W słowach kłamców, w głupców snach
Część 3/7 - Dni 68 - 102
Dzień sześćdziesiąty ósmy
Ian McAllister pracował w oddziale JPMorgan Chase w Bournemouth od dwudziestu paru lat i teoretycznie powinien już zmierzać szybkim krokiem w kierunku emerytury. W praktyce wyglądało to jednak tak, że uparcie ignorował swój wiek, a jego szefowie przymykali na to oko, ponieważ Ian McAllister jak nikt inny potrafił utrzymać kadrę w ryzach. Sam zainteresowany był zdania, że istnieją gorsze metody na spędzenie starości niż wzbudzanie strachu w ludziach o połowę od niego młodszych.
Kiedy Evangeline Bennett zasugerowała, że zna kogoś, kto mógłby pracować w recepcji i że sama mogłaby go do tej pracy przyuczyć, pomyślał najpierw, że znalazła sobie chłopaka. Gdy jednak poznał Williama Blacka, szybko zorientował się, że jego pierwotna konkluzja była błędna. Równie szybko zauważył, że William Black nigdy nie miał do czynienia z pracą biurową. Nie zareagował jednak od razu i przez tydzień obserwował uważnie sytuację, skupiając się na przyprawianiu kilku co słabszych duchem pracowników o załamanie nerwowe.
Po tygodniu wysłał Evangeline na poszukiwanie niedostępnego wydania ulubionego czasopisma i wezwał Williama Blacka do siebie.
- Chce mi pan coś powiedzieć, panie Black? - zapytał swoim najbardziej srogim głosem.
Siedzący przed nim mężczyzna wzdrygnął się tylko minimalnie, co zrobiło na McAllisterze pewne wrażenie, bo większość ludzi reagowała na niego gwałtowniej.
- Ma pan racje, panie McAllister - przyznał Black po chwili milczenia. - Obawiam się, że Eva... panna Bennett trochę przesadziła opisując moje umiejętności.
- Trochę?
- Bardzo.
McAllister oparł się o tył krzesła i splótł razem dłonie. Co on miał zrobić z tym dzieciakiem? Do recepcji nadawał się średnio, z pracą biurową mijał się o kilometr lub dwa, ale głupi nie był, a Ian McAllister z zasady nie przepadał za marnotrawieniem siły roboczej i święcie wierzył, że z każdego da się coś wykrzesać. Nawet jeśli to coś sprowadzało się do podania danej osobie szczotki i powiedzenia „zamiataj”.
- Nie pracowałeś nigdy wcześniej w żadnej firmie tego typu?
- Nie.
- I nie pracowałeś też w żadnej recepcji, jako czyjś sekretarz czy asystent?
- Nic takiego nie pamiętam.
- Słaba pamięć? - zapytał McAllister ironicznie.
William Black uśmiechnął się, jakby usłyszał właśnie coś śmiesznego.
- Niefortunny efekt uboczny pewnego wybuchu - powiedział. - Szczerze mówiąc, niewiele pamiętam z pierwszych dwudziestu siedmiu lat mojego życia.
McAllister zmarszczył brwi i przyjrzał się lepiej swojemu rozmówcy. Nie mógł mieć wiele więcej niż te dwadzieścia siedem lat.
- A wcześniej co? Irak?
Mężczyzna przytaknął, a Ian McAllister zrozumiał wreszcie czemu Evangeline Bennett tak nakłamała. Jeszcze jeden dzieciak przekręcony przez tę cholerną arabską wojnę.
- Nie musi pan się tłumaczyć, wiem, że nie wypadłem najlepiej. - Głos Blacka przerwał mu rozmyślania. - Z resztą spodziewałem się, że pan mnie wezwie.
Interesujące.
- Dlaczego?
- Linda, sekretarka pana Kaige durzy się w kurierze dostarczającym przesyłki oddziałowi w Poole - oświadczył William Black. - Za każdym razem gdy on się u nas zjawia, przynosi mu ciasteczka migdałowe i mocną kawę. Przez ostatnie cztery dni z różnych działów przyszło dziewięć teczek zawierających dokumenty, które należało przejrzeć, przesortować i zapakować do dalszego wysłania do Poole. Ale przez te cztery dni ani razu nie widziałem, żeby ktoś wzywał kuriera. Mogłem go oczywiście przegapić, ale nie przegapiłbym Lindy, bo ona zawsze przechodzi koło recepcji. I w ten sposób wyszło mi, że pan mnie najwyraźniej sprawdza.
No proszę, znajdzie się chyba jednak zajęcie dla tego chłopca, pomyślał Ian McAllister, lekko zdumiony obrotem spraw. No, ale w końcu nawet on nie miał szans na życie wiecznie i pewnego dnia ktoś będzie musiał go zastąpić. Ktoś z dobrym okiem do szczegółów.
- Nie zwolnię pana jeszcze, panie Black.
Chłopak zmarszczył brwi, węsząc chyba jakiś podstęp.
- Dlaczego?
- Bo wydaje mi się, że problem leżał nie tyle w pana umiejętnościach, ale w zadaniu, które panu powierzono. Chciałbym zaproponować panu coś innego. Mam tylko jedno pytanie - czy umie pan być nieuprzejmy?
William Black nie tego się chyba spodziewał.
- Nieuprzejmy?
- Nieuprzejmy - powtórzył pan McAllister raz jeszcze, tonem, którego zazwyczaj używał w obecności małych dzieci i szczeniąt. - Złośliwy. Zgryźliwy. -Odrobinę arogancki. Momentami wręcz wkurzający.
William Black zamyślił się, a potem uśmiechnął sam do siebie.
- Myślę, że dam sobie radę - odpowiedział w końcu z błyskiem w oczach.
---//---
Od kiedy tylko pamiętał Draco Malfoy zawsze wiedział, że jest wyjątkowy.
Był dzieckiem czystej krwi, co automatycznie czyniło go członkiem wąskiej, elitarnej grupy, bo „nieskażona” krew stanowiła ostatnimi czasy prawdziwą rzadkość. Był Malfoyem, a na dźwięk nazwiska Malfoy w czarodziejskim świecie otwierały się wszystkie drzwi. Jego rodzina była nieziemsko bogata, a cała ta fortuna miała pewnego dnia należeć do niego. Miał dostęp do pieniędzy, o których inni mogliby tylko pomarzyć. Najbardziej banalny przedmiot w jego domu był prawdopodobnie wart całkiem sporą sumkę, a większość jego życzeń była spełniana bez mrugnięcia okiem. Był też rozpoznawalny. Może to kwestia tego jasnego kolorytu, który dzielił z wszystkimi swoimi przodkami, może sposobu w jaki się nosił, a może czegoś jeszcze innego, ale ludzie rozpoznawali w nim Malfoya na pierwszy rzut oka.
Wszystko to miało jednak swoją cenę. Krąg osób, z którymi wypadało mu się zadawać był przerażająco wąski i Draco Malfoy nieraz myślał, że nie miałby nic przeciwko zaznajomieniu się z jakimiś dziećmi półkrwi, starannie oczywiście wyselekcjonowanymi. Byleby tylko te dzieci były odrobinę bardziej lotne niż Crabbe i Goyle, trochę mniej wredne niż Zabini i nie próbowały wiecznie nim komenderować, jak to czyniła Pansy. Raz nawet próbował poruszyć ten temat w rozmowie z ojcem, ale usłyszał tylko, że Malfoyowie muszą dbać o swój wizerunek i że któregoś dnia zrozumie, dlaczego czasami lepiej jest, gdy człowiek nie przywiązuje się zbytnio do swoich znajomych i nie dopuszcza do siebie tych, którzy byliby w stanie wyprowadzić go w pole. Draco nie wspominał o tym więcej, ale jego ojciec wyczuwał chyba, że jego syn czuje się osamotniony, bo zaczął zabierać go co jakiś czas ze sobą w podróże w interesach. No i to właśnie wtedy Malfoyowie zaczęli spędzać wakacje w L'Abri, gdzie Draco mógł wreszcie spędzać z rodzicami tyle czasu, ile pragnął.
Wakacje kończyły się jednak zawsze zbyt wcześnie, Lucjusz Malfoy wracał do swoich spraw, Narcyza z powrotem ginęła w labiryncie korytarzy w Mafoy Manor, a Draco zostawał sam na sam z szeregiem bezbarwnych, ale wszechstronnie wykształconych prywatnych nauczycieli, którzy znów zanudzali go niemiłosiernie. Wiedział, że tak samo będzie w Hogwarcie, i że nie ma nawet szans na to, że pozna tam kogoś nowego, bo Ślizgoni od zawsze stanowili dość zamkniętą grupę, a on znał już większość dzieci czystej krwi.
Podniecenie poczuł dopiero wtedy, gdy usłyszał, że do Hogwartu zmierza nie kto inny, ale Harry Potter. Chłopiec legenda. Dziecko półkrwi, ale otoczone taką sławą, że nawet Lucjusz Malfoy nie miałby nic przeciwko temu, żeby Draco się z nim zaprzyjaźnił.
Draco zmierzał w kierunku przedziału Harry'ego Pottera z bijącym sercem. W duchu podsumowywał swoją wiedzę na temat tego chłopca, którego nigdy jeszcze nie spotkał twarzą w twarz. Pochodził z Potterów, bogatej i szanowanej rodziny. Był jedynym dziedzicem całej rodowej fortuny. Jego matka była szlamą, ale podobno bardzo zdolną. Gdy miał zaledwie rok, pokonał jednego z najpotężniejszych czarodziejów jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi. Przeżył, chociaż zaatakowano go Adavą Kadavrą. Na pamiątkę po tym wydarzeniu została mu blizna w kształcie błyskawicy, dzięki której wszyscy byli w stanie go rozpoznać.
Tak, myślał Draco przyśpieszając kroku, Harry Potter to idealny kandydat na przyjaciela. On też jest wyjątkowy. Zupełnie tak jak Draco.
---//---
Dzień siedemdziesiąty trzeci
Gdy patrzy się jak William Black w szybkim tempie przerzuca kanały, trudno uwierzyć, że nie tak dawno temu widok telewizora wzbudzał w nim coś na kształt paniki. Te czasy odeszły jednak w niepamięć i teraz William codziennie zżywa się z telewizorem okupując cała kanapę i zmieniając pozycję co jakieś dwie minuty. James przestał pytać o celowość tego zachowania po tym, jak wróciwszy do domu, zastał Williama rezydującego na kanapie do góry nogami.
- Coś ciekawego? - pyta James, odkładając torbę na fotel i siadając obok Williama.
Zapytany wzdycha tak głęboko, jakby cierpiał co najmniej za miliony.
- Nic. Zero. Pustka kosmiczna.
- Zwykłe „nic” też by wystarczyło.
William unosi wzrok i posyła mu pełne wzgardy spojrzenie.
- Ale nie oddałoby prawdziwej natury rzeczy - mówi spokojnie i zatrzymuje się na dość przypadkowym kanale.
Na ekranie młody mężczyzna siedzi pod drzewem w pozycji lotosu. William mruży oczy i marszczy czoło w nagłym skupieniu. U stóp mężczyzny znajduje się niewielkie jeziorko, właściwie duża kałuża. Jej powierzchnia burzy się i z wody wyłania się ktoś, kto wygląda identycznie jak ten mężczyzna, który nadal spokojnie siedzi pod drzewem.
- Czy jesteś pewien, że... - zaczyna James, ale nie jest mu dane skończyć.
- Ssszzz! - William ucisza go wściekłym ruchem dłoni. Nadal wpatruje się w ekran jak zahipnotyzowany.
- Przepraszam - mówi po chwili, gdy mężczyzna na ekranie wygłasza już swoją kwestię o iluzji, a jego sobowtór znika. - Coś mi to przypominało. Chyba to już gdzieś widziałem.
- Jesteś pewien? - pyta James z pokaźną dozą niedowierzania w głosie.
- Chyba tak, a co?
- Nic - odpowiada James, wzruszając ramionami. - Po prostu, nigdy nie przepadałeś za filmami.
- Może akurat bardzo się nudziłem - mówi William i wraca do studiowania ekranu z wielkim napięciem. Nie odrywa odeń wzroku, aż do momentu kiedy władanie nad ekranem przejmują reklamy. Dopiero wtedy odwraca wzrok od ładnej blondynki zachwalającej jakiś bank i zerka w stronę Jamesa, który przez cały ten czas nie ruszył się z kanapy.
- O co chodzi? Czemu mi się tak przyglądasz?
Pytanie jest dość niewinne, ale ton głosu odrobinę zaniepokojony. Williama nadal szybko dopadają wątpliwości.
- Nic takiego. - James wzrusza od niechcenia ramionami. - Zastanawiam się ilu jeszcze rzeczy o tobie nie wiem.
- No, tak - odpowiada William z figlarnym błyskiem w oczach. - Nie pamiętam co chciałem przed tobą ukrywać. Niedługo stracę cała tajemniczość.
James odpowiada mu uśmiechem i chce coś dodać, ale w tym samym momencie kończą się reklamy i William znów skupia się wyłącznie na filmie.
- Później - rzuca jeszcze w stronę Jamesa.
James jeszcze przez chwilę przygląda się jego skupionej twarzy, a gdy staje się już jasne, że William ma zamiar obejrzeć ten film do końca, James podnosi się z kanapy z myślą o przeniesieniu się do kuchni.
William jest jednak od niego szybszy i jednym ruchem przykrywa jego dłoń swoją, tak, że James nie bardzo może się ruszyć. W tym samym czasie nadal spokojnie ogląda film i gdyby nie to, że James cały czas czuje ciepło jego skóry na swojej, pomyślałby chyba, że tylko wyobraził sobie ten ruch. Ale nie. Przez kilka minut przygląda się ich złączonym dłoniom, jakby patrzył na jakieś egzotyczne zwierze, którego nie spodziewał się zastać w tych okolicach. Zastanawia się, co to oznacza i do czego zmierza. W końcu, gdy na ekranie pojawiają się napisy końcowe, odwraca swoją dłoń grzbietem do góry i ściska rękę Williama.
Ich spojrzenia na chwilę się spotykają i James dostaje w prezencie zatopiony w półmroku uśmiech. Napisy się kończą, mijają reklamy, zaczyna następny film, a potem i on dobiega końca. Tym razem William nie wydaje się aż tak zainteresowany akcją. Żaden z nich nie jest. Skupiają wzrok na ekranie na parę minut, a potem ukradkiem zerkają na swoje splecione dłonie.
Powoli zapada noc.
---//---
Czasami Draconowi wydaje się, że on i Potter są dla siebie stworzeni. Nie w sensie romantyczno-lirycznym, ale raczej apokaliptycznym. Wszystko w nich jest jakby z rozmysłem ustawione w kontrastujące pary. Od charakteru, przez pragnienia, aż po coś tak banalnego jak kolor włosów.
Tacy ludzie jak on i Potter po prostu nie mają prawa dobrze się ze sobą dogadywać. Ani w ogóle się rozumieć. Zaprojektowano ich do zderzeń. Do katastrof i wybuchów, więc trudno się dziwić, że przy każdym ich spotkaniu w powietrzu unoszą się iskry. Nie ma tu z czym walczyć, to tylko prawa natury dają o sobie znać. Każda rzecz istniejąca we wszechświecie musi mieć swoje przeciwieństwo. Swojego wroga idealnego.
Tylko czasami, gdy zbiera mu się na absolutną szczerość, czyli bardzo rzadko, Draco Malfoy przyznaje, że Harry Potter nie wie chyba jeszcze, że łączy go z Malfoyem nić przeznaczenia. Wszystko wskazuje na to, że o ile Draco sam nie wchodzi mu w drogę, Harry po prostu o nim nie pamięta. Draco nie lubi się nad tym zastanawiać, ale też nie za bardzo się tym faktem przejmuje. Niektórzy mogliby to nazwać obsesją, inni nawet szaleństwem, ale Draco Malfoy ma pewność, że pewnego dnia Harry Potter dostrzeże prawdę i dopasuje się do sytuacji. To nieuniknione.
---//---
Dzień siedemdziesiąty szósty
- Co czytasz?
William wzdryga się nieznacznie i natychmiast chowa książkę za plecami.
- Nic takiego - odpowiada zbyt prędko, odrobinę się przy tym rumieniąc i budząc w Jamesie niezdrową ciekawość.
- Jak tak reagujesz, to na pewno nie jest to zwykłe „nic takiego”
- O co ci chodzi?
- Wiesz, o co mi chodzi. Nie udawaj. I pokaż tę książkę.
James wyciąga dłoń, ale William nie reaguje.
- No pokaż.
- Nie - oświadcza z mocą William.
Przez chwilę wygląda to tak, jakby osiągnęli impas, gdy James rzuca się nagle do przodu, szczypie Williama mocno w bok i przejmuje wypuszczona przez niego książkę.
- To było brutalne - oskarża go William, masując swój bok.
- Zostałem do tego zmuszony - odpowiada James, nie czując zupełnie żadnych wyrzutów sumienia.
Odczytuje nazwisko autorki i tytuł, ogarnia wzrokiem okładkę i jej kolory.
- Romansidło?
William czerwienieje bardziej i wyrywa mu książkę z dłoni.
- Komedia romantyczna - poprawia. - Dostałem to od pani Miller.
James unosi brwi z niedowierzaniem.
- Komedia romantyczna?
William przewraca oczami, słysząc jego pełen niedowierzania ton.
- To jest tak: ona jest nad wyraz uzdolniona, ma doktorat z fizyki i takie tam, ale jest samotna i chciałabym mieć dziecko. Nie chce jednak, żeby jej dziecko było genialne, bo wie, że to niszczy dzieciństwo.
- Oczywiście, że niszczy. Jesteś pewien, że to komedia?
William nie odpowiada na jego zaczepki i kontynuuje opowieść.
- Wymyśla więc, że prześpi się z jakimś idiotą z drużyny futbolowej, zajdzie w ciążę i że z jego niedorozwoju i jej inteligencji wyjdzie normalne dziecko.
James przytakuje z całą powagą.
- Bo genetyka tak działa. Wyciąga średnią.
- Beznadziejny jesteś - oświadcza William stanowczo, tracąc w końcu cierpliwość.
James zaczyna się śmiać i dostaje za to książką po głowie.
Śmiać się jednak nie przestaje.
---//---
Draco Malfoy uwielbia Francję. Gdyby mógł, zostałby tu na stałe, ale zna życie na tyle, że nawet nie próbuje nikogo o to prosić. Zadowala się tym, że gdy dnie robią się dłuższe, a noce cieplejsze, jego rodzina co roku pakuje dobytek i przenosi się na lato do L'Abri, gdzie wszyscy prowadzą przez krótką chwilę zupełnie inne życie. Wygląda to trochę tak, jakby zmieniali się w zupełnie kogoś innego.
L'Abri jest o wiele mniejsze niż Malfoy Manor i jakby jaśniejsze. Z większymi oknami i cieńszymi zasłonami, pokojami pełnymi mniej wystawnych mebli i pozbawionymi aury tajemniczości. Draco woli L'Abri od swojej rodowej siedziby, bo w L'Abri zawsze wie gdzie w danym momencie są jego rodzice. Słyszy ich prowadzone przyciszonym głosem rozmowy, kiedy wieczorem kładzie się spać, a gdy jest w ogrodzie prze okno widzi swojego ojca siedzącego w fotelu w bibliotece i czasami dociera do niego nawet echo jakiejś francuskiej piosenki nuconej przez jego matkę. Narcyza Malfoy śpiewa tylko we Francji i tylko mugolskie piosenki o miłości. Głownie francuskie, ale też włoskie, niemieckie, hiszpańskie i nawet rosyjskie. Z tych piosenek Draco nauczył się, że miłość nie popłaca i nauczył się wyrażać to w pięciu językach.
We Francji Lucjusz Malfoy przymyka na oko na te mugolskie elementy, jak na wiele innych rzeczy. We Francji Lucjusz Malfoy zabiera żonę i syna na wycieczki do zabytkowych miejsc i wyprawy bez celu poprzez pola i lasy. We Francji Draco może czytać powieści przygodowe nieprzedstawiające sobą absolutnie żadnej edukacyjnej wartości oraz pochłaniać mugolską literaturę, udając, że nie stworzył jej gatunek niższego rzędu. Może nawet budować zamki z piasku na plaży, mówić do ojca „tato” i siedząc w kuchni obserwować jak jego matka brudzi sobie palce drylując wiśnie.
W Hogwarcie jest wielu uczniów, którzy nie cierpią wakacji i najchętniej mieszkaliby w szkole przez okrągły rok. Mnóstwo takich, którzy koniecznie chcą być dorośli, wolni od rodziny i reguł. Takich, którzy koniecznie chcą udowodnić, że ze wszystkim poradzą sobie sami. Draco Malfoy nie jest jednym z takich uczniów. Wręcz przeciwnie. Czasami tak bardzo chciałby być gdzie indziej, że zamyka oczy i udaje, że jest w L'Abri. Wyobraża sobie stare meble pomalowane pastelowo-zieloną farbą, ciemnozielone zasłony w delikatne różowe kwiatki i ciężkie łóżko, którego wezgłowie zdobi przeglądająca się w lusterku młoda nimfa. Wyobraża sobie letnie słońce wpadające do środka, zapach rosnących pod oknem róż i śmiech dobiegający gdzieś z wnętrza domu.
Dokładnie tak wygląda jego szczęście i wyśniony raj.
---//---
Dzień siedemdziesiąty dziewiąty
- Jak tam idzie Williamowi w firmie? - pyta pewnego dnia Rita Bennett, kiedy cała rodzina gromadzi się przy wspólnym stole i zasiada do śniadania.
- Boże, całkiem zapomniałam ci powiedzieć - odpowiada jej córka, przełykając łyk kakao. - Pamiętasz jak ci mówiłam o panu McAllisterze?
Paul Bennett wgryza się w bułkę i marszczy brwi.
- Starym tetryku, który pomiata wszystkimi i ma oczy z tyłu głowy?
- Paul!
- Co? - Paul spogląda na żonę z niewinnym wyrazem twarzy. - Sama mi go tak opisałaś.
Eva maskuje chichot kaszlnięciem i sięga po plasterek szynki.
- Mniejsza z tym - mówi jej matka. - Co z tym panem McAllisterem?
Eva ozdabia kanapkę dwoma plasterkami pomidora i odkłada ją na bok talerza.
- No więc to było tak. Liamowi na recepcji szło tak sobie, ale się poprawiał, więc miałam nadzieję, że się wyrobi zanim pan McAllister to zauważy, ale niestety nie wyszło. No i pewnego dnia pan McAllister wysłał mnie po coś na miasto i wezwał Liama do siebie.
- Zwolnił go? - pyta jej matka z niepokojem, porzucając na chwilę płatki kukurydziane.
- Nie. - Eva potrząsa głową i uśmiecha się szelmowsko. - Zrobił swoim asystentem. Powiedział, że się starzeje i potrzebny mu jest ktoś „z dobrym okiem do szczegółów”, przynajmniej tak mi potem przekazał Liam. McAllister będzie go szkolił na swojego następcę.
Przez chwilę państwo Bennett w milczeniu kontemplują ten niespodziewany zwrot wydarzeń.
- Rzeczywiście ma takie dobre oko? - pyta w końcu Paul Bennett.
- Zauważa mnóstwo szczegółów, to jest pewne.
Następuje kolejna przerwa na przeżuwanie śniadania i informacji.
- On ostatnio wygląda lepiej, prawda? - Rita Bennett wydaje się nie do końca pewna tego, co mówi. - Tak jakoś pogodniej. Czy mnie się tylko wydaje?
Paul przygląda jej się przez sekundę lub dwie, a potem odkłada kanapkę i krótko ściska jej dłoń.
- Nie, nie wydaje ci się - mówi. - On na szczęście zmienia się dość szybko.
- Już praktycznie nie ma problemu z tłumami ani głośniejszymi dźwiękami - dodaje Eva. - No, a pamiętasz jak...
Rita Bennett przytakuje.
- O co chodzi? - pyta jej niedoinformowany mąż.
- Nie było cię przy tym - odpowiada jego żona, upijając łyk kawy. - Graliśmy w brydża, okna były otwarte, a ulicą przejeżdżał jakiś samochód. Prowadził go jakiś dzieciak i chyba o coś zaczepił. Coś upadło na ulicę z niezłym łoskotem, kosz na śmieci, czy coś takiego. A William w tym samym momencie...nie wiem jak to ująć... w ciągu sekundy schował się za oparciem własnego krzesła, jakby się przed czymś osłaniał.
Paul marszczy brwi, jakby się nad czymś zastanawiał.
- James też miewa takie... tiki nerwowe - oświadcza w końcu, wpatrując się w ścianę, a potem milknie znowu. Rita nadal pije kawę.
Evangeline mówi w końcu to o czym wszyscy myślą.
- Edward je miał.
Przez jakiś czas wszyscy w milczeniu kończą śniadanie. Zbierają już naczynia ze stołu, gdy Rita Bennett znów zabiera głos.
- Czy to źle... - zaczyna, a jej mąż i córka zamierają w bezruchu. - Czy to źle, że ja się wtrącam? Ja po prostu chcę, żeby oni...
„Nie skończyli powieszeni w garażu” jest zdaniem, które nigdy nie przejdzie jej przez usta, ale nie musi go wypowiadać, bo myśli całej rodziny krążą w podobnych rejonach.
- Nie, to wcale nie jest źle - odpowiada Paul Bennett i kładzie jej dłoń na ramieniu.
Rita odwraca się do niego i uśmiecha się niepewnie.
- Przynajmniej William czuje się już lepiej - mówi. - Szkoda, że James nie jest taki... otwarty.
- O niego nie musisz się aż tak martwić - wtrąca Eva, układając talerze w równy stos. - William się nim zajmie.
Jej matka ni wydaje się jednak przekonana.
- Są przyjaciółmi, ale...
- Nie zauważyłaś - stwierdza ze zdziwieniem jej mąż, unosząc wysoko brwi.
- Czego?
- Niesamowite - kontynuuje Paul, wymieniając z córką rozbawione spojrzenia. - Pierwszy raz w życiu udało mi się coś zauważyć przed tobą.
- Od kiedy...? - pyta Eva, nie zwracając uwagi na pytający wzrok swojej matki.
- Od zeszłego tygodnia.
- Ha, ja jestem lepsza - oświadcza z satysfakcją. - Wiem od miesiąca.
- Ale o czym wy mówicie? - wtrąca się z powrotem Rita.
- William i James... - zaczyna Eva i zatrzymuje się na chwilę, nie do końca pewna, jak chce to ująć. - Oni moim zdaniem zmierzają w kierunku czegoś poważniejszego niż przyjaźń.
- Poważniejszego, ale...? - Zrozumienie dopada ją dopiero po chwili. Mruga raz, drugi, a potem odwraca się do męża z pytaniem w oczach. - Paul?
- No, tak mi się wydaje - odpowiada zapytany, wzruszając nieznacznie ramionami. - I widziałem jak trzymają się za ręce, gdy myślą, że nikt nie patrzy.
Rita zabiera ze stołu szklanki i wynosi je do kuchni.
- To ma nawet sens - mówi, wkładając je do zlewu. - To chyba coś pozytywnego, prawda?
Jej mąż rozkłada ręce, a Eva przygląda się im obojgu.
- W końcu przy takim układzie jeśli William będzie w miarę szczęśliwy, to James pewnie też - kontynuuje Rita.
- Na pewno - odpowiada Eva, patrząc na swoją mamę z czymś w rodzaju czułości. - Nie musisz się już niczym martwić. Wszystko będzie dobrze.
I w ten oto sposób William i James, choć są tego zupełnie nieświadomi, dostają od rodziny Bennettów ciche przyzwolenie na wikłanie się w romans.
---//---
Gdy Draco Malfoy ma lat piętnaście i trochę, Harry Potter traci rozum i resztki zdrowego rozsądku.
Na początku Draco jest zadowolony, gdy zauważa, że Harry zaczyna uważnie śledzić każdy jego najmniejszy ruch. Wydaje mu się, że tak jest dobrze i że oznacza to, że Harry Potter wreszcie uznał go za groźnego przeciwnika. Z początku sądzi, że chodzi tutaj wyłącznie o konflikt, o nic więcej. Mija kilka tygodni, nim wreszcie dowiaduje się, że pies pogrzebany jest zupełnie gdzie indziej.
Godzina zero nadchodzi niespodziewanie w ciemnym korytarzu, pod koniec dość przypadkowego dnia. Harry Potter podchodzi o wiele za blisko, bierze głęboki oddech i całuje Draco Malfoya w usta.
Tego Draco Malfoy akurat nie przewidział. Z pewnością się tego nie spodziewał. A już zupełnie nie wziął pod uwagę faktu, że może odpowiedzieć pocałunkiem na pocałunek i że jak już raz zacznie, to niezmiernie ciężko będzie mu skończyć.
Bo prawda jest taka, że gdyby kiedykolwiek rozważał taką opcję, najprawdopodobniej zawróciłby już gdzieś na początku drogi, bo wiedział doskonale, że z tego typu szaleństwem nie sposób jest walczyć wiecznie. Ale nic takiego nie przewidział i gdy doszło co do czego, nie miał przygotowanej żadnej linii obrony. Żadnego planu, który pozwoliłby mu obrócić to na swoją korzyść. Zupełnie nic.
---//---
Dzień osiemdziesiąty ósmy
- Przesuń się, zasłaniasz mi światło.
James wygląda przez chwilę, jakby miał zamiar to jakoś skomentować, ale w końcu daje sobie spokój i przesuwa nie siebie, ale lampę. William wraca do lektury.
- Ty naprawę je lubisz - zauważa po jakimś czasie James, który porzucił przeglądanie gazety, na rzecz obserwowania min, które William robi podczas czytania.
- Mówiłeś coś? - pyta po chwili William, do którego, jak James zauważył już jakiś czas temu, mało co dociera, gdy jest zajęty książką.
- Mówiłem, że wygląda na to, że ty naprawdę zagustowałeś w tych ro... w tym gatunku literackim.
William przewraca się na plecy.
- Możesz je nazywać romansidłami. Aż taki drażliwy nie jestem.
James robi minę, która ma wyraźnie na celu zademonstrowanie jego niedowierzania, ale nie decyduje się na wypowiedzenie żadnego komentarza.
- Pogodziłem się z tym, że to nie jest najwyżej ceniony rodzaj literatury - oświadcza William, zerkając na Jamesa kątem oka.
- One mnie uspokajają - dodaje po chwili.
- Uspokajają?
William przytakuje.
-To pewnie trochę głupie, ale podoba mi się, że tam jest wszystko takie poukładane. Wiadomo jak się potoczy, jak skończy. Można skupić się na smakowaniu tego wszystkiego, co jest pomiędzy bez martwienia się o zakończenie.
James wstaje z fotela i podchodzi do kanapy.
- Większość powieści kryminalnych też działa podobnie - zwraca Williamowi uwagę. - Jest morderstwo, zagadka, na koniec detektyw ujawnia zbrodniarza.
William uśmiechnął się ironicznie.
- Tylko, że tam jest mało wątków romantycznych - odpowiada, patrząc gdzieś w sufit. - A ze mną jest coś nie tak i potrzebuję do szczęścia dużej ilości wątków romantycznych. To chyba przez to, że mi dom spadł na głowę.
- Nie wiem, czy wiesz, ale nie jesteś postacią z Czarnoksiężnika z krainy Oz - mówi James, nachylając się nad Williamem.
- Pielęgniarki tak mówiły - wyjaśnia William, łapiąc jego wzrok. - Że byłem tak potłuczony, że wyglądało jakby spadła na mnie tona cegieł, albo i nawet cały dom. Podobno wyciągnęli mnie z jakiś piwnic.
Przez chwile wpatrują się sobie w oczy. William nie pyta co robił w piwnicy i czemu James nic o tym ni wie.
- Podoba mi się ta koncepcja, że ktoś może dla ciebie zmienić cały swój świat. - William odzywa się ponownie, tym razem trochę łagodniejszym głosem. - Wydaje mi się, że chciałbym kiedyś poznać kogoś, kto mógłby zrobić coś takiego.
James odwraca wzrok i przygryza dolną wargę.
- Zmieniłbym dla ciebie całe moje życie - mówi nagle, gdzieś w stronę telewizora.
- Co...?
James odwraca się powoli w stronę William, który przygląda mu się z szeroko otwartymi oczami.
- Zbudowałbym nam życie od nowa, całkowicie od podstaw, jeśli byłoby trzeba. Nawet nie wiesz ile jestem w stanie dla ciebie zrobić.
William patrzy mu w oczy, głęboko i dociekliwie, a potem coś rozjaśnia się na jego twarzy. Wyciąga dłonie i opuszkami palców dotyka twarzy Jamesa. Powoli przesuwa ręce, jakby badał jakąś niezwykle delikatną konstrukcję. A potem, nagle, bez ostrzeżenia, unosi się z kanapy i zaczyna go całować. Zaskoczony James wykonuje gwałtowny ruch ręką i popycha lampę, która upada na ziemię i gaśnie.
Żaden z nich tego nie zauważa.
Przez okno do pomieszczenia wpadają ostatnie promienie słońca i barwią świat na różowo.
---//---
Draco stara się jak może nie myśleć o Harrym Potterze w kontekście ciemnych korytarzy, objęć i pocałunków. Stara się też nie myśleć o kłótniach i rywalizacji, bo to też się zmieniło i w dziwny sposób nierozerwalnie związało z pożądaniem. Unika Harry'ego, unika o nim wzmianek, nie patrzy mu w oczy i stara się nie zerkać w jego stronę. Harry wydaje się robić to samo i przez jakiś czas Draco żywi nadzieję, że uda im się to powstrzymać. Jest bowiem pewien, że jeśli nie powstrzyma tego, co chce najwyraźniej wybuchnąć między nim i Harrym to cała sprawa skończy się tragicznie.
Nikt, kogo Draco zna nie zareagowałby pozytywnie na wiadomość, że Draco obcałowuje się z Harrym po korytarzach. Gdyby coś takiego dotarło do uszu jakiegokolwiek Śmierciożercy, życie Dracona skończyłoby się szybko i pewnie boleśnie. Z resztą, ta druga strona też pewnie nie byłaby tym faktem zachwycona. Nawet do Harry'ego zdawało się docierać jak bardzo niefortunna jest ta sytuacja. Gdy pomiędzy jednym pocałunkiem a drugim szepce Draconowi do ucha lekko ochrypłym głosem, że go nienawidzi, Draco może tylko poinformować go, że to uczucie jest w pełni odwzajemnione.
Niestety w ogólnym rozrachunku nic to nie zmienia, bo za słowami nie idą czyny.
Mijają dni, a Draco Malfoy coraz częściej łapie się na tym, że ogląda się z lękiem za siebie, czekając na jakiś atak. Wie, że pewnych rzeczy nie da się utrzymać w tajemnicy na zawsze.
---//---
Dzień dziewięćdziesiąty czwarty
- Jeśli to ma zacząć działać, musimy nauczyć się kłócić.
James odwraca się gwałtownie w stronę stojącego w drzwiach Williama.
- O co ci chodzi? - pyta, zbierając z biurka papiery i układając je w równą kupkę.
- Doskonale wiesz, o co mi chodzi. Za każdym razem, gdy zbiera się na kłótnię, ty się wycofujesz.
William opuszcza próg i wchodzi do środka. Oczy ma przymrużone i prawie srebrne.
- Czyli to, że zachowuję się jak dorosły ci nie odpowiada? - Pyta James, decydując, że rozegra to na spokojnie. Poddawanie się emocjom nic nie daje. - Wolałbyś, żebyśmy trwonili czas na kłótnie, które do niczego nie prowadzą?
Williama zaciska dłonie w pięści i wyraźnie stara się opanować. W końcu podchodzi do Jamesa i bierze w ręce jego dłonie.
- Nie, ale chcę żebyśmy obaj byli wobec siebie szczerzy - mówi i uśmiecha się gorzko. - Popatrz na nas. Czasami mam wrażenie, że obaj odgrywamy jakieś role i że z całych sił usiłujemy się trzymać jakiegoś scenariusza.
James chce zaprotestować, ale William ściska mocniej jego dłonie, dając mu znak, że jeszcze nie skończył.
- Ja na przykład... Ja staram się robić wszystko tak, żeby być podobnym do tego człowieka, którym kiedyś byłem, bo tego ode mnie chcesz. Tylko, że ja nie wiem jak być podobnym do siebie, a nawet gdy wydaje mi się, że robię wszystko tak, jak powinienem, to ty i tak czasami wydajesz się być niezadowolony.
- Co to ma wspólnego z kłóceniem się? - wtrąca w końcu James.
- Dużo - odpowiada William i puszcza jego dłonie. Cofa się o kilka kroków i opada na fotel. - Jeśli czegoś ode mnie chcesz, powiedz mi to. Jeśli coś ci się nie podoba, powiedz mi to. Najwyżej mi się twoja opinia nie spodoba i na ciebie nakrzyczę. Potem ty nakrzyczysz na mnie i rozpęta się straszna kłótnia. A potem to sobie przemyślimy i może nawet przyznam ci rację.
William rozkłada ręce, jakby chciał zademonstrować, że jest naprawdę niegroźny i nieuzbrojony.
- W każdym razie będę wiedział, że coś ci nie odpowiada - dodał po chwili. - Nie będziesz tego ukrywał i dusił w sobie. Może da się to naprawić. Ale nie można naprawić czegoś, o czym się nie wie, że jest zepsute.
James nie reaguje na to w żaden sposób i przez kilka sekund w ogóle się nie rusza. Twarz ma pozbawioną wyrazu, a oczy utkwione gdzieś w przestrzeni za oknem. Po chwili raca do życia i odsuwa krzesło. Patrzy na nie przez chwilę, jakby nie był pewien, co chciał z nim zrobić, a potem otrząsa się i siada twarzą w stronę Williama.
- Masz rację - mówi po chwili.
- Z czym?
- Ze wszystkim.
James ucieka wzrokiem w bok i przygryza dolną wargę. William nauczył się już rozpoznawać w tym oznakę wielkiego zdenerwowania.
- Problem polega na tym, że ta twoja amnezja... Ja chciałem zacząć od nowa. Lepiej. Z mniejszą ilością konfliktów.
- Czy to dlatego nie rozmawiamy o naszych rodzinach? - James wzdryga się minimalnie, słysząc to pytanie, a William wylicza dalej. - Żadnych wzmianek o rodzicach, nic na temat przyjaciół. Mało o przeszłości.
James pochyla głowę i przytakuje nieznacznie.
- Prawda jest taka, że zawsze było w tobie sporo cech, które mnie denerwowały. - Twarz Williama spina się w prawie bolesnym grymasie, ale James nie patrzy akurat w jego stronę. - Arogancja na przykład. Złośliwość. Te napady złości. A potem znalazłem cię w szpitalu i byłeś inny. Przede wszystkim zagubiony, ale też jakiś łagodniejszy, milszy. Chciałem to zatrzymać, ale...
- Chciałeś też, żebym był taki, jak kiedyś - kończy za niego William.
- Właśnie - przytakuje James i podnosi wreszcie wzrok. - Idiotyzm, co?
William wzrusza ramionami i uśmiecha się do siebie.
- Wiesz, to nie jest do końca takie proste - stwierdza po chwili, konwersacyjnym tonem. - Z tego, co mówisz wynika, że ze mnie po przebudzeniu była istna kraina łagodności, a ja wyraźnie pamiętam, że drugiego dnia zrobiłem w szpitalu karczemną awanturę i zdemolowałbym pokój, gdyby nie to, że nie miałem jeszcze na to wystarczających sił.
James wraca w myślach do przepełnionej niepewnością postaci, którą odnalazł w szpitalu i nie może ukryć zdziwienia.
- Naprawdę?
- Naprawdę. Musiałem się potem kajać przez kilka dni.
Przyglądają się sobie przez jakiś czas. Z podwórka dobiegają ich głosy sąsiadów omawiających wczorajsze doniesienia z frontu i męczące Anglików anomalie pogodowe. Nagle James marszczy brwi, jakby sobie o czymś przypomniał.
- Skoro więc mamy być szczerzy, to mam parę uwag.
William unosi brwi, czekając na następne zdanie.
- Musisz coś robić w tym domu oprócz dobierania kolorów zasłonek i kupowania bibelotów.
- Zajmuję się ogrodem - podsuwa usłużnie William, nie zmieniając wyrazu twarzy.
- A ja gotuję, sprzątam, piorę, prasuję, robię zakupy, wyrzucam śmieci... - James nie kończy zdania i pozwala mu rozciągać się w przestrzeni.
- O.K. - mówi w końcu William. - Mogę przejąć część sprzątania i zakupy, jeśli mi napiszesz co mam przynieść ze sklepu. Z wyrzucaniem śmieci też powinienem sobie poradzić.
James zerka na niego spod przymkniętych powiek.
- Tak po prostu?
William wybucha śmiechem widząc jego pełną niedowierzania minę, zupełnie nieświadomy tego, że w swoim poprzednim życiu, gdy pamięć miał jeszcze nietkniętą, prawie nigdy nie śmiał się na głos.
- Czemu nie? - pyta w końcu, a James nie znajduje odpowiedzi.
---//---
W życiu Dracona Malfoya zawsze były pewne niezmienne, stałe punkty, których mógł być pewien. Solidne podstawy, na których zbudował cały swój świat. Niektóre z tych punktów były mało istotne, inne miały wręcz fundamentalne znaczenie. Pod koniec piątego roku nagle odebrano mu jedną z takich rzeczy i Draco poczuł jak cały wszechświat się chwieje, wytrącony niespodziewanie z równowagi.
Lucjusz Malfoy trafił do więzienia. Najprawdopodobniej na całe życie.
I nagle wszystko się zmienia.
Ministerstwo wkracza do jego domu, przeszukuje jego pokoje i szafy, a on jest wobec tego bezsilny. Ich aktywa, konta i zawartość skarbca w Gringotcie zostają przejęte, a w świat idzie wiadomość, że Malfoyowie nie są już bogaci. Wraz z pieniędzmi zaczynają odpływać inne rzeczy: przywileje, kontakty i wygody. Na końcu opuszcza ich też większość sprzymierzeńców, bo szczury zawsze uciekają z tonących statków, a ten idzie na dno w bardzo szybkim tempie.
To wszystko toczy się poza murami Hogwartu i dociera do Dracona w postaci półsłówek i półprawd, które przesyła mu matka. I choć Narcyza bardzo się stara przedstawiać sprawy w pozytywnym świetle, to Draco i tak wyłuskuje z tego prawdę.
Najgorsze jest to, że nie może z tym nic zrobić.
W środku tej paraliżującej bezsilności powraca jego stara obsesja. Jego myśli wracają bezustannie do Harry'ego. W dzień, w nocy, przy każdej nadarzającej się okazji.
Aż pewnego dnia poddaje się i wychodzi mu na spotkanie, żeby dostrzec w nim coś zdumiewająco podobnego do swojej własnej klęski.
---//---
Dzień sto drugi
Harry budzi się rozluźniony i przez chwilę leży bez ruchu, nie otwierając oczu. Prze te parę sekund nie pamięta gdzie jest, ile ma lat i jakie towarzyszą mu fakty i okoliczności. Do jego mózgu docierają tylko podstawowe doznania. Ciepło słonecznych promieni na skórze, uczucie zaspokojenia i wrażenie, że wreszcie znalazło się odpoczynek. Jakby ktoś pozwolił wreszcie opaść całemu napięciu i uwolnił go od jakiegoś nieznośnego ciężaru. Za oknem czyjeś głosy, dźwięk dzwonka do rowerów i zagubionego w mieście ptaka. W powietrzu zapach zrobionej jakiś czas temu kawy i coś jeszcze, co wyraźnie sugerowało, że wczorajsza noc nie należała do wytworów jego wyobraźni.
Harry odwraca się na plecy i otwiera oczy. Jest w Bournemouth, w sypialni, która jest o wiele za pastelowo-zielona, żeby należeć do niego. Motywacje wracają do niego i przypomina sobie, kim jest i co to oznacza. Przypomina sobie, że ma plan. Nie wie tylko, czy jego spełnienie jest w ogóle możliwe.
Miejsce obok niego jest puste i chłodne, więc Draco wstał już jakiś czas temu, z jemu tylko wiadomych przyczyn, a przecież normalnie wstawał o wiele później niż Harry. To chyba też coś oznacza, chociaż Harry zastanawia się, czy dobrze robi doszukując się w tym wszystkim znaczeń. Ale czy ma jakieś inne wyjście?
Wstaje i odnajduje na podłodze dół od piżamy. Założywszy go, wychodzi z pokoju omal nie zabijając się o elementy garderoby porozrzucane w korytarzu. W kuchni znajduje kubek całkowicie zimnej kawy. Podgrzewa go w mikrofalówce i przenosi się do dużego pokoju, gdzie Draco ubrany w czarny t-shirt i dżinsy siedzi na kanapie i ogląda coś w telewizji.
- Twoja gazeta - mówi, podając ją Harry'emu, nadal poświęcając całą swoją uwagę ekranowi.
Harry zerka na stronę tytułową, potem na Dracona, na końcu na serial lecący w telewizji. Moja rodzinka. Sitcom. Został porzucony na rzecz sitcomu.
Siada na fotelu, upija trochę kawy i usiłuje się skupić na czytanym tekście, ale nie jest w stanie. Z jakiegoś powodu od kawy robi mu się lekko niedobrze. Po chwili zamyka gazetę.
- Dziwnie wcześnie dzisiaj wstałeś - zaczyna dość neutralnym tonem.
- Wcześnie? - Draco uśmiecha się do siebie. - Spójrz na zegarek.
Harry dostosowuje się do polecenia. Duża wskazówka znajduje się niebezpiecznie blisko... rzymskiej cyfry jeden.
- Trochę ci się zaspało.
- Na to wygląda - przyznaje Harry i czuje jak czerwienieją mu końcówki uszu. Na szczęście Draco nadal nie zwraca na niego większej uwagi.
Przez jakiś czas Harry siedzi bez ruchu i obserwuje postać siedzącą po turecku na kanapie. Zatrzymuje się na każdym szczególe, a najdłużej przystaje przy zmierzwionych włosach. Ogarnia myślą gazetę, kawę i całkowite zaangażowanie Dracona w serial komediowy.
- To nie jest zbytnio romantyczne - mówi w końcu, starając się nie brzmieć oskarżycielsko. - Biorąc pod uwagę...wczorajsze.
Draco odwraca się w jego stronę, po raz pierwszy tego dnia patrząc mu prosto w twarz. W oczach ma dziwny błysk, którego znaczenia Harry nie rozpoznaje.
- Nie znasz się - informuje Harry'ego, z uśmiechem i Harry poddaje się temu uśmiechowi i srebrnym oczom. Na chwilę, pomimo tych wszystkich lat, znów wszystko jest w porządku.
---//---
Draco wie, że jeśli te gniewne spotkania w ciemności były niebezpieczne, to te ostatnie tygodnie piątego roku są prawdopodobnie śmiertelne. Draco wie, że prawdopodobnie stracił wszelkie szanse na ułożenie sobie życia nie oglądając się na Harry'ego Pottera. Bo od gniewu i pożądania umiałby jeszcze odejść, po pewnym czasie pewnie by nawet o tym zapomniał. Ale od tych ostatnich tygodni pełnych szeptów i ukojenia nie znajduje już ucieczki.
Zobaczył, że on i Harry są możliwi bez gniewu, że istnieją też bez konfliktu. I nawet jeśli to nie był ideał, jeśli brakowało im słów, a zbywało na milczeniu, to i tak był to koronny dowód na to, że sny nie są do końca nierealne. To wystarczyło, żeby Draco zrozumiał, że nie pozbędzie się Harry'ego z myśli do końca życia.
Nie wystarczyło jednak, żeby wskazać mu drogę wyjścia z sytuacji.
Gdy Draco wraca do Malfoy Manor, zastaje tam opustoszałe pokoje i swoją pobladłą matkę. W tym roku nie będzie wyjazdu do Francji, a Narcyza raczej nie będzie śpiewać żadnych piosenek. Bajki się skończyły. Trzeba dorosnąć i stanąć wreszcie na wysokości zadania.
Trzy dni po jego powrocie do domu, pojawia się list. Voldemort wzywa go do siebie.
---//---
c.d.n.