W słowach kłamców, w głupców snach
Część 4/7 - Dni 114 - 188
Draco Malfoy wraca do szkoły z poczuciem misji.
Ma zadanie do wykonania, wie, o jaką stawkę toczy się gra i jest gotów dać z siebie wszystko. Wreszcie ma się na czym skupić, ma punkt, do którego może zawęzić wszystkie swoje horyzonty. Może odrzucić wszystko inne i nie przejmować się drobnostkami.
Gdy ma się zdanie do wykonania i określony plan, którego trzeba się trzymać, wtedy o wiele łatwiej jest ignorować Harry'ego Pottera i jego pełen pytań wzrok. Draco przekonuje się, że w obliczu istotniejszych kwestii, większość spraw, wokół których obracało się jego dotychczasowe życie traci nagle na znaczeniu. Gryffindor może wygrywać mecze quidditcha, Granger może dostawać lepsze oceny, Potter może być wielbiony przez tłumy, a Weasleyowie mogą wypełniać korytarze. Draco Malfoy jest ponad tymi wszystkimi dziecinnymi problemami i nie poświęca im ani krzty uwagi. Został przeniesiony do opowieści dla dorosłych i zajmuje się teraz poważnymi sprawami.
Ta świadomość rodzi coś w rodzaju dumy i pomaga zapomnieć o tym cichym głosie, który mówi mu, że może wcale nie chciał dorastać tak szybko. Pozwala też zapomnieć o tym, że wbrew temu, co dyktował mu rozsądek, wcale nie chciał rezygnować z Harry'ego Pottera.
Wszystko jest już jednak ustalone. Czas biegnie do przodu, a on musi dotrzymać mu kroku.
Nieważne, że czasem śni mu się, że umiera zabity przez Czarnego Pana, ukarany za poniesioną klęskę. Nieważne, że czasem śni mu się też śmierć jego matki. Nieważne, że co jakiś czas spogląda na swoją coraz bardziej wychudzoną twarz i czuje nagle wielki lęk.
Nieważne. To wszystko szczegóły bez znaczenia.
Draco Malfoy wie, co musi zrobić.
---//---
Dzień sto czternasty
- Nudzę się - mówi William, siadając obok Jamesa, który bardzo się stara skupić na czytanym artykule.
- I ja mam co niby z tym zrobić?
- Zrób coś ciekawego - rozkazuje mu William, zerkając na niego spod cieni dziwnie gęstych rzęs. James na chwilę traci wątek, ale szybko wraca do siebie.
- Czy ja wyglądam na małpę cyrkową?
William odwraca się w jego stronę i przygląda mu się ze skupieniem.
- No wiesz, tak jakby spojrzeć trochę z boku... te włosy...
- Bardzo zabawne - mówi James, który w głębi duszy zawsze uważał, że w żartach z jego włosów nie ma w ogóle nic dowcipnego.
William uśmiecha się pobłażliwie, widząc jego ponurą minę i przesuwa się bliżej.
- Podobają mi się twoje włosy - mówi, wplatając palce w ciemne kosmyki. - Są nieprzewidywalne. - Uśmiecha się szelmowsko i zarzuca Jamesowi ręce na szyję. - Każdego dnia masz na głowie coś innego.
Ich twarze dzieli może milimetr lub dwa i James wyraźnie czuje na skórze oddech Williama. Z tej odległości jego oczy wydają się jeszcze większe i James obserwuje jak czerń źrenic zabiera srebru przestrzeń życiową. Jego tętno przyśpiesza do pary.
- A ty mówisz, że ci brak atrakcji - mówi w końcu, zamykając oczy. Czuje, że każdy centymetr ciała ma napięty do granic możliwości.
William reaguje śmiechem i burzy ich równowagę. Na sekundę wtula twarz w szyję Jamesa. Zatrzymuje usta na powierzchni skóry.
- Najwyraźniej szybko się nudzę - podsumowuje, a wibracje jego głosu podrażniają lekko skórę i sprawiają, że tętno Jamesa nabiera jakiegoś zawrotnego rytmu. - Pewnie by...jestem rozpieszczonym jedynakiem - rzuca William i niespodziewanie przesuwa się wyżej, odnajdując płatek ucha. Przygryza go lekko i James gwałtownie otwiera oczy.
- Jestem? - pyta William, a James przez chwilę nie może przypomnieć sobie, o co chodzi.
- Twoi rodzice kupowali ci chyba wszystko, o co poprosiłeś - odpowiada w końcu w miarę normalnym głosem, który najwyraźniej zostaje odebrany jako wyzwanie, bo William powraca do poprzedniego zajęcia. - Przynajmniej tak to wyglądało z boku.
Ręce Williama zamierają na kilka sekund pod koszulą Jamesa.
- Znałeś mnie, kiedy byłem dzieckiem?
James słyszy pytanie, ale nie widzi dokładnie twarzy, więc nie umie powiedzieć, jaki kryje się za nim nastrój.
- Głównie z widzenia - odpowiada wymijająco.
Nie często rozmawiają o przeszłości, zasada, którą wprowadził James, właściwie dla siebie samego. William akceptuje status quo i nie pyta, ale pewnego dnia na pewno obudzi się w nim ciekawość. Ta myśli sprawia, że podniecenie znika niemal całkowicie.
William też zmienia ton i jego ręce wracają na wierzch koszuli.
- Czy moi rodzice... oni mnie…? - zaczyna, obejmując Jamesa w pasie.
- Twoi rodzice cię uwielbiali - odpowiada stanowczo James, nim William zdąży sformułować zdanie. - I chyba z wzajemnością, bo kiedy cię poznałem to, co drugie zdanie zaczynałeś od „mój ojciec”. Mój ojciec powiedział, mój ojciec ci pokaże, mój ojciec to, mój ojciec tamto.
William uśmiecha się.
- Byłem wkurzający?
- Bardzo - potwierdza James, pochłonięty wspomnieniami. Zerka w dół na jasną głowę i przypominają mu się platynowe włosy Lucjusza Malfoya i złote loki jego żony. Ich syn odziedziczył mieszankę obu odcieni. - Wiesz, na początku wydawało mi się, że ty do tego stopnia wielbisz ojca, że matka nie ma dla ciebie większego znaczenia. Właściwie w ogóle o niej nie mówiłeś. Ale potem jak poznałem cię bliżej okazało się, że w głębi duszy jesteś strasznym maminsynkiem.
Ostatnie zdanie kończy półuśmiechem.
William kontempluje te informacje w milczeniu.
- Poznałeś kiedyś moją matkę? - pyta w końcu, wypuszczając Jamesa z objęć.
- Raz ją spotkałem.
William wygląda jakby się nad czymś ciężko zastanawiał.
- Była blondynką? Taką bardziej złotą niż platynową? Z takim lekko zadartym nosem i ciemnymi oczami?
James marszy lekko brwi. Skąd ten opis? I dlaczego on zaczął od razu w czasie przeszłym?
- Tak, z tego, co pamiętam to tak, ale...
- Ona mi się chyba czasem śni - mówi William, przerywając Jamesowi. Wzrok ma utkwiony w obiciu kanapy. - Tak mi się wydaje. Nie wiem do końca... Czy... - zaczyna nowe pytanie, ale w tym momencie unosi wzrok w górę i widzi twarz Jamesa. Coś w niej musi sugerować, że James nie chce dalej rozmawiać na ten temat, bo William porzuca swoje pytania. - Nieważne.
Przez kilka oddechów panuje milczenie.
- Książki mi się skończyły - oświadcza nagle William, zupełnie lżejszym tonem.
James podchwytuje szansę na zmianę tematu.
- Jak to możliwe? - pyta. - Przecież ich wychodzą setki tygodniowo. Aż tak szybko nie czytasz.
- Pani Miller pojechała na wakacje - mówi William, przybierając cierpiętniczy wyraz twarzy.
- Aaa...wyschło źródełko z romansidłami?
W odpowiedzi dostaje kuksańca w bok.
- To za ton - słyszy.
- Mógłbyś się przestawić na inny gatunek na chwilę - oferuje, ale William zbywa go machnięciem ręki.
- Przestawiłem się. Zapisałem się nawet do biblioteki i nawypożyczałem klasyków, żeby się dokształcić.
- Więc w czym problem?
- W tym, że biorę książkę, zaczynam czytać i po paru stronach przypomina mi się zakończenie. Już to wszystko czytałem.
James otwiera szeroko oczy i usiłuje przetrawić tę informację. Wyobraża sobie Lucjusza Malfoya kompletującego bibliotekę pełną mugolskich arcydzieł literackich i nijak nie wygląda mu to prawdopodobnie.
- Co taka mina? - pyta zaniepokojony William.
- Nic, zdziwiłem się po prostu. - James potrząsa głową i stara się nadać swojemu głosowi bardziej nonszalancki ton. - Twój ojciec... nie pochwalał tego typu lektur.
William odwraca się w jego stronę ze sceptycznym wyrazem twarzy.
- Mój ojciec nie pochwalał Dickensa?
- Ogólnie beletrystyki - uściśla James pośpiesznie. - Wierzył w kształcącą siłę literatury faktu.
William przez chwilę nad czymś rozmyśla, a potem wraca do świata beztroskich nastrojów.
- No cóż, najwyraźniej tatuś nie o wszystkim wiedział - kwituje i bezceremonialnie kradnie Jamesowi gazetę.
James przez parę minut wpatruje się w zamyśleniu w ścianę. Myśli nad tym, że takich rzeczy, o których nie wiedział ojciec Dracona, mogło być całkiem sporo. Dawno temu Harry Potter z pewnością był jedną z tych rzeczy, które należało ukrywać.
---//---
Jest w tym wszystkim coś dziwnie satysfakcjonującego. Draco nareszcie staje przed prawdziwym wyzwaniem, przed zadaniem, którego nie rozwiąże żadna Granger, bo odpowiedzi na te pytania nie można znaleźć w podręczniku. Tu trzeba sprytu i inteligencji, a nie umiejętności wykucia się czegoś na pamięć i jakaś część Draco jest dumna z jego osiągnięć. Wszyscy sądzili, że nie ma szans, ale on dał sobie radę. Sam, bez niczyjej pomocy wykonał pierwszą część zadania, a z drugą też sobie poradzi.
Dopadnie gdzieś niczego się niespodziewającego Dumbledore'a i zaatakuje zanim ten zorientuje się, że grozi mu niebezpieczeństwo. Tak po prostu uniesie różdżkę, wypowie dwa słowa i będzie po wszystkim. Dwa słowa i jego rodzina odzyska pozycję i przychylność Czarnego Pana. Odzyska popleczników i może nawet część pieniędzy, a pewnego dnia Voldemort da się udobruchać i wybaczy Lucjuszowi jego porażki. A wtedy ojciec Dracona zostanie uwolniony z Azkabanu i wróci do domu. I wszystko to dzięki niemu, Draconowi Malfoyowi, o którym przyszłe pokolenia opowiadać będą, że samodzielnie uratował całą rodzinę.
Wystarczą do tego dwa małe słówka.
Nic wielkiego.
Draco zaciska palce na różdżce, udając, że nie czuje jak trzęsą mu się ręce. Coś w głębi serca mówi mu, że nie da rady, że nie dałby rady nawet gdyby chodziło o jedno słowo, ale Draco ucisza ten głos.
Porażka nie jest brana pod uwagę. Nie ma takiej opcji. Draco nie może sobie na nią pozwolić.
---//---
Dzień sto trzydziesty piąty
/nomanswoman/ Hej, żyjesz?
/thefairestofthemall/ Żyję. A co?
/nomanswoman/ Sprawdzam. Poza tym, koszmarnie się nudzę.
/thefairestofthemall/ A w telewizji twierdzą, że Londyn to miasto, w którym się nie da nudzić... U mnie to dopiero jest szczyt wesela i rozrywek - James przyjdzie późno, a pani Miller znowu wyjechała do Edynburga, więc nie ma mi kto książek pożyczać. W telewizji nadal puszczają setna powtórkę Masz wiadomość. Nawet ja nie ścierpię Meg Ryan w takiej ilości.
/nomanswoman/ Biedne, zagubione maleństwo ;)
/thefairestofthemall/ Ale nie narzekam. Ian dał mi pracę domową .
/nomanswoman/ To co, ty teraz wróciłeś do podstawówki?
/thefairestofthemall/ Dostałem plik kartek z jego osobistymi uwagami do pewnych osób i mam to przerobić na notatki wewnętrzne. Znasz jakiś sposób, żeby uprzejmie powiedzieć „postaraj się o nowy mózg, bo stary nie wyrabia na zakrętach”?
/nomanswoman/ Uprasza się o większą elastyczność w myśleniu i zachęca do szybszego analizowania dostarczonych danych?
/thefairestofthemall/ Od biedy... Jeszcze pomyślę.
/nomanswoman/ Nie no, nie musisz dziękować...
/thefairestofthemall/ ...
/nomanswoman/ Ech, dzieci. Czyli wszystko u ciebie w porządku?
/thefairestofthemall/ A co?
/nomanswoman/ Mama wspominała, że wydajesz się ostatnio przygnębiony.
/thefairestofthemall/ Twojej mama za dużo nade mną rozmyśla.
/nomanswoman/ A pani Miller wspominała, że snujesz się godzinami bez celu po plaży.
/thefairestofthemall/ Skąd pani Miller, wie, co ja robię? Przecież jej tu nawet nie ma.
/nomanswoman/ Ale jest znajoma kuzynki jej sąsiadki. Nie wnikaj. Ta kobieta zawsze wie wszystko.
/nomanswoman/ Liam?
/thefairestofthemall/ Porozmawiamy, jak przyjedziesz na weekend.
/nomanswoman/ Nie rób mi takich rzeczy, teraz się będę martwić.
/thefairestofthemall/ To nic takiego. Po prostu Jamesa nie ma przez większą część dnia, odmalowaliśmy, co mieliśmy odmalować, pracuję na pół etatu...Mam strasznie dużo czasu i siedzę sam w pustym domu.
/nomanswoman/ Mógłbyś wpaść do nas.
/thefairestofthemall/ Nie mogę wiecznie spędzać czasu u was.
/nomanswoman/ Dlaczego?
/thefairestofthemall/ Bo nie. Nie wypada tak wiecznie zaglądać do obcych bez powodów.
/nomanswoman/ Mógłbyś sobie znaleźć powód. Lubisz języki obce?
/thefairestofthemall/ Czemu pytasz?
/nomanswoman/ Moja mama jest z pochodzenia Rosjanką. Przyjechała tu, gdy miała sześć lat.
/thefairestofthemall/ Nie mówiłaś.
/nomanswoman/ Nie było powodu. Ale jakbyś totalnie nie miał co robić, to możesz ją zawsze poprosić, żeby cię pouczyła rosyjskiego. Kiedyś pracowała jako nauczycielka. Poza tym, jej też przyda się zajęcie.
/thefairestofthemall/ Pomyślę o tym. Ale ty się nie martw, bo, jak mówiłem, to nic takiego. Po prostu trochę się nudzę i miewam dziwne sny.
/nomanswoman/ Jakie dziwne sny?
/thefairestofthemall/ Głupie.
/nomanswoman/ Liaaaaaaaaaam...
/thefairestofthemall/ Nie jęcz przez Internet, bo to wygląda żałośnie.
/nomanswoman/ Liaaaaaaaaaam...!!!!!!!!!!!!!!??????!!!!!!!!!!! ;)
/thefairestofthemall/ Chcesz mnie zdenerwować, co?
/nomanswoman/ Wykorzystuję po prostu techniki perswazji. Poddaj się, to będziesz miał spokój.
/thefairestofthemall/ Miewam koszmary. Mało co z nich pamiętam, a to co zostaje ze mną do rana, nie ma wielkiego sensu.
/nomanswoman/ Mówiłeś o tym Jamesowi?
/thefairestofthemall/ A po co? On nie jest moją niańką.
/nomanswoman/ Jest. Tylko ty się jeszcze z tym nie pogodziłeś ;) Czyli dobrze rozumiem, że mu nie powiedziałeś?
/thefairestofthemall/ Nie było takiej potrzeby. Naprawdę. Po prostu mam marny nastrój. Każdy je czasem miewa. Ty nie?
/nomanswoman/ Miewam.
/thefairestofthemall/ No widzisz.
/nomanswoman/ Ale obiecaj, że jakby coś to porozmawiasz z Jamesem, albo z moimi rodzicami, ok.?
/thefairestofthemall/ Cała twoja rodzina jest jakaś nadopiekuńcza ;) Ale o.k.
/nomanswoman/ Teraz będę mogła spać spokojnie ;) btw, weź kup sobie psa, będzie ci raźniej, no i jak będziesz zabierał ze sobą psa na plażę, to przestaniesz wyglądać jak potencjalny samobójca.
/thefairestofthemall/ A wiesz, to nie jest najgłupszy pomysł.
/nomanswoman/ Nie może być najgłupszy. Jest przecież mój .
/thefairestofthemall/ Taaa… Weźmy przestawmy się na tradycyjną formę korespondencji.
/nomanswoman/ Listy? Pocztą? Na jakiego grzyba, żeby szło wolniej?
/thefairestofthemall/ Tak sobie. Lubię własny charakter pisma i chciałbym widywać go częściej.
/nomanswoman/ Jesteś szurnięty ;)
---//---
A jednak poniósł klęskę. Zawiódł na całej linii.
Śmierciożercy dostali się do Hogwartu dzięki jego pomocy, ale gdy przyszło co do czego nie był nawet w stanie zabić bezbronnego starca. Dumbledore stał tuż przed nim, ręce miał puste, a Śmierciożercy otaczali ich ze wszystkich stron. Wystarczyło wykonać zadanie.
Draco miał swoją szansę. Miał możliwość i okazję.
Ale to Snape rzucił zaklęcie i to na nim skupiła się nienawiść tłumów i to jego imię zapiszą w annałach, a Draco stchórzył i w jednej chwili przegrał całą rozgrywkę. Teraz ukrywa się w podupadłym domku gdzieś na odludziu, na łasce ludzi, którzy nigdy za nim nie przepadali.
Severus Snape zabił Dumbledore'a, a Zakon Feniksa dał Draconowi Malfoyowi schronienie na prośbę Harry'ego Pottera.
Narcyza Malfoy zniknęła bez śladu i to jest ten element całej historii, o którym Draco boi się nawet myśleć.
---//---
Dzień sto pięćdziesiąty trzeci
- No to na dzisiaj koniec - oświadcza Rita Bennett, zerkając z ukosa na swój zegarek. Zamyka książkę i rzuca Williamowi przepraszające spojrzenie. - Przykro mi, że dzisiaj tak krótko, ale nie bardzo mogłam się od tego spotkania wykręcić.
Nie wspomina o tym, że chodzi o spotkanie z jej własnym psychiatrą, który uznał, że jej matkowanie dwóm sąsiadom w wieku jej zmarłego syna nie jest zdrowym objawem i koniecznie chce o tym porozmawiać.
William uśmiecha się ironicznie.
- Chyba mnie pani nie przeprasza za to, że musi pani skrócić lekcje, które mi pani daje za darmo z własnej dobrej woli?
Pani Bennett odkłada książkę na półkę.
- Nie za darmo, bo ustaliliśmy, że ja cię uczę, a ty pomagasz mi przy pracy w ogrodzie.
Z twarzy Williama emanuje pełen sceptycyzm.
- I skończ już z tym „pani”. Chcesz herbaty przed wyjściem?
- Poproszę - odpowiada William, przechodząc na taras. - To bardzo uprzejme z pani strony - dodaje po chwili z całkowitą determinacją i złośliwym półuśmiechem.
Pani Bennett zerka na niego przez kuchenną szybę i przez kilka sekund grozi mu palcem, obiecując, pół żartem, pół serio, jakieś straszne sankcje w przypadku pojawienia się kolejnego „pani”. Wie jednak, że William zdania nie zmieni. Ktoś kiedyś porządnie wbił mu do głowy zasady dobrego wychowania i nauczył między innymi, że osobom starszym nie mówi się na „ty”, a teraz za późno już było na zmiany.
Ciekawa rzecz, myśli pani Bennett, zalewając herbatę wrzątkiem, że przy braku wspomnień zostały mu w pamięci takie dziwne rzeczy. Prawdopodobnie ani James ani William nie zwracali na to uwagi, ale od razu można było rozpoznać, który z nich wychował się w bogatej, konserwatywnej rodzinie. Inaczej siadali, inaczej używali sztućców, inaczej pili herbatę, ubierali się, wypowiadali. Inaczej odnosili do obcych i znajomych. Nakazy wychowania tak silne, że wsiąknęły im pod skórę.
- Wiesz, masz do tego dryg - mówi, stawiając na stole dwie filiżanki.
- Dziękuję - odpowiada William automatycznie, przejmując swoją filiżankę. - Do czego?
- Do języka.
- Naprawdę? Mnie się wydaje, że to strasznie powoli idzie.
- Powoli? - pani Bennett nie umie ukryć rozbawienia. Za bardzo się też nie stara. - Zrobiłeś w dwa tygodnie tyle ile normalnie ludzie robią w dwa miesiące.
William wygląda na szczerze zdziwionego i może dlatego Rita Bennett decyduje się mówić dalej, chociaż tę uwagę miała zamiar zatrzymać dla siebie.
- Czasami mam wrażenie, że kiedyś już ktoś cię zaczął uczyć rosyjskiego, ale stanąłeś na jakimś wczesnym etapie.
Dłonie drgnęły lekko i herbata zakołysała się niebezpiecznie. William odkłada ją przezornie na stół.
- Dlaczego? - pyta, z pozoru prawie obojętnym tonem.
- Za dobrze wymawiasz pewne rzeczy. Zdecydowanie za dobrze jak na Anglika.
- Stereotypy - odpowiada William z ironicznym półuśmiechem na ustach.
- Osiemnaście lat nauczania angielskich dzieci - poprawia go pani Bennett. - Zastanawiałeś się może, czy znasz jakiś język obcy?
William wzrusza ramionami.
- Mnie się wydaje, że chyba znasz. Szybko wyłapujesz zasady gramatyczne i różne prawidłowości, co się rzadko zdarza osobom, które się języka nigdy nie uczyły. - Upija łyk herbaty. - Chcesz to sprawdzić?
Oczy Williama są ostrożne i skupione, nabierają powoli ciemniejszego koloru.
- Myślałem, że się pani śpieszy?
Przychodzi jej kolej na wzruszanie ramionami.
- To potrwa tylko chwilę.
Wstaje i pociąga go za sobą, łapiąc go za rękaw i unikając kontaktu z dłońmi. Dawno już zauważyła, że nie przepada za byciem dotykanym przez obcych.
- Chodź - mówi, a on nie protestuje i podąża za nią jak dobrze szczenię, które boi się jeszcze odejść za daleko od swojej pani. Znalezienie odpowiedniej płyty nie zajmuje jej zbyt dużo czasu.
- Słuchaj - rozkazuje i na chwilę pokój we władanie przejmuje muzyka. William przymyka oczy i wsłuchuje się w dźwięk. Oboje siedzą na podłodze.
- No i co? - pyta, kiedy ostatnie takty piosenki rozmywają się w powietrzu. - Zrozumiałeś mniej więcej o czym to było?
William nie wydaje się być tą sprawą tak przejęty jak ona.
- O tym co wszystkie francuskie piosenki - o miłości.
Pani Bennett wstaje z podłogi i wyłącza płytę. Czeka na coś więcej i w końcu się doczekuje.
- On pojechał do Moskwy na Plac Czerwony, ona była jego przewodniczką. Najpierw pytał ją o rewolucję październikową, potem była czekolada i zwiedzanie mauzoleum Lenina, a potem już jej o nic nie pytał. - William uśmiecha się sam do siebie. - Teraz marzy, że on kiedyś przyjedzie do Paryża i on będzie jej przewodnikiem. Tyle to chyba każdy zrozumie.
- Nie każdy - odpowiada pani Bennett z pewną dozą satysfakcji. Miała rację.
- Nie?
- Nie.
William kontempluje to przez chwilę w milczeniu.
- Czyli znam francuski - podsumowuje w końcu i uśmiecha się do niej nagle, promiennie i szeroko, a ona przypomina sobie jak dawno temu jej syn zareagował tak na widok tęczy. Jakby świat niespodziewanie dał mu coś w prezencie.
- Takich rzeczy może być więcej - mówi, zerkając dyskretnie na zegarek. Jeszcze dwadzieścia minut. Co tam, najwyżej się spóźni. - Umiejętności, które posiadasz, ale o których nie pamiętasz.
William przygląda się swoim dłoniom ze zdziwieniem, jakby było w nich coś niezwykłego.
- Czy twoja pamięć...wraca?
- Nie wiem. To znaczy... - William posyła jej zagubione spojrzenie. - Jedyne co na razie wraca to jakieś przebłyski. Słyszę jakiś dźwięk, który brzmi znajomo i wydaje mi się, że widzę kogoś lub coś przez sekundę, a potem to znika. No i tyle tego.
Rozkłada ręce.
- A ty w ogóle się starasz? - pyta w końcu, marszcząc brwi i wyciągając z pamięci swoją nauczycielską personę, którą trudno oszukać i trudno też zadowolić. - Bo rozmawiałam o tym z Evangeline i ona ma to samo wrażenie, co ja, że ty i James zachowujecie się jakbyś nigdy nie stracił pamięci.
Jednocześnie myśli, że może nie powinna zadawać takich pytań. Z nich dwojga Eva byłaby chyba lepszą osobą do poruszania tego typu kwestii. W końcu William nadal nazywał ją „panią Bennett”, a ona uczestniczyła w jego życiu tylko dlatego, że sama się w nie wprosiła. Wparowała w nie z butami i tartą owocową i nie chciała wyjść. Może powinna to zostawić i pozwolić im rozwiązywać ich problemy samodzielnie.
- Wydaje mi się, że James nie chce, żebym pamiętał - odzywa się William i Rita Bennett omal nie wydaje z siebie głośnego westchnienia ulgi. - Nie wszystko.
Znaczenie słów dociera do niej dopiero po chwili i ze zdziwienia unosi wysoko brwi. Nie zadaje pytania, ale i tak jest ono wyczuwalne w powietrzu. William unika jej wzroku.
- To dobry człowiek - mówi z naciskiem, jakby chciał powiedzieć, że dokonał pewnego wyboru i nie zawróci z raz obranej drogi.
- Wiem - odpowiada pani Bennett i część napięcia opada z Williama.
- Ciągle mi się coś śni - dodaje po chwili. - Przeszłość.
Koszmary. O tym też słyszała od Evy.
- To nie są dobre sny. Zostaje mi po nich tylko ogólne wrażenie, ale wszystko w tym wrażeniu mówi mi głośno i wyraźnie, że nie chcę więcej wiedzieć. I że, gdybym miał wybór i mógł zdecydować, to wolałbym zapomnieć.
Spogląda jej w twarz i czeka na werdykt. Minę ma trochę wyzywająco-arogancką i z jakiegoś powodu wydaje się nagle o wiele młodszy. Rita Bennett wspomina swojego syna i zastanawia się, czy nie byłoby lepiej gdyby Edward mógł tak po prostu zapomnieć.
-Nasza herbata chyba już do cna wystygła - mówi. - Mogę ją odgrzać jakbyś nadal miał ochotę.
William przechyla głowę trochę na bok, jakby chciał spojrzeć na nią z innego kąta. Rita ma nadzieję, że znajdzie to, co ona chce mu ofiarować. Przyzwolenie nie jest czymś co dostaje się od tak. Szczególnie, że Rita jest pewna, że jej psychiatra uznałby to za działanie wysoce szkodliwe. Pal licho tego człowieka, myśli Rita i podnosi się z podłogi.
- Myślałem, że jest pani umówiona.
Rita przystaje na chwilę w pół drogi.
- Zmieniłam zdanie - mówi w końcu.
---//---
Po tygodniu na progu zapuszczonego domu pojawia się gość. Draco otwiera drzwi i widzi na progu Harry'ego Pottera, który mówi mu, że Zakon uznał, że Harry będzie tu bezpieczniejszy niż u swojego wujostwa. Draco zdaje sobie sprawę, że nikt przy zdrowych zmysłach nie wpadłby na pomysł wysłania Chłopca, Który Przeżył do kryjówki, w której znajduje się już syn Śmierciożercy i że Harry musiał o takie przeniesienie nie tylko poprosić, ale także prawdopodobnie powalczyć. Patrzy Harry'emu w oczy i nie bardzo wie, co z tym wszystkim zrobić. W końcu wpuszcza go do środka i idzie zaparzyć herbatę.
Potem wszystko toczy się jakby samo. Draco nie mówi nic o ojcu i nie wspomina ani słowem o swojej matce. Nie pyta, co teraz i czy może Harry wie coś nowego. Harry ze swojej strony nie wymienia ani razu nazwiska Dumbledore'a. Rozmawiają o pogodzie, długo i zawile, jakby chodziło o tajniki numerologii, a nie o układ chmur. Potem Draco opowiada Harry'emu tym, że na czwartym roku Pansy wmówiła jakimś dzieciakom z Durmstrangu, że umie czytać w myślach i dręczyła ich potem niemiłosiernie. Temat schodzi na dzieciństwo i Harry opowiada o swoim wujostwie, a Draco o psikusach jakie płatał skrzatom domowym. Rozmowa toczy się swobodnie dalej poprzez książki, wspomnienia i plotki o nauczycielach, a Draco przynosi z kuchni wielkie opakowanie sucharków i robi nową herbatę.
Przez cały czas w myślach zastanawia się, jak to możliwe, że Harry nie jest wściekły. Doskonale pamięta jego oskarżycielski wzrok, pamięta Sectumsemprę i to, że Harry uważał, że Draco go zdradził. Gdzie się to wszystko podziało, pyta sam siebie. Przecież nie sposób wybaczać bez końca. To nie możliwe, że Harry przeszedł nad tym do porządku dziennego, jakby nic się nie stało i jakby oni kiedyś byli przyjaciółmi. Taka ilość wybaczenia jest niezdrowa.
Ale jeśli Harry czuje jakiś gniew, to się z nim nie zdradza. Za to na koniec robi się ciemno i przychodzi pora na sen. Gdy mówią sobie dobranoc przed drzwiami sypialni Harry'ego, ten odwraca się nagle i wyciąga dłoń w kierunku Dracona. Chodź ze mną, mówi z wyrazem determinacji na twarzy. Łapie jego dłoń, nie czekając na odpowiedź. No, chodź.
Otwiera drzwi i wciąga go do środka. Draco wie, że to nie jest najlepszy pomysł i że coś w tym wszystkim jest całkowicie nie tak, ale pozwala prowadzić się dalej. Są sami na końcu świata, w małym domku, o którym prawie nikt nie wie. W takim miejscu łatwo sobie wmówić, że logika to tylko rodzaj nieszkodliwej manii, którą najlepiej jest zignorować.
Opadają na łóżko i Harry Potter uśmiecha się pierwszy raz odkąd zginął Dumbledore.
---//---
Dzień sto siedemdziesiąty szósty
- Akta Harpera? - pyta Harry, nie podnosząc wzrok znad papierów. Ma dziś mało czasu. James Evans obiecał, że wróci do domu wcześniej.
- Proszę - mówi jego asystentka i podaje mu odpowiednią teczkę. Harry zerka na plik odręcznych notatek dołączonych do oficjalnych dokumentów.
- Byłaś na sali podczas przesłuchań?
- Oczywiście.
- Avery?
- Wczoraj o piętnastej.
- Goyle?
- Dwa dni temu.
- Brady?
- W poniedziałek. Wszystkie notatki włożyłam panu w odpowiednie teczki. Leżą na biurku.
Harry spogląda na swoją asystentkę i skina głową z aprobatą.
- Dziękuję - mówi, myśląc jednocześnie, że Anna Seghers jest niezwykle pomocna i zdumiewająco wręcz odporna. Jej dwie poprzedniczki szybko poprosiły o zmianę przydziału, a ona pracuje już dla niego od trzech miesięcy i nie wygląda jeszcze na bliską załamania. Byłaby idealną asystentką, gdyby nie fakt, że jest charłakiem i większą część wojny z Voldemortem spędziła wśród mugoli. W efekcie nie do końca rozumie realia w jakich czarodzieje żyli przez prawie dziesięć lat i nie zawsze umie zrozumieć ich punktu widzenia. Harry wyczuwa czasami z jej strony lekką dezaprobatę wobec swoich decyzji.
- Czy mogę panu jeszcze w czymś pomóc? - pyta Anna.
- Dziś o szesnastej powinny przyjść wyniki z laboratorium w sprawie Daviesa - zaczyna Harry. - Miałem je odebrać samodzielnie, ale dzisiaj muszę wyjść wcześniej, więc, gdybyś mogła...
- Zajrzę tam zaraz po wyjściu.
- Dolicz to sobie do nadgodzin - mówi Harry z nutą wdzięczności w głosie.
Anna uśmiecha się ironicznie, ale nie protestuje. Mugolskie, praktyczne wychowanie zawsze bierze u niej górę.
Harry wraca do przeglądania akt. Jego rola w ministerstwie sprowadza się do tego, że stanowi ostatnią instancję w czarodziejskim systemie prawnym. Nikt tego nigdy formalnie nie obwieścił, ale członkowie Wizgamotu uczynili go arbitrem jednogłośnie i odtąd wszystkie akta procesowe przechodzą przez jego ręce. Zapoznaje się ze zgromadzonymi dowodami, z notatkami z przesłuchań i w końcu ze wstępnymi propozycjami wyroku. Ma ocenić to wszystko, nanieść swoje uwagi i jeśli trzeba zasugerować zmianę proponowanej kary. W końcu znał się na Śmierciożercach jak nikt inny i był chyba ostatnią z żyjących osób, która dokładnie wiedziała kto co robił podczas tej wojny i na co sobie tak naprawdę zasłużył.
Doczytuje do końca akta Harpera i po chwili namysłu składa podpis. Anna przejmuje od niego teczkę i marszczy brwi widząc jego nazwisko na ostatniej stronie.
- Coś nie tak?
Jego asystentka waha się przez chwilę, przyglądając się trzymanej w ręku teczce.
- Jest pan pewien tej decyzji? - pyta w końcu neutralnym tonem.
- Absolutnie.
- W takim razie wszystko w porządku.
Anna odkłada teczkę do przegródki ze sprawami załatwionymi i zasiada z powrotem za blatem swojego biurka. Harry nie wraca jednak do swoich zadań.
- Myślę, że jeśli masz jakieś wątpliwości, to powinnaś się nimi podzielić - oświadcza spokojnie. Nie chce, żeby odebrała to jako groźbę. Jest naprawdę niezłą asystentką i szkoda byłoby ją stracić. - Nie mam zwyczaju karać nikogo za posiadanie własnego zdania.
Anna Seghers zamiera w połowie podpisywania jakiejś kartki.
- Od dwóch miesięcy codziennie obserwuję przesłuchania Smierciożerców - mówi sekundę później. - Większość z nich jest w moim wieku, niektórzy są nawet młodsi. Byli jeszcze dziećmi, kiedy przyłączyli się do Sam Wiesz Kogo.
Harry powstrzymuje się od przypomnienia jej, że sam miał lat czternaście, kiedy po raz pierwszy stanął do walki z Voldemortem.
- Wczoraj byłam na przesłuchaniu Harpera - kontynuuje jego asystentka. - Jego starszy brat był podejrzany o bycie Śmierciożercą. Zginął w jakiejś bitwie, potem okazało się, że nie brał w niej nawet udziału, nie był też Śmierciożercą, ale majątek jego rodziny i tak został zarekwirowany. Jego matka była chorowita, stracili źródło dochodu, a Sam Wiesz Kto zaoferował im wsparcie.
Milknie na chwilę, ale Harry i tak wie, co zaraz powie. Przeprowadził już parę takich rozmów. Ostatnio zdarzały się mu coraz częściej. Do głosu dochodzili ludzie, którzy nie brali bezpośredniego udziału w tamtej wojnie. Nie wiedzieli jak beznadziejna była ich sytuacja i najwyraźniej nie byli w stanie zrozumieć, że w czasie wojny rzeczywistość rządzi się innymi prawami.
- Żal mi tego dzieciaka. - Anna Seghers wypowiada w końcu zdanie, na które Harry Potter czekał od początku rozmowy. - A jemu podobnych jest całkiem sporo.
- Harper brał udział w bitwach - przypomina jej Harry spokojnie. - Zabijał ludzi.
- Wiem, ale... to nie o to chodzi. - Odwraca się w jego stronę. - Ministerstwo wydaje miliony galeonów na ściganie tego typu ludzi. To potrwa jeszcze lata i czasami zastanawiam się, czy części z nich nie można by po prostu zostawić w spokoju...
Harry wzdycha w głębi duszy. Nie obejdzie się bez stawiania sprawy jasno.
- Wiesz gdzie trzymamy akta osób, których nadal poszukujemy?
Anna przytakuje.
- Przynieś mi stamtąd jakąś teczkę. Którąkolwiek.
Anna wyjmuje z szuflady klucz i podchodzi do ciężkiej pancernej szafy. Zamyka oczy i na chybił trafił wyciąga z niej jedną z brudnobiałych teczek. Harry otwiera ją nie patrząc nawet na nazwisko na przedzie. Ilość zgromadzonych papierów wskazuje na to, że chodzi o jednego z bardziej aktywnych popleczników Voldemorta. Przegląda kartki, aż znajduje to, o co mu chodzi i obraca teczkę w stronę swojej asystentki.
- Policz strony - mówi. - Zatrzymaj się, gdy trafisz na kolejny nagłówek.
Anna powoli liczy kartki zapełnione nazwiskami.
- Dwadzieścia trzy - mówi w końcu, przełykając ślinę. Wie doskonale, co oznaczają te listy.
- Właśnie - przytakuje Harry. - Pięćdziesiąt trzy strony nazwisk ludzi, do których śmierci pośrednio przyczynił się ten Śmierciożerca, którego teczkę wybrałaś.
Harry odchyla się do tyłu na krześle.
- „Pośrednio” może oznaczać, że wydał tych ludzi Śmierciożercom albo, że pomagał przy torturach, na przykład przygotowywała kolejne narzędzia, kiedy ofiara wołała o pomoc.
Anna wzdryga się nieznacznie.
- Albo może po prostu wynajdywała zaklęcia lub sporządzała eliksiry, od których mugole padali jak muchy. Nieważne co to dokładnie oznacza. Ważne, że ci ludzie, których nazwiska wypełniają te strony mieli rodziny i przyjaciół. Czy wiesz, że każdego dnia do ministerstwa dociera średnio około stu listów zaadresowanych do mnie?
Anna spuszcza wzrok na podłogę.
- Większość z nich pochodzi od ludzi, którzy stracili rodziny z rąk takich właśnie osób.- Harry wskazuje na otwartą teczkę. - Chcą ode mnie pomocy. Chcą, żebym przyniósł im sprawiedliwość. Żeby mogli spać spokojnie, wiedząc, że śmierć ich krewnych nie uszła ich mordercom bezkarnie.
Milknie i znacząco spogląda na swoją asystentkę.
- Zajrzyj na następną stronę - mówi, kiedy już staje się jasne, że chwilowo nie ma co liczyć na odpowiedź. Anna posłusznie wykonuje polecenie.
- Dwie - mówi, szacując ilość stron.
- To morderstwa tzw. „bezpośrednie”. Morderstwa, na które mamy dowody. To tylko dwie strony, ale nazwisk i tak jest dużo, a każdą z tych osób nasz delikwent zabił samodzielnie i z własnej woli.
- Rozumiesz, co chcę ci powiedzieć?
Anna niechętnie unosi wzrok z podłogi.
- Oni nie są tacy zagubieni jak mi się wydaje? Ani tak godni miłosierdzia?
Harry potrząsa lekko głową i jego wzrok zatrzymuje się na jednym z ostatnich nazwisk. Hermiona Granger. Ze wszystkich teczek leżących w szafie Anna musiała wybrać właśnie tą. Przymyka oczy i odpycha od siebie wspomnienia. Morderca Rona zapłacił za swoje czyny, tak samo będzie z mordercą Hermiony. To tylko kwestia czasu.
- Każdy z nas dokonuje w życiu pewnych wyborów i musi liczyć się z konsekwencjami - mówi spokojnie, pewnym tonem. - Niezależnie od okoliczności, niezależnie od tego czyja to była wina i kto zachował się wobec nich nie w porządku, oni wszyscy na którymś etapie zdecydowali się zabijać innych ludzi. Zostały po nich trupy. Martwe ludzkie ciała.
Przez chwilę Anna Seghers nie odpowiada. Wzrokiem błądzi gdzieś pomiędzy nazwiskami ułożonymi w równe kolumny.
- Jest zbrodnia, musi być i kara? - pyta.
- Właśnie - potwierdza Harry dobitnie. Jeśli istnieje w ogóle coś, czego jest pewien, to właśnie tego, że wszyscy są odpowiedzialni za swoje czyny.
- W naszym świecie nie ma kary śmierci - dodaje. - Zadbałem o to, żeby Dementorzy nie panoszyli się już w Azkabanie, więc więzienie nie jest już najgorszym, co może tych ludzi spotkać. Jeśli będą się zachowywać odpowiednio, okażą skruchę i dostaną od uzdrowiciela papier stwierdzający, że są zdatni do życia w społeczeństwie, wtedy pewnego dnia wyjdą na wolność. Więcej nie mogę im zaoferować. - Jego głos nabiera twardości stali. - Tak sobie pościelili i tak muszą teraz spać.
Anna przytakuje i oboje wracają do swoich zajęć. Harry wie jednak, że nie przekonał jej do końca. W myśli obiecuje sobie, że niedługo zajmie się zniszczeniem dokumentów, które mogłyby świadczyć na ich niekorzyść. To była wojna i zrobili, co trzeba było zrobić. Wyciąganie tego teraz nie ma sensu, ale Anna Seghers wygląda na osobę, która mogłaby rozpętać piekło w poczuciu, że tak nakazuje jej sumienie. Zdarzali się tacy ludzie. Neville był taki. Nie potrafią zrozumieć, że zasady trzeba czasem łamać.
Po wyjściu z biura udaje się do archiwum i niszczy te dokumenty, o których istnieniu jeszcze pamięta. Obiecuje sobie, że spróbuje sobie przypomnieć, czy było ich więcej. Przy okazji niszczy dane na temat zaklęć, które ostatnio rzucał. Mało prawdopodobne, żeby ktoś przeglądał tego typu sporządzane automatycznie listy, ale Harry nie chce ryzykować, że ktoś odkryje, jakimi ostatnio się posługuje zaklęciami. Manipulowanie umysłami mugoli nie jest uważane za coś pozytywnego, a ilość zaklęć osłaniających i konfundujących prawdopodobnie wzbudziłaby podejrzenia, a te prowadzić mogłyby prosto do niewielkiego szeregowca w Bournemouth. Na takie ryzyko Harry'ego nie stać.
James Evans nie zjawia się tego dnia w domu wcześniej. Właściwie to się spóźnia. William daje mu do zrozumienia, że nie jest z tego zadowolony, ale nie wypytuje go, co robił. Zaklęcia rzucone dyskretnie przez Harry'ego powodują, że nie przychodzi mu to nawet do głowy.
Gdy James Evans kładzie się spać, po drodze do sypialni mija lustro. Przystaje przy nim i wpatruje się w swoje na wpół ukryte w mroku odbicie.
- Hipokryta z ciebie - informuje lustro.
Nie dostaje odpowiedzi.
---//---
Zdumiewająco szybko popadają w rutynę. Może dlatego, że w głębi duszy obaj lubią schematy i jasno określone zasady, a może dlatego, że porządek rodzi poczucie bezpieczeństwa.
Harry przejmuje we władanie kuchnię i Draco ze zdumieniem odkrywa, że Potter nie tylko umie gotować, ale robi to nawet całkiem dobrze. Czasem Draco nawet mu pomaga, ale ta pomoc sprowadza się najczęściej do krojenia tego, co wskaże Harry. Draco odpowiada taka funkcja. Przypomina mu to trochę przygotowywanie składników do eliksirów.
Harry upiera się też, żeby sprzątać dom nie używając magii. Wyjmuje ścierki i miskę pełną mydlanej wody i przeciera wszystkie meble i bibeloty, a potem z miotłą w ręku zamiata dokładnie każdy kąt. Przez jakiś czas Draco zastanawia się, czy to jest jakiś dziwny objaw tęsknoty za quidditchem, ale potem znajduje Harry'ego w łazience, szorującego szczoteczką do zębów przybrudzone fugi pomiędzy kafelkami i dochodzi do wniosku, że to najwyraźniej w świecie musi być jakaś choroba.
Draco skupia się na opanowywaniu ogrodu i wyrywaniu chwastów spomiędzy zmarniałych krzewów róż. Wygrzebuje z pamięci wspomnienia z dzieciństwa, kiedy przysłuchiwał się rozmową Narcyzy z głównym ogrodnikiem i kupuje nawet mugolskie czasopismo z czterostronicowym artykułem na temat storczyków w środku. Harry śmieje się z niego, ale czasem pomaga przy przekopywaniu ziemi pod nowe grządki, bo Draco niestety nie pamięta jakiego się do tego używa zaklęcia.
Żyją jakby nic się nie działo i jakby liczyli się tylko oni.
Co jakiś czas ktoś zjawia się u nich, przynosząc nowiny. Draco wycofuje się wtedy na piętro z jakąś książką lub znajduje sobie jakieś zajęcie w ogrodzie. Wie, o czym rozmawiają. Wie, że chcą by Harry przeniósł się gdzie indziej. Wie, że Harry woli zostać tutaj. Gdy rozmowa się kończy, wszystko wraca do normy.
Co jakiś czas Draco łapie wzrok Harry'ego i wyczytuje w nim nieme pytanie. Czy moglibyśmy tak zostać na zawsze? Draco udaje, że nic nie rozumie, a w duchu przeklina Harry'ego za jego naiwność. Ten ich świat nie jest nawet prawdziwy, ich zgoda i współpraca to po prostu skuteczny slalom pomiędzy tematami tabu, ich związek to coś dziwnego, co z pewnością nie ma przyszłości.
Nie mogą tak zostać na zawsze. Nie ma czegoś takiego jak „na zawsze”. Wszystko kiedyś znajduje swój koniec i Draco wie, że kres tego ich złudzenia jest coraz bliżej. Trzeba być ślepcem, żeby tego nie widzieć.
---//---
Dzień sto osiemdziesiąty ósmy
Tym razem zaczyna się od melodii.
Potem są korytarze, zaciemniony pokój pachnący śmiercią, ciężkie kotary i pukle jasnych włosów na poduszce. Czyjś przerażony krzyk i dreszcze. Ciemnowłosa dziewczyna o zmęczonych oczach. Postacie w czerni, tłum zamaskowanych ludzi. Masywne, zimne mury. Kałuża krwi. Nie jedna. Wiele. Buty we krwi i czerwone ślady na podłodze. Schody. Syk węża.
Jesteś czystą iluzją.
Zza masek wyglądają oczy. Oczy są za drzwiami, za otwieranym oknem, pod stołem. Oczy pozbawione twarzy, pozbawione wyrazu, obserwujące każdy ruch. Wszędzie, wszystko, w każdej sekundzie. Własna twarz w lustrze i wrażenie, że...
I znów ten przerażony krzyk. Ciemne włosy, blizna w kształcie błyskawicy, oczy po brzegi wypełnione nienawiścią. Syk węża sunącego się po podłodze. Kobieta upada na podłogę, jej postać zalana zielonym światłem. Pył spada z nieba. I znowu krzy...
William Black budzi się z sercem wybijającym szaleńczy rytm. Przez chwilę, ogarnięty paraliżującym strachem, wsłuchuje się w ciszę, czekając na jakiś dźwięk, który zdradziłby mu źródło własnego lęku. Obok niego James oddycha miarowo pogrążony w głębokim śnie. Z kuchni dobiega go odgłos łap uderzających o posadzkę. Voisine też najwyraźniej nie śpi. William odwraca się na plecy. To tylko sen. Kolejny sen.
Wstaje powoli z łóżka, usiłując nie obudzić Jamesa. Światło ulicznej latarni prześlizguje się przez szparę pomiędzy firanką a zasłonką i oświetla jego twarz. William skupia wzrok na zygzakowatej bliźnie. W tym świetle wygląda trochę jak błyskawica.
W kuchni wyjmuje z szafki szklankę i nalewa sobie zimnego mleka. Voisine macha ogonem i przygląda się mu uważnie, ignorując fakt, że jest czwarta nad ranem i wszystkie porządne psy powinny już dawno spać. William drapie ją za uchem i po raz któryś myśli, że chyba za łatwo ludziom ustępuje. Na pewno za łatwo ustępuje Evie. Wystarczyło, żeby wróciła na weekend do Bournemouth i oświadczyła, że jadą do schroniska, a on posłusznie adoptował sobie psa.
Czemu?
Ciemnowłosa dziewczyna o zmęczonych oczach powraca z koszmaru do jego jasno oświetlonej kuchni i ...W ogóle nie masz silnej woli, mówi i uśmiecha się złośliwie, jakby znała jakiś dowcip, który do niego nie dotarł. William rozpoznaje w tym obrazie wspomnienie.
Skąd to przyszło? I po co?
No nic, myśli William, gasząc światło. Mniejsza z tym. Z wycieczki do schroniska ma Voisine, która jest chyba najgrzeczniejszym i najspokojniejszym psem jakiego świat widział. I ma towarzystwo, gdy James zajmuje się pracą.
Przechodzi do dużego pokoju i otwiera drzwi balkonowe. Voisine wybiega na zewnątrz i zaszywa się gdzieś w pobliżu geranium. William obserwuje przez chwilę jak jego pies hasa bez celu pomiędzy krzewami i powoli dopija mleko. Nie ma ochoty wracać do łóżka.
Na stole w dużym pokoju leży plik teczek, które James przyniósł ze sobą z pracy w nadziei, że uda mu się popracować w domu. Nadzieje okazały się płonne, William już o to zadbał. Nie chciał, żeby James się przepracowywał, a poza tym nawet lubił tak mu przeszkadzać. Zazwyczaj kończyli wtedy w sypialni.
William uśmiecha się do siebie i zamyślony omal nie wpada na stół. Przytrzymuje się krzesła, ratując się przed upadkiem, ale nie udaje mu się utrzymać prosto szklanki. Mleko faluje, mija krawędź i emigruje po części na zupełnie nieodpowiednie tereny. William przeklina pod nosem, odstawia szklankę i krawędzią obrusa zaczyna pośpiesznie wycierać mokre plamy z dokumentów Jamesa. W myślach zastanawia się, co zrobi mu James kiedy odkryje, że utopiono mu jego cenne teczki. To wręcz śmieszne jak on się z nimi nie potrafi rozstać. Wydaje mu się pewnie, że jest bardzo subtelny z tym zabieraniem ich zawsze ze sobą i nie zostawianiem ich na wierzchu, gdy ktoś ich odwiedza, ale William już dawno zauważył, że James najwyraźniej nie życzy sobie, żeby ktokolwiek zaglądał do tych dokumentów. Czasami Williamowi wydaje się nawet, że James wyniósł je z pracy nielegalnie.
Najciekawsze w tym wszystkim, myśli William, wycierając ostatnie krople, jest to, że same dokumenty są przerażająco wręcz nieciekawe. To niewyobrażalne jak one działają na ludzi. William wie, że z natury jest raczej osobą ciekawską i nie specjalnie kryje się z tym, że lubi wiedzieć wszystko o wszystkich. Jednak ile razy przychodzi mu do głowy, żeby przyjrzeć się dokładnie temu, co James znosi do domu, przypomina mu się coś pilniejszego do zrobienia, a potem po prostu zapomina o całej sprawie. Kilka razy udało mu się wprawdzie otworzyć jakąś teczkę lub dwie, ale ostatecznie przeczytał tylko parę zdań nim kompletnie stracił całe zainteresowanie. To niesamowite jak go od tych dokumentów odpychało. I nie tylko jego. Eva tez nie dała im rady. A potem roześmiała się i powiedziała, że nic takiego jej się jeszcze nie zdarzyło i ze to koronny dowód na to, że James musi mieć najnudniejszą pracę na świecie.
William wygładza wilgotną stronę i ocenia jej stan na nawet zdatny do użycia, co oznacza, że może nie zostanie rano zamordowany. Ogarnia wzrokiem tekst. Sprawozdanie z przesłuchania Vincenta Crabbe'a, urodzonego 3.05.1980, w Little Canfield w hrabstwie Essen. Przesłuchujący: Brian Grey, stenogram: Anna Seghers. Miejsce przesłuchania: siedziba ministerstwa ma...
William unosi wzrok znad papierów. Nagle nabiera ochoty na coś do jedzenia. Może jakąś kanapkę. W kuchni powinno być jeszcze trochę tego indyka, który James upiekł dwa dni wcześniej. No i ze dwa listki sałaty. Będzie w sam raz. Rusza w stronę kuchni, ale na drodze staje mu Voisine, który wybiera ten właśnie moment, na położenie łap na blacie stołu i popatrzenie na niego błagalnie.
- Kiedy zdążyłaś wejść do środka? - pyta psa, głaszcząc go po głowie. - Znudziły ci się już grządki? Ciężko cię zadowolić, co? Pewnie też byś chciała kawałek indyka?
Na dźwięk słowa „indyk” pies zaczyna machać energicznie ogonem.
- Tak też myślałem - kwituje William i spycha psie łapy z blatu.
Wyciąga rękę, żeby zamknąć teczkę i zamiera w połowie drogi. Z masy nieistotnych słów pokrywających kartkę wyławia jedno, które każe mu zapomnieć o kanapkach i głodzie.
Malfoy.
William powoli odsuwa krzesło i siada do stołu. Voisine przysuwa się bliżej i kładzie mu głowę na kolanach. William miarowo głaszcze jej sierść i co jakiś czas odwraca strony. Tym razem nic nie jest w stanie oderwać go od lektury, choć ma dziwne wrażenie, że coś jednak próbuje. Za każdym razem, gdy czuje nagła senność, przypływ głodu lub zniechęcenie, zaciska dłonie na karku psa, a ten w odpowiedzi szturcha go nosem w bok. To wystarcza, żeby wybić go z zamyślenia.
Nazwisko Malfoy pojawia się jeszcze w wielu miejscach i z każdym razem przynosi ze sobą dziwnie dotkliwe ukłucie bólu. William nie wie, co to oznacza, ale jest pewien, że musi się tego dowiedzieć.
Gdy zamyka teczkę, wszystkie dokumenty ma już przeczytane. W milczeniu udaje się do kuchni i podaje Voisine kawałek indyka w podziękowaniu za pomoc. Potem wraca do łóżka i do rana leży bez ruchu wpatrując się w sufit. Tej nocy już nie zasypia.
---//---
Czasami po tych krótkich wizytach ludzi z „zewnątrz” zostaje plik gazet, które dostarczają im wiadomości na temat świata zewnętrznego, ale nigdy nie służą im za punkt wyjściowy do żadnych dyskusji. Tematyka jest dość delikatna i bolesna dla obu stron.
Pewnego dnia Draco przegląda bezmyślnie jakieś wydanie Proroka z przed tygodnia, gdy jego wzrok pada na niepozorny artykuł o pracach budowlanych w zachodniej części Azkabanu. Podobno zaklęcia ochronne weszły w jakąś reakcję z zaklęciami ocieplającymi cele na najniższym poziomie i coś im wybuchło. Teraz to naprawiają.
Draco mruży oczy, przypominając sobie, co mówiła mu ciotka Bellatriks podczas ostatniego pobytu w Malfoy Manor. Mógłby przysiąc, że wspominała coś o tym, że na najniższym poziomie nie ma cel i że trzyma się tam zapasy żywności. No i jest jeszcze jej mąż, który siedział bodajże właśnie w zachodniej części Azkabanu i teraz zawsze chodzi ubrany za ciepło, bo przez wiele lat zmuszony był znosić zimo nieogrzewanego więzienia.
Draco przypomina sobie, jak jego ojciec tłumaczył mu, że powinien zawsze uważać na drobne szczegóły, bo właśnie dzięki nim można najłatwiej odróżnić kłamstwo od prawdy. Sięga pamięcią wstecz i wygrzebuje z szafy stare numery gazet. Kilkanaście minut później odnajduje czytany jakiś czas temu wywiad z ministrem magii, w którym minister powiedział wprost, że najważniejsze jest, żeby społeczeństwo czuło się bezpieczne i żeby ludzie zachowali spokój. I że czasami byłoby lepiej, gdyby pewne informacje nie dostawały się do uszu opinii publicznej.
Myśli o tym wszystkim gdy Harry już śpi i wsłuchując się w rytm jego oddechu, dochodzi do dziwnych wniosków. Nad decyzją zastanawia się jeszcze przez niecały tydzień. Myśli o tym, że jeżeli jego ojciec jest na wolności, to z pewnością umiałby zapewnić bezpieczeństwo własnej żonie. Umiałby ją odnaleźć. Umiałby złożyć ich rodzinę z powrotem w calość.
Draco obserwuje Harry'ego i myśli, że Harry nigdy tego nie rozumiał, że chyba nie był w stanie pojąć, że Draco zawdzięcza wszystko bez wyjątków, z istnieniem włącznie, swoim rodzicom i że to im winien jest bezwzględną lojalność. Harry Potter przez większość część życia zdany był wyłącznie na siebie. Nie potrafi zrozumieć, jak to jest gdy rodzina jest wszystkim co się posiada.
Draco odchodzi siódmego dnia po przeczytaniu artykułu. Przez chwilę rozważa zostawienie Harry'emu kartki z wyjaśnieniem, ale sam nie wie, co mógłby napisać poza „jestem synem swojego ojca”, a zwykłe „przepraszam” zakrawałoby już chyba na hipokryzję, więc obywa się bez wiadomości.
Czarem maskuje swój wygląd i rusza do Londynu. Z nielegalnego punktu na ulicy Śmiertelnego Nokturnu teleportuje się do L'Abri. Jego ojciec już tam na niego czeka.
Nie mogło być inaczej, myśli Draco, tłumiąc w sobie to dziwne uczucie, które każe mu uciekać gdzieś w dal. Odsuwa na bok szepty mówiące, że kolejnej zdrady Harry już na pewno nie wybaczy. Spycha wszystkie natrętne wątpliwości w kąt i zdusza w sobie niepokój.
Siada naprzeciwko ojca w tej samej kuchni, w której jego matka śpiewała o tym, że gdyby znalazła sen, który by ją uszczęśliwił, wtedy nie chciałaby się już nigdy obudzić. Ma wrażenie, że przeznaczenie nareszcie się wypełnia, a historia jego życia wraca na dawno wyznaczone tory.
Wszystko będzie jak miało być.
---