W słowach kłamców, w głupców snach dni 196 311


W słowach kłamców, w głupców snach

Część 5/7 - Dni 196 - 311

 

Dzień sto dziewięćdziesiąty szósty

Evangeline Bennett przyjeżdża do domu w piątek po południu i wystarcza jej jeden rzut oka na Liama, żeby zorientować się, że coś jest nie tak. Z pytaniami wstrzymuje się do dnia następnego. Wyciąga Liama na spacer, zabierają ze sobą psa i jadą autobusem do centrum, a stamtąd opustoszałym deptakiem dochodzą do plaży. Przez cały ten czas Eva niewiele mówi, ale za to uważnie wszystko obserwuje. A potem znajdują sobie jakąś bardziej stabilnie wyglądającą kupę głazów i Eva przystępuje do ataku. Liam nie broni się tak zdecydowanie jak zwykle, co sprawia, że Evangeline zaczyna się martwić jeszcze bardziej i co za tym idzie, zaczyna coraz głośniej domagać się odpowiedzi. Kiedy jednak dostaje w końcu coś na kształt wyjaśnienia, okazuje się, że nie takiej wiadomości się spodziewała.

- Chyba zaczynam przypominać sobie pewne rzecz - słyszy.

- To świetnie - mówi najpierw, ledwo powstrzymując się od klaskania z radości w dłonie. - Co sobie przypominasz? O kiedy? Czy James wie? Jak myślisz, czy w takim razie od...?

Milknie w połowie kolejnego pytania, bo dociera do niej jaki Liam ma wyraz twarzy.

- To wcale nie jest świetnie?

- Nie - odpowiada Liam, rzucając patyk w głąb plaży. - Nie do końca.

Vosine rusza za patykiem i wraca cała w podskokach. Jak to mało niektórym do szczęścia potrzeba. Eva przez jakiś czas przygląda się swoim tenisówkom wybijającym rytm na powierzchni skały.

- O co chodzi? - pyta w końcu, a Liam nieruchomieje na kilka sekund. .

- Pamiętasz te koszmary, o których ci opowiadałem?

- Te, o których mi nie chciałeś opowiadać, bo twierdziłeś, że nic nie pamiętasz?

- Bo nie pamiętałem.

- Ale teraz... - Eva zawiesza znacząco głos, czekając aż Liam powie jej wreszcie, co to dokładnie oznacza, że zaczyna sobie przypominać pewne rzeczy. I co to ma wspólnego z jego problemami ze snem.

- Nie pamiętam wszystkiego. Tylko takie drobne...fragmenty. Sceny, jeśli wolisz.

Ton ma raczej mało entuzjastyczny.

- Te fragmenty są... z twoich koszmarów?

- Głównie.

Fale równo i uporczywie rozbijają się u ich stóp, a Vosine próbuje chyba wywąchać pośród skał jakieś żyjątka.

- To tylko sny - mówi Eva, przybierając uczony ton. - Efekt uboczny mechanizmu ułatwiającego zapamiętywanie faktów w pamięci długotrwałej.

- Nie martwią mnie sny.

- Więc o co chodzi?

Liam zamyka oczy i obejmuje rękoma kolana, a Eva notuje na marginesie, że przydałaby mu się wizyta u fryzjera. Włosy ma już trochę za długie.

- Ja chyba nie chcę pamiętać - mówi w końcu, zerkając na nią z ukosa. Oczy ma przymknięte i przyciemnione. Eva przygląda się mu, usiłując dojść, co się dzieje.

- Czemu?

- James... - zaczyna Liam i na tym kończy, a Eva nabiera nagle przekonania, że chyba nie chce wiedzieć więcej. Nie chce, żeby między nimi dwoma coś się popsuło. Lubi tą ich bajkę o miłości mimo wszystko.

- On naopowiadał mi kłamstw - kończy w końcu Liam. Głos ma spokojny. - Tak mi się wydaje. Nie, nie wydaje - poprawia sam siebie. - Jestem tego pewien. Wziął prawdę, swoją przeszłość, moją przeszłość, i przerobił to na coś nowego. Lepszego, ładniejszego, spokojniejszego.

- Naprawdę tak myślisz?

Liam wzrusza ramionami.

- Ta historia, którą on mi sprzedał ma za dużo dziur - odpowiada z rezygnacją w głosie.

- Chryste...

Eva otwiera szeroko oczy. Naprawdę nie tego się spodziewała i zupełnie nie wie, co z tym zrobić, a coś musi zostać zrobione, bo Evangeline wie doskonale co dzieje się, gdy takie rzeczy zostawia się bez nadzoru. A Liam nie skończy jak jej brat.

- Nie jest aż tak źle - mówi Liam, widząc jej spanikowane spojrzenie. - Po prostu mam wrażenie, że chyba mi odbiło. - Posyła jej półuśmiech, który chyba ma za zadanie ją uspokoić. - Widzisz...ja nie chcę pamiętać. Nie chcę żadnej bolesnej prawdy, szkieletów wyciągniętych z szafy na światło dzienne. Nic mnie to nie obchodzi. Jest mi dobrze tak, jak jest.

Eva uspokaja oddech i w końcu dociera do sedna.

- Boisz się, że przypomnisz sobie coś, co to wszystko zepsuje?

Liam przytakuje.

- Prawie wszystko, co do mnie wraca, jest złe; przesiąknięte żalem, strachem albo bólem. Przeżarte przez gniew. A ja jestem szczęśliwy. Tu i teraz. Bez przeszłości.

Jest w nim coś zranionego i Eva wyciąga dłoń i niepewnie kładzie mu ją na ramieniu.

- Nie powiem ci, że powinieneś starać się wszystko sobie przypomnieć - mówi. - Nie mogę ci tego powiedzieć. To twoja pamięć.

- Wiem.

- Czego ode mnie chcesz?

Liam wzdycha i odwraca się w jej stronę.

- Miałem kiedyś przyjaciółkę, która była do ciebie podobna.

Eva unosi brwi.

- Zawsze mówiła mi, że nie może za mnie decydować i takie tam, a potem, kiedy mówiłem, że podjąłem decyzję, odpowiadała, że ten mój wybór jest idiotyczny i że najwyraźniej musi za mnie decydować, bo sam sobie nie radzę. I mówiła mi co mam robić. - Liam uśmiecha się do tego wspomnienia. - Miała zapędy dyktatorskie.

Uwadze Evy nie umyka fakt, że wszystkie czasowniki pojawiły się w czasie przeszłym. Zastanawia się, co stało się z tą dziewczyną.

- Potrzebuję rady - oświadcza po chwili Liam. - James kłamie, a ja nie wiem co z tym zrobić.

Eva zabiera dłoń z jego ramienia i zwija ją w pięść. Wiatr wieje coraz mocniej, a ponad ich głowami mewy skrzeczą niemiłosiernie, zataczając po niebie kręgi. Od morza dochodzi do nich wątły zapach ryb. Powietrze wydaje się mieć słony smak.

- Mój brat się powiesił - mówi w końcu Evangeline. -W naszym garażu. Pod koniec stycznia.

Liam odwraca się gwałtownie w jej stronę.

- Nie wiedziałem. Przepraszam.

- Nie bądź śmieszny, to nie twoja wina.

Eva przygląda się falom i szaroniebieskiej przestrzeni wody, która wydaje się ciągnąć w nieskończoność.

- Kiedy Edward skończył dwadzieścia pięć lat, zaciągnął się do wojska. Chciał służyć krajowi i takie tam. Wylądował w Iraku. I tam wplątał się w coś, czego nie miał pod żadnym pozorem dotykać. - Przyciąga kolana do klatki piersiowej i obejmuje je rękoma, jak dziecko ulubioną lalkę, nie świadoma tego, że kopiuje sposób w jaki siedzi Liam. - Brał udział w akcji, która okazała się pomyłką. Zabito czterdzieści trzy osoby, tylko trzy aresztowano. Potem okazało się, że żadna z tych osób nie miała nic wspólnego z terrorystami. Komuś pomyliły się adresy. Sprawę zatuszowano, a trójkę niewygodnych postronnych wysłano do więzienia z zaostrzonym nadzorem, żeby upewnić się, że nie będą z nikim rozmawiać o tym, co się stało. Wszystkim żołnierzom nakazano milczenie w sprawach tego „niefortunnego wypadku”. Mój brat nie wytrzymał i zgłosił się do dowództwa. Powiedział, że popełniono straszny błąd i nikt nie chce wziąć za niego odpowiedzialności. Powiedział o trójce niewinnych ludzi zamkniętych za kratami.

Milknie na chwilę, zbierając siły na dalszą część opowieści. To wszystko jest jeszcze takie nowe, takie bolesne. Na samą myśl o tych wszystkich głupcach narasta w niej wściekłość.

- Postąpił właściwie - mówi nagle Liam, a Eva z trudem przełyka ślinę. Gwałtownie mruga oczami, żeby odegnać nieproszone łzy.

- Też mu tak powiedzieliśmy. Tak napisano w gazetach. Ale jego kumple z oddziału byli innego zdania. Był jednym z nich i ich zdradził. Wszyscy wiedzą, że wojna to wojna. - Temu ostatniemu zdaniu towarzyszy nietwarzowy grymas. - Kiedy cała sprawa wyszła na jaw, terroryści przystąpili do serii ataków odwetowych „za cierpienia swoich niewinnych braci”. Zginęło wielu żołnierzy. To też poszło na konto mojego brata. Dostawał listy z pogróżkami, maile, rzuciła go dziewczyna. Ciotka z Liverpoolu nadal się do nas nie odzywa.

Eva bierze jeden głęboki oddech, potem drugi, a w końcu odrywa wzrok od morza i zwraca się bezpośrednio do Liama, który przygląda jej się tymi swoimi szarymi oczami, które zdają się wiedzieć o wiele za dużo.

- Próbuje ci powiedzieć, chociaż może trudno się tego domyślić, że wszyscy mamy tylko po jednym życiu. - Eva uśmiecha się lekko, ale Liam nie odpowiada. - Jeśli o mnie chodzi, to wszystko co daje ci szczęście jest o.k. Ktoś mądrzejszy mógłby ci może powiedzieć, że to nie zdrowe, toksyczne, albo Bóg wie co jeszcze, ale jeśli ty chcesz o pewnych rzeczach zapomnieć, to zapominaj.

Liam chce jej chyba odpowiedzieć, ale w tym samym momencie Vosine powraca ze swojej wyprawy i powietrze wypełnia radosne szczekanie zadowolonego psa. Zadowolenie prawdopodobnie ma swoje źródło w martwej mewie, którą Vosine przytargała swemu panu w darze.

- To dla mnie? - pyta Liam niepewnie, a jego pies odpowiada radosnym machaniem ogona. - Strasznie miło z twojej strony, ale... obawiam się, że akurat nie jestem głodny.

Eva przygryza wargę, żeby powstrzymać się od śmiechu, a Liam z namaszczeniem przesuwa zwłoki patykiem na bok.

- Zostawimy na zapas - mówi i rzuca patykiem w dal. Vosine momentalnie zapomina o zdobyczy wojennej.

Liam zasypuje martwą mewę piaskiem i z powrotem siada na skale obok Evy.

- A jeśli to wszystko się rozpadnie? - pyta.

- To się rozpadnie.

- Mówię serio.

- Ja też - stwierdza z mocą Eva. - Jeśli rzeczywiście skończy się na jakiejś katastrofie, to zadzwoń do mnie. Albo wpadnij. Zamówimy chińszczyznę, kupimy trzy tony czekolady i mnóstwo alkoholu, a potem będziemy pić. I tak będziemy ciągnąć, aż zrobi ci się trochę lepiej.

Liam uśmiecha się do niej nieznacznie, ale szybko gubi radość z twarzy.

- Pamiętaj, że zawsze będziesz miał mnie - oświadcza Eva z całą stanowczością. - I moich rodziców.

- I nie uważasz, że jestem tchórzem? - pyta Liam przyglądając się swoim dłoniom. Vosine powraca z patykiem i zostaje podrapana za uchem.

- Nie - odpowiada spokojnie Eva, obserwując jak pies zaczyna się łasić zupełnie po kociemu. - Myślę, że jesteś po prostu bardzo zmęczony.

---//---

Nic nie jest takie, jakim to sobie wyobrażał. Zupełnie nic. Nie ma chwały i satysfakcji, nawet świadomości, że zrobiło się to, co zrobić należało. Nie ma pochwał od ojca i uśmiechów matki. Nie ma ludzi obserwujących go z zazdrością, tłumów podziwiających jego osiągnięcia. Nie ma nikogo, kto chciałby zająć jego miejsce.

Jest za to Malfoy Manor przejęta przez Voldemorta na kwaterę główną, ciężkie meble, kotary i sny oraz dziwnie mdlący zapach wypełniający wszystkie pomieszczenia. Jest jego ojciec, nieodwracalnie zmieniony, pobladły i złamany, który kłania się niżej niż kiedykolwiek wcześniej i którego głos jest coraz bardziej niepewny. Jest jego matka, której tortury odebrały siły i może nawet rozum i która śpi przez większą część dnia, a gdy się budzi, nie pamięta nawet gdzie dokładnie jest i krzyczy z bólu, którego już nie ma, ale którego wspomnienie jest wystarczająco silne, żeby nadal ją krzywdzić. Jest obezwładniająca świadomość, że nic się na to nie poradzi.

Draco Malfoy jest najmłodszym Śmierciożercą w szeregach popleczników Voldemorta. Jest najmłodszy, więc cieszy się najmniejszym zaufaniem, dostaje najgorsze zadania i wszyscy bez wyjątków mają nad nim przewagę. Nie stać go na to, żeby sprzeciwić się komukolwiek, bo wie, że jeśli się postawi, może umrzeć, a Voldemort nie będzie za nim tęsknił. Draco zdaje sobie sprawę, że jego ojciec upadł tak nisko, że jego wstawiennictwo mogłoby mu tylko zaszkodzić, więc zaciska zęby, kupuje dużo środków leczniczych i uczy się na błędach.

Miesiąc po jego powrocie, Snape pojawia się w Malfoy Manor. Draco nigdy się nie dowiaduje czy zrobił to z własnej woli, czy po prostu ktoś go odnalazł. Pewnego dnia ciotka Bellatriks staje w drzwiach jego pokoju i mówi mu, że Czarny Pan życzy sobie, żeby Draco został mistrzem eliksirów i że temu celowi ma odtąd poświęcać cały swój wolny czas. Potem prowadzi go do lochów, gdzie czeka na niego dobrze wyposażona pracownia i jego ojciec chrzestny, który uważnie mierzy go wzrokiem.

A więc wróciłeś, stwierdza, bardziej niż pyta, a Draco przytakuje. Twarz Snape'a wykrzywia się. Jesteś głupcem, słyszy Draco, a potem nie następuje już nic oprócz pracy.

Mija kolejny miesiąc, nim do Dracona dociera, że Voldemort hoduje go na następcę Snape'a i że jego ojciec chrzestny najprawdopodobniej zginie, jak tylko Draco nauczy się tego, czego trzeba. Zabiera mu kilka dni zrozumienie, że Snape jest tego wszystkiego świadomy.

---//---

Dzień dwieście siódmy

William otwiera drzwi balkonowe i siada na pierwszym stopniu. Jak na wezwanie, przybiega do niego Vosine, która przywykła już chyba kojarzyć jego siedzenie na tym stopniu ze złym nastrojem, więc teraz szturcha go nosem zaniepokojona. Uśmiecha się lekko i klepie ją po głowie.

- Nie martw się - informuje psa. - Tylko myślę, nie masz się czym przejmować.

Vosine krząta się wokół niego jeszcze przez chwilę, a potem odbiega w pogoń za jakimś spadającym liściem. William potrząsa głową i myśli, że reszta ludzkości prawdopodobnie nie tłumaczy się ze swoich poczynań psom. No, ale reszta ludzkości nie prowadzi też prawdopodobnie długich rozmów z własnym odbiciem w lustrze.

Wiatr jest trochę zbyt przenikliwy, ale ogród wygląda ładnie w swoim szczytowym punkcie jesiennej urody. Wszystko jest kolorowe; złote, pomarańczowe, czerwone, brązowe. Wymieszane doszczętnie, tworzy ujmującą mozaikę. William przymyka oczy i przypomina sobie o wiele większy ogród, w którym nawet spadające liście układały się pod kolor.

Co zrobić z pamięcią, której się nie potrzebuje? Czy można ją komuś oddać?

Vosine wydaje z siebie groźny pomruk, informując przechodnia, że zbliżył się za blisko do jej terytorium. Wystraszony mężczyzna przyśpiesza kroku i znika za rogiem. William dostrzega tylko rąbek jego płaszcza, bo widok zasłania mu korona niewielkiej jabłonki.

Wszystko jest jak należy. Trawnik nadal jeszcze zielony i równo przystrzyżony. Większość liści zgrabiona, krzewy przystrzyżone, róże opatulone już na wypadek wczesnego przyjścia nocnych mrozów. Na jabłonce nadal można znaleźć kilka jabłek. To jedno mu się udało. Kiedy tu przyjechali, ogród przypominał pobojowisko, ale William doprowadził go do porządku w imponująco krótkim czasie. Dużo czasu, trochę chęci, sterta książek o ogrodnictwie i proszę - zadziałało. William był niemal pewien, że to, co zasadził we wrześniu rozkwitnie w przyszłym roku i za oknem wyrośnie im las tulipanów.

Taka prosta sprawa. Woda, słońce, ziemia i tyle. Gdyby tak ludzi można było zadowolić równie łatwo.

Vosine łapie w zęby przelatujący liść i rozszarpuje go na strzępy, jakby miała do czynienia z najgorszym wrogiem. Biorąc pod uwagę, że te liście psuły mu wygląd ogrodu to może i dobrze.

- Grzeczna dziewczynka - chwali ją i w tym samym momencie słyszy dźwięk klucza przekręcanego w zamku. James wraca do domu. William nie odwraca się, tylko wsłuchuje w dźwięki roznoszące się po pokoju. Teczka opadająca na podłogę, klucze odkładane do szuflady. Buty porzucone gdzieś w przedpokoju i bose stopy na posadzce. Szafki w kuchni, zamykane i otwierane. Szklanka, woda. Zapach kawy.

Wszystko to jest na tyle znajome i kojące, że William wreszcie się uspokaja. Jest dobrze i czemu nie miałoby tak zostać? Poradził sobie z ogrodem, z kaprysami natury, poradzi sobie z perturbacjami ludzkich losów. A jeśli pojawi się coś, co nie będzie pasować do obrazka, wtedy zrobi to, co robił zajmując się ogrodem. Przytnie, zmodyfikuje i dopasuje, aż znów całość będzie gładka i doskonała.

Słyszy jak kroki przenoszą się z kuchni do dużego pokoju i nabierają mocy.

- Co robisz? - pyta James.

- Zastanawiam się, czy uda mi się namówić cię na seks w ogrodzie.

James potyka się o próg i oblewa kawą.

William zerka na niego przez ramię, powstrzymując się siłą woli od uśmiechu. Czasami, myśli, kłamstwo jest lepszym rozwiązaniem. Nikt nie musi znać całej prawdy, a wiedza o jego wątpliwościach i rozmyślaniach nie jest Jamesowi do niczego potrzebna. A jeśli to małe, niewinne kłamstwo zaowocuje przy okazji tym nieszczęsnym seksem w ogrodzie, to cóż...tym lepiej.

---//---

Mija rok, nim Draco znów spotyka swoich znajomych ze szkoły. Pansy jest strasznie radosna i rzuca mu się na szyję, a do niego dopiero wtedy dociera jak bardzo sam się zmienił. Obserwuje ich twarze i wydają mu się dziwnie młode. O wiele młodsze niż ta, którą codziennie ogląda w lustrze i zastanawia się, czy oni też tak się zmienią i czy to nieuniknione. Uśmiech Pansy jest bardzo szeroki i ma najwyraźniej mnóstwo rzeczy do opowiedzenia. Draco wsłuchuje się w ton jej głosu i zastanawia się, czy powinien jej powiedzieć, że to, w co się pakuje, to błąd. W końcu nie mówi nic, bo i tak jest już za późno, żeby się wycofać.

A potem obserwuje z ciężkim sercem jak uśmiech Pansy powoli znika, a w jej oczach pojawia się cień bólu, który swoje źródło miał gdzieś w rannej duszy. Szybko orientuje się, że jego najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa umrze najprawdopodobniej całkiem prędko. Nauczył się już wyławiać takich jak ona, urodzonych pacyfistów, którzy mimo najlepszych chęci nie byli w stanie się nauczyć, że wróg to nie człowiek.

Widzi też jak Avery obserwuje Pansy kątem oka i śledzi każdy jej ruch. Parę razy widzi jak Pansy odpycha od siebie jego natrętne dłonie. Stara się być przy niej jak najczęściej i zatrudnia Crabbe'a i Goyla, żeby ją bronili, ale oni też mają swoje problemy i swoje rozkazy i nie mogą być w dwóch miejscach równocześnie. Draco wie, że jeśli Avery naprawdę ma na Pansy ochotę, to nikt go nie powstrzyma, bo Voldemort wierzy w przetrwanie najsilniejszych i każdy Śmierciożerca może robić co mu się żywnie podoba, o ile tylko nie sprzeciwia się Czarnemu Panu.

Pewnego dnia jego obawy spełniają się i roztrzęsiona Pansy staje w jego drzwiach w zmierzwionym ubraniu i z siniakami wokół nadgarstków. Wpuszcza ją do środka, pozwala jej się wypłakać i przeprasza ją, że nie był w stanie jej pomóc. Ona szlocha jeszcze głośniej, trzęsie się i powtarza mu, że to nie jego wina. Kilka godzin i butelek ognistej whiskey później Pansy się uspokaja, a Draco opowiada jej, pierwszej osobie w życiu, jak kiedyś zakochał się bez pamięci w Harrym Potterze i jak nigdy mu nie przeszło.

Pansy unosi twarz pokrytą śladami wyschniętych łez i uśmiecha się krzywo.

Żeśmy się wpakowali, mówi, potrząsając głową, żeśmy się idiotycznie wpakowali.

---//---

Dzień dwieście trzydziesty ósmy

- Pasuję - oświadcza Evangeline całemu światu bardzo naburmuszonym tonem.

W tle jakiś francuskojęzyczny piosenkarz szeptem wyznaje swoją miłość światu. Brzmi to bardzo żarliwie i może nawet trochę nieprzyzwoicie.

- To nie ten typ gry, słońce - odpowiada William z pewną satysfakcją. - Przykro mi, ale musisz wytrwać do końca.

Eva odwraca się w jego stronę z niebezpiecznym błyskiem w oczach.

- Mówisz tak, słońce, bo jak zwykle wygrywasz.

James obserwuje ich oboje z lekkim rozbawieniem.

- Nie przejmuj się tak, to tylko gra - mówi, zwracając się w stronę Evy, która nie wydaje się jednak doceniać jego wkładu w dyskusję.

- Przepraszam - zaczyna i wyraźnie słychać, że nie jest jej przykro, - ale nie przyjmuję rad od ludzi, których pionki do gry mają kształt hamburgera.

- No tak, bo łyżworolka to dopiero jest kształt, który można brać na poważnie - odgryza się James, ale w jego słowach brakuje prawdziwej złośliwości.

William teatralnie przewraca oczami.

- Dzieci, błagam...

- Dorosły się znalazł - komentuje Eva, wykonując wreszcie kolejny rzut kostką.

Ląduje, tak jak się tego spodziewała, na polu należącym do Williama, który z denerwującą radością wyciąga rękę po jej pieniądze.

- Płacimy koleżanko.

Eva wzdycha i odlicza odpowiednią sumę. William przejmuję ją prędko i dokłada do ułożonych równo kolorowych stosów. Na twarzy ma wyraz sugerujący prawdziwy błogostan.

- Dobrze, że nie gramy prawdziwymi pieniędzmi, bo umarłbyś ze szczęścia.

William zerka kątem oka na kwaśną minę Evy.

- Zazdrosna jesteś - informuje ją.

- Tak sobie tłumacz.

W radiu Francuz kończy swoje wyznania i zaczyna się kolejna stara ballada.

- Gdzieś ty znalazł taką stację radiową? - pyta Eva, zwracając się do Jamesa.

- Coś nie tak?

- Nie, po prostu trochę nietypowo. - Eva podaje kostkę Jamesowi. - Rzadko słyszę w radiu coś po rosyjsku.

- Jest trzecia w nocy - informuje ją James. - O takiej porze zawsze grają trochę inna muzykę niż ta papka, którą dostajemy za dnia.

Jego pionek zatrzymuje się na polu „domiar podatkowy”.

- Już jest trzecia?

- Od dwóch minut - odpowiada James, odliczając pieniądze, które ma oddać bankowi.

Eva przygląda mu się przez chwilę, słuchając jednym uchem piosenki o milionie jasnoczerwonych róż. William nie sięga po kostkę do gry, a James zaczyna wyglądać, jakby ogarniała go powoli senność. Nagle Evangeline nabrała wrażenia, że ta wizyta u sąsiadów wkrótce się dla niej zakończy.

- W ogóle to straszne jest - mówi z przesadnym dramatyzmem. - Jesteśmy młodzi, pełni życia, a dzisiaj jest piątek wieczór.

- Sobota rano - poprawia ją James, nie zwracając uwagi na jej próbę ukazania mu żałosnej natury jego własnego żywota. Próbuje więc jeszcze raz.

- Powinniśmy się bawić, używać życia.

James przyglądał się jej spokojnie, jak to ma w zwyczaju. Nikt inny nie potrafił jej tak irytować samym brakiem reakcji. No może poza Edwardem, ale nie chce robić takich porównań, bo jest w nich coś niesprawiedliwego.

- No wiesz, powinniśmy gdzieś balować, szlajać się po nocy, rozbijać samochodem po mieście i tańczyć do białego rana. O przypadkowym seksie nawet nie wspominam.

Zaaferowana, nie zwraca uwagi na Williama, który wsłuchany w muzykę, zatapia się w najwyraźniej w jakiś rozmyślaniach. Nie reaguje w ogóle na jej wypowiedzi.

James odstawia szklankę na podłogę i rzuca jej wymowne spojrzenie, w którym ukryte jest parę zdań a'la „powiedz, że nie kazałaś mi właśnie uprawiać dzikiego seksu z przypadkowymi przechodniami”.

- Że ty nie masz ochoty, to nie znaczy, że wszystkich to nie kręci - odpowiada Eva defensywnie. To, że oskarżenie nie zostało nawet wypowiedziane nie ma dla niej większego znaczenia.

- Nie chcę wiedzieć - mówi James, starannie wymawiając każde słowo z wielkim naciskiem. - Z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że twoje życie seksualne mnie nie interesuje.

Eva wzdycha i rozkłada ramiona.

- Nikogo nie interesuje. Głownie dlatego, że właściwie to w ogóle go nie ma.

- Przypominam ci, że to co pijesz, to sok marchewkowy, a nie whisky, więc nie ma potrzeby, żebyś zachowywała się jak podpita.

Głos Jamesa kryje w sobie nutkę rozbawienia.

Eva zerka żałośnie przybitym wzrokiem w kierunku swojej szklanki.

- Boże, jestem żałosna - oświadcza w stronę sufitu. - Mam dwadzieścia cztery lata i spędzam piątkową noc grając w monopol i popijając sok marchewkowy.

James chce powiedzieć jej coś uszczypliwego, ale boi się, że może jej naprawdę dopiec. Za słabo się jednak znają, a ona wydaje się być na krawędzi jakiegoś dziwnego nastroju. No i jest kobietą, a James nie do końca rozumie jak kobiety działają. Nigdy tego nie rozgryzł, więc William będzie musiał zająć się wybadaniem nastroju Evangeline.

James odwraca się w stronę Williama i zamiera w połowie ruchu.

- William?

Brak reakcji i James zmuszony jest przesunąć się bliżej. Eva porzuca pogrążanie się w rozpaczy i również zerka w kierunku Williama.

- Liam? - pyta niepewnie, ale i ona nie doczekuje się odpowiedzi.

James i Eva wymieniają zaniepokojone spojrzenia. Radio nadal gra tą samą balladę, a William patrzy przed siebie niewidzącym wzrokiem. Po policzkach płyną mu łzy. James ostrożnie dotyka jego dłoni.

- William?

Przytomność pojawia się z powrotem w szarych oczach i James słyszy, jak Eva wydaje z siebie westchnienie ulgi.

- O co chodzi? - pyta William, tak zdezorientowany, jakby sam do końca nie wiedział, co się z nim dzieje.

James unosi ich złączone ręce i przykłada dłoń Williama do jego mokrego policzka.

- Płaczesz - mówi mu, czekając na jakieś wytłumaczenie, ale William sam wydaje się równie zdziwiony. Po chwili zerka w stronę radioodbiornika, jakby bał się, że coś z niego wyskoczy i go zje. W skupieniu zagryza dolną wargę. Piosenka kończy się, a miły kobiecy głos zaprasza ich wszystkich na krótki blok reklamowy.

- To przez tę piosenkę - mówi w końcu William. - Nie wiem czemu, ale ta piosenka...- Bierze głęboki oddech i przeczesuje palcami włosy. - Ta piosenka...

James wykonuje ruch ręką i Eva prawie podbiega do radioodbiornika. Radio milknie, a William rozgląda się wokół siebie. Po chwili uwalnia swoje dłonie z uścisku Jamesa i wstaje z podłogi.

- Muszę odetchnąć świeżym powietrzem - oświadcza i powolutku, jakby był stuletnim starcem, dochodzi do drzwi prowadzących do ogrodu. Zasuwa za sobą drzwi i siada na kamiennym stopniu. Viosine przybiega do niego sekundę później i William wtula twarz w jej sierść.

- Zaraz wrócę - mówi James Evie, która przytakuje bez słowa.

Wychodzi na zewnątrz i siada obok Williama. Nie rozmawiają.

W mieszkaniu na podłodze smutna dziewczyna wpatruje się w planszę i popija sok. W myślach usiłuje sobie przypomnieć cały tekst piosenki. Wyłapuje róże, miłość i biednego malarza, ale nie znajduje nic, co mogłoby kogokolwiek aż tak zasmucić. Zastanawia się, co jeszcze ukrywa się w głowie Williama i kiedy wydostanie się wreszcie na zewnątrz. Z jakiegoś powodu przechodzą ją dreszcze.

---//---

To, że Draco zajmuje się głownie przygotowywaniem eliksirów, nie oznacza, że nie bierze udziału w bardziej bezpośrednich atakach. Niestety nie ma w tej kwestii wielkiego wyboru, a Voldemort pilnuje, żeby wszyscy mieli styczność z prawdziwą walką. Czasami Draco podejrzewa, że chodzi głównie o to, że jako wielokrotni mordercy nie będą mogli specjalnie zmienić zdania i przejść na stronę wroga, bo nikt ich tam nie zaakceptuje po czymś takim. Jeśli rzeczywiście Voldemort chciał osiągnąć właśnie taki efekt, to chyba mu się udało, bo z tego, co dociera do Dracona w postaci plotek i wycinków gazet wynika, że ministerstwo magii zaostrzyło przepisy i dało każdemu Aurorowi licencję na zabijanie. Każdy kto nosi Mroczne Znamię, lub jest chociaż podejrzany o to, że wspiera Voldemorta, może zostać zabity od tak po prostu i nikt nie będzie się musiał z tego tłumaczyć. Procesów nie przewidziano.

Draco rozumie skąd to podejście i szczerze mówiąc, uznaje je za słuszne. Nawet on nie przepada za poplecznikami Voldemorta, a jest przecież po ich stronie. Rozumie też czemu, gdy na polu bitwy w oddali dostrzega Harry'ego Pottera w jego wzroku znajduje tylko gniew, ból i potępienie. Sam też nie jest o sobie najlepszego zdania.

Z tygodnia na tydzień czuje się z tym wszystkim coraz gorzej. Z ojcem praktycznie już nie rozmawia i nie jest pewien, czy umiałby się powstrzymać od krzyku, gdyby ktoś go zmusił do rozpoczęcia takiej konwersacji. Szeregi jego dawnych znajomych bardzo się przerzedziły, a ci, który przetrwali zmienili się do tego stopnia, że woli omijać ich z daleka. Pansy wygląda jak cień samej siebie i choć Draco wie, że będzie za nią tęsknił i że nie powinien myśleć w ten sposób, to powoli nabiera przekonania, że lepiej by było, gdyby wkrótce umarła, bo śmierć oznaczać będzie dla niej koniec cierpienia. Crabbe i Goyle przeistaczają się w dziwne istoty, zdolne do niewyobrażalnego okrucieństwa i szybko przestają go słuchać. Pną się po szczeblach morderczej kariery i to też jest jego wina, bo oni przyszli tu za nim. Severus znika pewnego dnia, tak po prostu, a Draco ma na tyle rozumu, że nie pyta, co się z nim stało. Nim wszystko ostatecznie się dopełnia, umiera jego matka.

---//---

Dzień dwieście siedemdziesiąty piąty

Kiedy wraca do domu, nie pali się w nim żadne światło i nikt na niego nie czeka. Nie słychać nawet człapania Voisine, co oznacza, że podrzucono ją na noc do Bennettów. William jest z Evą prawdopodobnie w jakimś klubie w centrum, James sam mu z resztą poradził, żeby się gdzieś wybrał i na niego nie czekał. Nie ma powodu, żeby on też spędzał sylwestra sam w domu, tylko dlatego, że James musiał w tym okresie wyjechać służbowo. Jeśli tak można w ogóle określić wizytowanie miejsca, gdzie odkopano właśnie kolejny masowy grób. Tym razem Harry Potter nie znalazł w nim nikogo znajomego.

James Evans wchodzi do domu, zdejmuje palto i buty i przechodzi do kuchni. W milczeniu zjada zawartość plastikowego pudełka oznaczonego jako „resztki dla J.”, rozpoznając w nich efekt pracy pani Bennett. Potem przechodzi do dużego pokoju, gasi światło i opada na kanapę. To dziwne, ale ciemnościach James Evans zawsze znika i Harry Potter wypływa na powierzchnię, a z nim powracają wątpliwości, których James nie bierze nawet pod uwagę. Ciszę zakłóca tylko miarowe tykanie zegara i echo jakiejś prywatki, na której bawi się chyba pół dzielnicy. Harry Potter wpatruje się w mrok i po raz któryś z rzędu zastanawia się, co tak właściwie wyprawia.

William Black świętuje gdzieś nadejście nowego roku z Evangeline Bennett u boku i to też nie daje Harry'emu spokoju. Nie da się ukryć, że tych dwoje lubi swoje towarzystwo. Nie pamięta, żeby Eva mówiła coś o jakimkolwiek chłopaku, wiec chyba nadal jest sama. Harry myśli o głowie Dracona Malfoya na kolanach Pansy Parkinson i zwija dłonie w pięści. Skąd ma wziąć pewność? Musi mieć pewność, bo inaczej to wszystko się nie uda.

Wspomina zagubione oczy człowieka, którego znalazł w szpitalu i przypomina sobie chwilę, gdy nadał mu nowe imię. Ile z Dracona Malfoya jest w Williamie Blacku? Ile w Williamie Blacku sugestii Harry'ego? Prawda, fałsz, a może złudzenie? Świeżo wyklute pisklę uzna za matkę pierwszą istotę, którą napotka. Czego tak naprawdę Harry może być pewien? Czy gdyby tamtego dnia w szpitalu pojawił się inny człowiek z innym zestawem kłamstw, Draco Malfoy żył by z równą swobodą zupełnie innym życiem? Co stałoby się gdyby teraz zniknął i nie wrócił? I czy można wmówić komuś uczucie? Czy można kogoś nie kochać i tego nie zauważyć?

Na zewnątrz ktoś wybucha śmiechem, a Harry rozpoznaje rozbawiony głos Williama przywołujący do porządku kogoś imieniem Sanja. Pojawia się więcej śmiechu i więcej damskich głosów, a w końcu pożegnania. Harry wyłapuje w tym głosy Evy i chrzęst kluczy otwierających drzwi. Leży bez ruchu do momentu kiedy zapala się światło.

- Wróciłeś - rejestruje ze zdziwieniem William, kiedy James, bo już nie Harry, podnosi się z kanapy. - Myślałem, że będziesz dopiero jutro.

- Wcześniej skończyłem - mówi James, wyczuwając w sobie niezadowolenie. Sam nie wie, jakiej reakcji oczekiwał i skąd w nim to uczucie. - Dobrze się bawiłeś?

Twarz Williama rozjaśnia uśmiech i podchodzi bliżej.

- Świetnie. Te znajome Evy są strasznie rozrywkowe. No i ja zawsze się dobrze bawię z Evą.

- Oczywiście, że dobrze się z nią bawisz - odpowiada James. Ton jego głosu brzmi dziwnie nawet w jego uszach.

William siada obok Jamesa i marszczy brwi.

- Co sugerujesz?

- Nic.

- Darujmy sobie to udawanie, dobrze? Przecież słyszę jakiego tonu używasz, tylko nie bardzo wiem co usiłujesz... - milknie nagle, jakby zabrakło mu słów, i przekrzywia odrobinę głowę. - Sam zasugerowałeś, żebym wyszedł.

James unika jego wzroku.

Mogłeś nie podchwycić tej sugestii.

- Ale czemu? - William wydaje się naprawdę nie rozumieć. - Czemu miałbym siedzieć sam w domu? Po co? Na wypadek, gdybyś jakimś cudem skończył wcześniej?

- Żebym miał do kogo wrócić - mówi James w odpowiedzi i czuje, że brzmi jak rozkapryszone dziecko.

William kręci głową w niemym zaprzeczeniu. Minę ma pełną niedowierzania i irytacji.

- Co ci jest dzisiaj?

- Dużo ostatnio spędzasz czasu z Evą - oświadcza James, bo nic innego nie może zaproponować. Przecież nie powie, że Harry Potter ma chwilę zwątpienia w powodzenie swojego planu. To by raczej nie przeszło. A z resztą, w pewnym sensie chodzi właśnie między innymi o Evę.

- Nie ostatnio, ale od ponad pół roku - poprawia go William, krzyżując ręce na piersi. - Ale o co tu chodzi, nie jesteś przecież o nią zazdrosny, bo prze...

Wyraz twarzy Jamesa każe mu przerwać zdanie i przez chwilę siedzi z szeroko otwartymi oczami, całkowicie wytrącony z równowagi.

- Jesteś - mówi w końcu, bardziej do siebie niż do Jamesa. - Ty jesteś o nią zazdrosny.

Jest tak zdziwiony, że ostatnie zdanie nabiera intonacji charakterystycznej dla pytania.

James nie odpowiada, a William otrząsa się po chwili z otępienia. Potrząsa głową i bierze parę głębszych oddechów.

- O co tak naprawdę tu chodzi? - pyta, patrząc Jamesowi prosto w oczy. Mięśnie twarzy ma naciągnięte i widać, że zachowanie spokoju sporo go kosztuje.

- Chciałbym mieć pewność - mówi James, bo nie umie mu kłamać prosto w oczy.

- Pewność?

- Pewność - powtarza James. - Że to jest prawdziwe, że my jesteśmy prawdziwi. Że ci tego wszystkiego nie wmówiłem i że ci to nigdy nie przejdzie. Że nie będzie nikogo innego. - Patrzy jak źrenice Williama się zawężają. - Chciałbym móc być ciebie pewien.

- Możesz być.

- Nie mogę - odpowiada James, głosem twardym jak stal i jak stal zimnym. - Ty wiesz tylko tyle, ile ci powiedziałem.

W oczach Williama pojawia się iskra czystego gniewu.

- Boże, jakie ty masz mniemanie o sobie - mówi, i zbliża dłoń do skroni, jakby bolała go głowa. - Słuchaj, panie megaloman, ludzie to nieprzewidywalne stworzenia. Nie możesz wiedzieć, co dzieje się w mojej głowie, więc nie próbuj mi wmawiać, że jest inaczej.

Tyradę kończy, rzucając gniewne spojrzenie, na które James nie reaguje. Za oknem rozlega się nagle radosna wrzawa, a William zaskakuje go krótkim pocałunkiem w usta, który nie może trwać dłużej niż ułamek sekundy.

- Szczęśliwego nowego roku - mówi, ale nie wygląda na zadowolonego. Wstaje z kanapy i wygładza kanty na koszuli.

- Na razie możesz spać na kanapie - rzuca Jamesowi przez ramię, udając się powoli w kierunku ich wspólnej sypialni. - Wróć, jak przemyślisz te bzdury. Wiesz, gdzie mnie szukać.

I to powiedziawszy, zatrzaskuje za sobą drzwi z impetem. Za oknem sąsiedzi nadal świętują nowy rok, a niebo rozświetlają fajerwerki. Pokój znów ogarniają ciemności.

---//---

Gdy Severus Snape zabił Dumbledore'a, a Draco uciekł, Narcyza Malfoy była jedyną osobą, na której Czarny Pan mógł wyładować swój gniew. Zanim z nią skończył była już w takim stanie, że nie wiele można było zrobić, żeby jej pomóc. Nie, żeby ktoś specjalnie próbował. Gdy Lucjusz powrócił do Malfoy Manor, znalazł ją w jednym z rzadziej używanych pokoi gościnnych, gdzie umieściły ją skrzaty domowe. Na tamtym etapie bywały jeszcze chwile, kiedy była w stanie rozpoznać własnego męża. Kiedy Draco dotarł na miejsce, było już o wiele gorzej, a dwa miesiące później jego matka zapadła w śpiączkę.

Od czterech lat leżała pogrążona w spokojnym śnie. Draco dawno przejął od skrzatów domowych obowiązki związane z opieką nad nią i odwiedzał ją codziennie. Oporządzał pokój, mył ją i czytał jej książki w nadziei, że może jednak coś słyszy. Sprowadził z L'Abri stary gramofon i puszczał jej wszystkie te piosenki, które nuciła we Francji. Musiał przez to wykonywać większość czynności bez pomocy magii, ale wydawało mu się, że jego matka jest spokojniejsza, gdy słyszy muzykę. Wsłuchiwał się w ballady o miłości i różach i chociaż robiło mu się od nich niedobrze, to cierpliwie zmieniał płyty. Dbał też o to, żeby w pokoju zawsze były świeże kwiaty i żeby do jego matki docierało jak najmniej hałasu. Czasami opowiadał jej o sobie i tym, co dzieje się za drzwiami, ale niezbyt często, bo gdy omijał opowieści o zbrodniach i horrorach, to niewiele zostawało.

Te cztery lata uświadomiły mu boleśnie, że jego matka jest istotą śmiertelną. Widział jak robi się coraz bledsza od braku słońca, jak jej włosy matowieją i jak wiecznie się plączą, choć bardzo się starał utrzymywać je w jak najlepszym stanie, bo pamiętał jak była z nich dumna. Przynosił jej wstążki i kolorowe chusty, ale ona nadal marniała w oczach i żadne kosmetyczne sztuczki nie mogły zmienić faktu, że była coraz szczuplejsza. Zaklęcia utrzymywały ją przy życiu, ale nie mogły jej uzdrowić.

Prawda nie była ładna i nie była estetyczna. Odleżyny, wiotczejące mięśnie, wypadające włosy, zapach leczniczych eliksirów i przepoconych prześcieradeł. Takiej prawdy Lucjusz Malfoy nie chciał oglądać.

Draco Malfoy stracił resztki szacunku do swojego ojca w momencie, gdy zorientował się, że ten nie ma najmniejszego zamiaru odwiedzać swojej żony, o opiece nad nią nie wspominając. Gdy Draco w końcu stracił cierpliwość i zapytał go wprost co się dzieje, usłyszał od Lucjusza Malfoya, że nie z taką kobietą się ożenił i że nie może na nią patrzeć w takim stanie. Do Dracona dotarło dopiero wtedy, że jego ojciec nie jest w stanie stawić czoła konsekwencjom tego, co uczynił. Wpakował ich całą rodzinę w tą sytuację, a teraz nie był nawet w stanie spojrzeć prawdzie w oczy. Gdyby Draco nie wrócił, pozwoliłby, żeby jego żoną zajmowały się skrzaty domowe i pozwoliłby jej umrzeć w samotności. A wszystko dlatego, że brak mu odwagi.

I w ten sposób Draco Malfoy odkrywa, że tak naprawdę jego niegdyś potężny ojciec jest bardzo słaby.

A jeśli prawdziwa siła polega na przychodzeniu codziennie do tego pokoju i oglądaniu jak osoba, którą kochasz boleśnie powoli odchodzi z tego świata, to oznacza, że Draco od początku gonił za złudzeniem i biegł w nie w tę stronę. To oznacza, że Harry miał rację i że w tym całym szaleństwie była jednak metoda. Że na którymś etapie szansa była w zasięgu jego dłoni.

Ale teraz jest już za późno na takie rozmyślania, myśli Draco odgarniając z czoła matki pasmo bladych włosów. Za daleko to zaszło. Niedługo wszystko się dopełni. Stąd nie ma powrotnej drogi.

---//---

Dzień dwieście dziewięćdziesiąty czwarty

William odkłada na bok papiery, notes i długopis i rozsiada się wygodniej, co od razu rodzi w Jamesie pragnienie wycofania się z powrotem za drzwi. Powstrzymuje go jedynie świadomość, że uciekanie z własnej sypialni, ponieważ ktoś chce z tobą rozmawiać, nie jest właściwym rozwiązaniem. Na pewno nie, jeśli chce się uchodzić za osobę dorosłą i odpowiedzialną.

- O co chodzi? - pyta podejrzliwie.

Pamiętasz, jak rozmawialiśmy o tym, że powinieneś znaleźć sobie jakieś hobby, jakąś odskocznię od pracy?

- Nie - odpowiada stanowczo James, przeklinając w myślach wszystkich i wszystko. - Pamiętam za to jak mi usiłowałeś wmówić, że czegoś takiego potrzebuję.

William wzdycha i splata razem dłonie.

- Posłuchaj, wiem, że nie chcesz mnie słuchać, ale wydaje mi się, że ty tego potrzebujesz.

- Nie wiem skąd u ciebie to... - zaczyna James, ale William przerywa mu ostro w pół zdania.

- Pracujesz sześć razy w tygodniu, po osiem, dziesięć godzin, i obaj wiemy, że ta praca cię męczy. - Jeszcze jedno westchnienie. - Musisz kiedyś odpoczywać.

James dostrzega wyjście z sytuacji.

- Odpoczywam - mówi, siadając na łóżku. - W domu. Z tobą.

William nie reaguje do końca tak, jak powinien i nie daje się tak łatwo udobruchać. Mimo to, głos mu trochę łagodnieje.

- Nie możesz żyć moim życiem. Odkąd wróciłem ze szpitala wszystko toczy się wokół mnie. Robimy to, co ja chcę, żyjemy tak, jak ja chcę. Gdy chcę gdzieś wyjść, wychodzimy, jeśli nic nie zaproponuję, wtedy nic nie robimy. Ty nigdy nic nie chcesz...

James odwraca wzrok.

- Może po prostu mało mi trzeba do szczęścia - komentuje, przybierając dość oschły ton.

- Może, ale nie sądzę.

Patrzy na niego wzrokiem, który sugeruje wyraźnie, że ma pewność i to wystarcza, żeby wyprowadzić Jamesa z równowagi. Nerwy ma ostatnio napięte jak postronki.

- Och, przestań się zachowywać, jakbyś mnie znał na wylot!

Pięść opada na łóżko i na kołdrze powstaje mały krater. William odpowiada gniewem na gniew.

- Jeśli cię nie znam na wylot, to tylko dla tego, że mi nic o sobie nie mówisz!

- Nie mam obowiązku zwierzać ci się z każdej zakichanej myśli!

William zaciska dłonie w pięści i bierze głęboki oddech.

- Owszem, nie masz.

Ton jest spokojny, ale mięśnie twarzy ma napięte. Słowa wydają się mieć kanty i krawędzie, w James czuje jak po plecach przebiega mu zimny dreszcz.

- Przepraszam, ja...

- Już przestań - ucisza go William. Wzrokiem nadal ucieka gdzieś w bok. Przez chwilę panuje milczenie, a potem William przeczesuje palcami włosy i zwraca się ponownie w stronę Jamesa.

- Przestań się zajmować mną i zajmij się wreszcie sobą - mówi z dziwnie zrezygnowanym wyrazem twarzy. - Nie wiem, o co chodzi. Nie musisz mi z resztą mówić, ale wiem, że coś jest z tobą nie tak. Proszę tylko, żebyś coś z tym zrobił. Napraw to. - Przez chwilę milczy, a ostatnie zdanie wypowiada o wiele łagodniejszym tonem. - Żebym nie musiał się martwić.

- Martwisz się o mnie?

James ma oczy otwarte szeroko, pełne niedowierzania i czegoś trudnego do zdefiniowania.

- Zawsze - odpowiada William, a głos ma miękki i lekki jak puch.

Do Jamesa dociera nagle fala radości i frustracje ostatnich miesięcy znikają bez śladu. Zmęczenie rozpływa się w powietrzu szarą smugą. I słowa i ton pasują mu do planu i dostrzega, po raz pierwszy odkąd minął linię startu, że cel jest na wyciągniecie ręki. Osiągalny i nie tak odległy, jak się dotychczas wydawało. Jeszcze może się udać.

Nadzieja przywołuje uśmiech na jego twarz, a ten ze swojej strony momentalnie uspokaja Williama.

- No więc - zaczyna po chwili James, uznając zakończenie kłótni, - wracając do mojego pytania - o co chodzi?

- Zgłosiłem cię do pomocy w szkole podstawowej.

William posyła mu na wpół przepraszające spojrzenie.

- Zgłosiłeś? - James unosi wymownie jedną brew. - Przy czym?

Mają tam żeńską drużynę piłki nożnej. Najgorszą w całym hrabstwie, jeśli wierzyć temu, co powiedziała mi pani Bennett. Ich trener przeniósł się nagle do Irlandii i nikt się nie chce nimi zająć.

James przez chwilę kontempluje idiotyczność całego pomysłu, a potem opada na łóżko.

- Ja nie mam pojęcia o piłce nożnej - informuje pościel.

Dobiega go jakiś szelest i po chwili William podstawia mu pod nos książkę.

- Proszę.

James podnosi się na przedramieniu i z góry zerka na tytuł. „Piłka nożna dla opornych”. Dobrze, że ktoś wierzy w moje możliwości, myśli z przekąsem.

- Co ja mam z tobą zrobić?

- Powiedzieć, że spróbujesz? - proponuje William. - Obiecałem pani Anderson, że zjawisz się w szkole za tydzień.

James potrząsa głową na znak, że on, osobiście, zupełnie się z tym wszystkim nie zgadza.

- Spróbuję, ale to będzie niewypał.

William uśmiecha się radośnie, a James dostaje całusa w policzek, co w niczym mu nie pomaga, ale dla Williama oznacza to chyba koniec rozmowy, bo wraca do swoich porzuconych przed chwilą papierów. Jego nastroje zmieniają się zdumiewająco szybko. James z ciekawości zerka mu przez ramię.

- Czy to trochę nie za ostro? - pyta, przebiegłszy wzrokiem parę pierwszych linijek.

- Ma być ostro - informuje go William z pewną dozą zadowolenia. - Nie lubimy tych ludzi i mamy ich kulturalnie obrazić.

James przemilcza nagłe pojawienie się liczby mnogiej, ale nadal nie umie zostawić całej sprawy w spokoju.

- Ale po co trzy razy?

- To tylko próbki. Ćwiczę.

- Ćwiczysz?

Spojrzenie, którym William obdarza go w odpowiedzi jest niemal w stu procentach Malfoyowe. Dokładnie tego typu pełne wyższości spojrzenia towarzyszyły Harry'emu przez sześć lat nauki na każdych zajęciach z eliksirów.

- Ze złośliwością jest jak ze sportem - oświadcza William. - Albo ćwiczysz regularnie, albo w ogóle przestajesz się do tej zabawy nadawać.

Jego ton przenosi Jamesa w czasie i Harry Potter na chwilę znów ma lat szesnaście.

---//---

Draco Malfoy zostaje całkiem sam.

Czasami przez całe dnie wypowiada raptem jedno lub dwa zdania. Czuje, że pod skórą gromadzą mu się pokłady przerażającego gniewu i chwilami boi się, co się stanie, gdy to wszystko zechce wydostać się na zewnątrz. Bywają też takie chwile gdy pragnie właśnie takiego wielkiego wybuchu, który zmiótłby wszystko z powierzchni ziemi i zakończył sprawę na dobre.

Los chce jednak inaczej.

W ciepły lipcowy wieczór on i kilku innych Śmierciożerców rozpoczynają atak na grupę niczego się nie spodziewających mugoli, którzy, jeśli wierzyć temu, co im doniesiono, zebrali się tutaj, żeby świętować jakiś festiwal, oglądając historie wyświetlane na wielkiej płachcie. Draco nie wie dokładnie, jak to działa i co w tym takiego fascynującego, ale docenia ten oszałamiający efekt estetyczny jakie dają ciepłe barwy oświetlające masakrę, której jest współwinny. Ludzie giną jeden po drugim, a mugole na prześcieradle nadal odgrywają swoją historię.

Draco odchodzi ostatni, bo do niego należy sprawdzanie, czy wszyscy na pewno nie żyją. W pewnym momencie skupia wzrok na migających obrazkach i na kilka sekund daje się porwać tym barwom i scenom. To trochę jak nasze zdjęcia, myśli, tylko tak jakoś bardziej.

Na ekranie pod ciemnym, starym drzewem siedzi mężczyzna. Z niewielkiego jeziorka u jego stóp wyłania się ktoś, kto wygląda dokładnie tak jak on.

Na ziemi coś się porusza i Draco pochyla się nad ciałem młodego mężczyzny. Przerażone oczy są już przymglone, a oddech jest urywany. Mężczyzna nie rokuje wielkich nadziei, ale Draco waha się przed rzuceniem Adavy Kadavry. W końcu rzuca tylko zaklęcie wyciszające i zostawia mężczyznę w takim stanie, w jakim go zastał. Może ktoś go znajdzie, nim zabierze go śmierć. Niewiele to zmieni, jeden ocalały w morzu trupów, ale Draco dawno przestał już widzieć sens w mnożeniu śmierci.

Podnosi się z ziemi i odwraca za siebie. Na ekranie mężczyzna z doskonale spokojnym wyrazem twarzy zwraca się do swojego odbicia. Jesteś czystą iluzją, mówi. Nie istniejesz. Ziemia jest moim świadkiem. Twarz odbicia zmienia się, przepotwarza w mniej doskonałe oblicze wykrzywione gniewem. Powietrze przecina wściekły krzyk.

Draco odrywa wzrok od tej sceny, przypominając sobie, że nie powinien tu długo zostawać. Zwłoka mogłaby wzbudzić podejrzenie, a to nie jest mu potrzebne.

Odchodzi nie oglądając się za siebie, chociaż gdy przygotowuje się do deportacji słyszy za plecami, jak głos z mugolskiej historii mówi, że tak oto pokonano zło.

Z jakiegoś dziwnego powodu ta scena z mugolskiej opowieści nie chce go opuścić. Łapie się na tym, że gdy wzbiera w nim wielki gniew, zamyka oczy, przywołuje spokojną twarz tamtego mężczyzny i powtarza w myślach „jesteś czystą iluzją, jesteś czystą iluzją”. Sam nie wie czemu, ale to pomaga mu wybudować między sobą a resztą świata mur nie do przebycia. Zamyka się za nim, rygluje zamki i niszczy klucze. Głos, który od śmierci jego matki nieustannie wypełniał mu głowę krzykiem, zaczyna powoli cichnąć. Draco Malfoy znajduje spokój w odrętwieniu.

---//---

Dzień trzysta jedenasty

James odkłada klucze, podnosi z ziemi torby i nogą zamyka za sobą drzwi. Voisine merda ogonem na przywitanie, a drzwi do ogrodu są otwarte. Z dworu do pokoju wpływa przeraźliwie zimne powietrze. James porzuca torby w kuchni, w której unosi się echo jakiegoś dziwnego zapachu, i rusza na poszukiwania. Williama znajduje w gościnnej sypialni, pośrodku wysepki ze starych gazet, przemalowującego białe krzesła ogrodowe na perłową szarość. Zasadność takich działań zazwyczaj Jamesowi umyka, ale nauczył się w to nei wnikać. William wydaje się całkowicie rozluźniony; siedzi na ziemi po turecku i nuci pod nosem jakąś piosenkę o równym, powolny, tanecznym rytmie. James skupia się na chwilę na wyłapaniu tekstu.

- Niemiecki? - pyta z pewnym zdziwieniem, a William przytakuje, nie odrywając się od pracy i piosenki.

- Nie wiedziałem, że znasz niemiecki.

- Znam. Z resztą tak jak francuski - odpowiada po chwili William głosem pełnym nieukrywanej satysfakcji. - I jestem na dobrej drodze do nauczenia się rosyjskiego.

- I na dobrej drodze do pęknięcia z dumy.

- Też byś tak chciał - kwituje William, odwracając się po raz pierwszy w stronę Jamesa. W świetle padającym przez firanki widać wyraźnie ciemne cienie pod jego oczami.

- Myślałem, że się położysz - mówi James, wkraczając do pokoju i ostrożnie siadając na brzegu łóżka. - Nie spałeś całą noc.

- Obudziłem cię? Przepraszam.

James potrząsa głową.

- Od razu zasnąłem, ale sądząc po ilości kubków po kawie, które znalazłem rano, ty przesiedziałeś całą noc w kuchni.

- Nie mogłem już zasnąć, a i tak miałem parę obliczeń do skończenia.

James przypomina sobie plik kartek pokrytych ciągnącymi się w nieskończoność słupkami cyfr.

- Nie wiem, jak ty się możesz tym zajmować. Do tego jeszcze w środku nocy - oświadcza tonem kogoś, kto swoją przygodę z matematyką zakończył ku swojej wielkiej radości w młodym wieku lat jedenastu.

- Liczby...? Liczby są proste - odpowiada krótko William i coś w jego głosie sugeruje, że zna wiele rzeczy, które są o wiele trudniejsze niż rachunki. James wraca myślami do jego niespokojnych snów.

- Znów śnią ci się koszmary?

William przytakuje, zakładając za ucho przydługie pasmo włosów. James ma nadzieję, że niedługo je przytnie, bo z każdym dniem staje się coraz bardziej podobny do własnego ojca, a cień Lucjusza Malfoya w domu to nie jest coś, co mógłby bez problemu zignorować.

- Pamiętasz co ci się śniło? - pyta, osuwając na bok wspomnienia. Jego głos jest odrobinę zbyt nonszalancki.

- Nie - odpowiada William stanowczo, wpatrując się w krople farby zasychające na gazecie. Szaro-srebrna plama wymazała z nagłówka liczbę martwych Irakijczyków, ale świat nie zrobił się od tego lepszy. - Nic nie pamiętam.

James przygląda mu się uważnie, jakby chciał ze szczegółów jego wyglądu wyliczyć, jak z dziwnie nietypowego równania, procent prawdy zawarty w jego odpowiedzi. To bardzo istotne, wiedzieć na czym się stoi. Tylko, że James Evans nigdy nie był dobry z matematyki. Odziedziczył to po Harrym Potterze.

- To dość dziwne, nie sądzisz? - pyta, udając, że jego zainteresowanie jest czysto akademickie. - Tyle koszmarów i nigdy nic nie pamiętasz?

William wzrusza ramionami.

- Tyle lat życia i też nic nie pamiętam - odpowiada spokojnie, ale oczy ma ostrożne i skupione. James wie, że musi zmienić ton na lżejszy.

- Oprócz niemieckich piosenek - uzupełnia więc z uśmiechem. Ta gra była o wiele prostsza na początku, gdy William zupełnie nie umiał wyczytywać z jego tonu i twarzy ukrytych intencji. Teraz James musi bardziej uważać.

- Chciałbyś, żebym pamiętał? - pyta nagle William, a James nakazuje sobie ostrożność.

- Dlaczego pytasz?

- Tak po prostu. - Zmrużone oczy nie pasują do lekkiego tonu. - Może mógłbyś wtedy osiągnąć tę swoją... „pewność”.

James wzdryga się lekko.

- Przeprosiłem cię już za to.

- Wiem - odpowiada William w sposób sugerujący, że przeprosiny niewiele pomogły. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

- Stanie się, co ma się stać.

William marszczy brwi.

- Szczerze - mówi, choć brzmi to bardziej jak rozkaz.

- Przecież jestem szczery.

William wydaje z siebie głębokie westchnienie.

- Sprzedajesz mi cytaty z naszego kalendarza ściennego - informuje Jamesa. Zdaniu towarzyszy machnięcie ręką w kierunku ściany. James podąża wzrokiem za ruchem ręki i znajduje kalendarz, który z dumą obnosi się z pomarańczowym zachodem słońca.

- Naprawdę?

- Naprawdę - potwierdza William z cierpiętniczym wyrazem twarzy. - Zerknij na marzec. To ta kartka z wielkim różowym słońcem nad Alpami.

James podchodzi bliżej i przewraca kartki wstecz. Na stronie poświęconej marcowi znajduje wygłoszoną przez siebie prawdę życiową. Słońce jest rzeczywiście wielkie, różowe i trochę przerażające.

- Jakiś badziewny mamy ten kalendarz - deklaruje James po chwili wpatrywania się w żarzącą odblaskową kulę, która nie wiadomo czemu wylądowała na stronie z październikiem.

Sam go wybrałeś, więc na mnie nie patrz.

- Naprawdę go wybrałem?

- Naprawdę. Zupełnie nie masz gustu.

Przytyk nie boli, bo nie ma w nim złośliwości, tylko rozbawienie zabarwione czułością. James uśmiecha się, a William bierze ten uśmiech do siebie i go odwzajemnia.

- Wolałbym, żebyś nie odzyskiwał jeszcze pamięci - mówi James w przypływie dziwnej szczerości, porzucając kalendarz z jego radioaktywnymi zachodami słońca. - Jeszcze nie teraz.

- Jeszcze nie teraz? - William przekrzywia głowę. - Mam jakiś grafik, którego powinienem się trzymać?

- Może - odpowiada James, czując, że dla własnego dobra powinien natychmiast zmienić temat. - Czemu drzwi od ogrodu były otwarte?

- Wietrzyłem kuchnię.

- Ponieważ...?

Cień zażenowania przebiega przez twarz Williama.

- Usiłowałem coś upiec. Nie wyszło mi. Nie chcę o tym rozmawiać.

Ostatnie zdanie wypowiedziane jest z taką mocą, że James wie, że lepiej będzie jeśli się do niego dostosuje.

- Moja drużyna dziś wygrała - mówi więc, zmieniając temat.

William posyła mu zdumione spojrzenie.

- Jakim cudem?

- Nie mam pojęcia - odpowiada James. - Wygląda na to, że jedna z moich idiotycznych strategii zadziałała.

- No, tego się nie spodziewałem - kwituje William, a po chwili chyba dociera do niego, że powinien chyba bardziej Jamesa wspierać, bo kolejne zdanie jest już zupełnie z innej parafii. - A tak w ogóle to chcę, żebyś wiedział, że w ciebie wierzę. Od zawsze pokładałem w tobie duże nadzieje. Wiem, że ze wszystkim jesteś sobie w stanie poradzić.

Brzmi to trochę jak wyuczona regułka i James zaczyna się zastanawiać, czego William znów się naczytał. Zawsze gdy wpadał na jakiś artykuł w temacie jak obcować z innymi ludźmi, fundował Jamesowi takie przemówienia o wsparciu, oddaniu, lub ewentualnie odnajdowaniu własnego ja w kolekcjonowaniu znaczków. James rzadko kiedy to komentował. Nie miał po co. Kończyło się zazwyczaj na kilku zdaniach pełnych najlepszych chęci, a następnego dnia William znów robił awantury o wszystko i nic. Z resztą, co James miałby na to powiedzieć? Wolę cię złośliwego i egoistycznie nastawionego, brzmi przecież trochę niepoważnie.

---//---

Draco odkłada na bok różdżkę i bierze głęboki oddech. Koniec, myśli, naprawdę koniec. Nareszcie.

Gdzieś ponad powierzchnią sufitu kończy się ostatnia bitwa tej wojny i Draco wie, że w tej bitwie zwycięży druga strona. Voldemortowi wydawało się, że zmylił ich przenosząc się do kryjówki w centrum mugolskiego Londynu, ale Draco postarał się, żeby jeden z członków Zakonu Feniksa wpadł na trop tej przeprowadzki. Nie ma już horokruksów ani tajemnych planów. Droga jest wolna i wystarczy właściwie jedno zaklęcie, a Voldemort umrze i wszystko wreszcie się skończy.

Draco wie, że Harry się nie zawaha. Wie, ile osób stracił po drodze i jak go to zmieniło. Wspomina uparcie powtarzające się plotki o tym, że Harry Potter stał się osobą, która budzi lęk i pamięta co mówiła mu Hermiona, a nawet to, czego mu nie mówiła, a co wyczytał z jej milczenia. Wie, że Harry został całkiem sam i że ceremonia oczyszczenia to szok dla całego organizmu, co na pewno nie poprawiło sytuacji. Pamięta, z jaką wściekłością Harry na niego patrzył, gdy wchodzili sobie w drogę. Z Harry'ego Pottera wyrósł ktoś, kogo z pewnością stać na morderstwo.

Kogoś innego takie wnioski mogłyby zaniepokoić, ale Draco widział już, jak Harry potrafi kochać i ile potrafi wybaczyć, więc w głębi serca jest o niego spokojny. Jest pewien, że Harry znajdzie sobie własne miejsce na ziemi, odnajdzie znowu spokój i może nawet szczęście u boku jakiejś rudowłosej dziewczyny, tak wesołej i żywej jak Ginny Weasley.

Z góry dobiega go głośny rumor i odgłos przypominający wybuch. Draco słyszy echa czyichś wściekłych krzyków.

Wszyscy Śmierciożercy, którzy przetrwali atak, uciekli w popłochu, widząc jak Harry Potter zmierza pewnie w kierunku ich pana. Draco za to zawrócił i spokojnie zszedł do najniższej z piwnic. Nikt nie będzie go tu szukał. Dom jest słabej konstrukcji i nie wytrzyma naporu tak silnych zaklęć. Runie jak tylko bitwa się skończy i Draco Malfoy umrze pod gruzem. Dom stoi w mugolskiej dzielnicy, więc istnieje szansa, że to mugolskie władze zajmą się porządkowaniem pobojowiska. Może pochowają go nawet w jakimś bezimiennym grobie i nazwisko Malfoy zniknie na zawsze z kart historii.

Czysta iluzja, szepce Draco sam do siebie. Splata razem dłonie, żeby powstrzymać ich drżenie. Każda zbrodnia doczekuje się wreszcie kary. Taka jest kolej rzeczy i taka jest sprawiedliwość, a on ma przecież dużo zbrodni na sumieniu.

Dom trzęsie się w posadach, podłoga drga, a ściany zaczynają się chybotać. Z góry spada pył i kawałki szarego tynku. Draco zamyka oczy i unosi twarz w górę, jakby wystawiał ją na działanie słońca. Czeka na zakończenie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
W słowach kłamców, w głupców snach dni 21 63
W słowach kłamców, w głupców snach dni 366 403
W słowach kłamców, w głupców snach dni 317 365
W słowach kłamców, w głupców snach dni 68 102
W słowach kłamców, w głupców snach dni 114 188
W słowach kłamców, w głupców snach dni 1 14 (HPlDM)
w słowach kłamcow w głupców snach
Deutsch Emilia Obraz głupców oraz głupoty w polskich, czeskich i angielskich przysłowiach, sentencj
edukacja Słowacja
charakterystyka kuchni słowackiej
Kilka dni w Zakopanem
196 Capital structure Intro lecture 1id 18514 ppt
DNI KLINICZNE JELITO
(195 196) Dodatek Źródłowy
myers hamstring injuries id 311 Nieznany
311[15] Z4 04 Przewietrzanie kopalń
08-Rechot Słowackiego, J. Kaczmarski - teksty i akordy
Rozrachunek z powstaniem listopadowym w Kordianie J. Słowack, Język polski
Uczucia Juliusza Słowackiego na podstawie utworów, Notatki, Filologia polska i specjalizacja nauczyc

więcej podobnych podstron