W słowach kłamców, w głupców snach dni 21 63


W słowach kłamców, w głupców snach

Część 2/7 - Dni 21 -63

 

Każde kolejne wakacje u Dursleyów są gorsze niż poprzednie, bo z każdym mijającym rokiem życie Harry'ego Pottera coraz bardziej różni się od tego przyziemnego, poprawnego życia, które Dursleyowie tak wielbią. Z każdym rokiem jest też coraz trudniej nie ulegać frustracji i nie unosić się gniewem, gdy w gazetach wypisują niestworzone rzeczy, i nie myśleć, że powinno się być zupełnie gdzie indziej.

Wakacje po piątym roku nauki są jednocześnie łatwiejsze i trudniejsze do zniesienia niż wszystkie poprzednie. Jest trudniej, bo śmierć Syriusza wprawiła Harry'ego w dziwny stan, z którego nijak nie może się otrząsnąć i dlatego, że nocą prześladują go wspomnienia o Malfoyu. Jest też trochę prościej, bo Harry stosunkowo szybko przenosi się do Weasleyów, gdzie łatwo o zajęcie i jeszcze łatwiej o rozrywkę. Zajęty milionem nieistotnych spraw prawie nie myśli o Malfoyu, za to coraz częściej spędza czas z Ginny, w której jest coś znajomego i przez to kojącego. Coś co ustawia ją w rubryce „bezpieczna” i każe częściej się do niej uśmiechać.

Tylko noce są jak zwykle zdradliwe i wypełniają je sny zupełnie nieodpowiedniej natury.

---//---

Dzień dwudziesty pierwszy

Harry Potter jest po uszy w farbie, albo przynajmniej takie ma wrażenie. Malowanie ścian okazało się o wiele trudniejszym zadaniem niż przypuszczał, z pewnością bardziej brudzącym, ale Harry nie ma zamiaru narzekać. Jest coś uspokajającego w takim prostym fizycznym zajęciu. Nic od tego nie zależy i nic nikomu nie grozi, gdyby nagle okazało się, że Harry nie umie stanąć na wysokości zadania. To tylko ściany. Najgorsze co go może spotkać to gniew Dracona, ale i to wydaje się być mało prawdopodobne, bo Draco nie czuje się jeszcze zupełnie swobodnie w jego obecności i usiłuje się hamować. Harry dostrzega w nim echa dawnego Dracona, oznaki burzy skrywającej się pod maską opanowania i wie, że w środku Draco to nadal Draco, po prostu chwilowo mniej pewny siebie. Minęło zaledwie dziewiętnaście dni odkąd go odnalazł. Piętnaście odkąd zdecydował się na ten szaleńczy plan. Niewiele ponad dwa tygodnie. Mało. Bardzo mało. Jeszcze wszystko będzie jak tego chce. Czas leczy wszystkie rany.

Gdzieś z prawej dobiega go szelest gazet. Draco wkracza do pokoju i Harry'emu przez chwilę wydaje się, że znów jest w Hogwarcie, bo wrażenie jest bardzo podobne. Draco wchodzi jak zwykle z rozmachem i nie ma na nim ani jednej plamki. Malują ściany od pięciu godzin, spodnie i koszula Harry'ego nadają się do wyrzucenia, na czole ma jakieś dziwne zielone plamy, a Draco wygląda jakby właśnie ubrał się w świeżo uprasowane ubranie. To nie jest normalne.

- Czemu mordujesz mnie wzrokiem?

- Masz wyprasowaną koszulę - oskarża go Harry.

Draco staje przed nim i spogląda na niego z nieukrywaną konsternacją.

- Owszem. To się właśnie robi z koszulami. Bierzesz deskę do prasowania, żelazko, włączasz je do prądu i zabierasz się do roboty. Powinieneś też tego spróbować.

- Bardzo zabawne. Obaj wiemy, że ty nie umiesz się posługiwać żelazkiem.

Draco nie komentuje tej wypowiedzi, tylko uśmiecha się nieznacznie.

- I to ja prasowałem wszystkie koszule. W tym twoje. Dziś rano.

Draco nadal nie reaguje, tylko uśmiecha się coraz szerzej.

- Co cię tak śmieszy? - pyta Harry, bo te uśmiechy zaczynają mu działać na nerwy.

Draco posyła mu rozbawione spojrzenie.

- Mijałeś może ostatnio jakieś lustro?

- Nie, ale dlaczego...?

Nie kończy, bo Draco łapie go za rękę i ciągnie w kierunku korytarza. Zatrzymują się przed lustrem i Draco popycha Harry'ego w stronę jego własnego odbicia.

- Widzisz?

Harry przygląda się sobie przez chwilę, nie znajdując jednak nic niezwykłego. No, poza setką kolorowych smug i czołem pomazanym zielenią.

- Nie.

- Jak to nie?

- Po prostu. Nic nie widzę.

Draco wzdycha teatralnie i odwraca Harry'ego w swoją stronę.

- Dobra - mówi po chwili skupieni i zabiera Harry'emu pędzel z dłoni.

- Hej, co... - zaczyna Harry, osłaniając głowę przed dziwnymi zakusami Dracona.

- Nie ruszaj się - mówi Draco zdecydowanym tonem. - Chcę tylko przedłużyć parę linii, żeby było wyraźniej.

- Na moim czole?

- Właśnie - potwierdza, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.

Przez chwilę Harry zamierza się dalej bronić, ale potem dociera do niego, że i tak jest już cały umazany i że dawno nie widział Dracona tak ożywionego. Opuszcza ręce na boki.

Sekunda mija i Draco patrzy na niego z satysfakcją.

- No teraz to nawet ty to zobaczysz - mówi.

Harry odwraca się do lustra i skupia wzrok na zielonych plamach na własnej twarzy. W pierwszej chwili nie umie nawet dostrzec różnicy i już chce oświadczyć, że nadal nie rozumie, kiedy nagle zauważa zmianę. Pewne linie zostały rzeczywiście przedłużone. Harry przekrzywia głowę lekko w lewo i mruży oczy. Tak, jak na to patrzy, to ta plątanina zielonych smug i plam coś jednak przypomina. Coś jakby nieforemną kulę przebitą igłami...chociaż...

Harry przechyla głowę jeszcze bardziej na lewo.

Nie. Nie kulę i nie igły. Kaktus.

I wtedy nareszcie dociera do niego sedno całej sprawy.

Ma na czole kaktus. Kaktus. Kaktus mu wyrósł.

W lustrze łapie rozbawione spojrzenie i zaczyna się śmiać. Draco przygląda mu się z szerokim uśmiechem na ustach. Harry myśli o tym, że ten uśmiech widział tylko ze trzy razy w życiu, bo Draco Malfoy nigdy nie był z tych, którzy często się uśmiechali. Myśli też, że ma ochotę go pocałować. Teraz kiedy sam się śmieje, a Draco i cały świat wydają się być absolutnie szczęśliwi. Nie próbował jeszcze takiej wersji.

Nie robi tego jednak.

Jeszcze jest na to za wcześnie.

---//---

Przez całe wakacje Harry stara się nie rozmyślać nad tym, co stanie się z nim i Malfoyem, kiedy rozpocznie się nowy rok szkolny. Na te myśli pozwala sobie dopiero wtedy, gdy jest już w drodze na stację i gdy konfrontacja jest nieunikniona. Czasu nie ma zbyt wiele, ale z pewnym zdumieniem odkrywa, że pragnienia i oczekiwania ma już całkowicie ukształtowane, jakby od dawna czekały tylko na okazję, żeby się ujawnić.

Nie spodziewa się otwartych ramion, wylewności, ani nawet uprzejmości, ale jest pewien, że coś ulegnie zmianie. Wydaje mu się, że jest na tę zmianę gotowy i że wie mniej więcej jak ona będzie wyglądać. Lucjusz Malfoy jest w Azkabanie i Draco Malfoy jest wreszcie wolny od jego wpływu. Może zejść z drogi, którą wybrał dla niego ojciec, może zrobić coś zupełnie nieoczekiwanego. Będzie lepiej, myśli Harry, wspominając reakcję Malfoya na aresztowanie jego ojca. Wspomina te kilkanaście dni przed końcem roku szkolnego i ma pewność, że mu wybaczono.

Sam jest gotowy wybaczyć, chociaż zbrodnie Malfoya są o wiele poważniejsze. Czuje się nagle pełen nadziei, uskrzydlony wręcz myślą o tym nowym początku, który czeka na niego za następnym zakrętem.

Przyszłość będzie lepsza niż teraźniejszość, Harry jest tego pewien.

---//---

Dzień dwudziesty piąty (1)

Rita Bennett wie, że dobrze sobie radzi ze swoją sytuacją. Psychiatra, którego widuje dwa razy w tygodniu powtarza jej to bardzo często. Znajomi i rodzina mówią jej, że jest dzielna, że są inni, którzy radzą sobie gorszej, że są rodziny, które się rozpadają i małżeństwa kończące się rozwodem. Wie też, że inni nic jej nie obchodzą i że nie czuje się jakby radziła sobie dobrze. Czuje się raczej jakby ktoś wziął i wyrwał z niej coś ze środka, a potem zalepił to plastrem i powiedział „już, dobrze, po krzyku”.

Mimo to Rita jakoś się trzyma, a życie toczy się dalej, po swojemu, zupełnie niezależne od czyichkolwiek życzeń. Rita ma świadomość, że nie jest ze swoim bólem sama, że jest więcej takich jak ona i całe mnóstwo tych, którzy przeżywają coś podobnego. Są dnie, kiedy jej to pomaga, kiedy myśl o tym, że nie wariuje, że to normalne, że inni też tak mają, dodaje jej otuchy. Są też dni, kiedy wolałaby być jedyna, bo to, że nie jest wyjątkowa oznacza, że było wielu takich chłopców jak jej Edward, w których życie zepsuło coś do tego stopnia, że woleli się z nim rozstać niż męczyć się dalej.

Rita Bennett odgania czarne myśli i wyjmuje z piekarnika tartę z jabłkami, ciasto niespodziankę dla męża. Czwarte ciasto niespodziankę w tym tygodniu, a jest dopiero czwartek, więc niespodzianka może być określeniem dość na wyrost. Rita wie, że Paul przyjmie to ze spokojem, może rzuci jakieś zdanie w stylu - zawsze chciałem, żebyś więcej gotowała - i to będzie na tyle.

Wzdycha, odkłada gorącą blachę na blat i zdejmuje rękawice, bezmyślnie wyglądając przez okno na ogród. Za szybą jabłoń powoli otwiera pąki, a po niebie powoli przesuwają się chmury. Za płotem jej nowy sąsiad wywiesza pranie.

Nagle jej wzrok skupia się na sylwetce młodego mężczyzny odwróconego do niej plecami i przez chwilę wydaje się jej, że to Edward. Jej Edward. Cały i zdrowy. Przez chwilę czeka na cud, liczy na niego w głębi duszy, a potem mężczyzna się odwraca i Rita dostrzega różnice. Włosy są bardziej zmierzwione, profil ostrzejszy, okulary nie na miejscu. To nie Edward. Nie jej syn. To tylko jej nowy sąsiad. Jeden z tych dwóch młodych mężczyzn, którzy wprowadzili się do domu obok.

Rita odwraca się tyłem do okna i przeczesuje palcami włosy. Zapach ciasta wypełnia całą kuchnię.

To w sumie jeszcze dzieciaki, myśli, przypominając sobie, że jej nowy sąsiad wywiesił pranie, ale zapomniał o spinaczach. Na dziś zapowiadano silne wiatry.

Po chwili Rita Bennett zdejmuje fartuch i sięga po blachę z ciastem. Paul i tak nie przepadał za ciastami, a nowych sąsiadów wypada przywitać czymś miłym. Udaje, że nie chodzi o nic innego.

---//---

Pierwsze spotkanie z Malfoyem rozwiewa wszelkie nadzieje i Harry przez chwilę nie wie, co ze sobą zrobić. Oczy Malfoya są zimne i pełne gniewu, o wiele ostrzejsze niż rok temu. Cały Malfoy jest jakby bardziej dorosły i groźny, i to zupełnie nie zgadza się z tym, co Harry przewidział.

Draco Malfoy nie chce mieć z nim nic do czynienia, tyle jest jasne. Przez wiele dni Harry usiłuje sobie wmówić, że to tylko gra i że Draco próbuje po prostu zmylić postronnych, co do swoich stosunków z Harrym, ale w końcu zmuszony jest spojrzeć prawdzie w oczy. To nie jest zabawa, ani teatr, ani kłamstwo. To prawda i te wszystkie noce, które Harry spędził snując się po zamku i usiłując przypadkowo wpaść na Malfoya na korytarzu nic tu nie zmienią. To już koniec.

Harry leży w łóżku, wpatruje się w sufit i zastanawia się, co ma zrobić z taką ilością przebaczenia, o które najwyraźniej nikt nie prosił.

---//---

Dzień dwudziesty piąty (2)

- Co to?

James nadal przygląda się trzymanej blasze z dość niepewnym wyrazem twarzy.

- Tarta z owocami - odpowiada w końcu po dość długim namyśle.

William wstaje z podłogi, odkłada na bok pędzel i podchodzi bliżej, zerkając w stronę ciasta. Przez chwilę przygląda mu się uważnie, a potem wraca do drugiej części pokoju i zaczyna szperać w stojących tam kartonowych pudłach. Z przepastnych czeluści trzeciego z rzędu pudła wydobywa w końcu dwa plastikowe widelce. Jeden podaje Jamesowi, drugi wbija w złoty grzbiet tarty.

- Jabłkowa - mówi z satysfakcją, rozpoznając smak.

James nadal przygląda się temu bez słowa, z ciastem w jednej ręce i białym, plastikowym widelcem w drugiej.

William popycha go w kierunku wyścielonej gazetami podłogi.

- Siadaj - rozkazuje. - I jedz.

James posłusznie wbija widelec w ciasto.

- Skąd to masz?

- Teraz pytasz? Nie jesteś zbyt ostrożny.

William wzrusza ramionami.

- A co takiego mogłaby mi zrobić tarta z owocami?

- Nie wiem. To są niebezpieczne czasy. Wojna, bomby, zamachy, terroryści, fundamentaliści...

William unosi lekko jedną brew. Wyraz twarzy ma bardzo sceptyczny.

- W tarcie owocowej?

James wzdycha.

- To od sąsiadki z tego bladozielonego domu obok.

- Zmieniasz temat - wytyka mu William. - Miałeś mi opowiedzieć o tartach-terrorystkach.

- Prezent na powitanie - ciągnie dalej James, nie zważając na nic. - I zaprasza nas na przyjęcie u nich w ogródku w sobotę. Grill, hamburgery, kilku sąsiadów z okolicy. Takie tam.

- Co jej powiedziałeś?

- Że nie jestem pewien, czy będziemy mieli czas.

- Chcę tam iść.

- Nie wiem, czy to naj...

- Chcę tam iść - powtarza jeszcze raz William, mrużąc lekko oczy.

- Lekarze powiedzieli, że masz unikać tłumów.

- Ja chcę tam iść - oświadcza jeszcze raz William, tonem nie znoszącym żadnego sprzeciwu. Dwa tygodnie temu nie użyłby jeszcze tego tonu. Nie wiedziałby jak. Ale pewne rzeczy ma się we krwi i odnaleźć je można zawsze i wszędzie.

James poddaje się sile tego tonu i powiązanych z nim wspomnień. Potrząsa głową na nie, ale obaj wiedzą już, że William postawił na swoim.

- Powiedziała też - mówi James konwersacyjnym tonem, - że powinienem kupić jakieś spinacze, bo pranie mi odfruwa.

William uśmiecha się przygryzając wargi.

Nie komentuje.

---//---

Tłumaczy sobie, że chodzi o podejrzenia. Draco Malfoy coś knuje, Harry jest tego pewien i dlatego bezustannie śledzi wzrokiem każdy jego ruch. Tłumaczy sobie, że chodzi o odkrycie domniemanego niecnego planu, o zapobieżenie jakiejś wielkiej katastrofie. Udaje, że wszystkie rozmyślania i obserwacje służą tylko temu.

Tak naprawę, to na początku Harry miał nadzieję, że się myli. Nawet gdy usiłował przekonać Rona i Hermionę, że Malfoy przyłączył się do Voldemorta i nosi Mroczne Znamię, sam w głębi duszy liczył na to, że się myli. Tylko że podczas zeszłego roku zdążył poznać Malfoya całkiem dobrze i potrafi rozpoznać, kiedy Draco kłamie, kiedy coś ukrywa i kiedy się martwi.

Harry Potter wie doskonale, że Draco Malfoy otrzymał jakieś zadanie. Sposób, w jaki się nosi, ta aura zaaferowania, brak zainteresowania quidditchem i nieobecny wzrok na zajęciach eliksirów. Wszystko to razem składa się na dość jasny obraz - Draco Malfoy otrzymał od Voldemorta zadanie i usiłuje je wypełnić. Oznacza to, że trzeba mieć się na baczności i że wkrótce może zdarzyć się coś strasznego.

Oznacza to też, że Draco Malfoy go zdradził. Chociaż nigdy nic sobie nie obiecywali, to i tak bolało to jak najprawdziwsza zdrada. Lucjusz był w więzieniu, nikt Dracona do niczego nie zmuszał, a on i tak wybrał Voldemorta. Po prostu odstawił Harry'ego Pottera na bok, jak gdyby nigdy nic, i przekreślił ich wspólne chwile, jakby nie miały zupełnie znaczenia. Może nie miały. Najwyraźniej nie miały. Może Harry od początku był w tym szaleństwie całkiem sam.

Ta myśl bolała o wiele bardziej, niż wszystko to, do czego mógłby się oficjalnie przyznać przyjaciołom.

---//---

Dzień dwudziesty dziewiąty

Paul Bennett rozgląda się po swoim własnym podwórku, obejmując wzrokiem wszystkich zgromadzonych tu ludzi. Kilku sąsiadów, ich dzieci, jacyś znajomi Rity, jego koledzy z biura oraz parę osób, których zupełnie nie kojarzy. Ten widok staje się powoli codziennością w jego domu, bo gdy Evangeline wyjeżdża, Rita zostaje sama i nie bardzo chyba sobie radzi z taką ilością pustki. Wie, że sam jest wdzięczny za to, że ma pracę, na której może skupiać się przez osiem godzin dziennie i która nie pozwala mu myśleć o niczym innym.

Z tłumu wyławia sylwetki swoich najnowszych sąsiadów. Nie zdążył jeszcze ich poznać, ale usłyszał już co nieco na ich temat od swojej żony. Ma wrażenie, że Rita zamierza im w jakimś sensie „matkować” i wystarcza mu jeden rzut oka, żeby zrozumieć dlaczego. W tym ciemnowłosym chłopcu, Paul przywołuje z pamięci nazwisko, w tym Jamesie Evansie jest coś, co bardzo przypomina ich syna.

Marszczy brwi i decyduje się podejść bliżej.

- Paul Bennett - przedstawia się, wyciągając rękę.

Chłopak chwyta ją niemal automatycznie.

- James Evans - odpowiada, rozglądając się dookoła.

- Coś się stało?

- Nie, nic, tylko... zastanawiam się gdzie jest...mój kolega.

Paul rejestruje przerwy i chwile wahania, a także fakt, że chłopak nadal zerka nerwowo gdzieś w bok. Dziwne.

- Jest tam - mówi, wskazując na ocienione miejsce w rogu ogrodu. - Osaczony przez córki pani Distel i ich koleżanki.

Paul uśmiecha się dobrotliwie, ale chłopak nie reaguje na to tak, jak powinien i wygląda na jeszcze bardziej zaniepokojonego.

- One nie są takie groźne na jakie wyglądają.

James Evans odwraca się w jego stronę z dziwnym wyrazem twarzy.

- Przepraszam, po prostu... - przez chwile wygląda, jakby wahał się czy powinien dalej kontynuować. - Widzi pan, to może zabrzmi mało prawdopodobnie, ale mój kolega ... miał wypadek jakiś czas temu i obrażenia były tak poważne, że kiedy się w końcu obudził, okazało się, że nie pamięta nawet jak się nazywa.

Paul Bennett otwiera szerzej oczy. Wypadek, myśli i nagle wszystko składa mu się w sensowną całość. Ta dziwna smutna aura wokół tego chłopca, oczy, które widziały trochę za dużo i ta chwila wahania przed „miał wypadek”. Przypomniały mu się ignorowane ostatnio doniesienia z frontu.

Żołnierze, myśli. Nic dziwnego, że ten chłopak skojarzył się Ricie z Edwardem. Podobny koloryt, podobny wiek, podobne przeżycia.

- Dlatego trochę się o niego martwię - kontynuuje dalej James Evans, nadal lekko zmieszany. - Wiem, że to może wyglądać dziwnie, że tak go pilnuję, ale...on nie bardzo wie, jak...

- Funkcjonować w społeczeństwie? Wśród ludzi?

- Właśnie - odpowiada James, a Paul nabiera wrażenia, że potrzeba mu jakiegoś pocieszenia..

- Dobry z ciebie chłopak - mówi więc.

Odpowiada mu zdziwione i lekko zmieszane spojrzenie.

Paul Bennett wie już, że tych dwoje nowych sąsiadów będzie u nich gościć bardzo często. W sumie nie ma nic przeciwko.

---//---

Gdy do Harry'ego dociera wreszcie, że to, co czuje, to nie jest jakaś dziwna wersja arytmii serca, ale zwykła sympatia, przez długi czas nie bardzo wie, co z tym zrobić. Cho zapisał na konto nieudanych eksperymentów i w duchu nazywał pomyłką. Malfoy sprawił, że musiał na nowo poukładać swój system wartości i priorytetów, i nagle teraz, gdy zaczynał się już godzić z faktem, że możliwe, że będzie go ciągnąć do Malfoya i jemu podobnych przez całe życie, pojawiła się Ginny. W całkiem nowym wydaniu.

Harry nie jest do końca pewien, jak to się stało, ale Ginny Weasley wyrosła na kogoś, kto Harry'ego pociąga. Pociąga na tyle, że gdyby Draco Malfoy nie istniał, Harry kompletnie straciłby dla niej głowę. Ginny, tak samo jak Harry, została wciągnięta w orbitę Voldemorta, a spotkanie z nim coś w niej zmieniło. Dotknęła ciemnej strony, ale mimo to pozostała żywa i radosna. Nie wodzi za Harrym maślanym wzrokiem, jak to się zdarza ostatnio wielu dziewczynom, a Harry zna ja całkiem nieźle. Wie, jaki jest jej ulubiony kolor i z iloma kostkami cukru opije herbatę. Gdyby Malfoy nie istniał, albo gdyby Harry mógł o nim zapomnieć, Ginny Weasley ze swoimi rudymi włosami przywodzącymi Harry'emu na myśl zdjęcie jego matki byłaby idealnym rozwiązaniem.

Ale Draco Malfoy istnieje, a Harry nie ma kłopotów z pamięcią. Ginny ma za to nadopiekuńczego brata, a Harry nie chce narażać się na gniew Rona. Jakie to wszystko inne od tych przepełnionych zapachem ryzyka spotkań w ciemnościach korytarzy. Harry ma wrażenie, że czego by nie robił i tak będzie to wspominał po kres swoich dni. Niezależnie od ilości rudych loków.

---//---

Dzień trzydziesty szósty

Drzwi otwierają się ostrożnie i wychyla się zza nich zmierzwiona blond głowa.

Nie powiedzieli mi, że on jest taki przystojny, myśli Evangeline Bennett i uśmiecha się szeroko. Powiedzieli o amnezji, ale nie powiedzieli o tym, co naprawdę istotne.

- Cześć - mówi, uzbrajając się mentalnie w cały dostępny jej tupet. Jej matka powiedziała, ze temu mężczyźnie potrzebne jest towarzystwo i Evangeline ma zamiar zostać tym towarzystwem, niezależnie od tego, co na ten temat sądzi sam zainteresowany.

- Kim jesteś?

- Nazywam się Evangeline Bennett, mieszkam obok. - Niezbyt precyzyjnym ruchem wskazuje na okolice swojego domu rodzinnego. - Znasz moich rodziców, prawda?

Mężczyzna przytakuje ostrożnie, jakby niechętnie.

- No, właśnie. Pomyślałam, że wypada, żebym ja też się przedstawiła. Możesz mi mówić Eva.

Mężczyzna nie wygląda, jakby bardzo chciał z nią rozmawiać, ale Eva nie ma zamiaru się tym zrażać.

- Wpuścisz mnie? - pyta, robiąc jednocześnie krok w kierunku wnętrza domu.

Mężczyzna wzdycha, schodzi jej z drogi, a potem podąża za nią, jakby to on był tutaj gościem.

Eva zatrzymuje się na środku czegoś, co uznaje za duży pokój. Ciężko tu o całkowitą pewność, bo większą część podłogi nadal zajmują gazety i skrawki folii, a na meblach raczej zbywa. Rozsiada się wygodnie na jednym z dwóch wolnych krzeseł i spogląda wyczekująco na gospodarza, który dość szybko domyśla się, o co jej chodzi.

- Kawy, herbaty? - pyta mężczyzna tonem sugerującym dość silną niechęć.

- Kawę poproszę - odpowiada spokojnie Eva. - Bez cukru i mleka, jeśli można.

William Black posłusznie rusza w kierunku kuchni, a Eva dochodzi do wniosku, że jego imię jest zbyt długie i zdecydowanie zbyt poważne. Potrzeba mu więcej życia, uznaje i w myślach wertuje możliwe zdrobnienia. Z niesmakiem odrzuca Willa i różne odmiany Billów. Liam, myśli w końcu z satysfakcją. Tak, to imię nawet do niego pasuje. Takie trochę celtycko-romantyczne, ale jednocześnie bardziej przystępne niż William.

Mężczyzna wyłania się z kuchni z dwoma kubkami w ręce. Podaje jej ten z ładniejszym wzorkiem. Kawa jest gorąca i dobrej jakości. Roztacza dookoła przyjemny, swojski zapach.

To jest początek wspaniałej przyjaźni, myśli Evangeline.

---//---

Katie Bell trafia nagle do szpitala w stanie ciężkim i w tym samym momencie cała historia nabiera mroczniejszych barw.

To nie jest już zabawa, żadna rywalizacja o to, kto jest lepszym ścigającym, czy o to, kto potrafi być bardziej uszczypliwy. To rzeczywistość niosąca ze sobą bardzo realne ofiary i zostawiająca po sobie bardzo realne rany.

A za tym wszystkim stoi Draco Malfoy. Draco Malfoy o stalowych oczach i zbyt bladych włosach. Draco Malfoy, który ma piękne dłonie i zbyt wystające żebra. Draco Malfoy, któremu Harry najchętniej by przyłożył, a potem zamknąłby go gdzieś w pomieszczeniu bez okien i trzymał go tam do momentu, aż Draco przyznałby, że zachowywał się idiotycznie. A na koniec rzuciliby to wszystko i pojechali gdzieś nad morze, gdzie byłaby cisza i względny spokój i gdzie Harry poznałby wreszcie odpowiedzi na te wszystkie idiotyczne pytania, które plątały mu się od dawna po głowie.

Gdy Harry stoi na korytarzu wpatrując się ze złością w ścianę, na której nijak nie chcą pojawić się drzwi do Pokoju Życzeń, to właśnie te pytania nie dają mu spokoju. „Co tam robisz?” i „Co planujesz?” zniknęły z horyzontu całkiem szybko. To, co zostało ma mniej wspólnego z Katie Bell, Voldemortem i czarną magią.

Jaki jest twój ulubiony kolor?

Wolisz kawę czy herbatę?

O czym myślisz, gdy jesteś całkiem sam?

Harry Potter wpatruje się w ścianę i mnoży pytania. Ściana nie odpowiada.

---//---

Dzień czterdziesty trzeci

Sophie Miller od sześciu lat co wtorek zjawia się w domu Bennettów dokładnie o godzinie piętnastej i zasiada do partii brydża. Wiele zmieniło się podczas tych sześciu lat, jeszcze więcej wydarzyło. Jej córka urodziła drugie dziecko, syn stracił pracę i przeniósł się do Edynburga. Anglia wpakowała się w wojnę z Irakiem, terroryści przypuścili kontratak, wybuch zabił królową, a kraj zmienił się w sposób fundamentalny. Edward Bennett poszedł na wojnę, a jego siostra na studia. Edward wrócił zmieniony, miesiąc później powiesił się w garażu i do tej pory nikt nie wiedział dokładnie czemu. Evangeline zaręczyła się ze studentem prawa, a potem rozstała się z nim po wielkiej kłótni. Państwo Chen wzbogacili się na produkcji guzików do mundurów i przenieśli do lepszej dzielnicy. Zmiany dotknęły każdego.

Sophie Miller poznaje jednego ze swoich dwóch nowych sąsiadów właśnie podczas jednego z tych wtorkowych spotkań. Przychodzi jak zwykle pięć przed piętnastą, ale na miejscu zastaje tylko gospodynię.

- Dzisiaj zaczniemy trochę później. O szesnastej - mówi jej Rita od progu. Z kuchni dochodzi zapach jakiegoś świeżo upieczonego ciasta. Od śmierci syna Rita Bennett niemal bez przerwy piecze. - Eva z nami zagra i nasz nowy sąsiad.

- Ten młody brunet? - pyta pani Miller, siląc się na neutralność. Nie lubiła się wtrącać w cudze sprawy, co nie oznacza, że nie miała pojęcia, co się dzieje na jej ulicy.

- Jego współlokator.

- Czemu dopiero o szesnastej?

- Chciałam z tobą najpierw porozmawiać.

Wyłącza coś w kuchni, wyciera ręce w ścierkę i przechodzi do pokoju dziennego.

- Chodzi o tego chłopca. Nie wiem zbyt wiele, no bo sama wiesz, nie lubię wypytywać ludzi o ich prywatne życie.

Pani Miller przytakuje z pełnym zrozumieniem.

- Paul rozmawiał z tym brunetem, którego widziałaś. Nazywa się James Evans, jego współlokator to William Black. Obaj mają tak po dwadzieścia parę lata, ale bliżej trzydziestki niż dwudziestki. - Rita zatrzymuje się na chwilę przed następnym zdaniem. - A ich oczy mają tak koło setki.

Pani Miller momentalnie chwyta, o co chodzi jej sąsiadce.

- Żołnierze?

- Chyba tak. Z pewnością byli żołnierze. Podobno ich londyńskie mieszkanie zniósł z powierzchni ziemi ten wybuch z lutego. W każdym razie przenieśli się tutaj, bo potrzebne są im spokój i cisza.

- Coś się stało...?

- William Black został ciężko ranny i stracił pamięć.

Pani Miller pozwoliła sobie na wymowne uniesienie brwi.

- Wiem jak to brzmi, ale to prawda. Jak poznasz tego chłopaka, to sama zobaczysz. Przez chwilę wydaje ci się, że wszystko jest z nim całkowicie w porządku, a potem nagle jakiś głośniejszy dźwięk lub niepozorny przedmiot wyprowadza go na chwilę z równowagi. Albo po prostu zadasz mu jakieś zupełnie niewinne pytanie i wychodzi na jaw, że on nie zna odpowiedzi. Pozapominał najróżniejsze rzeczy. Na przykład Eva mówiła mi, że jej laptop wprawił go w coś na kształt paniki pomieszanej z fascynacją, jakby nigdy nie widział komputera...

- Czyli rozumiem, że w brydża też nie bardzo umie grać?

- Podejrzewam, że może być różnie - odpowiada ostrożnie Rita. W jej spojrzeniu kryje się coś na kształt prośby.

- Czyli trzeba go będzie nauczyć - konkluduje pani Miller.

Twarz Rity Bennett rozjaśnia uśmiech.

---//---

Czasami Harry ma wrażenie, że dłużej tak nie wytrzyma i musi się komuś zwierzyć. Opowiedzieć komuś o tym, jak pewnego dnia nagle oszalał i o wszystkich tego konsekwencjach. Milczy jednak, bo wie, że takie zwierzenia przyniosłyby więcej złego niż dobrego. Nie wierzy właściwie w to, że ktoś byłby w stanie go zrozumieć. Przez większą część czasu sam siebie nie bardzo rozumie, co z pewnością niczego nie ułatwia. Ron i Hermiona przewracają oczami za każdym razem, gdy Harry wspomina o Malfoyu, chociaż nadal nie wiedzą o tym, że obsesja Harry'ego ma o wiele więcej warstw niż mogliby przypuszczać. Tak jest pewnie lepiej dla wszystkich zainteresowanych.

Nikt z jego znajomych nie zrozumiałby pewnie, co Harry czuje, gdy widzi jak Draco Malfoy biegnie na oślep przez boisko zalewane strugami deszczu. Zasłania rękoma głowę i prawdopodobnie mało co widzi, a Harry stoi jak wryty na jego drodze. Przypomina sobie podobną scenę, która rozegrała się niemal rok temu i ma nadzieję, że ta też skończy się podobnie.

Kolizja jest nieunikniona, ale mimo to Draco Malfoy zatrzymuje się nagle i opuszcza dłonie. Patrzy wprost na Harry'ego, który strasznie chce otworzyć ramiona w geście zaproszenia, ale wyczuwa, że niewiele to da. Draco Malfoy zbliża się do niego powoli, jakby w zwolnionym tempie, a gdy w końcu zrównują się, mija go bez słowa.

Harry łapie jego mokrą dłoń, a Draco zatrzymuje się nie odwracając się jednak ani na milimetr.

Dlaczego mi to robisz, pyta Harry, głosem, który sam ledwie rozpoznaje.

Draco wyrywa dłoń z uścisku.

Nie zawsze chodzi o ciebie, mówi spokojnie i odchodzi.

---//---

Dzień pięćdziesiąty trzeci

- Pomogę pani.

- Nie trzeba - odpowiada Rita Bennett, ale William i tak zabiera talerze i wynosi je do kuchni. Rusza za nim. - Nie musisz mi pomagać. Jesteś gościem, to nawet nie wypada.

William nadal wkłada naczynia do zmywarki.

- Bywam tutaj prawie codziennie od dwóch tygodni. Żaden ze mnie gość.

- Chłopka ma rację - potwierdza pani Miller ze swojego miejsca w dużym pokoju, a Eva tłumi chichot na widok miny swojej matki.

- Z resztą u siebie nie mogę dotykać się niczego bardziej skomplikowanego niż pędzel - dodaje William, zamykając drzwiczki zmywarki, - więc pani kuchnia to dla mnie wręcz atrakcja.

- A co się stało? - pyta Eva, wyciągając z lodówki sok grapefruitowy. Jej matka wyjmuje z szafki cztery szklanki i stawia je na tacy.

- Nic - mówi William, przejmując od pani Bennett tacę. - Jamesowi wydaje się, że ja mam pięć lat i z niczym sobie nie dam rady.

Taca postawiona zbyt gwałtownie na stole brzęknęła ostrzegawczo.

- On się o ciebie martwi.

- Wiem, ale on ma pracę, a ja co mam robić przez te godziny, kiedy go nie ma. Nawet przy tym remoncie, który robimy beznadziejnie się nudzę.

- Gdzie on pracuje? - pyta pani Miller z nieukrywaną ciekawością, niepomna ostrzegawczego spojrzenia, które posyła jej pani Bennett.

- Jakaś wojskowa komisja śledcza czy coś takiego.- William wzrusza ramionami. - Nie wiem dokładnie, o co chodzi, bo to wszystko jest pół-tajne. Ale papiery, które on ze sobą przynosi do domu są okropne. - Na chwilę milknie, a jego wzrok robi się nieobecny. - Że też ludzie potrafią robić sobie takie rzeczy.

Pani Miller otwiera buzię, żeby zadać kolejne pytanie, ale celnie wymierzony kopniak sprawia, że traci zapał.

- Mogę ci pożyczyć parę książek - proponuje, masując dyskretnie kostkę.

- Albo możesz poszukać sobie jakiejś pracy? - proponuje Evangeline, a jej matka wznosi oczy ku niebu, zastanawiając się, jak jej się udało wychować kogoś tak bezmyślnego.

- Na to chyba trochę za wcześnie - mówi, ale William nie zwraca na nią uwagi.

- Dobry pomysł, ale obawiam się, że kwalifikacje mam trochę marne - przyznaje niechętnie. - No i jeszcze ta amnezja i panikowanie na widok telewizora...

Uśmiecha się, jakby to niewiele znaczyło, ale nie jest w stanie zmylić nikogo.

- Mogłabym cię wprowadzić do tego biura, w którym pracuję latem - odpowiada Eva, spokojnie rozlewając sok do szklanek. - Potrzebują kogoś na stałe do recepcji. To nie jest zbyt wymagająca praca, a gdybym za ciebie poręczyła, przymknęliby pewnie oko na brak doświadczenia.

- Zrobiłabyś to?

- Mogłabym spróbować. Oczywiście pensja nie będzie jakaś strasznie wysoka, ale...

- Pieniądze się nie liczą - mówi William. - Moi rodzice zostawili mi sporą sumkę na koncie, więc na razie nie muszę się tym martwić.

- To świetnie. - Eva uśmiecha się i podaje mu szklankę. - Porozmawiam jutro z szefową i zobaczę, co da się zrobić.

Wszyscy wiedzą, że przy jej uporze wynik tej rozmowy może być tylko jeden.

William dziękuje jej jeszcze raz, a Rita Bennett i pani Miller wymieniają spojrzenia nad blatem stołu. Nie są pewne, co James na to powie.

---//---

Czasami Ginny Weasley wypełnia Harry'emu myśli tak dokładnie, że na wszystko inne zostaje niewiele miejsca. Harry wita ten stan z wielką ulgą. Tak jest o wiele prościej. Łatwe, nieskomplikowane szczęście, które prawie nic nie kosztuje.

Przez chwilę wszystko jest w porządku, aż do momentu, gdy Draco Malfoy dopada go nagle w zaciemnionym korytarzu i popycha mocno, tak, że Harry zderza się plecami ze ścianą. Draco zaciska pięści na szacie Harry'ego i z wściekłością w oczach pyta, czy Harry'emu wydaje się, że Malfoya można tak łatwo zastąpić jakąś Weasleyówną.

Harry nie odpowiada, a Draco unosi się coraz bardziej, tak, że Harry zaczyna spodziewać się ciosów, dostaje jednak pocałunki. Mocne i gwałtowne, trochę nawet brutalne, ale zawsze pocałunki. Harry wita je z powrotem w domu, jak ulubionych krewnych, których nie widział od wieków, porzucając po drodze rozsądek i żale.

Przez kilka następnych dni plecy ma pokryte mozaiką sino-fioletowych siniaków. Czuje je na skórze za każdym razem, gdy wyciąga po coś ręce i za każdym razem, gdy Ginny go obejmuje. Spokój znika z jego życia tak samo bezszelestnie jak przyszedł.

---//---

Dzień pięćdziesiąty ósmy

Harry odchyla się lekko na krześle i przygląda scenie rozgrywającej się na jego oczach. Nie spodziewał się czegoś takiego, nie o tym też marzył, gdy miał lat kilkanaście. Coś takiego leżało bowiem raczej po stronie rzeczy niemożliwych. A teraz proszę. Minęło dziesięć lat i dostał od losu niespodziewaną szansę oglądania jak Draco Malfoy zżywa się z rodziną mugoli. Niesamowity widok.

Tak jak Weasleyowie otoczyli kiedyś opieką Harry'ego, tak Bennettowie najwyraźniej uznali, że Draconowi potrzebne jest wsparcie. A właściwie nie Draconowi, tylko Williamowi Blackowi. Zabawne jak wiele się zmienia, gdy nadasz czemuś nowe imię. Czasami Harry'emu wydaje się, że sam jest zupełnie inny, gdy mówią do niego James. Jest mu jakoś lżej. Ale nie na tyle lekko, by móc włączyć się w ten rodzinny krąg. Draco dał się wciągnąć bez problemu i oni od razu go polubili, a Harry z jakiegoś powodu nie umie przestać trzymać się na dystans. Może Hermiona miała rację, gdy mówiła, że powinien uważać, bo zapomni jak to jest żyć normalnie wśród ludzi.

- Hej, jak tam? Wszystko w porządku?

Draco znalazł się nagle tuż przy nim.

- Tak, nic się nie dzieje - odpowiada Harry, zerkając w zaniepokojone szare oczy. - Po prostu się zamyśliłem.

Draco posyła mu minę mówiącą wyraźnie, że wie lepiej, ale pozwoli się temu prześlizgnąć, bo nie ma ochoty na kłótnie. William nigdy nie ma ochoty na kłótnie. Za mało jest w nim jeszcze pewności siebie. Ale to pewnie wkrótce się zmieni, tak jak i parę innych rzeczy

- Nie wiem, czemu uparłeś się siedzieć pięć metrów od innych.

- Nie było piątego krzesła - odpowiada Harry.

- Ale można je było bez problemu przynieść - zwraca mu uwagę Draco, a potem milknie, przygryzając wargę. Jeszcze jedna rzecz, której wcześniej nie robił. - Czy ty... - zaczyna po chwili niepewnie - wolałbyś, żebym nie szedł do tej pracy?

- Co? Nie, dlaczego pytasz?

Draco wzrusza ramionami.

- Zachowujesz się dość dziwnie. Ostatnio. A może to jest normalne dla ciebie, ja... - Przerywa i mruży oczy w wąskie szparki. - Pamiętaj, że ja prawie nic nie wiem. Ja nie wiem, czego ty chcesz.

Harry zamyka oczy na kilka sekund i w myślach powtarza sobie, że to nie jest do końca Draco Malfoy. Jeszcze nie. Może nigdy. Może to, co Harry robi nie ma sensu.

- Nic się nie dzieje - mówi w końcu, otrząsając się z tych dziwnych myśli. - Naprawdę. - Próbuje uśmiechnąć się, ale ma wrażenie, że osiąga dość marny efekt. - Po prostu mam dziwny dzień. Nie zwracaj na to uwagi.

Draco, nie, William przez chwilę przygląda mu się uważnie, a potem uśmiecha się lekko.

- O.K. W każdym razie pamiętaj, żebyś uważał, bo zapomnisz jak to jest żyć normalnie wśród ludzi.

Słowa Hermiony wracają do Harry'ego z niespodziewanego źródła. Skąd one u Dracona? Przypadek, czy jednak jakiś fragment wspomnień? Pewności nie ma, ale Harry czuje, że jego wątpliwości się rozpływają.

Myśli o Hermionie i o tym wszystkim, co dla niego zrobiła. Myśli o Draconie Malfoyu i wszystkim tym, co było miedzy nimi. O zbrodni i karze. Patrzy jak Draco żegna się z Bennettami i wychodzi z Evą. Patrzy jak zamyka drzwi, trochę za bardzo zamaszyście i odrobinę zbyt gwałtownie, jakby chciał nimi trzasnąć, ale w połowie drogi zmienił zdanie.

Pewne rzeczy się nie zmieniają. Tam w środku Draco Malfoy to nadal Draco Malfoy. Mugole lubią go tylko dlatego, że jak na siebie jest wyjątkowo potulny i dlatego, że ich ciekawość tłumią rzucone przez Harry'ego zaklęcia konfundujące. Tylko tyle i aż tyle. Nie należy przypisywać temu większego znaczenia niż to naprawdę konieczne.

Plan może być szalony, ale musi się powieść.

---//---

Mijają dni, potem tygodnie, na końcu miesiące. Rok szkolny powoli dobiega końca, a Draco Malfoy staje się coraz bledszy i coraz bardziej przypomina cień samego siebie. Wychudzenie wyostrza mu rysy i nadaje oczom lekko niebezpieczny wyraz. Harry Potter obserwuje to wszystko z niepokojem, którego nie umie odegnać i w myślach powtarza „pozwól sobie pomóc”, ale nikt mu nie odpowiada.

Ale chociaż Harry chce pomóc, to jednak gdy przez przypadek trafia na Draco płaczącego w łazience, to ich spotkanie kończy się na bójce. Unosi się gniewem i myśli przez chwilę, że Draco musi zapłacić wreszcie za te wszystkie bezsenne noce i zmartwienia, których przysporzył Harry'emu. Musi zapłacić za to, że zabrał Harry'emu spokój, który odnalazł z Ginny.

Sectumsempra wydaje się odpowiednim rozwiązaniem, nęcącą opcją czekającą na urzeczywistnienie. Nie spodziewa się jednak takiej ilości krwi. Nie chciał nigdy oglądać takiej ilości krwi na nikim, kogo zna, na pewno nie na Malfoyu. Przez kilka boleśnie długich sekund wydaje mu się, że nikt się nie zjawi i to skończy się właśnie tak, z powiększającą się plamą krwi na podłodze, bielejącymi kostkami i przerażeniem w oczach.

I w tej chwili pojawia się Snape i ratuje sytuację, a Harry Potter nigdy wcześniej nie czuł takiej wdzięczności na niczyj widok.

Gdy Draco jest już bezpieczny w szpitalnym skrzydle, a Snape pozwala mu wreszcie odejść, Harry leży w łóżku z otwartymi oczami i wpatruje się w ciemność.

Teraz to naprawdę koniec, myśli. Takich rzeczy się nie wybacza.

---//---

Dzień sześćdziesiąty trzeci

William Black zbiera się na odwagę dopiero gdzieś koło północy. Zawraca do kuchni w połowie drogi do sypialni. James nadal zajmuje krzesło przy kuchennym stole i garbi się nad gazetą. William siada naprzeciwko niego.

- Możesz mi powiedzieć - mówi, splatając razem dłonie.

James podnosi głowę znad gazety. Włosy ma zmierzwione, okulary zsuwają mu się z nosa. Lampa oświetla jego twarzy tylko fragmentami, a światłocień nadaje mu wygląd upadłego anioła.

- Co mogę ci powiedzieć?

- Wszystko. - William wzrusza ramionami. - Możesz mi powiedzieć wszystko. Także to, czego nie chcesz mi powiedzieć.

James jeży się, zamyka wokół siebie mentalne ściany i uzbraja na wypadek niespodziewanego ataku z zewnątrz.

- O czym ty mówisz? - pyta w końcu, gdy jest już pewien, że osłonił się szczelnie.

- Może nie pamiętam nic z własnej przeszłości, ale to nie oznacza, że jestem idiotą - mówi mu William, marszcząc brwi. Jest w nim coś, co zdumiewająco łatwo się unosi. Im dłużej trwa to jego nowe życie, tym wyraźniej to widzi. James nie reaguje jednak na jego ostry głos i podniesiony ton, więc to chyba u niego nic nowego. A jeśli Jamesowi to nie przeszkadza, to jemu tym bardziej.

Tym razem James unika jego wzroku i wbija wzrok w blat stołu. Tak jest na pewno prościej i możliwe, że nawet lepiej dla wszystkich zainteresowanych, ale William nie ma zamiaru tak tego zostawiać. To nie może trwać wiecznie.

- Nigdy nie twierdziłem, że jesteś idiotą.

- To czemu zachowujesz się jakbym był nie tylko ślepy i głuchy, ale także niedorozwinięty?

James milczy.

- Nie mamy adresu, prawa jazdy, życiorysu, nie mamy żadnych znajomych. Nie mamy rodziny, ani zawodu. Za dużo tych braków. Nawet jeśli nasze mieszkanie zostało zniszczone w lutym, to i tak coś by nam po tamtym życiu zostało. Jakieś zdjęcia, meble, że dwie książki... Cokolwiek.

James skula się w sobie, jakby chciał zwinąć się w kłębek i schować gdzieś w środku. William wyciąga ręce i bez zastanowienia zamyka w nich dłonie Jamesa. Cokolwiek się stanie, cokolwiek ukrywa się pomiędzy tymi wszystkimi sekretami, wie, że nie chce go stracić. Nie pamięta nikogo innego, nie zna nikogo innego. Nie chce pozostać sam.

- Powiedz mi prawdę - mówi prawie błagalnym tonem. - Ja nie będę się gniewać. Obiecuję. Wiem, że musisz mieć jakiś powód, ale ja nie chcę zaczynać nowego życia od kłamstw. Spróbuj to zrozumieć.

James unosi głowę i spogląda na niego zza krawędzi okularów. Wzrok ma trochę rozmyty, lekko nieobecny. Jakby skupiał się częściowo na czymś zupełnie innym. Jakby widział jakiś inny obraz.

- Nienawidziłem twojej rodziny - mówi w końcu James, tonem pozbawionym wyrazu. - A oni nienawidzili mnie.

William obraca ten fakt w myślach, jak błyskotkę, którą trzeba obejrzeć ze wszystkich stron, żeby zrozumieć czemu migocze.

- Dlaczego?

- Z różnych powodów. - James wzrusza ramionami, uciekając wzrokiem gdzieś w stronę podłogi. - Pod koniec także dlatego, że usiłowałem zabrać cię od nich.

William zaciska mocniej palce na jego dłoniach.

- Nie rozumiem.

Przez długi czas nie dzieje się nic i James wpatruje się w podłogę, jakby mogła mu dać jakąś odpowiedź. Po ciągnącej się w nieskończoność chwili unosi wzrok i znów patrzy Williamowi w oczy.

- Oni myśleli, że jestem w tobie zakochany i że usiłuję ci wmówić, że ty też coś do mnie czujesz. - Dopiero tu pojawia się miejsce na oddech. - Myśleli też, że to wszystko zniszczy ci życie. Że ja zniszczę ci życie.

William nie wie, co z tym wszystkim zrobić. W odruchu nagłej paniki wypuszcza z rąk dłonie Jamesa, ale zaraz znów je chwyta, tym razem nawet mocniej.

- Czy ty...?

- Tak.

William wbija paznokcie w powierzchnię obcych dłoni i wie, że to musi boleć. James jednak nie daje po sobie nic poznać, a jego twarz jest gładka i spokojna.

- A ja? - pyta w końcu William, bo sam nie umie jeszcze znaleźć w sobie odpowiedzi na to pytanie.

James potrząsa głową.

- Nie wiem.

- Ja nie...

- Nie musisz nic robić. - James przerywa mu z nagłą stanowczością. - Nie masz obowiązku nic robić.

Robić? Umysł Williama zagląda na chwilę w krainę dziwnych fantazji i przed oczami jego wyobraźni staje część tego, co mogłoby kryć się pod słowem „robić”. William pośpiesznie odgania te myśli, ale i tak czuje, że się rumieni. W duchu przeklina swoje skojarzenia. Nie chce myśleć o takich rzeczach. Coś w tym wszystkim napawa go lękiem.

- Ja chcę ci tylko pomóc - mówi cicho James, a William nagle nabiera przekonania, że gdzieś między tym wszystkim ukryte jest jakieś kłamstwo.

- Reszta nie ma znaczenia - dodaje James i zamienia ich dłonie miejscami. William nawet nie zorientował się, że marzną mu ręce, póki nie zamknięto ich w objęciach cudzego ciepła.

- Wszystko będzie dobrze.

Nie wie, który z nich to powiedział.

---//---

Harry nie pamięta dokładnie dlaczego tamtej nocy nie mógł zasnąć. Pamięta, że w pewnej chwili wstał z łóżka, zabrał pelerynę i postanowił przespacerować się do kuchni po coś do jedzenia.

Otwiera drzwi i jest już jedną nogą na korytarzu, gdy zauważa, że przy ścianie ktoś siedzi. Ktoś jasnowłosy i bardzo blady, kto chowa twarz w dłoniach i nie wydaje żadnego dźwięku.

Draco, pyta Harry starając się nie budzić w sobie nadziei. Nie jest pewien, czy zasługuje na nadzieję.

Blond głowa unosi się i Harry może wreszcie przyjrzeć się lepiej ukrytej dotąd w mroku twarzy.

Harry przykuca przed Draconem, dotykając kolanami jego kolan. Chce go przeprosić, błagać o wybaczenie i obiecać poprawę. Obiecać cokolwiek, byle by tylko móc zawrócić czas.

Nie dam rady, szepce Draco, przerywając ciszę, nie dam rady.

Harry bierze głęboki wdech i ostrożnie obejmuje go, chowając jego twarz w swoim ramieniu.

On mnie zabije, mówi, i zabije moją matkę. I to będzie moja wina.

Jego głos ginie gdzieś w fałdach ciemnego materiału.

c.d.n.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
W słowach kłamców, w głupców snach dni 366 403
W słowach kłamców, w głupców snach dni 317 365
W słowach kłamców, w głupców snach dni 68 102
W słowach kłamców, w głupców snach dni 114 188
W słowach kłamców, w głupców snach dni 1 14 (HPlDM)
W słowach kłamców, w głupców snach dni 196 311
w słowach kłamcow w głupców snach
21. Słowacki - Sen srebrny Salomei, filologia polska, Romantyzm
Dama sprawność do kolonii, ZHP - Zachomikowane, Plany kolonii 14-21 dni, Shrek i Karty sprawności do
Kosmodrom, ZHP - Zachomikowane, Plany kolonii 14-21 dni
Za 5 minut kolonia zuchowa, ZHP - Zachomikowane, Plany kolonii 14-21 dni, Kolonia wiedza
Przykładowe fabuły kolonii, ZHP - Zachomikowane, Plany kolonii 14-21 dni, Kolonia wiedza
NLP w 21 dni
W grodzie Słowian, ZHP - Zachomikowane, Plany kolonii 14-21 dni
Dżentelmen sprawność do kolonii, ZHP - Zachomikowane, Plany kolonii 14-21 dni, Shrek i Karty sprawno
Opaska Shreka, ZHP - Zachomikowane, Plany kolonii 14-21 dni, Shrek i Karty sprawności do kolonii
Historyczne fabuły na kolonii zuchowej, ZHP - Zachomikowane, Plany kolonii 14-21 dni, Kolonia wiedza
Łamiglowa sprawność do kolonii, ZHP - Zachomikowane, Plany kolonii 14-21 dni, Shrek i Karty sprawnoś

więcej podobnych podstron