W słowach kłamców, w głupców snach
Część 6/7 - Dni 317 - 365
Odkąd Hermiona była małą dziewczynką zawsze chciała znać odpowiedzi na wszystkie pytania. Szybko nauczyła się, że jeśli zada się odpowiednie pytanie, wtedy w końcu dostaje się też odpowiednią odpowiedź, a gdy ją już znasz, wtedy wszystko zaczyna się robić klarowniejsze i logiczniejsze. Wszystko jest do opanowania.
Dla niepozornej dziewczynki, która była odrobinę zbyt przemądrzała i zbyt dziwaczna, żeby zostać naprawdę lubianą, ta myśl była pocieszeniem. Dawała nadzieję na to, że pewnego dnia dowie się wszystkiego i życie zacznie toczyć się tak, jak ona tego pragnie.
Hermiona dość prędko wykształciła w sobie przekonanie, że nie ma rzeczy, której nie jest w stanie zrozumieć. Czerpała satysfakcję ze świadomości, że niewiele jej umyka. Zawsze pierwsza dowiadywała się, kto w kim się durzył i kto ukrywał jakiś sekret. Ona jedna z pośród wszystkich uczniów rozgryzła profesora Lupina. Wiele razy pomogła Harry'emu i to ona odkryła, kim był Książe Półkrwi. Znała na pamięć wszystkie podręczniki i więcej zaklęć niż wszyscy uczniowie razem wzięci. Nikt inny nie wiedział tyle, co ona, a mimo to udało jej się nie dostrzec jednej istotnej rzeczy.
Oczywiście zauważyła, że Harry coraz częściej przygląda się Malfoyowi, ale uznała, że po prostu ma go na oku ze względu na to, że Malfoy został ulubieńcem Umbridge i ciągle krzyżował im szyki. Te dziwne wahania nastroju i nocne spacery po korytarzach złożyła na karb frustracji i typowych męskich kłopotów z dorastaniem. Z resztą w tamtym roku Harry nie miał zbyt dobrej passy, nie żeby w następnym mu się poprawiło.
Coś zaczęło jej świtać, kiedy Harry dostał tej dziwnej obsesji na szóstym roku i ciągle wracał jak bumerang do Malfoya i jego domniemanych planów, ale była przecież Ginny i to ją zmyliło. Owszem, wiedziała, że reakcje Harry'ego są trochę nieadekwatne do tego, co się dzieje, ale Harry zachowywał się podobnie, gdy chodziło o Snape'a, więc nie przyszło jej do głowy, że pod tym wszystkim może się kryć coś takiego.
Nie rozumiała, co się dzieje i właściwie całkowicie to przegapiła. Nie rozumiała ani na piątym roku, ani na szóstym. Nie odkryła prawdy, gdy Harry nagle zamieszkał z Malfoyem w jednej kryjówce, bo Harry kłamał jak z nut i opowiadał jej jak to nie może tego znieść i wmawiał, że obydwaj bez przerwy się kłócą. Zajęta Ronem i poszukiwaniami horokruksów przegapiła nawet moment, kiedy Harry'emu serce pękło na dobre. A gdy wreszcie dotarło do niej, co się dzieje, było już trochę za późno na interwencje.
---//---
Dzień trzysta siedemnasty
- Nie pójdę z tobą na jogę - oświadcza William z całą stanowczością, co zazwyczaj nie robi jednak na Evangeline wielkiego wrażenia. James wychyla się na chwilę z kuchni w celu zorientowania się w sytuacji. Zgodnie z jego oczekiwaniami Eva wydaje się bardziej rozbawiona, niż zrezygnowana.
- Dlaczego? - pyta, beztroskim tonem kogoś, kto zamierza drążyć temat do skutku albo i dalej.
- Bo joga jest niemęska - odpowiada William, a James wraca do podsmażania kawałków kurczaka. Nawet w kuchni słyszy śmiech Evy.
- Gdzieś ty znalazł taką opinię?
- W Cosmopolitan.
- A wszyscy wiemy, że każdy prawdziwy mężczyzna czytuje Cosmo.
James uśmiecha się, słysząc to zdanie i decyduje się dorzucić do obiadu jeszcze jeden ząbek czosnku.
- Nie czytuję Cosmo, dodawali je po prostu do japonek - odpowiada William i prawdopodobnie uważa, że jego odpowiedź jest całkowicie logiczna.
- Chyba na odwrót? - Eva wydaje się lekko zbita z tropu. - A z resztą, japonki też ci wizerunku nie poprawiają.
- Nie były mnie, tylko dla Voisine.
Voisine podnosi łeb na dźwięk swojego imienia i, radośnie machając ogonem, wypuszcza z pyska zmaltretowanego klapka. James rzuca w jej stronę jeden z tych bardziej tłustych skrawków kurczaka, których William nie toleruje na swoim talerzu.
- Lubi pogryzać tego typu plastik - tłumaczy dalej William. - I kolor jej się podobał.
- Powiedziała ci?
Na tym etapie Eva wyraźnie już sobie drwi, a James nabiera przekonania, że ta rozmowa może się jeszcze zakończyć kłótnią, jeśli oboje będą tak dalej ciągnąć. William i Eva uwielbiają się nawzajem drażnić.
- Tak dla twojej informacji, Voisine jest bardzo inteligentnym psem i umie zakomunikować mi swoje potrzeby, prawda James?
Czyli jednak nie kłótnia, a wprowadzenie do rozgrywki wsparcia z zewnątrz.
- Oczywiście - odpowiada, odstawiając patelnie na bok.
- To się nie liczy - protestuje Eva, a James spokojnie zmniejsza gaz pod ryżem i przechodzi do dużego pokoju. - On nie może za ciebie poręczyć.
- Dlaczego nie mogę? - pyta, stając w drzwiach.
- No bo wiadomo, że mu przytakniesz.
William rozsiada się wygodniej, ale nie reaguje, co najprawdopodobniej oznacza, że James ma to załatwić samodzielnie.
- Skąd niby wiadomo? - drąży dalej, a William ogranicza się do obserwowania ich obojga.
- To jest jak z tatą - oświadcza Eva tonem sugerującym, że chodzi o coś oczywistego. - Siedzi w dużym pokoju, mama w kuchni rozmawia z jakąś koleżanką, nie ma szans, żeby on coś słyszał, ale jeśli mama zawoła z kuchni „prawda, Paul?”, tata zawsze odpowiada, że tak i oczywiście. Tak już jest w małżeństwach, jedna strona zawsze popiera drugą.
- Nie jesteśmy małżeństwem - zwraca jej uwagę William, przerywając milczenie. James nie może złapać jego wzroku i zaczyna się przez to czuć nieswojo. Nieświadoma tego Eva swobodnie kontynuuje rozmowę.
- Ale prawie - mówi, wzruszając ramionami. - Ważne, że działacie jak małżeństwo.
- Nie przytakuję zawsze i wszędzie - zaprzecza James. William nadal spogląda gdzieś w ścianę. - I na pewno nie robię tego automatycznie.
- Doprawdy? To o co chodziło przed chwilą?
James uśmiecha się nieznacznie.
- William tłumaczył ci, że nie pójdzie z tobą na jogę, bo to niemęskie zajęcie według Cosmopolitan, które kupił, ponieważ Voisine lubi jeść plastik. - Voisine wybiera ten moment na pojawienie się w dużym pokoju. Przynosi ze sobą resztki fioletowego klapka. - I owszem, ten pies posiada niesamowite zdolności w dziedzinie wskazywania, co chce dostać.
Eva rzuca Voisine mordercze spojrzenie i opada na oparcie kanapy.
- No dobra, może tym razem i słuchałeś, ale czemu przytakujesz mu za każdym razem?
- Bo ja mam zawsze rację - odpowiada William, podnosząc wzrok. Patrzy na Jamesa wyczekująco i przez ułamek sekundy James nie wie, co z tym zrobić. A potem obraz staje się jasny i na chwilę zapanowuje pomiędzy nimi całkowite zrozumienie.
- Bo on ma zawsze rację - potwierdza w końcu James, nie zrywając kontaktu wzrokowego.
William przytakuje lekko, a Eva wyrzuca dłonie w powietrze.
- Poddaje się - oświadcza z rezygnacją.
Voisine podchodzi do niej i składa jej szczątki klapka u stóp.
---//---
Harry powraca do Nory tego samego dnia, kiedy mijają trzy miesiące odkąd Ron wreszcie poszedł po rozum do głowy i poprosił Hermionę, żeby została jego dziewczyną. Hermiona zaplanowała już dla nich wyjście we dwoje oraz romantyczną kolację i właśnie żegnają się z panią Weasley, kiedy w drzwiach domu staje Harry i wszystkie plany nagle się zmieniają. Witają go serdecznie, a Hermiona mocno go ściska. Coś jej się w nim nie podoba, ale nie umie określić, co dokładnie ją niepokoi, a Harry odmawia przyjęcia zaproszenia na domową kolację. Żegna się z nimi i szybko odchodzi, a Hermiona zastanawia się, po co tak naprawdę przyszedł.
A potem Ron odwraca się do niej z dziwnym wyrazem twarzy i mówi, że będą musieli przełożyć to wyjście. Na jej pytanie, o co chodzi, odpowiada tylko, że ma wrażenie, że coś jest nie tak. Gdy domaga się większej ilości informacji, słyszy tylko, że zdaniem Rona to ma pewnie coś wspólnego z Malfoyem.
Coś zaczyna układać się w głowie Hermiony w logiczny obraz, ale odkłada to na bok, speszona tym, co w nim wyczytuje. Podobno Draco Malfoy wymknął się z tej kryjówki, gdzie mieszkali, mówi, przyglądając się Ronowi uważnie. Podobno dołączył do ojca.
Ron zamyka oczy i rzuca przed siebie przekleństwo. Hermiona przygląda mu się przez chwilę, a potem pyta spokojnie, czemu Ron uważa, że ta zdrada zrobiła na Harrym aż takie wrażenie. Przecież wszyscy spodziewali się po Malfoyu właśnie czegoś takiego.
Przez chwilę wygląda na to, że Ron nie ma zamiaru odpowiedzieć, ale w końcu odwraca się do niej z powrotem i siada na stopniach ganku. Hermiona dołącza do niego i przez chwilę panuje między nimi cisza.
To może zabrzmieć głupio, zaczyna Ron, ale.. .pamiętaj, że to mi się tylko wydaje... ale... w zeszłym roku miałem wrażenie, że Harry nie jest do końca... no wiesz... ale potem była Ginny, więc...
Hermiona otwiera szerzej oczy i przez kilka minut w myślach przegląda wspomnienia z ostatnich dwóch lat. Wszystkie nieistotne elementy zaczynają powoli nabierać znaczenia i zdumienie, jakie odczuwa wydaje się nie mieć granic. Nie spodziewała się czegoś takiego. Nie przypuszczała też, że Ron może dostrzec coś, co ona pominęła.
Masz rację, mówi w końcu, żegnając się w myślach z kolacją przy świecach, powinieneś za nim pójść. Zabrać go gdzieś na drinka albo trzy, jeśli będzie trzeba.
Ron unosi głowę i przepraszam ją za ruinę ich planów.
Chodzi o Harry'ego, odpowiada Hermiona i wzrusza ramionami. Harry zawsze będzie bardziej istotny, niż oni. Oboje to rozumieją.
---//---
Dzień trzysta dwudziesty dziewiąty
- Wyglądasz na zmęczonego - mówi Paul Bennett, przyglądając się uważnie swojemu młodemu sąsiadowi.
James wzdycha ciężko.
- Bo chyba jestem zmęczony - przyznaje.
- Chyba?
- Na pewno. Bieganie po boisku za piętnastoma małymi diablicami potrafi człowieka wyzuć z energii. - Słowom towarzyszy ironiczny półuśmiech. - Marzę tylko o tym, żeby wrócić do domu, paść na łóżko i nie wstawać przez najbliższy miesiąc.
Paul przechyla głowę i marszczy lekko brwi. Kątem oka zerka na linię wody odmalowującą się nieregularną sinusoidą na plaży. William i Eva stanowią tylko dwie sylwetki majaczące gdzieś w oddali, chociaż nawet stąd widać, że oboje mocno gestykulują.
- Nie przemęczasz się przypadkiem? - pyta w końcu. - Pamiętaj, że nie jesteś sportowcem.
- To tak wyjątkowo w tym tygodniu. Mam małe spiętrzenie w pracy, a dziewczynki mają męcz z drużyną z sąsiedniej szkoły, której to drużyny nie cierpią z jakiś przyczyn związanych z siostrą mojej rozgrywającej i bratem kapitan tamtej drużyny.
- No to rzeczywiście poważna sprawa - komentuje pan Bennett z uśmiechem kogoś, kto wychował córkę i wie wszystko, co o piętnastolatkach wiedzieć można. Wymienia z Jamesem spojrzenia i na chwilę zerka w stronę morza. Sylwetki stają się coraz wyraźniejsze. Eva i William zdecydowali się najwyraźniej zakończyć swój spacer.
- Powinieneś iść do domu i się położyć - oświadcza po chwili Paul, bo chociaż dobre rady to raczej domena jego żony, to nie oznacza to, że on zupełnie się na tym nie zna.
- Później. - James odgania dłonią brzęczącą mu nad głową muchę. - Obiecałem Williamowi, że trochę tu posiedzimy.
- Zrozumiałby.
James uśmiecha się i przytakuje.
- Wiem, ale on uwielbia morze - odpowiada z nutą zażenowania w głosie. - To tylko spacer, za godzinę i tak będziemy w domu.
Chwilę później Eva i William dobijają z powrotem do koca.
- Ona nie chce iść ze mną na rower - rzuca William oskarżycielsko, opadając ciężko na grubą warstwę koców. Jest dziwacznie ciepło jak na początek marca, ale ziemia nadal jest przemarznięta. Eva siada obok i nie wygląda jakby poczuwała się za bardzo do winy.
James rzuca Paulowi pytające spojrzenie, nie pewien który z nich powinien na to zareagować.
- Jeśli nie chce, to nie mogę jej zmusić.
- Poszedłem z tobą na jogę - wytyka William Evie, ignorując odpowiedź Jamesa.
- I narzekałeś przez całe półtorej godziny - odpowiada Eva spokojnie.
William posyła jej mordercze spojrzenie, a gdy to nie przynosi efektów, zwraca się w stronę Jamesa z wyrazem twarzy sugerującym, że oczekuje od niego jakiegoś działania.
- Gdzie chcesz jechać?
- Do Christchurch. Mają tam wieczorem urządzać pokaz fajerwerków na plaży.
Znów morze. Mógł się domyśleć. U Williama to zawsze było morze.
- Byliśmy tam dwa lata temu - wtrąca nagle pan Bennett. - Mają tam dobrych speców od pirotechniki, ale w gruncie rzeczy to nic specjalnego. Mniej więcej to samo, co urządzają dla turystów latem. Tylko zimniej i strasznie się marznie oglądając całe przedstawienie.
Do Jamesa dociera, że Paul Bennett usiłuje zniechęcić Williama do wyprawy i oszczędzić mu wymigiwania się od udziału w tej wycieczce. Dziękuje mu dyskretnym skinieniem głowy, chociaż wie, że sprawa jest już raczej beznadziejna.
- Nie masz ochoty marznąć? - pyta, zwracając się do Evangeline.
- Nie mam ochoty umierać - odpowiada dziewczyna, a William przewraca oczami. - On jeździ jakby się mu wydawało, że umie latać.
- Przesada.
- W każdym razie, ja sama z nim nie jadę. On coś wykręci i będzie na mnie.
Paul Bennett wygląda, jakby chciał coś powiedzieć, ale James daje mu znak, że nie musi się kłopotać. William od kilku minut wpatruje się w niego spojrzeniem na pół proszącym, na pół grożącym, a James nadal nie umie mu odmawiać. Nie w kwestii takich drobnostek.
- Czyli najwyraźniej muszę jechać z wami - ogłasza, a Eva wydaje z siebie westchnienie ulgi. William dopiero wtedy przygląda się Jamesowi uważniej. Podchodzi bliżej i James czuje, że cienie pod jego oczami są poddawane inspekcji.
- Możemy to odwołać, jeśli jesteś zmęczony - proponuje William po chwili.
- Nie trzeba - odpowiada James, potrząsając głową. - Też chciałem zobaczyć fajerwerki.
- O.K. Ale wrócimy autobusem.
- Dobrze.
Uzyskawszy zgodę Jamesa na to zastrzeżenie, William odwraca się do z powrotem Evy. Mija kilka sekund i znów są pogrążeni w czymś pomiędzy kłótnią a ożywioną rozmową, co tematycznie krąży gdzieś w okolicach premiera i krawatów prezydenta Francji.
Z zamyślenia wyrywa go głos pana Bennetta.
- Wrócić do domu, paść na łóżko i nie wstawać, mówisz?
Pytanie ma w sobie odcień drwiny. James rozkłada dłonie.
- Co zrobię, nie umiem mówić nie.
Paul Bennett przygląda mu się przez jakiś czas, przysłuchując jednocześnie zażartej dyskusji toczącej się na drugim planie. Nigdy by nie pomyślał, że można mieć tyle do powiedzenia na temat doboru koszul przez polityków.
- Dobry z ciebie chłopak - oświadcza w końcu, mgliście wspominając ich pierwszą rozmowę.
Myśli Jamesa błądzą chyba w podobnych rejonach.
- Już mi pan to kiedyś mówił.
- Nie zmieniłem zdania od tamtego czasu.
James sięga w głąb siebie i zagląda w to miejsce, gdzie prawie rok temu ukrył plątaninę wściekłości i lęków. Znajduje tam coś chłodnego i ostrego. Dotyka pełnej bruzd powierzchni i wycofuje się z powrotem na powierzchnię. Na to przyjdzie jeszcze czas. Paul Bennett nadal mu się przygląda. James odpowiada spojrzeniem na spojrzenie. Ten mężczyzna sądzi, że dobry z niego człowiek.
- Jakoś nie mogę się z panem zgodzić - mówi w końcu James, odwracając wzrok. - W gruncie rzeczy, nie zostało we mnie aż tak wiele dobra.
---//---
Ron wraca do Nory koło piątej nad ranem. Hermiona czeka na niego w kuchni, pijąc szóstą z kolei kawę i usiłując się skupić na czytanej książce. Ron pachnie whisky i damskimi perfumami, co nie stanowi najlepszego połączenia i na kilka sekund wzbudza w Hermionie zazdrość. Rzuca parę zaklęć, które stawiają Rona do pionu i podaje mu kubek kawy.
Ron mówi jej, że miał rację i że wolałby jej nie mieć, bo jest jeszcze gorzej niż im się wydawało, i że z Harrym jest bardzo źle, i że Malfoy zrobił mu straszną krzywdę. Mówi, że dowiedział się takich rzeczy o Malfoyu, jakich nigdy przenigdy nie chciał wiedzieć i że Harry musi być kompletnie ślepy i mieć okropny gust. Mówi, że Harry ma skłonności do dziwacznych metafor i nietrafionych porównań, i że chyba by się zabił gdyby musiał wysłuchać jeszcze jednej „ody do Malfoya”. Mówi też, że Harry zwariował do reszty i że trzeba go będzie pilnować, bo to rozłożyło go na łopatki, i że Ron sam już nie wie, czy da się go tak do końca pozbierać.
Na koniec mówi jej też, że Harry powiedział mu to tylko dlatego, że wypił całe morze alkoholu i że jutro prawdopodobnie nie będzie o niczym pamiętał.
Następnie nie mówi nic tylko pije powoli kawę. Hermiona przygląda mu się uważnie. Po chwili pyta, czy naprawdę jest aż tak źle.
Ron unosi głowę i mówi cicho, prawie, szeptem, jakby te słowa nie chciały mu przejść przez gardło, że gdyby Draco Malfoy stanął teraz w drzwiach i powiedział, że żałuje, i że chce wrócić do Harry'ego, i że już zostanie, to powstrzymałby się od rozszarpania go na strzępy i może nawet byłby wobec niego w miarę uprzejmy. Dla dobra Harry'ego. Bo ta zakichana fretka jest najwyraźniej Harry'emu niezbędna do funkcjonowania, a on jest dobrym przyjacielem, chociaż teraz ma wielką ochotę przyłożyć Harry'emu w twarz za robienie nadziei jego siostrze.
Jakoś to będzie, oświadcza po chwili Hermiona, usiłując odgonić łzy, które nadeszły niewiadomo skąd. Poradzimy sobie.
Nie bardzo wie, kogo chce przekonać. I o czym.
---//---
Dzień trzysta czterdziesty szósty
Zebranie się na odwagę nie przychodzi Jamesowi zbyt łatwo. Przez kilka dni czeka na sprzyjającą okazję, wypatrując jakiegoś znaku, który miałby wskazać mu, że ta akurat chwila jest idealna. Nic takiego się jednak nie pojawia i w końcu dociera do niego, że sam musi podjąć decyzję. Przez następnych kilka dni pieczołowicie wydeptuje ścieżkę w dywanie w gabinecie i kiepsko sypia, bo całe noce spędza na rozmyślaniach. Nie umie podjąć decyzji od tak. Zmarnował na to rok, na idiotyczny plan i mnóstwo małych i dużych kłamstw i jeśli nie udało mu się osiągnąć tego, do czego zmierzał, wtedy klęska będzie naprawdę bolesna. Lęk przed ostateczną porażką każe mu odsuwać decyzję na jakieś bliżej nieokreślone dogodniejsze dni. Rozmyśla o znakach i słowach, o tym, jak Evangeline porównywała ich do małżeńskiej pary i o tym, że William twierdził, że się o niego martwi. Kalkuluje i podlicza, ale na koniec i tak nie wychodzi mu nic, co mogłoby go uspokoić. Mija kilka niespokojnych dni i bezsennych nocy, aż w końcu poddaje się i postanawia po prostu zapytać.
William zajęty jest właśnie krojeniem ogórka w stanowczo zbyt równe kostki, kiedy James odkłada na bok szpatulę, zmniejsza ogień pod patelnią i wyciera ręce.
- Mogę cię o coś zapytać?
William odwraca się na sekundę i posyła mu spojrzenie sugerujące, że pytanie uznane zostało za raczej idiotyczne.
- Czyli rozumiem, że mogę - mówi James w kierunku pleców Williama, który wrócił już do maltretowania zieleni. Bierze głęboki oddech i następne zdanie wyrzuca z siebie tak szybko, jak tylko potrafi.
- Czy ty mnie kochasz?
Nóż nieruchomieje w połowie drogi i James wstrzymuje oddech. Już sekundę później obrazek ożywa z powrotem, jak gdyby nigdy nic.
- Oczywiście - odpowiada spokojnie William, nie odwracając się nawet w jego stronę.
- Tak po prostu? Bez zastanowienia?
William wzrusza ramionami.
- Nie zrozum mnie źle, ale jak możesz być pewien? W końcu nie pamiętasz nawet, co robiłeś przez większą część swojego życia.
- Dziękuję za przypomnienie - odpowiada ostro William i odwraca się szybko na pięcie. Spogląda na Jamesa i kręci głową, wznosząc wzrok ku niebu, jakby liczył na to, że stamtąd dostanie jakaś radę, która pomoże mu uporać się z otaczającą go głupotą.
- A ty?
- Co ja?
- Czy ty mnie kochasz?
James spogląda na swoje lekko drżące dłonie i na wolno duszącą się wołowinę. William przygląda mu się z czymś w rodzaju rozbawienia, jakby był całkowicie pewny odpowiedzi, na którą czeka.
James zmusza się do spojrzenia mu w oczy i uśmiecha się lekko.
- Oczywiście - odpowiada w końcu zdumiewająco pewnym tonem. Jego uczucia nigdy z resztą nie były problemem. Zawsze chodziło o to, czy Draco Malfoy w ogóle je odwzajemnia.
- No widzisz. Nie było tak ciężko, co?
- Nie, nie było - przyznaje James. William wraca do robienia sałatki, a James kilka razy bezwiednie zaciska dłonie w pięści tylko po to, żeby je zaraz znów otworzyć. To już to, myśli. To już chyba to.
Uczucie, które go ogarnia nie jest tym, czego się spodziewał. Na pewno nie jest to satysfakcja. Gdyby nie wiedział lepiej, uznałby to za smutek.
---//---
Na początku Ron i Hermiona bardzo na Harry'ego uważają. Starają się odgadnąć jego nastrój z przypadkowych gestów i dowiedzieć się jak się czuje bez wspominania imienia Malfoya. Są bardzo ostrożni, Hermiona bardziej, Ron trochę mniej, ale oboje uważają na to, co mówią i o kim. Po pewnym czasie wszystko zaczyna wracać do normy, a na pierwszy plan wysuwają się zupełnie inne problemy. Trzeba odnaleźć wszystkie horkruksy, zniszczyć je i pokonać Voldemorta. To wystarczające zadanie, żeby wypełnić komuś parę żyć.
Po roku Harry przestaje się wzdrygać na każdą wzmiankę o Malfoyu, a po dwóch jest nawet w stanie rzucić w jego stronę groźne zaklęcie. Po trzech latach Hermiona nabiera przekonania, że Harry otrząsnął się z tego szaleństwa i wrócił wreszcie do siebie. Ron nie jest do końca przekonany i zwraca jej uwagę na to, że te trzy lata zmieniły Harry'ego na tyle, że teraz ciężko się zorientować, co on sądzi i czuje, i że Harry Potter zawsze był pamiętliwy. Hermionie wydaje się jednak, że tym razem Ron przesadza, a ponieważ dyskusja jest w sumie czysto teoretyczna nie przywiązuje do niej większej wagi.
Aż do pewnego dnia, kiedy do ich uszu dociera w gruncie rzeczy nieistotna informacja. Narcyza Malfoy umiera nad ranem 5 lutego 2000 roku. Harry przyjmuje to do wiadomości bez mrugnięcia okiem. Z resztą nikt nie spodziewa się po nim niczego więcej.
Jednak tego samego dnia, późno wieczorem, Hermiona schodzi do kuchni po kubek ciepłego mleka i znajduje Harry'ego patrzącego przed siebie w przestrzeń z pustym wyrazem twarzy.
Na początku nie reaguje na jej pytania i Hermiona ma wrażenie, że jej nie słyszy. A potem nagle mówi, bardziej do siebie niż do niej, że Draco zawsze był bardzo przywiązany do matki. Że najprawdopodobniej wrócił, żeby się upewnić, że z nią wszystko w porządku. Że był niesamowicie lojalny wobec rodziny. Właściwie tylko wobec rodziny.
Hermiona wyjmuje mleko oraz mały garnek i włącza kuchenkę. Podgrzane mleko wlewa do dwóch kubków i podaje jeden Harry'emu, który w tym czasie ani razu nie oderwał wzroku od blatu stołu. A potem długo i uważnie go obserwuje.
Harry przerywa w końcu ciszę i nie patrząc w jej w oczy pyta, czy sądzi, że jest głupcem. Hermiona odstawia kubek i z przekonaniem stwierdza, że jej zdaniem Harry jest całkiem inteligentny. Chce, żeby Harry odpowiedział jej uśmiechem, albo chociaż spojrzeniem, ale on nadal pogrążony jest gdzieś w świecie swoich własnych wspomnień.
Jeśli on wrócił, żeby ją ratować, a ona nie żyje, to chyba nie ma już powodu, żeby dalej pracował dla Voldemorta, pyta Harry przestrzeń, a po chwili sam sobie odpowiada. Jak ja rozumuję? Już jest za późno.
Jego głos ma dziwne, głuche brzmienie i Hermiona wstaje, podchodzi do niego i kładzie mu rękę na ramieniu. Jestem głupcem, powtarza Harry. A jemu nigdy na mnie nie zależało.
Nie jesteś głupcem, mówi mu Hermiona, obejmując go mocno, nie jesteś. Nie jesteś.
Na stole powoli stygnie mleko.
---//---
Dzień trzysta sześćdziesiąty piąty (1)
Najpierw wyjmuje kalendarz i zaczyna liczyć dni. Wychodzi mu, że od dnia, w którym Draco Malfoy obudził się jako nowy człowiek minął prawie rok. Do pierwszej rocznicy zostało tylko dziewięć dni. Po chwili namysłu decyduje się odczekać ten czas, bo podoba mu się ta symbolika pełnego roku i iluzja, że czas zatoczył koło. Życie zaczęło się siódmego kwietnia i siódmego kwietnia to życie się rozpadnie. Symetria godna greckiej tragedii.
Te dziewięć dni trwa trochę zbyt długo i trochę zbyt krótko. Miejscami ma wrażenie, że czas ciągnie się, jakby w ogóle miał zamiar za chwilę stanąć. Myśli wtedy, że nie dotrwa i że ma już dość. Od tylu lat czeka na jakiś koniec, na moment prawdziwego wytchnienia, kiedy ktoś wreszcie zabierze od niego to wszystko i podaruje w zamian spokój. Od tylu lat nie może znaleźć tego, czego tak uparcie szuka. Dość już tego wszystkiego.
Jednak pod pewnym względem ten ostatni rok był chyba najbliżej ideału i przez to było jeszcze gorzej, bo nagle wśród całej tej sielanki dopadały go chwile otrzeźwienia i pytał sam siebie, czemu sobie to robi. A potem docierało do niego, że nie robi tego sobie, tylko komuś innemu. I ta myśl pomagała mu trwać dalej.
Czasami łapie się też na tym, że wpatruje się w kalendarz i myśli, że wolałby, żeby nadal było wczoraj. Że może jednak nie miałby nic przeciwko temu, żeby świat stanął w miejscu na kilka nic przecież nie znaczących chwil. Dochodzi do wniosku, że potrzeba mu czasu. Tłumaczy sobie, że to normalne, że nie umie tak od ręki pożegnać się z tym miejscem i pochować Jamesa Evansa na dobre. Był nim przez prawie cały rok. Nic dziwnego, że trudno mu tak po prostu odciąć się od tego ładnego życia. Stara się nie myśleć o Williamie Blacku i koncentruje się na Draconie Malfoyu.
Dziewięć dni mija dokładnie w takim samym tempie jak poprzedzające je trzysta czterdzieści sześć, ani szybciej, ani wolniej. Siódmego kwietnia James Evans wychodzi z domu wcześnie i znika z powierzchni ziemi. Do ministerstwa dociera już Harry Potter, który ma w sobie o wiele więcej zdecydowania. Wita się ze swoją asystentką i otwiera szafę z dokumentami. Wyjmuje najgrubszą z pozostałych tam jeszcze teczek.
- Przejrzyj to i zrób kopie najpotrzebniejszych dokumentów.
Anna Seghers skupia wzrok na nazwisku i rozpoznaje jego znaczenie.
- Złapaliśmy go?
- Jeszcze nie - odpowiada Harry, spokojny i beznamiętny. - Ale znajdzie się za kratkami, nim nadejdzie zmrok.
Anna Seghers nie odpowiada i zabiera się do pracy, a Harry zostawia ją sam na sam z teczką pełną zbrodni i dowodów.
Nieśpiesznie dochodzi do biura Kingsleya Shacklebolta, obserwując kontem ucha, jak wieść o tym, kogo mają dziś aresztować rozchodzi się powoli po budynku. Anna nie lubi plotkować, ale w ministerstwie wszyscy podsłuchują wszystkich, a tego typu wiadomość porównać można do uderzenia głazu o taflę wody, nic dziwnego, że kręgi rozpierzchają się szybko we wszystkie kierunki.
Otwiera drzwi i wkracza do środka, nie czekając na zaproszenie. Nawet nie zwraca na to uwagi.
- Wiem, gdzie ukrywa się Draco Malfoy - mówi od progu.
---//---
Severus Snape zostaje znaleziony w pobliżu Hogwartu w środku niezwykle mroźnej nocy. To cud, że Hagrid akurat tamtędy przechodził, bo gdyby został tej nocy jak zwykle w domu, Severus Snape zamarzłby na śmierć w ciągu godziny lub dwóch, a tak zyskał dodatkowo osiem wypełnionych bólem dni życia. Ktoś zadbał, żeby w jego krwi znalazła się wolno, ale skutecznie działająca trucizna, na którą nie było antidotum. Rany i mróz miały być zaledwie dodatkiem.
Otoczono go staranną opieką i podano ogromną ilość eliksirów przeciwbólowych. Praktycznie nikt go nie odwiedzał. Większość osób skrzętnie omijała drzwi pokoju, w którym przebywał, a Harry nie chciał nawet słyszeć jego imienia. Morderca Dumbledore'a nie był mile widziany po ich stronie, nawet jeśli sprawa wyraźnie była o wiele bardziej skomplikowana, niż im się z początku wydawało.
Trzy dni po tym, jak odnaleziono Severusa Snape i po tym, jak uzdrowiciele orzekli, że został mu najwyżej tydzień życia, Hermiona wślizguje się do jego pokoju. Spodziewa się zastać go pogrążonego we śnie, ale jego oczy są zadziwiająco przenikliwe i przytomne, a głos brzmi identycznie tak jak wtedy, gdy był jeszcze jej nauczycielem.
Rozmowa toczy się dość wyboistym traktem, bo Hermiona sama nie wie dokładnie, co chce usłyszeć, a Snape nie jest w nastroju do zwierzania się ze swoich grzechów. Jest, jak na niego przystało, mało taktowny i raczej oschły. Nie oferuje jej żadnych kondolencji na wieść o tym, ilu ich wspólnych znajomych już odeszło, ale Hermiona słyszała już tyle współczujących słów, że jest nawet wdzięczna za to ostentacyjne milczenie. Jego bezlitosne sądy i ironia także wydają jej się teraz mniejszym przewinieniem niż wtedy, gdy musiała je znosić na zajęciach. Szczególnie, że przy odrobinie wysiłku można w nich dostrzec dobre intencje. W głębi duszy zastanawia się, czy do zrozumienia takiego człowieka jak Snape nie należało po prostu dorosnąć. Czy w tym nie kryła się cała tajemnica?
Rozmawiają trochę o wojnie, ale głównie o Harrym. Snape nie przebiera w słowach i wyciąga na wierzch sprawy, które większość z nich nauczyła się ignorować. Nagłe napady gniewu, zamykanie się w sobie, kłopoty ze snem, dystansowanie się od znajomych, coraz częstsze używanie czarnej magii w bitwach i okrucieństwo okazywane wrogom. Hermiona nie może z czystym sumieniem powiedzieć mu, że to tylko plotki i tym samym go uspokoić. Kilka osób zwracało jej już uwagę na to, że metody Harry'ego zaczynają być dość brutalne. Neville, który był między innymi odpowiedzialny za opiekę nad jeńcami, oświadczył ostatnio wyraźnie, że jeżeli oni mają zamiar nadal tolerować te, co bardziej drastyczne metody przesłuchań, to on będzie musiał odejść. Hermiona sama z resztą zauważała te zmiany. Ron też. Nie byli przecież ślepi.
Snape'owi mówi jednak tylko, że wojna jest wojną i że okrucieństwa nie da się od tego wszystkiego oddzielić. Mówi mu też, że ten konflikt musi wkrótce minąć, a gdy się skończy, ona i Ron zadbają o to, żeby Harry znów stał się sobą. Mówi mu, że uważa na Harry'ego i zawiera w tym delikatną sugestię, że nad nim panuje. To przecież Harry, dodaje na koniec, jakby to wszystko tłumaczyło.
Snape umarł nie tyle spokojny ile zrezygnowany. Przed śmiercią zdążył jej jeszcze powiedzieć, że Draco Malfoy wyrósł na lepszego człowieka, niż może się im wszystkim wydawać. Hermiona zastanawiała się potem jeszcze przez długi czas, co Snape chciał przez to osiągnąć i ile tak naprawdę wiedział. Za każdym razem dochodziła do trochę innych wniosków, co utrudniało podejmowanie jakichkolwiek decyzji. Nie rozmawiała z nikim na temat Snape'a. Nie było z kim.
---//---
Dzień trzysta sześćdziesiąty piąty (2)
Wiadomość o tym, że odnaleziono miejsce pobytu Dracona Malfoya elektryzuje wszystkich pracowników ministerstwa, od tych najmniej liczących się w hierarchii, po samego Ministra Magii. Już wcześniej trafiano na ślad równie wielkich zbrodniarzy, a ostatnio odbyło się przecież całkiem sporo procesów, ale mimo to sprawa Dracona Malfoya była wyjątkowa. Tylko on zniknął z powierzchni ziemi tak skutecznie i tylko po nim zostało tak niewiele śladów. To on był dziedzicem rodziny, której fortuna dała wszystko i której tę fortunę odebrano po tym jak zginął Voldemort. To z pieniędzy Malfoyów odbudowano Hogwart i to w Malfoy Manor miało powstać Muzeum Wielkiej Wojny. To on nosił nazwisko, które przewijało się przez wszystkie podręczniki do historii. Draco Malfoy był też jedynym przedstawicielem swojego pokolenia, który w szeregach Voldemorta zaszedł aż tak wysoko. A przede wszystkim był ostatnim z tak zwanej „Śmiertelnej dwudziestki”, listy największych zbrodniarzy, których Harry Potter obiecał znaleźć i postawić przed sądem. Draco Malfoy zamknie historię tej wojny i zakończy pewien okres, dlatego wieść o jego rychłym aresztowaniu sprawiła, że nagle wszyscy zobaczyli światełko w tunelu, jakby dopiero teraz dotarło do nich, że pewnego dnia, całkiem już niedługo, nie będzie już mowy o Śmierciożercach i Voldemorcie i wrócą wszyscy do swojego zwykłego, szarego życia.
Tylko Kingsley Shacklebolt nie umiał się jakoś wpasować w ten radosny nastrój. Coś mu w tym wszystkim nie pasowało. Pracował jako auror od wielu lat i zdążył wykształcić w sobie szósty zmysł, który ostrzegał go, gdy coś było nie tak. I właśnie ten zmysł mówił mu teraz wyraźnie, że chodzi tu o coś bardziej skomplikowanego, niż aresztowanie przestępcy. Harry Potter od roku pracował niestrudzenie nad odnalezieniem wszystkich Śmierciożerców z tej niesławnej „śmiertelnej dwudziestki”, ale najwyraźniej nie ma zamiaru brać udziału w zatrzymaniu Malfoya. Po prostu gdzieś zniknął, nie podając nawet usprawiedliwienia. No i ten Śmierciożerca udający mugola. Dziedzic fortuny ukrywający się w szeregowcu na przedmieściach. Wilk w komitywie ze stadem owiec. Dziwne.
Ale niezależnie od przeczuć i podejrzeń, Shacklebolt robi to, co powinien i zbiera odpowiednią grupę ludzi. Potem wszyscy zmieniają czarodziejskie szaty na mundury brytyjskich policjantów i wyruszają do świata mugoli. Ostatnia wojna nauczyła ich skutecznie się maskować. Tak było prościej; mugole zrobili się strasznie podejrzliwi przez te wszystkie ataki terrorystyczne.
Gdy docierają na miejsce, towarzyszący mu aurorzy nie umieją ukryć zdziwienia. Tak to jest, gdy pracuje się z młodzieżą, myśli Shacklebolt. Wydaje im się, że świat dostosuje się do ich oczekiwań, a gdy tak się nie dzieje, są bezradni.
- Panno Sharpe, zechce pani zejść mi z drogi?
Kathrine Sharpe wyrywa się z zamyślenia i pośpiesznie schodzi na bok.
- Przepraszam - mówi, a potem znów zerka na dom. - Nie tego się spodziewałam.
Khan i młody Dawlish nie odzywają się, ale ich miny wyrażają podobny sentyment.
- Jaka jest pierwsza zasada, jakiej uczą aurorów na treningu? - pyta Shacklebolt.
- Stała czujność? - proponuje Dawlish, z półuśmiechem.
Shacklebolt jest jedynym, do którego ten dowcip dociera, bo Sharpe i Khan urodzili się za późno, żeby poznać Moddy'ego.
- Akurat chodziło mi o tę drugą - mówi, wchodząc z ulicy na ścieżkę prowadzącą do drzwi frontowych. W połowie drogi mija potrójny rząd ziół i przechodzi go lekki dreszcz. Magia ochronna. Ciekawe. - Jakieś propozycje?
- Pozory mylą - odpowiada Sharpe, przyglądając się potrójnej linii.
Shacklebolt przytakuje.
- Właśnie, panno Sharpe, pozory mylą. Lepiej o tym pamiętać.
Wyjmuje różdżkę i wsuwa ja w rękaw.
- Dawlish, zabezpieczasz tył domu. Sharpe, zostajesz tutaj. Khan, wchodzisz ze mną. I skupcie się. Mamy do czynienia z wielokrotnym mordercą.
Podchodzi do ciemnobrązowych drzwi i puka energicznie. Z wnętrza domu dobiega go szczekanie psa i echo jakiejś wymiany zdań. Drzwi otwiera w końcu kobieta koło pięćdziesiątki. Jej uśmiech zamiera momentalnie na widok jego munduru.
- Dzień dobry - wita się Shacklebolt, przyjmując pozę wzorcowego oficera. - Czy zastaliśmy pana Blacka?
Nagle przypomina mu się, jak kiedyś chodziło po ludziach i zadawał podobne pytania, szukając Syriusza Blacka. Ma wrażenie, że to było całe wieki temu.
- A czemu pan pyta?
- Mam do niego pewną sprawę - odpowiada, bo nie widzi sensu w mówieniu całej prawdy od razu. Łagodnie i spokojnie, tak trzeba postępować z mugolami. Nie ma sensu ich płoszyć.
Mugolka nie jest chyba jednak świadoma, że jest gatunkiem o delikatnej psychice, bo zaciska zęby i posyła mu ostre spojrzenie. Chyba nie ma zamiaru mu pomóc.
- Mam nakaz - mówi, czekając na jej reakcję. Słyszy jednak głos kogoś innego.
- Kto to?
Kobieta zerka za siebie, ale tylko na ułamek sekundy. Nie ustępuje ani o milimetr.
- Policja - oświadcza głosem pełnym ukrytych pytań i znaczeń.
Milczenie trwa kilka uderzeń serca, a Shacklebolt słyszy jak auror Khan wstrzymuje oddech.
- Proszę ich wpuścić.
- Jesteś pewien?
Shacklebolt wie, że zdaniem tej kobiety nie powinno ich tu być. Jak to możliwe, że człowiek pokroju Dracona Malfoya zdobył sobie taką lojalność? Może Harry Potter jednak się pomylił?
- Niech pani otworzy, pani Bennett.
Drzwi otwierają się szerzej i to wystarcza, żeby Shacklebolt przekonał się, że nie ma mowy o żadnej pomyłce. Wszyscy Malfoyowie są bardzo charakterystyczni, ten nie jest wyjątkiem. Shacklebolt patrzy na mężczyznę stojącego w głębi pokoju i przypomina sobie buńczucznego piętnastolatka. Ma już trochę dość tego wszystkiego. Dobrze, że ten dzieciak będzie ostatnim.
- Pan Black?
Wchodzą do środka, a kobieta zamyka za nimi drzwi. W pokoju pojawia się pies, ale nie zbliża się do nich, tylko przystaje przy nodze swojego pana.
- Myślę, że dokończymy naszą rozmowę jutro - mówi człowiek, którego magiczny świat zna pod nazwiskiem Malfoy, powoli głaszcząc psa. Dłoń kobiety zamiera na klamce, a Shacklebolt wzrokiem przywołuje towarzyszącego mu aurora do porządku. Nie śpieszy im się. Niech ta dwójka załatwi to między sobą.
- Jesteś pewien?
- Tak - przytakuje mężczyzna, nie spuszczając wzroku z umundurowanych gości. - Spodziewałem się tej wizyty. Właściwie od dawna na nią czekam.
Kobiet przygląda się mu jeszcze przez chwilę, a potem obrzuca wszystkich spojrzeniem i wychodzi.
- Do zobaczenia jutro - rzuca na odchodnym. Nikt jej nie odpowiada. Drzwi zamykają się z ledwie słyszalnym chrzęstem.
Khan rozgląda się wokół siebie z nieukrywaną ciekawością, Shacklebolt robi to samo, ale z o wiele większą dyskrecją. Najpierw ogląda wnętrze, potem mężczyznę. Zapamiętuje wszystkie elementy. Zielone framugi okien, cimnobrzoskwiniowe obicie kanapy, plik gazet na stoliku, straszną ilość książek ułożonych w równe rzędy na półkach, jadalnię z sosnowymi meblami, fragment jasnej kuchni i drzwi ogrodowe otwarte na oścież. Zauważa wypłowiałe dżinsy i lekką opaleniznę, rękawice do pracy w ogrodzie na dłoniach i sekator w ręku. Całkowite opanowanie i minimalne drżenie rąk.
Shacklebolt wyjmuje różdżkę.
- Na mocy uprawnień nadanych mi przez Ministerstwo Magii aresztuję pana pod zarzutem morderstwa przynajmniej dwudziestu trzech osób i współudziału w morderstwie osiemdziesięciu sześciu kolejnych. Szczegóły oskarżenia zostaną panu przedstawione w Biurze Aurorów. Przysługuje panu oczywiście prawo do uczciwego procesu, ale do momentu jego rozpoczęcia od tej chwili pozostaje pan pod wyłączną opieką Biura Aurorów, w chwili obecnej reprezentowanego przeze mnie i obecnego tu aurora Khana.
Mężczyzna nie okazuje zdziwienia. W ogóle nie wygląda, jakby odczuwał jakiekolwiek emocje.
- Rozumiem - mówi, jakby chodziło o coś zupełnie trywialnego. Przymyka na chwilę oczy. - Czy mogliby panowie zaczekać chwilę? Muszę wyłączyć parę rzeczy, zostawić Voisine coś do picia, bo nie wiem kiedy wróci... - zamiera w pół zdania i dopiero teraz jego twarz traci wyraz tego dziwnego, bezkresnego spokoju. - Nie wiem czy on w ogóle wróci...
- Ma pan pięć minut.
- Dziękuję - odpowiada mężczyzna uprzejmie, znów nie wpasowując się Shackleboltowi w wyobrażenie jakie o nim miał.
A potem zdejmuje rękawiczki i zostawia je na blacie stołu ukrywającego się w cieniu jabłoni, zamyka drzwi do ogrodu, nalewa psu wody i dosypuje karmy. Przez chwilę ogląda się w lustrze jakby chciał sprawdzić, czy wygląda odpowiednio. Składa równo gazety i wyjmuje z półki parę książek. Na maleńkiej żółtej karteczce pisze „własność pani Miller” i kładzie ją na szczycie właśnie ułożonej sterty. Po dłuższym namyśle lekko drżącą dłonią pisze na tablicy w kuchni, że kawałek zapiekanki jest w zamrażalniku. Dbaj o siebie, dorzuca drobniejszym pismem na samym dole. Wracając do dużego pokoju, zdejmuje ze stolika ramkę ze zdjęciem i wkłada ją do szuflady, zdjęciem do dołu. Robi to jakby mimochodem.
- Jestem gotowy - mówi, wręczając Khanowi klucze od domu.
Zakuwają go w kajdanki i odprowadzają do samochodu. Muszą dbać o pozory, gdyby jednak miało się okazać, że obserwuje ich jakiś mugol. Potem podepną się pod jakąś sieć fiuuu. Zatrzymany nie stawia oporu.
Shacklebolt wychodzi ostatni, lecz zanim odchodzi, otwiera szufladę i zerka na zdjęcie. Draco Malfoy i Harry Potter na jakiejś plaży, w blasku słońca i chyba szczęścia. Zamyka szufladę i przez chwilę wpatruje się niewidzącym wzrokiem przed siebie. Miał rację. Coś jednak było nie tak. Ale o co w tym wszystkim chodzi?
---//---
Kiedy Ron umiera, Hermiona traci z oczu rozsądek i logikę. Wszystko, czego się nauczyła, wszystkie skrzętnie zbierane informacje i skrawki wiedzy zostają zaprzęgnięte w służbę zemście. W magiczny sposób pozbywa się wszystkiego tego, co kazało jej kiedyś litować się nad losem skrzatów domowych i martwić uczuciami innych. Wygląda to tak, jakby zaklęcie ciałopalenia, które trafiło Rona, wypaliło z niej współczucie.
Ron umiera, a Hermiona Granger wreszcie rusza na wojnę. Porzuca księgi, znaki i przepełnione mądrością wieków biblioteki. Porzuca mugloskich filozofów sławiących potęgę rozumu i czarodziejów teoretyzujących na temat tego, że najwyższa forma magii jest wolna od emocji. Przekuwa swój ból we wściekłość i wyładowuje ją na odzianych w czerń mordercach. Nareszcie rozumie, czemu Harry robi to, co robi i co nim kieruje. Czuje się wyzwolona, potężna. Gdy trupy padają z jej ręki na prawo i lewo, czuję, że nareszcie znalazła zrozumienie. Adrenalina krąży w jej żyłach, a każde zaklęcie, które dosięga celu daje jej większą satysfakcję niż tysiące pochwał za czasów szkolnych. Świat staje się prosty.
I wszystko byłoby pięknie i doskonale, gdyby nie to, że w miarę jak mijają kolejne tygodnie, pragnienie zemsty traci na intensywności, stając się podobne do bólu odczuwanego przez osobę chronicznie chorą, który tłumić zaczyna siła przyzwyczajenia. I niezależnie od ilości przelanej krwi i zwycięstw odniesionych po drodze, nie jest już w stanie poczuć pełnej satysfakcji. Wręcz przeciwnie, czasami ma wrażenie, że czuje coraz mniej.
Potwierdzenia, że czyni dobrze szuka w Harrym. Z nim jednym spędza jeszcze czas i jemu jednemu jest w stanie się zwierzyć. Rozumiem cię teraz, mówi mu. Nareszcie rozumiem, że tak trzeba. On przytakuje, ale kiedy czasami przygląda się jej uważniej, nie wygląda wcale na zadowolonego.
Szaleństwo Hermiony, to, które kazało jej pragnąć zemsty i krwi, trwało w sumie niecałe pół roku. Zaczęło się nagle i równie nagle skończyło. Początek znaczyła śmierć Rona, koniec śmierć Pansy Parkinson. Była w tym jakaś diabelska symetria.
Hermiona nie specjalnie się przejęła, gdy na polu bitwy stanęła przypadkowo oko w oko z Pansy Parkinson. Nie przejęła się też jej śmiercią, choć zanotowała sobie w duchu, że jej przeciwniczka broniła się wyjątkowo zaciekle. Zdziwiło ją tylko jedno. Mogłaby przysiąc, że jedno z jej zaklęć powinno Pansy zabić, ale gdy magia zderzyła się z ludzkim ciałem, Pansy nie upadła martwa, chociaż na kilka sekund zgięła się w pół. Potem walczyła jednak jeszcze zacieklej i Hermiona potrzebowała dziesięciu minut, żeby dobić tę osłabioną kobietę.
Zaraz po bitwie Hermiona udała się więc do kostnicy w celu zaciągnięcia fachowej porady u uzdrowiciela, który specjalizował się w badaniu zwłok. Jeśli bowiem istniało coś, co potrafiło odbić tak silne zaklęcia, to ona powinna o tym wiedzieć. Była Hermioną Granger. Dziewczyną, która wie wszystko.
Rozwiązanie okazało się bardzo proste. Ciąża, oświadczył spokojnie uzdrowiciel, po przekrojeniu podbrzusza Pansy. O tu, widzi pani, jakieś cztery miesiące, zaklęcie je nawet trochę zniekształciło. Hermiona spojrzała na tonący we krwi twór, który dopiero zaczynał nabierać ludzkich kształtów. Czasami się zdarza, że dziecko przejmuje za matkę zaklęcie, powiedział uzdrowiciel i zajął się innymi zwłokami.
Hermiona prawie wybiegła z sali, szukając na oślep łazienki. Potem zmyła z rąk krew i opadła na podłogę. Było jej koszmarnie niedobrze, a pod powiekami wciąż widziała ten wykrzywiony płód. Gniew tak jak przyszedł, tak ja opuścił. Nagle i nieodwracalnie. Zostawiając po sobie białe, puste miejsce gdzieś we wnętrzu jej duszy. Tak jakby ktoś przebił się nożyczkami na wylot przez materiał i zostawił na pamiątkę szparę, przez którą spojrzeć można na pustkę. Taki mały, śmiertelny skrawek niczego.
Na tej niedomytej podłodze publicznej ubikacji, zrozumiała wreszcie, że ta nicość jest znajoma i że czasem widuje ją w oczach Harry'ego. Pierwszy raz odkąd zaczęła się wojna, pomyślała, że może jednak nie jest w stanie dać sobie rady ze wszystkim bez wyjątku. Na chwilę ogarnął ją lęk.