Amos Oz
JAK ULECZYĆ FANATYKA
Przedmowa Nadine Gordimer
Amos Oz to głos rozsądku rozlegający się pośród zamętu, kłamliwego, histerycznego bełkotu światowej retoryki o obecnych konfliktach. W olśniewającym jasnością wywodzie „Jak uleczyć fanatyka" Oz analizuje skrzywione historyczne korzenie, z których wyrasta zgubny kwiat przemocy, zasiewany wciąż od nowa. Skłania nas, żebyśmy uświadomili sobie naturę fanatyzmu, jego ewolucję. Nie proponuje cudownego leku.
Ale niezbicie przekonuje, że konflikt izraelsko-palestyński „nie jest wojną religijną ani wojną kultur, nie jest sporem między dwiema tradycjami, ale po prostu kłótnią o to, do kogo należy ten dom". I nie obawia się rzucić na szalę swojej wizji i polityczno-mo-ralnej prawości, dowodząc, że ów spór może zostać zażegnany. „Między dwiema racjami" to propozycja realistycznego rozwiązania, po to żeby je osiągnąć, Oz zaleca wprzęgnięcie wyobraźni, co w pewnych sytuacjach jest konieczne, by określić i uszanować przestrzeń drugiego człowieka. Zaprawiony ironią humor, z jakim rozświetla to, co niezmiernie poważne, przydaje jego wywodom tym większego znaczenia.
Wykład pierwszy, 17 stycznia 2002
Sekretne przyjemności
Panie i panowie, przyjaciele.
Dobry wieczór, szalom, erew tow wam wszystkim.
Wiem, niektórzy z was żałują, że nie umiem, nie mogę mówić do was po niemiecku. Ja jeszcze bardziej żałuję, że nie mogę wygłosić tego wykładu w moim ojczystym języku - hebrajskim. Jednakże, jak wiecie, jestem człowiekiem kompromisu, więc naszym kompromisem tego wieczoru będzie język angielski.
Tropić zgraję fanatyków w górach Afganistanu czy w zaułkach Gazy i Bagdadu to jedno. Powstrzymać fanatyzm i uleczyć z tej choroby - to całkiem co innego. Nie mogę się wypowiadać na temat pościgu, ale pragnę podzielić się kilkoma przemyśleniami o naturze fanatyzmu i o tym, w jaki sposób go poskromić, jeśli z niego nie uleczyć. Atak na Amerykę 11 września to nie była po prostu konfrontacja biedy z bogactwem. Jednak dziś wieczór nie będę mówił o wojnie i pokoju, o pokoju i wojnie, o miłości i wrogości - o tym podyskutujemy, mam nadzieję, któregoś wieczoru w przyszłym tygodniu, a może i dłużej. Dzisiaj będę mówił o moim pisarstwie. Kiedy pisarz mówi o swoim pisarstwie, to tak jakby popełniał kazirodztwo. Wiele lat temu napisałem książkę dla dzieci pod tytułem „Sumchi”, bardzo osobistą, w której odsłoniłem fragment własnego dzieciństwa. Zgłosił się do mnie wtedy jakiś dziennikarz i rzekł: „Panie Oz, czy może pan opowiedzieć nam swoimi słowami, o czym jest pańska książka?". W zasadzie do tego się sprowadza mój problem dziś wieczór: muszę opowiedzieć swoimi słowami, o czym właściwie piszę. Powiem, czego nie zrobię: nie będę analizował, nie będę próbował pobić ekspertów na ich własnym polu ani nawet przekonywać, jak dobrym jestem pisarzem. Opowiem natomiast o tym, jak nim zostałem, jak piszę i jak skreślam, o paru rozczarowaniach i o paru przyjemnościach. Wiem, że powszednią rzeczą, szczególnie w Niemczech, w niemieckiej tradycji, jest mówienie o bólu i cierpieniach, jakich przysparza pisanie. Znam nawet słowo niemieckie, używane w tym kontekście: „Schmerz". Dziś chcę opowiedzieć o radości pisania. Czy też o niektórych radościach.
Moją przywarą jest skłonność do dygresji, więc w tym wykładzie będzie się od nich roiło. Oto pierwsza. Skoro mówimy o radości: kiedy miałem mniej więcej dwanaście lat, uczęszczałem do religijnej szkoły żydowskiej dla chłopców, bardzo pury-tańskiej, w nadzwyczaj wiktoriańskim duchu - mimo że nikt tam nie słyszał o królowej Wiktorii. Pewnego dnia szkolna pielęgniarka, najodważniejsza kobieta, jaką zdarzyło mi się spotkać, zgromadziła w klasie nas wszystkich, trzydziestu pięciu, a może czterdziestu chłopaków. Zamknęła okna i drzwi i przez dwie godziny odkrywała nam wszystkie sekrety życia, łącznie z mechanizmami, z wszystkimi tajemnymi sztuczkami, łącznie z tym, co pasuje do czego, trąbkami i fanfarami. Pamiętam, jak siedzieliśmy, bladzi, oszołomieni i wstrząśnięci, ponieważ kiedy już opisała nam wszystkie okropne mechanizmy, opowiedziała nam też o dwóch sławnych monstrach życia seksualnego, jego Al-Kaidzie i HezboUahu: niechcianej ciąży i chorobach wenerycznych. Prawie mdleliśmy i pamiętam siebie, takiego malca, jak wychodziłem z klasy i zadawałem sobie pytanie: „No dobrze, rozumiem technikę, ale po co ktoś o zdrowych zmysłach chciałby się w coś takiego pakować?”. Widać ta dzielna kobieta, która opisała wszystko z detalami, nie powiedziała nam, że jak wieść niesie, owa rzecz przysparza pewnej przyjemności. Może nie wiedziała. Jeśli jednak chodzi o pisanie, bardzo często, gdy słyszę pisarzy opowiadających o bólach i mękach tworzenia, przypomina mi się ta odważna pielęgniarka.
Przyjaciele, zostałem pisarzem z powodu biedy, samotności i za sprawą lodów. Byłem jedynym dzieckiem w dość ubogiej rodzinie w Jerozolimie. Mój ojciec był bibliotekarzem, moja matka od czasu do czasu udzielała prywatnych lekcji historii i literatury. Mieszkaliśmy w maleńkim mieszkaniu przypominającym wnętrze łodzi podwodnej, pełnym książek w wielu językach, ale oprócz nich prawie niczego tam nie było. Rodzice spotykali się z przyjaciółmi w kawiarniach. Zabierali mnie ze sobą, bo byłem jedynym dzieckiem i nie mieli mnie z kim zostawić w domu. Mówili mi, że muszą porozmawiać z przyjaciółmi i że jak będę grzeczny, to dostanę lody. A lody w Jerozolimie w tamtych dniach były większą rzadkością niż obecnie pokój na Bliskim Wschodzie. Były plotką, legendą, tylko prawdziwi szczęściarze mogli się nimi zajadać. Marzyłem o tych lodach, ale rodzice zwykli długo przesiadywać i rozmawiać z przyjaciółmi przez siedem dni i nocy non stop, a w każdym razie tak mi się wydawało. No to coś musiałem ze sobą zrobić, żeby nie krzyczeć i nie oszaleć. Siedziałem więc tam i jak mały detektyw obserwowałem ruch w kawiarni - wchodzących i wychodzących ludzi... niczym mały Sherlock Holmes patrzyłem na ich ubrania, twarze, gesty, przyglądałem się ich butom, torebkom i spędzałem czas, wymyślając różne historyjki. Kto skąd pochodzi, co łączy te dwie kobiety i tego mężczyznę przy stoliku w rogu, obydwie palą papierosy, on nie, jedna ma bardzo złą minę, mężczyzna prawie się nie odzywa, jedna z kobiet niemal cały czas mówi, druga jest milcząca. Musiałem wymyślić jakąś opowieść. Albo to -wysoki, dziwny młody człowiek o przerażającym wyglądzie, siedzący blisko drzwi, ma przed sobą gazetę, ale jej nie czyta. Spogląda na drzwi, czeka. Godzinę, dwie, hm, on nie czeka na moje lody, on czeka na kogoś. Wymyślałem, na kogo czeka i dlaczego. W ten sposób nauczyłem się umilać swoją samotność, przypatrując się ludziom, zgadując, wymyślając, czasem podchwytując strzępy rozmów i klecąc je ze sobą, jak jakiś agent, z drobnych szczegółów konwersacji tworząc opowieść, niekiedy oskarżającą. Muszę wyznać, że nadal to robię, kiedy muszę zabić czas na lotnisku albo kiedy siedzę w poczekalni u dentysty czy stoję w kolejce -zamiast czytać gazetę lub skrobać się po głowie, puszczam wodze fantazji. Cóż, moje obecne fantazje nie są tak niewinne jak te dziecinne z dni lodów, wciąż jednak fantazjuję. To użyteczny sposób spędzania czasu, nie tylko dla pisarza, ale dla każdego z nas. Tyle się dzieje na każdym rogu ulicy, w każdej kolejce na przystanku autobusowym, w każdej poczekalni lekarskiej, w każdej kawiarni... Tak wielu ludzi w istocie przewija się dzień w dzień przed naszymi oczyma i przez większość czasu nie jesteśmy zainteresowani, nawet nie zauważamy, widzimy raczej sylwetki niż rzeczywiste osoby. Jeżeli więc przyswoicie sobie zwyczaj obserwowania obcych i jeśli dopisze wam szczęście, koniec końców będziecie pisać opowieści, fantazjując na temat tego, co jedni ludzie robią innym, jak do siebie należą. Jeżeli nie, będziecie mieć dobrą rozrywkę, no i lody; tak czy owak nic nie stracicie.
Zostałem pisarzem także dlatego, że pochodziłem z rodziny zrozpaczonych uchodźców. Wszyscy członkowie mojej rodziny ze strony ojca i ze strony matki, wszyscy jak jeden mąż byli zdeklarowanymi Europejczykami. W istocie rzeczy byli wielkimi miłośnikami Europy. Znali jej języki, historię, kulturę, byli w niej bezgranicznie zadurzeni. Niestety, w tamtym czasie, w latach trzydziestych, dwudziestych, kiedy musieli opuścić Europę - różni członkowie mojej rodziny wyjechali z niej pod koniec lat dwudziestych i na początku trzydziestych - w owym czasie oni, Żydzi, tacy jak moi rodzice i krewni, byli w Europie jedynymi Europejczykami. Wszyscy inni byli pangermanistami albo panslawistami bądź patriotami portugalskimi. Mój ojciec mawiał do mnie żartem, że w Czechosłowacji są trzy narodowości: Czesi, Słowacy i Czechosłowacy, czyli my, Żydzi. W Jugosławii jest dziewięć narodowości, Serbowie i Chorwaci, Czarnogórcy i tak dalej - oraz Jugosłowianie, to znaczy my, Żydzi. I oczywiście w Anglii są Anglicy, Walijczycy i Szkoci - oraz Brytyjczycy, czyli znowu my. Lecz okazało się, że miłość Żydów do Europy jest miłością nieodwzajemnioną. Jeśli mieli szczęście, zostali wyrzuceni. Jeżeli go nie mieli, nie wyjechali stamtąd żywi. Jednak moi rodzice przywieźli ze sobą do Jerozolimy ślepe zauroczenie Europą. Książki, wspomnienia, idee, krajobrazy, muzykę, tęsknotę. Musiałem się domyślać ich tęsknot, bo nie chcieli mnie nimi zarażać. Nie chcieli mnie obarczać swoim związkiem miłości i nienawiści z Europą. Pragnęli, podobnie jak wielu żydowskich rodziców w Izraelu, żebym był nowym początkiem. Byli poliglotami. Ojciec czytał w szesnastu albo siedemnastu językach. Mówił jedenastoma, w każdym z silnym rosyjskim akcentem. Nawet po arabsku mówił z rosyjskim akcentem. Matka mówiła sześcioma albo siedmioma językami. Na co dzień rozmawiali ze sobą po rosyjsku i po polsku. Dla przyjemności intelektualnej czytali po niemiecku, francusku i angielsku. Myślę, że śnili w jidysz. Ale mnie uczyli tylko jednego języka - hebrajskiego. Może się bali, że uwiodą mnie śmiertelne uroki Europy, że pojadę do Europy i tam mnie spotka śmierć. Na takim tle kształtowało się moje życie. Przez całe lata rodzice mówili jedno drugiemu, ale także i mnie, że pewnego dnia, może jeszcze za mojego - nie ich - życia, Jerozolima stanie się prawdziwym miastem. Nie miałem pojęcia, co mają na myśli. Dla mnie Jerozolima była całkiem prawdziwa. Była jedynym prawdziwym miejscem. W Jerozolimie przyszedłem na świat. Inne miejsca nie były rzeczywiste. Ale po latach odkryłem, co rodzice rozumieli przez określenie „prawdziwe miasto". To miasto nad rzeką, z przerzuconymi przez nią mostami, otoczone gęstym lasem. Oni mieli nadzieję, że z czasem wszystko to pojawi się w Jerozolimie: las, rzeka i mosty. Kryje się za tym smutna, bolesna historia. Kiedy mój ojciec był młodzieńcem, mieszkał na Litwie - pochodził z Rosji, skąd jego rodzina uciekła do Wilna, które wtedy należało do Polski - potem na szczęście zostali stamtąd wyrzuceni i po różnych przejściach na początku lat trzydziestych przedostali się do brytyjskiej Palestyny. W tamtych czasach w całej Europie pełno było napisów: Żydzi, wynocha do Palestyny! Kiedy kilkadziesiąt lat później wybrał się z wizytą do Europy, ujrzał napisy: Żydzi, wynocha z Palestyny!
Gdzie więc należymy? Może w ogóle nie należymy. Ani na to, ani na cokolwiek innego nie ma prostej, oczywistej odpowiedzi. Dorastałem w atmosferze ambiwalencji i niejednoznaczności, różnorodnych emocji, związków miłości i nienawiści i nieodwzajemnionej miłości. W sąsiedztwie pełno było „niedoszłych reformatorów świata", idealistów, ideologów i każdy z nich miał receptę na natychmiastowe zbawienie. Wszyscy byli wspaniałymi mówcami, nikt nigdy nie słuchał. W sąsiedztwie roiło się od wyznawców Tołstoja - ludzi, którzy wierzyli w jego filozofię - niektórzy nawet wyglądali i ubierali się jak Tołstoj. Zapuszczali białe brody, przepasywali sznurem koszule wzorowane na rosyjskich rubaszkach i wyglądali bardziej na Tołstoja niż on sam. Kiedy pierwszy raz ujrzałem fotografię pisarza z tyłu okładki jednej z jego powieści, byłem przekonany, że on jest z naszej dzielnicy. Czy nie widywałem go wiele razy? I nie tylko jego - także jego rodziny i braci? To jeden z nas. Tak więc byli tam wyznawcy Tołstoja, ale wielu jakby dopiero co wyszło z kart powieści Dostojewskiego, gdyż mieli bardzo udręczone umysły i dusze - pełni sprzeczności, gniewu i konfliktów. Jednak ci tołstojowcy a la Dostojewski w istocie należeli do opowieści Czechowa. Prawdziwy duch, jaki panował w sąsiedztwie, nie był duchem Tołstoja ani Dostojewskiego, lecz Czechowa. Ta tęsknota za dalekimi miejscami. Gdzieś za horyzontem znajdowała się ukochana Moskwa. Moskwa, Moskwa. Jednak ta „Moskwa", którą mógł być Berlin albo Wiedeń, albo Paryż lub Warszawa, lub cokolwiek innego -owa „Moskwa za horyzontem" nie chciała tych żydowskich ludzi. Chciała, żeby zeszli jej z oczu, z myśli, a czasem i zniknęli z tego świata. Oni nawet nie mogli sobie pozwolić na wyznanie miłości do kultury, którą pozostawili za sobą.
Istniał też konflikt dnia powszedniego: Jerozolima w czasach mojego dzieciństwa była miastem wielonarodowym. Znajdowały się w niej dzielnice arabskie, żydowskie, ormiańskie, dzielnica niemiecka, kolonia amerykańska i kolonia grecka - było to jedno z najbardziej kosmopolitycznych niedużych miast świata. W rzeczywistości Jerozolima była nie tyle miastem, ile luźnym skupiskiem dzielnic. I między jedną a drugą leżały pola albo puste parcele. W każdej dzielnicy modlono się inaczej, mówiono innym językiem i inaczej się ubierano. Tak porozumiewano się ze sobą. W latach czterdziestych na co dzień zdarzały się napięcia, ale nie dochodziło do przemocy. Każdy wierzył, że inni są na dalszym planie. Jedno, co było wspólne, to tajemny mesjanistyczny zapał. Każdy uważał, że reprezentuje prawdziwe dziedzictwo Jerozolimy, prawdziwą religię, prawdziwą wiarę. Każdy myślał, że naprawdę przynależy do Jerozolimy, podczas gdy wszyscy inni stanowią tolerowaną obecność gdzieś w tle. Co więcej, każdy uważał, że Jerozolima w istocie należy do niego. I oczywiście szał religijny, napięcia między wyznaniami osiągały w Jerozolimie taką temperaturę, że człowiek musiał albo zwariować, albo wyrobić sobie doskonałe poczucie humoru. Rozwinąć poczucie relatywizmu. Uzmysłowić sobie, że wprawdzie każdy ma jakąś historię, ale nie jest ona ważniejsza ani bardziej przekonująca od historii drugiego człowieka. Przypominam sobie starą opowiastkę, w której jeden z bohaterów, oczywiście w Jerozolimie, gdzież by indziej, siedzi w ulicznej kawiarence, a obok niego jakiś starzec. Nawiązuje się rozmowa. Okazuje się, że ten starzec to sam Bóg. W pierwszej chwili nasz bohater w to nie wierzy, ale pewne znaki przekonują go, że siedzi przy jednym stoliku z Bogiem. I ma do Niego pytanie, bardzo pilne pytanie. Mówi: „Drogi Boże, proszę, wyjaśnij mi raz na zawsze, kto wyznaje słuszną wiarę? Czy katolicy, czy protestanci, a może żydzi albo muzułmanie? - czyja wiara jest słuszna?". A Bóg w tej opowiastce odpowiada: „Prawdę mówiąc, mój synu, nie jestem religijny, nigdy nie byłem religijny, nawet nie interesuję się religią".
Byłem małym chłopcem w czasach brytyjskiego mandatu, pierwsze angielskie słowa, jakie nauczyłem się wymawiać jako brzdąc, zanim zacząłem się uczyć angielskiego w szkole - pierwsze angielskie słowa oprócz „tak" i „nie" brzmiały: „Brytyjczycy, wynocha do domu!". Tak my, żydowskie dzieci, krzyczeliśmy, obrzucając kamieniami brytyjskie patrole w Jerozolimie podczas naszej „intifady" w latach 1945, 1946 i 1947. Jakżebym mógł nie wykształcić w sobie poczucia relatywizmu, dystansu i swego rodzaju smutnej ironii na temat tego, jak okupowany zostaje okupantem, opresjono-wany gnębicielem, jak wczorajsza ofiara może się przekształcić w oprawcę, jak łatwo role mogą się zmienić.
Przed 1948 rokiem w zachodniej części Jerozolimy było kilka dzielnic arabskich. Później nastąpiło oblężenie, nękanie, bombardowanie żydowskiej Jerozolimy przez jordańskie i egipskie wojska, ostrzał artyleryjski i naloty lotnicze, a potem, kiedy to się skończyło, w dzielnicach żydowskich nie było Arabów. Jako jerozolimczyk, mimo że mam bardzo zdecydowane poglądy na temat tego, kto w głównej mierze ponosi winę za rok 1948 - a myślę, że głównym winowajcą są rządy arabskie - uważam, że nie o winę chodzi. Chodzi o tragedię.
Czy winić rządy arabskie czy syjonistów, czy jednych i drugich, czy też dzielić winę - faktem jest, że w 1948 roku setki tysięcy Palestyńczyków straciły dom. Wiem, że w tym samym roku, w tej samej wojnie prawie milion Żydów orientalnych z krajów arabskich też straciło swoje domy, wielu z nich zostało wyrzuconych i znalazło się w Izraelu, i wielu trafiło do domów, które przedtem należały do Arabów palestyńskich. Ci żydowscy uchodźcy -ocaleni z Iraku, północnej Afryki, Egiptu, Syrii i Jemenu - po trzech, czterech czy pięciu latach życia w obozach przejściowych w końcu dostali pracę i mieszkanie, natomiast uchodźcy palestyńscy - nie. To otwarta i bolesna kwestia. Jako ten, który snuje opowieści, jako pisarz nie mogę nie dostrzec, że to nie jest czarno-biała historia. To nie jest opowieść o bohaterach pozytywnych i negatywnych. Ani film o Dzikim Zachodzie czy o Dzikim Zachodzie a rebours. Chociaż tutaj, w Europie, bardzo często spotykam niecierpliwych ludzi, którzy zawsze chcą wiedzieć, kto w każdej historii, w każdym konflikcie jest „ten dobry", a kto „ten zły", kogo należy poprzeć, a przeciw komu protestować... W moim pojęciu, według doświadczeń, które mnie ukształtowały, konflikt między izraelskimi Żydami a palestyńskimi Arabami nie jest historią „dobrych" i „złych". To tragedia: starcie dwu słusznych racji. . Powtarzałem to wiele razy, dzięki czemu zdobyłem sobie tytuł „zdeklarowanego zdrajcy" w oczach moich licznych żydowskich rodaków. Zarazem nigdy nie zdołałem całkowicie „zadowolić" moich arabskich przyjaciół, częściowo dlatego, że uważają, iż moja postawa nie jest dostatecznie radykalna czy też skrajnie propalestyńska bądź proarabska. W gruncie rzeczy ta atmosfera ambiwalencji jakoś mi odpowiada.
Może należałoby zapytać: jakie szczególne prawo albo kwalifikacje ma pisarz do wyrażania opinii? Czy w ogóle jest coś, co pisarze wiedzą lepiej niż taksówkarze, programiści komputerowi albo nawet politycy? Prosta odpowiedź brzmi: cóż, pochodzę z kraju, gdzie każdy taksówkarz dokładnie wie, jak rządzić krajem i światem, więc czemu nie ja? Jeżeli przyjmiecie moje słowa z przymrużeniem oka, to wam powiem, że Izrael to nie kraj ani nie naród. To rozpłomienione, wrzaskliwe, wiecznie spierające się zbiorowisko, nieustające uliczne seminarium. Wszyscy się kłócą, wszyscy wiedzą lepiej. Myślę, że element anarchii tkwi nie w samym Izraelu, ale w żydowskim dziedzictwie kulturalnym. Nie bez przyczyny Żydzi nigdy nie mieli papieża ani nie mogliby co mieć. Gdyby ktoś kiedyś obwołał się papieżem Żydów, każdy podchodziłby do niego, klepał go po plecach i zagadywał: „Hej, papieżu, ty mnie nie znasz, ja ciebie nie znam, ale mój dziadek i twój wuj robili razem interesy w Mińsku albo w Casablance, wobec tego bądź cicho przez pięć minut i pozwól, że ci raz na zawsze wyjaśnię, czego Bóg naprawdę od nas chce". To tkwi bardzo głęboko w genach żydowskiej kultury. Od samego początku. To żydowski zwyczaj wiecznej niezgody. Nie bez powodu nie można znaleźć dwóch Żydów, którzy by się zgodzili ze sobą w jakiejś sprawie, trudno nawet znaleźć jednego, który zgadza się sam z sobą, ponieważ wszyscy mamy rozdarty umysł i duszę, każdy jest wyznawcą Tołstoja z domieszką dostojewszczyzny bądź na odwrót. Datuje się to od czasów, kiedy szacowni Żydzi zwykli otwarcie rzucać wyzwanie samemu Bogu. I od czasu do czasu stawiać Go przed sądem. Może pamiętacie, jak Abraham, świątobliwy patriarcha Abraham, ojciec Żydów i Arabów, próbuje uchronić grzeszne miasto Sodomę przed gniewem Boga, który chce je zniszczyć. I targuje się z Bogiem niczym sprytny handlarz używanymi samochodami. Pięćdziesięciu sprawiedliwych, czterdziestu sprawiedliwych, trzydziestu, dwudziestu, może dziesięciu. Kiedy przegrywa spór z Bogiem (a nie wygrywa się sporów, kiedy się wadzi z Bogiem), unosi oczy w górę i wypowiada bardzo śmiałe zdanie: „Czyż Ten, który jest sędzią nad całą ziemią, mógłby postąpić niesprawiedliwie?" (Rdz 18, 25). To bluźniercze, to śmiałe mówić Bogu: możesz być sobie najgłówniejszym szefem, ale nie stoisz ponad prawem. Możesz być źródłem władzy, będziesz się jednak musiał wytłumaczyć przed sądem najwyższym. Ponad tobą jest sprawiedliwość - idea przypuszczalnie nie do pomyślenia w innych religiach. To nie jedyny przykład. Prorocy zwykli sprzeczać się z Bogiem i czasami występowali z oskarżeniami przeciw Bogu. Moją najulubieńszą opowieścią w Talmudzie jest historia o dwóch świątobliwych rabinach, o rabim Jehoszui i rabim Tarfonie, którzy jako sędziowie nie zgadzają się co do niektórych interpretacji prawa, Tory, prawa boskiego. I spierają się, zgodnie zaś z najszacowniejszą tradycją żydowską spierają się dniem i nocą, nie jedzą, nie śpią, tylko się spierają. Po siedmiu dniach i siedmiu nocach Bóg ulitował się nad nimi, pojął bowiem, że umrą, kłócąc się. A więc się wtrącił i oto słychać głos z góry, bat kol*(* bat kol (hebr. echo, córka głosu) - niebiański lub boski głos, objawiający ludziom Bożą wolę, wybór czy sąd (przyp. tłum.). : „Rabi Jehoszua ma rację, rabi Tarfon się myli, idźcie spać". („Idźcie spać" nie występuje w tekście, ale w kontekście). Jednak to nie koniec tej historii. Przegrany rabi Tarfon zwraca wzrok w górę i powiada: „Boże Wszechmogący, dałeś ludziom Torę, proszę, nie mieszaj się do tego sporu". I nie pada rażony piorunem ani nie trawi go ogień piekielny! Po chwili -jak sobie wyobrażam - wahania oniemiały Bóg powiada: „Moi synowie mnie zwyciężyli". I odchodzi, by tak rzec, z podwiniętym ogonem, a spór między dwoma rabinami toczy się dalej. Ta tradycja, ta nuta anarchizmu, kłótliwości to sedno naszej cywilizacji, i akurat mnie to się podoba. Nawet kiedy nie mogę tego znieść, nawet kiedy to jest przeciw mnie, podoba mi się. A zatem, czemu nie ja?
Pozwolę sobie znów na małą dygresję: podczas wojny sześciodniowej w 1967 roku zostałem zwerbowany jako młodszy oficer jednostki pancernej armii izraelskiej na froncie egipskim. Byłem rezerwistą. Zbliżałem się do trzydziestki i wszyscy w tej jednostce byli ludźmi różnych zawodów, a nie młodymi żołnierzami. W noc poprzedzającą rozpoczęcie walk siedzieliśmy przy ognisku i próbowaliśmy zgadywać, co przyniesie przyszłość. W pewnej chwili objawił się pośród nas generał. Generał Tal był głównodowodzącym frontu południowego w wojnie sześciodniowej, wszyscy ucichli i generał zaczął nam prezentować swoje koncepcje na temat zbliżającej się bitwy. Po kilku zdaniach przerwał mu pulchny, podstarzały kapral w okularach, który bardzo grzecznie zapytał: „Proszę wybaczyć, generale, ale czy czytał pan kiedyś «Wojnę i pokój» Tołstoja?". Generał odparł: „Oczywiście, co za pytanie, czytałem wiele razy". „Czy zdaje pan sobie sprawę, generale, że zamierza pan powtórzyć taki sam błąd, jaki zdaniem Tołstoja popełnili Rosjanie w bitwie pod Borodino?". W mgnieniu oka cały pluton pogrążył się w zawziętej, hałaśliwej kłótni o Tołstoja, o strategię, literaturę, tłumaczenie, o wszystko. Wszyscy krzyczeli najgłośniej jak mogli, wyzywali się od idiotów, nie oszczędzając ani generała, ani kaprala. W końcu się okazało, że kapral jest profesorem literatury rosyjskiej na Uniwersytecie Telawiwskim, a generał ma dyplom filozofii Uniwersytetu Jerozolimskiego, na wyższym poziomie. Dlaczego zatem nie ja? Izraelczycy się spierają, ja się spieram. Ja jednak wstaję każdego ranka, idę na mały spacer na pustynię, potem robię sobie kawę, siadam przy biurku i zadaję sobie pytanie: „Jak bym się czuł, gdybym był nią? Albo gdybym wszedł w jego skórę?" - co jest konieczne, jeżeli się chce napisać choćby najprostszy dialog: trzeba podzielić nie tylko swoją lojalność, ale i najgłębsze uczucia pomiędzy różne postaci. Chyba parafrazuję D.H. Lawrence'a, który kiedyś powiedział, że aby napisać powieść, trzeba umieć przedstawić pół tuzina sprzecznych, przeciwstawnych uczuć i opinii z jednakowym przekonaniem, pasją i empatią. Może więc jestem trochę lepiej niż inni przygotowany do tego, żeby zrozumieć, z mojego izraelsko-żydowskiego punktu widzenia, jak się czuje wysiedlony Palestyńczyk, co to znaczy być palestyńskim Arabem, którego ojczyznę zagarnęli „przybysze z innej planety". Co czuje izraelski osadnik na Zachodnim Brzegu? Tak, czasem wcielam się też w tych ultraortodoksów, przynajmniej próbuję. Może upoważnia to mnie, żeby zabrać głos i krytykować. I wraz z kilkunastoma (mniej więcej) Izraelczykami, w większości pisarzami i poetami, już w 1967 roku, na długo przed powołaniem do życia ruchu Pokój Teraz, kilka tygodni po spektakularnym izraelskim zwycięstwie militarnym w wojnie sześciodniowej, zaczęliśmy się opowiadać za rozwiązaniem dwupaństwowym, powstaniem Palestyny obok Izraela, co w dniach ogólnonarodowej izraelskiej euforii w 1967 roku uważano w Izraelu nie tylko za zdradę, ale i za absolutny idiotyzm. Było nas wtedy tak mało, że mogliśmy odbywać spotkania izraelskiego ruchu pokojowego, wszyscy z całego kraju, mogliśmy zwoływać ogólnonarodowy kongres w budce telefonicznej. Niemal. Kiedy jednak spoglądam wstecz, widzę, że moja postawa nie wynikała z jakiegoś nadzwyczajnego rozumienia historii ani ze znajomości arabskiej argumentacji czy palestyńskiej ideologii. Być może była ona rezultatem mojego „zawodowego" nawyku wcielania się w innych ludzi, wchodzenia w ich skórę. To nie znaczy, że zawsze usprawiedliwiam tych innych, ale że potrafię rozumieć ich punkt widzenia.
Wciąż ten wieczny dylemat: co robić, kiedy zdarzy ci się żyć tuż obok cierpienia, niesprawiedliwości, opresji, przemocy, demagogii, szowinizmu, fundamentalizmu religijnego i fanatyzmu, co wtedy robisz? Jak użyć swojego głosu, jeżeli założyć, że twój głos jest słyszalny, że dzierżysz pióro i możesz się nim posłużyć? Czy byłoby rzeczą słuszną powiedzieć: cóż, nieopodal leje się krew, nie pora snuć historie miłosne, nie czas pisać erudycyjne, subtelne, skomplikowane, eksperymentalne opowieści, trzeba walczyć z niesprawiedliwością? Tak, od czasu do czasu to robię, i zawsze czuję się trochę zdrajcą wobec mojej sztuki, wobec finezji ambiwalencji i niuansu. Z kolei, jeżeli siedzę w domu i pracuję nad różnymi składniowymi odmianami pewnego zdania bądź nad problemami idiomatycznymi pewnego dialogu albo nawet nad melodyczno-muzyczną relacją dwu zdań w powieści, często jakiś wewnętrzny, cichy głos zwie mnie zdrajcą. „Jak możesz? Dwadzieścia, piętnaście kilometrów od miejsca, gdzie siedzisz i piszesz, giną ludzie - jak możesz?". Jak ma postąpić człowiek w takiej sytuacji? Tak czy owak jest się zdrajcą. Cokolwiek uczynisz, albo jesteś zdrajcą wobec swojej sztuki, albo wobec wewnętrznego poczucia obowiązku obywatelskiego. Cóż, moja odpowiedź brzmi tak, jak w wielu innych wypadkach: idę na kompromis. Jestem wielkim zwolennikiem kompromisu. Wiem, że słowo „kompromis” ma okropną reputację w idealistycznych kręgach w Europie, zwłaszcza wśród młodzieży. Kompromis uważa się za brak integralności, zasad moralnych, brak konsekwencji i uczciwości. Kompromis śmierdzi, jest oszukańczy. Nie w moim słowniku. W moim świecie słowo „kompromis" jest synonimem słowa „życie".
A gdzie jest życie, tam są kompromisy. Przeciwieństwem kompromisu nie jest prawość ani idealizm, nie jest też determinacja ani poświęcenie. Przeciwieństwem kompromisu jest fanatyzm i śmierć. Od czterdziestu dwóch łat pozostaję w związku małżeńskim z tą samą kobietą, więc wiem co nieco o kompromisie. Od razu dodam, że kiedy mówię „kompromis", nie mam na myśli kapitulacji ani nadstawienia drugiego policzka rywalowi, wrogowi czy małżonce, tylko próbę wyjścia komuś w pół drogi. Nie ma szczęśliwych kompromisów. Szczęśliwy kompromis to sprzeczność. Oksymoron. Jeżeli więc chodzi o moje pisanie, też idę na kompromis: za każdym razem, kiedy w jakiejś sprawie w stu procentach zgadzam się z sobą, nie piszę opowieści, tylko gniewny artykuł, który mówi rządowi, co ma robić, a czasem mówi mu, gdzie ma iść, mianowicie do diabła. Z jakiejś przyczyny rząd nigdy mnie nie słucha. Chociaż wiele, wiele razy powiedziałem głośno i wyraźnie, żeby poszedł do diabła - on wciąż trwa. Ale kiedy, co zdarza się bardzo często, słyszę więcej niż jeden wewnętrzny głos na jakiś temat, kiedy przyjmuję więcej niż jeden, czasem więcej niż dwa punkty widzenia, gdy moje wewnętrzne głosy są skłócone - wtedy wiem, że poczęła się we mnie opowieść. Kiedy zaś to mówię, muszę natychmiast dopowiedzieć, że przynajmniej w moim przypadku było o wiele więcej aborcji i poronień niż narodzin. Zawieram więc kompromisy, piszę artykuły, piszę opowieści i nigdy nie mieszam jednych z drugimi. Nigdy nie pisałem opowiadania czy powieści, żeby przekazać polityczne przesłanie, takie jak: „przestańcie budować osiedla na terenach okupowanych" albo „uznajcie prawo Palestyńczyków do wschodniej Jerozolimy". Nigdy nie piszę powieści, alegorycznej powieści, by mówić moim rodakom czy mojemu rządowi, żeby postąpili tak czy owak. To robię w swoich artykułach. Jeżeli w moich powieściach jest jakieś metapolityczne przesłanie, to zawsze tak czy inaczej odnosi się ono do kompromisu, bolesnego kompromisu i do potrzeby wybrania życia, nie śmierci, niedoskonałości życia, a nie doskonałości chwalebnej śmierci. Oto mój kompromis, jeden z wielu. Do tego stopnia, że mam nawet na biurku dwa długopisy, bardzo zwyczajne, taniutkie. Muszę je napełniać co dwa tygodnie, ale zawsze mam dwa, jeden czarny, jeden niebieski. Po to, żeby pamiętać, że kiedy piszę artykuł polityczny, to jedno, a kiedy piszę opowieść, to co innego. I nie mieszam jednego z drugim.
W Izraelu ludzie czytają nie tylko artykuły i manifesty, ale także powieści. Czytają jak opętani. Według statystyk UNESCO Izraelczycy czytają więcej niż jakikolwiek inny naród pod słońcem z wyjątkiem Islandczyków - o których zresztą nie można powiedzieć, że żyją pod słońcem. Jednak inaczej niż ludzie w Europie, inaczej niż w Niemczech, inaczej niż w Islandii - Izraelczycy nie czytają powieści dla przyjemności. Nie czytają literatury, by się odprężyć czy też poszerzyć swoje horyzonty. Nie, oni czytają, żeby wpaść w złość! Czytają, żeby się nie zgadzać! Czytają po to, by nie zgodzić się z pisarzem, z postaciami albo z wszystkimi naraz. Tak bardzo, że pewien cyniczny wydawca w Izraelu kiedyś mi powiedział, że moje powieści i powieści moich kolegów sprzedają się tak dobrze w Izraelu, bo niektórzy ludzie kupują dziesięć egzemplarzy jednej książki, żeby je wszystkie zniszczyć. Często taksówkarze wykłócają się ze mną albo nawet, za moim pośrednictwem, z postaciami moich powieści. Nie tylko mi mówią, że ta książka powinna się inaczej kończyć albo, że powinna być inaczej napisana, albo że w ogóle nie powinno się jej napisać. Chcą też, żebym wytłumaczył bohaterom owej książki, że ich opinie są niebezpieczne, a idee zdradzieckie albo że nie mają pojęcia, przez co przeszli Żydzi, albo że nie znają Arabów: „Powiedz im to ode mnie, ja znam Arabów, pochodzę z arabskiego kraju". Tego rodzaju wiadomości muszę przekazywać postaciom moich książek od taksówkarzy, i nie tylko od nich. Wiecie, Izrael to śmieszny kraj. W Izraelu często się zdarza, że premier zaprasza poetę albo pisarza, albo dramaturga na nocne rodaków rozmowy. Nie w biurze - w prywatnym mieszkaniu. Podają ci herbatę albo drinka, w zależności od tego, kim jesteś i kto jest premierem, a potem premier zwraca się do ciebie - w kilku przypadkach do mnie: „No dobrze, Amos, powiedz mi, w czym ten kraj pobłądził? Dokąd mamy teraz zmierzać?”. I z zachwytem wysłucha odpowiedzi moich albo moich kolegów. Będzie podziwiał każde słowo, a potem całkowicie nas zignoruje. Ale bądźmy realistami - nawet prorocy w swoim czasie nie odnosili specjalnych sukcesów, próbując zmienić umysły i serca władców i królów czy narodu. Byłoby nierealistyczne oczekiwać, że moi koledzy i ja, obecne pokolenie izraelskich pisarzy i poetów, będą mieli więcej szczęścia od proroków w przebudowie umysłów i serc rządzących i społeczeństwa.
Nie stałem się pisarzem z dnia na dzień. Owszem, zawsze pisywałem nowelki i drobne utwory. Kiedy jednak przeniosłem się do kibucu, musiałem pracować na polach bawełny tak samo jak wszyscy i to, że pisałem opowiadania i wiersze, na nikim nie robiło wrażenia. W gruncie rzeczy był to kłopot. Pisarze nie są ludźmi, którzy nadawaliby się do pracy na roli. Intelektualiści, no, pięknie, ale czy oni są zdolni do pracy fizycznej i egalitarnego życia? Dopiero więc kiedy opublikowałem dwie, a może trzy nowelki w czasopismach, zdobyłem się na odwagę i wystąpiłem do komitetu kibucu z prośbą o jeden dzień wolny w tygodniu na pisanie. Wywiązała się dyskusja, poważna dyskusja, rozgorzał spór. Jedni mówili: „Słuchajcie, ten człowiek przejawia poważne artystyczne skłonności, pisze, publikuje, powinniśmy dać mu trochę czasu dla siebie". Inni argumentowali: „To nie takie proste. W społeczności socjalistycznej każdy może się nazwać artystą. I nie jest sprawą komitetu decydować, kto jest prawdziwym artystą, a kto nie. A co, jeżeli w końcu się okaże, że wszyscy są artystami? Kto wtedy będzie pracował w polu?". Po długiej dyskusji nastąpiło głosowanie i postanowiono dać mi w tygodniu jeden dzień wolny od pracy fizycznej na pisanie - pod warunkiem że obiecam, iż przez pozostałe dni będę pracował za dwóch. I tak opublikowałem powieść, jeszcze jedną powieść, poprosiłem o jeszcze jeden dzień wolny i w końcu miałem trzy dni na pisanie. Była to pełzająca aneksja, której celem nie było terytorium, lecz czas. Ale śmieszne zakończenie nastąpiło wtedy, kiedy moje powieści zaczęły przynosić dochód społeczności kibucowej i gdy skarbnik ostrożnie mnie zagadnął: „Słuchaj, teraz twoje książki przynoszą spore pieniądze, a gdybyśmy ci przydzielili do pomocy dwóch starszych kibucników, którzy już nie nadają się do pracy w polu i mają kłopoty ze zdrowiem, to czy zwiększyłoby to troszkę produkcję? Jak uważasz?". Powiedziałem: „Słuchaj, to naprawdę jest praca pod dachem, a nie w słońcu. Możesz posadzić przy niej troje starszych ludzi, a mnie wysłać do dojenia krów".
Zaczynam pisać każdego ranka przed szóstą. Czasami siedzę w moim gabinecie przez wiele godzin i raptem napiszę jedną stronę, czasem dwa zdania, a czasem w ogóle nic. Jednak muszę tam być. Nie mogę nawet co rano czytać gazety w drodze do pracy, bo do mojego gabinetu schodzi się na dół wprost z sypialni — kilka schodków i już tam jestem. Ale nie złoszczę się już dłużej na siebie, kiedy nic nie napiszę. Był czas, kiedy nienawidziłem się za to, że siedziałem, siedziałem, i nic z siebie nie mogłem wydusić. Szczególnie wtedy, gdy jeszcze żyłem w kibucu i tkwiąc przy biurku przez całe przedpołudnie, napisałem może trzy linijki, a wymazałem cztery, tak że od dnia wczorajszego byłem na minusie. A potem szedłem do stołówki i ze wstydu nie mogłem jeść. Oto są ludzie, którzy zaorali połacie ziemi albo wydoili setki krów, albo wznieśli mur i teraz spożywają obiad - ja zaś napisałem cztery linijki i wymazałem pięć, jakże mam jeść? Jednak z upływem lat przyjąłem punkt widzenia sklepikarza. Pracuję, co rano schodząc na dół, otwierając sklepik i czekając na klientów. Nic innego nie robię. Jeżeli przychodzą, mam bardzo udany dzień. Jeżeli nie, i tak wykonuję swoją pracę, kiedy tu siedzę i czekam. Lecz nie tylko czekam, bo nawet kiedy nie piszę, moja wyobraźnia pracuje tak samo, jak wtedy gdy byłem chłopaczkiem, który marzył o lodach i czekał, aż rodzice skończą rozmawiać. Obserwuję, wyobrażam sobie, puszczam wodze fantazji. Stawiam się na miejscu innych ludzi, wchodzę w ich skórę. Nie mówiłem dziś o stylu albo o technice, o tematach albo parabolach - specjaliści znają się na tym o wiele lepiej niż ja. Chciałem się z wami podzielić uciechami, jakich przysparza autorowi sztuka treściwego opowiadania. Skąd przychodzi potrzeba snucia historii i jak trwa, nawet w najgorszych czasach, nawet w czasach cierpienia, uprzedzeń, tragedii, straty i klęski. Jak pradawna jest ta potrzeba. Wierzę, że tkwi ona w każdym człowieku, odczuwają ją nie tylko pisarze - wszak potrzeba opowiadania, wyobrażania sobie kogoś drugiego, potrzeba utożsamiania się z inną osobą jest nie tylko przeżyciem etycznym, nie tylko czymś, co uczy pokory, nie tylko dobrym przewodnikiem politycznym, ale - tylko nie mówcie o tym mojej szkolnej pielęgniarce - koniec końców jest to także ogromna przyjemność.
Wykład drugi, 21 stycznia 2002
Fanatyk jest chodzącym wykrzyknikiem
Panie i panowie!
A zatem, jak uleczyć fanatyka? Uganiać się za bandą fanatyków w górach Afganistanu to jedno. Walczyć z fanatyzmem to co innego. Niestety, nie mam jakichś szczególnych pomysłów na temat tego, jak łapać fanatyków w górach, mogę za to podzielić się pewnymi przemyśleniami o naturze fanatyzmu i o tym, jak przynajmniej go powstrzymać, jeśli z niego nie uleczyć. Atak na Amerykę 11 września nie był po prostu starciem biedy i bogactwa. Bieda kontra bogactwo to jeden z najpotworniejszych problemów świata, ale popełnimy błąd, jeżeli utożsamimy wydarzenia z 11 września z napaścią biedaków na bogaczy. Tu nie chodzi o biednych i bogatych. Gdyby to było takie proste, można by się raczej spodziewać ataku z Afryki, ze strony najuboższych, wymierzonego prawdopodobnie w Arabię Saudyjską i kraje Zatoki Perskiej, w producentów ropy, w najbogatszych. Nie, to jest walka między fanatykami, którzy wierzą, że cel, wszelki cel, uświęca środki, i nami, którzy wierzymy, że życie jest celem, a nie środkiem. To walka między tymi, którzy myślą, że sprawiedliwość, cokolwiek rozumieją pod tym słowem, jest ważniejsza niż życie, a tymi z nas, którzy uważają, że życie ma pierwszeństwo przed wieloma innymi wartościami, przekonaniami czy wiarą. W obecnym kryzysie obejmującym świat, Bliski Wschód, Izrael i Palestynę, nie chodzi o wartości islamu. Jego źródłem nie jest mentalność Arabów, jak twierdzą rasiści, wcale nie. Wyraża się w nim odwieczna walka między fanatyzmem pragmatyzmem. Fanatyzmem i pluralizmem. Fanatyzmem i tolerancją. W ataku 11 września nie chodziło nawet o to, czy Ameryka jest dobra czy zła, czy kapitalizm jest wstrętny i rażący, czy globalizacji należy położyć kres czy nie. Jego motywem było typowe dla fanatyka przekonanie: jeżeli myślę, ze cos jest złe, unicestwiam to wraz z tym, co jest obok.
Fanatyzm, panie i panowie, jest starszy niż islam, niż chrześcijaństwo, judaizm, starszy niż jakieś państwo czy rząd bądź system polityczny, starszy niż jakakolwiek ideologia czy wiara. Fanatyzm jest, niestety, wszechobecnym elementem natury ludzkiej; genem zła, jeśli sobie życzycie. Ludzie, którzy wysadzają kliniki aborcyjne w Ameryce, ci, którzy podpalają meczety i synagogi tu w Niemczech, różnią się od bin Ladena tylko skalą, ale nie naturą zbrodni. Oczywiście, atak 11 września wzbudził smutek, gniew, niedowierzanie, szok, melancholię, dezorientację i, owszem, reakcje rasistowskie - antyarabskie i antymuzułmańskie. Któż by pomyślał, że tuż po wieku dwudziestym nastanie jedenasty?
Panie i panowie. Dzieciństwo w Jerozolimie uczyniło mnie ekspertem w dziedzinie fanatyzmu porównawczego. W Jerozolimie mojego dzieciństwa w latach czterdziestych ubiegłego wieku pełno było domorosłych proroków, zbawicieli i mesjaszy. Nawet dziś co drugi jerozolimczyk ma własną receptę na natychmiastowe zbawienie. Każdy mówi, że przybył do Jerozolimy - cytuję słynny wers starej pieśni - żeby ją zbudować i samemu się przebudować. W istocie niektórzy z nich, Żydzi, chrześcijanie i muzułmanie, socjaliści, anarchiści, reformatorzy świata, przybyli do Jerozolimy nie po to, żeby ją budować, lecz raczej, żeby dać się ukrzyżować albo ukrzyżować innych, albo jedno i drugie. Jest takie uznane zaburzenie psychiczne, choroba umysłowa zwana „syndromem jerozolimskim". Ludzie przyjeżdżają do Jerozolimy, wdychają cudowne, kryształowe górskie powietrze, a potem nagle coś w nich wstępuje i podpalają meczet albo kościół, albo synagogę. Bądź też zrzucają szaty, wspinają się na skałę i zaczynają prorokować. Nikt nigdy ich nie słucha. Nawet teraz, nawet w dzisiejszej Jerozolimie, jak powiedziałem poprzedniego wieczoru, każda kolejka do autobusu może nagle rozgorzeć i zamienić się w burzliwe uliczne seminarium; obcy ludzie będą się spierać o politykę, moralność, strategię, historię, tożsamość, religię i o to, jakie są prawdziwe zamysły Boga. Uczestnicy owego ulicznego seminarium, pogrążeni w kłótni o politykę i teologię, o dobro i zło, będą jednak torować sobie drogę do przodu kolejki. Wszyscy krzyczą, nikt nigdy nie słucha. Oprócz mnie. Ja czasami słucham, w ten sposób zarabiam na życie.
Jak postępować z człowiekiem, który jest chodzącym wykrzyknikiem? Jak powstrzymać tych, którzy nie cofną się przed niczym? Często fanatyzm ma ścisły związek z klimatem wielkiej rozpaczy: kiedy ludzie doznają wyłącznie poczucia klęski, upokorzenia i bezwartościowości, uciekają się do różnych form desperackiej przemocy. Jedyny sposób przeciwstawienia się rozpaczy to budzić i szerzyć nadzieję - może nie wśród fanatyków, lecz wśród umiarkowanych. Oni istnieją - poza światem telewizji CNN, której kamery pokazują tylko rozwrzeszczanych zelotów na ulicach, nie zaś milczących umiarkowanych, którzy gryzą palce za zamkniętymi okiennicami, podczas gdy ekstremiści awanturują się na placach. Wzbudźcie nadzieję, a umiarkowani wyjdą z domów i zaznaczą swoją obecność. Twierdzę, że tylko ci umiarkowani w każdym społeczeństwie są w stanie powstrzymać fundamentalistów. Umiarkowany islam jest jedyną siłą, która może pohamować fanatyczny islam. Umiarkowany nacjonalizm jest jedyną siłą, która może wziąć w cugle fanatyczny nacjonalizm - na Bliskim Wschodzie i gdzie indziej. Zęby jednak umiarkowani wyszli z ukrycia i wzięli górę nad fanatykami, trzeba wzbudzić nadzieję na polepszenie warunków i rozwiązanie problemów. Tylko wtedy ustąpi rozpacz i beznadzieja i uda się zastopować fanatyzm.
Wyznam wam, panie i panowie, że jako dziecko w Jerozolimie sam byłem małym, zawziętym fanatykiem. Zadufanym w sobie, szowinistycznym, głuchym i ślepym na każdą tradycję, która się różniła od sugestywnej żydowskiej, syjonistycznej tradycji owego czasu. Byłem dzieckiem żydowskiej intifady, pędrakiem rzucającym kamienie. Pierwszymi angielskimi słowami, jakich się nauczyłem oprócz „tak" i „nie" były słowa: „Anglicy do domu!”, wykrzykiwane przez żydowskie dzieci, obrzucające kamieniami brytyjskie patrole w Jerozolimie. Skoro mówimy o paradoksach historii: w opublikowanej w 1995 roku powieści „Pantera w piwnicy" opisałem, jak chłopiec o imieniu czy przydomku Profi, uwalnia się od fanatyzmu, od szowinizmu, przynajmniej do pewnego stopnia, i zmienia się w ciągu niemal dwóch tygodni, doświadczając poczucia relatywizmu, szoku relatywizmu. Przypadek sprawia, że potajemnie zaprzyjaźnia się z wrogiem, z bardzo sympatycznym, niezdarnym brytyjskim sierżantem policji. Spotykają się w sekrecie, chłopiec i brytyjski sierżant, i uczą jeden drugiego angielskiego i hebrajskiego. Chłopak dowiaduje się też, że kobiety nie mają rogów i ogonów, co jest dla niego prawie tak wstrząsającym odkryciem, jak to, że Brytyjczycy i Arabowie też są ich pozbawieni. A więc w jakimś sensie chłopiec rozwija w sobie poczucie ambiwalencji, zdolność porzucenia skrajnych biało-czarnych poglądów, ale, oczywiście, płaci za to swoją cenę i pod koniec tej krótkiej powieści nie jest już dzieckiem, lecz małym dorosłym, dorosłym szkrabem. Pozbawiony zostanie wielu uciech, fascynacji, zapału i prostoty życia. Poza tym zyska przezwisko, przyjaciele będą go nazywać zdrajcą. Pozwolę sobie przeczytać Państwu z angielskiego wydania „Pantery w piwnicy" pierwszą stronę i pół drugiej, bo myślę, że tam najbardziej się zbliżyłem do kwestii fanatyzmu. To sam początek, pierwszy rozdział książki.
Wiele razy w życiu nazwano mnie zdrajcą. Pierwszy raz, kiedy miałem dwanaście lat i trzy miesiące i mieszkałem w dzielnicy na obrzeżach Jerozolimy. Było to podczas letnich wakacji, w niecały rok przed tym, nim Brytyjczycy opuścili kraj i z zamętu wojny wyłoniło się państwo Izrael.
Pewnego ranka na ścianie naszego domu, tuż pod oknem kuchennym, pojawiły się namalowane grubymi czarnymi literami słowa: PROFI BOGED SZAFEL - „Profi jest podłym zdrajcą". Słowo „szafel" - podły, zrodziło pytanie, które nadal mnie nurtuje, gdy siedzę i piszę tę opowieść. Czy możliwe, żeby zdrajca nie byl podły? A jeżeli nie, to czemu Czita Reznik (poznałem jego pismo) wysilał się, by dodać to słowo? A jeżeli tak, to w jakich okolicznościach zdrada nie jest podła?
Przydomek Profi nosiłem, ledwo odrosłem od ziemi. Był to skrót od profesora, a zwano mnie tak dla mojej manii nicowania słów. (Nadal kocham słowa: lubię je gromadzić, układać, tasować, przestawiać, wiązać. Poniekąd jak ludzie kochający pieniądze poczynają sobie z monetami i banknotami, a kochający karty - z kartami).
Ojciec spostrzegł napis pod kuchennym oknem, kiedy wyszedł o wpół do siódmej rano po gazetę. Przy śniadaniu, rozsmarowując malinowy dżem na kromce razowca, nagle zatopił nóż w słoiku prawie po sam trzonek i powiedział na swój niespieszny
sposób:
- Cóż to za miła niespodzianka. Co też wasza książęca mość zmalował, że spotyka nas taki zaszczyt?
Matka rzekła:- Nie napadaj na niego tak z samego rana. Dość, że mu dzieci ciągle dokuczają.
Ojciec miał na sobie ubranie w kolorze khaki, jak większość mężczyzn z sąsiedztwa w tamtych dniach. Gestykulował i mówił głosem człowieka, który ma absolutną rację. Wydobywając lepką masę z dna słoika i rozsmarowując ją równo na kromce, prawił:
- Jest faktem, że w dzisiejszych czasach niemal każdy nadużywa słowa „zdrajca". Ale kim jest zdrajca? No właśnie. Człowiekiem bez honoru. Człowiekiem, który skrycie, za czyimiś piecami, w imię jakiejś wątpliwej korzyści pomaga wrogowi działać przeciwko własnemu narodowi. Ałbo szkodzić swej rodzinie i przyjaciołom. Zdrajca zasługuje na większą pogardę niż morderca. Skończ, proszę, to jajko. W gazetach piszą, że w Azji ludzie umierają z głodu.
Matka przysunęła sobie mój talerz i skończyła jajko oraz zjadła resztę chleba i dżemu, nie dlatego że była głodna, ale dla świętego spokoju. Powiedziała:
- Ten, kto kocha, nie jest zdrajcą.
Panie i panowie, czytając dalej tę powieść, czytelnik się przekona, że matka całkowicie się myliła. Tylko ten, kto kocha, może zostać zdrajcą. Zdrada nie jest przeciwieństwem miłości, to jeden z jej wielu wyborów. Myślę, że zdrajca to ten, kto się zmienia w oczach ludzi, którzy nie mogą, nie chcą się zmienić i nienawidzą, nie rozumieją zmiany, ale zawsze chcą, żebyś to ty się zmienił. Innymi słowy, według fanatyka każdy, kto się zmienia, jest zdrajcą. I oto, panie i panowie, trudny wybór: czy zostać fanatykiem, czy zdrajcą. Ja dokonałem wyboru, jak dowiecie się z „Pantery w piwnicy".
Przed chwilą powiedziałem, że jestem ekspertem w dziedzinie fanatyzmu porównawczego. To nie żart. Gdybyście kiedyś słyszeli, że jakaś szkoła albo uniwersytet otwierają wydział fanatyzmu porównawczego, niniejszym zgłaszam swoją kandydaturę na posadę nauczyciela. Jako były jerozolimczyk, jako uleczony fanatyk uważam, że mam doskonałe kwalifikacje do tej pracy Może nadszedł czas, aby każda szkoła, każdy uniwersytet włączyły do swojego programu przynajmniej dwa kursy fanatyzmu porównawczego, gdyż zjawisko to występuje wszędzie. Nie mam na myśli oczywistych przejawów fundamentalizmu i nadmiernej żarliwości. Nie mówię o oczywistych fanatykach, tych, których widujemy w telewizji, w miejscach, gdzie opanowane histerią tłumy wygrażają przed kamerą pięściami, wykrzykując hasła w niezrozumiałych dla nas językach. Nie, fanatyzm jest obecny prawie wszędzie i w spokojniejszych, bardziej cywilizowanych formach występuje wokół i być może tkwi także w nas samych. Czyż nie znamy przeciwników palenia papierosów, którzy spaliliby człowieka żywcem, gdyby przy nich sięgnął po papierosa? Albo wegetarian, którzy pożarliby cię na surowo za to, że jadasz mięso? Pacyfistów, niektórych moich kolegów z izraelskiego ruchu pokojowego, którzy chętnie wpakowaliby mi kulkę w głowę, gdyż wypowiadam się za trochę inną strategią zawarcia pokoju z Palestyńczykami? Oczywiście nie twierdzę, że każdy, kto przeciw czemuś protestuje, jest fanatykiem, skądże. Nie sugeruję też, że każdy, kto ma zdecydowane poglądy, jest fanatykiem, z pewnością nie. Ja mówię, że ziarno fanatyzmu zawsze tkwi w kategorycznym przekonaniu o bezwzględnej słuszności, tej pladze wielu stuleci. Oczywiście, istnieją rożne stopnie zła. Wojujący obrońca środowiska naturalnego może być absolutnie przekonany o swej słuszności, ale on wyrządzi o wiele mniej szkód w porównaniu, powiedzmy, z terrorystą czy kimś, kto przeprowadza czystki etniczne. Niemniej wszyscy fanatycy mają szczególny pociąg, szczególne upodobanie do kiczu. Bardzo często fanatyk nawet do trzech nie umie zliczyć. Przy tym fanatycy bywają beznadziejnie sentymentalni, często przedkładają uczucia nad myślenie i niezmiernie ich fascynuje własna śmierć. Nie cierpią tego świata i chętnie przehandlowaliby go za „niebo". Jednak to niebo zazwyczaj pojmują jako wiecznie trwającą szczęśliwość, niczym zakończenie kiepskiego filmu.
Pozwólcie, że odbiegnę od tematu. Jestem z tego znany, ciągle popadam w dygresje. Mój drogi przyjaciel, wspaniały prozaik izraelski Sammy Michael, wybrał się kiedyś w daleką podróż samochodem z szoferem z jednego do drugiego miasta - co nam wszystkim się przytrafia od czasu do czasu. Szofer palnął zwyczajową mówkę o tym, że zabicie wszystkich Arabów jest dla nas Żydów sprawą niecierpiącą zwłoki. Sammy go wysłuchał i zamiast zawołać: „Panie, co z pana za straszny człowiek! Czyś jest pan nazistą, czy faszystą?”, zagrał inaczej. „A kto pana zdaniem powinien pozabijać tych wszystkich Arabów?", zapytał. Na to szofer: „Jak to kto? My! Izraelscy Żydzi! Musimy! Nie mamy wyboru, pomyśl pan, co oni nam wyrządzają każdego dnia!”. „Ale jak pan myśli, kto powinien się do tego zabrać? Policja? A może wojsko? Straż pożarna? Ekipy medyczne? Kto ma to robić?”. Tamten podrapał się w głowę i rzekł: „Chyba powinniśmy się sprawiedliwie podzielić, każdy z nas musi zabić kilku".
Sammy Michael, zachowując kamienną twarz, rzekł: „No dobrze, przypuśćmy, że przydzielono panu blok mieszkalny w pańskim mieście, Hajfie, więc puka pan albo dzwoni do wszystkich drzwi i pyta: Przepraszam, czy przypadkiem nie jest pan Arabem? Czy pani jest Arabką? I jeżeli odpowiadają, że tak, strzela pan do nich. Potem, gdy kończy pan obchód tego bloku i wybiera się pan do domu, gdzieś z czwartego piętra dobiega pańskich uszu płacz niemowlęcia. Czy wróciłby pan i zabił to dziecko? Tak czy nie?". Przez chwilę panowała cisza, po czym szofer powiedział: „Wie pan co, pan jest bardzo okrutnym człowiekiem". Ta historia jest znamienna, w naturze fanatyka bowiem tkwi w gruncie rzeczy skłonność do sentymentalizmu, a zarazem cechuje go brak wyobraźni. I czasem czerpię z tego nadzieję, słabiutką nadzieję, że gdyby ludziom zaszczepić choć trochę wyobraźni, mogłoby to nadwątlić ich fanatyzm. Nie jest to szybko działające lekarstwo ani natychmiastowa kuracja, ale a nuż okazałaby się pomocna?
Konformizm i uniformizm, pragnienie, żeby przynależeć i żeby wszyscy inni też przynależeli, może być najbardziej rozpowszechnioną, ale nie najniebezpieczniejszą formą fanatyzmu. Pamiętacie, jak w cudownym filmie Monty Pythona „Żywot Bryana" mówi on do wielkiego tłumu swoich niedoszłych uczniów: „Wszyscy jesteście indywidualnościami!”, a tłum odkrzykuje: „Wszyscy jesteśmy indywidualnościami!", i tylko jeden z nich mówi nieśmiało cichym głosikiem: „Ja nie", ale inni gniewnie go uciszają. Skoro jednak powiedziałem, że konformizm i uniformizm są łagodnymi, acz powszechnymi postaciami fanatyzmu, to muszę dodać, że bardzo często kult jednostki, idealizowanie przywódców politycznych albo religijnych, wielbienie podziwianych postaci równie dobrze może stanowić inną powszechną odmianę fanatyzmu. Dwudziesty wiek zdawał się celować w obu tych formach. Reżimy totalitarne, mordercze ideologie, agresywny szowinizm, gwałtowne przejawy religijnego fundamentalizmu z jednej strony i uniwersalne ubóstwianie Madonny i Maradony z drugiej. Być może najgorszym przejawem globalizacji jest infantylizacja rodzaju ludzkiego: „globalne przedszkole” pełne zabawek i gadżetów, cukierków i lizaków.
Do dziewiętnastego wieku, bądź też do połowy dziewiętnastego wieku - zależnie od kraju czy kontynentu - ale mniej więcej do jakiegoś momentu w dziewiętnastym wieku większość ludzi w przeważającej części świata była pewna przynajmniej trzech podstawowych rzeczy: gdzie spędzę swoje życie, z czego będę żyć i co się ze mną stanie, kiedy umrę. Zaledwie sto pięćdziesiąt lat temu, czy coś koło tego, prawie wszyscy na świecie wiedzieli, że spędzą swoje życie tam, gdzie się urodzili albo w pobliżu, może w sąsiedniej wiosce. Każdy wiedział, że będzie się utrzymywał z tego, z czego utrzymywali się jego rodzice albo z czegoś podobnego. I każdy miał świadomość, że jeśli będzie postępował uczciwie, to po śmierci dostanie się do lepszego świata. Dwudzieste stulecie naruszyło, niejednokrotnie obaliło tę wiarę. Prawdopodobnie utrata owych elementarnych pewników zaowocowała półwieczem niezwykle mocno przesyconym ideologią, a po nim nastało półwiecze dziko samolubne, hedonistyczne, lubujące się w gadżetach. Mantrą ruchów ideowych pierwszej połowy było hasło: „Jutro będzie lepszy dzień - dziś musimy się zdobyć na wyrzeczenia"; a nawet innych do nich zmusić, żeby w przyszłości nasze dzieci żyły w raju. Gdzieś w połowie dwudziestego wieku ten pogląd ustąpił pojęciu błyskawicznego szczęścia, nie tylko słynnego prawa do dążenia do szczęścia, ale powszechnego złudzenia, że szczęście jest wystawione na półkach i wszystko, co musisz zrobić, to tylko na tyle się wzbogacić, żeby sięgnąć do portfela i je sobie kupić. Pojęcie „i żyli długo i szczęśliwie", iluzja trwałej szczęśliwości, to w istocie oksymoron. Albo stabilizacja, albo szczyt. Wiecznotrwała szczęśliwość nie jest szczęśliwością, tak jak nieustający orgazm nie jest wcale orgazmem. Myślę, że u podłoża fanatyzmu tkwi chęć zmuszenia innych ludzi, żeby się zmienili. Powszechna; skłonność, by uczynić lepszym sąsiada, udoskonalić małżonka, manipulować dzieckiem czy sprowadzić brata na dobrą drogę, zamiast ich zostawić w spokoju. Fanatyk jest najbardziej bezinteresownym stworzeniem. To wielki altruista. Często bardziej interesuje się tobą niż sobą samym. Pragnie ocalić twoją duszę, zbawić cię, wyzwolić z grzechu, z błędu, z nałogu palenia papierosów, z wiary albo niedowiarstwa, ze złych nawyków żywieniowych, picia albo głosowania. Fanatyk ogromnie się o ciebie troszczy, rzuca ci się na szyję, bo tak bardzo cię kocha, albo rzuca ci się do gardła, jeżeli okażesz się niepodatny na zbawienie. Zresztą, z punktu widzenia anatomii, jest to prawie ten sam gest. Tak czy owak, fanatyk bardziej interesuje się tobą niż sobą z bardzo prostej przyczyny: on ma bardzo mizerne „ja" albo_nie ma - go wcale. Nie można po prostu rzec, że bin Laden i jemu podobni zwyczajnie nienawidzą Zachodu. To nie takie proste. Myślę, że oni chcą ocalić wasze dusze, wyzwolić ciebie, nas, z naszych okropnych wartości, z materializmu, pluralizmu, demokracji, wolności słowa, idei wyzwolenia kobiet... Wszystko to zdaniem islamskich fundamentalistów bardzo szkodzi naszemu zdrowiu. Oczywiście bezpośrednim obiektem ataku bin Ladena mógł być Nowy Jork bądź Madryt, ale w istocie chodziło mu o to, żeby umiarkowanych, pragmatycznych wyznawców islamu zmienić w „prawdziwych” wiernych, w muzułmanów takich jak on sam. Islam, zdaniem bin Ladena, został osłabiony przez „wartości amerykańskie” i żeby go obronić, nie wystarczy uderzyć w Zachód, i to mocno uderzyć. Nie, Zachód trzeba w końcu nawrócić. Pokój zapanuje tylko wtedy, gdy świat się nawróci na islam, ale islam w najbardziej fundamentalistycznej, zaciekłej i sztywnej postaci. To wam wyjdzie na dobre. W gruncie rzeczy bin Laden was kocha. 11 września
to był trud miłości. Bin Laden uczynił to dla waszego dobra, on pragnie was zmienić, zbawić.
To wszystko bardzo często zaczyna się w rodzinie. Fanatyzm zaczyna się w domu. Rodzi się wraz z niezmiernie powszechnym pragnieniem, żeby zmienić ukochaną bliską osobę dla jej własnegodo-_bra. Wraz z chęcią, żeby się poświęcić dla ulubionego sąsiada, wraz z odruchem, żeby powiedzieć własnemu dziecku: „Musisz być taki jak ja, nie jak twoja matka", albo: „Powinnaś być taka jak ja, a nie jak twój ojciec”, albo też: „Proszę, zostań kimś całkiem innym niż twoi rodzice”. A między małżonkami: „Musisz się zmienić, musisz patrzeć na świat tak jak ja, bo inaczej nasze małżeństwo się rozpadnie”. Bardzo często zaczyna się od pragnienia, żeby żyć cudzym życiem. Poświęcić się po to, by ktoś drugi mógł się spełnić albo dla dobra następnego pokolenia. Poświęcenie bardzo często narzuca temu drugiemu potworne poczucie winy, co czyni z niego obiekt manipulacji, a nawet poddaje go cudzej władzy. Gdybym miał wybierać między dwiema stereotypowymi matkami ze słynnego żydowskiego dowcipu - taką, która mówi dziecku: „Skończ śniadanie, albo cię zabiję”, bądź tą, która powiada: „Skończ śniadanie, albo się zabiję” - prawdopodobnie zdecydowałbym się na mniejsze zło. To znaczy, wolałbym nie zjeść śniadania i umrzeć, niż nie zjeść i do końca życia mieć wyrzuty sumienia.
Zajmijmy się teraz ponurą rolą fanatyków i fanatyzmu w konflikcie między Izraelem i Palestyną, Izraelem i większą częścią świata arabskiego. Konflikt izraelsko-palestyński nie jest w zasadzie wojną domową między dwiema częściami tej samej populacji, narodu czy też kultury. Nie jest to konflikt wewnętrzny, lecz międzynarodowy. Na szczęście, ponieważ konflikty międzynarodowe łatwiej uśmierzyć niż wewnętrzne, niż wojny religijne, klasowe czy wojny o wartości. Powiedziałem - łatwiej, nie powiedziałem, że łatwo. W gruncie rzeczy walka między izraelskimi Żydami i palestyńskimi Arabami nie jest wojną religijną, chociaż fanatycy po obu stronach robią wszystko, by w taką ją zmienić. W istocie jest to jedynie spór terytorialny wokół bolesnej kwestii „czyja ziemia?". W gruncie rzeczy jest to konflikt między dwiema racjami, między dwoma bardzo silnymi, bardzo przekonującymi roszczeniami do tego samego małego kraju. Nie wojna religijna, nie walka kultur czy niezgoda między dwiema tradycjami, ale po prostu spór majątkowy o to, do kogo należy ten dom. Wierzę, że można go zakończyć.
Wspomniałem wcześniej, że wierzę - ostrożnie i nieśmiało - iż wyobraźnia może częściowo, w niewielkim stopniu uodpornić na fanatyzm. Wierzę, że osoba, która potrafi sobie wyobrazić, co oznaczają jej poglądy, kiedy je przełożyć na rzeczywistą sytuację płaczącego niemowlęcia na czwartym piętrze, może stać się mniej kompletnym fanatykiem, co już stanowi drobny postęp. Chciałbym móc wam powiedzieć, że literatura zawsze dostarcza odpowiedzi, bo zawiera odtrutkę na fanatyzm, pobudzając wyobraźnię czytelników. Chciałbym móc po prostu zalecić: czytajcie literaturę, a zostaniecie uleczeni z fanatyzmu. Niestety, to nie takie proste. Na przestrzeni dziejów wiele poematów, opowieści i dramatów wykorzystywano do wzbudzania nienawiści i nacjonalistycznego zadufania. Są jednak takie dzieła literackie, które, w co wierzę, mogą do pewnego-stopnia pomóc. Chociaż nie sprawią cudu/Szekspir bardzo może pomóc. Każdy ekstremizm, każda bezkompromisowa krucjata, każda forma fanatyzmu kończy się u Szekspira albo tragedią, albo komedią. Na końcu fanatyk nigdy nie jest szczęśliwszy ani bardziej zadowolony, albo umiera, albo zostaje pośmiewiskiem. To dobroczynny zastrzyk. Gogol też może okazać się pomocny. Gogol w groteskowy sposób uświadamia czytelnikom, jak niewiele wiedzą, nawet jeżeli są przekonani, że mają stuprocentową słuszność. Uczy nas, że własny nos może się stać potwornym, nawet fanatycznym wrogiem, za którym możemy się fanatycznie uganiać. To niezła lekcja Kafka jest w tej dziedzinie dobrym nauczycielem, chociaż jestem pewien, że nigdy nie myślał o tym, aby jego utwory wykorzystywać jako naukę przeciw fanatyzmowi. Kafka pokazuje nam, że ciemność, zagadka i kpina jest obecna nawet wtedy, gdy myślimy, że nie uczyniliśmy nic złego. To pomaga. Gdybyśmy mieli dość czasu, mógłbym o wiele więcej powiedzieć o Kafce i Gogolu oraz o związku, subtelnym pokrewieństwie, jakie między nimi widzę, ale zostawmy to na inną okazję. Również William Faulkner może być pomocny. Poeta izraelski Jehuda Armchaj wyraża to wszystko o wiele lepiej, niż ja mógłbym próbować, kiedy mówi: „Tam gdzie mamy rację, nie wyrośnie żaden kwiat”. To bardzo pożyteczny wers. Zatem niektóre dzieła literackie mogą do pewnego stopnia pomóc, jednak nie wszystkie.
I jeżeli przyjmiecie to, co teraz powiem z lekkim przymrużeniem oka, to wyznam, że uważam, iż w zasadzie wynalazłem lekarstwo na fanatyzm. Tym wspaniałym środkiem jest poczucie humoru. Ani razu w życiu nie widziałem fanatyka z poczuciem humoru, nie spotkałem również człowieka z poczuciem humoru, który zostałby fanatykiem, jeśli owego poczucia humoru nie stracił. Fanatycy często bywają sarkastyczni. Niektórzy są zdolni do niezwykle ostrego sarkazmu, ale nie mają za grosz poczucia humoru. Poczucie humoru zaś to zdolność śmiania się z samego siebie. Humor to relatywizm, to zdolność widzenia siebie tak, jak inni cię widzą, umiejętność uświadomienia sobie, że choćbyś był przekonany o swojej słuszności i choćbyś został okrutnie skrzywdzony, to zawsze jest w tym coś odrobinę śmiesznego. Im więcej masz racji, tym bardziej jesteś śmieszny. I dlatego możesz być przekonanym o swej słuszności Izraelczykiem albo Palestyńczykiem, bądź kimś innym, ale jeżeli masz poczucie humoru, możesz być częściowo uodporniony na fanatyzm.
Cóż, gdybym tylko mógł zamknąć poczucie humoru w pigułce, a potem nakłonić całe narody do łykania tych pigułek, uodporniając wszystkich na fanatyzm, pewnego dnia mógłbym się zakwalifikować do Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny, nie literatury. Ale uwaga! Już sam pomysł, żeby skondensować poczucie humoru i umieścić je w pigułce, namówić innych do zażywania tych pigułek dla ich własnego dobra, oszczędzając im w ten sposób kłopotów, już sama ta idea trąci lekko fanatyzmem. Bądźcie bardzo ostrożni, fanatyzm jest nie-
zwykle zaraźliwy, zjadliwszy od niejednego wirusa. Można się go łatwo nabawić nawet wtedy, kiedy próbuje się go zwalczyć. Wystarczy czytać gazety albo oglądać wiadomości telewizyjne, żeby się przekonać, jak łatwo ludzie stają się antyfanatycznymi fanatykami, antyfundamentalistycznymi gorliwcami i antydżihadowskimi bojownikami. W końcu, jeżeli nie zdołamy pokonać fanatyzmu, to może przynajmniej potrafimy choć trochę go powstrzymać. Jak mówiłem wcześniej, zdolność śmiania się z samych siebie, to częściowe remedium, a umiejętność widzenia siebie tak, jak widzą nas inni, to jeszcze jedno lekarstwo. Umieć żyć w płynnej sytuacji, a nawet znajdować w niej upodobanie, nauczyć się cieszyć różnorodnością - to tez może być pomocne. Nie propaguję całkowitego moralnego relatywizmu, z pewnością nie. Próbuję uwydatnić potrzebę wyobrażania sobie drugiego człowieka. We wszelkich okolicznościach, w codziennych sytuacjach po prostu wyobrażajmy sobie drugiego. Róbmy to, kiedy się kłócimy, kiedy się uskarżamy i akurat wtedy, gdy jesteśmy pewni, że mamy stuprocentową rację. Nawet kiedy masz stuprocentową rację, a ten drugi w stu procentach się myli, nawet wtedy pożytecznie jest wyobrazić sobie tego drugiego. W istocie robimy to cały czas. Moja powieść „To samo morze" opowiada o grupie sześciu czy siedmiu ludzi rozproszonych po całym świecie i połączonych niemal mistyczną łącznością duchową. Czują swoją obecność, nieustannie porozumiewają się telepatycznie, chociaż przebywają na czterech krańcach świata.
Umiejętność egzystowania w płynnych sytuacjach: na przykład pisanie powieści wymaga, oprócz innych obowiązków, żeby wstać codziennie rano, wypić filiżankę kawy i zacząć wyobrażać sobie drugiego. Co by było, gdybym był nią, a co, gdybyś ty był nim. W moim własnym doświadczeniu, w życiu osobistym, w życiu mojej rodziny. Bardzo często nie mogę się uwolnić od myśli, że przy drobnej zmianie w moich genach lub w sytuacji moich rodziców mógłbym być nim albo nią, osadnikiem na Zachodnim Brzegu, ultraortodoksyjnym ekstremistą, orientalnym Żydem z jakiegoś kraju Trzeciego Świata. Mógłbym być każdym. Również jednym z moich wrogów. Wyobrażanie sobie tego jest zawsze pomocnym ćwiczeniem. Wiele lat temu, kiedy jeszcze byłem dzieckiem, moja bardzo mądra babka wytłumaczyła mi niezmiernie prostymi słowami, jaka jest różnica między żydem a chrześcijaninem - nie między żydem i muzułmaninem, ale między żydem i chrześcijaninem. „Widzisz - powiedziała — chrześcijanie wierzą, że Mesjasz już raz tu był i na pewno wróci pewnego dnia. Żydzi zaś utrzymują, że Mesjasz dopiero ma przyjść. Z tego powodu - rzekła moja babka - z tego powodu było tak wiele złości, prześladowań, rozlewu krwi, nienawiści. Dlaczego? — mówiła. - Dlaczego wszyscy nie mogą po prostu poczekać i się przekonać? Jeżeli Mesjasz przyjdzie i powie: «Witajcie, miło was znowu widzieć», żydzi będą musieli dać za wygraną. Jeżeli zaś Mesjasz przyjdzie i powie: «Witajcie, miło was poznać», to cały świat chrześcijański będzie musiał przeprosić żydów. A tymczasem — rzekła moja mądra babka — żyjmy i dajmy żyć innym”. Ona z pewnością była uodporniona na fanatyzm. Znała sekret życia w płynnych sytuacjach, w sytuacjach nierozstrzygniętych konfliktów, wiedziała, jak żyć z innością innych ludzi.
Na początku mówiłem, że często fanatyzm zaczyna się w domu. Pozwólcie, że zakończę stwierdzeniem, iż odtrutkę również można znaleźć w domu, wystarczy sięgnąć ręką. Żaden człowiek lilie jest wyspą, powiedział John Donnę, jednak ja ośmielę się dodać: żaden mężczyzna i żadna kobieta nie jest wyspą, jednak każdy z nas jest półwyspem, w połowie złączonym ze stałym lądem i w połowie zwróconym ku oceanowi; w połowie związanym z rodziną, przyjaciółmi, kulturą, tradycją, krajem, narodem, płcią, językiem. Druga zaś połowa chce, żeby ją zostawić w spokoju, i pragnie spoglądać w ocean. I myślę, że powinno się nam pozwolić zostać półwyspami. Każdy system społeczny i polityczny, który zamienia nas w wyspę w podjęciu darwinowskim, resztę ludzkości we wroga albo rywala, jest potworny. Podobnie każdy system społeczny, polityczny i ideologiczny, który chce nas zmienić tylko w drobinę kontynentu. Sytuacja półwyspu to właściwa kondycja ludzka. Tym jesteśmy i zasługujemy na to, by tym pozostać. Zatem, w pewnym sensie, w każdym domu, w każdej rodzinie, w każdym ludzkim związku mamy w istocie powiązanie pomiędzy pewną liczbą półwyspów i lepiej, żebyśmy o tym pamiętali, zanim spróbujemy się nawzajem kształtować i zmieniać, i zmuszać kogoś drugiego, żeby się do nas upodobnił, gdy tymczasem on pragnie na chwilę zwrócić się ku oceanowi. Odnosi się to do grup społecznych, do kultur, cywilizacji i narodów i, tak jest, do Izraelczyków i Palestyńczyków. Nikt z nich nie jest wyspą i nikt się nie może całkiem stopić z drugim. Te dwa półwyspy powinny być połączone i jednocześnie pozostawione same sobie. Wiem, że to niespotykane przesłanie w czas przemocy, gniewu, zemsty, fundamentalizmu, fanatyzmu i rasizmu, które rozpętały się na Bliskim Wschodzie i gdzie indziej. Albowiem poczucie humoru, zdolność wyobrażania sobie drugiego, umiejętność rozpoznania właściwości półwyspu w każdym z nas mogą być przynajmniej częściową obroną przed genem fanatyzmu, który tkwi w nas wszystkich.
Wykład trzeci, 23 stycznia 2002
Izrael i Palestyna: między dwiema racjami
Panie i panowie, przyjaciele.
Przede wszystkim chciałbym przywitać mojego przyjaciela i kolegę, przenikliwego i poruszającego serca autora palestyńskiego, Izata Gazawiego, z którym pod wieloma względami mogę się nie zgadzać, ale jest on dla mnie przede wszystkim zaangażowanym głosem palestyńskim, prawdziwym oknem, przez które można wejrzeć w bolesne doświadczenia ludności palestyńskiej w ostatnim półwieczu, znakomitym pisarzem i wspaniałym człowiekiem. I, jeżeli wolno mi rzec, drogim przyjacielem.
Oczywiście, dzisiaj, jutro, pojutrze usłyszycie rozbieżne opinie, różne poglądy, poznacie odmienne punkty widzenia - to rzecz naturalna; nawet w społeczeństwie palestyńskim trudno spotkać dwoje ludzi zgadzających się ze sobą, nawet w społeczeństwie izraelskim bardzo trudno dwie osoby nakłonić do zgody. Ale zdziwiłoby was, jak wiele jest dziedzin, w których między mną i Gazawim istnieje całkowite lub częściowe porozumienie.
Europejczycy pełni najlepszych intencji, lewicowi Europejczycy, liberalni Europejczycy oraz europejscy intelektualiści zawsze chcą wiedzieć, kto w filmie jest ten dobry, a kto ten zły. W wypadku Wietnamu to było łatwe, bo dobrze wiedzieliśmy, że Wietnamczycy są ofiarami, Amerykanie zaś reprezentują zło. Podobnie z apartheidem; bez trudu można było stwierdzić, że apartheid jest grzechem, a walka o równe prawa obywatelskie, o wyzwolenie i o ludzką godność jest słuszna. Walka między kolonializmem i imperializmem z jednej strony, a między ofiarami kolonializmu i imperializmu z drugiej to też stosunkowo prosta rzecz - łatwo można odróżnić dobrych od złych. Kiedy chodzi o podłoże konfliktu izraelsko-arabskiego, a szczególnie izraelsko-palestyńskiego, sprawa nie jest taka oczywista. I obawiam się, że w trakcie dzisiejszego wykładu nie ułatwię wam zadania i nie powiem: ci są aniołami, a ci diabłami, po prostu poprzyjcie tych pierwszych, a dobro zatriumfuje nad złem. Konflikt izraelsko-palestyński to nie film o Dzikim Zachodzie. To nie jest walka między dobrem i złem, raczej tragedia w starożytnym i najbardziej ścisłym tego słowa znaczeniu: starcie dwu racji, konflikt między jednym, bardzo potężnym, bardzo głębokim, bardzo przekonującym roszczeniem a drugim, bardzo różnym, ale nie mniej przekonującym, nie mniej potężnym i nie mniej ludzkim.
Palestyńczycy są w Palestynie, ponieważ Palestyna jest ojczyzną, i to jedyną ojczyzną narodu palestyńskiego. Tak samo jak Holandia jest ojczyzną Holendrów czy Szwecja - Szwedów. Żydzi izraelscy są w Izraelu, gdyż nie ma innego kraju na świecie, który mogliby, jako lud, jako naród, nazwać ziemią ojczystą. Jako jednostki - tak, ale nie jako lud, nie jako naród. Palestyńczycy próbowali, chcąc nie chcąc, żyć w innych krajach arabskich. Zostali odrzuceni, doznawali nawet upokorzeń i prześladowań od tak zwanej arabskiej rodziny. Uświadomiono im w najbardziej bolesny sposób ich „palestyńskość", nie chciano ich zaakceptować jako Libańczyków czy Syryjczyków, Egipcjan czy Irakijczyków. Doświadczyli trudnej nauki, że są Palestyńczykami i że to jedyny kraj, którego muszą się trzymać. Dziwnym trafem Żydzi, jak Palestyńczycy, mają zbliżone doświadczenia historyczne. Żydów wyrzucono z Europy; moich rodziców stamtąd wykopano (niemal dosłownie) około siedemdziesięciu lat temu. Całkiem tak albo prawie tak jak Palestyńczyków, którzy zostali wyrzuceni z Palestyny, a potem z krajów arabskich. Kiedy mój ojciec był małym chłopcem w Polsce, ulice w Europie pełne były napisów: „Żydzi, wracajcie do Palestyny”, albo czasem mniej uprzejmych: „Przeklęci Żydzi, wynocha do Palestyny”. Kiedy mój ojciec odwiedził Europę pięćdziesiąt lat później, na ścianach widniały graffiti: „Żydzi, wynocha z Palestyny”.
W Europie ludzie ciągle mi wysyłają urocze zaproszenia na przyjemny weekend w rozkosznym kurorcie w towarzystwie palestyńskich partnerów, palestyńskich kolegów, żebyśmy się lepiej poznali, polubili, wypili razem kawę i przekonali się, że nie mamy rogów i ogonów - a wtedy skończą się kłopoty. Wynika to z rozpowszechnionej, sentymentalnej europejskiej idei, że w zasadzie wszystkie konflikty są tylko nieporozumieniem. Mała terapia grupowa, parę sesji poradnictwa rodzinnego i wszyscy będą szczęśliwi. No cóż, mam dla was smutną wiadomość: niektóre konflikty są bardzo realne, są czymś o wiele gorszym niż zwyczajne nieporozumienie. Ale mam również sensacyjną wiadomość: między palestyńskim Arabem a izraelskim Żydem nie ma istotnego nieporozumienia. Palestyńczycy chcą ziemi, którą nazywają Palestyną. Mają po temu bardzo mocne powody. Żydzi izraelscy chcą tej samej ziemi z takich samych powodów, co prowadzi do doskonałego porozumienia między stronami i do potwornej tragedii. Całe rzeki wypitej razem kawy nie uśmierzą tragedii dwu narodów domagających się, myślę, że słusznie, tego samego małego kraju jako ich jedynej w całym świecie ojczyzny. A zatem wspaniale jest wspólnie pić kawę i jestem za tym, zwłaszcza jeżeli to kawa arabska, która nieskończenie przewyższa smakiem izraelską. Jednak to nie uwolni nas od kłopotów. Nie wspólnego picia kawy nam potrzeba ani lepszego zrozumienia. Potrzebny jest nam bolesny kompromis. Słowo „kompromis” ma w Europie fatalną reputację. Szczególnie wśród młodych idealistów, którzy zawsze uznają kompromis za oportunizm, za coś nieuczciwego, podstępnego i podejrzanego, za przejaw braku integralności. Nie w moim słowniku. Dla mnie słowo „kompromis” znaczy życie. A przeciwieństwem kompromisu nie jest idealizm czy poświęcenie, lecz fanatyzm i śmierć. Potrzebujemy kompromisu. Kompromisu,
nie kapitulacji. Kompromis oznacza, że ani Palestyńczycy, ani Żydzi izraelscy nie powinni nigdy padać na kolana.
Dziś wieczór zamierzam mówić o naturze kompromisu, jednak na samym początku chcę zaznaczyć, że ten kompromis będzie piekielnie bolesny. Ponieważ obydwa narody kochają ten kraj, ponieważ tu tkwią odmienne, ale głębokie historyczne i emocjonalne korzenie zarówno izraelskich Żydów, jak i palestyńskich Arabów. Jednym z elementów tej tragedii, jednym z nieco paradoksalnych aspektów jest fakt, że wielu izraelskich Żydów nie zdaje sobie sprawy, jak głęboka emocjonalna więź łączy Palestyńczyków z tą ziemią. Z kolei wielu Palestyńczyków nie rozumie, jak silnie Żydzi są z nią związani. Jednak to zrozumienie następuje i dla obu narodów jest bolesnym procesem. Ta droga będzie wybrukowana obróconymi wniwecz marzeniami, straconymi złudzeniami, zawiedzionymi nadziejami i napuszonymi hasłami z przeszłości po obu stronach.
Od wielu lat działam na rzecz izraelskiego ruchu Pokój Teraz. W gruncie rzeczy pracowałem na rzecz pokoju izraelsko-palestyńskiego na długo przedtem, nim w 1978 roku powołano ten ruch do życia. W roku 1967, tuż po wojnie sześciodniowej, byłem jednym z pierwszych, bardzo nielicznych Izraelczyków, którzy bezzwłocznie wystąpili z ideą rokowań na temat przyszłości Zachodniego Brzegu i Gazy nie z Jordanią czy Egiptem, ale z ludnością palestyńską i z palestyńskimi przywódcami oraz, owszem, z Organizacją Wyzwolenia Palestyny, która wtedy wzdragała się nawet wymówić słowo „Izrael". W tamtych dniach to było dziwne doświadczenie.
W obecnej chwili izraelski ruch pokojowy jest osłabiony. Ale trzeba wyraźnie podkreślić, że nasz ruch pokojowy nie jest bliźniaczym bratem ruchów pokojowych w Europie czy w Ameryce, w latach wojny wietnamskiej bądź niedawno. Nie głosimy poglądu, że jeśli Izrael wycofa się z okupowanych terytoriów, wszystkie problemy zostaną rozwiązane z dnia na dzień. Nie wyznajemy też prostej idei, że Izrael jest czarnym charakterem; z pewnością nie jest to jedyny czarny charakter w tej historii. Jesteśmy propokojowi, ale niekoniecznie propalestyńscy. Mamy bardzo krytyczny stosunek do przywództwa palestyńskiego. Ja osobiście jestem tak samo krytyczny zarówno wobec przywódców palestyńskich, jak i izraelskich. Rozwinę to później. Jednak rozbieżności pomiędzy nami i niektórymi europejskimi ruchami pokojowymi są nawet głębsze. Dwa razy w życiu byłem na polu walki. Pierwszy raz jako rezerwista w jednostce pancernej na froncie egipskim na Synaju w 1967 roku, a potem na froncie syryjskim w wojnie 1973 roku. Było to najpotworniejsze doświadczenie mojego życia, ale mimo to nie wstydzę się, że biłem się w tych dwu wojnach. Nie jestem pacyfistą w sentymentalnym znaczeniu tego słowa. Gdybym znów czuł, że mojemu krajowi grozi niebezpieczeństwo starcia z powierzchni ziemi, a mojemu narodowi rzeź, stanąłbym do walki, choć jestem starym człowiekiem. Ale tylko wtedy bym walczył, gdybym uważał, że to sprawa życia i śmierci albo, że ktoś chce zniewolić mnie albo drugiego człowieka. Nigdy bym nie walczył - wolałbym iść do więzienia - o dodatkowe terytoria. Ani o dodatkową sypialnię dla mojego narodu. Nigdy bym nie walczył o święte miejsca albo święte zabytki. Ani o tak zwane interesy narodowe. Ale bym się bił, i to bił jak sam diabeł, o życie i wolność, i o nic innego.
To może mnie w pewien sposób różnić od typowego europejskiego pacyfisty, który utrzymuje, że największym złem świata jest wojna. W moim słowniku wojna jest straszna, jednak ostatecznym złem nie jest wojna, tylko agresja. Gdyby w 1939 roku cały świat poza Niemcami uważał, że wojna to najgorsze, co może spotkać ludzkość, to Hitler byłby teraz panem wszechświata. Kiedy więc rozpoznacie agresję, musicie z nią walczyć, skądkolwiek nadciąga. Ale tylko o życie i wolność, nie o dodatkowe terytoria czy zasoby.
Kiedy ukułem zwrot „Czyńcie pokój, nie miłość”, oczywiście nie występowałem przeciwko kochaniu. Próbowałem tylko w pewnym stopniu rozbić szeroko rozpowszechniony, sentymentalny miszmasz - chaotyczny zlepek pokoju, miłości, braterstwa, współczucia, przebaczenia, ustępstw itp., skłaniający ludzi do myślenia, że gdyby odrzucili broń, świat natychmiast stałby się cudownym miejscem, pełnym miłości. Osobiście uważam, że miłość to rzadki towar. Myślę, że człowiek, przynajmniej według mojego doświadczenia, może kochać dziesięciu ludzi. Jeżeli jest bardzo hojny - dwudziestu. Szczęśliwy, bardzo szczęśliwy człowiek może być kochany nawet przez dziesięć osób. Jeżeli jest wyjątkowym szczęściarzem - pokocha go dwadzieścia. Gdy ktoś mi mówi, ze kocha Amerykę Łacińską albo Trzeci Świat, albo ludzkość, jest to płytkie i nieprzekonujące. Jak przed laty skarżyli się Beatlesi w popularnej piosence, „miłości nie starcza dla wszystkich". Nie sądzę, żeby miłość była tą cnotą, dzięki której rozwiążemy problemy międzynarodowe. Potrzeba nam innych cnót. Poczucia sprawiedliwości, ale również zdrowego rozsądku, wyobraźni, zdolności wyobrażania sobie drugiego człowieka, czasem wejścia w jego skórę. Potrzebujemy racjonalnej zdolności zawierania kompromisu, a czasem gotowości do wyrzeczeń i ustępstw, ale nie musimy popełniać samobójstwa dla pokoju. „Zabiję się, żebyś był szczęśliwy”. Albo „chcę, żebyś się zabił, to mnie uszczęśliwi”. Te dwie postawy nie są odmienne; są bliższe sobie, niż myślicie.
Według mnie przeciwieństwem wojny nie jest miłość ani współczucie, przeciwieństwem wojny nie jest wielkoduszność, braterstwo ani przebaczenie. Przeciwieństwem wojny jest pokój. Narody potrzebują żyć w pokoju. Jeżeli dożyję chwili, kiedy państwo Izrael i państwo Palestyna będą istnieć obok siebie jak przyzwoici sąsiedzi bez ucisku, wyzysku i rozlewu krwi, bez terroru i przemocy, zadowoli mnie to, nawet jeżeli nie zapanuje miłość. Jak powiedział poeta Robert Frost: „solidny płot sprzyja zgodzie między sąsiadami”.
Konflikt izraelsko-palestyński, izraelsko-arabski jest szczególnie zacięty między innymi dlatego, że w gruncie rzeczy jest antagonizmem między dwiema ofiarami. Ofiarami tego samego ciemięzcy. Europa, która skolonizowała świat arabski, eksploatowała go, upokarzała, podeptała jego kulturę, władała nim i wykorzystywała jako imperialistyczny plac zabaw, to ta sama Europa, która dyskryminowała Żydów, prześladowała ich, gnębiła i w końcu masowo ich wymordowała, dopuszczając się bezprecedensowej zbrodni ludobójstwa. Można by pomyśleć, że między dwiema ofiarami natychmiast wytworzy się poczucie solidarności - jak na przykład w poezji Bertolta Brechta. Jednak w prawdziwym życiu czasami najgorsze konflikty rodzą się między dwiema ofiarami tego samego ciemięzcy. Dwoje dzieci okrutnego rodzica niekoniecznie się kocha. Bardzo często jedno w drugim widzi jego dokładny wizerunek.
Tak właśnie się dzieje nie tylko między Izraelczykiem i Palestyńczykiem, ale między Żydem i Arabem. Każda ze stron patrzy na drugą i widzi w niej ucieleśnienie swoich dawnych ciemięzców. Przeważnie we współczesnej literaturze arabskiej, choć nie zawsze - tu muszę się zastrzec, że znam ją tylko w tłumaczeniu, bo niestety nie czytam po arabsku - Żyd, szczególnie Żyd izraelski, często bywa przedstawiany jako kontynuator białej, wyrafinowanej, despotycznej, kolonizatorskiej, okrutnej, pozbawionej serca Europy. To są kolonialiści, którzy ponownie pojawili się na Bliskim Wschodzie, tym razem w przebraniu syjonistów, ale przybyli, żeby tyranizować, kolonizować i wyzyskiwać. To są ci sami ludzie - znamy ich. Bardzo często Arabowie, nawet niektórzy wrażliwi pisarze arabscy, nie potrafią zobaczyć nas takimi, jakimi my, Żydzi izraelscy, naprawdę jesteśmy - gromadą pół-histerycznych uchodźców i ocaleńców, nawiedzanych przez koszmary, z urazami spowodowanymi nie tylko przez przeżycia w Europie, ale także przez to, jak byliśmy traktowani w arabskich i islamskich krajach. Połowa populacji Izraela to ludzie, którzy zostali wyrzuceni z krajów arabskich i islamskich. Izrael jest w rzeczywistości jednym wielkim żydowskim obozem uchodźczym. Połowa Izraelczyków to ni mniej, ni więcej tylko żydowscy uchodźcy z krajów arabskich, ale Arabowie nie widzą nas w ten sposób; oni patrzą na nas jak na kontynuatorów kolonializmu. Tak samo my, Żydzi izraelscy, nie widzimy Arabów, a szczególnie Palestyńczyków, takimi, jakimi są: ofiarami stuleci ucisku, eksploatacji, kolonializmu i upokorzeń. Nie, widzimy w nich sprawców pogromów i nazistów, którzy owinęli się w kufije, zapuścili wąsy i opalili się, ale uczestniczą w tej samej starej grze podrzynania Żydom gardeł dla zabawy. Krótko mówiąc, są współczesnym wcieleniem naszych dawnych gnębicieli. Pod tym względem po obu stronach panuje wielka ignorancja: nie ignorancja polityczna co do celów i zamiarów, lecz na temat historii i głębokich urazów obu ofiar.
Od wielu lat jestem nastawiony bardzo krytycznie do palestyńskiego ruchu narodowego. Niektóre powody są historyczne, inne - nie. Ale głównie mam mu za złe, że nie zdołał pojąć, jak prawdziwe są związki żydowskie z ziemią Izraela. Nie zdołał zrozumieć, że współczesny Izrael nie jest produktem przedsięwzięcia kolonialnego, albo przynajmniej nie powiedział tego swojemu narodowi. Powinienem natychmiast dopowiedzieć, że jestem równie krytyczny w stosunku do pokoleń izraelskich syjonistów, którzy nie potrafili sobie wyobrazić, że istnieje naród palestyński, prawdziwy naród, mający realne i słuszne prawa. A więc obydwa przywództwa, dawne, a także - tak jest - obecne, są winne albo niezrozumienia tragedii, albo przynajmniej nieuświadomienia jej swoim obywatelom.
Cóż, nie wierzę w nagły przypływ wzajemnej miłości między Izraelem i Palestyną. Nie oczekuję, że kiedy zostanie znaleziona jakaś cudowna recepta, obaj antagoniści rzucą się sobie w objęcia ze łzami, niczym dawno niewidziani, pojednani bracia w scenie jak z Dostojewskiego: „O, mój bracie, przebacz mi, jak mogłem być tak podły, bierz ziemię, co mi po ziemi, proszę cię tylko o miłość". Niestety, nie spodziewam się niczego podobnego. Nie spodziewam się też miodowego miesiąca. Jeżeli już, to uczciwego i sprawiedliwego rozwodu między Izraelem i Palestyną. A rozwody nigdy nie są szczęśliwymi wydarzeniami, nawet kiedy są mniej lub bardziej sprawiedliwe. Ranią, sprawiają ból. Szczególnie zaś ten, który będzie osobliwym rozwodem, ponieważ obie rozwodzące się strony zdecydowanie zostają w tym samym mieszkaniu. Żadna się nie wyprowadzi. A skoro mieszkanie jest tak małe, trzeba będzie zdecydować, kto dostanie sypialnię A, a kto sypialnię B i co z salonem; ponieważ jest tak małe, trzeba będzie jakoś specjalnie się umówić w sprawie łazienki i kuchni. To bardzo niewygodne. Ale lepsze niż piekło za życia, którego wszyscy doświadczamy w tym ukochanym kraju. Kraju, w którym palestyńscy mężczyźni, kobiety i dzieci są co dzień gnębieni, prześladowani, upokarzani i ograbiani przez okrutny militarny rząd izraelski. Kraju, w którym ludność izraelska jest każdego dnia terroryzowana przez bezwzględne, masowe ataki terrorystyczne na cywilów, mężczyzn, kobiety, dzieci, uczniów, nastolatków, kupujących w centrach handlowych. Wszystko będzie od tego lepsze! A szczególnie uczciwy rozwód. I może w końcu, gdy już przeprowadzimy ten bolesny, uczciwy rozwód, tworząc dwa państwa, podzielone z grubsza według realiów demograficznych - nie zamierzam tutaj szkicować mapy, ale mogę powiedzieć w skrócie, że zasadniczo granice powinny być podobne do tych sprzed 1967 roku z pewnymi, wspólnie uzgodnionymi modyfikacjami i pewnymi specjalnymi ustaleniami co do spornych świętych miejsc w Jerozolimie - otóż kiedy rozwód zostanie przeprowadzony i podział dokonany, wierzę, że wtedy Izraelczycy i Palestyńczycy szybko przeskoczą przez linię graniczną, żeby razem wypić filiżankę kawy.
To będzie czas na wspólne picie kawy. Co więcej, przewiduję, iż wkrótce po urzeczywistnieniu podziału będziemy w stanie gotować razem posiłki w naszej małej kuchni, przez co rozumiem wspólną gospodarkę. Być może bliskowschodni wspólny rynek. Być może bliskowschodnią walutę. O jednym mogę was, Europejczyków, zapewnić: nasz konflikt na Bliskim Wschodzie jest naprawdę bolesny, krwawy, okrutny i głupi, ale nie będziemy potrzebowali tysiąca lat, żeby stworzyć tutaj odpowiednik waluty euro; będziemy od was szybsi i przelejemy mniej krwi niż wy. A więc, zanim spojrzycie ze wzgardą na nas, żydowskich idiotów, arabskich idiotów, okrutników, fanatyków, ekstremistów, gwałtowników, zastanówcie się, czy powinniście pogrozić nam palcem. Nasza krwawa historia będzie krótsza od waszej krwawej historii. Ja wiem, że to bardzo niebezpieczne prorokować, kiedy się pochodzi z mojej części świata. Konkurencja w tej dziedzinie jest tam bardzo silna, ale zaryzykuję i przepowiem, że nie spędzimy setek lat, wyrzynając się nawzajem zgodnie ze szczytną europejską tradycją. Będziemy szybsi. Jak szybcy? Chciałbym móc na to odpowiedzieć. Nie należę do tych, którzy nie doceniają krótkowzroczności i głupoty politycznego przywództwa po obu stronach. Ale to nastąpi.
Co więcej, decydującym pierwszym krokiem powinno być, musi być, rozwiązanie zakładające podział na dwa państwa. Izrael musi wrócić do swoich pierwotnych propozycji z 1948 roku, a nawet sprzed 1948 roku, od początku: uznanie za uznanie, państwowość za państwowość, niepodległość za niepodległość, bezpieczeństwo za bezpieczeństwo. Dobre sąsiedztwo za dobre sąsiedztwo, poszanowanie za poszanowanie. Palestyńskie przywództwo ze swej strony musi się zwrócić do swoich obywateli i w końcu powiedzieć, głośno i wyraźnie, coś, czego nigdy nie zdołało wymówić, a mianowicie, że Izrael nie jest wypadkiem w historii ani wtargnięciem, ale jest ojczyzną izraelskich Żydów, choćby to było niezmiernie przykre dla Palestyńczyków. Tak samo my, Żydzi izraelscy, musimy powiedzieć głośno i wyraźnie, że Palestyna jest ojczyzną Palestyńczyków, choćby wydawało się to nam bardzo kłopotliwe.
Obecnie konflikt izraelsko-arabski, izraelsko-palestyński nie znajduje się w najgorszym stadium; ono trwało przez wiele lat, wiele dziesięcioleci, kiedy obie strony nie mogły nawet wymówić nazwy przeciwnika. Wtedy, kiedy Palestyńczykom i innym Arabom nie mogło przejść przez gardło wstrętne słowo „Izrael". Zwykli go nazywać „bytem syjonistycznym”, „sztucznym tworem”, „wtargnięciem”, „infekcją”, „al-daula al-mazuma”" - „sztucznym państwem” albo „sztucznym bytem”. Bardzo długo wielu Arabów i większa część Palestyńczyków utrzymywała, że Izrael jest swego rodzaju objazdową wystawą. Jeżeli będą dostatecznie głośno protestować, świat zabierze Izrael i przeszczepi gdzie indziej, może w Australii albo w innym dalekim miejscu. Traktowali Izrael jak koszmar, jak zmorę; myśleli, że jak mocno przetrą oczy, to zniknie. Uważali Izrael za chwilową wysypkę i myśleli, że jak dobrze podrapią, to jakoś przejdzie. I rzeczywiście próbowali dwukrotnie, a właściwie kilkakrotnie unicestwić Izrael za pomocą siły militarnej. Ale nie zdołali i ta porażka bardzo ich sfrustrowała. Jednak w owych latach Izraelczycy nie byli lepsi. Nie potrafili nawet wymówić słów „naród palestyński”. Uciekaliśmy się do eufemizmów, jak „miejscowi” albo „arabscy mieszkańcy kraju”. Byliśmy bardziej pana-rabscy niż rząd Nasera w Egipcie, bo jeżeli jesteś zwolennikiem panarabizmu, to problem palestyński przestaje istnieć. Świat arabski jest ogromny. Przez wiele lat my, Izraelczycy, zamykaliśmy oczy na fakt, że Palestyńczycy nie mogą znaleźć dla siebie domu nawet w krajach arabskich. Nie chcieliśmy tego widzieć ani o tym słyszeć.
Ten czas minął. Obecnie obydwa narody powinny sobie zdawać sprawę, że ten drugi jest rzeczywisty; i większość ludzi po obu stronach już wie, że ten drugi nie odejdzie precz. Czy są z tego zadowoleni? Wcale nie. Czy to radosny moment? Wręcz przeciwnie, bardzo przykry. Obie strony czują się jak pacjent w szpitalu, który się budzi po narkozie i dowiaduje, że przeprowadzono mu amputację. A to, pozwolę sobie powiedzieć, jest zły szpital, lekarze nie są wspaniali, dwie rodziny na zewnątrz sali operacyjnej obrzucają się przekleństwami i złorzeczą lekarzom. Oto obraz Bliskiego Wschodu w chwili obecnej. Ale przynajmniej każdy wie, że operacja jest nieunikniona, że kraj musi jakoś być podzielony na dwa państwa narodowe. Jeden kraj, który będzie głównie, nie wyłącznie, ale głównie żydowski, ponieważ Żydzi mają prawo być większością w jednym małym kraju, który, po wycofaniu się Izraela z terytoriów okupowanych, Będzie miał prawdopodobnie powierzchnię równą jednej trzeciej Badenii-Wirtembergii. Niemniej to miejsce będzie uznawane przez Żydów izraelskich, przez cały świat, a nawet przez naszych sąsiadów za naszą siedzibę narodową. Jednak tylko za tę cenę, że Palestyńczycy będą mieć takie same prawa. Będą mieć ojczyznę jeszcze mniejsza od Izraela, ale to będzie ich dom, ich własny dom.
Bardziej jednak nagląca niż kwestia granic, spornych miejsc świętych, niż cokolwiek innego jest sprawa tragedii uchodźców palestyńskich z 1948 roku. Tych ludzi, którzy stracili swoje domy, a w pewnych wypadkach ojczyznę, którzy stracili wszystko podczas wojny Izraela o niepodległość w 1948 roku. Istnieje poważna różnica zdań co do tego, kto ponosi winę, czy też główną winę, za tę tragedię. Jest kilku takich współczesnych historyków izraelskich, którzy obarczają winą Izrael. Przypuszczam, że w końcu za parę lat — i mam nadzieję, że dożyję tego dnia - znajdzie się kilku współczesnych historyków arabskich, którzy obwinia rządy arabskie owego czasu. Jednak bez względu na to, kto ostatecznie przyjmie na siebie taką czy inną część winy, sprawa jest pilna i nagląca. Każdemu palestyńskiemu uchodźcy, bezdomnemu, bezrobotnemu i pozbawionemu kraju, w którym mógłby żyć, powinno się zapewnić dom, pracę i paszport. Izrael nie może przyjąć tych ludzi, przynajmniej nie tak ogromną rzeszę. Gdyby to zrobił, nie byłby już Izraelem. Jednakże Izrael powinien partycypować w rozwiązaniu tego problemu. Powinien także przyznać, że ponosi częściową odpowiedzialność za tę tragedię. Jaki mianowicie procent odpowiedzialności, to kwestia czysto akademicka i prawdopodobnie bardzo subiektywna. Ale część odpowiedzialności spoczywa na Izraelu. Pozostałą część ponosi przywództwo palestyńskie z 1947 roku oraz rządy arabskie z 1948 roku. Izrael musi pomóc uchodźcom ponownie się osiedlić w przyszłej Palestynie, to jest na Zachodnim Brzegu i w Gazie lub gdzie indziej. Oczywiście Izrael ma wszelkie prawa, żeby podnieść kwestię miliona uchodźców żydowskich z krajów arabskich, którzy również stracili swoje domy i dorobek swojego życia w następstwie wojny 1948 roku. Ci Żydzi nie chcą wrócić do krajów arabskich. Ale oni też zostawili wszystko - w Iraku, Syrii, Jemenie, Egipcie, w północnej Afryce, w Iranie i Libanie, gdyż zostali z tych krajów praktycznie wypchnięci, czasami nawet wyrzuceni siłą. O to wszystko należy się zatroszczyć.
Gdybym był premierem Izraela, nie podpisałbym żadnego porozumienia pokojowego, które by nie rozwiązywało kwestii uchodźców palestyńskich, zakładając ponowne ich zasiedlenie w państwie palestyńskim. Ponieważ każde rozwiązanie, w którym nie podjęto by problemu uchodźców, jest jak bomba zegarowa. Nie tylko ze względów moralnych, ale nawet z egoistycznych powodów bezpieczeństwa Izraela, o ten problem ludzki i narodowy należy zadbać w ramach pilnego procesu pokojowego. Na szczęście nie mówimy o całej Afryce ani o Indiach. Chodzi o kilkaset tysięcy mieszkań i stanowisk pracy. W tej chwili nie wszyscy palestyńscy uchodźcy są bezdomni i pozbawieni kraju, w którym mogliby żyć. Ale jeżeli chodzi o tych, którzy wegetują w nieludzkich warunkach w obozach uchodźczych - ich problem to mój problem. Jeżeli więc dla tych ludzi nie będzie ratunku, Izrael nie zazna ciszy i spokoju, nawet gdy zawrze ugodę ze swym sąsiadem.
Chcę zaproponować pierwszy wspólny projekt, jaki Żydzi izraelscy i palestyńscy Arabowie muszą zainicjować, kiedy tylko rozwód między nimi zostanie przeprowadzony i podział na dwa państwa stanie się faktem. Pierwszym wspólnym przedsięwzięciem, które powinniśmy zrealizować bez żadnej pomocy zagranicznej, ale kosztem takich samych, co do dolara, nakładów ze strony obu narodów, powinien być wspólny pomnik naszej wcześniejszej głupoty, naszych dawniejszych idiotyzmów. Gdyż wszyscy wiedzą, że kiedy ostatecznie pewnego dnia układ pokojowy zostanie wprowadzony w życie, naród palestyński dostanie o wiele mniej, niż mógłby otrzymać pięćdziesiąt pięć lat i pięć wojen temu, bez straty stu pięćdziesięciu tysięcy zabitych, naszych i ich zabitych. Gdyby tylko przywództwo palestyńskie w latach 1947-1948 było mniej fanatyczne, jednostronne i nieustępliwe, gdyby zaakceptowało ONZ-owską rezolucję o podziale z listopada 1947 roku. Jednak przywództwo izraelskie także będzie się musiało dołożyć do budowy owego pomnika głupoty, jako że my, Izraelczycy, moglibyśmy sobie zapewnić o wiele lepszy, o wiele bardziej przekonujący układ, gdybyśmy byli mniej aroganccy, mniej upojeni siłą, nie tacy samolubni i pozbawieni wyobraźni, po tym jak odnieśliśmy wielkie zwycięstwo militarne w 1967 roku.
A zatem obydwa narody będą musiały głęboko się zadumać nad wcześniej popełnionymi głupstwami. Dobra wiadomość zaś jest taka, że blokada uniemożliwiająca zrozumienie problemu ustąpiła. Gdyby teraz między Morzem Śródziemnym i rzeką Jordan przeprowadzić referendum albo badanie opinii publicznej, zapytując każdego człowieka niezależnie od wyznania, statusu, przekonań politycznych, paszportu czy jego braku -każdego człowieka - nie o to, co uważałby za sprawiedliwe rozwiązanie, ani nie o to, co chciałby, żeby się stało, ale o to, co jego zdaniem ostatecznie się stanie, to sądzę, że około osiemdziesięciu procent odpowiedziałoby: „podział i powstanie dwóch państw". Niektórzy natychmiast by dodali: „i to będzie koniec wszystkiego, straszna niesprawiedliwość!". Tak powiedzieliby jedni i drudzy, z obi stron. Jednak przynajmniej większość ludzi teraz wie. Myślę, że dobra wiadomość jest taka, że obydwa narody - zarówno Żydów izraelskich, jak i palestyńskich Arabów - obecnie wyprzedzają swoich przywódców, pierwszy raz w ciągu stu lat. Kiedy wreszcie po każdej stronie stanie przywódca-wizjoner i powie: „To jest to! To jest to! Biblijne marzenia - możecie snuć je dalej, te sprzed 1947 roku i te po 1967 roku, takie czy inne fantazje, proszę bardzo, fantazji się nie cenzuruje. Ale rzeczywistość to w przybliżeniu granice z 1967 roku". Tu i tam parę centymetrów więcej albo mniej - zaobopólnym porozumieniem. Oraz jakaś otwarta formuła w sprawie świętych miejsc, bo tylko taka może się tu sprawdzić. W chwili gdy przywódcy po obu stronach będą gotowi to powiedzieć, przekonają się, że obydwa narody, choć niechętnie, gotowe są to zaakceptować. Bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Boleśnie gotowe, doświadczone cierpieniem i rozlewem krwi, ale gotowe.
Na koniec chcę powiedzieć jeszcze jedno. Co możecie zrobić? Co mogą zrobić ci, którzy kształtują opinię publiczną? Co mogą zrobić Europejczycy? Co może zrobić świat poza kiwaniem głową i ubolewaniem: „To straszne!”? No więc są dwie, może trzy rzeczy. Po pierwsze, opiniotwórcy w całej Europie mają ten nieszczęśliwy zwyczaj, że niczym staroświecka, wiktoriańska dyrektorka szkoły grożą palcem to jednej, to drugiej stronie: „Jak wam nie wstyd?". Zbyt często czytam w gazetach w różnych krajach europejskich potworności o Izraelu albo o Arabach i islamie. Naiwne, ograniczone, pyszałkowate sądy. W żadnym razie nie jestem już Europejczykiem, może tylko pośrednio, przez ból moich rodziców i przodków, którzy na zawsze zaszczepili mi w genach to uczucie nieodwzajemnionej miłości do Europy. Jednak gdybym był Europejczykiem, wystrzegałbym się grożenia komukolwiek palcem. Na waszym miejscu zamiast kiwać palcem, obrzucać Izraelczyków albo Palestyńczyków wyzwiskami, robiłbym co w mojej mocy, żeby pomóc obu stronom, bo obie stoją przed najbardziej bolesną decyzją w swojej historii. Izraelczycy, wyrzekając się terytoriów okupowanych, likwidując większość osiedli, nie tylko narażą na uszczerbek swój własny wizerunek i staną w obliczu poważnych wewnętrznych starć i rozdź-więków. Wystawią na bardzo poważne ryzyko własne bezpieczeństwo, narażając się na zagrożenie nie ze strony Palestyńczyków, ale przyszłych ekstremistycznych potęg arabskich. Mogą one kiedyś wykorzystać terytorium palestyńskie do ataku na Izrael, który, kiedy się wycofa z terenów okupowanych, będzie miał zaledwie dwanaście kilometrów szerokości w swojej środkowej części. Oznacza to, że granica przyszłego państwa palestyńskiego będzie przebiegać w odległości około siedmiu kilometrów od naszego jedynego międzynarodowego lotniska. Mniej więcej połowa żydowskiej ludności Izraela będzie mieszkać w odległości dwudziestu kilometrów od granic Palestyny. Jerozolima znajdzie się na granicy. Dla Izraelczyków nie jest to łatwa decyzja, jednakże muszą ją podjąć. Ze swej strony Palestyńczycy będą musieli poświęcić tereny, które należały do nich przed 1948 rokiem, i to będzie bolało. Żegnaj, Hajfo, żegnaj, Beer Szewo i wiele innych miast i wiosek, które były arabskie, a już nie są i nigdy nie będą częścią Palestyny. To będzie diabelnie bolało. Jeżeli zatem możecie zaofiarować choć krztynę pomocy i okazać choć odrobinę współczucia obu pacjentom, czas to uczynić. Nie musicie już dłużej wybierać, czy być za Izraelem, czy za Palestyną. Bądźcie za pokojem.
Amos Oz (ur. 4 maja 1939 w Jerozolimie jako Amos Klausner) - izraelski pisarz, eseista i publicysta piszący w jęz. heb. Współzałożyciel organizacji Szalom Achszaw (Pokój Teraz). Jest również wykładowcą literatury na Uniwersytecie im. Ben-Guriona w Beer Szewie.
Rodzice Amosa Oza, Arie Klausner i Fania Mussman, wyemigrowali z Odessy i Równego do Palestyny w latach 30. Osiedlili się w Jerozolimie i w tym mieście urodził się pisarz.
Oz dorastał w kibucu Chulda i tam ukończył szkołę średnią. Odbył służbę wojskową, następnie studiował historię literatury i filozofię na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie. Po skończeniu nauki wrócił do kibucu, gdzie mieszkał przez następne 20 lat, pracując jako rolnik oraz nauczyciel. Kibuc opuścił w 1986 i osiedlił się w mieście Arad.
Brał udział w arabsko-iraelskich wojnach: sześciodniowej (w walkach na półwyspie Synaj) i w wojnie Jom Kipur (w walkach na Wzgórzach Golan).
Debiutował tomem opowiadań Tam, gdzie wyją szakale w 1965, w następnym roku ukazała się jego pierwsza powieść. Następne jego utwory (powieści, zbiory opowiadań, ale także eseje literackie oraz polityczne, w których Oz wzywa do kompromisu między Izraelem a Palestyńczykami) są publikowane regularnie, w dwu-trzyletnich odstępach. Do najważniejszych jego książek, wydanych także w Polsce (często jednak tłumaczonych w oparciu o angielski przekład) należą Mój Michał (1968), Czarna skrzynka (1987) i Fima (1991). Amos Oz jest uważany za najwybitniejszego żyjącego pisarza izraelskiego.
2