, do diabła, jest w tym brakującym dzienniku?

- Potwierdzenie tego, co jest w liście - powiedział spokojnie.

- Skąd o tym wiesz? - spytała na poły z niedowierzaniem, na poły z irytacją, że mógł zachować jakąś informację dla siebie. - Od kiedy?

Ezra opowiedział jej o rozmowie z Danem Kalikowem.

- Najwyraźniej istnieje jakiś dokument, który podważa prawomocność linii spadkobierców, idącej od E.W. Hale'a do Wilty'ego. Wilty miał ory­ginał. Pokazał kopię Kalikowowi. Kiedy Kalikow zaoferował Wilty'emu pomoc w weryfikacji faktów, ten odmówił. Powiedział, że sam już nad tym pracuje.

- Coś takiego! - zawołała Callie z okrągłymi ze zdumienia oczami. - To niesamowite!

Tłumaczyłoby to słowa z listu Wilty'ego: ...chodzi o to, kim był E.W. Hale i co to znaczy dla mnie.

- Jeśli... jeśli to wszystko prawda i Wilty nie był prawowitym Hale'em, to co z „Courierem” i korporacją Hale? W jakiej sytuacji stawiało Carolyne Hale?

- Podważa to strukturę władzy jednego z najważniejszych światowych imperiów medialnych. Kwestionuje majątek ludzi, którzy przywykli do tego, że są bogaci. I otwiera możliwość, że istnieją gdzieś inni Hale'owie, którzy przez ponad sto lat nie mieli dostępu do należnego im majątku, władzy i prestiżu. To nie tylko niesamowite - powiedział. - To wręcz kataklizm.

- A także motyw morderstwa - stwierdziła Callie.

Twarz Ezry była spokojna, ale ciało spięte, tak jakby już teraz gotował się do walki.

- A najważniejsze, że właściwie nie ma znaczenia, czy to prawda, czy nie. Ten, komu grozi utrata uprzywilejowanego status quo, nie może so­bie pozwolić na ryzyko, że coś takiego ujrzy światło dzienne. Plotki mogą być równie niszczące jak haubice.

- A prawomocność dziedziczenia to sprawa, która koniecznie wymaga wyjaśnienia - powiedziała Callie, czując, jak od narastającego poczucia zagrożenia zaczyna czuć mrowienie w całym ciele. - Zwłaszcza gdy w grę wchodzą miliardy dolarów.

- Otóż to. Zabójca Wilty'ego nie spocznie, dopóki nie znajdzie orygi­nału tamtego dokumentu i dziennika. I dlatego to właśnie my musimy znaleźć zarówno jedno, jak i drugie...

- Zanim skończę tak jak Wilty - dokończyła za niego Callie.

Zdenerwowana wstała z fotela i przeszła się po pokoju. Kiedy wróciła na miejsce, Ezra położył jej ręce na ramionach i przytrzymał. Na twarzy miała ślady łez.

- Nic ci się nie stanie - obiecał, łagodnie ocierając dłonią jej policzki. - Nie pozwolę na to.

Callie przypomniała sobie, że to samo mówił jej ojciec do matki.

- Jeśli chcesz mnie bronić - powiedziała, próbując ukryć swoje uczu­cia - to dlaczego nie zaczniecie z Alvarezem od złapania tego drania Orlando?

Ezra zrobił wielkie oczy, tak jakby nigdy sam o tym nie pomyślał. Jego twarz była o centymetry od jej twarzy.

- Wiesz, że to naprawdę dobry pomysł. Zabierzemy się do tego. Ale na razie...

Callie ujęła w dłonie jego twarz, zbliżyła usta do jego ust i pocałowała. Było to tak nieoczekiwane, że zaskoczyło oboje, ale kiedy chciała się cofnąć, on na to nie pozwolił. Trzymał ją ciasno przy sobie, a usta pozna­wały jej usta, ich kontur, ich wnętrze. Callie modliła się, by to, co czuje, było prawdziwe, a nie wyimaginowane.

Ręce Ezry poruszały się powoli po jej plecach, schodząc w dół, ku jędrnym pośladkom i krągłym udom. W ślad za rękami szły usta, muska­jąc delikatnie jej szyję i osuwając się niżej. Callie poczuła, że miękną jej nogi. Instynktownie przylgnęła do niego biodrami, by się upewnić, czy i on jest tak samo podniecony.

Ich usta znów się spotkały i syciły się sobą przez chwilę, pozwalając, by ich uczucia narastały i nabierały kształtu. Callie poczuła, że Ezra za­czyna odpinać jej bluzkę. Wstrząsnął nią dreszcz podniecenia. Nie była z nikim od czasów Wilty'ego i odczuwała to teraz jak przebudzenie i od­rodzenie zbyt długo uśpionej namiętności. Z radością odkryła, że wszyst­kie te wrażenia, uczucia, reakcje, o których myślała, że zostały pogrzeba­ne pod ciężarem bieżących strachów i wcześniejszych porażek, są jak najbardziej żywe.

Z zapałem zrodzonym przez poczucie wyzwolenia wsunęła mu ręce pod koszulę i przesunęła dłońmi po jego piersi. Ciało miał twarde, mu­skularne, o wiele potężniejsze, niż widać to było w ubraniu. Callie do­znawała rozmaitych uczuć. Podniecała ją świadomość, że to ciało jest równie silne jak jego wola i że z tą siłą na pewno potrafi ją obronić.

Jak gdyby czując jej myśli, wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni. Kiedy postawił ją na podłodze, w mroku pokoju dostrzegła pytanie w jego oczach. W odpowiedzi zdjęła bluzkę. Rozpięła spodnie, które opadły na podłogę, po czym, tylko w staniku i majtkach, weszła do łóżka.

Bursztynowe oczy Ezry były palące z pożądania. Usiadł obok niej i prze­sunął dłońmi po jej ramionach. Łagodne światło z przedpokoju otaczało Callie niczym złoty woal. Kiedy chłonął oczami jej obraz, dostrzegł si­niaki na brzuchu, których dotąd nie widział, i niebieskoczarny ślad na twarzy, pozostałości po spotkaniu z Orlandem. Namiętność ustąpiła na moment miejsca fali gniewu.

Callie przysunęła się do niego. Jej niebieskie oczy lśniły jak drogocen­ne kamienie. Przyciągnął ją do siebie i zaczął gwałtownie, gorączkowo całować.

Kiedy padli na łóżko, Callie rozpięła mu pasek i zamek od spodni. Po­wiodła rękaw dół i poczuła jego narastającą moc. Ezra rozpiął jej stanik. Czekała, by odnalazł ustami jej piersi. Kiedy to zrobił, chwyciła gwał­townie powietrze i zamknęła oczy. Cóż to za cudowne uczucie, którego źródłem były jego usta...

Pragnęła go gwałtownie, ale on, pomimo swego własnego pożądania, nie spieszył się. Leżał obok niej i błądził leniwie palcami po wewnętrznej stronie jej ud, kreśląc strzały, skierowane w miejsce, gdzie chcieli być oboje. Jej biodra odpowiadały falowaniem, oznaką narastającej zmysło­wości, on jednak wciąż jeszcze się z nią bawił. Jego język i palce praco­wały zgodnie, by podnieść jej pragnienie do poziomu, gdy nie da się już go dłużej znieść.

Drżącymi dłońmi wyzwoliła go ze spodni i spodenek, rozkoszując się widokiem jego nagiej męskości. Dotknęła go - i zadrżał. Pogładziła go - a on wciągnął gwałtownie powietrze, zatrzymując je w płucach. Jego cia­ło zamarło w tym dziwnym bezruchu, który ma miejsce tylko podczas aktu miłosnego, w stanie jak gdyby zawieszenia życia, gdy człowiek jest podniecony do granic możliwości, a mimo to potrafi wstrzymać się od działania i przedłużyć przepływ wrażeń.

Zazdrosna o jego rozkosz Callie także zapragnęła być naga, poczuć jego ciało na swoim. On jednak, zamiast ją zachęcać, powstrzymał ją od zupełnego obnażenia. Jakby chciał opóźnić nadejście najważniejszego momentu.

Jeszcze raz spojrzał na nią z pytaniem w oczach. A ona jeszcze raz dała mu przyzwolenie.

Powoli zsunął usta w dół jej ciała. Palącymi pocałunkami obwiódł linię jej majtek. Jej biodra zafalowały gwałtownie, wstrząsane pożądaniem. Czując jej pragnienie - i w pełni świadom własnego - wyzwolił ją z resztki ubrania i powoli nakrył jej ciało swoim. Zdawało się, że trwa to całą wieczność, zanim wreszcie poczuła jego usta na swoich, a pustka między jej nogami została wypełniona.

Jęknęła, gdy przystąpili oboje do zaspokajania wzajemnego głodu. Usta, ręce, całe ciało, wszystko służyło do tego, by dać wyraz emocjom, które narastały w nich od chwili, gdy spotkali się po raz pierwszy. Gdy namięt­ność obojga eksplodowała, Callie przeżyła chwilę niewiarygodnej rado­ści, po której spłynął na nią cudowny spokój. Po raz pierwszy od bardzo dawna czuła się prawdziwie nasycona.

Kochali się jeszcze raz, po czym Ezra zapadł w sen. Callie leżała obok niego, odtwarzając w pamięci cały wieczór, i dziękowała losowi, że ten mężczyzna znalazł się w jej życiu. Nasłuchiwała równego rytmu jego oddechu i zdumiewała się mocą, jaką kryje w sobie ludzkie serce. Po tym wszystkim, co przeszła w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, powinna by myśleć wyłącznie o własnym bezpieczeństwie. Ona jednak myślała o Ezrze, o tym, że się w nim zakochała. A on w niej.

Nie powiedzieli tego na głos. Nie było żadnych słownych deklaracji. Ale nawet zanim jeszcze poszli do łóżka, czuli tę wielką więź uczuciową między sobą.

Czy serce jest silniejsze niż umysł, bo miłość jest ważniejsza dla prze­trwania gatunku niż myśl? A może to dlatego, że umysł jest przeznaczo­ny do badania i katalogowania, analizowania i wyciągania wniosków - a serce jest przeznaczone do tego, by czuć?

Wtuliła się w niego.

Powoli zapadała w drzemkę. Znajdowała się w połowie drogi między jawą a snem, kiedy człowiek nie jest w pełni przytomny, ale nie zasnął jeszcze na dobre.

I wtedy usłyszała te słowa.

- Dopóki śmierć nas nie rozłączy.

W tym stanie, w jakim się znajdowała, odebrała to jako przesłanie na­dziei.

- Dopóki śmierć nas nie rozłączy.

Głos był donośniejszy, bardziej natarczywy. Callie wróciła przytom­ność. Głos powtórzył jeszcze raz:

- Dopóki śmierć nas nie rozłączy.

Tym razem brzmiało to jak przepowiednia.

Łzy napłynęły do oczu Callie. To nie była zapowiedź szczęścia. To było ostrzeżenie.

„Dopóki śmierć nas nie rozłączy” - to były ostatnie słowa, jakie wypo­wiedział ojciec do matki, zanim zagarnęło ją szaleństwo. Te słowa ją za­biły.

Rozdział 27

Ezra wcale nie był uszczęśliwiony widokiem Carolyne Hale. Z pełną wzajemnością.

O wpół do dziewiątej rano Ezra i Alvarez znowu ośmielili się zakłócić jej poranny rytuał. Tym razem jednak kazała im czekać w przedpokoju, dopóki nie doprowadziła się do właściwego stanu. Dopiero wtedy raczy­ła ich przyjąć.

- To już zaczyna się stawać niemiłym zwyczajem, panowie - powie­działa Carolyne Hale i niechętnie poprowadziła ich do salonu.

- My też nie przychodzimy tu dla rozrywki, pani Hale - warknął Ezra. - Gdyby była pani z nami szczera, nie musielibyśmy ciągle wracać.

Jorge rzucił okiem na partnera, nieco zdziwiony jego tonem. Ezra, wykształcony prawnik, zazwyczaj zachowywał się bardzo dyplomatycz­nie. To Jorge był człowiekiem ulicy. Sądząc po minie Carolyne Hale, również ona była zaskoczona.

- Nie wiem, o czym pan mówi - parsknęła.

- Twierdziła pani, że po tamtym lunchu w Four Seasons nie spotykała się pani więcej z synem.

Carolyne nie odpowiedziała. Wpatrywała się tylko w Ezrę, urażona brakiem szacunku z jego strony.

- Mamy świadków, którzy zeznali, że około siódmej wieczorem tego dnia, kiedy został zamordowany, był u pani z wizytą.

Jeszcze w trakcie pierwszej rozmowy portier z budynku, w którym mieszkał Wilty, powiedział, że Wilty wyszedł z domu około siódmej i wrócił po dziesiątej. Nie dzwonił po taksówkę; Wilty powiedział, że woli pójść piechotą. Portier z naprzeciwka też widział Wilty'ego i za­pamiętał, że skręcił on na zachód, w kierunku Piątej Alei. Ezra i Jorge czekali przez jakiś czas na portiera Carolyne, który był na urlopie, żeby się dowiedzieć, czy Wilty zawędrował tu tamtego wieczoru. Okazało się, że tak.

- Ktoś tu zmyśla - powiedział Ezra, nie spuszczając oczu z twarzy Carolyne. - Ciekawe kto?

- Nie życzę sobie, żeby mnie obrażano w moim własnym domu - po­wiedziała z gniewem Carolyne. - Proszę wyjść, detektywie Chapin.

Ezra, bynajmniej niezbity z tropu, wzruszył tylko ramionami.

- W porządku, ale w takim razie pani wyjdzie razem z nami.

Carolyne Hale sprawiała wrażenie, że za chwilę obnaży zęby i zawar­czy jak doberman.

- Jest mi obojętne, pani Hale, czy przeprowadzimy tę rozmowę tu, czy na posterunku. Tak czy owak, będzie pani musiała odpowiedzieć na na­sze pytania. - Dźwięk jego głosu nieco się obniżył. Pobrzmiewała w nim irytacja. - A zatem spróbujmy jeszcze raz. Czy Wilty był u pani wieczorem w dniu, kiedy został zamordowany?

Carolyne nadal się wahała.

- Być może ta ostatnia wizyta wyleciała pani Hale z głowy - zauważył Jorge, zwracając się do Ezry. - Pani Hale jest kobietą zajętą. Niełatwo jest zapamiętać wszystkie daty.

- Wydaje mi się, że pamiętałbym wizytę własnego syna, jeśli zginąłby tego samego dnia - powiedział ironicznie Ezra.

- Ja też - podchwycił Alvarez. - Ale cóż, my to zwykłe przeciętniaki, zjadacze chleba. Co my tam możemy wiedzieć?

Carolyne zawrzała.

- Tak - przyznała w końcu, niemal wypluwając te słowa Ezrze w twarz. - Wilty był u mnie.

- Dlaczego nie powiedziała nam pani o tym?

- Nie wiem. - Na jej twarzy pojawiła się maska żalu. Zagryzając war­gę, uniosła dłoń do podbródka. - Ból na wiadomość o śmierci syna był tak wielki, że musiałam usunąć to ze świadomości.

Alvarez pomyślał, że niewątpliwie musiał być to dla niej wstrząs.

- Czy jego wizyta miała charakter towarzyski? - spytał. - Czy też mieli państwo jakiś interes do omówienia?

Carolyne zastanawiała się przez chwilę, co odpowiedzieć.

- Interes? - Jej ton świadczył, że pomysł, iż ona i Wilty mieliby rozma­wiać o interesach, wręcz ją rozśmieszył. Obaj detektywi rozpoznali w tym grę na zwłokę.

Zadzwonił telefon. Po drugim dzwonku ktoś w sąsiednim pokoju pod­niósł słuchawkę.

- No wie pani, na przykład o majątku, który dziś jest, a jutro go nie ma. O tego typu interesach.

Carolyne wyglądała tak, jakby samochód przejechał jej po nodze.

- Wybaczy pan, detektywie Alvarez, ale doprawdy nie wiem, o czym pan mówi.

Ezra miał dość. Koniec z chodzeniem na paluszkach wokół tej baby.

- Wilty przyszedł do pani tamtego wieczoru, żeby powiedzieć o odkry­ciu dokumentu, który podważa jego prawo do dziedziczenia. Czy to praw­da, pani Hale?

- To był tak trudny wieczór...

Ezra podszedł tuż do jej krzesła i stanął nad nią w taki sposób, by po­czuła się jak w klatce.

- Nie wiem, jaką rolę pani gra i w jakiej sztuce, ale mam tego dość. Koniec z tymi idiotyzmami! Proszę odpowiedzieć na pytanie!

Po raz pierwszy Alvarez poczuł, że Wdowa się boi. Splótłszy palce, przyglądała się swoim kolanom. W końcu odetchnęła głęboko i spojrzała na swoich rozmówców.

- Tak, Wilty przyszedł do mnie tamtego wieczoru, aby mi powiedzieć, że odkrył coś, co kwestionuje jego pochodzenie. Jak to miał w zwyczaju, zaczął mnie straszyć, że jeśli okaże się to prawdą, zabiorą nam cały mają­tek i zostaniemy goli. - Uśmiechnęła się niewesoło. - A przede wszyst­kim ja zostanę goła. Powtarzał, że on byłby w stanie ocalić swoje posia­dłości i dochody z paru inwestycji. Ale ja, zależna wyłącznie od jego hojności, bez żadnej własności na moje nazwisko, mogłabym naprawdę zostać bez grosza.

Skrzywiła się ze złością.

- Lubił cytować Tennessee Williamsa, że będę musiała polegać na życz­liwości obcych ludzi. Uważał to za zabawne.

- To nieładnie z jego strony - powiedział Jorge. Przyszła jego kolej, by przejąć rolę dobrego gliniarza i skumplować się z Wdową.

Zwróciła się ku niemu, poszukując współczucia.

- Nieładnie? To okrutnie. Bez względu na to, jakie wrażenie odnieśli panowie na początku, ja naprawdę musiałam polegać na hojności mojego syna. Nie zawsze było to łatwe.

Uderzyła w tak żałosny ton, że Ezrze mdło się zrobiło. Czy ona na­prawdę się spodziewa, że będą jej współczuć? Że uwierzą, iż to ona była ofiarą, a Wilty czarnym charakterem?

Do pokoju weszła na palcach Lourdes. Odchrząknęła cicho.

- Proszę pani - powiedziała drżącym głosem. - Dzwoni doktor Merrick.

Ezra zdumiał się. Carolyne Hale i Peter Merrick...

Wdowa wstała z zamiarem opuszczenia pokoju, ale Ezra zatrzymał ją gestem ręki.

- Powiedz doktorowi Merrickowi, że pani Hale zadzwoni do niego później - powiedział do Lourdes.

Carolyne otworzyła usta, by zaprotestować, ale rozmyśliła się. Dała znak Lourdes, żeby postąpiła zgodnie z instrukcją detektywa, i wróciła na krzesło.

- Czy doktor Merrick to pani prywatny znajomy, czy jest pani jego pacjentką? - Ezra zauważył dezaprobujące spojrzenie Jorgego, ale nie mógł zrezygnować z nadarzającej się okazji.

To, że Carolyne momentalnie przybrała postawę obronną, potwierdzi­ło, iż jego ciekawość była uzasadniona.

- To nie pańska sprawa - powiedziała.

Ezra zacisnął szczęki.

- Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa pani syna. Oznacza to, że wszystko, co dotyczy pani, jest naszą sprawą. Włącznie z pani rozmowa­mi telefonicznymi.

Carolyne żachnęła się, ale z doświadczenia wiedziała, kiedy należy się wycofać.

- To znajomy - powiedziała. - Prawdopodobnie dzwoni, żeby spytać, jak się czuję. Większość ludzi ma szacunek dla mojej żałoby.

Ezra uśmiechnął się ironicznie na tę próbę udzielenia mu reprymendy.

- Większość ludzi nie była w alejce za domem, w którym mieszkał pani syn, gdy jego szczątki załadowywano do sanitarki. A ja byłem.

Pobladła na te słowa.

Ezra, czując, że całkowicie straciła pewność siebie, postanowił przycis­nąć ją do muru.

- Co się tu wtedy stało? Czy Wilty groził pani tym dokumentem? Czy doszło do ostrej kłótni, czy była to zwykła sprzeczka, po której pogodzi­liście się i ucałowali?

- Istotnie, pokłóciliśmy się - przyznała. - Uważałam, że powinien potwierdzić autentyczność tego papieru. Ludzie, którzy... no, którzy mają wielki majątek, często bywają wprowadzani w błąd za pomocą różnych dziwnych dokumentów, kwestionujących ich prawo do dziedziczenia. Pojawiają się krewni, o których nigdy dotąd nie słyszeli, i żądają miejsca przy stole. Ponieważ Wilty pokazał mi tylko kopię, trudno było powie­dzieć, z jakiego okresu pochodzi.

Powiedziała dalej, że Wilty w zasadzie przyznał jej rację i rozstali się w zgodzie. Podkreśliła, i to parokrotnie, że nie opuszczała mieszkania, co potwierdzi portier.

Usiłowała przekonać Ezrę, że nic nie zyskałaby na śmierci Wilty'ego. Wręcz przeciwnie: bez niego nie miała dostępu do majątku Hale'ów.

Ezra nie zadawał sobie trudu, by dalej słuchać jej żałosnej opowieści. Gdy powiedziała „pokazał mi tylko kopię”, zaczął myśleć o czymś in­nym.

Kiedy wchodzili z Jorgem do jej mieszkania, znali sposób i okoliczno­ści morderstwa. Ona podała im na tacy motyw. Teraz potrzebowali tylko dowodu.

- Gdybym nie wiedział, o co chodzi - powiedział Jorge, kiedy wracali na posterunek - to bym pomyślał, że cierpisz na zespół napięcia przedmiesiączkowego. Człowieku, byłeś irytujący!

- Ale zrobiłem swoją robotę, tak czy nie?

Alvarez musiał przyznać, że istotnie dobrze się spisał. Ale co go ugry­zło, że jest taki napalony? Być może odegrała tu jakąś rolę Callie Jamieson.

Kiedy znaleźli się z powrotem przy biurkach, Jorge zabrał się do spo­rządzania notatek z ich rozmów. Ezra pozałatwiał parę telefonów, ko­niecznych, by udostępniono im wykaz połączeń zarówno Carolyne Hale, jak i Petera Merricka. W przypadku Carolyne Hale uzasadnienie było oczywiste - jej rozmowy stanowiły część materiału dowodowego w śledz­twie w sprawie morderstwa Wilty'ego Hale'a. Wyjaśnienie, do czego jest mu potrzebny wykaz rozmów Merricka, wymagało nieco zachodu, ale udało mu się w końcu powiązać je z tym samym przestępstwem. Tak naprawdę chodziło mu o ustalenie, jak ścisła jest więź między Carolyne Hale i Merrickiem. A także czy Merrick zna doktora Guya Hoffmana.

Podeszła sekretarka, przynosząc parę papierków.

Była to odpowiedź Biura Śledczego na pytanie Ezry. Dwaj mężczyźni z listy Noego Brysona zostali już wcześniej aresztowani. Jeden z nich, Elton Biggs, był stajennym na farmie Hale'a. Miał na koncie szereg drob­nych kradzieży, ale po śmierci Cole'a - gdy stracił zajęcie - przyłączył się do gangu i zajął się rabunkiem z bronią w ręku. Zmarł w więzieniu, nie z przyczyn naturalnych.

Drugi gość, Delwin Campbell, pełnił na farmie funkcję złotej rączki. On też mógł się poszczycić szeregiem pomniejszych rabunków, a także paroma zakłóceniami porządku publicznego po pijanemu. Miał szesna­ście lat, gdy jego ojciec i młodsza siostra zginęli, potrąceni przez pijane­go kierowcę. Kiedy na miejscu wypadku pojawił się Delwin, rzucił się jak wściekły na kierowcę i pasażera tamtego samochodu. Z trudem zdo­łano go odciągnąć.

Ezra przyjrzał się policyjnym zdjęciom Campbella, ale dopiero wid­niejąca pod nimi lista znaków szczególnych zwróciła jego uwagę: tatuaż w kształcie błyskawicy na lewej ręce.

Ezra poczuł znajome swędzenie głowy. Pojawiało się zawsze, ilekroć znajdował coś całkiem nieoczekiwanego. To samo było wtedy, gdy usły­szał nazwisko Merricka w mieszkaniu Wdowy. Kiedy okazało się, że śle­dził go ten sam człowiek, który prześladował Callie. Ten sam, który był na farmie Hale'ów, kiedy zginął Cole... A teraz był w Nowym Jorku i mógł tu być równie dobrze w dniu, kiedy zginął Wilty.

Ezra szybko przerzucił papiery, by sprawdzić, czy był także w Long House, kiedy zginął Hunt. Z listy Billy'ego Gayle'a wynikało, że nie.

Nie oznaczało to, że nie mógł być gdzieś indziej w rejonie jeziora George... Ezra postanowił, że zadzwoni w tej sprawie do kolegi z półno­cy stanu Nowy Jork. Potem będzie musiał ustalić związek Campbella z tymi trzema morderstwami.

Zanotował parę pomysłów, po czym podarł kartkę. Wszedł do Internetu z myślą, żeby ustalić, jak podejść Campbella, ale nie mógł się zdecy­dować, od czego zacząć. Ciągle myślał o Carolyne Hale, Peterze Merricku, Delwinie Campbellu. I o Callie.

Siedział, wpatrując się w telefon, jakby mógł siłą woli zmusić Callie, by zadzwoniła i powiedziała mu, że dzisiejsza noc znaczyła dla niej rów­nie wiele jak dla niego.

Kiedy telefon zadzwonił, aż podskoczył na krześle.

- Callie? - spytał.

- Przykro mi, ale nie - odpowiedział kobiecy głos. - Jeśli spodziewa się pan innego telefonu, to mogę zadzwonić jeszcze raz. Mówi Elizabeth Winters, wnuczka Victorii Moore.

Ezra, na prośbę Victorii, rozmawiał już parę razy z Elizabeth. Była pracownikiem naukowym, czytała dzienniki i biografie E.W. Hale'a.

- Ach tak - powiedział, zaintrygowany, dlaczego Elizabeth dzwoni. - Co tam u pani?

- Dziękuję, wszystko dobrze. A u pana?

- Istne szaleństwo, ale to już chyba u mnie stan normalny.

- Znalazłam czwarty dziennik - powiedziała w typowy dla siebie, rzeczowy sposób. - Jedna z moich kuzynek miała go w pudle z obrusa­mi.

- Który rok?

- Tysiąc dziewięćsetny. Co to był za rok! Wysłałam panu dziennik dziś rano. Powinien pan dostać go jutro.

Ezra potrzebował go już teraz.

- Może zdradzi pani parę szczegółów?

- Nie - powiedziała zdecydowanym głosem. - To bardzo przygnębia­jący dziennik i moim zdaniem należy go przeczytać w całości i po kolei. Ale...

- Tak?

- To ten tom, którego pan szuka. Ten, który zawiera odpowiedzi.

Rozdział 28

Callie właśnie odkurzała mieszkanie, usiłując doprowadzić je do po­rządku po włamaniu. Usłyszawszy telefon, zawahała się, czy go ode­brać. Tamten złowieszczy głos ze snu po gwałcie, jakiego dopuszczono się na jej domu, naprawdę ją wystraszył. A potem przypomniała sobie, że właśnie zainstalowała przystawkę, pozwalającą na identyfikację osoby, która dzwoni. Kiedy rozpoznała numer Pauli, złapała za słuchawkę.

Klik. Kamera włączyła się.

- Skąd dzwonisz?! - zawołała Callie.

Paula przypomniała jej, że jest służbowo poza miastem. Wyraziła opi­nię, że jej przyjaciółka sprawia wrażenie, jakby była na granicy histerii.

- Przekroczyłam tę granicę już parę dni temu - zaśmiała się Callie. - Teraz jestem najprawdziwszą w świecie historyczką.

Aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo potrzebowała porozmawiać z przyjaciółką. Opowiedziała jej o anonimowym prezencie w skrzynce pocztowej, i o kolejnym - w łóżku. Zrelacjonowała historię Vanny Larkin, propozycję Luke'a Crockera, by pracowała jako wolny strzelec, a także bolesne spotkanie z pięściami Martina Orlanda. Nie wspo­mniała tylko o spędzeniu nocy z Ezrą.

- Jak zwykle masz rację - powiedziała, kiedy Paula wspomniała coś o jej zmęczeniu. - Potrzebny mi jest jakiś porządny wypoczynek.

Paula zasugerowała, że mogłaby przyjechać do Hamptons.

Callie rozpromieniła się.

- Zapomniałam, że mamy dom tylko dla nas. Świetny pomysł! Pojadę tam, ale najpierw mam sesję z doktorem Merrickiem. A potem lunch z mo­im ojcem i ciocią Pennie... O tak, jestem podekscytowana. Już dawno nie siadaliśmy razem do stołu... To był jego pomysł. Powiedział, że ma mi coś ważnego do powiedzenia.

Ona też miała parę rzeczy, o których chciała porozmawiać z ojcem.

- Jak już to skończę, to może bym zamówiła dla nas... No dobra, do­bra, nie zamówię, tylko kupię jakieś frykasy. A ty możesz pichcić swoje obiady, jak wrócisz do miasta.

Już miały kończyć, gdy Paula powiedziała:

- Tylko się nie wściekaj... Wiem, że byłam tam już ze sto razy, ale jak zjadę z autostrady Montauk, to gdzie mam skręcić?

Callie zaśmiała się. Paula nigdy nie mogła zapamiętać żadnej drogi.

- Zapisz. Zjeżdżasz z autostrady Montauk na lewo. Jedziesz trzy prze­cznice, skręcasz w prawo, a potem od razu w lewo. To jest trzeci dom po lewej stronie. Zrozumiałaś? No to dobra. To do zobaczenia - powiedzia­ła. - Już nie mogę się doczekać.

- Ja też nie - powiedział obserwujący ją mężczyzna.

Zanim Callie otworzyła drzwi, zawahała się na moment. Przez cały ranek rozważała, czy jest sens iść na tę sesję. W końcu postanowiła, że pójdzie. Zadecydował o tym fakt, że jej noc z Erą, tak niezwykła, tak wyjątkowa, zakończyła się wkroczeniem widm i ostrzeżeniem o śmierci. Była teraz bardziej niż kiedykolwiek zdeterminowana, by uwolnić się od ciężaru tych głosów i wizji. Chciała kochać i żyć, nie musieć stale oglą­dać się przez ramię w obawie, czy nie ma tam duchów.

Poza tym, jeżeli Merrick używał jej w charakterze świnki morskiej do swoich eksperymentów, albo po prostu coś kręcił, zamierzała położyć temu kres. Ryzykowała, ale ryzyko jest wpisane w życie.

- Proszę wziąć trzy głębokie oddechy - powiedział łagodnie Peter Merrick. - Najpierw głęboki wdech, przez usta. A teraz powoli wydech.

Callie leżała na kozetce z zamkniętymi oczami, oddychała głęboko w oczekiwaniu błogości, która towarzyszy stanowi całkowitego relaksu.

- Niech pani wyobrazi sobie kryształ, Callie. Proszę się do niego zbli­żyć.

Callie ściągnęła brwi. Szukała.

- Znalazła go pani?

Skinęła głową.

- To dobrze. Niech pani wejdzie do środka kryształu i ulokuje się wy­godnie. To bezpieczne miejsce, takie, które da pani miłość i światło.

Obserwował, jak pierś Callie coraz wolniej wznosi się i opada. Jego pacjentka zaczynała wchodzić w trans.

- Proszę mi powiedzieć, jaki kształt ma kryształ, w którym się pani znajduje.

Przechyliła leciuteńko głowę, jakby chciała przyjrzeć się dokładniej.

- Kształt łzy.

Merrick zastanowił się nad tą odpowiedzią. Kwadratowe, prostokątne i ostro zakończone kryształy były wskaźnikiem gniewu, który miał ko­rzenie w przeszłości i wywoływał reakcję obronną w bieżącej chwili. Kształt łzy świadczył o ogromnym smutku. Fakt, że Callie wybrała taki właśnie kształt, upewnił go, że pacjentka chce oderwać się od dawnych karmicznych związków.

- Przed panią pojawia się krąg białego światła. Proszę przepuścić to światło przez siebie, od czubka głowy do koniuszków palców u nóg. Pro­szę pozwolić, by przepłynęło przez panią jak strumień czystej wody. Po­woli. Niech to białe światło dotrze do każdego zakątka ciała, gdzie od­czuwa pani ciemność lub ciężar. Kiedy będzie pani gotowa, by iść dalej, proszę mi powiedzieć.

Przez kilka minut Callie leżała w milczeniu. Jej oddech był powolny i głęboki. Na twarzy malował się spokój. Merrick obserwował ją w sku­pieniu. To była ważna sesja. Chciał, żeby wszystko przebiegało idealnie.

- Jestem gotowa - powiedziała.

Merrick uśmiechnął się. Była całkiem ładna we śnie, nawet z tymi si­niakami na twarzy.

- Wobec tego cofamy się w czasie, Callie, do tych znanych pani miejsc, które żyją w pani umyśle i w pani snach.

Głowa drgnęła jej lekko. Denerwowała się.

- Nie ma powodu do zdenerwowania, Callie. Nie musi pani nic robić. Proszę się po prostu odprężyć i pozwolić, by przeszłość przyszła do pani.

Znów odetchnęła głęboko parę razy. Ciało powoli się rozluźniało, w mia­rę jak uchodziło z niego napięcie teraźniejszości i obejmował je we wła­danie spokój podróży w przeszłość.

- Białe światło jest pani przewodnikiem w tej podróży, Callie. Prowa­dzi panią do tego dnia, który miał miejsce dawno temu.

Oddech przyspieszył tempo. Rozprostowała gwałtownie dłonie, po czym złożyła je na powrót na kozetce.

- Jestem z panią, Callie. Ze mną może się pani czuć bezpieczna.

Obserwował drganie jej powiek. Czekał, aż oddech się uspokoi.

- Zacznijmy naszą wizytę w przeszłości od tego dnia, gdy szarość wy­buchła kolorem pomarańczowym, a potem znów szarzała. Od chwili, gdy znalazła pani mężczyznę i kobietę, leżących na ziemi. - Mówił cicho, celowo monotonnym, uspokajającym głosem. - Teraz jest tu spokojnie. Nie ma żadnego ruchu. Żadnego hałasu. Jesteśmy tylko my - pani i ja.

Powoli odważyła się zajrzeć w tajemniczy świat pamięci.

- Proszę wejść w ten moment, kiedy wkłada pani płaszcz. Proszę po­czuć, kim pani jest w tamtej chwili i gdzie pani jest. - Znów odczekał. - Jest już pani tam? - spytał, obserwując ją pilnie. W stanie hipnozy ski­nięcie głową było ledwie dostrzegalnym ruchem.

- Tak.

- Dobrze. A teraz proszę spojrzeć na własne nogi. Co pani na nich ma?

- Buty. - Jej ton sugerował, że zadał głupie pytanie. Ale to nie współ­czesna Callie wyrażała tę opinię.

- Jak one wyglądają? Proszę je opisać.

- Są brązowe. Wysokie, sznurowane. I bardzo, bardzo zakurzone.

- Czy ma pani na sobie spódnicę?

Skinęła głową. I cmoknęła lekko. Kolejne głupie pytanie.

- Czy jest długa?

- Tak.

- Jakiego koloru?

- Niebieskiego. To mój ulubiony kolor.

- Mój też - powiedział, zwracając się do dziecka, które zajęło miejsce Callie. - A teraz zabierz mnie ze sobą. Zabierz mnie w to miejsce, gdzie teraz jesteś.

- Jestem w szarości, ale stoję z boku, schowana za czymś. Pełno tu kurzu. I popiołu. - Zmarszczyła nos.

- Wyjdź zza tego czegoś, za czym się chowasz - rozkazał. - Przejdź się po miejscu, w którym się znajdujesz. - Czekał. Palce jej nóg poruszyły się; mózg wysłał polecenie, by zrobiła parę ostrożnych kroków. - Gdzie jesteś?

- Na polanie. - Urwała, rozglądając się. - Jest tu coś wysokiego. Wy­gląda jak ściana, ale ma dziwny kształt.

Merrick przypuszczał, że ona mówi o tym, co pozostało z pożaru.

- Czy byłaś tu kiedyś wcześniej? Czy to znajome miejsce?

- Tak.

- Czy to miejsce jest twoim domem?

Skinęła głową.

- Czy ta ściana to część domu?

- Nie. Dom jest tam. Za drogą. - Powieki napięły się. Rozglądała się wokół. - Jestem w miejscu ogrodzonym płotem.

- Czy to stodoła? - spytał, zgadując.

Pociągnęła nosem.

- Tak. Tu jest siano. I konie. - Skrzywiła się. - Czuć spalonym drew­nem. I spalonym ciałem.

Parę łez wymknęło jej się spod rzęs i spłynęło po policzkach.

- To straszne - powiedziała cichym, zgnębionym głosem.

Jej ciało zesztywniało.

- Słyszę dźwięk dzwonu. Uderzenia końskich kopyt. I krzyk ludzi.

Szarpnęła głową. Przycisnęła dłonie do uszu, żeby stłumić hałas. Łzy nadal ciekły.

Nagle popłynął potok słów, przerywany łkaniem.

- Tam był ten straszny człowiek. Krzyczał na nich. Skrzywdził ich. Potem podpalił to miejsce. Chciał ukryć te okropne rzeczy, które zro­bił.

Kadencja jej głosu zmieniła się całkowicie. Mówiła teraz szybko i jesz­cze bardziej dziecinnie niż dotąd.

- Opowiedz mi, co się dzieje.

Siąknęła nosem i wytarła go rękawem.

- Krzyczałam na niego. Próbowałam go powstrzymać. - Łzy płynęły teraz strumieniami. - Ale ona kazała mi stamtąd iść, kazała mi uciekać.

- Kto ci kazał?

Callie wskazała na ziemię, gdzie leżały ciała.

- Mama - głos jej się załamał.

Merrick czuł, że pora zmienić temat. Jeśli ona pozostanie jeszcze tro­chę przy fakcie, że kobieta, która jakoby jest jej matką, nie żyje, rozżali się tak, że nie będzie w stanie pójść naprzód.

- Z kim teraz rozmawiasz?

- Z Sarą.

- Kto to jest Sara?

Uśmiech pojawił się na jej ustach. Dziecko, którym była teraz Callie, uwielbiało Sarę.

- Ona jest żoną Maca. - Nagle uśmiech Callie zgasł i znów pojawiły się łzy. - O, Boże! Mac!

Ciało Callie napięło się. Powieki zatrzepotały tak, jakby miała się obu­dzić. Najwyraźniej scena była dla niej tak przykra, że podświadomie pró­bowała przenieść się z powrotem do teraźniejszości. Merrick nie mógł na to pozwolić. Jeszcze nie teraz.

- Czy Mac to jedna z osób, które skrzywdził ten zły człowiek? - spytał obojętnym, monotonnym głosem.

Callie zagryzła drżące wargi.

- Tak.

Merrick przypuszczał, że Mac to ten człowiek, który został uderzony w głowę polanem, ten z rozbitą na miazgę głową.

- Kim jest dla ciebie Mac?

Pierś Callie podniosło westchnienie.

- To mój brat.

- A jak ty się nazywasz? - spytał Merrick.

- Faith.

Carolyne zastanawiała się, czy nie wziąć valium. Ci okropni detektywi zszarpali jej nerwy do tego stopnia, że trzęsły jej się ręce. Ostatecznie poleciła jednak Lourdes, żeby zaparzyła jej rumianku i przyniosła do ga­binetu. Musiała odpowiedzieć na szereg telefonów i umówić się osta­tecznie co do weekendu w Hamptons. Zaproszono ją do paru domów na obiad. Pora zdecydować, kogo zaszczyci swoją obecnością, a kogo roz­czaruje.

Kiedy zastanawiała się nad wyborem, przyszło jej do głowy, że może by tak przyjść z eskortą. Chyba nie byłoby w tym nic niewłaściwego? Dzwonił Peter Merrick. Jego nazwisko i prezencja sprawiały, że był za­wsze dobrze widziany w wielkim świecie. Fakt, że leczył wiele osób z te­go środowiska i znał ich najgłębsze, najbardziej mroczne sekrety, tym bardziej przemawiał na jego korzyść. Może zaprosić go, żeby towarzy­szył jej jako partner? I tym razem, i przy innych okazjach. Zawsze był takim uroczym towarzyszem.

I wspaniałym kochankiem.

Z uśmiechem osunęła się na fotel przy biurku, przywołując wspomnie­nia chwil spędzonych w łóżku z eleganckim doktorem. Pod tymi szytymi na miarę garniturami i jedwabnymi krawatami krył się kawał niezłego dzikusa... Lubiła to.

Takie zaspokajanie pociągu fizycznego nie wiązało się z żadnymi zo­bowiązaniami. Całkiem inaczej niż związki emocjonalne...

Rzuciła okiem na sporządzoną przez Lourdes listę telefonów. Guy Hoffman. On też mógł się nadać. Nie był tak towarzyski ani tak dobry w łóż­ku jak Peter, ale miał w sobie pewne dostojeństwo, przydatne w tym kon­kretnym momencie. Bądź co bądź, była w żałobie... I, jeśli właściwie zrozumiała aluzje tamtych dwóch policjantów, śledztwo nie wykluczało jej współudziału w doprowadzeniu do śmierci syna.

Miała też wiadomość od mężczyzny, który nie był ani towarzyski, ani zmysłowy. Prawdę mówiąc, ledwie go tolerowała, ale w tej chwili był ważniejszy dla niej niż pozostali. Odłożyła na bok swoje seksualne fanta­zje i plany towarzyskie, podniosła słuchawkę i wybrała jego numer. Od­powiedział już po pierwszym dzwonku.

- Czego chcesz?

- Dobra wiadomość jest taka, że mój plan śledzenia powiódł się. Zła - że nie wiem, co to znaczy.

Powiedział jej, co podsłuchał.

Przez chwilę trwała ciężka niczym ołów cisza, po czym Carolyne po­wiedziała:

- Nie podoba mi się to.

- Tak też myślałem, że ci się nie spodoba.

Oceniła sytuację z różnych stron, szukając plusów i minusów. W koń­cu uznała, że nie ma wielkiego wyboru.

- Masz jakiś plan? - Wiedziała, jaka będzie odpowiedź, ale w tego typu sprawach wolała, by inicjatywę przejął ten drugi.

Przedstawił swoją opinię i swoje żądania.

- Doskonale - powiedziała. - Zadbaj o to.

Penelope James tak gorąco witała bratanicę, aż jej brat Bill musiał ją odsunąć na bok, by móc uściskać własną córkę. Potem przez chwilę przy­glądał się twarzy Callie, trzymając ją na odległość ramienia.

- Wyglądasz na zmęczoną - lekko pogładził jej policzek.

Callie spróbowała się uśmiechnąć.

- Bo jestem.

- Siadajmy - ponagliła ich ciotka Pennie, kierując do narożnej niszy. Zrezygnowała ze swego zwykłego stolika w pobliżu baru i zażądała, by posadzono ją gdzieś z tyłu. Powiedziała też szefowi sali, że nie życzy sobie, by ktokolwiek jej zawracał głowę.

Na prośbę ojca Callie opisała scenę w jej mieszkaniu tamtego wieczo­ru, gdy do niego zadzwoniła. Naturalnie wymagało to wyjaśnienia, jak została uratowana przez detektywa, zajmującego się sprawą morderstwa Wilty'ego Hale'a. Ponieważ nie chciała zbyt długo się zajmować tema­tem Ezry Chapina, rycerza w lśniącej zbroi, pośpieszyła z informacjami na temat tego, jak została zwolniona z „Couriera” i nad czym teraz pracu­je.

Oczywiście musiała też powiedzieć, komu zawdzięcza ten fioletowy siniak na policzku i co zostało zrobione w celu odnalezienia i ukarania sprawcy napadu. Wystarczył jeden rzut oka na twarz ojca, by Callie wie­działa, że nie zazna on spokoju, dopóki ten bandyta nie zostanie areszto­wany, osądzony i ścięty.

- To była zemsta za mój cykl o doktorze Dragu - powiedziała, sprowa­dzając wszystkie związane z Orlandem incydenty do jednego prostego wyjaśnienia.

- Czy zajmuje się tym policja?

- Tak, tato, zajmuje się. - Uśmiechnęła się na widok ojcowskiego gnie­wu. Już od dawna nie zaznała z jego strony takiej troski.

- Skoro mowa o policji, opowiedz mi o Ezrze Chapinie.

Callie zachichotała. Ciotka Pennie wiedziała, jak zmienić temat.

- A o co chodzi? - powiedziała szybko, niezręcznie.

- Właśnie to chciałabym wiedzieć. O co chodzi? Z nim, z tobą...

Callie bawiła się serwetką.

- Przypuszczam - rzekł Bill, wyprowadziwszy z jej niezręcznego mil­czenia daleko idące wnioski - że Pennie, w typowy dla siebie niedelikat­ny sposób, spytała: czy ten mężczyzna to dla ciebie coś więcej niż port na czas sztormu?

- Pracujemy nad tą samą sprawą.

Pennie miała zamiar drążyć dalej, ale Bill posłał jej spojrzenie, które ją uciszyło.

- Nie wiem, czy uznacie to za wiadomość dobrą, czy złą - powie­dział - ale umówiłem się z wami na ten lunch po to, aby wam powie­dzieć, że odchodzę od Sereny. Chwilowo zamieszkałem w hotelu Lowell.

Pennie była zdumiona, ale już po chwili na jej twarzy ukazał się uśmiech satysfakcji. Callie zaniemówiła.

- Chcę tego, co było mi dane kiedyś - powiedział cicho Bill. - Być z kimś, kto mnie kocha, i kogo ja kocham. Serena stanowiła jedynie wy­pełnienie pustki w moim życiu.

Callie była wstrząśnięta wyznaniem ojca.

- Ale co się stało?

Bill rozłożył ręce i wzruszył ramionami.

- Nic się nie stało. Po prostu przeżyłem zbyt wiele lat w związku, w któ­rym nie czułem się szczęśliwy.

- Co masz zamiar robić?

Uśmiechnął się do córki i pogładził jej policzek.

- Mam zamiar robić to, co zawsze radzę tobie: brać z życia to, co ma najlepszego do zaoferowania, nie poprzestawać na byle czym.

- Amen - powiedziała Pennie.

- Tak, to dobra rada - zgodziła się Callie. - Niestety, muszę najpierw wyprostować to i owo w moim życiu, zanim zaproszę kogoś, żeby dzielił ze mną ten chaos.

Była wdzięczna kelnerowi, że przerwał, przynosząc zamówiony lunch. Bill uwielbiał tutejsze hamburgery.

- No więc co jest z tym twoim życiem? - zapuściła sondę Pennie.

- Ugrzęzłam w przeszłości. A skoro o tym mowa, to czy mama wspo­minała kiedykolwiek podczas swoich... ataków nazwisko Sary Blessing?

Pennie pokręciła głową. Bill odłożył widelec, przełknął resztkę mięsa i przyjrzał się córce.

- Nie przypominam sobie. A kto to taki?

- Chodzę na terapię - powiedziała. - W sprawie moich snów.

Latem, przed rozpoczęciem ostatniego roku akademickiego, Callie mieszkała u Pennie. Ponieważ nie było innego sposobu, żeby wytłuma­czyć te nocne napady histerii, zwierzyła się ze swojej znajomości z szary­mi ludźmi ciotce, a w konsekwencji dowiedział się o tym również ojciec. Pomimo ich namów, Callie nie chciała pójść do psychiatry. Trudno było spierać się z jej argumentami: matka szukała pomocy u psychiatrów i skoń­czyła w zakładzie. A ona, Callie, miała te koszmary niemal przez całe życie i jakoś dawała sobie z nimi radę. Aż do dziś.

- Z chwilą, kiedy zaczęły wpływać na moje życie, uznałam, że muszę coś z tym zrobić.

- W jaki sposób wpływały na twoje życie? - Bill przestraszył się, że Callie, podobnie jak Mara, robiła awantury w miejscach publicznych.

- Nie mogłam spać. Nie mogłam się skoncentrować na pracy. Nie mo­głam jeść. Nie potrafiłam z nikim wytrzymać. Zaczęłam obawiać się, że popadam w obłęd.

Bill już miał zamiar zaprotestować, ale wstrzymał się. Przez długi czas nie chciał uznać szaleństwa Mary, jednak w końcu oddał ją do zakładu.

- Czy odpychasz tego detektywa dlatego, bo się boisz, że skończysz tak jak matka, a on skończy tak jak ja?

Callie zaskoczyły jego słowa.

- Tak, właśnie tego się obawiam - przyznała, przypominając sobie, jak się czuła, kiedy była z Wiltym, i co czuje w związku z Ezrą. - Właśnie dlatego poszłam na terapię.

- Co to za terapeuta? - spytała Pennie.

- Peter Merrick.

Wyczuwając, że ojciec i ciotka potrzebują dalszych dowodów kwalifi­kacji Merricka, Callie powiedziała, że jest on autorem paru książek, a List z przeszłości, dotyczący pamięci genetycznej, stał się bestsellerem.

- Myślisz, że skoro twoja matka miała podobne sny, są one przekazy­wane genetycznie? - zapytała z powątpiewaniem Pennie.

Callie zastanowiła się, jak najlepiej odpowiedzieć. To wszystko było takie skomplikowane...

- Nie znam innego sposobu na wytłumaczenie pewnych rzeczy.

Opisała im swój podstawowy sen. Z wyrazu ich twarzy domyśliła się, że słyszą o nim nie po raz pierwszy. Potem opowiedziała o halucynacji, jaką miała nad jeziorem Saratoga, i o tym, jak się czuła w Liberty Park. Przypuszczała, że ciotka i ojciec będą wstrząśnięci, słysząc te szczegóły. Jednak oni wpatrywali się w nią w sposób, który świadczył o tym, że jej wierzą. Nie mieli pojęcia, ile dla niej znaczyło takie wsparcie.

A potem opowiedziała im o wystawie fotografii w Reinish Gallery i o tym, że pewna młoda kobieta ze zdjęcia wydała jej się znajoma.

- Nazywała się Sara Blessing. To ta, którą widziałam w łodzi na jezio­rze. I ta, którą widziałam w zakrwawionej sukni.

Bill przeszukiwał najdalsze zakątki umysłu, próbując sobie przypo­mnieć, czy nie słyszał już kiedyś tego nazwiska. Bezskutecznie.

- Może mama nie miała tej wizji, bo nigdy nie była nad tym jeziorem. Być może jezioro Saratoga i Liberty Park dostarczają bodźca do wystą­pienia tej wizji, bo mają coś wspólnego z jej korzeniami.

Callie też zaczynała w to wierzyć. Postanowiła złożyć jeszcze raz wi­zytę Hiramowi Wellingtonowi. Zanim jednak to zrobi, musiała spraw­dzić jeszcze jedno imię.

- Czy mama wspominała kiedykolwiek o jakiejś Faith?

Bill pobladł.

- Mama zawsze mówiła, że to ona jest Faith.

Rozdział 29

Roleta była opuszczona, ale między jej krawędzią a oknem pozostała wystarczająco duża szpara, by mógł obserwować ulicę. Analizował martwą naturę pod kątem jej autentyzmu: przestawiony pojemnik na śmie­ci, otwarte na oścież drzwi, dziwny błysk z okna, samochód pojawiający się zbyt wiele razy. Ulica wydawała się spokojna i pusta. Można było pozwolić sobie na relaks.

Ale tylko na chwilę. Instynkt mówił mu, że oni obserwują. Albo z da­chu, albo z okna po drugiej stronie ulicy, albo z innego miejsca, które nigdy by mu nie przyszło do głowy. A jeśli jeszcze ich nie ma, to będą. Policja nowojorska nigdy nie każe długo na siebie czekać. Niewykluczo­ne, że nie obejdzie się bez strzelaniny.

Serce zatłukło mu się w piersi na tę myśl. Nie miał ochoty siedzieć w więzieniu, ale i śmierć nie była dla niego zbyt pociągająca.

Szczerze mówiąc, spieprzył robotę. Gdyby nie ten incydent z Callie Jamieson parę dni temu, żyłby sobie dalej spokojnie i chodziłby gdzie chce i kiedy chce. A teraz gliny gonią za nim ze spluwami.

Jak mógł być taki głupi? Wiedział, że jej chłopakiem jest detektyw. Wiedział, że Jamieson pracuje w gazecie, która wszędzie ma swoje wtycz­ki. I wiedział, że ona ma zaskakująco dużo sprytu, jak na dziewczynę z dobrej, północnej dzielnicy.

Nie zdawał jednak sobie sprawy z tego, że jest taka odporna.

Nie szkodzi, pomyślał, wkładając broń do torby. To tylko sprawia, że polowanie jest bardziej podniecające.

Peter odwołał inne poranne spotkania. Wciąż na nowo przesłuchiwał nagranie sesji z Callie. Był równie wyczerpany jak ona, gdy wychodziła. Zrobili wielki krok naprzód, i oboje o tym wiedzieli. Callie Jamieson była skarbnicą historii swoich przodków. Teraz do niego należało ustale­nie, czy jej rewelacje to prawda, czy zwykła wyobraźnia; kontynuacja wspomnień matki czy symptomy jej choroby.

Powinien być dumny, że zaszli tak daleko, że niemal osiągnął już swój cel życiowy cel, ale coraz bardziej bał się o Callie.

Zależało mu na niej bardziej, niż powinno. Nie w sensie erotycznym, choć była pociągająca. Ta śliczna młoda kobieta rozpaczliwie walczyła o uwolnienie się od potwornego ciężaru powtarzających się nocnych kosz­marów. Widział, jak drży ze strachu i jak pada bez sił z wyczerpania. Słyszał jej krzyk i płacz, i - co było najbardziej wzruszające - jej błaganie o spokój.

Tego ranka, kiedy wyprowadził ją ze stanu hipnozy, rozmawiali o jej życiu, o tym, co dla niej znaczy uwolnienie się od tych widm, które nazy­wała szarymi ludźmi.

- Będę mogła pozwolić sobie na to, by mnie kochano - powiedziała.

Spytał, czy ma na myśli kogoś konkretnego. Wiedział o Ezrze Chapinie, więc nie zdziwił się, gdy powiedziała, że tak. Kiedy spytał ją o jej romans, powiedziała, że zakończyła go dziś rano.

- Nie jest bezpiecznie mnie kochać - wyjaśniła.

Poczuł się winny. Być może Callie nie powinna była tak mu zaufać.

Jak zawsze w trudnych chwilach, chwycił za słuchawkę i zadzwonił do swego mistrza. Gdy tylko usłyszał jego głos, uspokoił się. Hiram Wellington zawsze tak na niego działał.

- Sporo czasu minęło, odkąd rozmawialiśmy ostatnim razem. Co tam u ciebie? - zapytał Hiram, najwyraźniej zadowolony, że go słyszy.

Peter opowiedział mu o swojej pacjentce i o jej snach. Opisał zarówno ich rozmowy, jak rezultaty hipnozy.

- Gratuluję! Wygląda na to, że w końcu znalazłeś właściwy obiekt - zauważył Hiram.

- Tak, ale denerwuję się. Powinienem sporządzić przekonującą doku­mentację moich odkryć. Ustalić, kiedy dokładnie miały miejsce dane wypadki, a także kim są osoby, które w nich występują. Z oczywistych przyczyn boję się naciskać zbyt silnie.

- Myślę, że masz słuszność. Jeśli będziesz działał powoli, może ci się uda wyciągnąć z niej całą informację.

- Nie mam na to czasu.

Opowiedział Wellingtonowi o p-316 Guya Hoffmana, o tym, że jego użycie może znacznie przyspieszyć regresję.

- To fantastyczny człowiek - rzekł - i nie wątpię w efekty jego do­świadczeń laboratoryjnych, ale obawiam się, że być może chce zbyt szybko przejść do badań klinicznych.

- Pewnie skończyły mu się fundusze. - Hiramowi dobrze były znane naciski, jakim poddawani są ci, którzy zmuszeni są polegać na cudzej hojności. Miał do czynienia z wieloma projektami badawczymi, które stanęły w pół drogi, bo finansujący je filantrop nagle przestał się intere­sować tym zagadnieniem. Cud, że w nauce w ogóle istnieje jeszcze jakiś postęp.

- Zastanówmy się nad całą sprawą. Po pierwsze, kim jest twoja pa­cjentka?

- To młoda kobieta. Nazywa się Callie Jamieson.

- Reporterka z „Couriera”?

- Tak. Skąd wiesz?

Hiram opowiedział o wizycie Callie i Ezry w Liberty Park.

- Prawdę mówiąc, ich pytania skłoniły mnie do pogrzebania w historii Liberty Park.

- Czy chodziło im o coś konkretnego? - Serce Petera zabiło mocniej.

- Pani Jamieson interesowała się przede wszystkim kobietą, dla której ten zakład został stworzony. Jeśli sobie przypominasz, w wyniku przeży­tej tragedii, popadła ona w głęboką katatonię. Jej sponsor zwracał się do wielu psychiatrów, aż wreszcie znalazł doktora Jeremiasza Holsteina. Przy­wiózł go do Saratoga, zapewnił mu doskonałe warunki i powiedział, że ma uratować tę kobietę. I w końcu się udało.

Gardło Petera wyschło tak, że ledwie mógł mówić.

- Jak się nazywała ta kobieta?

- Ciekawe. Detektyw Chapin też chciał to wiedzieć.

- No więc? - O Ezrze Chapinie pomyśli później.

- Sara Blessing.

- Sara - powtórzył niemal szeptem Peter. - Czy była żoną człowieka o imieniu Mac?

- Masz dziś szczęście - zaśmiał się Hiram. - Przekopałem archiwa i znalazłem bardzo ciekawe informacje.

- Mów - Peter miał nerwy w strzępach.

- Sara Blessing rzeczywiście była żoną mężczyzny o imieniu Mac. Żyli ze sobą niezbyt długo. Wkrótce Mac i jego matka zostali zamordowani. Matka została uduszona, Macowi zabójca rozwalił głowę czymś twar­dym.

- A potem podpalił stodołę, żeby zatrzeć ślady.

- Tak. - Hiram z wrażenia wstrzymał oddech. - Czy to fragment snu tej kobiety?

- Najważniejsza jego część. Prześladuje ją przez całe życie. - Peterowi zrobiło się tak żal Callie, że aż mu oczy zwilgotniały. - Jest przekonana, że właśnie z powodu tego snu jej matka znalazła się w zakładzie psychia­trycznym.

Hiram przez długą chwilę milczał.

- To niesamowite, Peter. Nawet sobie nie wyobrażasz, do jakiego stop­nia niesamowite.

- Co to znaczy? - Merrick usłyszał lęk w głosie Wellingtona. - Kim są ci ludzie?

Hiram wziął głęboki oddech, po czym wypuścił powietrze z płuc.

- Kobieta, która została zamordowana, to Liberty McAllister. Jej syn, Mac, ożenił się z Sarą z domu Blessing. Liberty miała jeszcze jedno dziec­ko.

- Faith - powiedział Peter bez cienia wahania.

Po drugiej stronie linii zapadło owo charakterystyczne milczenie, które zwykle ma miejsce, gdy dokonujemy jakiegoś niezwykłego odkrycia.

- Tak - powiedział w końcu Hiram. - Faith. - Znów urwał, zdając sobie sprawę, że to, co za chwilę powie, stanie się istnym trzęsieniem ziemi dla wielu ludzi. - Najciekawsze w tym wszystkim jest to, kto był mężem Liberty. I ojcem Faith. Nie domyślasz się? E.W. Hale.

Peter poczuł się tak, jakby miał zaraz dostać ataku serca.

- Jak to? - powiedział. - Przecież Hale mieszkał w Cleveland, a potem w Nowym Jorku.

- Nie wiem nic więcej ponad to, co ci powiedziałem. Liberty McAlli­ster Hale i Mac Allister Hale zostali zamordowani. Sara Blessing Hale, która w tym czasie była w ciąży, straciła dziecko i doznała takiego wstrząsu psychicznego, że popadła na parę lat w ciężką katatonię. To właśnie z jej powodu jej teść, E.W. Hale, skorzystał z usług Jeremiasza Holsteina i zbu­dował Liberty Park.

- Kiedy to wszystko miało miejsce?

- Liberty Park oddano do użytku w roku 1893. To wszystko, co wiem. Źródło, z którego korzystałem, jest nieudokumentowane.

- Nie sądzisz, że to zmyślona historia?

- Nie. Zwłaszcza po tym, jak dowiedziałem się o śnie twojej pacjentki. Przedstawia tę historię w sposób bardzo podobny do tego, co wyczyta­łem.

- Kto zamordował Liberty i Maca?

- Nie wiadomo. Sprawa pozostała niewyjaśniona.

- Faith wie - powiedział Peter. W głowie mu wirowało.

- Tak, przypuszczam, że istotnie wie.

- A Faith to Callie.

Na drugim końcu linii znów zapadła brzemienna w znaczenie cisza. Hiram Wellington zaczął wspominać: Callie Jamieson w jego gabinecie, jej reakcje, gdy szli przez hol, jej zainteresowanie pierwszą pacjentką Liberty Park.

- Zdajesz sobie sprawę, co to wszystko oznacza, prawda, Peter?

- Myślę, że tak.

Hiram usłyszał drżenie w głosie swego ucznia. Hiram zawsze powta­rzał, że sukcesowi towarzyszy ciężar. Peter musiał teraz ogłosić światu, że istnieje coś takiego jak pamięć genetyczna, i ukazać pacjentce jej prze­szłość.

- Należy jeszcze to udowodnić - ostrzegł go Hiram - ale jeśli Callie Jamieson rzeczywiście jest nosicielką wspomnień Faith, to znaczy, że pochodzi z rodziny Hale'ów.

Rozdział 30

Callie spojrzała na zegarek. Jeśli za chwilę nie wyjedzie, to autostrada Long Island będzie przypominała parking. Wróciła do mieszkania, bo przed wyjściem musiała jeszcze zrobić parę rzeczy.

Kiedy zadzwonił brzęczyk u drzwi, żołądek skoczył jej do gardła. Nikt nigdy nie zjawiał się tu niezapowiedziany. Podeszła do drzwi, odsunęła zaślepkę wizjera i ujrzała oko z tęczówką o barwie bursztynu.

- Pomyślałem sobie, że możesz być głodna - powiedział Ezra, trzyma­jąc w rękach torbę pączków i pudełko munchkinsów. - Wyszłaś bez śnia­dania.

Wyminął ją i poszedł do kuchni.

- Ja... - zaczęła.

Nie czekając na zaproszenie, postawił zakupy na blacie i zaczął przy­gotowywać kawę.

- Śniadanie to najważniejszy posiłek dnia - oznajmił. Wyglądał jak gość z telewizyjnej reklamy. - Wystarczy, że o nim zapomnisz, i cały dzień masz zmarnowany.

Otworzył pudełko z munchkinsami i podał jej serwetkę. Wybrała pą­czek z cynamonem, on wolał z cukrem pudrem. Callie kusiło, by spytać go o wartość odżywczą munchkinsów, ale dała spokój.

Jedli i popijali kawę w zgodnym milczeniu.

- Muszę iść - powiedziała wreszcie, nie wierząc, że wystarczy mu ta­kie wyjaśnienie.

- Dokąd?

- Mam coś do załatwienia... coś, co dotyczy tylko mnie. Nie ma to nic wspólnego ani z Wiltym Hale'em, ani z Vanną Larkin. Nie dotyczy też ciebie.

Ezra przez chwilę milczał, grzebiąc w pudełku z munchkinsami. Kiedy znalazł maślanego z orzechami, wsadził go do ust i żuł przez chwilę, nie spuszczając z niej uważnego spojrzenia.

- Z całym szacunkiem pozwolę sobie być innego zdania. Wszystko, co dotyczy ciebie, dotyczy i mnie.

Callie otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale Ezra podniósł rękę.

- Ja nie zakochuję się łatwo. - Zobaczył zmieszanie w jej oczach. - Parę lat temu spróbowałem kogoś pokochać - ciągnął. - Ta kobieta ode­szła ode mnie i złamała mi serce. Przysiągłem, że nie pozwolę, żeby zda­rzyło mi się to po raz drugi. A potem pojawiłaś się ty - wpatrywał się w nią badawczo. - Właśnie o takiej kobiecie marzyłem. Nie ułatwiałaś mi jednak sytuacji, a ponieważ nie mam ochoty walić głową w ścianę, pomyślałem sobie, że się wycofam. I wtedy przyszła wczorajsza noc.

Przez chwilę Ezra nic nie mówił. Jego intensywne spojrzenie mówiło samo za siebie.

- Mimo że starałem się jak mogłem, żeby oddzielić się od ciebie mu­rem, barykada runęła. Kocham cię. A ponieważ cię kocham, czuję się uprawniony do interesowania się wszelkimi twoimi działaniami, obojęt­ne, czy są zlokalizowane w tym wieku, w zeszłym czy nawet w jeszcze poprzednim!

Callie miała paść mu w ramiona i powiedzieć, że też go kocha, ale powstrzymała się. Nie mogła myśleć o teraźniejszości, dopóki nie skoń­czy z przeszłością. Jej ojciec wyglądał dziś na zdrowego i silnego, ale przed dwudziestoma laty, gdy jego żona popadła w obłęd, był wrakiem człowieka. Callie dotąd widziała jego pozbawiony życia wzrok, słyszała jego apatyczny głos, czuła ciężką pustkę, jaką miał w sercu. Choćby nie wiem jak ją przekonywał, Callie nie była skłonna podejmować ryzyka.

- Doceniam twoją troskę o moje dobro - powiedziała tonem, który bardziej byłby na miejscu w rozmowie biznesowej niż w romantycznej deklaracji - ale nie podzielam twoich uczuć. Wczorajsza noc to była po prostu formą rekreacji. Trochę nas poniosło. Byliśmy w łóżku, ale nie jesteśmy parą. Tak naprawdę nie jesteśmy nawet kolegami. Po prostu oboje jesteśmy zaangażowani w śledztwo i ograniczmy się wyłącznie do niego.

Twarz Ezry nie wyrażała ani zdziwienia, ani złości. Mogła sobie prote­stować, ile wlezie... On i tak znał prawdę: kochała go. Widział to w jej oczach. Słyszał to w jej głosie. Czuł to w jej dotyku. I wiedział o tym w głębi swego serca.

- W porządku. Co zdecydowałaś w sprawie Merricka?

W głębi ducha Callie żałowała swych słów. I była zła na Ezrę, że tak szybko podporządkował się jej żądaniom.

- Nie sądzę, żeby to była twoja sprawa - warknęła.

- Być może, ale po prostu nie mam do niego zaufania.

- Nic o nim nie wiesz.

- Wiem, że współpracuje po cichu z pewnym szalonym naukowcem, niejakim Guyem Hoffmanem.

- Co?

- Guy Hoffman to biogenetyk. Prowadzi laboratorium zwane GenTec. Któregoś dnia w TV przeprowadził z nim rozmowę Ansel Moreland. Szło w niej o to, że w każdym z nas są zawarte wspomnienia poprzednich generacji. Kiedy Moreland spytał, w jaki sposób możemy uzyskać dostęp do tych wspomnień, Hoffman powiedział, że są psychiatrzy, którzy stosują hipnozę jako element procesu terapii. A kiedy został zapytany, co się stanie jeśli nie przyniesie to spodziewanego rezultatu, zaczął mówić o pro­teinie, którą wyizolował. Podobno kiedy się ją wstrzyknie czy poda dro­gą wziewną, ma natychmiast otwierać drzwi do genu pamięci. Nie ma jednak pewności, czy jest bezpieczna.

Serce załomotało w piersi Callie. Nic o tym wszystkim nie wiedziała.

- Kiedy padło pytanie, czy ta proteina nie jest niebezpieczna, Hoffman zaczął się wykręcać, powiedział, że postęp w nauce często ma miejsce dzięki wcześniejszym porażkom. Uważasz, że to pociecha? Bo ja nie.

- Co to wszystko ma wspólnego z Peterem Merrickiem? - Callie z wra­żenia zaschło w ustach.

- Zajrzałem na stronę GenTec w sieci i zgadnij, czyje nazwisko ujrza­łem na liście konsultantów. - Zobaczył, że Callie blednie. - Potem spraw­dziłem Merricka. Reputację ma dobrą, jeśli nie liczyć trzech pacjentów, którzy popełnili samobójstwo w czasie, gdy się u niego leczyli. - Nie chciał jej straszyć, ale powinna znać prawdę. - Każdy z nich został zdiagnozowany jako schizofrenik.

Callie zesztywniała.

- I każdy z nich, zdaniem Merricka, wykazywał objawy pamięci gene­tycznej. - Ezra nachylił się ku niej poprzez stół i utkwił wzrok w jej oczach. - Callie, proszę cię, znajdź sobie kogoś innego. Kogokolwiek! Nie dbam o to, ile książek napisał, jakie ma wspaniałe drzewo genealo­giczne, ile seminariów prowadzi. Jego życiorys budzi niepokój. A jego związek z Hoffmanem tym bardziej.

- Muszę to wszystko przemyśleć - powiedziała. Twarz miała bladą i ściągniętą. - Dziękuję ci za to, że się tak starałeś.

- Nie zawsze mi się podoba to, co znajduję, ale zawsze staram się zna­leźć prawdę.

Rozmaite obrazy i wypowiedzi wirowały w głowie Callie, mieszały się ze sobą. Czy była królikiem doświadczalnym w ryzykownym ekspery­mencie, czy pacjentką, leczoną za pomocą uznanych, sprawdzonych me­tod? Czy znajdowała się na drodze do szaleństwa, czy do wyzdrowienia? Czy rewelacje dzisiejszego ranka były naturalnym rezultatem uczciwej terapii hipnotycznej, czy też umiejętnie wpojonej sugestii? Czuła się przy­tłoczona ciężarem tego wszystkiego.

- Ale mam też dla ciebie inną wiadomość. - Ezra zauważył, jak zdru­zgotana jest Callie. - Dzwoniła Elizabeth Winters. Znalazła czwarty dzien­nik, ten z roku 1900.

W pierwszej chwili nie zareagowała, więc powtórzył.

- Coś takiego! - wykrzyknęła. - Czytałeś go już?

Ezra pokręcił przecząco głową.

- Dopiero go dostałem. Miałem zamiar przeczytać dziś wieczorem. A właściwie to miałem zamiar dać go tobie do poczytania przed zaśnię­ciem, ale skoro nie chcesz iść grzecznie do łóżka, będę musiał przeczytać go sam i zrelacjonować ci moje odkrycia jutro rano.

- Widzę, że już wszystko obmyśliłeś - powiedziała. - A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, muszę gdzieś pojechać i z kimś się spotkać.

Popatrzył na nią z zaciekawieniem. Nie wiadomo dlaczego poczuła, że powinna poinformować go o swoich planach.

- Spotkam się z moją przyjaciółką Paulą w Bridgehampton. Urządzi­my sobie weekend typu wielkie leniuchowanie.

- Wspaniale. - Ezra wstał i ruszył do drzwi. - Słuchaj, Callie, wiem, że uważasz swoją terapię u Merricka za obiecującą. Może rzeczywiście tak jest. Nie znam się na hipnozie, New Agę, kryształach i wszystkich tego rodzaju rzeczach. Ale pomyśl o tym, co powiedziałem. Bądź ostrożna. I... no wiesz... jeśli będziesz mnie potrzebowała, dzwoń.

- Dobrze. I wiesz co?

- Słucham.

- Dziękuję, Ezra.

Kiedy poszedł, wróciła do komputera, weszła do Internetu i rozpoczęła swoje własne poszukiwania na temat Petera Merricka. Wiele tu było cie­kawostek, ale przejrzała je tylko pobieżnie, szukając czegoś, co by po­twierdziło informacje Ezry albo im zaprzeczyło. Musiała się upewnić, czy jego niechęć do Merricka nie sprawiła, że przesadził albo podkolory­zował fakty.

Kiedy przebrnęła przez długi opis szacownych członków klanu Merricków, znalazła artykuł, o którym mówił Ezra. Nie przesadził ani trochę. Merrick istotnie leczył trzech pacjentów, zdradzających objawy, które jego zdaniem były dowodami występowania u nich pamięci genetycznej. Wszyscy trzej byli schizofrenikami. Wszyscy trzej odebrali sobie życie. Nikt nie winił za to Merricka; samobójstwa często zdarzały się wśród chorych na schizofrenię.

Callie niespecjalnie to pocieszyło, gdy w swoim czasie lekarz ze Stonehaven powiedział o tym jej i Billowi. Ciekawe, jak się czuły rodziny tych trzech pacjentów, kiedy Merricka uznano za niewinnego...

Poczuła na plecach dreszcz lęku. Znów pomyślała, że być może jest obiektem eksperymentu.

Znów zaczęła przeglądać niekończącą się listę tekstów, gdzie wymie­nione było nazwisko Merricka, gdy wtem jeden z nich przykuł jej uwagę: mowa, jaką wygłosił na posiedzeniu Amerykańskiego Instytutu Psycho­logicznego. Bronił w niej swojej krucjaty na rzecz uznania teorii pamięci genetycznej i dziękował swemu dawnemu nauczycielowi, który wprowa­dził go w ten intrygujący, tajemniczy świat podczas praktyki specjaliza­cyjnej, jaką odbywał w prywatnej placówce leczniczej. Placówka nazy­wała się Liberty Park. A nauczycielem był Hiram Wellington.

Callie wpatrywała się w ekran, jakby zaczarował ją kursor, migający nieprzerwanie obok nazwiska Hirama Wellingtona. Liberty Park, Hiram Wellington, Peter Merrick...

Ezra nie wiedział o tym.

Znowu weszła do wyszukiwarki. Tym razem szukała wiadomości o Guyu Hoffmanie. I w tym przypadku pojawiła się długa lista tekstów, gdzie wymienione było jego nazwisko. Większość z nich wiązała się z dzia­łalnością GenTec. Przeleciała kolejne teksty, będąc pod wrażeniem licz­nych nagród i tytułów, jakie zdobył w ciągu lat. Znalazła kilka artykułów na temat projektu „Mnemo”, ale nie było w nich żadnej wzmianki na temat Petera Merricka, cudownej proteiny czy prób klinicznych.

Już miała wyjść z Internetu, gdy nagle, z jakichś nieznanych przyczyn, wpisała w przeszukiwarce nazwisko Carolyne Hale.

Rozdział 31

La Belle Haven, rezydencja Carolyne Hale w Southampton, była perełką architektury, położona pośród dwu hektarów pięknej, sąsiadu­jącej z plażą posiadłości. Kryty jasnym cedrowym gontem dom, ozdo­biony wieżyczkami i szczytami, położony był dostatecznie daleko od drogi, by zapewniać poczucie prywatności, a dostatecznie blisko wybrzeża, by dawać widok na rozległy wodny przestwór. Z rozległym, wspartym na grubych doryckich kolumnach gankiem oraz werandą, biegnącą łukiem wzdłuż południowej ściany, był posiadłością typową dla Hamptons.

Carolyne uwielbiała to miejsce, bardziej nawet niż swój apartament na Piątej Alei czy ranczo w Palm Beach. W ogromie tutejszych pokoi, w ar­chitektonicznym rozmachu, w atrakcyjnej lokalizacji było coś, co stano­wiło oznakę statusu. Potwierdzało, że ona, Carolyne Faessier Hale, nie jest żadną karierowiczką, tylko pełnoprawną członkinią najwyższej war­stwy społecznej.

Od kwietnia do maja spędzała tu większość weekendów, czy to przyj­mując gości, czy uczestnicząc w dobroczynnych balach lub po prostu wypoczywając. Tego dnia potrzebowała izolacji - czegoś, co La Belle Haven w pełni gwarantowała.

Kiedy jej samochód sunął Dune Road na wschód, minęła dom Wilty'ego. Była to elegancka, biała budowla, przypominająca nieco francu­ski zamek. Poprzednio należał do Eppie Hale. Kiedy Eppie zmarła i dom przeszedł na własność Wilty'ego, odarł go do czysta, niemal do gołej cegły, z wszelkich francuskich ozdóbek i urządził od nowa tak, by odpo­wiadał jego amerykańskiemu gustowi. Tu i tam zdarzał się jakiś antyk, jakaś kolekcja sztuki ludowej czy dzieło amerykańskiego malarza prymi­tywisty, ale w zasadzie całe wnętrze miało przypominać zaciszny wiejski dom.

Rozległy teren wokoło był zadbany i zagospodarowany. Wilty powięk­szył różany ogród, stanowiący przedmiot dumy Eppie, i dodał starannie pielęgnowane, wielobarwne byliny. Koło basenu zbudował pergolę z ró­żowymi kwiatami bugenwilli i otoczył taras kamiennymi donicami, z któ­rych wystrzelały purpurowo kwitnące krzewy. Miał tu też kort tenisowy, teren do gry w horseshoes, boisko do piłki ręcznej, boisko do krykieta i prawdziwe pole golfowe.

Przejeżdżając, Carolyne spostrzegła czerwoną flagę powiewającą na wietrze. Pole golfowe Wilty'ego zajmowało odległy zakątek posiadłości, żeby piłka nie uderzyła przypadkiem w przejeżdżający samochód ani nie trafiła na podwórko sąsiada. Mogła jednak wylądować na plaży czy w oce­anie. Ponieważ każda z piłek była oznakowana herbem Hale'ów, przy­padkowi przechodnie często podnosili je i zabierali z sobą na pamiątkę.

Ciekawe, pomyślała Carolyne, ile ich znajdzie, kiedy rozpakuje roz­liczne torby z golfowymi akcesoriami, upchnięte w kufrze jej limuzyny. Były to jedyne przedmioty, które policja pozwoliła jej zabrać z mieszka­nia syna; wszystko inne zostało potraktowane jako materiał dowodowy. Nowsze kije miała zamiar zachować do użytku przyszłych gości, a kije zabytkowe wyeksponować w domu na plaży.

La Belle Haven zostało zbudowane według zupełnie innej koncepcji niż ta, która przyświecała jej synowi. Miała ona związek z korzeniami Carolyne. Przestrzeń była rozleglejsza, mniej zatłoczona; Carolyne chciała, żeby głównym wizualnym akcentem był dom, a nie ogród. Podobnie jak urocze domki z kart jej dziecięcych książeczek, jak rezydencje, które pa­miętała z lat spędzonych w Memphis, dom położony był na łagodnym wzgórzu i dzięki temu królował nad krajobrazem. Alejka prowadząca od drogi ku głównemu wejściu była prosta, obsadzona drzewami. Inaczej niż u sąsiadów, służba zajmowała osobny domek z dwiema sypialniami. Do przemieszczania się służył personelowi wózek golfowy.

Teren otaczający basen pełen był wspaniałych kwiatów i krzewów, ale Carolyne nie interesowała się nimi, nie czerpała też żadnej przyjemności z kopania, siania, grzebania w ziemi; lubiła jarzyny, ale czysto umyte, i kwiaty, jeśli były równiutko, precyzyjnie ścięte. Ponieważ nie zależało jej, by organizować tu obozy dla przerośniętych dzieci, jedyną rozrywką, jaką oferowało Belle Haven, był basen. Stanowisko Carolyne było jasne: jeśli jej znajomi mają ochotę pograć w tenisa, golfa czy krykieta, to mogą się zapisać do klubu.

Często rozmawiali z Wiltym o tym, co tworzy klimat gościnności. Wilty uważał, że obowiązkiem gospodarza jest traktować gości tak, jak traktował siebie samego; w jego przypadku oznaczało to skrajne rozpieszczanie. Rzecz jasna, goście Wilty'ego marzyli o weekendach spędzonych w jego domu i chętnie tu przyjeżdżali częściej. Carolyne zapewniała eleganckie otocze­nie, stosowną ilość rozrywki, interesujące towarzystwo i wykwintny stół, ale nigdy nie posunęła się do przesady. Nie liczyła na wdzięczność, jak zwykła mówić synowi, nie chciała też, by jej przyjęcia spowszedniały go­ściom.

Wilty zawsze uważał, że jest to wywyższanie się wynikające z kom­pleksu niższości.

- Nie wysilaj się tak - powtarzał.

Nie rozumiał, jak to jest, bo sam nigdy nie musiał się wysilać. Urodził się jako Hale, co dawało mu szczególne prawa. Mógł wtoczyć się do pokoju pijany jak bela, a i tak by go szanowano. Ona mogła sprawić cud, a i tak obgadywano by ją za jej plecami.

Wilty utrzymywał, że w pewnym stopniu sama jest sobie winna: nie łatwo było ją polubić.

Na ustach Carolyne pojawił się przelotny uśmiech. Tak, to prawda. I na­prawdę w nosie miała to, czy ją ktoś lubi, czy nie. Znaczenie miało tylko to, co ten ktoś dla niej robi, gdyż oznaczało to władzę, a władza miała dla niej o wiele większą wartość niż popularność.

Zanim Nigel i Lourdes odeszli, kazała im zanieść stare kije golfowe Wilty'ego do bawialni. Wilty zawsze mówił, że to najprzyjemniejsze po­mieszczenie w całym domu. Wyłożone dębowymi panelami, z wielkimi kanapami, obitymi miękkim materiałem w czarno-białą kratę, ze skrom­nymi stolikami Stickleya i indiańskimi glinianymi garnkami, koncentro­wało się wokół ogromnego kamiennego kominka, który królował przy ścianie na wprost drzwi. Carolyne wniosła jedną z toreb i postawiła ją w kącie za załomem kominka.

Odstąpiła o krok i podziwiała przypominający kołczan pokrowiec. Ko­lekcja Wilty'ego dodawała splendoru temu miejscu. Zaciekawiona, wyjęła jeden, potem drugi kij. Przeczytała etykietki, przyjrzała się drewnianym główkom i trzonkom. Nazwy były oryginalne i staroświecko urocze, zwłasz­cza tego krótszego: „Liberty”. Poszła do holu po piłeczki oznakowane go­dłem Hale'ów, które znalazła w innym pokrowcu, i wróciła do bawialni.

Umieściła cztery piłki na jednym z dywaników, ustawiła na podłodze paterę z kutego mosiądzu, mającą udawać dołek i wzięła do ręki „Liber­ty”. Machała niezręcznie kijem, przesuwając piłeczkę o parę centyme­trów albo w ogóle w nią nie trafiając. Poćwiczyła chwilę bez piłki, a po­tem spróbowała znowu. Tym razem jedna piłka uderzyła w przeciwległą ścianę, druga zawieruszyła się gdzieś pod krzesłem, a trzecia omal nie przewróciła stolika.

- No dobrze - powiedziała sobie. - Ten ruch najwyraźniej był za moc­ny. A te pierwsze - za słabe. No więc spróbujemy jeszcze raz.

Lekko uderzyła w piłeczkę, która wspięła się na krawędź mosiężnej patery i ześliznęła do środka. Uradowana Carolyne uniosła kij w górę i energicznie uderzyła dłonią w jego główkę.

Główka odpadła i potoczyła się po podłodze. Zdumiona Carolyne zo­baczyła w wydrążonym trzonku ciasno zwiniętą kartkę papieru. Wycią­gnęła ją, usiadła na kanapie, odłożyła uszkodzony kij i ostrożnie rozwi­nęła papier. Był pożółkły ze starości i nieco kruchy. Serce Carolyne mocno zabiło. To było to. Dokument, który, jak sądził Wilty, mógł przekreślić ich przyszłość.

Odręczne pismo było staranne, lecz drobne, z zawijasami, trudne do odczytania. Na szczęście miała okulary zawieszone na szyi. Włożyła je i ponownie spróbowała odcyfrować tekst.

Ja, który zamierzam zakończyć za chwilę tę dręczącą malignę, jaką jest moje życie, niniejszym spowiadam się po raz ostatni. Wybacz mi, Ojcze, gdyż bardzo zgrzeszyłem.

List był długi, bezładny, przepełniony smutkiem i żalem, ale - tak, jak powiedział Wilty - nie zawierał żadnych zrozumiałych szczegółów. Nie było ostatecznego wyjaśnienia, dlaczego Charles „nie zasługuje, by no­sić nazwisko Hale”, ale sens był jasny: z powodu czegoś, co zrobił E.W. Hale, Charles, próbując naprawić błąd ojca, zrobił coś jeszcze gorszego.

Przeczytawszy list po raz trzeci, Carolyne na serio zastanowiła się, czyby nie cisnąć go w ogień. Potem przypomniała sobie telefon od Harlana Whiteside'a. Złapał ją pod komórką, gdy jechała do Southampton. Dan Kalikow w końcu do niego oddzwonił.

- Wilty dał mu kopię dokumentu, który uważasz za tak niebezpieczny - powiedział Harlan. - On z kolei przekazał ją sądowi do zbadania. Zostało wszczęte poszukiwanie potencjalnych spadkobierców E.W. Hale'a. Proces spadkowy zostanie wstrzymany do czasu, dopóki sąd nie uzna, że zostało uczynione wszystko, co możliwe, by znaleźć osoby uprawnione do dziedziczenia. Kalikow uważa, że masz prawo o tym wiedzieć.

Carolyne przespacerowała się po pokoju, rozważając, co ma teraz zro­bić. Wyglądało na to, że pozostała tylko jedna możliwość: spalić przed­śmiertny list samobójcy wraz ze złamanym kijem i modlić się, by się nie okazało, że ktoś jeszcze oprócz niej wie, gdzie schował go Wilty. Nie było sposobu, żeby się dowiedzieć, ile istnieje kopii, ale jeśli oryginał nie ujrzy światła dziennego, nie będzie możliwa weryfikacja daty sporządze­nia listu. Żaden sąd nie przyzna fortuny Hale'ów komuś, kto na poparcie swego roszczenia przyniesie wyłącznie kserokopię. Bez innych form materiału dowodowego roszczenie zostanie oddalone, a wówczas będzie mogła wystąpić z argumentami ona.

Carolyne zwinęła kartki na powrót i cisnęła je do kominka wraz z trzon­kiem złamanego kija i kawałkiem drewna, służącym jako rozpałka, który wzięła z mosiężnego kosza. Zapaliła zapałkę i przytknęła ją do polana. Po chwili zapłonęło, a wraz z nim stanęły w ogniu ostatnie słowa Charlesa Hale'a i przeklęty kij golfowy E.W. Hale'a.

Carolyne ruszyła do baru, by przygotować sobie mocnego drinka.

Paula otworzyła drzwi do domku w Bridgehampton i pchnęła je bio­drem. W rękach trzymała świeże jarzyny i kwiaty z jednego ze swoich ulubionych sklepików z produktami wiejskimi. Postawiła zakupy w kuch­ni, otworzyła okna, zapaliła światło. Kiedy wszystko umieściła na swoim miejscu, wybrała butelkę wina z dużego, zrobionego z mosiądzu i kutego żelaza stojaka i wstawiła ją do lodówki.

Zaniosła walizkę na górę, do sypialni od frontu. Przyjechała tu pierw­sza, więc miała prawo wyboru. Przypieczętowała swoje prawo, kładąc na nocnym stoliku książkę, którą czytała, i ustawiając w przyległej łazience swoje przybory toaletowe. Potem zeszła na dół.

Z pełnym zadowolenia uśmiechem włożyła kwiaty do wazonów i roz­stawiła je po domu. Spokojny, babski weekend z przyjaciółką to było właśnie to, czego potrzebowała.

Spojrzała na zegar i pomyślała, że pora zabrać się do robienia sałatki. Przedtem jednak zapaliła lampy na zewnątrz, które skąpały teren w na­strojowym świetle.

Posiadłość była niewielka, ale bujnie zadrzewiona, pełna zarośli, co stwarzało wrażenie prawdziwego pleneru. Pomiędzy drzewami wysiały się rozmaite polne zioła i kwiaty. Woda spływająca do basenu szemrała jak strumień górski. Zielony trawnik prowadził do kamiennych stopni i rozległego patio. W jego drugim końcu, nieco wyżej, by użytkownik mógł rozkoszować się widokiem, znajdowało się jacuzzi.

Otworzyła oszklone drzwi i wyszła na taras. Wieczór był piękny, cie­pły, pełen woni świeżo rozkwitłych kwiatów. Jakieś małe ptaszki wyśpie­wywały swoje trele, idąc w zawody ze świerszczami.

Znów spojrzała na zegarek. O tej porze szosa jest już pewnie potwornie zatłoczona. Ona wyjechała z miasta wcześnie, ale ruch i tak był niemały.

W tej właśnie chwili jej oko złowiło błysk odbitego w szkle światła w pobliżu jacuzzi. Podeszła tam i znalazła tacę z kieliszkami, otwartą butelkę chianti oraz pospiesznie nagryzmoloną notkę:

Poszłam do sklepu po parę rzeczy na nasz bankiet „Powitanie lata”. Napij się wina i wykąp się. Niedługo wracam. Całuję.

Uśmiechnęła się. Lubiła to wino. Nalała sobie kieliszek i spróbowała.

Dobre.

Wzięła kieliszek, weszła do domu, włączyła jakąś muzykę, po czym wróciła na taras.

Była prawie siódma. Dlaczego trwa to tak długo? Spojrzała na liścik i po­myślała, że zakupy na bankiet mogą zająć trochę czasu. Poza tym markety pełne są ludzi, którzy robią zapasy na weekend. Dolała sobie wina i spojrza­ła na jacuzzi. Ogrzewacz był włączony. Z gorącej wody wznosił się obłok pary w formie mglistego palca, który zdawał się wskazywać na nią.

- Napisała, żebym się wykąpała - powiedziała głośno. - I tak właśnie zrobię.

Powoli rozebrała się i swobodnym krokiem, kołysząc biodrami, pode­szła do jacuzzi. Chichocząc, zanurzyła palec w parującej wodzie. Przy­pomniały jej się tamte szalone czasy ich dzieciństwa, kiedy podczas nie­obecności rodziców wskakiwały na golasa do basenu na tyłach jej domu.

Roześmiała się na głos, wspomniawszy, jak to pewnego razu dorośli wcześniej wrócili do domu i zastali w basenie sześć nagich, baraszkują­cych dziewczynek.

Schyliła się, postawiła kieliszek, chwyciła ręką za kamienny murek, otaczający basenik, i weszła do wody. Z westchnieniem ulgi zanurzyła się głęboko. Odchyliła głowę do tyłu, zamknęła oczy i zapomniała o bo­żym świecie.

Kiedy otworzyła oczy, musiała minąć chwila, zanim odzyskała orienta­cję. W głowie jej się kręciło, zaczynała czuć się jakoś dziwnie. Pewnie dlatego, że wypiła sporo wina na pusty żołądek.

Spojrzała na zegarek. Była prawie ósma.

Gdzie ona jest, do diabła? Czyżby zmieniła decyzję?

Nie. Przecież była tu. Zostawiła liścik.

Pismo wyglądało trochę dziwnie.

Może miała wypadek?

Ręce jej drżały. Zaczynała się pocić.

Wstała i wyszła z jacuzzi. Naga, ociekająca wodą, udała się do kuchni i wzięła komórkę. Usłyszała jeden z tych irytujących komunikatów, że osoba, do której dzwoni, jest chwilowo poza zasięgiem.

Cholera! Wyłączyła telefon.

Wybrała numer jej mieszkania. Odebrała automatyczna sekretarka. Znów spojrzała na zegarek. Coś było nie tak. Wiedziała o tym, ale nie mogła myśleć racjonalnie.

Poczuła chłód, więc wróciła powoli na taras, gdzie leżały bezładnie rozrzucone na ziemi jej rzeczy. Na myśl, że miałaby się schylić, by je podnieść, poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła. Jako łatwiejsza alternatywa ciemniało przed nią jacuzzi. Powoli, trzymając się kamien­nego murku, weszła z powrotem do gorącej kąpieli.

Para sprawiła, że mdłości wzrosły, ale tak kręciło jej się w głowie, że nie była w stanie wyjść. Próbowała głęboko oddychać, ale dostała tylko czkawki. Poczuła się chora. Wiedziała, że jest jej potrzebna pomoc.

Bezwiednie przymknęła oczy. Opadła głębiej i woda dostała się jej do nosa. Gwałtownie otworzyła oczy. Znów zaczęła kurczowo chwytać powietrze.

Pomyślała, że wodny wir ją otrzeźwi. Uderzenia i ukłucia powietrz­nych bąbelków przywrócą energię jej nogom i ramionom. Będzie w sta­nie wyjść i ubrać się.

Wzięła jeszcze jeden głęboki oddech, sięgnęła za siebie i zaczęła ma­cać, dopóki nie natrafiła ręką na pokrętła. Jedno od bieży wodnych, dru­gie od oświetlenia. Włączyła oba.

Chlusnęła w nią woda. Była jak pijana, ciało miała bezwolne, lekkie niczym piórko. Fale miotały nią od ściany do ściany. Mdłości narastały i narastało też uczucie, że traci kontrolę. Desperacko zaczęła macać wo­kół siebie, żeby się czegoś przytrzymać. Jak przez mgłę dostrzegła maja­czącą przed nią poręcz. To były schodki, prowadzące do basenu. Wycią­gnęła rękę i usiłowała zbliżyć się do nich na tyle, by chwycić za metalowy pręt. Ręka zadrgała, zaciskając się wokół poręczy.

Trzy minuty później Paula nie żyła.

Rozdział 32

Pierwsze ostrzeżenie przyszło, gdy Gus, barman z Onyksu, zatelefonował z wiadomością, że Ben Schirmerhorn usilnie próbował się do­wiedzieć, kto wydał go glinom.

Później ekipa śledcza powiadomiła Ezrę, że odciski palców, zdjęte z bu­teleczek z lekami w domu Vanny Larkin, pasowały do tych zdjętych ze szklanki, z której korzystał wszędobylski pan Schirmerhorn podczas swojej wizyty na posterunku. Fakty te stanowiły dla Matta Feldera, asystenta sędziego okręgowego, który został przydzielony do spraw Wilty'ego i Van­ny Larkin, wystarczającą podstawę do działania. Wydano nakaz areszto­wania Schirmerhorna.

Gdy telefon zadzwonił po raz trzeci, Ezra spodziewał się, że to chłopcy z okręgu dziewiątego z wiadomością, iż złapali Schirmerhorna, dilera narkotyków, a może nawet mordercę. Tymczasem dzwoniono z biura sze­ryfa w Hamptons.

Callie siedziała na kanapie w salonie. Wokół niej kręcili się policjanci i technicy, zajęci żmudną i niewdzięczną robotą. Chodzili na palcach, starając się mówić ściszonym, pełnym szacunku głosem, ale nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Choćby w pokoju było nawet sto osób, Callie nie widziała nic oprócz Pauli, dryfującej na wznak w małym jacuzzi, i sły­szała tylko własny krzyk o pomoc.

Gdy przybyła policja, siedziała na tarasie obok basenu, pełniąc rozdzierającą serce straż przy zmarłej. Próbowali skłonić ją, by weszła do domu, ale nie chciała zostawić Pauli samej. Ustąpiła dopiero wówczas, gdy upewniła się, że Pauli nic już nie grozi.

Callie była jak odrętwiała. Siedziała przytłoczona ciężarem nieszczę­ścia, z wyrazem niedowierzania i żalu na twarzy, ale przede wszystkim poczucia winy. Wezwany do wypadku lekarz zaproponował jej środki uspokajające, ale odmówiła. Chciała czuć każde ukąszenie, każde żądło bólu spowodowanego tą stratą. Paula Stein była jej najlepszą przyjaciół­ką od dziesiątego roku życia. Zasługiwała na to, by ją opłakiwać, a Callie łez miała pod dostatkiem.

Myślała, że wypłakała się do końca, ale gdy weszli Ezra i Alvarez, strumienie łez znów pociekły jej po policzkach.

Jorge złożył jej wyrazy współczucia, po czym stanął dyskretnie z boku, na tyle blisko, by słyszeć rozmowę, i na tyle daleko, by nie rzucać się w oczy.

Ezra usiadł przy Callie. Nie zadawał banalnych pytań o jej samopoczu­cie. Po prostu objął ją i pozwolił się wypłakać w jego ramionach.

- To miałam być ja - powiedziała w końcu drżącym z napięcia, niewie­le głośniejszym od szeptu głosem. - Wiesz o tym, prawda?

Ezra skinął głową.

- Na to wygląda.

- Spóźniłam się. - Oczy miała puste, drewniany głos. - Wszystkie świa­tła były włączone. Muzyka też. Zawołałam ją, ale nie odpowiadała. Drzwi były otwarte, więc wyszłam na taras. - Zaczerpnęła kurczowo powietrza na wspomnienie straszliwego obrazu, jaki ją powitał. - Była goła. Unosi­ła się na powierzchni. Wbiegłam do domu i zadzwoniłam pod 911. My­ślałam, że jeszcze żyje. Albo że będzie można ją uratować. - Wstrząsnęło nią łkanie. - Nie wiedziałam, co jeszcze mogę zrobić.

- Nic więcej nie mogłaś zrobić, Callie.

Spojrzała na niego, skonsternowana.

- Policja twierdzi, że znaleźli list i butelkę wina. Podobno był napisany tak, żeby Paula sądziła, że to ode mnie.

Ezra rzucił spojrzenie na Alvareza, który wyszedł, by porozmawiać z ekipą pracującą na miejscu zdarzenia.

Nowa fala żalu ogarnęła Callie W tym momencie przez frontowe drzwi wtargnął jak burza jakiś mężczyzna w towarzystwie policjanta z Hamptons. Wysoki blondyn, o twarzy głęboko pooranej zmarszczkami. Rzucił się ku Callie i wziął ją w ramiona.

Ezra domyślił się, że to ojciec Callie. Wstał i odszedł na bok.

Bill rozpaczliwie starał się pocieszyć pogrążoną w smutku córkę, Ezra zaś wymknął się i dołączył do kolegi, rozmawiającego z szeryfem.

Lester Hancock zabrał Ezrę i Alvareza z lotniska i przywiózł do domku w Hamptons. Powiedział im wówczas, że sąsiad powiadomił policję o sa­mochodzie, zaparkowanym po drugiej stronie ulicy. Stał tam od około dwóch godzin.

- Jak tylko pojawiła się Jamieson, samochód momentalnie zniknął. Czyżby jego kierowca nagle się zorientował, że dopadł nie tę kobietę co trzeba?

- Tak - powiedział Ezra ku zdumieniu rozmówcy. - Tak właśnie było.

Podchodząc teraz do Hancocka, Ezra przyjrzał mu się uważnie. Suchy sześćdziesięcioparolatek przypominał mu stare krzesło: podniszczone z upływem czasu, wysiedziane, wystrzępione po brzegach, ale wciąż jesz­cze na tyle solidne, by nadawało się do użytku.

- Czy koroner ustalił przyczynę zgonu? - zapytał.

- Porażenie prądem.

Ezra spojrzał na Alvareza. On też nie spodziewał się takiej odpowie­dzi.

Hancock wezwał jednego z mundurowych. Był to Ed Fertig, policjant, który pierwszy zjawił się na miejscu zdarzenia.

- Powtórz im to, co mówiłeś mnie - polecił Hancock.

Fertig milczał chwilę, zbierając myśli. Nie chciał niczego przeinaczyć ani pominąć żadnego istotnego szczegółu, by nie postawić swojego szefa w złym świetle wobec detektywów z nowojorskiej policji.

- Podszedłem, żeby sprawdzić puls. Kiedy złapałem ją za przegub, miałem takie wrażenie, jakbym wsadził palec w gniazdko pod napięciem. - Odetchnął nerwowo i spojrzał na własną dłoń, jakby chcąc się upew­nić, że nic mu się nie stało.

- W jaki sposób został podłączony do wody prąd? - spytał Alvarez.

Fertig zastanowił się.

- Nie wiem. Podgrzewacz był wyłączony, tylko światła i bicze wodne włączone.

W głowie Ezry zaświtała myśl.

- Czy było spięcie? Wysadziło bezpiecznik? - spytał.

- Nie sądzę - powiedział Fertig, ale przyznał, że tego nie sprawdził.

- Gdyby było spięcie, nic by nie działało - stwierdził Jorge.

- Czy wszystkie bicze wodne były włączone?

- Tak jest.

- A światła?

- Nie. Jedna z żarówek była przepalona.

Ezra próbował złożyć rozproszone, dręczące myśli w spójną całość.

- Sprawca w jakiś sposób dowiedział się, że Paula i Callie mają tu przyjechać. - Ezra odetchnął i znowu spojrzał na otwartą butelkę wina. - Zróbcie testy na oxyontin - powiedział.

Hancock skinął na Fertiga, który zabrał butelkę i wyszedł.

- Zbadamy też krew.

- Myślisz, że stoi za tym Orlando? - spytał Jorge.

- Myślę o różnych rzeczach - powiedział Ezra. Podniósł kartkę i prze­czytał ją uważnie. - Wino i kąpiel. Czy może być lepszy relaks?

- Nie jestem pewien, czy można to nazwać relaksem. Woda i elektrycz­ność to jeszcze bardziej zabójcze zestawienie niż mieszanka leków i al­koholu.

Ezra przypomniał sobie inny przypadek śmierci przez porażenie prądem, zawołał Mike'a, elektryka z ekipy, z którym wcześniej rozmawiał Jorge, i spytał go, w jaki sposób do basenu mógł zostać podłączony prąd.

- Podobno nie paliła się jedna z lamp - powiedział.

- Tak, wiem. Kiedy odłączyłem całą instalację, żeby sprawdzić basen i nie usmażyć się przy okazji, natychmiast sprawdziłem tamtą lampę. Oka­zało się, że w ogóle nie było tam żarówki. A szklana osłona była pęknię­ta.

Ezra powoli przetwarzał tę informację.

- Czy znaleziono poparzenia na rękach ofiary?

- Jedna ręka była niemal zwęglona.

- Od złapania za poręcz przy schodkach?

- Tak.

Alvarez zapytał, skąd Ezra tak dobrze się zna na elektryce.

- Przy jednej z tych niewyjaśnionych spraw, które miałem na tapecie, natrafiłem na coś takiego, że zainteresowałem się elektrycznością. Na przykład, w jaki sposób w urządzeniu może być napięcie, skoro wyłącz­nik główny jest wyłączony. Albo...

- To proste - przerwał Mike. - Zamieniasz kable w ten sposób, że pozycja „wyłączone” zmienia się na „włączone”.

- Sprawdzałeś GFI? - Ezra zapytał Mike'a.

Zarówno szeryf, jak i Alvarez sprawiali wrażenie, że nie łapią.

- GFI to mechanizm uziemiający instalację w jacuzzi - wyjaśnił Mike. - Jeśli jest zainstalowany prawidłowo, to przy żadnym zwarciu, przepa­lenie się żarówki czy jakiejkolwiek innej awarii nie ma ryzyka porażenia. Ale to jacuzzi było pod napięciem, co oznacza, że ktoś odciął uziemienie.

- Pomyśl, co ten skurwiel zrobił - powiedział Ezra. Jego gniew nara­stał. - Wykręca żarówkę, rozbija klosz, i w ten sposób po przekręceniu wyłącznika prąd płynie do basenu. Ofiara była lekko wstawiona, zwłasz­cza że do wina dodano prawdopodobnie narkotyków. Próbuje wyjść, a po­nieważ ma problem z równowagą, chwyta za poręcz. W momencie, kiedy dotyka metalu, staje się elementem uziemiającym i prąd przechodzi przez nią jak piorun.

Alvarez był zaskoczony zawiłością takiego planu.

- Jest wiele sposobów, żeby kogoś załatwić. Przestępcy raczej rzadko wybierają porażenie prądem. To skomplikowana robota. Trzeba czasu, żeby to wszystko przygotować.

Ezra zacisnął szczęki.

- Tylko wtedy, kiedy nie wiesz, jak się to robi. Jeśli wiesz, to sposób jest szybki i skuteczny. I w większości wypadków nie pozostawia żadne­go śladu.

Chyba że działasz według pewnego schematu. Wówczas staje się to twoim znakiem firmowym.

Rozdział 33

Była druga w nocy, gdy Ezra wrócił do domu. Zbyt zmęczony, by za­snąć, spędził resztę nocy na czytaniu dziennika E.W. Hale'a z 1900 roku. Elizabeth Winters nie myliła się. To był pamiętnik z odpowiedzia­mi. Jednak Ezra miał nadal długą listę pytań.

Wczesnym świtem obudził Carolyne Hale głośny dzwonek telefonu. Ręką poszukała po omacku słuchawki. Na wpół śpiąca przyłożyła ją do ucha.

- Coś poszło źle - usłyszała niski, pulsujący podnieceniem głos.

- Na ile źle? - Była półprzytomna, ale jego nerwowość, sącząca się ze słuchawki jak trujący opar, momentalnie ją obudziła.

- Bardzo źle. Jednak nie w tej sprawie dzwonię. Jeśli chcesz tam być, zanim wszystko się skończy, to zwlekaj tyłek z łóżka, odpalaj merca i ru­szaj w drogę.

Trochę ogłupiały od tego, co wyczytał w dzienniku, i ucieszony, że ma powód, by odwiedzić Callie, postanowił najpierw pojechać do niej. Nie było jej jednak. Drzwi otworzył mu Bill Jamieson, który przywiózł Cal­lie do domu i spędził noc u niej na kanapie.

- Więc to pan jest Ezra Chapin - powiedział ciepło, zapraszając go do środka. - Widziałem pana wczoraj wieczorem w tamtym domu, ale...

- Nie był to szczególnie dobry czas na wymianę uprzejmości - powie­dział Ezra.

- Miło mi pana poznać, detektywie Chapin, mimo ponurych okoliczno­ści, w jakich się spotykamy.

- Mnie również. - Poczuł się nieswojo. Ciekawe, co Callie powiedzia­ła ojcu na ich temat. - Powinienem wyjaśnić, że chociaż śmierć pani Stein miała miejsce poza naszym terenem, ja i mój partner nadzorujemy śledztwo.

- Dziękuję panu. Paula była dla nas kimś wyjątkowym. To wielka stra­ta dla mnie i dla Callie.

- Rozumiem, panie Jamieson. Gdzie jest teraz Callie?

Bill Jamieson zauważył troskę malującą się w oczach Ezry.

- Wyjechała dziś rano.

- Dokąd?

- Do Saratoga Springs.

Twarz detektywa momentalnie znieruchomiała. Oczy stały się ciemne i skupione, co jeszcze bardziej zwiększyło niepokój Billa.

- Powiedziała, po co się tam wybiera?

- Żeby sprawdzić coś w związku ze sprawą, nad którą w tej chwili pracuje. - Bill nie mógł pozbyć się wrażenia, że Callie nie powiedziała mu wszystkiego. - Coś związanego z Wiltym Hale'em.

Na zewnątrz chmura odsłoniła słońce i jaskrawożółta smuga światła słonecznego wślizgnęła się nagle przez okno do pokoju. W tym momen­cie Ezra ujrzał jakiś dziwny błysk w rogu, tuż nad głową Billa. Utkwił oczy na tym miejscu, ale inna chmura zasłoniła słońce i światło znikło.

Ezra przyłożył palec do ust, dając Billowi znak, by nie zadawał pytań. Złapał krzesło, postawił je w rogu, gdzie widział błysk, i wszedł na nie. Włożył rękę w szparę między drewnianą okładziną a ścianą i wyjął coś, co przypominało kamerę światłowodową. Była wielkości dziesięciocentówki i niewiele od niej grubsza. Nic dziwnego, że jej nie zauważył... Takich rzeczy może być pełno w mieszkaniu, a mimo to nikt ich nie znaj­dzie.

Gdy schodził z krzesła, dotarło do niego, że przecież byli z Callie w tym pokoju, kiedy planowali wyjście do galerii, a później na kolację. Rozma­wiali o Orlando, Schirmerhornie, o tym facecie z tatuażami, który ją śle­dził, a także o Victorii Moore i czwartym dzienniku. Kiedy Callie i Paula robiły plany na weekend, Callie też prawdopodobnie była właśnie tu i nie rozmawiała z komórki. Nic dziwnego, że zabójca znał jej zamiary, wie­dział, gdzie ma być i kiedy.

Ezra zaczerpnął tchu.

- Proszę chwileczkę zaczekać. Zaraz wrócę.

Wyszedł do przedpokoju i zadzwonił z komórki do Jorgego.

- Cieszę się, że dzwonisz.

Ezra z tonu głosu Alvareza wywnioskował, że nie będzie to dobra wia­domość.

- Co nowego?

- Schirmerhorn nie żyje. Zadzwonił na posterunek, że chce się poddać. Ludzie z narkotyków zawarli z nim układ. On pomaga im zorganizować zasadzkę, oni zwalniają go z zarzutów. Ale Orlando nie uznał takich za­sad gry. Walnął Szekspirowi w żyłę taką dawkę orlando magic, że wy­starczyłaby, żeby wprawić w ruch statek.

Ezra miał wrażenie, że to jego napompowano narkotykami.

- Jak rozumiem, Orlando nadal gdzieś tu jest.

- Szukają go od Miami do Maine.

Ezra milczał.

- Gdzie jest Callie? - spytał Alvarez.

- Wyjechała. - Ezra szybko opowiedział Alvarezowi o kamerach. - Są drogie, ale Orlando musi spać na pieniądzach. Co to dla niego sfinanso­wać taki podgląd?

- Merrick też nie jest biedny - zauważył Alvarez, pragnąc przypomnieć koledze, że istnieją inne możliwości. - Mamy zapis jego rozmów. Nie tylko rozmawiał parę razy z Wdową, ale miał też parę rozmów z Guyem Hoffmanem, którego nazywasz szalonym naukowcem. Ale, ale. Wdowa też rozmawiała z tym Hoffmanem. I to nieraz.

- Interesujące.

- Skoro uważasz to za interesujące, to zaraz usłyszysz coś takiego, że ci portki opadną. Wczoraj Merrick dzwonił do Saratoga Springs. Do nie­jakiego Hirama Wellingtona.

- Nie podoba mi się ta wiadomość - powiedział Ezra.

Powiedział Alvarezowi, że Callie właśnie tam jedzie, ale zataił to, cze­go dowiedział się wczoraj wieczorem, gdy wracał do miasta, o ekspery­mentach Merricka i Hoffmana dotyczących mózgu.

- Skoro mowa o Hoffmanie - powiedział Alvarez - to wczoraj, kiedy byliśmy w drodze, w jego laboratorium miał miejsce rabunek. Ukradzio­no jakieś serum.

Ezra zastrzygł uszami.

- Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę, Jorge. Zadzwoń do Feldera i spytaj, czy możemy dostać pozwolenie na przeszukanie gabinetu Mer­ricka.

- Czego chcesz szukać?

- Nie wiem, ale ten facet mi się nie podoba. - Ezra spojrzał na zegarek. - Muszę kończyć.

- Ja też. Jak skończę z Felderem, postaram się załatwić dla nas samolot do Saratoga. - Kiedy Ezra zaczął protestować, dodał: - Ty możesz iść piechotą, skoro chcesz być taki rycerski wobec swojej damy, ale ja je­stem w pracy. Poza tym nigdy tam nie byłem. Słyszałem, że Saratoga jest piękna o tej porze roku.

Ezra uśmiechnął się.

- Do zobaczenia na La Guardia.

- Hiram, mówi Carolyne Hale. Właśnie jadę do Long House i pomy­ślałam sobie, że może bym wpadła po drodze. Omówilibyśmy sprawę tegorocznej darowizny ze strony fundacji Hale'ów na rzecz Liberty Park. Będziesz w domu? Cudownie. W takim razie do zobaczenia.

Ezra bił się z myślami, ile powiedzieć Billowi Jamiesonowi. W końcu uznał, że ma on prawo wiedzieć, iż ktoś usiłuje zabić jego córkę. Podał mu w skrócie przebieg wydarzeń, starając się złagodzić nieco ponury obraz. Kiedy doszedł do Petera Merricka, zdecydował się na pełną szczerość.

- Nie podważam celowości leczenia, ale nie jestem pewien, czy Callie powinna całą swoją nadzieję pokładać w tym właśnie lekarzu.

- Kiedy byliśmy wczoraj z nią na lunchu, dużo mówiliśmy o doktorze Merricku. Wspomniała, że ma pan zastrzeżenia co do niego.

Ezra uznał to za interesujące. Po pierwsze dlatego, że Callie i Bill roz­mawiali na jego temat. A po drugie, skoro mówiła otwarcie o jego opo­rach wobec jej terapeuty, to znaczy, że sama nie czuje się dobrze z Merrickiem.

- Callie z jednej strony boi się tego, co dalsza terapia może odkryć, a równocześnie jest przekonana, że aby żyć dalej, powinna najpierw skoń­czyć z przeszłością.

Ezra nadal był sceptyczny.

- Przecież nie zmieni tego, co się zdarzyło przed stu laty. I właściwie jakie to ma znaczenie?

- To ma wielkie znaczenie - powiedział Bill z przekonaniem. - Coś ją prześladuje. Musi się z tym uporać. Dopóki tego nie zrobi, nigdy nie bę­dzie miała spokoju.

Ezra splótł palce i przyglądał się im, jakby chcąc z nich coś wyczytać.

Bill nie miał wątpliwości, że detektyw jest zakochany w Callie.

- Dlaczego przyjechał pan dziś rano do Callie? Coś mi mówi, że nie było to związane z tragedią Pauli.

- Rzeczywiście, nie było. Przeczytałem w nocy coś, co zaparło mi dech. To prawdziwa bomba.

- W jednym z tych dzienników, które Wilty przesłał Callie?

- W tym, który E.W. Hale napisał w roku 1900.

- Czy nie zechciałby mi pan o tym opowiedzieć?

- Wygląda na to, że E.W. Hale miał drugą rodzinę. Żonę o imieniu Liberty i syna Maca. Mac był żonaty z Sarą Blessing. Sara to kobieta z fotografii, którą Callie, jak twierdzi, widziała w dwóch swoich snach.

Bill Jamieson patrzył na Ezrę w dziwny, niepokojący sposób.

- E.W. Hale miał też córkę o imieniu Faith.

Twarz Billa stała się blada jak opłatek.

- Proszę mi wybaczyć, ale czy to, co mówię, jest dla pana z jakiegoś powodu przykre? - zapytał Ezra.

- Wczoraj Callie miała kolejną sesję z Merrickiem. Merrick poprosił, żeby w stanie hipnozy opisała szarych ludzi ze snu. Zrobiła to. Spytał, z kim rozmawia. Powiedziała, że z Sarą. Spytał, kto to jest Sara. Powie­działa, że to żona Maca. Spytał, kim jest Mac. Powiedziała, że to jej brat. Merrick spytał ją, jak się nazywa. Powiedziała, że Faith.

- Jest pan pewien? - z trudem wydusił z siebie Ezra.

- Słyszałem nagranie.

- To dlatego rozpoznała Sarę Blessing w galerii. To dlatego wiedziała, co grano na pogrzebie E.W. Hale'a. To dlatego zasłabła w Liberty Park. - Wpatrywał się w ojca Callie szeroko otwartymi oczami. - To tam się to wszystko wydarzyło.

Jęknął. Opadły go inne myśli i obawy. Zdał sobie sprawę, że jeśli to wszystko prawda, Callie pochodzi z rodziny Hale'ów.

Bill, który słyszał nagranie, ale aż dotąd nie poskładał fragmentów ukła­danki w całość, wciąż nie mógł wyjść ze zdumienia.

- Nie mieści mi się w głowie, że moja córka jest spadkobierczynią E.W. Hale'a. To nie do wiary, nie sądzi pan?

Ezra uśmiechnął się i kiwnął głową. Ale już w następnej sekundzie jego uśmiech zbladł i ustąpił miejsca lękowi.

- Czy Merrick zdaje sobie sprawę, że ona pochodzi od Hale'ów?

Bill zastanowił się.

- Nie widzę sposobu, żeby mógł się dowiedzieć. Ze snów Callie wie tylko tyle, że mniej więcej sto lat temu jej przodkom wydarzyło się coś strasznego.

- A Callie? Czy podejrzewa, że łączy ją z Hale'ami związek genetycz­ny?

Bill potrząsnął głową.

- Jej chodzi w tym wszystkim o szarych ludzi, o duchy, które przekaza­ła jej w spadku matka, a nie o spadkobierców E.W. Hale'a.

Ezra zastanawiał się, czy w tej sytuacji ignorancja rzeczywiście jest bło­gosławieństwem. Bill musiał wyczuć jego myśli.

- Na ile niebezpieczne to jest dla Callie?

- Mówimy o miliardach dolarów, panie Jamieson. Ludzie, którzy dysponują takimi pieniędzmi, nie lubią, kiedy im się mówi, że mogą wszyst­ko stracić.

Usta Billa zacisnęły się w wąską, gniewną linię.

- Musimy ją znaleźć.

- Znajdziemy - zapewnił go Ezra.

Ale czy na pewno to oni znajdą ją pierwsi?

Rozdział 34

Jadąc New York State Thruway, Callie niemal przez cały czas starała się uporządkować myśli i zyskać jasność widzenia. Nie było to łatwe. Była wyczerpana, wyprana z wszelkiej energii. Wylane łzy i brak snu - całą noc męczyły ją senne koszmary, w których obraz Pauli mieszał się z dobrze znanymi wizjami szarych ludzi.

Nie wiedziała, co ma wspólnego jedno z drugim, ale w jakimś momen­cie tej niekończącej się nocy zaczęła rozmyślać o Wiltym. Z jakiegoś powodu była pewna, że te dwa wypadki są ze sobą związane.

Ezra uważał, że dążenie Wilty'ego, by zweryfikować swoje miejsce w panteonie Hale'ów, stało się przyczyną jego śmierci. Zgodnie z tym, co mówił Dan Kalikow, odkrył on coś dotyczącego E.W. Hale'a, co mogło odmienić jego życie. Szukając odpowiedzi, uciekł się do dzien­ników E.W.

Callie nie miała pojęcia, komu jej obecność na tym świecie mogła tak przeszkadzać, że chciano ją zabić. Jedynymi jej wrogami byli szarzy lu­dzie, ale jeśli wierzyć doktorowi Merrickowi, byli oni postaciami ze snu i jako tacy nie mieli nad nią żadnej władzy.

Czy jednak należało wierzyć doktorowi Merrickowi?

Czy nie została przez niego zaprogramowana? Z taśmy, którą przesłu­chała, wiedziała, że szczegóły pochodzą od niej. On niczego nie wymy­ślał ani nie upiększał. Ale pierwszej swojej sesji nie nagrała. Mógł jej coś wmówić, żeby potem wyciągnąć z tego dalsze dane. Kiedy była w hipno­zie, mógł jej nawet pokazać zdjęcie Sary Blessing. Może dlatego wyda­wała jej się taka znajoma wtedy w galerii? I dlaczego właśnie tę twarz miała kobieta w łodzi? I kobieta, która poroniła? Wszystkie te wizje poja­wiły się po pierwszej regresji.

No a poza tym było to, co powiedział jej Ezra na temat związków Merricka z Guyem Hoffmanem, oraz to, co ściągnęła z sieci. Nie da się ukryć, w świetle tego wszystkiego pytanie, czy może powierzyć Peterowi Merrickowi troskę o swoje zdrowie psychiczne, było wysoce upraw­nione.

Gdyby przeprowadziła sondaż wśród bliskich, odpowiedź byłaby ne­gatywna. Ezra uważał, że Merrick igra sobie z umysłem Callie, by osią­gnąć swoje własne cele. Paula popierała terapię tylko dlatego, że Callie sprawiała wrażenie zadowolonej. Ojciec ostrzegał ją, by nie wierzyła śle­po lekarzowi, powodowana desperacją. Nie zrobiło też na nim żadnego wrażenia określenie Merricka mianem specjalisty; dla ojca „specjalista” oznaczał człowieka o zawężonym polu widzenia. Ciotka Pennie powta­rzała jak echo główne obawy Ezry, że obiektywizm Merricka jako tera­peuty stoi pod znakiem zapytania w świetle jego ambicji jako autora best­sellerów. Uważała, że stosuje metody zbyt niekonwencjonalne, brutalne.

Ale przecież szarzy ludzie towarzyszyli jej przez całe życie. Wczoraj podczas regresji widziała tych samych ludzi. Merrick nie mógł tego za­programować.

Z drugiej strony, spędzili z Ezra mnóstwo czasu na rozmowie o osobie, która nazywała się Faith. To imię mogło zakotwiczyć się gdzieś w zakąt­ku jej mózgu i wyjść na powierzchnię, gdy Merrick spytał ją, kim jest. Jej stwierdzenie, „Jestem Faith” mogło być podświadomą próbą wyjaśnienia tajemnicy, rozwiązania dręczącej zagadki. Dwa niezależne elementy łą­czą się, by uformować spój na odpowiedź, która nie ma żadnego oparcia w faktach. Cóż, wszystko jest możliwe.

Gdyby nie to, co usłyszała od ojca: że również Mara zawsze twierdziła, iż nazywa się Faith.

Ale i tak pozostawało pytanie o tożsamość Faith.

Jedyną rzeczą, jaką Callie wiedziała na pewno, było to, że powinna wrócić do Saratoga Springs. Tam miała tak wyraziste wizje, że jeśli od­waży się odrzucić teraźniejszość, uzyska dostęp do prawdy o przeszłości. Jeśli przespaceruje się nad jezioro albo do Liberty Park, przejdzie się uliczkami starego miasta, wówczas astralna energia tego miejsca prze­pełni ją telepatyczną wiedzą. Dowie się, czy Faith z dziennika E.W. Hale'a ma coś wspólnego z szarymi ludźmi. Dowie się, czy Sara z jej snów to ta sama kobieta, dla której utworzony został Liberty Park. I być może dowie się, dlaczego ona i jej matka zostały wybrane, by całe życie być dręczone przez widma.

W odległości siedmiu kilometrów od Saratoga Springs znajdowała się wioska East Galway. Kierując się wskazówkami, jakie znalazła w Internecie, Callie jechała do kaplicy, w której w 1894 roku Sara Blessing po­ślubiła Jeremiasza Holsteina. Po drodze zadzwoniła do kobiety, opieku­jącej się zabytkową kaplicą, i umówiła się z nią na spotkanie. Nie była pewna, czego szuka, ale nie mogła zapomnieć uczucia, jakiego doznała, gdy odkryła ślubną metrykę Sary. Wiedziała, że East Galway leży nieda­leko od Saratoga, co było dziwne, gdyż nigdy dotąd nie słyszała o tej miejscowości.

Kaplica była urocza, niewielka i przytulna, w rodzaju tych drewnia­nych kościółków z dawnych czasów, na widok których człowiekowi od razu przychodzą na myśl niedzielne nabożeństwa i zbiorowe śpiewy wier­nych. Kiedy Callie weszła do środka, z głębi jej pamięci wyłonił się ob­raz: mężczyźni w surdutach i cylindrach, kobiety w gorsetach, czepkach i sukniach o bufiastych rękawach, mali chłopcy z zaczesanymi do tyłu na mokro czuprynami, ich siostry z włosami zaplecionymi w mysie ogonki albo ufryzowanymi we francuskie loki. Pojawił się - i w sekundę później uleciał, ale gdy zamknęła oczy, niemal słyszała chór głosów, połączo­nych we wspólnej modlitwie.

Kiedy otworzyła oczy, czuła się zdezorientowana i rozbita, tak jakby odbyła długą podróż, znacznie dłuższą niż jazda z Nowego Jorku.

Powoli przeszła się wzdłuż rzędu ławek w kierunku ołtarza. Na pulpi­cie leżały dwie wielkie księgi, a na wierzchu - liścik od kobiety, z którą miała się spotkać. Coś jej wypadło, nie mogła zostać, ale przygotowała książki, o które prosiła Callie.

Callie przesunęła palcami po aksamitnej oprawie pierwszego z tomów. Była to księga, w której narzeczeni składali podpisy tuż przed ceremonią ślubną. Callie szukała 1863 roku, w którym zostało zrobione tamto zdję­cie E.W. Hale'a i kobiety imieniem Liberty. Powoli przewracała stronice, podziwiając ozdobne odręczne pismo, typowe dla czasów, kiedy maszy­ny do pisania nie weszły jeszcze do użytku, a o komputerach nikt nawet nie śnił.

Kiedy zobaczyła ten wpis, poczuła się zaskoczona, choć mogła się tego spodziewać.

Liberty McAllister i Emmet Wilton Hale wstąpili w związek małżeński w dniu dzisiejszym, 16 marca Roku Pańskiego 1863, we wsi East Galway, w okręgu Saratoga, w stanie Nowy Jork.

A więc to właśnie robił E.W. podczas tych lat! Zalecał się do kobiety o imieniu Liberty, którą poślubił w 1863 roku.

Zgodnie z biografiami, E.W. Hale wrócił do Cleveland w 1864 roku, a w 1869 roku ożenił się z Winifred Huntington Colfax. Callie wpatrywa­ła się w podpisy. Czy Liberty umarła? Czy E.W. owdowiał, zanim poślu­bił Winifred? A może się rozwiódł? Czy utrzymywał w sekrecie to, że był już wcześniej żonaty?

Nie byłby pierwszym mężczyzną, który ma tego rodzaju tajemnicę. Nawet dziś ludzie preparują swoje życiorysy... A pod koniec XIX wieku było to całkiem proste. Saratoga Springs znajduje się daleko. W tamtych czasach społeczności małomiasteczkowe, jak w przypadku Saratoga, bar­dzo się izolowały. Hale mógł ożenić się z Liberty, a po jej śmierci wrócić do Cleveland i ożenić się z inną, nie mówiąc nikomu o poprzednim mał­żeństwie.

Jednak zgodnie z tym, co przeczytała w dziennikach i biografiach, już po ślubie z Winifred Hale wielokrotnie wracał do Saratoga. Zbudował tu szpital na cześć kobiety, z którą, jak się zdaje, nie łączyły go żadne związ­ki. Co w takim razie skłaniało go do ciągłych powrotów? Czy domysły jej i Ezry były trafne? Czy Sara Blessing była jego kochanką?

Callie odłożyła pierwszą z ksiąg i sięgnęła po następną, tę obejmującą 1894 rok, kiedy to Sara Blessing poślubiła Jeremiasza Holsteina. Znala­zła ich podpisy, wpatrzyła się w nie i przesuwając palcem po wyblakłym atramencie, usiłowała skłonić duchy, by przemówiły. Zamknęła oczy i cze­kała. Czuła, że duchy są tu wraz z nią, ale wciąż nie mają ochoty się ujawnić.

Callie otworzyła oczy, przeklinając upór widm.

- Niech was licho! - warknęła. - Nie wiem, kim jesteście i czego chce­cie ode mnie, ale i tak znajdę odpowiedzi na wszystkie pytania.

Spojrzała znów na otwartą stronicę. Oddech uwiązł jej w gardle, gdy spostrzegła coś, na co za pierwszym razem nie zwróciła uwagi: po dacie zawarcia małżeństwa, 6 listopada 1894 roku, następowały podpisy dwóch świadków: E.W. Hale'a i Faith Blessing.

Rozdział 35

Callie podała swoje nazwisko portierowi przy bramie i czekała. Po paru minutach ogromne wrota z kutego żelaza otwarły się. Powoli ruszyła w kierunku głównego budynku, starając się po drodze zreasumo­wać wszystko, czego się dowiedziała, i zebrać odwagę. Nieoczekiwanie poczuła, że nie jest pewna, czy dobrze zrobiła, przyjeżdżając tutaj.

Hiram Wellington czekał na nią na schodach, prowadzących do rezy­dencji.

- Pani Jamieson! Co za miła niespodzianka - powiedział, wyciągając na powitanie dłoń. - Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?

Uśmiech miał jakby przylepiony do twarzy. Callie pomyślała, że wy­gląda na odrobinę spiętego.

- Chciałam z panem pomówić - odparła. - I odwiedzić jeszcze raz to miejsce.

- Czy zechce pani wejść do mojego gabinetu? Może napije się pani herbaty?

- Dziękuję. - Callie dobrze pamiętała, co się tu wydarzyło ostatnim razem. - Kiedy byłam tu poprzednio, wspomniał pan, że na terenie zakła­du jest pomnik upamiętniający założycieli Liberty Park. Chciałabym, żeby mnie pan tam zaprowadził.

- Naturalnie, ale czy mógłbym wiedzieć, dlaczego?

Callie starannie przygotowywała się do tej rozmowy, ale mimo to czuła się niezręcznie.

- Jest pan uważany za eksperta w dziedzinie pamięci - powiedziała, podnosząc w końcu wzrok na niego.

Pochylił głowę, przyjmując ten komplement.

- Napisał pan wiele artykułów i wygłosił wiele wykładów na temat pamięci genetycznej.

- Istotnie.

- Z pewnością uważa pan, że wspomnienia mogą być przekazywane dziedzicznie.

- Istotnie, uważam tak. - Przyjrzał się jej bacznie. - Czy wolno mi sądzić, iż poruszyła pani tę kwestię, bo zdarzają się pani wizje pochodzą­ce z innej epoki?

- Myślę, że tak. Doktor Peter Merrick, mój terapeuta, to jeden z pań­skich uczniów. Czy rozmawiał z panem na mój temat?

Wellington nie odpowiedział. Wstał, zszedł po schodach i skierował się na tyły rezydencji, w kierunku lasu. Callie szła w ślad za nim.

- Jaką rolę odgrywa w pani leczeniu ta wizyta w Liberty Park?

- Podczas ostatniej wizyty w Saratoga miałam wiele halucynacji. Wi­dywałam sceny z czasów przed moim urodzeniem. Reagowałam emocjo­nalnie na wypadki, których osobiście nie przeżyłam. Wiedziałam rzeczy, których nie powinnam była wiedzieć, dotyczące ludzi, których nigdy nie spotkałam. - Rozejrzała się wokół. - To miejsce ma szczególnie silne emanacje.

- I sądzi pani, że te halucynacje mają jakiś związek z tym pomnikiem?

- Nie wiem. Właśnie chciałabym to ustalić.

- W takim razie idziemy - powiedział.

Przez chwilę szli w milczeniu, po czym Callie zatrzymała się i zwróciła twarzą ku niemu.

- Czy to prawda, że niektórzy terapeuci w trakcie hipnozy manipulują obrazami w mózgu pacjenta?

- W jakim celu? - oburzył się Wellington.

Callie wzruszyła ramionami.

- Żeby przyspieszyć wypływ wspomnień ze szczególnie opornego pa­cjenta. Albo po to, żeby historia, którą pacjent opowiada, zyskała okre­ślone zakończenie. Pacjent jest usatysfakcjonowany, a doktor czuje, że odniósł sukces.

- Wykluczone. - Wellington głęboko zaczerpnął powietrza. - Pamięć ludzka to wysoce spekulatywna dziedzina, ale zajmują się nią naukowcy o najwyższych kwalifikacjach, z których wielu prowadzi eksperymenty o przełomowym znaczeniu.

- Czy w którymś z nich uczestniczy doktor Merrick?

- Jeśli ma pani jakieś pytania na mój temat, Callie, może je pani zadać bezpośrednio mnie.

Callie odwróciła się gwałtownie i znalazła się twarzą w twarz z dokto­rem Peterem Merrickiem.

- Skąd pan się tu wziął? - Serce jej waliło, poczuła dreszcz strachu.

- Przyjechałem, żeby przedyskutować pani przypadek z doktorem Wellingtonem. - Nie spuszczał z niej spojrzenia swoich niebieskich oczu. - Jak pani już wie, był on moim nauczycielem. Nadal uważam go za rzetel­nego, wartościowego współpracownika i kolegę.

- Czy Guy Hoffman też jest wartościowym współpracownikiem i kole­gą? - spytała.

- Tak, ale to nie ma nic wspólnego z panią, Callie.

- Jest pan w zarządzie jego spółki. Obaj pracujecie nad udowodnie­niem prawdziwości teorii pamięci genetycznej. - Im dłużej myślała o Hoffmanie, tym bardziej rosło jej wzburzenie. - Hoffman wyizolował białko, które chce aplikować ludziom, żeby sprawdzić, czy przyspieszy to proces uwalniania wspomnień. - Spojrzała na niego z gniewem. Ręce jej się trzęsły. - Ja nie jestem szczurem laboratoryjnym, doktorze Merrick.

- Nigdy nie eksperymentowałem na pani, Callie. Jestem przekonany, że pani o tym wie.

Callie sama już nie wiedziała, co wie, a czego nie.

- Poza tym robi pani tak znakomite postępy, że nie jest nam potrzebny żaden dodatkowy bodziec. - Jego głos był równy, cichy, usypiający. - Nasza ostatnia sesja miała znaczenie przełomowe. Weszła pani głębiej w swoje wizje niż kiedykolwiek przedtem. Prawda?

Skinęła tępo głową, jak pięcioletnie dziecko, które zrozumiało, że nie wolno mu bawić się w błocie.

- Potrafi pani rozpoznać nazwiska, twarze i rodzaje relacji, ale chciała­by pani móc poskładać to wszystko razem, tak?

Znowu skinęła głową.

- I ja też tego chcę. - Stanął tuż przed nią tak, by nie widziała nikogo oprócz niego. - Moja praca polega na tym, by pomóc pani cofnąć się w przeszłość, żeby mogła pani zrozumieć, co się wtedy stało, i rozwiązać konflikt emocjonalny, który dręczy panią przez wszystkie te lata. Jeśli się powiedzie, będzie pani mogła zostawić przeszłość w spokoju i pójść na­przód. - Poklepał ją po ramieniu, łagodnie zachęcając, by podjęła tę mi­sję. - I wreszcie poczuje się pani bezpiecznie we własnej skórze, we włas­nym życiu.

Oczy Callie napełniły się łzami. Mówił tak, jakby czytał jej myśli. Chcia­łaby zakwestionować jego słowa, wylać na niego swój gniew, przygwoź­dzić pytaniami, które albo potwierdzą, albo rozwieją jej podejrzenia co do jego osoby, jego metod i motywacji. Ale nie mogła. Teraz był jej prze­wodnikiem.

- Chce pani, żebyśmy poszli do tego pomnika?

- Tak. - Jej głos brzmiał ochryple.

Merrick dał znak Wellingtonowi, by ich zostawił. Odszedł bez słowa.

Las zamknął się wokół nich, odcinając dostęp promieniom słonecz­nym. Otoczył ich kokon nisko zwisających gałęzi i zwarty tłum pni. Mocny aromat sosen wypełnił nozdrza. Uschłe gałązki i zeszłoroczne liście kru­szyły się i szeleściły pod butami, gdy szli coraz dalej w głąb gęstwiny. Oboje milczeli. To było tak, jakby stąpali po uświęconej ziemi.

Callie dostrzegła prześwit między gałęziami, zanim jeszcze doszli do skraju lasu. Wszystkie zmysły miała wyostrzone, czujne, ciało pokryła gęsia skórka. Przyspieszyła kroku. Jak ofiara kidnapingu, która miała zawiązane oczy, a mimo to zdołała zapamiętać drogę do miejsca kry­jówki, wiedziała dokładnie, gdzie to jest i jak jeszcze daleko. Wiedzia­ła, że musi zboczyć odrobinę w lewo, żeby ominąć błotniste obniżenie gruntu, wiedziała, że gdyby był wiatr, to wiałby dokładnie z przodu, z pomocy. Przez moment straciła orientację, bo oślepiła ją wiązka sło­necznego blasku, która przedarła się przez zieloną gęstwę. Ale tylko przez moment.

Kiedy dotarli do polany, pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, był ciemny kształt, odcinający się na tle jaśniejącego blaskiem nieba. Wysoka, wą­ska, nadgryziona przez płomienie, a mimo to obdarzona dziwną siłą prze­trwania resztka budynku, strawionego przez pożar. Drewniane deski, z ja­kich był zbudowany, spłonęły do cna i pozostał tylko ten szkielet ściany, górujący nad polaną, symbol tego, co tu kiedyś było, lecz uległo znisz­czeniu.

Trójkątny szczyt, zarys okna strychowego, wsporniki i krawędzie bocz­nych ścian... Ale Callie widziała całość - ogromną stajnię. Widziała ją z zewnątrz - szerokie deski, małe okienka, gruba warstwa strzechy na dachu, podwójne wrota. I widziała w środku - szerokie przejście od fron­towych do tylnych wrót, wąskie końskie boksy, żłoby, miejsce, gdzie prze­chowywane było siano.

Już miała ruszyć naprzód, gdy zatrzymała ją w miejscu pomarańczowa mgła. Ta sama pomarańczowa, jarząca się mgła, która zacierała twarze we wszystkich jej snach i uniemożliwiała dotarcie do prawdy. Podniosła ręce do oczu i cofnęła się o krok, ale zbyt daleko zaszła, zbyt wiele czasu zajęło jej dotarcie tutaj, by miał ją sparaliżować strach. Zdecydowana zobaczyć wszystko do końca, zamknęła oczy, nabrała w płuca tyle po­wietrza, ile tylko mogły pomieścić, i weszła w miedziany obłok.

Kiedy otworzyła oczy, pomarańczowy kolor zniknął. Był jasny dzień, a ona znajdowała się na znanej sobie ziemi, po której chodziła jej matka, babka i wszyscy ci, którzy żyli przed nią. I szarzy ludzie też tu byli. Callie widywała ich przez całe życie, ale teraz byli inni: trójwymiarowi. Nor­malnej wielkości. I znajdowali się tak blisko, że mogła ich dotknąć.

Ona sama też była inna. Rozejrzawszy się dookoła, zdała sobie sprawę, że wszystko stało się większe i wyższe. A ona - mniejsza i młodsza. Weszła w ten inny świat, ten, w którym nazywała się Faith. To był jej dom, a tych dwoje ludzi to była jej rodzina.

W stodole, blisko wrót, znajdowały się trzy osoby. Ona sama też była w stodole, ukryta za wiązkami siana. Zamknęła oczy i odetchnęła głębo­ko parę razy, próbując zorientować się w sytuacji. Aż ją załaskotało w no­sie, tak silna była woń siana i koni. Rozległ się tupot kopyt na klepisku. Parę koni zarżało. Któryś parsknął. Ale ona słuchała czegoś innego.

Szary nieznajomy wyjawił powód swojej wizyty.

- Samo pańskie istnienie to afront dla mojej rodziny.

Drugi szary mężczyzna, ten, którego znała jako Maca, nie stchórzył.

- To samo ja mogę powiedzieć o panu.

Obcy poczuł się znieważony, nie tyle słowami Maca, co faktem, że się nie uląkł. Odparował cios, sugerując, że Mac i jego matka nie są równi jemu i jego rodzinie, o czym świadczy ich ubiór i otoczenie.

Kłótnia stawała się coraz głośniejsza i bardziej zajadła.

- Jeśli to o pieniądze wam chodzi, jestem gotów wypłacić wam znacz­ną kwotę tytułem ugody. Rzecz jasna, pod pewnymi warunkami.

Faith wystawiła głowę i zerknęła zza snopka. Kobieta stojąca obok Maca - jej matka - dostrzegła ją. Jej turkusowe oczy rozszerzyły się, schowała rękę za siebie i machnęła nią, przeganiając dziecko. Faith wycofała się za snopek siana, ale nie opuściła stodoły.

- Nie chodzi o pieniądze.

Obcy odrzucił głowę w tył i wybuchnął śmiechem, jakby to, co powie­dział Mac, było najlepszym żartem, jaki kiedykolwiek słyszał.

- Chodzi wyłącznie o pieniądze.

Mac postąpił naprzód, z rozmysłem przekraczając granicę osobistej przestrzeni szarego nieznajomego. Tamten nie cofnął się. Stał, usiłując zapanować nad gniewem, tylko dłonie zacisnął w pięści. Dwaj mężczyź­ni patrzyli na siebie z wściekłością, powoli przysuwając się do siebie coraz bliżej. Mama Faith weszła pomiędzy nich i rozepchnęła ich siłą.

- Nie wiem, jaki jest cel pańskiej wizyty, ale jeśli zamierza pan mówić źle o moim mężu czy dzieciach, to nie jest pan tu mile widziany.

Szary nieznajomy cofnął się i ledwie dostrzegalnie skłonił głowę.

Faith uśmiechnęła się. Mama go ujarzmiła. Ale niestety był to tylko chwilowy odwrót.

- Może się pani nie spodobać to, co powiem, ale jestem synem Emmeta Wiltona Hale'a.

Oczy Faith zaokrągliły się. Otworzyła buzię ze zdumienia. Jak on może nazywać się Hale? Hale to jej nazwisko!

Mac i mężczyzna, który twierdził, że nazywa się Charles Hale, znów zaczęli się kłócić, obaj czerwoni z gniewu.

Faith patrzyła na matkę. Jej twarz wyrażała wiele różnych emocji. Złość. Poczucie zdrady. Strach. Rozczarowanie. A najbardziej dziwiło Faith to, że gdzieś pod tym wszystkim wyczuwało się nietypową dla matki nie­pewność, jakby słowa nieznajomego odebrały spokojnej, zrównoważo­nej Liberty jasność, kim jest i co ma robić.

Faith obeszła na paluszkach stertę siana i podkradła się bliżej.

Obcy zażądał, by mu powiedziano, kiedy Liberty poślubiła E.W. Hale'a. Mac gwałtownie zaprotestował. Gotując się ze złości, odepchnął przeciwnika i zawołał, że nie ma on prawa wypytywać jego matki. Liber­ty jednak odpowiedziała.

- Emmet i ja pobraliśmy się szesnastego marca 1863 roku. Mój syn urodził się w roku 1864.

Twarz szarego nieznajomego wydłużyła się. Stracił pewność siebie.

- A kiedy rozwiedliście się?

Mac patrzył na matkę szeroko otwartymi oczami. Była blada, ale spo­kojna.

- Mój mąż i ja przysięgliśmy sobie, że będziemy się kochać, dopóki śmierć nas nie rozłączy.

Liberty widziała, że jej słowa wstrząsnęły nieproszonym gościem. Nie czuła jednak współczucia dla niego.

- A w którym roku pan się urodził, panie Hale?

Przybysz stał sztywny jak marmurowy posąg i jak on szary.

- Kiedy pan się urodził, panie Hale?

Liberty powiedziała to stanowczym, domagającym się odpowiedzi gło­sem.

I Charles odpowiedział po chwili wahania:

- W 1870.

Faith nie rozumiała dokładnie, o co chodzi, ale widziała po ich twa­rzach, że argumenty matki przeważyły. Nastąpiła kłótnia, pełna inwek­tyw, pogróżek i gniewnych słów, ciskanych niczym pioruny. Aż wreszcie zdarzyło się to.

Niemal w tym samym momencie, gdy Charles Hale chwycił kłonicę i uderzył Maca w głowę, pomarańczowa mgła pochłonęła wszystko i wszystkich.

Rozdział 36

Peter rzucił się do leżącej na ziemi Callie. Jej ciało było bezwładne, oddech płytki. Przycisnął palce do szyi, szukając pulsu. Był, ale sła­by. Twarz miała białą jak śnieg, a ciało równie jak on zimne.

Zdenerwowany i niepewny, co spowodowało jej zapaść, zastanawiał się, czy by nie zanieść Callie z powrotem do kliniki, gdzie mógłby się nią zająć wykwalifikowany personel. Bał się jednak, że zajmie to zbyt wiele czasu.

Jeszcze raz sprawdził jej puls. Był coraz słabszy. W przekonaniu, że lepiej robić cokolwiek niż nic, już miał wziąć ją na ręce, by szukać pomo­cy, gdy usłyszał, że ktoś się zbliża. Odetchnął z ulgą. Pomyślał, że Wellington okazał się przewidujący albo przeczuł komplikacje.

Po chwili z gęstwiny wyłonił się wózek golfowy, prowadzony przez mężczyznę w białym uniformie medyka. Obok niego, ubrana w zwy­kłe spodnie i koszulę, z miną, jakby grała w golfa, siedziała Carolyne Hale.

Peter ukrył swoje zaskoczenie na widok czegoś równie absurdalnego, jak widok Carole w Liberty Park, i całą uwagę skierował na jej towarzy­sza, który już złapał czarną walizeczkę i schodził z wózka.

- Przysłał mnie doktor Wellington. Uznał, że może być panu potrzebna pomoc - powiedział, idąc w stronę Callie.

- Rzeczywiście. Dziękuję... Ona zemdlała.

Bez żadnych dalszych wyjaśnień ze strony Petera, czy choćby pobież­nego zbadania pacjentki, medyk wbił igłę w ramię Callie.

- Co to jest? - zapytał Peter. - Co pan jej podał?

Człowiek w białym fartuchu opróżnił strzykawkę z płynu, po czym wyciągnął igłę z ramienia Callie.

- Adrenalina.

Peter nieco się uspokoił. Być może gość nie zachowywał takiej ostroż­ności jak należało, ale zastrzyk adrenaliny mógł przyspieszyć akcję serca i ożywić ciało.

Wziął Callie za przegub i pilnie wpatrywał się w jej twarz, czekając na znak, że wraca do siebie. Nie było żadnego efektu.

- Jest pan pewien, że to była adrenalina?

- Przecież powiedziałem, prawda? - warknął medyk, wrzucając zużytą igłę do czarnej walizeczki.

Peterowi nie podobało się jego zachowanie. Poszukał wzrokiem iden­tyfikatora na jego piersi, by móc porozmawiać na ten temat z Hiramem. Ale identyfikatora nie było.

- Co ty tu robisz? - spytał, zwracając się do Carolyne.

- Zatrzymałam się po drodze do Long House, żeby porozmawiać z Hi­ramem o tegorocznej dotacji na rzecz Liberty Park. Powiedział, że jesteś tu i poddajesz pacjentkę regresji. Postanowił przysłać ci do pomocy Delwina, a ja ubłagałam go, żeby zabrał i mnie.

Odwróciła głowę i spojrzała na Callie, która wciąż była nieprzytomna.

- Już z daleka spostrzegliśmy, że coś się tu dzieje, więc zatrzymaliśmy się chwilę i przyglądaliśmy się. To było fascynujące, Peter. Cała ta mil­cząca gestykulacja, krążenie tu i tam. Zupełnie jak taniec gejszy.

Znów spojrzała na niego. Tym razem jej oczy były nieprzeniknione, bez wyrazu.

- Nie miałam pojęcia, że ta irytująca dziennikarka jest twoją pacjentką. Powinieneś był mi powiedzieć.

Ton jej głosu drażnił Merricka, ale w tej chwili najważniejsze było zdrowie Callie.

Delikatnie położył Callie z powrotem na ziemi i wstał.

- Ile centymetrów pan jej dał?

Mężczyzna założył ręce na piersi i stojąc w pozie gladiatora, odpowie­dział na zaczepny ton Merricka wyzywającym milczeniem.

Peter przeniósł spojrzenie z mężczyzny w białym kitlu na Callie, a po­tem na Carolyne. Niemiłe podejrzenie zakiełkowało w jego głowie.

Carolyne istotnie zasiadała w radzie zarówno Liberty Park, jak funda­cji Hale'ów, ale niemożliwe, by ot tak sobie wpadła tutaj, bo było jej po drodze. Wiedziała, że on tu jest z Callie.

Ale skąd? I dlaczego miałoby to mieć jakieś znaczenie?

Jedynym sposobem na to, by Carolyne dowiedziała się, że on i Callie są tutaj, mogło być tylko założenie podsłuchu w mieszkaniu Callie i w je­go gabinecie.

Jeśli słyszała sesję z Callie i jego rozmowę z Hiramem, to wiedziała, że istnieje możliwość, iż Callie należy do rodziny Hale'ów.

Dodatkową, ale zdecydowanie nie mniej ważną okolicznością był ten komunikat o obrabowaniu laboratorium GenTec, który usłyszał przez ra­dio, gdy tu jechał.

- Ona odtwarza przeszłość sama z siebie - powiedział, drżąc z gniewu. Kawałki układanki złożyły się w całość.

- Skąd wiesz? Ona nic nie mówiła.

- Wiem. - Merrick przyklęknął i przyłożył palce do szyi Callie. Nadal nie było poprawy.

- A co konkretnie wiesz? - Ton Carolyne był ostry, naglący.

- Odtwarzała scenę morderstwa. - Udało mu się powiedzieć to spokoj­nie, choć w głowie mu wirowało. Gorączkowo usiłował wymyślić, w jaki sposób zabrać stąd Callie.

- Kto został zamordowany?

- Pewna kobieta i jej syn.

- Kto ich zabił?

Nagle ciało Callie zaczęło skręcać się w spazmach. Rzucała głową to w jedną, to w drugą stronę. Merrick nachylił się, żeby ją uspokoić, ale odepchnęła go. Otworzyła oczy i usiadła, podpierając się rękami. Zamru­gała powiekami, by rozproszyć resztki mgły. Popatrzyła na twarze ota­czających ją osób, powoli przenosząc wzrok od jednej do drugiej, jakby próbowała sobie przypomnieć, kim są.

Wstała niezgrabnie, z trudem, trzymając ręce przed sobą w geście sa­moobrony. Niepewnie, drobnymi kroczkami, odsunęła się od Merricka.

- Nie zbliżaj się do mnie - powiedziała. Oczy miała czujne, rozszerzo­ne. Pomimo że wiał lekki wietrzyk, jej czoło zrosiły kropelki potu.

- To ja, doktor Merrick - powiedział łagodnie Peter. - Niech pani na mnie spojrzy, Callie.

Oddychała coraz szybciej. Wyglądała na oszołomioną.

- Ja jestem Faith. Faith Hale.

- O czym ona mówi? - Spektakl jednego aktora w wykonaniu Callie Jamieson zdecydowanie przestał się podobać Carolyne.

Peter nie spuszczał oczu z Callie.

- Faith to córka E.W. i Liberty Hale - powiedział cicho, w nadziei, że Carolyne i jej adiutant nie będą się wtrącać i pozwolą, by ta sztuka roze­grała się do końca.

- Żoną E.W. Hale'a była Winifred - upierała się Carolyne.

- Winifred to jego druga żona. E.W. Hale był bigamistą.

Callie zmrużyła z gniewem oczy. Zacisnęła usta.

- Nie znam wszystkich szczegółów - mówił Peter - ale wygląda na to, że E.W. był żonaty z Liberty McAllister i miał z nią dwoje dzieci. Maca i Faith.

Z uśmiechem spojrzał na Callie, żywe potwierdzenie istnienia Faith i jej dziedzictwa.

- Kilka lat później wrócił do Cleveland i ożenił się z Winifred Colfax. Nie ma żadnych dowodów, że wziął rozwód, w rezultacie czego jest biga­mistą.

- A dzieci Winifred są potomstwem z nieprawego łoża. - Carolyne poczuła, że robi jej się słabo.

Streszczając historię Hale'a, Peter nie przestawał obserwować Callie, starając się ocenić, czy jej dezorientacja to rezultat uderzenia w głowę, wprowadzenia do jej organizmu p-316, czy tego, że rzeczywiście cofnęła się w przeszłość.

Callie wyprostowała się, najwyraźniej szykując się do ucieczki.

Zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli po sobie.

Peter ostrożnie postąpił krok w kierunku Callie.

Callie sięgnęła w dół, podkasała wyimaginowaną spódnicę i pobiegła w las.

Biegła najszybciej jak mogła, coraz głębiej w gęstwinę, gdzie, jak są­dziła, będzie miała przewagę nad nimi. Liberty Park zajmował ogromny teren. Merrick tu studiował, ale Faith tu mieszkała. Do pewnego stopnia Callie zdawała sobie sprawę, że w jakiś dziwny sposób przeszłość i teraź­niejszość zostały ze sobą zmieszane, że ona i duch jej protoplastki połą­czyły się w jedno. Nie wiedziała, jak to się stało i dlaczego. Wiedziała jednak, że jeśli zdoła utrzymać w sobie ducha Faith Hale, umknie prze­śladowcom, dotrze do drogi, gdzie zaparkowała samochód.

Wprost płynęła nad ziemią, przeskakując kłody i kamienie, możliwie bezgłośnie, by nie zdradzić, gdzie jest. A mimo to słyszała za sobą odgło­sy pogoni - zdeterminowane, ciężkie męskie kroki. Kroki myśliwego.

Przykucnęła pod nachylonym ukośnie, obumarłym pniem drzewa, któ­re zwalił zimowy wicher, po czym pchnęła go oburącz ku ziemi i gwał­townie skręciła w lewo, omijając wielki głaz. Miała nadzieję, że te dwie przeszkody zmylą prześladowców albo przynajmniej zwolnią tempo po­goni. Biegła dalej. Wtem dostrzegła ledwie widoczną ścieżkę, wydepta­ną przez jelenie, łosie i wielkie brunatne niedźwiedzie, które uważały się za pierwotnych gospodarzy tego miejsca. Pomknęła nią, uśmiechając się na myśl, że opłacił się regularny trening na siłowni.

Nagle zachwiała się i upadła. Nie potknęła się na niczym, po prostu nogi ugięły się pod nią. Głowę miała jak z waty, a gdzieś w mózgu coś pieniło się i musowało, jak woda sodowa we wstrząśniętej butelce. Puls bił jak szalony, a mimo to ciało było ciężkie i bezwładne. Wyciągnęła ręce przed siebie, usiłując odzyskać władzę w mięśniach. Odetchnęła głę­boko, powoli, by dotlenić krew i przywrócić ciału nieco energii. Mimo to nadal czuła się fatalnie.

Kroki za nią stawały się coraz głośniejsze. Ale coś się zmieniło. Pozo­stał już tylko jeden prześladowca. Doganiał ją.

Gwałtownie wciągnęła w płuca powietrze o ostrym zapachu sosen. Odzyskawszy nieco energii, wstała, spojrzała w górę, usiłując poprzez gąszcz gałęzi określić pozycję słońca, i znów pobiegła.

Polana, na której stał pomnik, znajdowała się za nią, po stronie wschod­niej. Klinika była jeszcze bardziej na wschód. Mogłaby zawrócić i po­biec tam, ale chyba nie powinna ufać Wellingtonowi bardziej niż tamtym ludziom. Czując, że nie ma wyboru, zamiast biec dalej na zachód, skiero­wała się na północ. Ciekawe tylko, czy drugi ze ścigających nie przewi­dział tego manewru i nie czeka już na nią... Mogło tak być, ale nie czas teraz martwić się o to. Ten pierwszy deptał jej po piętach.

Gęstwina przerzedziła się nieco i pomiędzy pniami zamajaczył nieskoń­czony, świetlisty przestwór, złożony z bieli i błękitu. Biegła ku niemu, zastanawiając się, czy to możliwe, by Faith wprowadziła ją w pułapkę. Z jakiegoś powodu wiedziała, że widać tu tyle nieba, ponieważ północny kraniec posiadłości stanowiło niedostępne górskie urwisko.

Zwolniła kroku, zastanawiając się, czy zmienić kierunek, czy biec da­lej tak jak dotąd. Logika mówiła, że jest zgubiona, ale nagle usłyszała jakieś inne głosy. Wylękniona, modliła się o pomoc. Czy mogła ufać szep­tom z głębi czasu? Polegać na przeczuciach?

Wtem błysnęło przypomnienie. Gdzieś tu z tyłu była droga. W tym miejscu wbiegała na nią Faith. Droga otaczała góry i najgęstszą partię lasu, prowadząc na tyły willi. Musiała tylko na nią trafić.

Zatrzymała się, by złapać oddech.

Chwycił ją z tyłu, wykręcił jej rękę i przycisnął do pleców. Wściekły ból szarpnął ramieniem i barkiem. Próbowała uwolnić się z jego chwytu, ale był silny, a ona wciąż jeszcze walczyła ze skutkami tego czegoś, co jej podano. Pchnął ją na wielkie drzewo i przyparł do pnia całym ciężarem swego ciała.

Spojrzała mu w oczy wyzywająco, z gniewem.

- Nie chcę ci zrobić krzywdy - powiedział. - Chcę się tylko dowie­dzieć, co widziałaś.

Skrzywiła się jak dziecko, któremu każą wypić tran.

- Muszę wiedzieć, co się stało. Wtedy będę mógł ci pomóc.

Z niedowierzaniem pokręciła głową.

- Akurat. Ty wcale nie chcesz mi pomóc. Ty chcesz mi zrobić krzywdę.

- Nieprawda.

- Zabiłeś mojego brata.

Nie miał pojęcia, o czym ona mówi.

- Nie, nie zabiłem.

- Zabiłeś - powtórzyła z uporem. - Zabiłeś mojego brata, Maca. I moją matkę, Liberty.

Nie wierzył własnym uszom. Ona uważała się za małą dziewczynkę, która żyła ponad sto lat temu.

- To był przypadek, Faith. Bardzo mi przykro, naprawdę.

Znowu pokręciła głową.

- Nie. To nie był przypadek. Podniosłeś wielki kawał drewna i uderzy­łeś nim Maca w głowę. A potem pchnąłeś moją mamę na ziemię. I podło­żyłeś ogień. - Jej oczy wypełniły się łzami. Zaczęła pociągać nosem. - Musiałam biec po pomoc. Kiedy wróciłam z policjantami, strażakami i lekarzem, oni nie żyli. A ty zniknąłeś.

- Bałem się - powiedział. Miał nadzieję, że dopasowuje się do scena­riusza.

- Wiedziałam, kim jesteś. - W dziecięcym głosiku pobrzmiewała po­gróżka. - Pytali mnie, ale nie zdradziłam tego, bo Sara powiedziała, że­bym nie mówiła. Powiedziała, że jak powiem, to wrócisz i zrobisz mi krzywdę.

- Nie zrobiłbym ci krzywdy.

- Zmieniła mi nazwisko na Blessing, żebyś nie mógł nas znaleźć.

- Sprytny pomysł.

Przytaknęła kiwnięciem głowy.

- Ja też jestem sprytna.

- Pewnie że jesteś.

Wpatrywała się w niego przez długą chwilę. Spojrzenie miała nieco baczniejsze, bardziej skupione.

- Tym razem powiem policji, kim jesteś i co zrobiłeś.

- Co masz na myśli?

- Zabiłeś mojego dobrego przyjaciela.

Jego twarz pozostała bez wyrazu, ale cały napiął się wewnętrznie.

- Wilty'ego. Nie wiedziałeś, że był moim przyjacielem?

- O czym ty mówisz?

Popatrzył jej w oczy. Faih zniknęła. Jego oskarżycielem była Callie Jamieson.

- Zakradłeś się do mieszkania Wilty'ego, żeby ukraść przedśmiertny list Charlesa, ale Wilty cię nakrył. W jakiś sposób udało ci się wybrnąć z sytuacji. Być może porozmawialiście o wspólnych znajomych i wypili­ście razem parę drinków. Wilty w końcu zorientował się, że coś jest nie w porządku, ale było już za późno, prawda? Zdążyłeś już wsypać mu drągów do wódki i odpłynął. - Jej oczy płonęły gniewem i rozpaczą. - A wtedy ci zaświtało: jeśli wywalisz go przez okno, to będziesz mógł znaleźć ten list, zdobędziesz sławę i majątek, które się z nim wiązały.

- Zamknij się! - wrzasnął z purpurową twarzą.

Wyciągnął zaciśniętą pięść, ale ona miała się na baczności. Zanim cios dosięgnął celu, uchyliła się i szarpnęła, uwalniając z jego chwytu. Próbo­wała uciec, ale nie zdążyła. Złapał ją i cisnął plecami o pień. Przyparł ją do niego i zaczął dusić. Zebrała resztkę sił, jakie jej zostały, i jednym kopnięciem zbiła go z nóg. Uścisk jego ręki rozluźnił się. Chciwie za­czerpnęła do płuc powietrza i błyskawicznie wymierzyła mu kopniaka w brzuch. Z satysfakcją patrzyła, jak zgina się wpół i pada. Powinna była uciekać, ale nie mogła.

- Muszę się dowiedzieć, dlaczego zależało ci na tym, żeby go zabić. Czy tylko dlatego, że nazywał się Hale?

Delwin „Buddy” Campbell, mężczyzna z tatuażem w kształcie błyska­wicy, podnosił się niezdarnie do pozycji półsiedzącej. Na jego twarzy malowała się wściekłość.

- Zamknij się! - wrzasnął, zrywając się.

Callie odruchowo przysiadła z uniesionymi w górę rękami. Wszystkie zmysły miała przygotowane do obrony.

- Hunta i Cole'a zabiłeś tylko dlatego, że nazywali się Hale.

- Nie, nie dlatego - wyrzucił z siebie.

- W takim razie dlatego, że to oni zabili ci po pijanemu ojca i siostrę.

Campbell zbladł, gdy usłyszał tę prawdę, która tak bardzo zaważyła na jego życiu.

- Zepchnęli z drogi furgonetkę twojego ojca, ale nie odpowiadali za to.

Dyszał ciężko przez nozdrza, niczym byk. Wybałuszone oczy zaszły bielmem gniewu.

- Kiedy znalazłeś się na miejscu wypadku i stłukłeś ich obu, poszedłeś siedzieć. Oni zabili twoich bliskich i uszło im to na sucho.

Oczy zwilgotniały mu, gdy kolejny raz przypomniał sobie tamtą okrop­ną noc, zakrwawione ciało małej siostry pośrodku drogi, ciało ojca, które nadziało się na kierownicę, gdy furgonetka rąbnęła w drzewo.

- Opłacili gliniarzy, żeby napisali w raporcie, że jezdnia była śliska i że to był wypadek. - Splunął na ziemię z obrzydzeniem. - Mój ojciec i sio­stra byli czarni i biedni. Dla tych białych skurwieli ich życie nie było warte nawet kosztów procesu. To, co zrobiłem, to było tylko wymierze­nie sprawiedliwości.

- Nie - powiedziała Callie. - To, co zrobiłeś, to morderstwo.

Rozdział 37

Peter Merrick z trudem, utykając, pokonywał zwalone pnie drzew i głazy. Fatalnie skręcił sobie kostkę przy upadku. Ból przenikał mu nogę, ale gnany strachem uparcie przedzierał się przez gąszcz. Kiedy w końcu ich zobaczył, znajdowali się na drugim końcu niewielkiej pola­ny, niebezpiecznie blisko krawędzi urwiska.

Callie miała zamknięte oczy. Włosy rozwiane. Ramiona podrapane do krwi. Prawa stopa zwisała dziwnie. Rzekomy lekarz nachylał się nad nią, podłożywszy ręce pod jej barki.

- Stop! - wrzasnął Merrick. Zaciskając zęby, skoczył mu na plecy i obalił go na ziemię. - Co pan robi, do diabła?

- Staram się ją powstrzymać przed popełnieniem samobójstwa.

- Samobójstwa? - Zdumiony Merrick popatrzył na Callie, leżącą zale­dwie parę centymetrów od krawędzi przepaści. Czy to możliwe?

- Właśnie chciała rzucić się z tej skały.

Pełen niedowierzania Merrick, nie zważając na ból kostki, wstał. Tam­ten człowiek cofnął się. Callie nadal leżała bez ruchu.

Powoli, ostrożnie Merrick odciągnął Callie od urwiska i umieścił za wielkim głazem, by osłonić ją przed wiatrem, który zerwał się właśnie, wzniecając niewielkie powietrzne trąby pyłu i piasku. Puls Callie wciąż był ledwie wyczuwalny, a na dolnej wardze miała ślinę z bąbelkami po­wietrza.

- Co się stało?

- Opowiadała w kółko o tym, jak jej matkę i brata zabił jakiś wariat z wielką lagą. Nagle, nie wiadomo dlaczego, zaczęła lamentować, że nie potrafiła im pomóc, i pobiegła na skraj przepaści. Ja za nią. Upadła. Chy­ba uderzyła głową o skałę.

Kłamał. Kiedy Merrick przeciągał Callie za kamień, sprawdził, czy nie ma obrażeń. Miała tylko trochę zadrapań na ramionach, poza tym nie było żadnej krwi, opuchlizny ani siniaków. Była nieprzytomna z powodu tego czegoś, co znajdowało się w strzykawce.

- Carolyne już wcześniej wiedziała, że Callie pochodzi z rodziny Hale'ów, prawda? - powiedział, ostatecznie składając wszystko w jedną całość.

- Ważniejsze jest to, kiedy ty się o tym dowiedziałeś i dlaczego nie powiedziałeś mnie - powiedziała Carolyne Hale, wyłaniając się spomię­dzy drzew. Spodnie miała upstrzone zielonymi kulkami rzepów i z tru­dem łapała dech, ale jej głos dźwięczał niczym spiż.

- Wczoraj. I nie miałem żadnego powodu, żeby ci o tym mówić.

- Jeżeli ona pochodzi z rodziny Hale'ów - powiedziała Carolyne przez zaciśnięte zęby - to miałeś wszelkie powody.

- Nie wiem, czy na pewno pochodzi. Miałem nadzieję, że Callie wy­pełni brakujące luki, ale ty i twój wynajęty mięśniak prawdopodobnie wszystko popsuliście.

Wszyscy troje spojrzeli na nieprzytomną kobietę, lezącą na ziemi. Cal­lie ledwie oddychała.

- Lepiej się módl, żeby przeżyła - powiedział Merrick do Carolyne.

- Po co? Jeśli przetrwa i ona, i jej pamięć, ja będę skończona. Jeśli ona przetrwa, ale jej pamięć nie, ty będziesz skończony. Dlaczego którekol­wiek z nas miałoby pragnąć, żeby ona żyła?

- Co ty sugerujesz? - Peter lękał się, że jest tu gdzieś inna strzykawka, już napełniona i gotowa do użytku.

- Nic nie sugeruję. Po prostu prezentuję fakty.

- Najważniejszy fakt jest następujący: jeśli coś jej się stanie, dopilnu­ję, żebyś trafiła do więzienia.

- Nie sądzę, Peter. Widzisz, ty i doktor Hoffman mieliście plan, żeby użyć jego białka w celu potwierdzenia prawdziwości twojej hipotezy. Przywlokłeś tu tę biedną dziewczynę, żeby przeprowadzić z nią coś w rodzaju sesji terapeutycznej na wolnym powietrzu. Skończyło się to tragicznie. Umarła. Wszystko wskazuje na ciebie jako na głównego podejrzanego.

Złośliwy, pełen satysfakcji uśmiech przemknął po jej wargach.

- Twoi koledzy będą kręcić głowami i szeptać o ambitnym, ach, jakże ambitnym doktorze Merricku, który tak bardzo się starał, że posunął się o jeden krok za daleko. Znowu.

Patrzyła na niego zimno.

- Czterech pacjentów. Cztery przypadki regresji. Cztery zgony. To nie jest życiorys, który pozwala pretendować do Nagrody Nobla. To akt oskarżenia.

Merrick ruszył ku niej, ale zatrzymał się. Carolyne zwróciła się do Buddy'ego i kiwnęła na niego palcem, jakby miał dokończyć jakieś zada­nie. Peter spodziewał się, że osiłek wyjmie z kieszeni kolejną strzykaw­kę, jednakże Buddy założył ręce na piersi i ani drgnął.

- Czy ja jestem twoim psem łańcuchowym?

- A kim ty jesteś, żeby odzywać się do mnie w ten sposób? - warknęła Carolyne, zdenerwowana jego nieoczekiwanym nieposłuszeństwem.

- Jest pani bratem.

Głos Callie był słaby, ale dźwięczała w nim absolutna pewność. Kiedy kłócili się, oprzytomniała i wsparła się o kamień. Była słaba, z trudem utrzymywała równowagę, ale oczy miała bystre, przenikliwe.

- I zabił pani syna, bo mu to pani zleciła.

Zanim Merrick czy Campbell zdołali ją powstrzymać, Carolyne rzuciła się ku Callie, złapała ją za ramię i zaczęła wlec ku przepaści, owładnięta żądzą mordu. Nagle coś runęło na nią i oderwało ją od Callie.

Dużym wózkiem golfowym, który prowadził wzburzony Hiram Wellington, nadjechali Ezra, Jorge i Bill Jamieson. Przyjechali drogą, która biegła u podnóża gór, okrążając las. Zanim jeszcze Wellington do końca zahamo­wał, Jorge wyskoczył, by pomóc koledze, który odciągał Callie od krawędzi urwiska. Wellington złapał swoją lekarską walizeczkę i pobiegł w ich stronę.

Ezra odepchnął Carolyne i wymierzył zaskoczonemu Campbellowi cios w szczękę, aż ten zachwiał się na nogach. Odwróciwszy się błyskawicz­nie, Ezra spojrzał z wściekłością na Merricka. Miał ochotę stłuc kogoś na krwawą papkę.

Podczas gdy Bill trzymał w objęciach Callie, Wellington przyłożył stetoskop do jej piersi. Nie podobał mu się kolor jej cery i płytki oddech.

- Przeszła atak - powiedział Merrick.

Hiram dał Callie zastrzyk fenobarbitalu.

- To ją ustabilizuje - powiedział.

Callie powoli wracała przytomność.

- On zabił Wilty'ego - powiedziała, wskazując palcem na Campbella. - Na jej zlecenie - zwróciła oczy na Carolyne.

- Niespełna godzinę temu ścigała duchy na polanie. Słyszy głosy i wi­duje zmarłych ludzi. Na miłość boską, ta kobieta nie może być żadnym świadkiem! Jest obiektem eksperymentu! - Carolyne rzuciła okiem na Merricka. - Należałoby natychmiast zamknąć ją w zakładzie.

Callie, która nie odrywała oczu od Carolyne, z wysiłkiem stanęła na nogach.

- Nie dość, że zabiła pani swojego syna, człowieka, który był mi bar­dzo bliski, to jeszcze potem zamordowała pani moją najlepszą przyja­ciółkę. - Głos drżał jej z ledwie powstrzymywanej furii. - Bóg mi świad­kiem, że dopilnuję, żeby pani za to zapłaciła.

Po Carolyne nie widać było żadnych oznak strachu ani wyrzutów su­mienia.

- Po pierwsze, opowiem moją historię prasie. „Courier”. „Times”. „Post”. Potem pójdę z nią do każdego prezentera, w telewizji sieciowej, kablowej czy w radiu, który użyczy mi mikrofonu. Opowiem im, co z pa­ni za kreatura. A potem powtórzę to wszystko w sądzie.

Carolyne zmrużyła oczy i utkwiła je w Callie.

- Niewiele było rzeczy, które aprobowałam u Wilty'ego, ale w jednej sprawie miał słuszność: że się ciebie pozbył.

- Co do pani też miał słuszność - odparowała Callie. - Chciał panią kochać, ale nie był w stanie znaleźć do tego ani jednego powodu.

- A co z pana udziałem w tym wszystkim, panie Campbell? - spytał Ezra. - Co zamierzał pan zyskać, wyrzucając Wilty'ego przez okno?

- Nikogo nie wyrzuciłem. On wyskoczył. - Buddy zerkał na boki, jak­by szukając możliwości ucieczki.

Alvarez z pewnej odległości przypatrywał mu się bacznie.

- Znaleźliśmy twoje odciski na jego rannych pantoflach. I na bramie w domku Hamptonów - powiedział Ezra.

- Nie zapominajmy też o Cole'u Hale'u - dodał Alvarez.

- Jego również zabiłeś - powiedział Ezra.

- Skąd! Nigdy w życiu! - Buddy zamachał rękami, by zaprzeczyć wy­suwanym przeciwko niemu oskarżeniom.

- Całkiem niedawno miałem interesującą rozmowę z posterunkowym Gideonem Brysonem z Memphis. Zgodnie z tym, co powiedział strażnik w kryminale, gdzie spędziłeś jakiś czas, nauczyłeś się tam fachu elektry­ka. - Spojrzał na błyskawicę wytatuowaną na ręce Buddy'ego. - Byłeś pojętnym uczniem, Campbell, muszę ci to przyznać. To była dobra robo­ta. Przerobienie instalacji w stajni tak, że kiedy Cole ją wyłączał, to w rze­czywistości włączał. Zainstalowanie pluskiew w mieszkaniu Callie i w ga­binecie doktora Merricka. Odcięcie uziemienia w basenie u Hamptonów. Ale tym razem wpadłeś.

Buddy potrząsnął uparcie głową.

- Byłem przesłuchiwany i zwolnili mnie. Nie mam nic wspólnego ze śmiercią Cole'a Hale'a.

- To kłamstwo.

Wszyscy zwrócili oczy na Callie.

- Przyznałeś się, że zabiłeś zarówno Hunta, jak i Cole'a Hale'ów. - Sięgnęła pod bluzkę i wyciągnęła mikroskopijny magnetofon, który mia­ła przyklejony taśmą do brzucha. - Wszystko nagrałam.

Ezra wpatrywał się w Callie z jawnym uwielbieniem. Alvarez gwizd­nął z podziwu. Campbell wybałuszył oczy, w których narastało szaleń­stwo.

Carolyne nie panowała już nad sobą. Obawiając się tego, co powie­dział Buddy, kiedy był z Callie sam na sam, pamiętając, co powiedziała sama, rzuciła się z pazurami na Callie. Na widok nadbiegającej Carolyne Callie odwróciła się do niej tyłem, zagradzając jej drogę. Carolyne wpa­dła na nią, odbiła się i znów z wściekłością rzuciła się naprzód, zdecydo­wana wyszarpnąć magnetofon z ręki Callie. Kiedy po niego sięgnęła, Callie wykręciła jej ramię. Carolyne wrzasnęła z bólu i padła na ziemię.

Buddy, korzystając z zamieszania, rzucił się w kierunku drogi. Jorge dogonił go, ale musiał stoczyć ciężką walkę. Buddy był wielkim chłopem, a gniew dodawał mu sił. Alvarez zainkasował parę solidnych cio­sów ale sam też nie pozostał dłużny. Kiedy Buddy odwrócił się, Jorge wpakował mu pięść w żebra, po czym odskoczył w bok i powtórzył cios, tym razem trafiając w ucho. Campbell padł.

Ezra podniósł magnetofon i włożył go do kieszeni.

- Czego się pani obawiała, Carolyne? Że brat może panią wsypać?

Powieki Wdowy zatrzepotały nerwowo. Sprawy wymykały się spod jej kontroli. Ludzie, o których myślała, że może na nich polegać, opusz­czali ją. Ludzie, o których myślała, że może ich z łatwością pokonać, okazywali się zbyt twardzi. Wyprostowała się i z pogardą kiwnęła głową w kierunku Campbella.

- Naprawdę sądzi pan, że takie coś może być moim bratem?

- Może pani temu wszystkiemu zaprzeczyć - powiedziała Callie - ale Delwin „Buddy” Campbell jest synem pani matki, Evangeline, i Homera Campbella, jednego z jej partnerów. Kiedy odkryła, że jest z nim w ciąży, wprowadziła się do niego i przez jakiś czas mieszkali razem. A jak się nim znudziła, zrobiła mu to samo, co zrobiła pani ojcu - wyprowadziła się i wróciła do poprzedniego życia. Osieroconym Buddym zajęła się matka pani matki. Przez całe lata nie uznawała pani jego istnienia. Dopiero kie­dy odkryła pani, że życie z Hale'ami to nie bajka, stała się pani dla Buddy'go dobrą wróżką. Dawała mu pani pieniądze. Załatwiała mu pani pra­cę. Robiła pani wszystko, co trzeba, żeby zapewnić sobie jego lojalność. Wiedziała pani, że Hale'owie zabili mu bliskich, że ich nienawidzi i ma­rzy o zemście. A pani marzyła o pieniądzach. Żeby je zdobyć, trzeba było być ostatnią z Hale'ów. Najpierw skłoniła pani Buddy'ego, żeby pozbył się Cole'a. Potem Hunta. Kiedy zmarła jego żona, na pani drodze stał już tylko Wilty. Dopóki dawał pani wszystko, czego pani chciała, był bez­pieczny. Z chwilą, gdy zagroził, że wszystko to zostanie pani odebrane, wezwała pani Buddy'ego.

- Skąd wzięłaś te wszystkie bzdury? - wyrzuciła z siebie z gniewem Carolyne.

- Z Internetu. Szukałam wiadomości o pani i znalazłam nekrolog pani babki. Evangeline Campbell mieszkała na północ od Memphis. Jej mąż i córka - pani matka - zmarli wcześniej. Jedynymi krewnymi, którzy pozo­stali przy życiu, byli jej wnuk Delwin i wnuczka, Carolyne Faessier Hale.

- Następnym dokumentem, w którym te dwa nazwiska pojawią się łącz­nie - powiedział Alvarez - będzie sądowa wokanda. Jesteście oboje aresz­towani pod zarzutem morderstwa.

Carolyne podeszła wolnym krokiem do miejsca, gdzie leżał Campbell i spojrzała na niego, jakby był robakiem, którego może rozdeptać pantofelkiem.

- On rzeczywiście popełnił te zbrodnie. Będzie siedział.

Kiedy odwróciła się, by odejść, Campbell zerwał się, trzymając w ręce wielki kamień. Już miał nim uderzyć w głowę Carolyne, gdy huknął strzał. Campbell wypuścił kamień i runął na ziemię. Upadła także Carolyne.

Przez długą chwilę leżeli bez ruchu. Merrick i Wellington chcieli po­dejść do nich, ale Ezra powiedział:

- Nic im nie jest. Zostawcie ich.

Ramię Campbella krwawiło, draśnięte kulą. Carolyne była nietknięta.

- Przeczytaj im ich prawa - powiedział Ezra do Alvareza.

Kiedy dwaj detektywi zajęli się swoimi sprawami, Hiram Wellington i Peter Merrick zaprowadzili Callie do wózka golfowego i posadzili obok ojca.

Ezra, widząc, że chcą odjechać, podbiegł szybko.

- Znowu masz zamiar mi zniknąć?

- Chyba tak - powiedziała słabym głosem, zielona na twarzy. - Ale nie traktuj tego osobiście - uśmiechnęła się. - Dostałam w żyłę coś, od czego nieszczególnie się czuję.

Callie została przewieziona do szpitala w Saratoga, gdzie poddano ją leczeniu z powodu odwodnienia i innych długofalowych skutków ataku. Zrobiono jej testy, które nie wykazały żadnych odchyleń od normy. Wpro­wadzenie do organizmu proteiny Hoffmana nie spowodowało żadnych trwałych szkód. Miała troszkę kłopotów z pamięcią, ale lekarze zapewni­li ją, że to chwilowe. Nalegali, by została na noc na obserwację.

Była wyczerpana, ale nie mogła spać. Umysł wciąż na nowo przetwarzał wypadki ostatniego dnia. Patrzyła przez okno na ciemną noc i z drżeniem wspominała, jak Buddy Campbell przyznał się do morderstwa. I jak Carolyne Hale nie przejawiła śladu jakichkolwiek emocji w związku ze swoją rolą w doprowadzeniu do śmierci czterech osób, w tym własnego syna.

Nie mogła też przestać myśleć o tym, co czuła tam, w miejscu, gdzie były zgliszcza stodoły, i co zostało nagrane na taśmie w chwilach, gdy jej duch znajdował się poza ciałem. Co powiedziała, gdy weszła w skórę Faith Hale.

Ciekawe, czy doktor Merrick uznał pracę z nią za sukces... Miała na­dzieję, że tak. Naprawdę jej pomógł. Pomógł jej odtworzyć wspomnienia kogoś, kto żył w innej epoce. Pomógł jej odkryć część dziedzictwa, o któ­rym inaczej by się nigdy nie dowiedziała. I jeśli dziennik, który zostawił jej Ezra, wychodząc od niej dziś wieczorem, mówił prawdę, to jej wizje nie były snami. To wszystko zdarzyło się naprawdę.

Oprócz innych fascynujących rewelacji, jakie zawierał dziennik, znaj­dowały się tam fragmenty, które wyjaśniały, dlaczego E.W. Hale powołał radę powierniczą i ustalił takie, a nie inne zasady jej działania. Przyzna­wał, że posiadanie dwu rodzin to błąd, ale przysięgał, że zrobił wszystko, co mógł, by zaopatrzyć obie stosownie do ich potrzeb i wymagań. Liberty zadowalała się byle czym. Brakowało jej tylko tego czasu spędzonego wspólnie, kiedy żyli jak rodzina. Winifred nigdy niczego nie miała dość.

Kiedy E.W. przeczytał przedśmiertny list Charlesa i dowiedział się, co zrobił on z Liberty i Makiem, postanowił: Skoro Winifred jest tak chci­wa i zachłanna, że zdołała zatruć dzieci do tego stopnia, iż dla pienię­dzy syn był w stanie popełnić morderstwo w jej imieniu, to żadna z jej latorośli nie zostanie obdarowana. I właśnie dlatego w statucie rady napisał, że dziedziczą wyłącznie osoby pochodzące z jego krwi, zro­dzone w małżeństwie albo prawnie adoptowane.

Callie zachichotała. To nie do wiary, że jest ona potomkinią przebie­głego starca... Wkrótce jednak spoważniała. Jeśli nawet dziennik, który Elizabeth dała Ezrze, dawał jej podstawy do roszczenia sobie prawa do członkostwa w dynastii Hale'ów, jeśli nawet te fakty zostały potwierdzo­ne przez przedśmiertny list Charlesa Hale'a - w czasie przesłuchania na policji Carolyne przyznała się, że spaliła oryginał - to i tak wciąż jeszcze były do pokonania bariery prawne, testy DNA i Bóg jeden wie, co jesz­cze.

Naturalnie rada korporacji Hale też będzie miała coś do powiedzenia w sprawie formy jej uczestnictwa w imperium Hale'ów. Bądź co bądź, kobieta, która jeszcze wczoraj była szarym członkiem zespołu redakcyj­nego - w dodatku zawieszonym - stawała się, przynajmniej teoretycznie, ich nowym prezesem.

Callie roześmiała się na głos. Wyobraziła sobie, jak wkracza do słynnej sali posiedzeń korporacji Hale i zajmuje miejsce przewodniczącego przy lśniącym dziesięciometrowym stole z drewna tekowego. Cóż to będzie za chwila!

Uśmiech zbladł, gdy zdała sobie sprawę z mniej zabawnych okoliczno­ści swojej nowej sytuacji. Była spadkobierczynią Hale'ów. Choć nie zna­ła wszystkich szczegółów, wynikało z tego, że ma prawo do kolosalnego majątku - co wiązało się z różnymi poważnymi ograniczeniami.

Wilty mówił, że zasady, na jakich działa rada powiernicza, wymagają, by został członkiem zarządu i przyjął bardziej aktywną rolę w prowadze­niu korporacji Hale. Czy ma to zastosowanie także w jej przypadku? Czy będzie musiała zrezygnować z pracy dziennikarki? Czy jej spadek będzie zależny od udziału w korporacji?

To niemożliwe! Jest dziennikarką, a nie kapitalistką. Nigdy nawet nie uczestniczyła w posiedzeniu zarządu, a co dopiero mówić o jego prowa­dzeniu... No, ale do rodziny Hale'ów też nigdy wcześniej nie należała!

Callie jęknęła. W głowie kręciło jej się od setek pytań, na które nie miała odpowiedzi.

Nie mogła przestać myśleć o Wiltym. O tym, że zamordowała go jego własna matka.

A więc byli z Wiltym kuzynami! Co za szokujące odkrycie... To praw­da, w drzewie genealogicznym zajmowali dość odległe miejsca, ale tak czy owak byli kuzynami - i kochankami. Callie czuła, że jest to sprawa zbyt skomplikowana, by mogła sobie w tej chwili z nią poradzić, więc dała spokój.

Położyła się na wznak, starając się myśleć o przyszłości, a nie o prze­szłości. Jednak pomimo wszelkich wysiłków, wciąż widziała przed sobą twarz Wilty'ego. Nie tego uroczego bon vivanta z pierwszego okresu ich romansu, tylko posępnego gbura, w jakiego zmienił się pod koniec. Z bó­lem wspominała, jak poważną, wychudłą miał twarz, jak autodestrukcyjne było jego zachowanie. A ona lekceważyła jego obawy w związku z per­spektywą przejęcia królewskiego płaszcza dynastii Hale'ów, uważając, że wynikają po prostu z jego lenistwa. Upierała się, że Wilty ma dosta­tecznie dużo rozumu i sprytu, by poradzić sobie ze wszystkim, jeśli tylko zechce. On zaś twierdził, że Callie jest naiwna i nie rozumie, jaki ciężar wiąże się z noszeniem nazwiska Hale.

Miał rację. Nie rozumiała. Teraz dziedzictwo należało do niej. Czy nie ugnie się pod jego ciężarem?

Na szczęście nie musiała się martwić zbyt długo. Gdy zamknęła oczy, już po paru minutach zaczął działać środek uspokajający, jaki jej podano.

Po krótkiej drzemce obudziła się ze świeżym umysłem, znacznie spo­kojniejsza. Powodowana ciekawością, wzięła głęboki oddech i spróbo­wała przywołać duchy, które dręczyły ją niemal przez całe życie. Czeka­ła... Zaczerpnęła kolejny oddech. I jeszcze jeden. O mało nie rozpłakała się z ulgi, gdy wezwania pozostały bez odpowiedzi.

Gdyby jej matka znalazła wówczas terapeutę, który uwierzyłby, że nie­które sny są zakorzenione w dawnej rzeczywistości, może nie czułaby się taka zalękniona i samotna. Może nie zagubiłaby się w tym mrocznym świecie, który jest pomostem między dniem wczorajszym a dzisiejszym. Może wszyscy przekonaliby się, że Mara Jamieson nie była szalona. Była prześladowana przez duchy przeszłości.

Callie zmarszczyła nos. Poczuła jakiś dziwny zapach, niepasujący do tego otoczenia. Odwróciła się w stronę drzwi z obawą, że zobaczy tłum widmowych gości, i wybuchnęła śmiechem. To był Ezra z wielkim karto­nem jedzenia.

- Po drodze do szpitala wdepnąłem do Batchellor Mansion. Pamiętasz to miejsce?

Postawił karton na krześle i zaczął wypakowywać jego zawartość.

- Kiedy powiedziałem im, co się stało, dali mi dwie wielkie porcje gulaszu, a do tego gorące bułeczki, prawdziwe masło i butelkę świetnego czerwonego wina. Ty oczywiście nie możesz pić wina, bo jesteś na le­kach, ale liczy się sama idea, prawda?

Wziął płócienną serwetkę i wetknął ją w wycięcie jej szpitalnej koszuli.

Callie przyciągnęła go do siebie i pocałowała.

- No no! Nie mogę się już doczekać, co to będzie, jak rozścielę obrus.

- Kocham cię, Ezra.

- Ja ciebie też - powiedział, uśmiechnięty. - I jeśli pamiętasz, powie­działem to pierwszy.

- Faktycznie.

- Ale ty musiałaś najpierw zobaczyć swoje duchy, cofnąć się o sto lat.

- To prawda - przyznała. - Teraz mam to już za sobą. Duchy odeszły.

Nie do końca rozumiała, dlaczego tak się stało, ale czuła, że czasami jedynym sposobem na to, by poradzić sobie z okolicznościami, których nie potrafimy wyjaśnić, jest zaufać biegowi rzeczy.

- Świetnie! Podczas romansu nie cierpię konkurencji.

Callie uśmiechnęła się.

- Domyślam się.

- Jak się teraz czujesz, mając to wszystko za sobą? Ulżyło ci?

- Bardzo, ale...

- Ale?

- Jakie to dziwne, że właśnie śmierć Wilty'ego pozwoliła mi wrócić do życia. To jego list i te dzienniki zmusiły mnie, żebym przyjrzała się prze­szłości. W pewnym sensie oboje szukaliśmy tego samego. Grzebaliśmy w przeszłości, żeby utorować sobie drogę w przyszłość. - Oczy jej się rozszerzyły. - I jak skończyliśmy? Jako członkowie tej samej rodziny. Ofiary tej samej kobiety.

- Ty nie jesteś ofiarą. - Ezra delikatnie pogładził jej policzek. - Ty ocalałaś.

- Ocalałam. - Odetchnęła głęboko, z prawdziwą ulgą, i otarła łzę z po­liczka. Wilty nie miał tyle szczęścia co ona.

- Skoro jesteśmy już przy tym temacie, powinnaś wiedzieć, że areszto­wano dziś Orlanda. - O Benie Schirmerhornie jej nie powiedział. Będzie jeszcze dość czasu na takie rzeczy. - Nakryli go pod Filadelfią.

- To dobrze.

Ezra przygotował dla niej bułeczki, dla siebie odkorkował wino. Nalał do plastikowego kubka i wzniósł toast.

- Byłaś dzisiaj niesamowita - powiedział.

- Miałam wielu pomocników. Zwłaszcza jednego, dzielnego kowboja, który uratował mnie przed zrzuceniem ze skały. - Ezra odwrócił wzrok, ale dostrzegła rumieniec na jego twarzy. - Oprócz tego był mój ojciec. Mój nowy przyjaciel Jorge Alvarez. Hiram Wellington. I Peter Merrick.

Ezra zerknął na nią znad kubka.

- No dobra, źle go oceniłem. A ty wygrałaś tę partię. A Jorge wygrał, bo od samego początku miał Wdowę na oku.

Callie skrzywiła się, wróciwszy myślą do morderczej konfrontacji z Carolyne.

- Wiesz, okropnie się dzisiaj bałem - powiedział Ezra.

- Uważaj, bo ci uwierzę.

- Bałem się, że cię stracę. - Ezra ściągnął brwi i spojrzał na nią pałają­cym wzrokiem. - Zabiłbym ich, gdyby coś ci się stało.

Znów przybliżyła jego usta do swoich.

- Cieszę się, że nie musiałeś tego robić. Nie byłoby ci do twarzy w po­marańczowym ubraniu. No i nie przeżyłbyś na więziennym wikcie.

Roześmiał się. Callie opadła na poduszki i spojrzała na niego z czuło­ścią.

- Wiesz, Carolyne i Merrick zrobili mi wielki prezent. Zmuszając mnie do zmierzenia się z moimi duchami, pomogli mi rozwiązać konflikt, któ­ry prześladował wszystkich od tego okropnego roku 1887 aż do dziś. Uwol­nili mnie od przeszłości i podarowali przyszłość.

- To wielki dar.

- Tylko pod warunkiem, że możemy go z kimś podzielić.

- Mam nadzieję, że tym kimś będę ja.

Callie uśmiechnęła się. Nie tylko do Ezry. Uśmiechała się do Liberty, Maca, Sary Blessing, Faith i E.W. Hale'a. Gdyby nie oni, nie byłoby jej tutaj. Gdyby nie odeszli, nie mogłaby zrobić tego, co zamierzała zrobić za chwilę.

- Tak - powiedziała, pozwalając, by przeszłość odeszła, wstępując na równą, bezpieczną ścieżkę, prowadzącą prosto w jego ramiona. - Tym kimś będziesz ty.

Podziękowania

Każda nowa książka to przygoda. Jako że lubię poznawać dziedziny, z którymi nie miałam dotąd do czynienia, potrzebni mi są przewodnicy. Z pomocy niektó­rych już korzystałam, inni są nowi. Wszyscy byli mi niesłychanie pomocni i wszyst­kim należą się podziękowania.

Mojemu agentowi Peterowi Lampackowi, którego rady - czy chcą ich słuchać, czy nie - zawsze są przemy siane i zazwyczaj trafiają w sedno.

Mojej redaktorce Jennifer Enderlin, której cierpliwość dorównuje jej talento­wi. Wnikliwa, pełna zapału, zawsze ma konstruktywne sugestie i nigdy nie traci ducha.

Matthew Shearowi za to, że skontaktował mnie z St. Morfin's i za prezent spe­cjalny: inteligentny entuzjazm.

Doktor Jane Gibson z M. D. Andersen Cancer Center z Orlando, która rozu­miała, że fikcja literacka nie wymaga, by coś było absolutnie prawdziwe.

Mike'owi Hiemerowi, który odpowiadał na wszystkie moje pytania dotyczące elektryczności.

Fran Halligan, która pomogła mi kiedyś i pomoże znowu.

Johnowi Del Guidice i zespołowi salonu V'Paj za fryzurę, makijaż, wsparcie moralne i całą resztą.

Mojej mamie Annette za to, że jest pilną, myślącą czytelniczką i czułym kryty­kiem.

Specjalnie wdzięczna jestem za miłość mojej rodzinie: mężowi Davidowi, cór­ce Lisie i synowi Aleksowi, a także synowej Loren.

Nigdy też nie zapomnę o moich przyjaciółkach: w pełni popierając moją pracę, zmuszały mnie do tego, żebym co jakiś czas wyszła się zabawić.

Blessings może oznaczać zarówno „błogosławieństwa”, jak i nazwisko. Callie i Ezra czytują to jako „błogosławieństwa” (przyp. tłum.).

∗∗ Faith to po angielsku zarówno „wiara”, jak i kobiece imię (przyp. tłum.).

Ang. liberation (przyp. tłum.).

Kres Cierpliwości (przyp. tłum.).

Horseshoes (z ang. podkowy) - amerykańska gra na wolnym powietrzu, w której rzuca się podkową na pal (przyp. tłum.).

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
D Mortman LIST Z PRZESZŁOŚCI
Doris Mortman Wichry namiętności
Doris Mortman Wichry namiętności
Mortman Doris Dziewczyna znikĄd
Przeszczepy Narządów Unaczynionych 2
wyklad red list
Przeszczepy narządów unaczynionych 4
Dokumenty aplikacyjne CV list
MSG I STDZIEN CŁA I BARIERY PREZENTACJA List 2008
Formy wypowiedzi pisemnych w klasach I III list f uzytk w 12
Komentarz praktyczny do Nowego Testamentu LIST DO FILIPIAN
J Kossecki, Cele i metody badania przeszłości w różnych systemach sterowania społecznego
List do rolników i konsumentów
LIST DO MĘŻA
list otwarty do narodu polskiego
Cyceron list do Attyka VI 2
Kliniczne aspekty przeszczepian Nieznany
A10VO Series 31 Size 28 Service Parts list

więcej podobnych podstron