Gdzie jest Bóg, gdy go potrzebuję?! - Wprowadzenie do rekolekcji
O kilku miesięcy szukam pracy. Złożyłam CV, dowiedziałam się, że na to miejsce jest dwudziestu trzech kandydatów. Modliłam się codziennie o tę pracę, codziennie chodziłam na mszę i nowennę odmawiałam… i co? I nie dostałam tej pracy! Gdzie jest Pan Bóg, gdy go potrzebuję?!
Mam 17 lat i od pięciu lat uprawiam masturbację. Jestem chyba od tego uzależniony… czy będę potępiony? Nie mogę sobie już z tym poradzić… Dlaczego Pan Bóg mi tego nie zabierze?!
Nie wierzę w Boga! Jak mam wierzyć w Boga, który ma gdzieś to, co się dzieje na tym świecie? Jak mam wierzyć w Boga, którego nie obchodzi, że ludzie cierpią, zabijają się…
Kościół to banda niewrażliwych hipokrytów! Ciągle mówią co mam robić, jak mam żyć! Bo, jak nie, to do piekła, albo ekskomunika. Ale sami wcale tak nie żyją… zajęliby się sobą, a nie pouczają cały świat!
Zapomniałam na ostatniej spowiedzi wyznać niektóre grzechy, potem mi się przypomniały i poszłam znów, ale do innego księdza. Wyznałam te grzechy, których wtedy nie wyznałam, ale zapomniałam powiedzieć, że w tamtej spowiedzi je zataiłam. I nie wiem, co teraz mam zrobić. Strasznie źle się z tym czuję… tak bardzo nie chcę Pana Boga niczym obrazić… już nie mogę!
Podobnych cytatów moglibyśmy przytoczyć tysiące. Niemal codziennie spotykamy się z historiami ludzi zmagających się z Bogiem. Kiedyś zrodziła się nawet we mnie wątpliwość: Panie Jezu, czy Ty naprawdę przyniosłeś nam dobrą nowinę? Skoro tak, to czemu tak wielu cierpi, próbując żyć według Twojej nauki?
Nazywam się Marek Rosłoń, jestem jezuitą i autorem większości materiałów, które będą publikowane, jako treść tych rekolekcji. Chcę Was zapewnić, że te rekolekcje będą naprawdę osobiste, wypływają z tych wielu wysłuchanych historii, ale także z osobistej historii zmagania się z Bogiem. Wraz ze mną poprowadzą je Paweł Kowalski - jezuita, który wpadł w ogóle na ich pomysł oraz Mariusz Gajewski - także jezuita, który będzie prowadził nasze forum. Więcej znajdziecie w zakładce “informacje”. Oprócz nas jest jeszcze wielu innych jezuitów i nie tylko, którzy wspierają nas modlitwą i życzliwością.
Eksperyment
Zrobiłem kiedyś pewien eksperyment z pomocą uczniów szkoły, w której pracowałem, byli to uczniowie klasy maturalnej. Poprosiłem o to, by opisali Boga, w którego wierzą. Miłosierny, dobry, wybaczający, sprawiedliwy, łagodny… - to te najczęściej i najszybciej padające odpowiedzi. Potem poprosiłem o to, by wyobrazili sobie, że za chwilę będą mogli stanąć z Bogiem twarzą w twarz, tak, jak z innym człowiekiem oraz, by opisali emocje, jakie powstają w nich w związku z tym wyobrażeniem. Lęk, niepewność, poczucie zagrożenia, wstyd, pragnienie ucieczki, ciekawość… - to znów najczęściej, choć już nie tak szybko padające odpowiedzi.
Hmm… paradoks: oto osoba miłosierna, dobra, wybaczająca, sprawiedliwa i łagodna wywołuje lęk, niepewność, wstyd, pragnienie ucieczki… Teraz poprosiłem o wskazanie cech, jakie może mieć osoba, które wywołuje takie uczucia. Odpowiedź: surowy, zimny, apodyktyczny, nieprzewidywalny, groźny…
Powstały dwa, całkiem różne oblicza Boga. Skąd pochodzą? Dlaczego są tak różne? Który z nich jest prawdziwy? Może obydwa są fałszywe, a może obydwa prawdziwe?
Na pytanie o źródła tych obrazów osoby biorące udział w eksperymencie odpowiadali głównie, że pierwszy to obraz, jakiego nauczyli się podczas lekcji religii i w kościele - określili go obrazem z wiedzy, bądź “z głowy”. Proste: byliśmy w szkole, była lekcja, ja zapytałem, zatem uczniowie odwołali się do swojej wiedzy. Drugi obraz określili zaś, jako emocjonalny, obraz “z serca”. Dotarcie do niego wymagało nieco więcej wysiłku, ale wywoływał też zdecydowanie więcej uczuć…
Klucz do przeżycia rekolekcji leży teraz przed Tobą. Jest nim pytanie: Jaki Bóg jest Bogiem Twojego serca?
Jeśli odważysz się go użyć, będą to Twoje rekolekcje.
Jeżeli chcesz, możesz także zrobić ten eksperyment i przybliżyć się do obrazu Boga w Twoim sercu. Trzeba poświęcić na to ok. 10 minut. Znajdź spokojne miejsce, tak, żeby było Ci wygodnie i spróbuj wyobrazić sobie, że za chwilę tu gdzie się znajdujesz zobaczysz Boga, że znajdziesz się przed Nim. (Pomaga zamknięcie oczu). Jeżeli uda Ci się wyobrazić taką sytuację spróbuj się w nią wczuć. Pobądź przed tym wyobrażonym Bogiem przez jakąś chwilę, a potem spróbuj skupić uwagę na emocjach, jakie ten obraz wywołuje, spróbuj je nazwać. Mogą być bardzo różne. Gdy uda Ci się nazwać to, co czujesz, zapisz te emocje. Dalszym krokiem jest namysł: jakie cechy może mieć ktoś, kto wywołuje we mnie takie uczucia? Te cechy są elementami Twojego obrazu Boga. Bez wątpienia go nie wyczerpują, ale mogą Ci wskazać główne jego cechy.
Uświadomienie sobie, jakie cechy ma mój obraz Boga może być dobrym startem w rekolekcje. Jeżeli jednak nie uda Ci się to, to się nie przejmuj i nie chciej zrobić tego na siłę. Pamiętaj też, że żaden obraz Boga (nawet taki, który wywołuje lęk) nie jest zły. On miał swoją rolę do odegrania w Twoim życiu. Ale teraz… być może przyszedł czas na jego pożegnanie.
MR
Bóg naszych przodków
Obrazy boga kształtują się na różnych etapach naszego życia. Obraz boga serca tworzy się już we wczesnym dzieciństwie i jak wszystko w naszym dzieciństwie, kształtowany jest przez relacje i przez emocje, jakie łączyły nas z najbliższymi - zwykle z rodzicami. Obraz boga rozumu zaś nabywany jest znacznie później - dzięki edukacji - i jak wszystko, co mamy dzięki edukacji, tak jak łatwo przyszło, tak też i łatwo odchodzi w zapomnienie. (Znana uczniom i studentom zasada ZZZ i Z:)
Warto sobie uświadomić, że skoro obraz Boga, jaki mamy w naszym sercu jest obrazem odziedziczonym, to znaczy, że jest obrazem naszych przodków i kultury, w jakiej jesteśmy zanurzeni! I może on bardzo skutecznie przesłaniać nam Boga, którego moglibyśmy zobaczyć własnymi oczami, gdybyśmy tylko odważyli się pożegnać z obrazem Boga przodków.
Prawdę mówiąc o jego istnieniu najczęściej zapominamy, gdy przestajemy czuć respekt przed dorosłymi, ale na którego z jakichś powodów się złościmy, gdy świat nie spełnia naszych oczekiwań. Staje się on wtedy całkiem wdzięcznym kozłem ofiarnym. Bóg przodków przypomina też o sobie, gdy spotka nas coś, co przekracza zwyczajny bieg zdarzeń: cierpienie, nieszczęście, choroba, utrata pracy, śmierć, oblany egzamin… Wtedy doświadczamy bardzo wyraźnie jego siły. Może to być siła, która nas wzmocni, ale może też być to siła, która nas złamie. Zależy, jaki jest Bóg naszych przodków. I pytanie: czy jest to Bóg Prawdziwy?
Muszę ostrzec, że nie jest wcale łatwo pożegnać się z obrazem Boga przodków. On ma pewną zaletę, której może nie mieć Bóg wychodzący nam na spotkanie: JEST NASZ. Wiemy, czego się po nim spodziewać: wiemy kiedy będzie się gniewał i wiemy, kiedy będzie z nas zadowolony. Wiemy, jakie kary dla nas przygotował i wiemy, jakie nagrody za dobre uczynki. Taki nasz, oswojony Bóg, znakomicie porządkuje świat. Jest przede wszystkim doskonałym strażnikiem moralności. Doskonałym, bo przewidywalnym. Przewidywalnym, bo stworzonym przez naszą historię. Pytanie tylko: czy jest to Bóg Prawdziwy?
Od obrazu boga przodków zależy także nasze wyobrażenie o modlitwie i Kościele. Doskonale wiemy, czym zaskarbić sobie jego względy, a czym podpaść, bo jest NASZ i strzeże NASZYCH schematów myślowych i emocjonalnych. Modlitwa zaczyna wtedy przypominać załatwianie interesów: modlimy się o to, by nasza drużyna wygrała, by w wyborach wygrał nasz kandydat, by zdać egzamin, by przestał nas ząb boleć, by wybaczył nam coś, czego sami nie potrafimy sobie wybaczyć, by uwolnił nas od jakiegoś balastu (ale tak, ponad nami, tak, żebyśmy nie musieli się zmagać…) - jednym słowem: by świat wyglądał tak, jak MY chcemy. I zdarza się nierzadko, że się spełnia. Bóg przodków potwierdza swoją magiczną moc! Ale pozostaje pytanie, czy jest to Bóg Prawdziwy?
Wkraczając na drogę rekolekcji zapraszamy Cię, byś pożegnał się z Bogiem Twoich przodków. Byś go zwyczajnie porzucił! Nie musisz się tego bać, bo to tylko obraz, ale przemyśl serio, czy tego chcesz. Jeżeli w Twoim sercu rodzi się teraz pytanie: CO MI POZOSTANIE? To bardzo dobrze. Ale chcę Cię uspokoić. Nie namawiamy Cię do porzucania czegokolwiek dla samego porzucania, namawiamy Cię do porzucenia dotychczasowego obrazu Boga, by WYJŚĆ NA SPOTKANIE BOGA, KTÓRY TAKŻE WYCHODZI NA SPOTKANIE TOBIE! Owocem takiego spotkanie może być nowy obraz Boga, o krok bliższy prawdzie. Ale… i ten obraz z czasem dobrze jest porzucić na rzecz jeszcze bliższego. Każdy obraz Boga jest dobry… jeżeli jest tymczasowy.
MR
Bóg - Tropiciel
Moi drodzy, napisałem we wstępie do rekolekcji, że to będą rekolekcje osobiste. Rozpoczynam więc od podzielenia się z Wami moim osobistym zmaganiem się z obrazem Boga. Mój Bóg był Tropicielem.
Gdy byłem mały, jeszcze przed I Komunią Świętą dość często moi rodzice, a przed wszystkim dziadkowie powtarzali mi dlaczego należy być grzecznym i posłusznym. Nie muszę pewnie mówić, że powtarzali tak dlatego, że nie byłem ani zbyt grzeczny, ani zbyt posłuszny… a im rzecz jasna zależało na tym, żebym wyszedł na ludzi. Mówili mniej więcej tak: Pamiętaj, że Pan Bóg jest zawsze przy tobie… I doskonale widzi, co robisz. Tata i mama mogą nie widzieć, ale Pan Bóg wszystko widzi i wszystko wie. A w kościele, na chórze za organami siedzi diabeł i pisze na cielęcej skórze twoje uczynki. Muszę przyznać, że nawet dzisiaj, gdy to piszę, przechodzi mi dziwny dreszcz po plecach. A wtedy naprawdę to do mnie trafiało. Za każdym razem postanawiałem, że “już nie będę…”, ale po piętnastu minutach, rzecz jasna już nie pamiętałem swojej obietnicy. Przy każdej kolejnej wpadce, gdy moi bliscy mi ją przypominali powtarzając: Pamiętaj, że Pan Bóg jest zawsze przy tobie… coraz bardziej zaczynałem się bać.
Na domiar tego w domu mojej babci, na szafie, stał ładnie podświetlony obraz Chrystusa. Piękny jest ten obraz, ma mało kolorów - jakby ołówkiem narysowany, dość mroczny. Sztuka malarza wyraziła się m.in. w tym, że jakbyś nie patrzył, to wydawało się, że Jezus na Ciebie patrzy. I dość dobrze pamiętam, że gdy na religii, jeszcze w kościele, zaczynaliśmy przygotowania do Pierwszej Spowiedzi zacząłem wręcz panicznie się bać tego Jezusa z obrazu. Gdy zostawałem sam - choćby na kilka minut - chowałem się między szafę a łóżko, tak, by go nie widzieć. Miałem nadzieję, że wtedy i on mnie nie będzie widział. Z czasem, gdy dowiadywałem się o kolejnych grzechach, jakie mogę popełnić - i docierało do mnie, że większość z nich już popełniłem - jedynym niemal moim celem było ukryć się przed Bogiem - Tropicielem. Ale przecież ukryć się NIE DA!!! Starałem się więc nie popełniać żadnych grzechów - co oczywiście było niemożliwe i coraz bardziej zaczynałem się obawiać mojej pierwszej spowiedzi. Wiecie, to ciekawe, dzisiaj po przeszło dwudziestu latach od tamtego czasu znacznie lepiej pamiętam dzień spowiedzi, niż I Komunii Świętej…
Mniej więcej w wieku piętnastu lat zerwałem definitywnie z jakimkolwiek Bogiem i z Kościołem. Powróciłem po sześciu latach i do końca życia będę wdzięczny za słowa, jakie usłyszałem wtedy od księdza w konfesjonale: mylisz się… nie odrzuciłeś wtedy Boga. Odrzuciłeś tylko obraz, który Go przesłaniał i wyszedłeś szukać Prawdziwego Boga... dzisiaj go spotkałeś… wcześniej byłem ochrzczony, od tego momentu stałem się wierzącym chrześcijaninem, a Kościół stał się dla mnie miejscem łaski.
Dzisiaj bardzo często spotykam się z osobami wierzącymi, tak ja kiedyś, w Tropiciela. W mojej historii zbawienne okazało się pożegnanie go w piętnastym roku życia. Wiele osób nigdy sobie jednak na to nie pozwoliło, a całe ich życie stało się ucieczką przed Tropicielem. Za wszelką cenę chcą uniknąć grzechu, tropią go i widzą niemal wszędzie, w życiu swoim i cudzym. Stopniowo zaczynają sami być tropicielami i cały świat nabiera kształtu jakiegoś demonicznego projektu.
Tropiciel jest jak bezlitośnie sprawiedliwy policjant, strażnik moralności, gotów ruszyć w pogoń za każdym, kto zgrzeszy. Pozostaje jedynie ucieczka. Przybiera ona różne formy. Często wyraża się w skrupułach, czyli wciąż trapiących wątpliwościach moralnych: dobrze, czy źle postąpiłem, w spowiedzi wyznałem wszystko, czy niezupełnie... czasami w wymyślaniu grzechów jeszcze cięższych, bo lepiej przesadzić, niż niedoszacować swoją winę.
Niepewność i lęk są głównymi uczuciami wobec Tropiciela. A pytanie, jakie czasem się rodzi: “Jak to, ja tak się staram żyć przykazaniami i ten, który je lekceważy ma być tak samo zbawiony, jak ja?” Osoba wierząca w Tropiciela przypomina kierowcę, który jadąc z nadmierną prędkością co chwila zerka w lusterko, czy przypadkiem nie jedzie za nim nieoznakowany patrol, a podstawowym wyznacznikiem relacji z Tropicielem jest: uniknąć przyłapania. Ponieważ jednak Tropiciel widzi zawsze i wszystko, wobec tego wyznawca sam nakłada na siebie ryzy samokontroli. Nie tylko czyny muszą być jej poddane. Także myśli i uczucia. Wszystko musi być pod kontrolą umysłu, woli i jasnych zasad. Wyznawca Tropiciela bardziej ufa zasadom, niż własnemu sercu. Ale uczucia i impulsy nie chcą wcale się tak łatwo poddać, wtedy trzeba wzmocnić samokontrolę - szczególnie w sferze złości i seksualności. Tu najłatwiej wpaść. Wyznawca Tropiciela wpada w błędne koło: im bardziej chce uniknąć grzechu, tym bardziej musi się na nim koncentrować. Miejsce wolności, którą przyniósł Chrystus zajmuje w sercu lęk, podejrzliwość i poczucie winy.
Zwykle jednak wiara w Tropiciela przybiera postać ignorowania. Podobnie, jak małe dziecko, gdy zamyka oczy, zasłania rękami twarz i woła: nie ma mnie, nie ma mnie! Tak też wielu wyznawców Tropiciela udaje, że on nie istnieje. I ja też tak właśnie udawałem. Tropiciel otrzymywał zaproszenie jedynie wtedy, gdy uznawałem, że w moim życiu wszystko jest w porządku, że jestem gotów (a ściślej - to co wstydliwe jest ukryte): mieszkanie własnego serca wysprzątane, włoski przyczesane, spodnie w kant, najmniejszego pyłku na półkach - że tak trzeba, słyszałem w czasie niejednych rekolekcji. Gdy już wszystko wyglądało dobrze, wtedy mogłem iść na Pasterkę, poświęcić święconkę, księdzu po kolędzie pokazać zeszyt od religii (wcześniej przepisany na czysto:)... Wszystko w granicach kontroli. Tropiciel mógł być ze mnie zadowolony... Problem jednak w tym, że dla mnie były to jedynie kulturowe rytuały - robiłem to bardziej dla rodziców, sąsiadów, dziadków. Boga nie chciałem w tym spotkać, bo wtedy był On dla mnie Tropicielem...
Czy widzisz w sobie cechy wiary w Tropiciela? Jeśli tak, mam dla Ciebie Dobrą Nowinę - Tropiciel NIE JEST BOGIEM, O KTÓRYM MÓWI EWANGELIA I KTÓREGO GŁOSI KOŚCIÓŁ. Tropiciel zasłania Boga, który czeka na spotkanie z Tobą, ale może nie chcieć odejść. Może zacząć Ci się wydawać, że żegnając Tropiciela i jego zasady cały świat się zawali. Nie przejmuj się tym. To tylko lęk. Bóg przychodzi w ciszy i pokoju serca i zajmuje miejsce lęku.
Wprowadzenie ogólne, czyli o pomarańczach i modlitwie
Dziękuję Wam za wczorajsze świadectwa. Czuję się nimi bardzo głęboko poruszony.
Dzisiaj chcę Wam zaproponować przejście z poziomu mówienia o Bogu na poziom doświadczania obecności Boga we własnym życiu. Ponieważ jest to pierwsza propozycja modlitwy, dlatego pozwólcie na trochę obszerniejsze wprowadzenie.
Lubię porównanie z pomarańczami: można opowiadać o ich smaku, kolorze, soczystości, bez wątpienia można napisać nawet poważną pracę naukową o pomarańczach… ale kto nigdy ich nie jadł, ten tak naprawdę nie wie czym są pomarańcze. Podobnie jest z naszą relacją z Bogiem. Jeden z moich współbraci, który ponad 40 lat pracował w Indiach, powiedział mi niedawno, że gdy kilka lat temu przyjechał do Rzymu, jednym z jego pierwszych wrażeń było to, że tu w Europie mówi się bardzo dużo o tym, kim i jaki jest Bóg, o nauczaniu Papieża, o zasadach moralnych, jakie płyną z wiary… w ogóle wiele się mówi o..., ale - patrząc z perspektywy wschodniej - na doświadczenie obecności Boga właściwie jesteśmy zamknięci. Za pomocą wiedzy i rozumu trzymamy Go na dystans , nie pozwalamy Mu się dotknąć. Zapraszam Cię więc dzisiaj do próby doświadczenia obecności Boga, czyli do modlitwy.
Modlitwa będzie oparta na fragmencie Ewangelii, który opowiada o narodzeniu Pana Jezusa. Każdy z nas jest zapewne na innym etapie swojej drogi duchowej, dlatego ważne jest przygotowanie modlitwy dla siebie. Jeżeli masz już doświadczenie modlitwy biblijnej - dostosuj ją po prostu do swojego sposobu. Jeżeli dopiero zaczynasz - spróbuj podążać krok po kroku (wcześniej zapoznając się oczywiście z całą instrukcją). Zachęcam też, by tekst biblijny oraz wprowadzenie do modlitwy wydrukować. Patrzenie w monitor z reguły bardziej rozprasza, niż zerkanie w kartkę. Miejsce i godzina modlitwy są dowolne, a czas trwania, jaki proponujemy na początek to 15-25 minut. Zadbaj jednak, by w miarę możliwości nic Ci nie przeszkadzało. Pozycja powinna być taka, byś nie musiał jej zmieniać przez czas trwania modlitwy, czyli w miarę wygodna. Dobrze sprawdza się zwykle pozycja siedząca. Jeżeli będziesz odczuwał(a) trudności (niemożność skupienia, zniecierpliwienie itp...), nie przejmuj się nimi zupełnie. Święty Ignacy modlitwę nazywał jednym z ćwiczeń duchownych, ponieważ jak w ćwiczeniach fizycznych nabieramy wprawy i swobody wraz z praktyką, tak też i w modlitwie nabieramy takiej wprawy jedynie ją praktykując
Wprowadzenie do modlitwy
Chcę Ci dzisiaj zaproponować modlitwę, która może być pomocna, by pożegnać Tropiciela. Poświęć jej 15 do 25 minut w dowolnym czasie w ciągu dnia - dzisiaj lub jutro. Modlitwa jest drogą, zatem nie spiesz się i nie chciej być od razu na mecie. Podążaj w swoim tempie. Jeśli będziesz czuł potrzebę, powtórz ją o innej porze.
Wejście w modlitwę
Po zajęciu właściwej pozycji, zachęcam, byś rozpoczął znakiem krzyża. Na początek pomyśl przez chwilę, że te 15 - 25 minut modlitwy, to spotkanie z Bogiem Prawdziwym (a nie z Jego obrazem).
Lektura Ewangelii
Z Ewangelii wg św. Mateusza (Mt 1, 18-25)
Z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak.
Po zaślubinach Matki Jego, Maryi, z Józefem, wpierw nim zamieszkali razem, znalazła się brzemienną za sprawą Ducha Świętego. Mąż Jej, Józef, który był człowiekiem sprawiedliwym i nie chciał narazić Jej na zniesławienie, zamierzał oddalić Ją potajemnie. Gdy powziął tę myśl, oto anioł Pański ukazał mu się we śnie i rzekł: «Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło. Porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus, On bowiem zbawi swój lud od jego grzechów».
A stało się to wszystko, aby się wypełniło słowo Pańskie powiedziane przez Proroka: Oto Dziewica pocznie i porodzi Syna, któremu nadadzą imię Emmanuel, to znaczy: "Bóg z nami".
Zbudziwszy się ze snu, Józef uczynił tak, jak mu polecił anioł Pański: wziął swoją Małżonkę do siebie, lecz nie zbliżał się do Niej, aż porodziła Syna, któremu nadał imię Jezus.
Osobiste uczestnictwo w wydarzeniach ewangelicznych
Postaraj się teraz zobaczyć oczami wyobraźni te sceny, które opisuje św. Łukasz. Scenę, jak do Józefa dociera, że Maryja jest w ciąży - nie z nim, jak toczy wewnętrzną walkę, czy jej nie odrzucić, jak Pan Bóg interweniuje, by tego nie robił. Wreszcie postaraj się stać się uczestnikiem tych wydarzeń. Prawdziwym świadkiem tego, jak Bóg przychodzi na świat. Jak staje się “Bogiem z nami”. Rodzi się, jak każdy z nas. Jakie myśli i jakie emocje wywołuje w Tobie ta scena? Spróbuj je nazwać. Nie musisz się spieszyć. Pobądź z tym, co jest w Tobie.
Spróbuj teraz zobaczyć Boga, który jest całkowicie zależny od swojej Matki. Spróbuj poczuć tę całkowitą zależność jaka jest między noworodkiem i Matką. Bóg powierza się człowiekowi. Pewnie już próbowałaś/eś powierzyć się człowiekowi. Pewnie znasz to uczucie niepewności: przyjmie, czy odepchnie? Bóg zaryzykował. Przyszedł jako dziecko. Dziecko nie umie oceniać, tropić, ani osądzać, dziecko powierza się trosce, dziecko pragnie być blisko.
Bóg w moim życiu
Pomyśl teraz o obrazie Boga, jaki nosisz w sobie. Przypomnij sobie, kiedy miałeś wrażenie, że chciałbyś się ukryć przed jego wzrokiem? Kiedy się go obawiałeś? Może jest to dominujący obraz, a może jedynie jedna z cech Boga Twojego serca. Czy masz gotowość go pożegnać i w jego miejsce przyjąć Jezusa?
Wyobraź sobie teraz, że Bóg wychodzi naprzeciw Ciebie, by Tobie się powierzyć i by z Tobą być blisko. Nie przychodzi, by Cię oceniać, by Cię sprawdzać, albo śledzić każdy Twój krok - to zniweczyłoby jego pragnienia. Przychodzi, jako bezbronny noworodek, by z Tobą być blisko.
Zakończenie
Na zakończenie tej modlitwy zachęcam Cię do tego, byś pomyślał o tym, co czujesz do nowonarodzonego Jezusa. Możesz też z nim po prostu porozmawiać. Jeśli chcesz, zakończ swoje spotkanie z Bogiem modlitwą Ojcze Nasz..., albo Chwała Ojcu… Po modlitwie zachęcam, byś zapisał sobie własne refleksje lub uczucia, jakie Ci towarzyszyły. Wszystkie one są dobre.
Modlitwa uciekiniera
Moi drodzy, macie już doświadczenie pierwszej modlitwy tych rekolekcji, opartej na Ewangelii. Dziękuję za świadectwa, jakimi dzielicie się po tej modlitwie. W jednym z komentarzy padło pytanie: dlaczego modlitwa Pismem Świętym ma być spotkaniem z Bogiem? Odpowiadam: sama lektura Pisma Świętego wcale nie musi być takim spotkaniem. Wtedy - rzecz jasna - nie jest modlitwą. Ale, gdy pozwolę temu Słowu, tej historii z pamiętników (sic!), by dotknęło mnie osobiście, by dotknęło nie tylko mojego rozumienia, ale przede wszystkim - serca, uczuć, by otworzyło mnie na spotkanie z Bogiem w moim życiu tu i teraz, by zainspirowało - wtedy jest modlitwa. I bez wątpienia do tego was zapraszamy.
Ponieważ każde spotkanie z Bogiem jest modlitwą, dlatego jej rozumienie i przezywanie zależy wprost od naszego obrazu Boga. Dlatego dzisiaj proponuję Wam przyjrzenie się modlitwie wyznawcy Tropiciela.
Modlitwa w logice ucieczki
Modlitwa dla wyznawcy Tropiciela jest sprawą naprawdę trudną. I można to zrozumieć; wymaga przecież otwartości na spotkanie, zgody na zostanie dotkniętym przez Boga, przychodzącego skądinąd. Wyznawca Tropiciela chce uniknąć jakiegokolwiek spotkania, a nawet wzroku Boga, bo wydaje mu się, że Tropiciel - bóstwo jego własnej historii - jest Bogiem Prawdziwym. Wyznawca Tropiciela jest więc siłą własnej historii w stanie ciągłej ucieczki przed dotknięciem przez Boga “nieoswojonego”! I Modlitwa jest wpisana właśnie w logikę tej ucieczki.
Pozwólcie, że powrócę do mojego osobistego doświadczenia zmagania z Tropicielem. Widzę dzisiaj, jak odbijało się to na mojej modlitwie. A właściwie na braku tej modlitwy, bo jak tu się przemóc i narazić na wszystkowidzące oko Tropiciela? W rezultacie modlitwa okresu mojego dzieciństwa sprowadzała się do obowiązkowego rachunku sumienia, prowadzonego przez siostrę katechetkę na religii przed Pierwszym Piątkiem i na sporządzeniu indeksu grzechów. Oprócz tego, na równie obowiązkowym uczestnictwie w nabożeństwach okolicznościowych: majowe, czerwcowe i Różaniec w październiku. Nie ukrywam, że podczas tych nabożeństw marzyłem jedynie o wyjściu z kościoła! Modlitwa miała być “rozmową z Bogiem” - szczerze mówiąc Tropiciel był ostatnią osobą, z którą chciałem rozmawiać... To wspomnienie odżyło we mnie, gdy kilka tygodni temu otrzymałem takie pytanie:
Dlaczego trzeba się modlić? Modlitwa to podobno rozmowa z Bogiem, a jeśli ja nie chcę z Nim rozmawiać bo nie mam o czym? On i tak wie wszystko o mnie, więc dlaczego mam Mu opowiadać o sobie? Modlitwa nie jest mi potrzebna. Ale dlaczego jej brak jest grzechem? Jeśli nie chcę z kimś rozmawiać, to nie rozmawiam. A jeśli nie chcę rozmawiać z Bogiem to od razu jest to grzech?
Przyznam, że poruszyło mnie to pytanie. Rozpoznałem w nim coś z mojej wiary w Tropiciela. Dla wyznawcy Tropiciela modlitwa jest sytuacją, którą można porównać do dozoru kuratorskiego. Jest przykrym obowiązkiem kontaktu. Wywiązywanie się z tego obowiązku podlega rzecz jasna kontroli przez właściwe organa, czyli przede wszystkim przez Kościół. A reprezentowany jest on przez urzędnika, bądź funkcjonariusza, czyli księdza w konfesjonale. Taka modlitwa siłą rzeczy wywołuje bardzo przykre emocje. Stąd wyznawcy Tropiciela starają się modlitwy unikać, bądź redukują ją do “odmawiania” lub “odprawiania”. Takie “odmawianie” i “odprawianie” jest dla nich oczywiście uczynkiem. Lecz niczym ponad to. Ponieważ zaś wyznawca Tropiciela raczej bardziej słucha reguł niż własnego serca, toteż i taka forma przynosi mu niejaki spokój sumienia. Przykazanie zostało wypełnione, zasada zachowana. Zaniedbanie zaś modlitwy jest oczywiście uczynkiem złym, czyli grzechem. Dość prosta kalkulacja: 1 - 0, uczynek dobry, uczynek zły. Właściwie całokształt wiary i modlitwy wyznawcy Tropiciela opiera się na uczynkach. Niestety ponad to raczej nie wychodzi.
Wyznawcy Tropiciela, dorastając, zwykle wypierają go ze świadomości. Żyją tak, jakby go nie było, co nie znaczy, że znika. Omijają raczej kościoły i unikają modlitwy. Można by powiedzieć: Bogu dzięki, gdyby nie to, że gdy sami doczekają się dzieci i obudzi się w nich lęk przed rodzicielską odpowiedzialnością, obudzi się też Tropiciel. O ile jednak pod względem fizycznym, materialnym i emocjonalnym są wystarczająco gotowi do podjęcia nowych ról życiowych, o tyle ich obraz Boga, Kościoła i modlitwy pozostaje na etapie, w jakim byli, gdy wyparli go ze swojej świadomości. Chcą, czy nie chcą, swym dzieciom przekażą taki obraz Boga i taką praktykę modlitwy jaką sami mięli - chyba że, świadomie się z tymi obrazami zmierzą.
Inną sytuacją, gdy Tropiciel się budzi, może być poważne nieszczęście życiowe. Wtedy modlitwa może być źródłem siły. Ale gdy jest to modlitwa do Tropiciela, najczęściej kończy się popadnięciem w czarną rozpacz, bo Tropiciel wzmacnia przede wszystkim poczucie winy (poczucie winy jest czymś całkiem innym od wrażliwości na grzech - ale o tym innym razem).
Modlitwa w niewoli prawa
Ci wyznawcy Tropiciela, którzy nie wyparli go ze świadomości idą zwykle w innym kierunku i ich modlitwa też idzie w innym kierunku. Reprezentatywne dla takich osób jest przeżywanie modlitwy, jakie ujawnia się w innym pytaniu, które też czas jakiś temu usłyszałem:
Rano zapomniałem odmówić pacierza. Odmówiłem go dopiero około 10, bo dopiero wtedy sobie o tym przypomniałem. Czy muszę się z tego spowiadać?
Osoby idące w tym kierunku - przeciwnie, nie unikają modlitwy i nie omijają kościołów. Starają się swoje obowiązki religijne wypełniać z najwyższą surowością wobec siebie. (I niestety także wobec innych). Często korzystają ze spowiedzi i zwykle robią bardzo skrupulatny rachunek sumienia. Tylko… czy to jest rachunek sumienia, czy raczej bilans grzechów? Wbrew obiegowym wzorcom, nie są to sprawy tożsame.
Perfekcyjni wyznawcy Tropiciela stawiają sobie za cel zawsze być w porządku. Spowiedź i w ogóle cała religijność jest więc dla nich dodatkowym i często najsilniejszym narzędziem samokontroli. Zasady religijne i przepisy, zajmując pozycję najważniejszą, stają się stopniowo murem strzegącym dostępu do serca przed Bogiem, przed innymi ludźmi i przed samym sobą. Ponieważ głos tak uwięzionego serca nie może być słyszalny, dlatego wyznawcy Tropiciela tak często przeżywają poważne rozterki moralne, skrupuły. Nie słysząc głosu serca i własnego sumienia wciąż pytają: “czy… jest grzechem?” Modlitwa perfekcyjnych wyznawców Tropiciela jest zwykle schematyczna, a jej treścią bardzo często jest samooskarżanie się przed Bogiem. Tak, jakby wierzyli, że im bardziej sami się potępią, tym łaskawiej spojrzy na nich Tropiciel.
A Bóg przychodzi skądinąd i wyprowadza na wolność…
Mimo, że te dwa sposoby przeżywania modlitwy są tak inne, to w swej istocie wypływają z podobnego obrazu Boga - Tropiciela i Stróża Zasad Zewnętrznych. Modlitwa to przykry przymus. Jedni są mu posłuszni skrajnie, drudzy przeciwnie - wcale. Taka modlitwa nigdy jednak nie wychodzi ponad poziom uczynku, a obraz Boga, jaki się w niej ujawnia przedstawia kogoś, kto jest jedynie gwarancją moralnego porządku świata. Pozostaje więc albo rezygnacja z własnej wolności i machnięcie ręką - i tak wszystko wie, albo rezygnacja z własnej wolności i poddanie się niewoli zewnętrznych reguł. Jedni uciekają ignorując Tropiciela, inni starając się “nie podpaść”. Ani jedni, ani drudzy nie doświadczą na modlitwie, ani w życiu wolności, jaką przynosi Bóg, jeżeli nie pożegnają się z Tropicielem.
Spotkanie z aniołem modlitwy
Na koniec przypomina mi się pewna historia: wiele lat temu byłem w Górkach pod Garwolinem na warsztatach muzycznych. Jest tam dom rekolekcyjny Księży Michalitów. Wtedy jeszcze Tropiciel dość wyraźnie towarzyszył mi w życiu. Pewnego poranka wszedłem cicho do kaplicy i zobaczyłem dziewczynkę - może sześcioletnią, która stała przed tabernakulum i zwyczajnie opowiadała Bogu jak spędziła poprzedni dzień z rodzicami. Ona nie mówiła pacierza, ale nie mam wątpliwości, że naprawdę się modliła. Tego dnia ostatecznie pożegnałem Tropiciela - dzięki niej, widać była aniołem.
Modlitwa wolnego
Pamiętaj, że po zimie zawsze przychodzi wiosna.
Dzisiaj chcę zaproponować Ci modlitwę słowami dopiero co uwolnionego człowieka - Zachariasza. To szczególny fragment, bardzo poetycki niemal w całości złożony z cytatów z Psalmów. Możesz go przeczytać kilkakrotnie, by lepiej zrozumieć, możesz też zaznaczyć słowa, fragmenty, które wydają Ci się szczególnie poruszające (Pomaga wydrukowanie tekstu).
Jak opowiada Ewangelia wcześniej, Zachariasz, gdy dowiedział się, że będzie miał syna, nie mógł w to uwierzyć. I na znak tego zaniemówił. Stracił wolność mówienia. Odzyskuje głos w chwili, gdy pisze na tabliczce imię swojego syna - Jan. Nadanie imienia jest tu znakiem, że w tym momencie, w głębi swego serca przyjmuje od Boga dar syna, że pozwala się Bogu obdarować, że pozwala Bogu przyjść tak, jak Bóg chce - poza ludzkimi schematami. I to przynosi mu uwolnienie.
Wtedy zaczyna się pełna uniesienia modlitwa człowieka wolnego!
Z Ewangelii wg św. Łukasza (Łk 1, 67-79)
Wtedy ojciec jego [Jana Chrzciciela], Zachariasz, został napełniony Duchem Świętym i prorokował, mówiąc:
«Niech będzie uwielbiony Pan, Bóg Izraela,
że nawiedził lud swój i wyzwolił go,
i moc zbawczą nam wzbudził
w domu sługi swego, Dawida:
jak zapowiedział to z dawien dawna przez usta swych świętych proroków,
że nas wybawi od nieprzyjaciół
i z ręki wszystkich, którzy nas nienawidzą;
że miłosierdzie okaże ojcom naszym
i wspomni na swoje święte Przymierze -
na przysięgę, którą złożył ojcu naszemu, Abrahamowi,
że nam użyczy tego,
iż z mocy nieprzyjaciół wyrwani bez lęku służyć Mu będziemy
w pobożności i sprawiedliwości przed Nim
po wszystkie dni nasze.
A i ty, dziecię, prorokiem Najwyższego zwać się będziesz,
bo pójdziesz przed Panem torując Mu drogi;
Jego ludowi dasz poznać zbawienie przez odpuszczenie grzechów,
dzięki litości serdecznej Boga naszego.
Przez nią z wysoka Wschodzące Słońce nas nawiedzi,
by zajaśnieć tym, co w mroku i cieniu śmierci mieszkają,
aby nasze kroki zwrócić na drogę pokoju».
Pozwól sobie podczas tej modlitwy na wolność serca. Postaraj się wsłuchać jedynie w uczucia, jakie powstają w Tobie, gdy czytasz kolejne wersety Pieśni Zachariasza. Spróbuj nie myśleć. Spróbuj czuć wolność, jaką może wnieść w Twoje życie Bóg, jeśli tylko mu na to pozwolisz. To jest dar, jaki ma Pan Bóg dla Ciebie - wolność. Wolność, która nie rani innych, ani się ich nie lęka. Pozwól się obdarować, tak jak Zachariasz. W modlitwie nie musisz nic robić, ani nic mówić, przyjmij jedynie WOLNOŚĆ, bo Twoje serce jej potrzebuje, by móc pragnąć bliskości z Bogiem.
Jeżeli przyjmiesz od Boga wolność i pozwolisz swojemu sercu pragnąć bliskości Boga nie będziesz już nigdy “odmawiał modlitw” ani “odprawiał nabożeństw”. Najprostszy Pacierz i zwykłe nabożeństwo staną się najgłębszą modlitwą serca. Ale także każdy oddech i każde uczucie, każde uderzenie Twojego serca, każdy krok i każde słowo, każdy widok, każdy dźwięk i każde spotkanie z drugim człowiekiem - wszystko stanie się dla Ciebie modlitwą serca.
Na koniec tej modlitwy zachęcam Cię do prostego trwania przed Bogiem i modlitwy jedynie oddechem, albo biciem własnego serca, albo jakimś uczuciem, albo poprzez rozmawianie z Nim o wszystkim, o czym pragniesz. W wolności serca.
Zakończ - jak chcesz.
--MR--
Kościół tropicieli grzechu
Obraz Boga jest rzeczywistością niesamowicie głęboko w nas zakorzenioną. Piszecie o tym także w Waszych świadectwach. Przeżywanie bliskości z Bogiem to modlitwa, a środowiskiem tego przeżywania jest oczywiście Kościół. I rzecz jasna, tak jak obraz Boga wpływa na rozumienie i przeżywanie modlitwy (lub jej braku), tak też wpływa na rozumienie i przeżywanie własnej obecności w Kościele. Dzisiaj zatem refleksja o obrazie Kościoła w świecie wyznawcy Tropiciela.
Jak łatwo się domyślić obraz Kościoła wyznawcy Tropiciela, podobnie jak jego modlitwa będzie podlegał bądź logice ucieczki, bądź niewoli prawa. Taki obraz Kościoła jest, jak się zdaje, także dominujący w głównym nurcie tzw. narracji kulturowej. Wystarczy zajrzeć do prasy, albo na największe portale informacyjne, by zobaczyć, że o Kościele mówi się głównie w dwóch sytuacjach: gdy ktoś dostanie ważną nominację, albo gdy wybuchnie skandal obyczajowy. Pierwsza sytuacja wynika jak się zdaje z pozornej ważności faktu umacniania struktur, druga - wręcz przeciwnie - z faktu, że struktury te zdają się kompromitować. Dla wyznawców Tropiciela Kościół to przede wszystkim struktury, hierarchia i zasady.
Kościół w logice ucieczki
Ponieważ Tropiciel jest przede wszystkim stróżem porządku moralnego, dlatego też w obrazie Kościoła wyznawców Tropiciela na pierwszy plan wysuwa się bardzo silny podział na tych, którzy kontrolują i na tych, co są kontrolowani. Funkcjonariusze moralnego ładu to oczywiście księża. Strzegą oni zasad kultu i niezmiennego porządku tego świata. A ich główną rolą w przekonaniu wyznawców Tropiciela jest stać na straży tradycji (i to wcale niekoniecznie tej Apostolskiej, raczej moralnej, lokalnej, narodowej etc...). Ksiądz jest traktowany przez wyznawcę Tropiciela różnie i zależnie od sytuacji. Czasem z niechęcią, a nawet agresją, a czasem z dużym szacunkiem (szczególnie taki, który zawsze nosi sutannę). Zawsze jednak z rezerwą. Trochę, jak policjant drogówki, który namierzy nas na radar - jesteśmy wobec niego grzeczni i uprzejmi, ale w głębi życzymy mu jak najgorzej i najchętniej w ogóle byśmy go nie spotykali. Z tego też tytułu wyznawcy Tropiciela mają problem z osobistym określeniem własnego miejsca w Kościele. Często możemy ich spotkać stojących przed kościołem podczas Mszy Świętej - nawet zimą, albo wręcz unikających tego miejsca, jak ognia.
Na co dzień czują się panami własnego świata. Studiują, bawią się, pracują, zarabiają pieniądze - właściwie nic im nie brakuje. Kościół omijają jednak coraz szerszym łukiem. Pierwsze kłopoty zaczynają się, gdy chcą zawrzeć małżeństwo w Kościele. Wtedy czeka ich niezwykle stresująca konfrontacja z aparatem Tropiciela. Nauki przedślubne, spowiedź “na kartki”… Potem jest jeszcze gorzej: chrzciny dziecka, pierwsza komunia... Każdy kontakt z Kościołem jest konfrontacją z faktem, że w głębi czują się wystawieni na przyłapanie na jakimiś niedopatrzeniu. Ten obraz Kościoła wzmacnia się rzecz jasna, gdy rzeczywiście w kancelarii parafialnej, albo w zakrystii, trafią na księdza, który sam już utożsamił się z kulturowo nadaną mu rolą funkcjonariusza i zacznie rzeczywiście tropić różne uchybienia wiernych. Na zasadzie sprzężenia zwrotnego role kontrolera i kontrolowanego się jedynie wtedy utwierdzają. Prawdziwy dramat zaczyna się zaś, gdy przyjdzie poważne załamanie życiowe: utrata pracy, śmierć kogoś bliskiego, choroba... Wtedy głęboko skrywana złość (która zawsze towarzyszy lękowi), wybucha w agresywnym zwróceniu się przeciwko Tropicielowi i jego funkcjonariuszom. Dobrze, gdy ta złość skutkuje porzuceniem Tropiciela i odkryciem Boga Prawdziwego oraz Wspólnoty w miejsce kasty funkcjonariuszy; gorzej, gdy Tropiciel okaże się zbyt potężny, wtedy agresja zwraca się przeciw samemu wyznawcy, a on pogrąża się w mroku przygnębienia i rozpaczy.
Kościół w niewoli prawa
Wyznawcy Tropiciela, którzy nie wyparli go ze swojej świadomości stają się często rygorystami. Wtedy swojego miejsca w Kościele szukają we wspólnotach parafialnych o bardzo jasnej strukturze i przejrzystym regulaminie, albo prowadzonych przez duszpasterzy “zamordystów” (czytaj: o wyrazistej osobowości:). Gdy myślą o życiu zakonnym to w ścisłej regule. Niekiedy przyłączają się do radykalnych ruchów będących na pograniczu religijno - patriotycznym, zawsze jednak strzegących tradycji (albo raczej przeszłości). Nie jest to jednak pozytywny wybór kapitału, jaki płynie z tych wartości, by z odwagą iść w kierunku przyszłości. Raczej lęk, że świat, który odejdzie od zasad przodków upadnie. A tak naprawdę, że upadnie ich własne życie, pozbawione zewnętrznych ograniczeń. Nie słysząc głosu własnego serca nie ufają sobie, nie ufają też innym, bo każdy może może ich zwieść. Dlatego patrzą wciąż w przeszłość.
Bywa, że po pewnym czasie sami stają się funkcjonariuszami Tropiciela. Starają się wtedy wytropić choćby pozór grzechu, bądź działania Złego. Grzech rozumieją przy tym, jako proste przekroczenie norm. Czarne, albo białe, a co pośrodku… to od diabła pochodzi. Przeto bardzo często pytają: “Czy… jest grzechem?” i bardzo niekomfortowo się czują, gdy nie mogą usłyszeć jasnej odpowiedzi. Wyznawcom Tropiciela trudno jest także pogodzić się z odmiennymi punktami widzenia i odmiennym obrazem świata i Kościoła. Odmienność narusza bowiem jasność, klarowność i pewność wyznawanych zasad - wprowadza zagrożenie, że można inaczej. To powoduje także, że takie osoby często mają trudności w budowaniu relacji. W relacjach nigdy nie da się ustalić jednoznacznych zasad i reguł zewnętrznych. Także w relacji z Bogiem. To trzeba wyczuć i wypracować. Wyznawcy tropiciela nie ufają temu, co czują. Dlatego też trzymają innych na dystans. Kościół wyznawców Tropiciela jest więc poważny, smutny, precyzyjny i bezlitosny. Rządzą nim zasady i tradycja, ale bliskości, zaufania, wsparcia, ciepła i akceptacji w nim nie uświadczysz.
A Pan Bóg pragnie tylko bliskości…
...po to się narodził i w tym jest zbawienie. Dlatego też tworzy Wspólnotę, czyli przestrzeń bliskości nie tylko z Nim samym, ale także między ludźmi. Kościół więc w swej najgłębszej istocie, to nie teatr ról: ścigających i ściganych, to nie gra w berka, ani w chowanego... To przestrzeń bliskości. I tym, co w Kościele rani jest lęk przed bliskością. Zresztą, nie tylko w Kościele, w ogóle w świecie. Nieuświadomiony lęk przed bliskością bardzo często przybiera formę przemocy (różnych nadużyć: autorytaryzmu, manipulacji psychicznej, ale także nadużyć fizycznych) i zawsze rani i zawsze rodzi grzech. Ale ten lęk jest w nas - ludziach… a Bóg przyszedł po to, by nas z niego uwolnić. Tylko, czy pozwolimy mu się do nas zbliżyć?
--MR--
Rachunek sumienia, czyli modlitwa spotkania z samym sobą
Rachunek sumienia, tak jak i inne obszary życia religijnego podlega naszemu obrazowi Boga. Jak może wyglądać rachunek sumienia wyznawcy Tropiciela, pewnie możesz już sam się domyślić… nie będę go tu szczegółowo opisywał. Mam za to dla Ciebie propozycję rachunku sumienia, jaki wypływa z tradycji duchowości ignacjańskiej. A właściwie nie tyle rachunku sumienia, co wglądu w sumienie, albo modlitwy spotkania z samym sobą. To określenie wydaje mi się najlepsze.
Rachunek Sumienia, jaki proponuje wiele modlitewników ogranicza się jedynie do wyliczenia grzechów. Tak, jakby sumienie było nam potrzebne jedynie do tego, by rozpoznawać zło. A przecież sumienie wskazuje nam także, a może przede wszystkim, dobro. Dla św. Ignacego było to znacznie ważniejsze, niż jedynie dostrzeganie grzechów. Sumienie ma nam pomagać w szukaniu i znajdowaniu Boga we wszystkich rzeczach. To jest jego cel. Zatem musi ono być wyczulone bardziej na szukanie dobra, niż zła. Szukanie dobra w podejmowaniu decyzji jest też najskuteczniejszym sposobem na uniknięcie zła. Wrażliwość na dobro, wskazuje również na tego, który nas tym dobrem obdarza i spontanicznie rodzi w nas wdzięczność i wolność. Zatem nie samooskarżenie jest osią dobrego wglądu w sumienie, ale dostrzeganie i przyjmowanie wolności, którą Pan Bóg nas obdarza.
Św. Ignacy zachęca, by taką modlitwę uczynić swoją modlitwą codzienną i poświęcać jej ok. 15 minut. Proponowana metoda jest poniżej, ale oczywiście wraz z nabywaniem praktyki można ją dostosowywać do własnych potrzeb.
Wgląd w sumienie jest modlitwą kontaktu z samym sobą
Oznacza to, że wraz z Bogiem, który mi zaufał wychodzę na spotkanie z samym sobą. A o to czasami najtrudniej. Dlatego warto zacząć taki wgląd w sumienie od świadomego stanięcia wobec Boga i prośby, by On pomógł nam z odwagą i bez lęku wejrzeć we własne wnętrze.
Dobro, w którym miałem udział
Tę część zaczynamy od prośby, by Pan Bóg pokazał mi, co dobrego było moim udziałem. To może być dobro, jakie mnie spotkało ze strony innych, ale także dobro, które ja wyświadczyłem komuś. Warto być szczególnie wyczulonym na to, co otrzymałem bez mojej szczególnej zasługi - to uczy nas bycia obdarowanymi. Mogą to być sprawy najdrobniejsze: przysługi, życzliwość na ulicy, ale także modlitwa, która mi coś nowego pokazała, spotkanie z inną osobą, oddech, który podtrzymuje moje życie, zdrowie… właściwie wszystko. W tej części warto także wzbudzić w sobie świadomość, że to dobro, jakiego stałem się udziałowcem, wskazuje na Boga, który wciąż mnie obdarowuje, niezależnie od mojej osobistej doskonałości moralnej, czy jakiejś zasługi.
Przeanalizujmy więc świadomie poszczególne momenty: dni, godziny, wydarzenia w poszukiwaniu znamion dobra, zauważając nie tylko same wydarzenia, ale także motywy i emocje, jakie im towarzyszyły.
Momenty, w których rozminąłem się z dobrem, które na mnie czekało… czyli grzechy
Tę część zaczynamy od prośby, by Pan Bóg pokazał mi te momenty, w których za sprawą własnych decyzji rozminąłem się z dobrem, jakie na mnie czekało. Grzech więc to nie tyle zły uczynek, co strata potencjalnego dobra, w którym mogłem uczestniczyć. To rozminięcie się z darem.
I również w tej części z uwagą analizujemy poszczególne dni, godziny, momenty, pod kątem złych wyborów. Gdy na skutek mojej decyzji nie wydarzyło się dobro, które miało szanse zaistnieć. Oczywiście dostrzegajmy nie tylko same wydarzenia (uczynki), ale także motywy, jakie nas skłoniły do takich, a nie innych decyzji, emocje jakie im towarzyszyły.
Zakończenie
Zwróćmy także uwagę na emocje, jakie rodzą się w nas podczas takiej modlitwy spotkania z samym sobą. Jeśli jest to wdzięczność, bądź radość z dobra, w jakim miałem udział - to trwajmy w nich i módlmy się tymi uczuciami. Jeśli jest to żal, wstyd, albo ból - ok, także one są naszą najszczerszą modlitwą i mamy prawo także do takich uczuć. A uświadomienie ich sobie może nam pomóc uniknąć podobnych błędów w przyszłości.
Na zakończenie warto zwyczajnie porozmawiać z Panem Bogiem w ufności i bez lęku o minionym etapie życia. Podziękować za to, że daje nam możliwość lepszego poznania siebie, bo w ten sposób krok po kroku, wyprowadza nas na wolność. Modlitwa spotkania z samym sobą prowadzi nas w przyszłość, bilans grzechów zaś zamyka nas w przeszłości.
--MR--
Modlitwa wyjścia ku Wspólnocie Wolnych
Z Ewangelii wg św. Mateusza (Mt 14, 13-21)
Gdy Jezus to usłyszał [że ścięto Jana Chrzciciela], oddalił się stamtąd w łodzi na miejsce pustynne, osobno. Lecz tłumy zwiedziały się o tym i z miast poszły za Nim pieszo. Gdy wysiadł, ujrzał wielki tłum. Zlitował się nad nimi i uzdrowił ich chorych.
A gdy nastał wieczór, przystąpili do Niego uczniowie i rzekli: «Miejsce to jest puste i pora już spóźniona. Każ więc rozejść się tłumom: niech idą do wsi i zakupią sobie żywności!» Lecz Jezus im odpowiedział: «Nie potrzebują odchodzić; wy dajcie im jeść! Odpowiedzieli Mu: «Nie mamy tu nic prócz pięciu chlebów i dwóch ryb». On rzekł: «Przynieście Mi je tutaj!» Kazał tłumom usiąść na trawie, następnie wziąwszy pięć chlebów i dwie ryby, spojrzał w niebo, odmówił błogosławieństwo i połamawszy chleby dał je uczniom, uczniowie zaś tłumom. Jedli wszyscy do sytości, i zebrano z tego, co pozostało, dwanaście pełnych koszy ułomków. Tych zaś, którzy jedli, było około pięciu tysięcy mężczyzn, nie licząc kobiet i dzieci.
Wykorzystaj swoją wyobraźnię, by zobaczyć całe to wydarzenie, usłyszeć głosy ludzi, poczuć zapach, jaki tam panował. Spróbuj stać się uczestnikiem tego wydarzenia. Postaraj się być uczestnikiem świadomym: kim jesteś w tej scenie? Jednym z uczniów Jezusa? Osobą w tłumie? Jesteś blisko, czy może na obrzeżach? Jakie masz oczekiwania? Co według Ciebie powinno się tam wydarzyć? Jakie myśli i jakie emocje Ci towarzyszą? Nie spiesz się. Pozwól sobie na bycie uczestnikiem.
Zwróć uwagę na Jezusa. Wokół Niego zebrał się tłum. Ale ten tłum nie jest jeszcze wspólnotą. Nawet cud uzdrowień nie uczynił z niego wspólnoty. Nic ich nie łączy. Są głodni, ale nie potrafią sami swojego głodu zaspokoić. Gdy się rozejdą - wspólnotą nigdy się nie staną. Może napełnią żołądki, ale głód wspólnoty w nich pewnie pozostanie.
Jezus nie stawia żadnych warunków. Nie pyta kim są, ani jakie wartości wyznają, kogo popierają, a z kim nie chcą rozmawiać. Jezus przyjmuje ich takich, jakimi do Niego przyszli. Karmi ich i to czyni z nich wspólnotę. Bez żadnych warunków wstępnych.
Wyobraź sobie teraz samego siebie w Kościele. Tak fizycznie: na Mszy Świętej, ale też szerzej - swoje miejsce we Wspólnocie. Jaką rolę przyjmujesz? Czy czujesz, że jesteś we Wspólnocie, czy raczej w tłumie? Co wnosisz do tej Wspólnoty, a co otrzymujesz? Czego się obawiasz? Jesteś blisko, czy na obrzeżach, a może czujesz się poza? Jak się czujesz w tym miejscu, w którym jesteś? Czy chciałbyś to miejsce zmienić?
Jako ludzie mamy skłonność do oceniania, sprawdzania, klasyfikowania… do ranienia. I to też nas w Kościele spotyka - to jest wymiar tłumu. Ale to nie my jesteśmy źródłem Kościoła - jest nim Bóg. A On nie ocenia, nie pyta o poglądy i wyznawane wartości i zasady. On przyjmuje Cię takim, jaki jesteś z Twoją historią, wątpliwościami, obawami, złością i nadzieją, by wyprowadzić Cię na wolność, ku Innym Wolnym - to jest wymiar Wspólnoty.
Na zakończenie tej modlitwy zachęcam Cię do tego, byś pomyślał o tym, co czujesz do Jezusa, który z tłumu tworzy Wspólnotę. Możesz też z Nim o tym szczerze porozmawiać, tak, jak rozmawia się z przyjacielem, możesz też modlić się swoimi uczuciami, bądź prostą obecnością przed Nim. Jeśli chcesz, zakończ swoje spotkanie z Bogiem modlitwą Ojcze Nasz..., albo Chwała Ojcu… Po modlitwie możesz też zapisać sobie własne refleksje lub uczucia, jakie Ci towarzyszyły. Wszystkie one są dobre.
--MR--
Architekt Puzzli
Gdy pożegnałem się definitywnie z Tropicielem, wydawało mi się, że odkryłem Boga Prawdziwego. I miałem rację… wydawało mi się.
Spod obrazu Tropiciela wyłonił się obraz Boga, który dzisiaj nazywam Architektem Puzzli. Ujawnia się on najczęściej, gdy wchodzimy w czas, gdy trzeba podejmować decyzje, które będą ważyły na całej reszcie naszego życia. Wtedy jesteśmy już zwykle w wieku, gdy nie boimy się opinii naszych przodków - co manifestowało się m. in. w obrazie Tropiciela, ale za to stoimy wobec wzięcia odpowiedzialności za nieznaną przyszłość. Wiarę w Architekta odkryłem w sobie, gdy zacząłem się zastanawiać nad wyborem życia zakonnego. Miotałem się w wątpliwościach przez dwa lata. Wciąż oczekiwałem jakiegoś jednoznacznego znaku od Boga, by objawił mi w sposób bezdyskusyjny: chcę, byś szedł tu, albo tu… grałem z Bogiem w swoistą grę: jeśli poznam w tym roku osobę, z którą będę chciał się ożenić, to znaczy, że Bóg nie chce, żebym był zakonnikiem. A jak nie poznam takiej osoby - to chce. Zakon, małżeństwo, a może samotność? Jeśli małżeństwo, to z kim? Pytałem Boga, pytałem różnych księży… nie pytałem jedynie samego siebie. I dopóki nie pożegnałem się z tym obrazem Boga, nie mogłem podjąć żadnej decyzji.
Obraz świata, w jaki wierzyłem, przypominał wielką układankę z Puzzli. A Pan Bóg był tym, który się nimi bawi. Najpierw zaprojektował sobie z nich obrazek, potem pozwolił mu się rozsypać, a teraz sobie układa. A zadanie każdego puzzla polega na odgadnięciu właściwego dla siebie miejsca, tak, żeby nie popsuć całości układanki. Ale jak to zrobić?
Dominującym uczuciem jakie mi wtedy towarzyszyło był lęk przed przyszłością. Czułem się jak Puzzel, który nie wie, gdzie jest jego miejsce. Bałem się, co może się stać, gdy go nie odnajdę? Taki wierny Puzzel nie ucieka zwykle przed Bogiem. Przeciwnie, ma poczucie, że to Bóg ucieka przed nim. A On chciałby stać się wręcz marionetką w rękach Boga. Chciałby złapać niewidzialne sznureczki przypiąć się do nich, a kluczyk wyrzucić. Chciałby, żeby Pan Bóg pociągał za te sznureczki i żeby nic już od niego samego nie musiało zależeć. Potem zrozumiałem, że goniąc Boga, w istocie uciekałem przed odpowiedzialnością. Gotów byłem zrezygnować z wolności, bylebym tylko nie musiał sam decydować i ponosić konsekwencji własnych decyzji. Podobne nastawienie ilustruje także to dramatyczne pytanie, które czas jakiś temu do mnie trafiło:
Trapi mnie sprawa małżeństwa. Nie chcę zabiegać o względy facetów, wolę być atrakcyjna dla Boga, ale jak? Może właśnie Jezus chce, żebym się przemogła, wyszła za mąż i cierpiała do końca życia służąc w sypialni, chociaż wcale tego nie chcę. Tak, czy owak, zrobię to, co Bóg będzie chciał. Jeśli Jego wolą jest moje zamążpójście, zacznę szukać faceta wbrew sobie. Tylko skąd wiedzieć, co On ode mnie chce?
Wyznawca Boga Puzzli naprawdę szuka woli Bożej. Rozumie ją jednak najczęściej, jako zaprzeczenie własnej wolności, pragnień i szczęścia. Bez trudu dostrzeże ją w chorobie, cierpieniu, nieszczęściu, wyrzeczeniu... ale gdy odniesie sukces, albo wygra w lotto, albo spędzi świetne wakacje - raczej nie przyjdzie mu do głowy, że i to może jest wola Boża. Wyznawca Boga Puzzli spodziewa się dostrzec znaki woli Bożej wszędzie, poza własnym sercem. Widzi je w pogodzie, w zbiegach okoliczności, otwiera na chybił trafił Pismo Święte, czyta przypadkowo napotkany fragment i wierzy, w objawia się w nim wola Boża… nie spogląda jednak we własne wnętrze.
Dzisiaj właściwie jestem wdzięczny mojemu Bogu Puzzli. Zmaganie z nim pokazało mi, że różne fragmenty osobistego obrazu Boga ujawniają się na różnych etapach życia. Mają swoje zadanie i powinny potem odejść w przeszłość. W ten sposób się rozwijamy.
Gdy udało mi się uporać z Tropicielem, ujawnił się Architekt. Pokonanie Architekta pozwoliło mi odkryć, że odpowiedzi na pytanie o powołanie muszę szukać w sobie, nie poza sobą. A znakiem powołania jest pragnienie mojego serca. Było ono dla mnie zasłonięte: najpierw przez Tropiciela, przed którym uciekałem, potem przez Architekta, którego goniłem. Gdy uwolniłem się od Boga Puzzli - przestałem się miotać, poczułem, że mogę zrobić krok na przód i pojawiła się jasna odpowiedź: Jeżeli chcesz, to czemu nie? Poczułem wtedy nowy smak życia… smak decyzji.
Modlitwa pragnień
Abram - człowiek pragnień
Dzisiaj zapraszam Cię do modlitwy fragmentem, który mówi o Abrahamie, czyli mężu, który nie bał się pragnąć. Znasz zapewne dobrze jego historię. Ale, czy zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego tak naprawdę zdecydował się opuścić swój kraj i wyruszyć w przygodę swojego życia?
Księga Rodzaju mówi o tym w poprzednim rozdziale. Dowiadujemy się tam, że Abram nie mógł mieć potomka. Bóg wzywając Abrama do wyjścia, zapewnia go, że uczyni z niego wielki naród… ale, żeby mógł być ojcem narodu, musi najpierw stać się ojcem własnych dzieci…
Księga Rodzaju (Rdz 12, 1-3)
Pan rzekł do Abrama:
«Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej
i z domu twego ojca
do kraju, który ci ukażę.
Uczynię bowiem z ciebie wielki naród,
będę ci błogosławił i twoje imię rozsławię: staniesz się błogosławieństwem.
Będę błogosławił tym, którzy ciebie błogosławić będą,
a tym, którzy tobie będą złorzeczyli, i ja będę złorzeczył.
Przez ciebie będą otrzymywały błogosławieństwo
ludy całej ziemi».
Pragnienia Abrama
Postaraj się wyobrazić sobie tę biblijną scenę. Wczuć w sytuację Abrama, który nie ma potomka. Jego życie jest dość dobrze zabezpieczone: ma gdzie mieszkać, co robić, ma żonę… ale czegoś w tym wszystkim wciąż brakuje. Biblia opowiadając wcześniej dzieje rodu Abrama wskazuje, że wszyscy oni mieli dzieci, oprócz Abrama. Podkreśla w ten sposób zapewne największe pragnienie jego życia - być ojcem.
Spróbuj wyobrazić sobie, ten moment w życiu Abrama, gdy Pan Bóg wychodzi na przeciw pragnieniu jego serca. Gdy wzywa go po imieniu, by wyszedł z oswojonego Charanu i ruszył ku spełnieniu obietnicy: będziesz ojcem wielkiego narodu. Pan Bóg nie każe iść Abramowi w ciemno, bez celu. Owszem ma wyruszyć w nieznane, bo przyszłość jest zawsze nieznana, ale Abram doskonale wie, po co ma iść. Po to, by zrealizować pragnienie serca. Pan Bóg daje Abramowi taką obietnicę, teraz wszystko zdaje się zależeć od DECYZJI, czy Abram ruszy w Drogę.
Pragnienia Twojego serca
Pomyśl teraz o najgłębszych i najprawdziwszych pragnieniach własnego serca. Zaproś Pana Boga, by pomógł Ci je dostrzec. Czego tak naprawdę, głęboko, pragniesz w życiu? Kim chcesz być, co chcesz robić? Zrozumieć własne serce to początek drogi ku realizacji pragnień serca. Potem wszystko zależy od Twojej decyzji: ruszysz w drogę, czy zostaniesz tu, gdzie jesteś?
Dalsza historia Abrama uczy nas jeszcze jednego. Abram zdecydował i ruszył w drogę. Ale nie szedł sam. Pan Bóg w tej drodze rozwoju mu towarzyszył. Abram stał się Abrahamem, ojcem Izaaka, a potem Ojcem Wielkiego Narodu.
Pomyśl teraz o emocjach, jakie budzą się w Tobie, gdy widzisz Boga, który wychodzi na spotkanie z Twoimi pragnieniami. Postaraj się je nazwać. Nie spiesz się.
Na zakończenie porozmawiaj bardzo szczerze z Panem Bogiem, jak przyjaciel z przyjacielem, o pragnieniach swojego serca. O drodze, do jakiej być może czujesz się zaproszony.
Zakończ modlitwą Chwała Ojcu, albo Ojcze nasz…
--MR--
Słów kilka o modlitwie do Architekta Puzzli
Muszę przyznać, że bardzo lubię spotykać się osobami, które wyznają wiarę w Architekta Puzzli. Wzruszają mnie swoim zaangażowaniem w poszukiwanie Boga i gotowością powierzenia Mu swojego życia. Wiara w Boga Puzzli jest, jak sądzę bardzo ważnym etapem w osobistej drodze ku duchowej dojrzałości, o ile oczywiście się na nim nie zatrzymamy.
Wyznawca Architekta wierzy, że cały świat jest projektem, kosmiczną układanką, którą Pan Bóg zaplanował od początku do końca. Dlatego modli się przede wszystkim o ujawnienie planu tej układanki. Przynajmniej w tych szczegółach, które dotyczą jego samego. Gdyby znał plan, mógłby go realizować. Ale go nie zna i dlatego boi się zrobić krok w przyszłość, boi się popełnić błąd.
Ten etap na drodze wiary cechuje się wielkim otwarciem na działanie Boga i to jest prawdziwy skarb. Pamiętam doskonale, jak bardzo chciałem, by Pan Bóg działał w moim życiu. By to on kierował moimi krokami. Moja wiara była pełna szalonego wręcz entuzjazmu i optymizmu - przynajmniej do czasu. Stopniowo jednak przychodziło rozczarowanie, że Pan Bóg nie spełnia tych moich oczekiwań, że nie ujawnia mi planu swojej układanki, że nie kieruje moimi działaniami… Pan Bóg nie chciał działać w moim życiu, tak jak ja się tego spodziewałem. Nie potrafiłem tego zrozumieć. Nie brałem pod uwagę, że On potrzebuje moich, wolnych decyzji. A je nie chciałem wtedy decydować, chciałem, by On decydował.
Potem zrozumiałem, że to wielkie otwarcie, niesie ze sobą także ryzyko utraty wolności i samodzielności, a to na pewno nie jest wolą Bożą. Wyznawcy Boga Puzzli są gotowi bezkrytycznie zaufać niemal każdemu, kto ich przekona, że zna sekret poznania woli Bożej. Dlatego często wiążą się wręcz symbiotycznie z różnymi duchowymi przewodnikami, liderami wspólnot, bądź kierownikami duchowymi. Czasami trafiają nawet do sekt. Szukają wciąż sposobu, by rozpoznać plan, jaki Bóg ma dla nich. Jeżeli trafią do wspólnoty dobrze prowadzonej, bądź odpowiedzialnego kierownika - świetnie, ich relacja z Bogiem prawdopodobnie się rozwinie, a obraz Boga Puzzli odejdzie w przeszłość i przejmą odpowiedzialność za własne życie. Jeśli zaś będą mieli mniej szczęścia - ich wiara będzie nabierała cech coraz bardziej magicznych i coraz bardziej będą oddawali prawo decydowania o sobie innym.
Przypomina mi się rozmowa z pewną osobą:
- Mam kłopot… mam już 27 lat i jak dotąd nie miałem jeszcze dziewczyny. Moi znajomi już się żenią, niektórzy mają już dzieci, a ja nawet jeszcze się nie zakochałem.
- Hmmm… a co robisz, żeby poznać kogoś?
- Modlę się już od kilku lat o to, by Pan Bóg dał mi dobrą żonę. Na spotkaniu modlitewnym nawet dostałem takie słowo, że w ciągu roku ją spotkam.
- No i…?
- No i to było już półtora roku temu. I nadal jej nie spotkałem...
- A skąd będziesz wiedział, że Pan Bóg daje Ci tę, a nie inną osobę?
- … właściwie nie wiem, ale wierzę, że gdy to będzie ta, to będę wiedział…, że dostanę jakiś znak, może jakieś słowo…
Niestety na taki znak wyznawcy Boga Puzzli zwykle czekają i czekają… zaczynają się w końcu złościć na Pana Boga, że im go nie daje. Miejsce entuzjazmu zajmuje frustracja. Mają poczucie, że Bóg przed nimi ucieka, albo, że gra w jakąś grę. Oskarżają wreszcie sami siebie, że może źle się modlą, albo że są ślepi i dlatego nie widzą planu. Wyznawcy Architekta coraz bardziej rezygnują z własnej wolności i wraz z wiekiem coraz trudniej jest im samodzielnie podejmować decyzje. Mnóstwo energii wkładają w modlitwę o znalezienie lepszej pracy, albo o zdanie egzaminów, albo o znalezienie męża lub żony. A jednocześnie rezygnują z podejmowania osobistych decyzji. Wciąż szukają różnych znaków, symboli - wręcz magicznych sposobów, które mają im wskazać na wolę Bożą. Wciąż chcą, że to Bóg decydował za nich.
Wyznawcy Architekta zapominają, że Pan Bóg stwarza nas do wolności. A osobista wolność wyraża się najpełniej w podejmowaniu decyzji i braniu za nie odpowiedzialności. Zapominają, że życie to nie projekt, ale otwarty proces. I oni są jego współautorami. Nie mogą uciec od podejmowania decyzji, bo oznaczałoby to zatrzymanie procesu rozwoju. Ale ponieważ kryje się w ich sercu lęk przed odpowiedzialnością, stoją wciąż na rozstaju i nie mogą rozeznać, którą z dróg wybrać.
Ja sam dwa lata stałem na takim rozdrożu i oczekiwałem wyraźnego znaku. I nie mogłem podjąć żadnej decyzji, bo wyglądałem znaku nie stąd, skąd przychodził. Spodziewałem się zobaczyć go na zewnątrz, a on był we mnie. Dopiero, gdy spojrzałem we własne wnętrze, we własne pragnienia, gdy odpowiedziałem sobie na pytanie: czego tak na prawdę w życiu chcę… dopiero wtedy uwolniłem się od wizji kosmicznej układanki i poczułem wolność współtworzenia własnego życia. Poczułem obecność Boga, który pyta: czy chcesz? Jeśli chcesz, to czemu nie? Poczułem działanie Boga, który po raz kolejny wyprowadził mnie ku wolności.
Bóg Układacz Puzzli nie jest Prawdziwym Bogiem. Bóg, który powierzył się nam w Jezusie Chrystusie prowadzi zawsze ku wolności.
A dzisiaj na koniec krótka przypowieść Antony'ego de Mello:
Do ucznia, który nieustannie oddawał się modlitwom, Mistrz powiedział:
- Kiedy wreszcie skończysz wspierać się na Bogu i staniesz na własnych nogach? - Uczeń był zaskoczony.
- Przecież to ty uczyłeś nas, by uważać Boga za Ojca!
- Kiedy nauczysz się, że ojciec nie jest tym, na kim możesz się wspierać, lecz tym, kto wyzwala cię z twojej skłonności do wspierania się na kimkolwiek?
--MR--
Modlitwa o dwóch pragnieniach
Z Ewangelii wg św. Łukasza (Łk 19, 1-6)
Potem [Jezus] wszedł do Jerycha i przechodził przez miasto. A [był tam] pewien człowiek, imieniem Zacheusz, zwierzchnik celników i bardzo bogaty. Chciał on koniecznie zobaczyć Jezusa, kto to jest, ale nie mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu.
Pobiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc Go ujrzeć, tamtędy bowiem miał przechodzić. Gdy Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę i rzekł do niego: «Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu». Zeszedł więc z pośpiechem i przyjął Go rozradowany.
Użyj swojej wyobraźni, by stać się uczestnikiem tej sceny. Spróbuj zobaczyć tłum, usłyszeć jego gwar, poczuć zapach, jaki unosił się w powietrzu… emocje, jakie w Tobie wywołuje uczestniczenie w tej scenie. Spróbuj wczuć się w Zacheusza.
Chciał zobaczyć...
Zacheusz chciał zobaczyć Jezusa. Mimo, że bogaty i na wysokim stanowisku, to jednak mógł się czuć na marginesie społeczeństwa, bo był przecież zwierzchnikiem celników - kolaborantem. Pokonuje być może wewnętrzny opór, wstyd, wybiega przed tłum i włazi na drzewo. Teraz jest ponad tłumem i może zobaczyć Jezusa…
Chciał się spotkać…
Zobacz teraz Jezusa, który zatrzymuje się pod drzewem i woła Zacheusza. Jezus nie chce go zobaczyć. Jezus chce się z nim spotkać, chce się zatrzymać w jego domu. Nie zważa na to, kim Zacheusz jest, jaką ma opinię, z kim sympatyzuje… Jezus pragnie zatrzymać się w domu Zacheusza - w życiu Zacheusza, takim, jakie ono jest. Dlatego Zacheusz musi zejść ze swojego drzewa. Musi przestać być obserwatorem z wysoka i stać się uczestnikiem spotkania. W pewnym sensie musi zaryzykować wejście w nurt życia, które nie wiadomo do końca co przyniesie.
Jezus chce się się zatrzymać w Twoim domu…
Pomyśl teraz o swojej roli w tej scenie. Gdybyś był Zacheuszem, co byś czuł? Co jest Twoim osobistym drzewem, które pozwala Ci być obserwatorem z wysoka, ale uniemożliwia bycie uczestnikiem życia? Daje poczucie kontroli i bezpieczeństwa, ale skazuje na dystans i samotność? Co jest drzewem, które pozwala Ci co prawda zobaczyć Jezusa, ale utrudnia spotkanie z Nim?
Siedzenie na takim drzewie daje złudne poczucie widzenia fragmentu - nieistniejącej w rzeczywistości - układanki, ale utrudnia uczestniczenie w życiu: odczuwanie, przeżywanie i decydowanie. A jedynie uczestnicząc w życiu i pozwalając sobie na osobiste spotkanie z Jezusem i z innymi ludźmi, na zostanie osobiście przez nich dotkniętym, możesz dotrzeć do prawdy o samym sobie i pragnieniu swojego serca.
Jak się czujesz zawołany przez Jezusa… zejdź ze swojego drzewa! Bo chcę się zatrzymać w Twoim życiu! Takim, jakie ono jest teraz.
Zobacz Jezusa, który pragnie spotkać się także z Twoimi pragnieniami - takimi, jakie one są. Nie z wykreowanymi na potrzeby spotkania, z PRAWDZIWYMI. To jest JEDYNY PLAN BOGA - ZATRZYMAĆ SIĘ W TWOIM ŻYCIU.
Rozmowa końcowa
Na zakończenie tej modlitwy porozmawiaj szczerze z Jezusem o swoich pragnieniach i obawach. Pozwól sobie za spotkanie z Nim w swoim życiu. Zejdź z drzewa i nie bój się.
--MR—
Kościół z Puzzli?
Puzzel szuka swojego miejsca w Kościele i w świecie. Stoi na rozdrożu i wypatruje kogoś, albo czegoś, co pokieruje jego krokami. Dlatego Kościół Puzzli wyraźnie dzieli się na tych, co prowadzą i tych, co są prowadzeni. Puzzel z reguły czuje się w Kościele jedynie biorcą tego, co księża, bądź liderzy wspólnot mają mu do zaproponowania. Oczekuje, że być może z ich strony otrzyma wskazówkę, gdzie jest jego miejsce w Kościele i w świecie. Jego problem polega właśnie na tym, że oczekuje wskazówek, ale sam nie rozeznaje własnych decyzji. Dlatego dzisiaj kilka słów o podejmowaniu decyzji.
Przypomina mi się fragment takiej rozmowy z dwudziestoośmioletnim mężczyzną:
… jesteśmy z Martą razem już prawie dwa lata. Zaczęliśmy rozmawiać o małżeństwie. Marta, że jest gotowa. Nasi rodzice wciąż puszczają aluzje o zaręczynach. Ale we mnie pojawiła się niepewność. Kilka lat temu myślałem o wstąpieniu do zakonu. Ale potem się poznaliśmy i te myśli mi odeszły. A teraz, gdy pojawiła się opcja ślubu, one znów odżyły. Strasznie się z tym męczę. Tak, jakbym zatrzymał się przed czerwonym światłem i nie mógł zrobić żadnego kroku do przodu. Co mogę zrobić, żeby w końcu podjąć decyzję?
- A gdybyśmy wyobrazili sobie, że podjął Pan decyzję o tym ślubie, to co by było?
- Nie wiem… straciłbym chyba wolność.
- A gdybyśmy sobie wyobrazili, że podejmuje Pan decyzję o pójściu do zakonu, co wtedy by było?
- Hmmm… nie miałbym żony, dzieci…
- A wolność?
- No właśnie… tu i tu strata.
- A tu, gdzie Pan stoi, czuje się Pan wolny?
- Właściwie to nie, bo nie mogę zrobić żadnego kroku z tego miejsca. Ale przynajmniej mam kilka możliwości, a potem one znikną…
A potem one znikną...
Dla wyznawcy Architekta Puzzli decyzja to przede wszystkim strata. Z jednej strony oczekuje on tak wyraźnego znaku, że nie będzie miał już wyboru, a z drugiej strony sam wyboru nie podejmuje. Obawia się stracić tę wielość możliwości, które się przed nim otwierają, gdy jest na rozdrożu. Gdyby powołanie przyszło, tak jak kiedyś bilet do wojska, nie musiałby brać na siebie odpowiedzialności za decyzję. Byłby ktoś, albo coś, na kogo można by zrzucić tę odpowiedzialność. Byłby odpowiedzialny Architekt. I w sytuacji, gdy dany wybór okazałby się błędny, można by zawsze powiedzieć: to nie była moja decyzja. I się wycofać. Z własnej decyzji znacznie trudniej jest się wycofać.
Każdy wybór i każda decyzja oznacza rezygnację z wielu innych opcji. I niepewność, obawa, lęk etc… są uczuciami całkowicie zrozumiałymi w takich momentach. Rzecz jednak w tym, że Puzzel woli tych uczuć uniknąć i dlatego woli nie podejmować decyzji. Nie dostrzega jednak, że brak wyboru jest także wyborem. I to bodaj najgorszym. Daje pozór wolności, bo wciąż istnieją różne możliwości, ale co mu po nich, gdy z żadnej nie korzysta? W rzeczywistości tkwi w niewoli wielu możliwości, zamiast w wolności wybrać jedną z nich.
Za albo przeciw, ale zawsze świadomie
Lubimy o sobie myśleć, że podejmujemy decyzje, kierując się rozumem - szczególnie panowie. Ale okazuje się, że to raczej emocje motywują nasze wybory (a rozum potem je odpowiednio uzasadnia:). Im więc lepszy mam kontakt z własnymi uczuciami, tym lepszych wyborów mogę dokonać. Głębokie rozeznawanie decyzji to nie tylko kalkulacja “za” i “przeciw”, to wgląd w uczucia, które prowadzą mnie do działań. Św. Ignacy nazywał to “porządkowaniem uczuć”. Co przeżywam i do czego te uczucia mnie motywują? Czy chcę iść tam, gdzie one mnie prowadzą, czy przeciwnie? Dokąd dojdę kierując się lękiem i obawami? A dokąd, kierując się ufnością? Gdy do takiego wglądu w siebie zaproszę Pana Boga, wtedy rozeznawanie decyzji staje się modlitwą. Pan Bóg nie podejmie decyzji za mnie, ale może mi pomóc w wejrzeniu we własne serce, w poruszenia wewnętrzne. Może pomóc mi zobaczyć, czym się kieruję tkwiąc w zwieszeniu i dokąd mogę dojść, gdy podejmę decyzję. Mogę wtedy dokonać wyboru, do jakiego On mnie zaprasza, albo dokonać wyboru przeciwnego. Ale w jednym i w drugim przypadku będzie to wybór świadomy. I tak w jednym, jak i w drugim przypadku, biorę na siebie odpowiedzialność za ten wybór. To jest smak wolności.
Obraz Kościoła Puzzli przybiera postać grupy ludzi biernych. Widzów, klientów… To nie jest Wspólnota, do jakiej zaprasza nas Chrystus. Kościół w swej istocie nie jest układanką z Puzzli, to Wspólnota ludzi wolnych. Jedynie wolni ludzie mogą stworzyć wspólnotę opartą na miłości, bo do miłości nie da się nikogo zmusić.
Modlitwa ufności
Ewangelia wg św. Łukasza (Łk 1, 30b-38a)
(…) «Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca».
Na to Maryja rzekła do anioła: «Jakże się to stanie, skoro nie znam męża?» Anioł Jej odpowiedział: «Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym. A oto również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która uchodzi za niepłodną. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego». Na to rzekła Maryja: «Oto Ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa!» (…)
Nie bój się Maryjo...
Postaraj stać się po prostu uczestnikiem tej sceny. Postaraj się nie analizować jej, nie tyle rozumieć, co przeżywać. Co czujesz, widząc Maryję i anioła, który obwieszcza, że Bóg tak bardzo jej zaufał?
Nie bój się, Bóg ufa Twojemu sercu…
… w każdej sekundzie obdarza Cię oddechem, podtrzymując Twoje życie... Spróbuj przez jakiś czas modlić się jedynie oddechem, przyjmując go jako znak ufności Boga do Ciebie. Bóg nie kocha Cię, dlatego, że jesteś… JESTEŚ, bo Bóg Cię pokochał i zaufał Twojemu sercu.
Bóg zaprasza Cię, byś i Ty zaufał…
… swojemu sercu i Bogu, który ufa Tobie. Obdarzając Boga ufnością, pozwól odejść obrazowi Architekta Puzzli w przeszłość. Wsłuchaj się w bicie własnego serca i zaufaj mu. Spróbuj trwać w modlitwie jedynie tym rytmem. Niech Architekt Puzzli stanie się fragmentem Twojej historii, ale niech już nie zasłania Boga, który ufa rytmowi Twojego serca.
Rozmowa z Bogiem
Na koniec możesz porozmawiać z Bogiem o tym, co jest w Twoim sercu. O tym, z czym się zmagałeś podczas tego tygodnia, co odkryłeś, czego doświadczyłeś, z czym się zgodziłeś, a z czym było Ci trudno się zgodzić. Zakończ modlitwą Chwała Ojcu…, albo inną którą lubisz.
Urażony Inwestor, czyli Bóg Perfekcjonistów
Ty nie musisz być superbohaterem :)
Moi drodzy, rozpoczynamy trzeci tydzień naszych zmagań z różnymi obrazami Boga. Dostrzegam w tej adwentowej drodze, z jak wielu źródeł tworzył się mój osobisty obraz Boga. Jak wiele czynników, wcale nieewangelicznych, miało wpływ na jego ukształtowanie. I jak zgoda na spotykanie się z Bogiem, który wychodzi na spotkanie ze mną, pomagała mi pożegnać się z obrazami, które mi Go przesłaniały. W tym tygodniu chcę podzielić się z Wami obrazem Boga, który żywi się głównie lękiem przed społecznym odrzuceniem. Nazywam go Urażonym Inwestorem, albo Bogiem Perfekcjonistów.
Transakcyjna miłość
Zachowuj się porządnie! Zobacz, jaki przykład dajesz swojej młodszej siostrze! Wyjazd na wakacje? Jeżeli z angielskiego, hiszpańskiego i francuskiego nie będzie przynajmniej piątki, to zapomnij - języki dzisiaj to podstawa! Któż z nas podobnych słów nie słyszał w dzieciństwie? I właściwie nie ma się czemu dziwić, przecież rodzimy się w rodzinie, a rodzina jest częścią społeczeństwa. Chcemy, czy nie chcemy od małego jesteśmy kształtowani, by zająć w tym społeczeństwie właściwe (czyli oczekiwane) miejsce. Średnia ocen, posłuszeństwo, wyniki w olimpiadach przedmiotowych… stają się miernikami naszej pozycji społecznej i podstawą do akceptacji, bądź dezaprobaty. Potem wyniki na studiach, stanowisko w pracy, suma wpływająca co miesiąc na konto, samochód służbowy… Właściwie od samego początku naszego życia akceptacja, jakiej możemy doświadczyć od otoczenia zależy od sprostania jakimś zewnętrznym wymaganiom. Jest oparta na jakiejś transakcji. I właściwie jest to nieodłączny element wychowania i uczenia się życia w społeczeństwie. Coś za coś. Zapewnia nam to pewne umiejętności zawodowe i praktyczną zaradność, ale bynajmniej nie uczy nas budowania relacji z samym sobą, bliskości i intymności z innymi, zaufania Bogu, ani osobistego szczęścia.
Transakcyjne podejście do akceptacji zostawia też bardzo wyraźne odbicie na obrazie Boga. Od małego jesteśmy uczeni, że Pan Bóg lubi nasze dobre uczynki (przede wszystkim te adwentowe i wielkopostne:), a złe uczynki są - o zgrozo - gwoździami, które przybiły Go do krzyża. Obraz Boga jest stopniowo redukowany do skrzywdzonego, albo obrażonego gwaranta moralności, z którym jesteśmy związani poczuciem winy. Podobnie zresztą, jak w obrazie Tropiciela. Ale, o ile wyznawca Tropiciela ucieka wciąż przed jego wzrokiem, to wyznawca Urażonego Inwestora stara się za wszelką cenę sprostać jego wymaganiom i spłacić swój dług. Bóg w tym obrazie jest kimś z zewnątrz, kto zainwestował w nas i teraz oczekuje wyników. Tak, jak społeczeństwo, które zainwestowało w nasze utrzymanie, edukację, zdrowie… a teraz oczekuje, że będziemy pożyteczni. Inwestor nie kocha nas, on kocha swoje oczekiwania wobec nas.
Wieczne zadłużenie?
W relacji do Inwestora na pierwszy plan wysuwa się obawa: czy wystarczająco zasłużyłem? Czy już jestem dość doskonały, by On był ze mnie zadowolony? Trochę, jak starsze dziecko staje na uszach, by zasłużyć na pochwałę rodziców, podczas, gdy wciąż słyszy: “jaki przykład dajesz młodszemu?!” I rzecz jasna, wyznawca Inwestora nigdy nie będzie czuł się dość doskonały. Bo pragnie w istocie niemożliwego - być doskonałym nieskończenie, jak Bóg! Krok po kroku staje się perfekcjonistą, dążącym do skrajnej samokontroli. Wierzy, że wtedy zasłuży na miłość. Pragnąc doskonałości, walczy sam ze sobą, nie dając sobie czasu na spokojny rozwój.
Bóg Perfekcjonistów ujawnia się szczególnie w okresie dorastania i często wiąże się z nowym doświadczeniem własnej seksualności, jakie wtedy się pojawia. Jest Bogiem, który oczekuje szybkich osiągnięć i natychmiastowej dojrzałości. Aby sprostać jego oczekiwaniom musimy mieć pełną kontrolę nad własnym życiem i bardzo źle znosimy, gdy coś się tej kontroli wymyka. A właśnie seksualność w tym okresie życia tej kontroli wymyka się szczególnie. Bardzo wiele osób ma poczucie, że sam fakt jej odczuwania czyni ich niegodnymi w oczach Boga. A ponieważ nie potrafią kontrolować swojej seksualności, starają się ją odrzucić. Muszą ją odrzucić, bo seksualność potrzebuje czasu na rozwój, a Urażony Inwestor oczekuje wyników natychmiast. W całym życiu zaczyna dominować poczucie winy, rozwija się walka z samym sobą i wewnętrzne odrzucenie. Następnie przychodzi poczucie braku wartości, trudności w nawiązywaniu bliskich relacji i w konsekwencji izolacja. Także izolacja od Boga. Wyznanie grzechów w spowiedzi wiąże się z ogromnym wstydem i poczuciem osobistej porażki. Przecież postanawiałem już więcej tego nie robić, a tu znowu upadłem. Wyznawca Inwestora wkłada coraz więcej wysiłku w samokontrolę, ale efekty są zwykle odwrotne od zamierzonych. Inwestor wciąż pozostaje obrażony. Perfekcjonista chciałby dokładnie uporządkować wszytko w swoim życiu i ma poczucie, że dopóki tego nie dokona, dopóty nie zasłuży na bliskość z Bogiem.
Umorzone długi, darowane winy!
Mam dla Ciebie jednak Bardzo Dobrą Nowinę. Na szczęście nie jest to Bóg, jaki przyszedł do nas w Jezusie Chrystusie. Perfekcja zaś wcale nie jest celem naszego życia. Jest nim szczęście w zgodzie z samym sobą i w bliskości z Bogiem i z innymi ludźmi. A Pan Bóg kocha Ciebie, a nie swoje oczekiwania wobec Ciebie. Dlatego, jeżeli dostrzegasz w sobie wiarę w Urażonego Inwestora, przygotuj się na pożegnanie z nim. Jutro zaproponuję Ci modlitwę, będącą krokiem do przyjęcia samego siebie i zaproszenia Boga do Twojego życia, takim, jakie ono jest.
--MR—
Modlitwa własnych słabości
Drugi List św. Pawła do Koryntian (2 Kor 12, 7-10)
Aby zaś nie wynosił mnie zbytnio ogrom objawień, dany mi został oścień dla ciała, wysłannik szatana, aby mnie policzkował - żebym się nie unosił pychą. Dlatego trzykrotnie prosiłem Pana, aby odszedł ode mnie, lecz [Pan] mi powiedział: «Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali». Najchętniej więc będę się chlubił z moich słabości, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa. Dlatego mam upodobanie w moich słabościach, w obelgach, w niedostatkach, w prześladowaniach, w uciskach z powodu Chrystusa. Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny.
Oścień dla ciała…
Święty Paweł bardzo realnie doświadczał rzeczywistości grzechu. Nazywa go ościeniem dla ciała, wysłannikiem szatana. Jest to coś, czego wyraźnie pragnął się pozbyć. Postaraj się użyć swojej wyobraźni, by wczuć się w to doświadczenie Pawła. Postaraj się także stanąć przed Panem Bogiem z tym wszystkim, co jest Twoją słabością, Twoim ościeniem. Pozwól sobie na to, by modlić się swoimi słabościami.
Wystarczy Ci mojej łaski…
Pan Bóg nie zabiera Pawłowi tego ościenia, mimo, że ten prosi o to aż trzy razy. Żaden oścień bowiem nie może oddzielić Pawła od Boga. Moralna niedoskonałość przestała być granicą oddzielającą stworzenie od Stwórcy. Pan Bóg nie wymaga bezgrzeszności, Pan Bóg pragnie bliskości z człowiekiem, który realnie doświadcza własnej słabości. Nie kocha jedynie lepszej części Ciebie i Twojego życia. Pragnie zamieszkać w Twoim życiu, takim jakie ono jest, tak jak zamieszkał w życiu Pawła. Kocha Cię dokładnie takim, jaki jesteś.
Pozwól sobie na spotkanie z Bogiem we własnych słabościach. Pozwól sobie na modlitwę całym sercem, nie tylko tą “lepszą” jego częścią.
Upodobanie w słabościach?
Doświadczenie grzechu w chrześcijaństwie jest nieodłączne od doświadczenia miłości. To jest ta różnica między poczuciem winy i poczuciem grzechu. Poczucie winy zamyka nas w sobie - każe uciekać przed karą. Poczucie grzechu - przeciwnie, otwiera na doświadczenie miłości nietransakcyjnej, bezinteresownej i pełnej. Na doświadczenie pełni przyjęcia przez Boga i Wspólnotę. Nie tylko w wymiarze osobistej doskonałości, ale także w wymiarze grzeszności.
Pan Bóg nie wymaga od Ciebie, byś zapracował sobie na Jego miłość. On obdarzył Cię zupełnie bezinteresowną miłością jeszcze zanim Twoje oczy ujrzały ten świat. Pozwól się kochać Panu Bogu bez reszty. Poczuj wolność człowieka, który nie musi się lękać, bo wie, że jest kochany. Trwaj w modlitwie tym, co czuje Twoje serce.
Rozmowa
Na koniec tej modlitwy porozmawiaj z Panem Bogiem, o tym, co podczas tej modlitwy było dla Ciebie szczególnie ważne. Zakończ modlitwą “Ojcze nasz…”, albo inną, jaką chcesz.
--MR--
Cukierek, albo do kąta, czyli modlitwa Perfekcjonisty
Tak, jak życie duchowe wyznawcy Tropiciela było napędzane dążeniem do uniknięcia kary, tak życie duchowe Perfekcjonisty jest napędzane pragnieniem nagrody. Właściwie są to dwie strony tego samego medalu. Z takiego zredukowanego jedynie do moralnego wymiaru obrazu Boga, wypływa także zredukowane, transakcyjne doświadczenie modlitwy.
Walka z samym sobą… o cukierki
Perfekcjonista istoty świętości upatruje w moralnej doskonałości. Jak zresztą zauważacie to w komentarzach, od małego byliśmy uczeni, że za dobre uczynki czeka nagroda w niebie, a za złe kara w piekle. Jak w przedszkolu: cukierek, albo do kąta. A Perfekcjonista chce zasłużyć na wszystkie cukierki! Cukierek oznacza akceptację i miłość, a kąt to odrzucenie i potępienie. Nagroda i kara są rzecz jasna elementami transakcji. Dlatego też Perfekcjonista przeżywa własną grzeszność bardzo boleśnie. Najczęściej modli się więc, by Pan Bóg zabrał jakiś grzech, słabość, by uwolnił od jakiegoś ościenia. Jak dentysta, który po prostu wyrywa bolący ząb - rzecz jasna w znieczuleniu.
Problem jednak w tym, że to, czego chciałby się pozbyć jest zwykle jakąś ważną częścią jego osoby. Na przykład seksualnością - bo walczy z masturbacją, albo emocjonalnością - bo nie radzi sobie ze złością etc… Chciałby, żeby Pan Bóg zabrał mu to, czego on sam w sobie nie akceptuje. Bywa, że Perfekcjonista chwyta się w tej intencji zupełnie drakońskich środków. Pamiętam dwudziestokilkuletnią dziewczynę, która opuściła dom rodziców, zamieszkała w blaszanym baraku, odmawiania sobie snu, podejmowała wyniszczające posty i wręcz karkołomne praktyki ascetyczne. Skończyło się to oczywiście interwencją pogotowia ratunkowego. A wszystko, jak potem zapewniała, w imię świętości. To dość skrajny przykład, ale pokazuje istotę problemu: Perfekcjonista upatruje w swojej religijnej aktywności, ascezie i wyrzeczeniu sposobu na zdobycie świętości. Nie widzi jednak, że niekochając części samego siebie, stawia także mur miłości innym i Bogu. Nie rozumie, że świętości nie da się zdobyć, jak cukierka w przedszkolu za dobre sprawowanie. Świętość się otrzymuje, a szlachetne czyny i asceza są jej owocem, a nie środkiem do jej osiągnięcia.
Spowiedź Perfekcjonisty
Wbrew pozorom sumienie Perfekcjonisty wcale nie jest szczególnie wyczulone na grzech. Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że jest mocno zagłuszone przez społecznego stróża moralności, czyli Urażonego Inwestora. Dlatego spowiedź bywa dla Perfekcjonisty doświadczeniem prawie traumatycznym. Bolesną konfrontacją z odrzucaną częścią samego siebie. Ale nie po to, by się z nią pojednać, przeciwnie, by ją ukarać. Sakrament Pojednania staje się raczej sakramentem wewnętrznego odrzucenia. W każdej spowiedzi Perfekcjonista mocno postanawia poprawę. Jest zdecydowany, by do grzechu więcej nie wracać, by spiąć się jeszcze bardziej, jeszcze bardziej postarać…(w rzeczywistości jeszcze bardziej odrzucić to, co i tak w sobie już odrzuca). Potem, w codziennym życiu przez kilka dni ma zwykle “święty” spokój, ale wcześniej, czy później pokusa powraca (zwykle któraś ze stałego repertuaru). Perfekcjonista zaczyna coraz bardziej się kontrolować, to zaś wymaga coraz większej koncentracji na doświadczanej pokusie i stopniowo tworzy się błędne koło obsesji grzechu. Gdy już nie może sam bardziej się kontrolować, chwyta się środków duchowych, które niczym magiczna różdżka mają spowodować ustąpienie pokusy. Nerwowo odmawia Różaniec, albo Nabożeństwo Drogi Krzyżowej… I to na jakiś czas pomaga... wzmocnić samokontrolę. Ale wcześniej, czy później odrzucona część samego siebie upomni się o swoje prawa. Perfekcjonista znów popełnia grzech (chociaż nie wypada, chciałoby się powiedzieć: Bogu dzięki!). To rzecz jasna napędza spiralę poczucia winy i wewnętrznego odrzucenia. Perfekcjonista idzie do spowiedzi i cały cykl może rozpocząć się od nowa. Znacie to?
Rzecz w tym, że droga od grzechu do wolności nie wiedzie przez odrzucenie samego siebie! To jest droga nienawiści i poczucia winy, która tylko zaciska pętlę grzechu. Wolność przychodzi przez oswojenie tego, co odrzucone i stopniowe pokochanie tego, co niekochane. Głos Sumienia nie jest głosem poczucia winy, bo prowadzi do spotkania z Bogiem, który swoją chwałę i moc objawia właśnie w miłości tego, co wcale doskonałe nie jest. To jest droga zbawienia. W pewnym sensie tu właśnie rozgrywa się sprawa tzw. sądu: to co w sobie kocham, pozwalam, by kochał też Pan Bóg oraz inni ludzie - to jest wymiar Wspólnoty, czyli Nieba. To zaś, czego sam w sobie nie kocham, to też ukrywam przed Bogiem i przed innymi. Nie pozwalam, by pan Bóg to we mnie pokochał, wobec tego skazuję tę część siebie na potępienie. Droga wolności od grzechu nie polega na “niepopełnianiu złych uczynków”, polega na akceptacji własnej słabości i pozwoleniu, by i ta część była kochana i zbawiana.
Gdy to odkryjemy i pożegnamy Urażonego Inwestora, spowiedź przestanie być doświadczeniem samooskarżenia. Odsłoni się wtedy przed nami głębia Tajemnicy Pojednania. Jednej z najpiękniejszych modlitw, liturgii spotkania człowieka z Bogiem, w której człowiek pozwala Panu Bogu kochać się w całości. Nie tylko tę część “wystawową”, ale także swój cień. To moment, gdy człowiek pozwala obdarować się Bogu darem świętości.
--MR--
Modlitwa bezpiecznego powrotu
Ewangelia wg św. Łukasza (Łk 15, 11-24)
«Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: "Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada". Podzielił więc majątek między nich. Niedługo potem młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie. A gdy wszystko wydał, nastał ciężki głód w owej krainie i on sam zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł i przystał do jednego z obywateli owej krainy, a ten posłał go na swoje pola żeby pasł świnie. Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, lecz nikt mu ich nie dawał. Wtedy zastanowił się i rzekł: Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników. Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: "Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem". Lecz ojciec rzekł do swoich sług: "Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi! Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się". I zaczęli się bawić.
1. Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada...
Nie zawsze zdajemy sobie sprawę, z powagi tych słów. Stwierdzenie syna jest niezwykle mocne. Przypadająca część majątku, to dokładnie to, co dziedziczy się w spadku. Idąc konsekwentnie za tą myślą, mógłby powiedzieć: Ojcze, w gruncie rzeczy, dla mnie jesteś martwy... Daj mi więc to, co zostawiłbyś mi w spadku. Milczenie ewangelii na temat reakcji Ojca zdaje się być znaczące. Ojciec po prostu podzielił majątek między synów. I tyle.
2. Zaufał synowi...
Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada... Strzała przeszywająca serce ojca? Być może. A być może moment, w którym ojciec dostrzegł wielką szansę na odzyskanie syna. Bo przecież syn, który mówi coś takiego wcale nie czuje się synem. Może oddalenie, doświadczenie słabości, przypomną mu o Ojcu. Może trzeba zaufać? Może wróci jako Syn?
3. Oswoić swój cień, to uznać własną słabość...
Syn wziął swoją część i wyjechał. I rzeczywiście doświadczył tego, że nie radzi sobie ze wszystkim w życiu. Spadek się skończył, bezradność pozostała, a samotność do niej dołączyła. We wspomnieniach ożyła postać Ojca. Ale żeby wrócić, trzeba by zaakceptować własną słabość i porażkę. Zrezygnować z kontroli, uznać, że moja niedoskonałość i grzech jest rzeczywiście MÓJ i że wypływa z jakiejś części MNIE, wobec której jestem w tym momencie mojego życia zwyczajnie bezradny. Ale nie mogę jej odrzucić, bo jest moja. I trzeba zaufać, że nie czyni mnie to niegodnym miłości - to jest pierwszy krok ku oswojeniu własnego cienia i ku powrotowi!
4. Ojciec dostrzegł syna już z daleka...
...więc zapewne go wyglądał, pewnie tęsknił. Głęboko się wzruszył… Spontanicznie rzucił mu się na szyję i go ucałował. Zdaje się, że ta reakcja Ojca rozbroiła coś w sercu chłopaka. Wypowiada przygotowaną wcześniej formułę przyznania się do winy... ale Ojciec w ogóle nie zwraca uwagi na te słowa. Wyraźnie zależy mu na tym, by jak najszybciej pokazać młodzieńcowi, że wciąż jest jego synem. Nie ma mowy o jakimkolwiek ocenianiu, czy osądzaniu… Nie ma mowy o przepuszczonym spadku… Sąd przecież dokonał się już w sercu chłopaka, w chwili, gdy uznał swoją słabość. Wcześniej manifestował swoją siłę, zaradność, władzę nad swoim życiem… Ale nie był Synem. Teraz przyszedł do Ojca wraz ze swoją porażką, z tym, że nie dał rady… I wcale nie pozbył się swojej słabości, ale STAŁ SIĘ SYNEM. ...Błogosławiona wina, szczęśliwy grzech Adama… Przynieście szatę! Szybko! Najlepszą! Pierścień! Sandały! Ucztujmy i bawmy się…
Rozmowa z Ojcem
Zakończ modlitwę rozmową z Panem Bogiem. O tym, co jest jest dla Ciebie ważne, o swoich obawach, o tym, co trudno jest Ci przyjąć w sobie, o tym, co utrudni Ci powrót. Może o trudnościach związanych ze sakramentem pojednania. Zakończ modlitwą “Ojcze nasz…”, albo inną jaką chcesz.
--JO/MR--
Nieperfekcyjny Kościół Perfekcjonistów
Wyznawca Boga Perfekcjonistów odczuwa ciągłą potrzebę zarabiania na akceptację. Wartość własną oraz innych najczęściej mierzy miarą pożyteczności i osiągnięć. Tyle jesteś wart, ile Twoja praca. Całe życie więc obraca się wokół działania. Perfekcjonista pyta więc wciąż:
co mam zrobić? Żeby być lepszym, żeby się uwolnić od jakieś słabości, żeby jeszcze więcej osiągnąć. Co mam zrobić? Oczekuje prostej recepty, magicznego przepisu na poprawę siebie, własnej rodziny, Kościoła i świata. Wciąż więc odwołuje się do tego, co podlega jego władzy i kontroli, czyli do własnego działania.
Perfekcjonista dąży do zdobycia nagrody - obiecanego cukierka w niebie - potrzebuje więc jasnych zasad gry i arbitra. Tego, który na koniec życia podsumuje dokonania i przyzna punkty. No właśnie… Bóg nie tyle JEST, co spełnia funkcję. Jest potrzebny do tego, by był zachowany porządek i ład. Z takiego przeżywania wiary wyłania się obraz Kościoła, jako pola gry, a prosta bliskość z Innymi i z Bogiem pozostaje dla Perfekcjonisty sprawą dość mglistą.
Logika gry...
A gra zaczyna się, rzecz jasna, w dzieciństwie. Sam pamiętam, jak będąc dzieckiem stawałem na głowie, żeby zdobyć wszystkie obrazki rekolekcyjne i na koniec dostać nagrodę za gorliwe uczestnictwo, albo za najwięcej dobrych uczynków, albo żeby mieć najwięcej punktów za służenie, jako ministrant. I właściwie nie ma w tym nic złego. System wychowawczy oparty na nagrodach jest bez wątpienia lepszy, niż oparty na karach i koresponduje z etapami rozwoju dziecka. Potem, w świecie dorosłych, miejsce cukierków zajmują premie, nagrody i dodatki motywacyjne - one też korespondują z odpowiednimi etapami rozwoju (choć mogłyby korespondować lepiej :). Jednak cała ta gra o uznanie i nagrodę rozgrywa się wciąż w świecie naszego aktywizmu.
Nie mając specjalnie alternatywy, przenosimy tę logikę gry i osiągnięć także w świat relacji z bliskimi i oczywiście na własne rozumienie Kościoła. W Kościele Perfekcjonistów każdy jakoś gra o cukierka. A ponieważ gra zakłada konkurencję, dlatego Perfekcjoniści mają zwyczaj porównywania się z innymi. Tak zresztą, jak zostali tego nauczeni. Zerkają niepewnie wokół siebie i widzą konkurentów. Dzielą Wspólnotę na lepszych od siebie i gorszych, stojących bliżej i dalej od ołtarza, lepiej i gorzej ubranych, prawdziwych i fałszywych Katolików, prawowiernych i lewaków… Ten podział jest dla Perfekcjonistów niezbędny, bo bez niego nie ma konkurencji, a bez konkurencji nie ma gry, ani wygranej. Czasami złoszczą się na tych, którzy w tej grze nie chcą brać udziału, a czasem przyjmują rolę funkcjonariuszy porządku moralnego. Ktoś musi wygrać, a ktoś musi “beknąć”.
Niekiedy szukają potwierdzenia własnego poglądu na rzeczywistość duchową w różnych, bardziej lub mniej wiarygodnych opisach prywatnych objawień, zwracając uwagę przede wszystkim na niezwykle barwne opisy piekła. Niestety nierzadko staje się to głównym źródłem do budowania własnego obrazu Boga. Problem w tym, że często interpretują Ewangelię i nauczanie Kościoła w świetle takich lektur, nie zaś te lektury w świetle Ewangelii i nauczania Kościoła. Rezultat jest taki, że wciąż pozostają jedynie na fabularnej i sensacyjnej powierzchni tych opisów, a we własnym życiu na poziomie prostej kalkulacji uczynków: dobry - zły; cukierek albo do kąta, premia, albo “po premii”. W ogóle całe doświadczenie wiary i Woli Bożej staje się kalkulacją uczynków, a Kościół czymś w rodzaju korporacji moralnej.
Gdyby jeszcze był to obraz gry drużynowej… Ale Perfekcjonista dąży do osobistej doskonałości moralnej. Wkłada dużo wysiłku w samo-kontrolę i samo-doskonalenie, dlatego gra raczej w dyscyplinę indywidualną. Stąd też Kościół perfekcjonistów jest bardziej grupą ludzi wewnętrznie samotnych, niż Wspólnotą. Perfekcjonista ma raczej mało zrozumienia dla własnej słabości, więc trudno oczekiwać, żeby miał zrozumienie dla słabości innych. A bez tego nie da się tworzyć bliskich relacji. W relacjach potrzeba zwykle więcej szacunku dla słabości, niż aktywizmu i dążenia do zmiany innych. A przecież wiara i Kościół to właśnie relacje.
Logika Wspólnoty...
Po to, by mogła zaistnieć Wspólnota, trzeba w ogóle wyjść poza logikę gry. W miejsce zdobywania i zasługiwania trzeba pozwolić się obdarować i zaskoczyć przez Pana Boga i Innych ludzi. Trzeba odkryć raczej logikę bierności, niż aktywizmu. Bierności, czyli gotowości przyjęcia Innego. Ale Inny, to nie obcy, którego mijam na przejściu dla pieszych, nie zwracając na niego uwagi. To Bliźni. Bliźni, który inaczej myśli, inaczej czuje, ma inny światopogląd, inną historię, ma w ogóle INNE życie! Wspólnota tworzy się wtedy, gdy pozwalam sobie na bycie sobą, z moimi słabościami, wobec Bliźniego i być Bliźniemu Innym, z innymi słabościami, wobec Mnie.
A na koniec kilka zdań z Antony'ego de Mello o niedziałaniu:
- Co muszę robić, by zostać oświeconym?
- Nic. - Jak to?
- Oświecenie nie wypływa z działania... Oświecenie po prostu przychodzi.
- Nie można go więc zdobyć? - Ależ można.
- W jaki sposób? - Przez niedziałanie.
- A co trzeba robić, by osiągnąć taki stan?
- A co trzeba robić, żeby zasnąć albo żeby się przebudzić?
--MR--
Modlitwa na pożegnanie Boga Perfekcjonistów
W niektórych komentarzach zadajecie pytanie: To co, w ogóle nie trzeba pracować nad własnymi wadami? Przeciwnie - pracować warto! Pytanie tyko “jak?” Gdy odrzucisz tę część siebie, w której zakorzeniona jest Twoja słabość, to nie masz szans na to, by sobie z nią poradzić. Przecież traktujesz ją wtedy, jakby nie była Twoja. Akceptacja własnej słabości oznacza uznanie, że jest to jakaś integralna część Ciebie, która też potrzebuje Twojej troski, miłosci i czeka na spotkanie z Panem Bogiem. Dopiero, gdy zaakceptujesz własną słabość będziesz mógł otoczyć ją troską i dopiero wtedy masz szansę wziąć za nią odpowiedzialność, przestać się miotać i podjąć celowe działania. A na to potrzeba czasu, cierpliwości i łagodności dla samego siebie.
Ewangelia wg św. Łukasza (Łk 10, 38-42)
W dalszej ich podróży przyszedł do jednej wsi. Tam pewna niewiasta, imieniem Marta, przyjęła Go do swego domu Miała ona siostrę, imieniem Maria, która siadła u nóg Pana i przysłuchiwała się Jego mowie. Natomiast Marta uwijała się koło rozmaitych posług. Przystąpiła więc do Niego i rzekła: «Panie, czy Ci to obojętne, że moja siostra zostawiła mnie samą przy usługiwaniu? Powiedz jej, żeby mi pomogła». A Pan jej odpowiedział: «Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba [mało, albo] tylko jednego. Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona».
Za pomocą swojej wyobraźni postaraj stać się uczestnikiem tej sceny. Zobaczyć Jezusa w domu Marty i Marii, usłyszeć głosy, poczuć zapach i atmosferę tego domu. Postaraj się uświadomić sobie własne emocje, jakie towarzyszą Ci, gdy przebywasz razem z Nimi.
Gościnność Marty
Jak się czujesz, widząc Martę, która wciąż kręci się po domu, coś podaje, coś zabiera, robi mnóstwo rzeczy, żeby zadowolić swoich gości… na moment nawet nie usiądzie... by spojrzeć im w oczy. Jak się czujesz z tą jej krzątaniną? Marta wiele robi, ale jej działania wcale nie przybliżają jej do Jezusa. Rusza się, kręci, miota… ale przez to wcale bliżej Jezusa i Innych gości nie jest. Jeśli chcesz, zapytaj sam siebie: Co w Tobie blokuje rozwój bliskości z Jezusem i z Innymi ludźmi? Co jest murem, co kryjówką? Co wnosi w Twoje życie chaos i nie pozwala się zatrzymać, by spojrzeć Innym w oczy, by poczuć ich prostą obecność?
Bierność Marii
Popatrz teraz na Marię. Co sobie myślisz o jej zachowaniu? Usiadła u stóp Jezusa i się zasłuchała… Marta się na nią zezłościła. Prosi Jezusa o interwencję. Maria zachowuje się niegościnnie… Ale to dzięki temu spotka Jezusa. Pozwala Jezusowi się obdarować. Nie tylko Jego słowami, przede wszystkim Jego obecnością. Nie zagłuszyła Jego obecności własnym chaosem. Pozwoliła sobie na proste bycie wobec Jezusa. Nie zależy jej na opinii innych, nie zabiega o to i pozwala Jezusowi się obdarować prostą obecnością i Jego słowu.
Czy to jest rzeczywiście niegościnność? Czy raczej tajemnica bierności i spotkania.
Ty też masz prawo się wewnętrznie zatrzymać. Spróbuj przestać walczyć ze sobą, przestać się miotać. To zagłusza obecność Boga w Twoim sercu. Najpierw usłysz i poczuj samego siebie i Boga w swoim sercu, najpierw BĄDŹ, a dopiero potem podejmuj działanie. W przeciwnym razie Twoje działanie będzie jedynie „chaotycznym ruszaniem się”, albo walką z samym sobą. A przecież ma być odpowiedzią...
Spróbuj poczuć się u stóp Jezusa. Nazwij te uczucia, które powstają w Tobie, gdy pozwalasz sobie na taką prostotę i bierność. I niech one będą Twoją modlitwą na pożegnanie Boga Perfekcjonistów.
Rozmowa u stóp Jezusa
Zakończ modlitwę rozmową z Jezusem. Siedząc sobie u Jego stóp. O tym, co jest Twoją wewnętrzną blokadą przed bliskością z Innymi, o tym, co wnosi chaos w Twoje życie. O tym, co w Twoim życiu może symbolizować Marta, a co Maria.
Zakończ modlitwą Chwała Ojcu... bądź inną, którą lubisz.
--MR--
Bogowie lęku
Na samym początku zapraszaliśmy Was do tego, byście przygotowali się na pożegnanie obrazów Boga odziedziczonych po przodkach i przekazanych przez kulturę, w której żyjemy. Zapraszaliśmy, byście otworzyli się na DOŚWIADCZENIE Boga Żywego, który wychodzi Wam na spotkanie w Waszym życiu i pozwolili Mu się dotknąć. I w Waszych komentarzach przebijało bardzo mocno to doświadczenie. Gdy piszecie o pękającej skorupie, albo o przejrzeniu na oczy, albo o kuli burzącej stare mury… wszystko to świadczy, że zgodziliście się, by jakieś schematy w samych sobie podważyć, zaryzykować i wyjść z oswojonego świata, w którym wszystko ma już stałe miejsce: Pan Bóg, modlitwa, zasady religijne, rodzina, praca, szkoła, pies, zakupy… I chociaż kierunek drogi wskazuje obietnica złożona w Waszych sercach, to wyruszenie w drogę zawsze wymaga odwagi. I za tę Waszą odwagę bardzo Wam dziękuję.
Wszystko, co stałe… jest chwiejne...
Jest pewna różnica między naturalną religijnością, a wiarą. Religijność porządkuje świat, pozwala odsunąć od siebie własne lęki, daje stosunkowo proste odpowiedzi na podstawowe pytania - tworzy bezpieczny świat, w którym wszystko jest stałe. Religijność właściwie nie wymaga wiary, a czasem jest jej grobem. Wiara zaś to rzeczywistość znacznie mniej bezpieczna. To droga duchowa ku wolności z Bogiem i ku Wspólnocie z Innymi wierzącymi. To przygoda, ciągła niespodzianka; wiara nie odsuwa lęków, przeciwnie, by odzyskać wolność, każe się z nimi zmierzyć. Jedyne czego można się spodziewać na drodze wiary, to bycia zaskoczonym przez Pana Boga i przez samego siebie. To droga znacznie bardziej ryzykowna, ale też znacznie ciekawsza. Także te rekolekcje są propozycją doświadczenia wiary, dlatego proszę pamiętaj, że to czego podczas nich doświadczyłeś nie jest niczym stałym! To jedynie etap, kolejny krok, kolejne doświadczenie, które ma stanowić kapitał na dalszą wędrówkę, ale które na pewno nie jest punktem dojścia!
Jedynie metafory...
Przez minione trzy tygodnie przyglądaliśmy się trzem obrazom Boga, modlitwy i Kościoła. Tropiciel, Architekt Puzzli i Bóg Perfekcjonistów. Ale rzecz jasna są to tylko metafory. Można by wymyślić inne i więcej: np. Policjant, Bóg Marionetek, Sędzia, Egzekutor, Buchalter… możesz tutaj sam dopisać następne nazwy. One służą jedynie temu, by uwyraźnić dominującą cechę osobistego wyobrażenia Boga, które w jakimś obszarze blokuje rozwój naszego życia i naszej relacji z Prawdziwym Bogiem i z Innymi ludźmi. Jest to w ogóle cecha wspólna wszelkich wyobrażeń, do których zbytnio się przywiążemy. Stają się stereotypami i zaczynają przesłaniać nam rzeczywistość. Każdy z tych obrazów Boga, ponieważ nie odszedł we właściwym czasie w przeszłość, stał się stereotypem i zaczął przesłaniać Tego, na którego miał jedynie wskazywać. Obraz stał się Bogiem.
Bogowie lęku...
Druga cecha wspólna tych obrazów Boga jest taka, że wyrażają one jakiś głęboko ukryty w nas lęk przed życiem. Tropiciel przecież znakomicie wyraża lęk dziecka przed surowym okiem rodzica, nauczyciela, szefa… każdego, kto posiada autorytet z uwagi na piastowaną funkcję; Architekt Puzzli - lęk przed podejmowaniem decyzji, odpowiedzialnością i własną dorosłością; Bóg Perfekcjonistów zaś obawę przed utratą kontroli, akceptacji, odrzuceniem społecznym… Te obrazy mogą się oczywiście na siebie nakładać i mieszać, tworząc w ten sposób całą paletę różnych możliwości hamowania rozwoju naszego i naszych relacji z Bogiem i z Innymi ludźmi.
Lęku jednak nie należy odrzucać - wtedy zaczyna on żyć swoim własnym, ukrytym życiem. Lęk trzeba oswoić. Spełnia on niezwykle ważną funkcję w naszym życiu - ratuje je w sytuacjach zagrożenia. Rzecz jednak w tym, że z większością realnych zagrożeń już sobie poradziliśmy. Dlatego, w naszym dość bezpiecznym świecie, nader często przyjmuje on postać irracjonalną. Poczucie własnej wartości lokujemy poza sobą i dlatego obawiamy się ponad miarę czegoś, co w istocie zagraża nam w stopniu znikomym: najczęściej opinii innych, utraty akceptacji, odrzucenia, ośmieszenia… Ukryty w nas lęk każe nam bronić się na wszelki wypadek. Wybieramy wtedy metodę maskowania się, ucieczki, manipulacji, budowania emocjonalnej przewagi, agresji… na poziomie czynów zaczynamy więc oszukiwać, manipulować, atakować… Lęk zaczyna rządzić naszymi decyzjami, tracimy wewnętrzną wolność i nasze czyny nabierają znamion grzechu. Jesteśmy w coraz większym dystansie od Innych i coraz głębiej w osobistej kryjówce ironii, sarkazmu, manipulacji, złośliwości, agresji, egoizmu - jednym słowem: lęku. A Obraz Boga, jaki wyznajemy odzwierciedla ten nasz lęk. Staje się on strażnikiem tego, czego obawiamy się w samych sobie. Spełnia funkcję hamulca kontrolującego ujawnienie tego, czego sami się obawiamy. Taki Bóg urojony, uszyty na miarę naszego lęku.
Bóg Objawiony...
Bóg urojony ma na szczęście nie wiele wspólnego z Bogiem Objawionym w Jezusie Chrystusie. Jezus objawia Boga, który przecież wciąż wyprowadzał człowieka z tego, co go zamykało - czyli z niewoli. Wyprowadza Abrama, by stał się Ojcem Wielkiego Narodu; wyprowadza Hebrajczyków z niewoli pod prawem Egipskim, by stali się Narodem Wolnym pod własnym Prawem, wreszcie wyprowadza człowieka z duchowej niewoli prawa ku wolności w bliskości z Bogiem i ku Wspólnocie. Za każdym razem w Piśmie Świętym widzimy Boga, który prowadzi człowieka ku czemuś nowemu. Człowiek, który zdecyduje się podążyć za Bogiem osiąga pełnię rozwoju, jakiej nie mógł się nawet spodziewać. Ale rzecz jasna nie tylko o pełnię własnego rozwoju tu chodzi. Idzie raczej o to, że człowiek jedynie w swojej wolności może adekwatnie odpowiedzieć na pragnienie Bliskości Boga, który wychodzi mu na spotkanie. Dlatego Bóg Objawiony wciąż wyprowadza nas z niewoli własnych schematów ku zupełnie nowym perspektywom. Wciąż walczy z kolejnymi wieżami Babel, jakie sobie budujemy - chyba po to, by w nich zamieszkać; wciąż przekracza wszelkie bariery, żeby tylko być blisko człowieka i zamieszkać w jego życiu. Do tego stopnia, że przekroczył nawet odwieczną granicę między wiecznością i doczesnością, między sacrum i profanum i stał się człowiekiem. Od tego momentu nie ma już nic bezbożnego pod słońcem… chyba tylko lęk.
--MR--
I Modlitwa Bożonarodzeniowa
Ewangelia wg św. Łukasza (Łk 4, 16-19)
Przyszedł również do Nazaretu, gdzie się wychował. W dzień szabatu udał się swoim zwyczajem do synagogi i powstał, aby czytać. Podano Mu księgę proroka Izajasza. Rozwinąwszy księgę, natrafił na miejsce, gdzie było napisane:
„Duch Pański spoczywa na Mnie,
ponieważ Mnie namaścił i posłał Mnie,
abym ubogim niósł dobrą nowinę,
więźniom głosił wolność,
a niewidomym przejrzenie;
abym uciśnionych odsyłał wolnymi,
abym obwoływał rok łaski od Pana”.
Za pomocą wyobraźni postaraj stać się uczestnikiem tego wydarzenia. Poczuj zapach synagogi, usłysz głosy i szmery rozmawiających, popatrz na Jezusa czytającego ze zwoju fragment Izajasza, wsłuchaj się w Jego słowa. Nie spiesz się, wczuj się w tę sytuację.
… gdzie się wychował…
Znamienne jest, że te wydarzenia dzieją się w Nazarecie - domu dzieciństwa Jezusa. Jezus był znany wszystkim obecnym i każdy pewnie miał o nim wyrobioną opinię - mówi o tym dalszy fragment Ewangelii.
W Twoim życiu Jezus też jest pewnie obecny od wielu lat, pewnie od dzieciństwa. I także miałeś/masz zapewne o nim wyrobioną jakąś opinię. Spójrz na swoją drogę przez te rekolekcje. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Co się działo z tymi utrwalonymi opiniami? Które momenty były dla Ciebie szczególnie inspirujące, a które były trudne? Kiedy dostrzegałeś ograniczające Cię schematy? Które z nich pokonałeś, a które wciąż hamują rozwój Twojej relacji z samym sobą, z Bogiem i z Innymi? Jak się z tym wszystkim teraz czujesz? Spróbuj to wszystko trochę uporządkować i daj sobie prawo, by czuć się dokładnie tak, jak się czujesz. Ani lepiej, ani gorzej.
… abym niósł dobrą nowinę, wolność, przejrzenie…
Postaraj wyobrazić sobie, że Twoje życie jest takim Nazaretem i że to w Twoim życiu Jezus bierze Pismo i objawia cel swojej misji wobec Ciebie. Pozwól dotknąć się temu Słowu Jezusa. Nie spiesz się, nie zagaduj Go, nie zagłuszaj wewnętrzną krzątaniną. Słuchaj, patrz i czuj. Pozwól Chrystusowi, by to On objawiał oblicze Boga w Twoim życiu. Nie Twój lęk, nie opinia innych, nie kultura masowa, w której wszyscy żyjemy… ale żeby to sam Chrystus objawiał Boga w Twoim życiu. Pozwól Jezusowi, by i Tobie ogłosił dobrą nowinę, wolność i przejrzenie. Po prostu przyjmij ten dar i nie mów “ale…”.
Rozmowa z Jezusem
Na koniec porozmawiaj z Jezusem, tak jak się rozmawia z przyjacielem. Przede wszystkim o tym co czujesz. Jakie są w Tobie emocje, gdy wsłuchujesz się w Jego słowa o wolności, przejrzeniu, o dobrej nowinie…? Nazwij te emocje i rozmawiaj z Jezusem o tym, co jest w Twoim sercu. Zakończ ulubioną modlitwą, albo wierszem, który przychodzi Ci do głowy.
--MR--
Automat do gier, czy taca? Czyli o własnym miejscu w Kościele.
Gdy byłem małym chłopcem i razem z bratem wychodziliśmy do kościoła... trafialiśmy zwykle do „salonu gier”. Było to miejsce o wiele ciekawsze i znacznie lepiej można tam było ulokować monety, które Mama dawała nam na tacę. Gdy od czasu do czasu trafiałem jednak na mszę, to po prostu widziałem dziwnie ubranych ludzi, którzy mówili coś, czego ja wtedy zupełnie nie rozumiałem. W szóstej klasie podstawówki poprosiłem Tatę, by napisał mi zwolnienie z lekcji religii. W liceum, poszedłem tylko na pierwszą katechezę, tylko po to, żeby z nieukrywaną dumą powiedzieć księdzu, że jestem niewierzący i że na „te” lekcje nie będę chodził. I znów poprosiłem Tatę o zwolnienie. Nie chciałem mieć nic wspólnego z Kościołem.
…
Ten sam ksiądz katecheta z liceum - poznałem go później dzięki przyjaciołom z klasy - naprawdę mocno się zdziwił, gdy pewnego dnia, jakieś pół roku po skończeniu liceum, zapukałem do jego mieszkania i poprosiłem o spowiedź. Poszedłem do Niego, bo był jedynym księdzem jakiego znałem, który szanował moje nie-wierzenie. Witając się z moimi kolegami mówił „Szczęść Boże”, a witając się ze mną „Dzień dobry”. Tamta spowiedź była z całego życia, a gdy udzielał mi rozgrzeszenia, obaj mieliśmy łzy w oczach. Kilka lat później, kiedy byłem w nowicjacie, dotarła do mnie smutna wiadomość, że odszedł z kapłaństwa. Próbowałem kiedyś odnowić z Nim kontakt przez Naszą-Klasę. Nie udało się.
Jak zatem spotkać Kościół i gdzie Go szukać? Taki Kościół, w którym spełniać się będzie moja i Twoja Boża przygoda. Tym chcę się z Wami dzisiaj podzielić.
Ale żeby znaleźć cokolwiek, trzeba zacząć szukać. Dlatego przede wszystkim chciałbym Was zachęcić do poszukiwań Kościoła wokół siebie i swojego miejsca w tym Kościele. Podzielę się z Wami doświadczeniem takich trzech przestrzeni, których sam doświadczam, ale oczywiście Kościół w żadnym razie się do nich nie ogranicza! Dlatego moją intencją jedynie zainspirować Was do osobistych poszukiwań.
Spowiedź
Konfesjonał, to jest miejsce, w którym - przynajmniej w założeniu - Kościół staje się bardzo osobowy, a zwyczajny dystans pomiędzy ołtarzem a ławkami ulega radykalnemu skróceniu.
Miałem to szczęście, że krótko po powrocie do Kościoła znajdowałem dobrych spowiedników. Takich spowiedników na dłużej. Ludzi, którym pozwalałem się poznać. Nie powiem, czasem bywało ciężko iść z tymi samymi grzechami do tego samego człowieka. Często uciekałem. Z czasem jednak odkryłem, że przez spojrzenie spowiednika, przez jego przyjęcie mnie wraz z moim grzechem, przez trud znalezienia we mnie dobra - gdy ja już tego dobra nie widziałem, przebija spojrzenie samego Boga. Wiem, że to może być trudne, zwłaszcza, gdy mamy złe doświadczenia z konfesjonału. Dlatego warto poszukać spowiednika, popróbować. O ile to możliwe, w różnych miejscach, z różnymi księżmi. Jakimś śladem może być to, że czyjeś kazanie do mnie trafia, albo że przy zwyczajnej spowiedzi ksiądz miał dobrą intuicję. Często wystarczy po prostu spytać: następną spowiedź chciałbym odbyć u księdza, czy to możliwe? Sam kiedyś po prostu zadzwoniłem do Franciszkanów mówiąc, że szukam spowiednika. Umówiłem się i przez kilka miesięcy jeden z nich był moim ojcem duchownym - bardzo sobie cenię ten czas do dziś.
Grupa modlitewna lub wspólnota.
Zazwyczaj w takich grupach kontakty między ludźmi są o wiele bliższe niż te, które oferuje zwyczajne życie parafialne i co ważne, w tych kontaktach obecna jest wiara.
Przed wstąpieniem do zakonu byłem dość mocno zaangażowany we wspólnocie charyzmatycznej. Potem, jako jezuita współtworzyłem kilka różnych wspólnot. Oczywiście grupy te mają swoje słabe strony. Można w nich spotkać wiele przykrości i słabości innych. I chyba jeszcze więcej własnej. Wciąż doświadczam, że choć żyję z Bogiem, to wciąż jestem nieuporządkowany, omylny, grzeszny i nawet w Bożych sprawach, wciąż wyłazi ze mnie kawałek świni. I nie ukrywam, że to boli. Ale może właśnie dzięki temu wiara we wspólnotach staje się doświadczeniem bardzo konkretnym i życiowym, np. gdy w sytuacji konfliktu, zaproszeni jesteśmy do przebaczenia - innym i sobie.
Taka grupa, czy wspólnota, o ile pozwolę sobie by stała się w dla mnie ważna, staje się też miejscem, gdzie rodzą się głębokie przyjaźnie i gdzie bez trudności mogę podzielić bożymi inspiracjami, albo trudnościami w wierze, gdzie bez wstydu mogę poprosić o modlitwę. Ze spotkań modlitewnych, często wracałem tramwajem razem z jedną z animatorek, mieszkaliśmy niedaleko od siebie. Jako neofita pytałem o wszystko, słuchałem, chłonąłem odpowiedzi. Ania była moim Ananiaszem, trudno mi ocenić jak wiele jej zawdzięczam. Do dziś łączy nas wielka przyjaźń, stała się dla mnie kimś tak bliskim jak rodzona siostra.
Podobnie jednak jak ze spowiednikiem, warto dać sobie czas na znalezienie odpowiedniej dla siebie grupy. Można poczytać w internecie, pójść w kilka miejsc. We wspólnotach używa się też specyficznego języka, dlatego czasem, zanim zrezygnujemy ze spotkań bo czujemy się obco, warto dać sobie i grupie trochę czasu i poprzyglądać się jak Bóg prowadzi tę wspólnotę. Sam, od przyjazdu do Rzymu, potrzebowałem roku na znalezienie wspólnoty charyzmatycznej, w której odnalazłem swoje miejsce.
Rodzina
Wiem, że to temat delikatny. Ja sam niestety nie umiem rozmawiać o wierze z moimi najbliższymi. Widziałem jednak nie raz, gdy udało się komuś zacząć rozmawiać z żoną, mężem, rodzicami, czy dziećmi, o tym, co się dzieje w jego osobistej przygodzie życia z Bogiem, to życie jego rodziny zaczynało nabierać zupełnie nowej jakości. Szacunek wobec tego, że mąż, czy żona potrzebuje czasu na modlitwę, przekłada się w prost na szacunek wobec czasu i osób w ogóle. Świętość spotkania z Bogiem, znajduje odbicie w tym, że i spotkania z najbliższymi stają się święte. Tak jak szukamy czasu na modlitwę, tak też zaczynamy szukać czasu na głębsze spotkania z najbliższymi. Z rozmów o Bogu, który staje się coraz ważniejszą i bardziej intymną rzeczywistością naszego życia, łatwiej jest przejść do rozmowy o innych ważnych i cennych wymiarach życia. Wiara zaczyna oświetlać różne rodzinne wybory i nawet, gdy one są trudne to napełniają radością i satysfakcją bycia w zgodzie z Bogiem. Rozmawiałem kiedyś z człowiekiem, który przez długi czas przeżywał kryzys w swoim małżeństwie. W wierze klękał i się modlił: Panie Jezu, w tym (kolejnym) starciu ona nie ma racji. Jestem tego pewien. Ale w Twoje imię zgadzam się na jej opcję. Nie musi być “po mojemu”. Po tej ciemniej nocy na nowo, po ponad dwudziestu latach małżeństwa, zakochał się w swojej żonie.
Dwie strony medalu
Automat do gier, czy taca? Kościół, to dla wielu niewątpliwie kłopotliwy wymiar wiary. Bo o ile Bóg w Jezusie Chrystusie, wychodzi nam na spotkanie w prostocie dziecka, o tyle Kościołowi takiej prostoty zdaje się brakować. Co więcej, często jest tak, że żeby spotkać Kościół, to nam właśnie trzeba uczynić pierwszy krok. Co więc sprawiło, że po latach mojej rozłąki z Kościołem trafiłem wreszcie do tego księdza? Cała historia sprowadza się oczywiście do doświadczenia spotkania z żywym Bogiem. Ale to jedna strona medalu. Druga jest taka, że mogłem w pełni spotkać żywego Boga właśnie dzięki temu, że trafiłem do tego księdza. Teraz rozumiem, że to właśnie jest Kościół.
Wybór nie jest więc łatwy… automat do gry nie przestał być atrakcyjny. Ale może przy odrobinie trudu uda się i w Kościele znaleźć miejsce, ciekawsze od „salonu gier”.
--Jacek Olczyk SJ--
II Modlitwa Bożonarodzeniowa - modlitwa wytchnienia
Za dwa dni obchodzimy Wigilię Bożego Narodzenia. Nasze rekolekcje dobiegają końca, jutro ostatnia konferencja. Wielu z nas w tym czasie przeżywa gorączkę przedświątecznych przygotowań. Dlatego dzisiaj zapraszam Cię do modlitwy odpoczynku. Nie proponuję dzisiaj żadnego fragmentu biblijnego. Jedynie odpoczynek i życiodajny oddech. Niemniej jak zawsze, a może tym bardziej, przygotuj się do tej modlitwy. Zaplanuj sobie czas (15-30 min) i miejsce, tak by nic Ci nie przeszkadzało odpoczywać.
Złapać oddech
Rozpocznij modlitwę od spokojnego oddechu. Postaraj się nie myśleć o niczym innym, tylko o tym, jak powietrze wypełnia Twoje wnętrze. Nie reguluj specjalnie oddechu, jedynie go odczuwaj.
Z każdym oddechem Pan Bóg obdarowuje Cię życiem. W codzienności nawet nie zwracamy uwagi na to, że oddychamy, że każdy oddech wypełnia nas życiodajnym powietrzem. Dzieje się to automatycznie. Postaraj się świadomie przyjąć od Boga dar oddechu. Nie spiesz się. Daj sobie czas na wytchnienie i odpoczynek. Możesz przeznaczyć cały czas modlitwy na taką modlitwę oddechem.
Czym teraz żyję?
Spróbuj w siebie wejrzeć. W to, co teraz się w Tobie dzieje. Jakie towarzyszą Ci myśli, jakie emocje? Może nie możesz się doczekać spotkania przy wigilijnym stole, a może przeciwnie - sama myśl o tym Cię odrzuca? Może w ferworze przygotowań świątecznych z kimś się posprzeczałeś, a może udało Ci się pogodzić? Może martwisz się, że z czymś się nie wyrobisz, a może już masz prawie wszystko gotowe… Jedynie poprzyglądaj się temu, co w Tobie jest. Spróbuj to nazwać. Wszystko, co przeżywasz jest częścią Twojego życia, do której także przychodzi Chrystus.
Zaproś Chrystusa
W te wszystkie sprawy, którymi teraz żyjesz postaraj się wpuścić Boże tchnienie. Zaproś do nich Chrystusa. Módl się tą chwilą odpoczynku. Spotkaj się z Jezusem w tym wszystkim, co teraz przezywasz: radość, spokój, złość, zniecierpliwienie, nadzieja, zmęczenie… Nie musisz tego analizować, rozumieć… po prostu przeżywaj. Przyjmij Jezusa w tym, co jest realną treścią Twojego życia i rozmawiaj z Nim o tym, tak jak się rozmawia z przyjacielem. Zakończ - jak chcesz.
--MR--
Bóg Bożego Narodzenia
Pamiętacie, jeszcze przed rozpoczęciem właściwych rekolekcji pisałem o pewnym eksperymencie, jaki przeprowadziłem z pomocą uczniów w jednym z liceów. Pokazał on, że nosimy w sobie dwa obrazy Boga: obraz racjonalny - wyuczony; oraz obraz emocjonalny - odziedziczony i bardzo głęboko zakorzeniony w naszej osobowości. W tym eksperymencie okazało się też, że te dwa obrazy wcale nie są do siebie podobne, a wręcz, że w wielu punktach są sobie przeciwne. Rzecz jasna obraz emocjonalny, głębiej w nas zakorzeniony, silniej oddziałuje na rzeczywiste przeżywanie naszej relacji z Bogiem. Często wypływa z ukrytych w nas lęków, przesłania nam Boga Prawdziwego i w ogóle oddziałuje na całe nasze życie. O tym były te rekolekcje.
Bóg w getcie
Gdy myślałem o tym w ostatnim tygodniu, zrozumiałem dlaczego w swoim życiu budowałem dla Boga getto. Bo budowałem. Gdy dominował Tropiciel, gettem dla niego był jedynie świat mojej poprawności. Tam Boga dopuszczałem. Dobre uczynki w Adwencie, niejedzenie ciastek w Wielkim Poście, Pacierz - jak nie zapomniałem, przepisany zeszyt od religii na kolędę etc… Bóg wtedy mieszkał w getcie mojej poprawności.
Potem, jak pamiętacie, w moim życiu dominował obraz Boga Puzzli. Szukałem odpowiedzi na pytanie o Boży Plan dla mnie. Wtedy zbudowałem nowe getto dla Boga - getto własnych oczekiwań. Teraz tam Boga dopuszczałem. Chciałem, by objawił mi swoją wolę - ale na sposób, jakiego oczekiwałem. A nie ukrywam, że oczekiwałem sposobów wręcz magicznych: znaków pogodowych, słów o szczególnym znaczeniu, „biblijna ruletka” etc… Teraz widzę, jak bardzo chciałem wtedy Boga ograniczyć.
W międzyczasie chciałem jeszcze zamknąć Boga w getcie osiągnięć. Ale to był krótki czas, bo do perfekcjonizmu raczej nigdy nie miałem skłonności. Za każdym razem jednak budowałem dla Boga jakieś mentalne getto. Ograniczałem Go do określonej sfery, nie dopuszczając do innych. Jestem zresztą przekonany, że i teraz też mam dla Boga jakieś getto i za jakiś czas - Bogu dzięki - przyjdzie mi je zburzyć.
Tym gettom zresztą nie ma się co dziwić - każdy z tych obrazów Boga wyraża przecież jakiś fragment osobistego lęku. A naturalną reakcją na lęk jest budowanie getta, by zamknąć w nim Innych. A jak się nie da Innych, to samego siebie. Oczywiście getto nie ogranicza się jedynie do Boga. W takim samym kluczu zaczynamy postrzegać także Kościół, Innych ludzi i cały świat. Albo sami czujemy się jak w getcie i zza murów ostrożnie wyzieramy na świat - spodziewając się, że z zewnątrz nic dobrego przyjść nie może, albo przeciwnie - to, co nie mieści się w naszym schemacie zamykamy w getcie i pilnujemy, by się przypadkiem nie uwolniło.
Bóg Bożego Narodzenia
Pan Bóg jednak przychodził mimo to. I chyba nigdy jeszcze nie przyszedł tak, jak się tego spodziewałem. Jeśli tylko godziłem się na bliskość z Nim, to zawsze byłem zaskakiwany. I wtedy też okazywało się, że getto jest puste, że jest tylko jakimś złudzeniem, skutkiem fatalnej skłonności do tworzenia etykiet.
Zrozumiałem to lepiej, gdy modliłem się kiedyś nad fragmentem o narodzeniu Jezusa. Zobaczyłem Boga, który okazał nieskończenie wiele szacunku dla serca Maryi i niezwykle mało dla zasad, jakie obowiązywały wtedy w podobnych okolicznościach. Gdy tylko Maryja podjęła decyzję, że się zgadza, dla Boga przestały liczyć się jakiekolwiek ludzkie ograniczenia i schematy. Zobaczyłem Boga, który całkowicie lekceważy ludzkie wyobrażenie bóstwa, który rezygnuje z wszelkich atrybutów, jakie ludzka wyobraźnia mu przypisuje, który nie spełnia żadnych ówczesnych oczekiwań mesjańskich. Staje się za to dzieckiem: bezbronnym, bezradnym, zdanym całkowicie na człowieka. I dzięki temu staje się Bogiem tak bliskim, jak nigdy dotąd. Bogiem, który przekroczył najświętszą granicę odwiecznie oddzielającą Go od stworzenia. Bóg Bożego Narodzenia.
Koniec bywa początkiem.
I tak dotarliśmy do końca rekolekcji, które mogą być początkiem czegoś nowego. Bardzo Wam wszystkim dziękujemy. Za odwagę w mierzeniu się z własnymi schematami. Za gotowość do stawiania znaków zapytania przede wszystkim nad własnymi przekonaniami i wyobrażeniami. Za otwartość na Boga, który przychodzi zawsze skądinąd i na swój sposób. A także za poruszające świadectwa, którymi dzieliliście się z innymi.
Po to, by zacząć mogło się coś nowego, coś starego musi odejść w przeszłość. Mamy nadzieję, że te rekolekcje były jakimś krokiem na Waszej drodze z Bogiem. Na pewno jednak nie ostatnim. Dlatego wszystko, czego w tym czasie doświadczyliście, gdy przyjdzie na to pora, pożegnajcie bez żalu. Każdy obraz Boga jest dobry… jeżeli jest tymczasowy.
Życzymy Wam, by Jezus Chrystus w każdym Waszym oddechu i w każdym uderzeniu Waszego serca rodził się w wciąż na nowo. By obdarzał Was niespodziewaną wolnością i odwagą życia. By dawał Wam serce wolne i wrażliwe. Byście doświadczali głęboko bliskości z Nim i z Innymi ludźmi w Waszych rodzinach, w pracy, szkole, w Kościele, a nade wszystko w Waszym sercu, któremu On tak bardzo zaufał.