Mary Berg Dziennik z getta warszawskiego


Mary Berg

DZIENNIK Z GETTA WARSZAWSKIEGO

Wstęp

Dziennik Mery Berg, pierwszy autentyczny dokument z dziejów warszawskiego getta, został opublikowany w języku angielskim przez L. B. Fishera w Nowym Jorku, w kwietniu 1945 roku, i przyjęty przez amerykańskich czytelników jako świadectwo masowych mordów dokonywanych przez Niemców na Żydach w Polsce. Świadectwo wystawione przez naocznego świadka.

W licznych recenzjach, jakie ukazały się w amerykańskiej prasie, wielokrotnie podkreślano talent i niezwykły zmysł obserwacyjny młodej kobiety, która potrafiła w2 tak przekonywujący sposób przestawić tragiczny obraz walki, oporu i śmierci Żydów w Polsce okupowanej przez nazistów. Wkrótce jej dziennik ukazał się również w języku francuskim, włoskim, duńskim, hiszpańskim, portugalskim i hebrajskim. Przykłady drukowano także w odcinkach w codziennej prasie na całym świecie.

Do dziś książka ta uważana jest za jeden z najważniejszych dokumentów opisujących codzienne życie warszawskiego getta, a także bierny opór przejawiający się działalności rozmaitych nielegalnych organizacji kulturalnych i socjalnych oraz w przygotowaniach do walki zbrojnej. Niewątpliwie jest to książka wyjątkowa, jeśli chodzi o przedstawienie wysiłków młodych ludzi, ich życia pośród narastającego głodu i zagrażającej zewsząd śmierci.

Jako młoda dziewczyna, Mary Berg (Miriam Wattenberg), córka znanego łódzkiego antykwariusza dzieł sztuki, wykazywała uzdolnienia plastyczne i literackie. Gdy wojska niemieckie napadały na Polskę, miała piętnaście lat. Wraz z rodziną przebywała na wakacjach w Ciechocinku. Jak przyznaje, zaczęła dziennik pod wpływem chwilowego impulsu, poczynając od 1 sierpnia 1939 roku.

Wattenbergowie niezwłocznie wrócili do Łodzi, która wkrótce została przyłączona do Rzeszy. Dzięki temu, że matka Mary była obywatelką amerykańską, cała rodzina korzystała z pewnych przywilejów, jakie naziści stosowali wobec osób posiadających obywatelstwo któregoś z neutralnych krajów, a mieszkających w Polsce. Gdy Niemcy skonfiskowali należące do Wattenbergów dzieła sztuki i zarekwirowali ich obszerne mieszkanie w Łodzi, rodzina przeniosła się do Warszawy w nadziei, że tu będzie ją chronić amerykański konsul. Nadzieja ta okazała się jednak iluzją, bowiem wraz z innymi Żydami mieszkającymi w Warszawie Wattenbergowie zostali zamknięci za ogrodzeniem z kolczastego drutu, jakie otaczało nowo utworzone getto.

Przez trzy lata Wattenbergowie żyli w piekle getta, choć od początku należeli do małej grupki uprzywilejowanych pośród prawie 600 000 Żydów stłoczonych w getcie, którego powierzchnia była stale zmniejszana przez władze niemieckie.

W getcie Mary szybko przyłączyła się do aktywnej żydowskiej młodzieży, która nie chciała poddać się rozpaczy. Brała udział w nielegalnej działalności gminy, pracowała w rozmaitych organizacjach samopomocy, uczęszczała na kursy grafiki i architektury, gdzie zyskała uznanie za swoje projekty. Śpiewała nawet w młodzieżowym kółku teatralnym pod nazwą Łódzki Zespół Artystyczny, symbolicznie określanym skrótem ŁZA - jakże wymownym w języku polskim.

19 czerwca 1942 r. Mary została wraz z rodziną internowana na Pawiaku, gdzie znalazło się również kilkudziesięciu obywateli innych państw - Żydów i nie-Żydów. Działo się to w przededniu masowej deportacji Żydów z getta do Treblinki, bowiem naziści chcieli odizolować i wykluczyć z deportacji cudzoziemców - głównie Brytyjczyków i Amerykanów - których mieli zamiar wymienić na znaczniejszych spośród nazistów uwięzionych przez aliantów.

Podczas sześciu miesięcy, jakie Mary Berg spędziła na Pawiaku, robiła w swoim dzienniku zapiski dotyczące tragedii rozgrywających się za murami więzienia, na ulicach, a także spisywała relacje żydowskich i polskich więźniów przywożonych na Pawiak z getta i ze strony „aryjskiej”. Z okien więzienia obserwowała masowe egzekucje i deportacje, w tym likwidację Domu Sierot Janusza Korczaka, który znajdował się na Dzielnej, naprzeciw więzienia. Mary zapisała wieści, jakie do niej dotarły, tzn., że dr Korczak wraz z dziećmi został wyprowadzony na cmentarz na Gęsiej, gdzie wszystkich zastrzelono na miejscu. Z późniejszych relacji wynika jednak, że Korczak z dziećmi zginął w Treblince.

17 stycznia 1943 r. wysłano z Pawiaka pierwszy transport internowanych cudzoziemców. Odbyło się to już przed intensyfikacją masowych deportacji z getta, wobec których podjęte zostały pierwsze próby zbrojnego oporu przez ŻOB - Żydowską Organizację Bojową. W tym pierwszym transporcie znalazła się Mary Berg, jej rodzice i młodsza siostra. Po wyczerpującej podróży przez Niemcy i Francję przybyli do Vittel. (W tym samym Vittel w jakiś czas później został internowany znany poeta piszący w języku hebrajskim i jidysz - Icchak Kacenelson - którego później deportowano z Vittel do obozu śmierci w Polsce.)

14 czerwca 1944 r. rodzina Watterbergów przybyła do Nowego Jorku na szwedzkim statku s/s „Gripsholm”. Byłem w tłumie reporterów, którzy czekali na przybycie z okupowanej przez nazistów Europy pierwszego transportu obywateli amerykańskich wymienionych za niemieckich jeńców. Podczas mego spotkania z Watterbergami dziewiętnastoletnia Mary powiedziała mi, że udało jej się wywieźć dwanaście małych notesików z zapiskami w języku polskim, które robiła podczas pobytu w warszawskim getcie. A więc notatki te były pierwszym autentycznym źródłem informacji o okupacji niemieckiej w Polsce w ogóle, a szczególnie o getcie w Warszawie.

Ze zgrozą odczytywałem drobniutkie literki na gęsto zapisanych stronach notesów. Z obawy, że notatki mogłyby wpaść w ręce nazistów, Mary pisała je skrótowo, używając jedynie inicjałów ludzi, o których wspominała. Nigdy nie używała słowa „naziści”. Zamiast tego pisała: „oni”.

Podobną metodę stosowali i inni autorzy pamiętników, którzy swoje zagadkowe zapiski mieli zamiar rozszyfrować i uzupełnić, o ile przetrwają nazistowską masakrę. Tę samą metodę zastosował dr Emanuel Ringelblum, wspaniały kronikarz warszawskiego getta, a także hebrajski pisarz i nauczyciel Chaim Aron Kapłan oraz tragiczny przewodniczący Judenratu Adam Czerniakow. Jednak ci trzej kronikarze warszawskiego getta zginęli, dlatego rozszyfrowaniem ich notatek i zawartych w nich aluzji musiał się zająć kto inny.

Mary Berg miała szczęście uratować się, mogła więc sama uzupełnić swoją prace. Pod tym względem jej dziennik jest najautentyczniejszy dokumentem, jakim dysponujemy, dotyczącym życia, oporu i śmierci Żydów w warszawskim getcie pod nazistowskim uciskiem.

19 kwietnia 1944 r., w pierwsza rocznicę powstania w warszawskim getcie, w miesiąc zaledwie po przybyciu do Nowego Jorku, Mary Berg maszerowała na czele masowej demonstracji 35 000 polskich Żydów, zorganizowanej dla uczczenia pamięci bohaterów i ofiar tego powstania oraz żądającej od rządów alianckich, by przerwały zmowę milczenia wobec zbrodni popełnionych przez nazistów przeciw europejskim Żydom.

W przedmowie do książki, która została opublikowana wiosną 1945 roku, napisałem:

„Miejmy nadzieję, że w przyszłości zostaną odnalezione kroniki ukryte przez autorów w ruinach warszawskiego getta. Być, może odnajdą się jeszcze inne osoby, które przeżyły aby dać dodatkowe świadectwo tego heroicznego epizodu wojny - heroicznego nie tylko ze względu na śmierć tak wielu ofiar, ale dla ich niezłomnej woli zachowania godności w tak upokarzających warunkach”.

W wrześniu 1946 roku odnaleziono w ruinach warszawskiego getta pierwszą część Archiwum Ringelbluma. Notatki Ringelbluma stanowiły potwierdzenie wszystkich faktów podanych w dzienniku Mary Berg, a nawet jej oceny najważniejszych osobistości getta z przewodniczącym Adamem Czerniakowem włącznie. W cztery lata później, w grudniu 1950 r., w tym samym rejonie ruin odnaleziono drugą część Archiwum z obszerną dokumentacją zawierającą dzienniki i utwory poetów i pisarzy, którzy zginęli w getcie - unikalna w historii antynazistowskiego oporu w Europie.

Dziennik Mary Berg zawiera jednak szczegóły i obserwacje, jakich nie ma ani w zbiorach Emanuela Ringelbluma, ani też w dziennikach i pamiętnikach odkrytych później. Autorzy - zarówno ci, którzy zginęli, jak i ci, którzy przetrwali - opisywali w nich własne, osobiste przeżycia bądź też koncentrowali się na działalności partii czy ruchów, do których należeli. Mary Berg miała tę przewagę, że była outsiderem (a w dodatku młodą kobietą), która mogła poruszać się po getcie o wiele swobodniej niż inni dzięki amerykańskiej chorągiewce przypiętej do ubrania.

Wśród jej przyjaciół byli zbuntowani synowie urzędników Judenratu, a nawet członków osławionej „Trzynastki”, która pozwoliła sobie na kolaborację z gestapo. Jeden z tych przyjaciół, wstydząc się ojca, na którym podziemie wykonało wyrok, popełnił samobójstwo. Mary miała także bliskich znajomych, którzy dzieki pomocy wpływowych rodziców mogli wstąpić do żydowskiej policji z zamiarem unieszkodliwienia destruktywnych elementów w tzw. Jüdischer Ordnungsdienst. Kilku z nich przyłączyło się później do podziemnej Żydowskiej Organizacji Bojowej.

Odczuwając przemożną chęć zobaczenia wszystkiego, co się da, Mary odwiedzała także neofitów, wśród nich znanych pisarzy i aktorów, którzy skupili się wokół jedynego kościoła katolickiego funkcjonującego na terenie getta. Słowem: miała okazję - a także wolę być wszędzie, słyszeć, widzieć i zapisywać wszystko.

W ciągu 37 lat, jakie upłynęły od momentu pierwszego wydania dziennika Mary Berg, narosła ogromna literatura dotycząca zagłady polskich Żydów, a przede wszystkim warszawskiego getta, i heroicznego powstania w kwietniu 1943 roku. Wartościowe zespołowe studia w tej dziedzinie zostały przeprowadzone przez naukowców w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie i przez historyków z Yad Vashem w Jerozolimie. Oparli oni swoje badania o bogate materiały kroniki Ringelbluma.

Jednostronne i kontrowersyjne są natomiast prace licznych socjologów i historyków amerykańskich, którzy, nie mając dostępu do istotnych dokumentów w języku polskim i jidysz, opierali się wyłącznie na źródłach niemieckich bądź wiadomościach z drugiej i trzeciej ręki. Niektórzy, jak Raoul Hilberg, Bruno Bettelheim i Hannah Arendt, lansowali obrzydliwą teorię, jakoby Żydzi w polskich gettach „szli jak barany na rzeź”.

Dziennik Mary Berg jest udokumentowanym zaprzeczeniem tej potwarzy. Z zadziwiającą intuicją podkreślała ona fakt, że przynależność do podziemnej struktury narodowej i kulturowej, której działalność podnosiła morale i chroniła godność umęczonych Żydów, była nie mniej bohaterską formą oporu niż walka zbrojna. Opisała poświęcenie młodych mężczyzn i kobiet, którzy wsiadali do przerażających wagonów na Umschlagplatz, aby pozostać ze swoimi rodzicami, choć wiedzieli, że idą na śmierć. Podoby pogląd na bohaterstwo Żydów w warszawskim getcie wyraził ostatni z komendantów powstania, któremu udało się uratować - Marek Edelman, dziś wybitny kardiolog mieszkający w Polsce.

Dziennik Mary Berg może więc być traktowany jako najbardziej autentyczny dokument naocznego świadka, spisany na gorąco. Wiele zapisów tej książki demaskuje fałszerstwa i uproszczenia popełniane rozmyślnie (bądź w wyniku ignorancji) w późniejszych wspomnieniach, a szczególnie w powieściach i filmach produkowanych zdecydowanie w celu osiągnięcia sukcesu kasowego.

Pod datą 27 maja 1942 r. Mary Berg zanotowała, że polski policjant odmówił przeprowadzania egzekucji na 110 Żydach, jaką zarządzili Niemcy w więzieniu na Gęsiej. Ludzie ci zostali złapani podczas próby ucieczki z getta na stronę „aryjską”. Fakt ten w oczywisty sposób neguje autentyczność sceny z telewizyjnego filmu „Holocaust”, w której pokazani zostali polscy policjanci mordujących Żydów. Nic takiego nigdy nie miało miejsca w warszawskim getcie.

Dziennik Mary Berg stanowi także wyważony dokument świadczący o stosunku polskiej ludności do prześladowanych Żydów. Opisywane przez nią poświęcenie niektórych Polaków, z jakim nieśli pomoc Żydom, jak również zdrady i okrucieństwo okazywane przez innych - stanowi potwierdzenie analizy dra Ringelbluma zawartej w jego obszernej pracy „Stosunki polsko-żydowskie w czasie drugiej wojny światowej”. Esej ten pisał Ringelblum w swojej kryjówce po stronie „aryjskiej”, na krótko przed wywiezieniem go przez nazistów na Pawiak i rozstrzeleniem. Jednocześnie została zastrzelona rodzina Marczaków i Mieczysław Wolski - jego dobroczyńcy, którzy za swoją humanitarność zapłacili życiem.

Kiedy dziennik Mary Berg trafił do drukarni, w Stanach Zjednoczonych przebywał akurat wielki polski poeta Julian Tuwim, szykujący się do powrotu do Polski, Udostępniliśmy mu tekst, po przeczytaniu którego Tuwim napisał do mnie list datowany 5 stycznia 1945 roku:

„Pamiętnik Mary Berg jest dla nas, ludzi z Warszawy, <<Beadeckerem>> po naszem nieszczęściu. Czytając wspomnienia tej młodej dziewczyny, myślami chodzimy po znajomych ulicach, widzimy domy i ludzi, których dobrześmy znali - wszystko tam jest prawdziwe i autentyczne. Podróż wyobraźni w tragedię getta nie jest podróżą wesołą. Ale kto ma zamiar ją odbyć, ten obejdzie się bez tego przewodnika”.

S.L. Shneiderman

Rozdział I

OBLĘŻENIE WARSZAWY

10 października 1939

Dziś skończyłam piętnaście lat. Czuję się bardzo stara i samotna, choć moja rodzina robiła wszystko, by dzień ten był prawdziwie świąteczny. Upiekli nawet tort makaronikowy na moją cześć, ci jest teraz wielkim luksusem. Mój ojciec zaryzykował wyjście na ulicę i wrócił z bukiecikiem alpejskich fiołków. Kiedy je zobaczyłam nie mogłam powstrzymać się od płaczu.

Przez tak długi czas nie pisałam dziennika, że nie wiem, czy uda mi się dogonić to wszystko, co się zdarzyło. To dobry moment do podsumowania. Większość czasu spędziłam w domu. Wszyscy boja się wychodzić. Niemcy są tutaj.

Aż trudno mi uwierzyć, ze zaledwie sześć tygodni temu była z rodziną w uroczym uzdrowisku, w Ciechocinku, korzystając z beztroskich wakacji wraz z tysiącami innych turystów. Nie miałam pojęcia o tym, co nas czekało. Pierwsze przeczucie przyszłego losu miałam 29 sierpnia, wieczorem, gdy ochrypły wrzask gigantycznego głośnika podającego ostatnie wiadomości zatrzymał tłum spacerowiczów na deptaku. Słowo „wojna” powtarzało się w każdym zdaniu. Jednak większość ludzi nie chciała wierzyć, że niebezpieczeństwo jest realne, i wyraz niepokoju znikał z ich twarzy w miarę jak głos z megafonu cichł.

Mój ojciec czuł inaczej. Zdecydował, że musimy wracać do domu, do Łodzi. Kiedy dojechaliśmy, zastaliśmy w mieście zamieszanie. W kilka dni później Łódź stała się obiektem ostrych niemieckich nalotów bombowych. Telefon dzwonił bez przerwy. Ojciec ganiał od jednego urzędu mobilizacyjnego do drugiego dostając w każdym kartkę innego koloru. Pewnego dnia wujek Abie, starszy brat mojej matki, wpadł niespodziewanie do naszego domu, żeby się pożegnać przed wyjazdem na front. Był obszarpany, brudny i nieogolony. Nie miał munduru; tylko wojskowy beret i plecak wyróżniały go jako żołnierza. Jeździł od miasta do miasta szukając swojego pułku.

Większość czasu spędziliśmy w piwnicy naszego domu. Kiedy dotarły do nas wiadomości, że Niemcy przerwali linie frontu i zbliżają się do Łodzi, wszystkich ogarnęła panika. O jedenastej w nocy tłumy zaczęły płynąć z miasta w różnych kierunkach. Nie upłynął jeszcze tydzień od naszego powrotu z Ciechocinka, a już spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i znów ruszyliśmy w drogę.

Aż do samych rogatek miasta nie byliśmy pewni, jaki kierunek powinniśmy obrać - na Warszawę czy na Brzeziny? Ostatecznie, razem z innymi Żydami z Łodzi, ruszyliśmy szosą do Warszawy. Później dowiedzieliśmy się, że uciekinierzy, którzy poszli za polską armią wycofują się na Brzeziny, zostali zmasakrowani przez niemieckie samoloty niemal do ostatniego.

Na całą naszą czwórkę - matkę, ojca, siostrę i mnie - mieliśmy trzy rowery, które stanowiły nasz największy majątek. Drogi były zatłoczone i stopniowo zostaliśmy całkowicie wchłonięci w powolny, ale ciągły strumień ludzi płynących ku stolicy.

Kilometr za kilometrem wciąż to samo. Pola wysychające w potwornym upale. Gigantyczna chmura kurzu wzbijanego przez czoło kolumny uciekinierów opadała wokół nas zasłaniając horyzont, pokrywając twarze i ubrania grubymi warstwami pyłu. Co chwilę rzucaliśmy się do przydrożnych rowów z twarzami wciśniętymi w ziemię, podczas gdy w uszy wświdrowywał się ryk samolotów. W nocy na ciemnym niebie wykwitały czerwone słupy ognia. Otaczały nas łuny płonących miast i wsi.

Gdy przybyliśmy do Łowicza, miasto było jednym wielkim pogorzeliskiem. Płonące kawałki drewna spadały na głowy uchodźców przedzierających się przez ulice. Przewrócone słupy telegraficzne tarasowały nam drogę. Chodniki były zawalone meblami. Wielu ludzi spłonęło w potwornym ogniu. Odór spalonego ludzkiego ciała prześladował nas jeszcze długo po opuszczeniu miasta.

9 września zapasy jedzenia, jakie zabraliśmy z domu, zostały zużyte. Po drodze nie można było jednak nic zdobyć. Moja matka osłabła z głodu i zemdlała na szosie. Upadłam obok niej szlochając rozpaczliwie, ale nie dawała znaku życia. Ojciec, oszołomiony, rzucił się w poszukiwaniu jakieś wody, podczas gdy moja młodsza siostra stała nieruchomo jak sparaliżowana. Ale była to tylko chwilowa słabość.

W Sochaczewie udało nam się kupić kilka kiszonych ogórków i trochę czekoladowych herbatników, które smakowały jak mydło. To było wszystko, co mieliśmy do jedzenia na cały dzień. Znalezienie łyka wody do picia przedstawiało prawie taką samą trudność jak zdobycie pożywienia. Wszystkie studnie na trasie były wyschnięte. Raz znaleźliśmy studnię pełną mętnej wody, ale mieszkańcy wsi ostrzegli nas, byśmy jej nie pili; według ich przekonania woda została zatruta przez niemieckich agentów. Pędziliśmy przed siebie mimo spierzchniętych warg i obolałych gardeł.

Nagle zobaczyliśmy niebieską smugę dymu unoszącą się z komina domu stojącego przy drodze. Dotąd wszystkie domy zastawaliśmy opuszczone, ale tutaj był ślad życia. Ojciec wpadł do środka i wrócił z ogromnym czajnikiem ale wyraz jego twarzy był bardzo dziwny. Drżącym głosem powiedział nam, co zastał wewnątrz domu, i przez chwilę nie mogliśmy się zdobyć na dotknięcie tej cennej wody... Czajnik znalazł na piecu, w którym palił się ogień. Obok, na łóżku, leżał jakiś człowiek odwrócony twarzą do ściany. Wyglądał, jakby spokojnie spał, więc ojciec zawołał do niego kilka razy. Ale odpowiedzi nie było. Potem podszedł do śpiącego człowieka wieśniaka i zobaczył, że ten jest martwy. Łóżko było pełne krwi. Framugi okien podziurawione kulami jak sito.

Czajnik. Który „odziedziczyliśmy” po zamordowanym chłopie, stał się naszym wiernym towarzyszem podczas długiej drogi do Warszawy. Gdy zbliżyliśmy się do stolicy, spotkaliśmy pierwszych niemieckich jeńców wojennych idących szosą, prowadzonych przez polskich żołnierzy. Ten widok dodawał nam odwagi, choć Niemcy nie wyglądali na przygnębionych swoja sytuacją. Mieli na sobie, eleganckie mundury i uśmiechali się wyniośle. Wiedzieli, że niedługo pozostaną jeńcami.

Pierwszy kęs gotowanego jedzenia dostaliśmy na Okęciu. Kilku żołnierzy przebywających w opuszczonym budynku podzieliło się z nami kartoflanką. Po czterech dobach podróży, która wydawała się nie mieć końca, po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę, jak bardzo jesteśmy zmęczeni. Ale musieliśmy iść dalej. Nie było chwili do stracenia, bo kiedy opuszczaliśmy Okęcie, zobaczyliśmy mężczyzn i kobiety budujących barykady z pustych wagonów tramwajowych i kamieni wyrywanych z bruku; przygotowywano się do oblężenia stolicy.

W Warszawie zobaczyliśmy kobiety stojące w bramach domów. Częstowały herbatą i chlebem uciekinierów, którzy napływali nieprzerwanym strumieniem. A tak jak dziesiątki tysięcy ludzi z prowincji przybyło do Warszawy w nadziei, że znajdą tu schronienie, tysiące jej starych mieszkańców uciekało na wieś.

Nasi krewni mieszkający w centrum warszawskiej dzielnicy żydowskiej przyjęli nas ciepło i serdecznie, ale nieustanne naloty wypędzały nas do piwnicy przez większą część czasu, jaki z nimi spędziliśmy. Około 12 września Niemcy zaczęli niszczyć śródmieście. Znowu musieliśmy się przeprowadzić, tym razem po to, by znaleźć lepszą ochronę przed bombami.

Dni, które teraz nastąpiły, przyniosły naszemu narodowi głód, śmierć i panikę. Nie mogliśmy spać ani jeść. Początkowo w nowym mieszkaniu przy ulicy Zielnej mieliśmy prawdziwy komfort. Właściciele opuścili miasto zostawiając czyste mieszkanie do naszej dyspozycji. Była nawet służąca, która podawała gorącą herbatę i po raz pierwszy od ucieczki z Łodzi jedliśmy prawdziwy posiłek podany na stole nakrytym białym obrusem. Składał się ze śledzia, pomidorów, masła i pszennego chleba. Żeby kupić ten chleb, ojciec musiał godzinami stać w kolejce przed piekarnią. W tym czasie nadleciało kilka niemieckich samolotów, które ostrzelały ludzi w kolejce z karabinków maszynowych. Kolejka momentalnie rozpierzchła się, ale jeden człowiek został. Nie zważając na strzelaninę ojciec ustawił się za nim. Chwile później ten człowiek został trafiony kula w głowę. Teraz wejście do piekarni stanęło otworem i ojciec zrobił zakupy.

Po kolacji słuchaliśmy radia; amerykański reporter opisywał swoim słuchaczom hitlerowskie metody prowadzenia wojny. „Stałem na polu i z pewnej odległości widziałem kobietę kopiącą ziemniaki. Obok niej było małe dziecko. Nagle nadleciał nisko niemiecki samolot strzelając do bezbronnej kobiety, która natychmiast upadła. Dziecko nie było ranne. Chłopczyk pochylił się nad leżącą matką i płakał rozpaczliwie. W ten sposób przybyła jeszcze jedna sierota do grona licznych wojennych sierot w Polsce. Panie prezydencie Roosevelt! - krzyknął głębokim głosem - błagam, niech pan pomoże matkom, które wykopują ziemniaki dla swoich dzieci; niech pan pomoże dzieciom, których matki padają na spokojnych polach; niech pan pomoże Polsce w godzinie tak ciężkiej próby!” Ale żadna pomoc nie nadeszła...

Nasz dom przy Zielnej 31 sąsiadował z budynkiem centrali telefonicznej, który stanowił cel ostrzału niemieckiego podczas całego oblężenia. Choć podziurawiony pociskami, wysoki, solidnie zbudowany gmach był tylko trochę zniszczony, a telefonistki zostały na swych stanowiskach. Wiele domów w pobliżu było zrujnowanych i znów musieliśmy spędzać noce w piwnicy. Potem jedna z bomb eksplodował we frontowym pokoju naszego mieszkania i byliśmy zmuszeni powrócić do zatłoczonego domu krewnych.

Stopniowo zasoby żywności w mieście ulegały wyczerpaniu. Od czasu do czasu, w zależności od tego, która z fabryk konserw ulegała zniszczeniu przez niemieckie bomby, rzucano na rynek różne rodzaje żywności w puszkach. W niektóre dni w sklepach były tylko sardynki i marynaty.

Nasz głód informacji dorównywał fizycznemu. Jedną gazetą, jaka jeszcze wychodziła, był „Robotnik”, organ Polskiej Partii Socjalistycznej, publikowany w specjalnych wydaniach. Podziwialiśmy bohaterstwo redaktorów i drukarzy, którzy w najtrudniejszych warunkach dbali o to, by ludność była informowana o aktualnych wydarzeniach. Podano na przykład, że flota brytyjska przybyła do Gdyni. Bardzo często wiadomości drukowane w „Robotniku” podnosiły nas na duchu, ale przesadzone lub fałszywie optymistyczne doniesienia pogłębiały tylko nasze późniejsze przygnębienie.

20 września zamilkło radio i przestały funkcjonować wodociągi. Zaczęliśmy się czuć jak na bezludnej wyspie. Nigdy nie zapomnę 23 września, Dnia Pokuty w 1939 roku. Niemcy rozmyślnie wybrali to żydowskie święto na bombardowanie żydowskiej dzielnicy. W trakcie bombardowania miało miejsce dziwne zjawisko meteorologiczne: w samym środku jasnego, słonecznego dnia zaczął padać śnieg i grad. Na chwilę bombardowanie zostało przerwane, a Żydzi interpretowali ten śnieg jako specjalny akt boskiej interwencji; nawet najstarsi nie pamiętali czegoś podobnego. Ale później tego samego dnia wróg nadrabiał stracony czas z podwójną pasją.

Mimo niebezpieczeństwa mój ojciec wraz z grupą kilku mężczyzn, którzy mieszkali w tym samym domy, poszedł do pobliskiej synagogi. Po kilku minutach jeden z mężczyzn wrócił z tałesem na głowie, książką do nabożeństwa w ręku i tak roztrzęsiony, że przez dłuższą chwilę nie mógł wymówić słowa. Bomba spadła na synagogę i wielu wiernych zostało zabitych. Potem ku naszej wielkiej radości ojciec wrócił nietknięty. Biały jak kreda niósł swój tałes zwinięty pod pachą. Powiedział nam że wielu wiernych, którzy zaledwie chwilę wcześniej modlili się obok niego, zostało zabitych w trakcie nabożeństwa.

Tej nocy spłonęły setki budynków w całym mieście. Tysiące ludzi zostało żywcem pogrzebanych w ruinach. Ale dziesięć godzin morderczego ostrzału nie mogło załamać oporu Warszawy. Ludzie walczyli z jeszcze większą determinacją; nawet gdy rząd uciekł, a marszałek Rydz-Śmigły opuścił oddziały, mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy pomagali bronić stolicy. Ci, którzy nie mieli broni, kopali rowy; młode dziewczęta organizowały punkty pierwszej pomocy w bramach domów; Żydzi i chrześcijanie stali ramię przy ramieniu i walczyli o swą ojczystą ziemię.

Ostatniej nocy oblężenia siedzieliśmy skuleni w kącie restauracji mieszczącej się pod naszym mieszkaniem. Kilku starszych Żydów śpiewało psalmy głosami, w których drżał płacz. Matka owinęła nas w grube koce mające chronić przed drobnymi odłamkami, których pełno było w powietrzu. Gdy na chwilę wystawiła głowę spod swojego pledu, została uderzona w czoło odłamkiem szrapnela. Jej twarz zalała się krwią, ale rana okazała się małym zadraśnięciem. Zdaliśmy sobie sprawę, że nasze dotychczasowe schronienie było pułapką ogniową, ruszyliśmy więc na ulicę Kozią, by znaleźć bezpieczniejszą kwaterę u naszych krewnych. Stąpaliśmy nad okaleczonymi ciałami żołnierzy i cywilów. Znaleźliśmy tylko szkielet domu wznoszący się nad ogromną piwnicą pełną ludzi leżących na betonowej podłodze. W jakiś sposób zrobiono nam miejsce. Obok mnie leżał mały chłopiec dręczony z powodu rany konwulsjami bólu. Kiedy jego matka zmieniła mu opatrunek, widać było, że odłamek tkwi jeszcze w jego ciele i że wdała się już gangrena. Nieco dalej leżała kobieta, której bomba oderwała stopę. Nie było żadnej opieki medycznej. Smród był nie do wytrzymania. Po katach pełno płaczących żałośnie dzieci. Dorośli po prostu siedzieli albo leżeli bez ruchu z kamiennymi twarzami i pustka w oczach. Mijały godziny. Gdy nadszedł świt, uderzyła mnie nagła cisza. W uszach przyzwyczajonych do huku nieustannych eksplozji zaczęło szumieć. To była przerażająca cisza, jaka poprzedza wielką burzę, ale nie byłam w stanie wyobrazić sobie niczego gorszego niż to, przez co przeszliśmy. Nagle do piwnicy wbiegł ktoś z wiadomością, że Warszawa skapitulowała. Nikt nie płakał, ale widziałam łzy w oczach dorosłych. Ja też czułam je w gardle, ale oczy miałam suche. A więc wszystkie nasze ofiary daremne. W dwadzieścia siedem dni po wybuchu wojny Warszawa, która trzymała się dłużej niż jakiekolwiek miasto w Polsce, została zmuszona do poddania się.

Wychodząc z piwnicy ujrzeliśmy nasze zrujnowane miasto w czystym wrześniowym słońcu. Ekipy ratownicze wydobywały ludzi spod gruzów. Ci, którzy dawali jeszcze znaki życia, umieszczani byli na noszach, i transportowani do najbliższego punktu pierwszej pomocy. Martwych ładowano na wozy, a potem grzebano na najbliższym kawałku wolnej ziemi - na podwórkach zrujnowanych domów lub pobliskich placach. Żołnierzy chowano w parkach, a na ich grobach umieszczano małe drewniane krzyże.

Wróciliśmy na naszą ulicę. Na chodniku leżały konie, z których ludzie wycinali kawałki mięsa. Niektóre zwierzęta jeszcze drgały, ale głodni nieszczęśnicy nie zauważali tego; cięli je na żywo. Nasze ostatnie mieszkanie na ulicy Nalewki zastaliśmy nietknięte, z wyjątkiem wybitych szyb. Ale nie było nic do jedzenia. Dozorca zaprosił nas na wspólny obiad składający się z kaczki i ryżu. Później dowiedziałam się, że ta „kaczka” była ostatnim łabędziem z parku Krasińskiego. Mimo że woda, w której pływał, zanieczyszczona była przez zatopione w niej ludzkie zwłoki - nie mieliśmy żadnych objawów zatrucia po tym dziwnym posiłku.

Niektórzy polscy żołnierze przebierali się pospiesznie w cywilne ubrania. Chodziły pogłoski, że inni uciekli przez granicę do Rumunii i na Węgry. Wiedzieliśmy, że jeden z braci mojej matki był w 56 pułku, który został całkowicie rozbity; o drugim nie mieliśmy żadnych wieści.

Tego popołudnia kuzyn zaprosił nas, byśmy dzielili z nim jego duże mieszkanie, w którym zgromadził spore zapasy jedzenia. Przeprowadziliśmy się więc raz jeszcze. To była potworna podróż. Na wszystkich placach kopano zbiorowe mogiły. Warszawa wyglądała jak jeden wielki cmentarz.

Łódź, 15 października 1939

Znów jesteśmy w Łodzi. Zastaliśmy mieszkanie i sklep kompletnie splądrowane; co większe obrazy złodzieje powycinali z ram. Ojciec jest zrozpaczony stratą Poussina i Delacroixa, kupił te obrazy w Paryżu za poważną sumę zaledwie kilka tygodni przed wybuchem wojny. Jesteśmy w Łodzi dopiero od dwóch dni, ale już wiem, że powrót tutaj był błędem. Hitlerowcy zaczynają coraz intensywniej terroryzować podbitą ludność, a szczególnie Żydów. W ubiegłym tygodniu podpalili dużą synagogę stanowiącą dumę gminy łódzkiej. Zabronili Żydom wynosić święte księgi, a szames, czy woźny, który chciał uratować relikwie, został zamknięty w świątyni i zginał w płomieniach. Mama nie może sobie darować, że namówiła ojca na powrót do Łodzi.

Łódź, 1 listopada 1939

Planujemy wrócić do Warszawy. Ojciec już tam pojechał. Był zmuszony do ucieczki, bo jeden z naszych niemieckich sąsiadów zawiadomił gestapo, ze ojciec ukrył kilka patriotycznych obrazów Matejki. Sąsiad ten w przeszłości często nas odwiedzał i niejednokrotnie pożyczał od taty pieniądze. Kiedy gestapo przyszło szukać obrazów, ich niegodziwy informator był z nimi. Na szczęście ojcu udało się wynająć na podróż do Warszawy prywatny samochód od pewnego „aryjczyka”. Ta krótka wycieczka kosztowała go majątek.

Łódź, 3 listopada 1939

Prawie codziennie nadchodzą nas niemieccy żołnierze którzy pod różnymi perspektywami obrabowują nas ze wszystkiego. Czuje się jak w więzieniu. Nie mogę nawet pocieszać się wyglądaniem przez okno, bo kiedy zerkam zza zasłon na ulicę, jestem świadkiem różnych incydentów, jak na przykład ten, który widziałam wczoraj:

Człowiek o charakterystycznie semickich rysach stał spokojnie na chodniku blisko krawężnika. Umundurowany Niemiec podszedł do niego i najwyraźniej wydał mu jakieś niezrozumiałe polecenie, bo widziałam, że biedny człowiek próbował coś tłumaczyć z zakłopotanym wyrazem twarzy. Potem podeszło kilku innych Niemców w mundurach i zaczęli bić ofiarę gumowymi pałkami. Przywołali dorożkę i próbowali wepchnąć mężczyznę do środka, ale ten opierał się energicznie. Wtedy zawiązali mu nogi sznurem, przyczepili jego koniec do dorożki i kazali woźnicy jechać. Twarz nieszczęśliwego człowieka uderzała o ostre kamienie bruku znacząc je krwią na czerwono. Potem dorożka zniknęła.

Łódź, 13 listopada 1939

Percy, młodszy brat mojej matki, powrócił z hitlerowskiej niewoli. Tylko cud uratował go od śmierci. Na polu bitwy - widząc zbliżających się hitlerowców i zdając sobie sprawę, że jego jednostka została otoczona - zdecydował się popełnić samobójstwo. Ponieważ był w służbie medycznej, miał przy sobie rozmaite pigułki; połknął trzydzieści tabletek weronalu i zasnął. Leżał tak w szczerym polu, kiedy nagle zaczął padać ulewny deszcz. To go obudziło. „Nie wiem, jak to się stało - powiedział nam - ale nagle zacząłem wymiotować i zrzuciłem prawie całą truciznę'. Był zbyt słaby, by iść, i wkrótce Niemcy zabrali go i umieścili w obozie jenieckim. Następnego dnia razem z przyjacielem udało mu się uciec i po tydzień trwającym błąkaniu się po Puszczy Kampinoskiej dotarł do Łodzi.

Łódź, 23 listopada 1939

Dziś wujek Percy brał w tajemnicy ślub. Niemcy zabronili Żydom zawierać małżeństwa, ale wbrew temu zakazowi liczba żydowskich małżeństw wzrasta. Naturalnie wszystkie dokumenty ślubu są antydatowane. Ze względu na niebezpieczeństwa, jakie nas otaczają, wszystkie zaręczone pary chcą być razem. Tym bardziej, że nie wiadomo, jak długo hitlerowcy pozwolą im żyć.

Żeby uczestniczyć w tym ślubie, przemykaliśmy się jak cienie, pojedynczo, do miejsca uroczystości znajdującego się o kilka domów dalej. Przy drzwiach stał ktoś na straży, aby obserwować Niemców - w razie potrzeby mogliśmy uciec drugim wyjściem. Rabbi drżał wygłaszając błogosławieństwo. Najmniejszy szmer na klatce schodowej powodował, że wszyscy rzucaliśmy się do drzwi. Panowała atmosfera terroru i strachu. Wszyscy szlochaliśmy, a po ceremonii znów wychodziliśmy pojedynczo, ukradkiem.

Krąży coraz więcej pogłosek, że Łódź ma być przyłączona do Niemiec i że żydowska ludność zostanie zamknięta w getcie. Żydzi są masowo porywani i wysyłani do różnych obozów pracy. Rodzice młodej żony mego wuja zostali wywiezieni gdzieś w okolice Lublina. Pewnego ranka, gdy szli do pracy, zostali otoczeni przez hitlerowskie oddziały; wrzucono ich do ciężarówek i zawieziono na dworzec kolejowy. Później dowiedzieliśmy się od kogoś, kto uciekł z tej grupy, że jechali w zamkniętych wagonach przez kilka dni bez jedzenia. Wyczerpanych i głodnych wyładowano w szczerym polu i przeprowadzono do małego miasteczka - Zaklików - gdzie dołączyli do kilku tysięcy Żydów przewiezionych z innych miast Polski. Polaków także wywożono z Łodzi - przede wszystkim inteligentów - ale nie w tak strasznych warunkach.

Łódź, 1 grudnia 1939

Mój ojciec jest w Białymstoku, na terenach Polski zajętych przez Rosjan. Gdyśmy się o tym dowiedzieli, odetchnęlibyśmy z ulgą. Tam przynajmniej Żydzi traktowani są tak samo jak wszyscy inni i mają szansę przetrwania.

Nadal stale nachodzą nas nasi niemieccy „sąsiedzi”, pracownicy kolei, którzy mieszkają obok nas. Za każdym razem proszą o coś, ale te prośby są właściwie rozkazami. W zeszłym tygodniu, na przykład, żądali poduszek udając, że nie mają na czym spać. Parę dni temu miałyśmy wizytę jakichś niemieckich oficerów wysokiej rangi, którzy przyszli kupić obrazy. Mama powiedziała im, że zostaliśmy obrabowani i nie mamy nic do sprzedania. Oni jednak upierali się i zaczęli przeszukiwać mieszkanie. Znaleźli mały rysunek i zaoferowali śmiesznie niską cenę. Musiałyśmy na nią przystać, żeby się ich pozbyć.

Jeszcze bardziej nieprzyjemne były odwiedziny dwóch pijanych gestapowców. Żądali przedmiotów, których nie posiadali. Nasze wyjaśnienia nie zadowoliły ich. Wreszcie matka pokazała dokumenty świadczące o jej amerykańskim obywatelstwie. Wtedy jeden z pijanych wyciągnął rewolwer i krzyknął: „Przysięgnij na zdrowie Hitlera, że jesteś amerykańska obywatelką, albo zastrzelę na miejscu!”. Ale Żydom zakazano wymawiać czczone imię Führera. Mama spytała, czy w tym wypadku wyjątkowo uchylą zakaz. Hitlerowiec zaczął się śmiać i schował rewolwer do kabury. Po nieudanych poszukiwaniach rzeczy, których się domagali, wyszli strzelając obcasami i salutując do amerykańskiej flagi wiszącej w przedpokoju.

Łódź, 15 grudnia 1939

Hitlerowcy wyrzucili Żydów z Piotrkowskiej i podzielili miasto na dwie części. Żadnemu Żydowi nie wolno mieszkać przy tej ulicy ani też chodzić po niej. To nowe niemieckie zarządzenie spowodowało duże trudności wielu Żydom. Ale Niemcy ciągną z tego korzyści: wydają specjalne przepustki dla Żydów uprawniające do jednorazowego przejścia Piotrkowską - za pięć złotych.

Łódź, 18 grudnia 1939

Niemcy zarekwirowali nasz sklep i mieszkanie. Mieszkamy teraz u krewnych na ulicy Narutowicza, blisko mojej szkoły. Szkoła ciągle jeszcze działała, choć bardzo niewielu uczniów przychodzi na lekcje. Boją się wychodzić z domu. Okrucieństwo Niemców wzrasta z dnia na dzień, zaczynają porywać młode dziewczęta i chłopców, żeby używać ich do swych koszmarnych „zabaw”. Zbierają pięć do dziesięciu par w jednym pokoju, każą im się rozebrać i zmuszają do tańca przy muzyce z gramofonu. Dwie moje koleżanki doświadczyły czegoś podobnego we własnym domu. Kilku hitlerowców weszło do ich mieszkania i po przeszukaniu wszystkich pokoi zmusiło obie dziewczynki do wejścia do salonu, w którym stał fortepian. Kiedy rodzice usiłowali pójść za nimi, Niemcy uderzyli ich w głowy kolbami. Potem zamknęli drzwi salonu i kazali dziewczętom rozebrać się. Starszej rozkazali, by grała wiedeńskiego walca, a młodsza miała tańczyć. Ale dźwięki muzyki mieszały się z krzykami rodziców dobiegającymi z sąsiedniego pokoju. Kiedy młodsza dziewczynka zemdlała podczas tańca, starsza rzuciła się do okna z wołaniem o pomoc. Tego już hitlerowcom było za wiele, wyszli. Moje koleżanki pokazywały mi czarne i niebieskie sińce, jakie zostały na ich ciałach po walce z prześladowaniami.

Warszawa, 27 grudnia 1939

W zeszłym tygodniu otrzymaliśmy list z konsulatu amerykańskiego wzywający moją matkę do Warszawy. Listonosz, który doręczał list, nie mógł powstrzymać się od wyrażenia zazdrości, ze mamy powiązania z Ameryką. Wyjechałam do Warszawy jeszcze przez mama dzięki przyjacielowi, gojowi, który jest mężem przyjaciółki mamy; zabrał mnie ze sobą i przewiózł jako własną córkę ryzykując życiem. Mieszkam u niego; w dzień Bożego Narodzenia przywiózł z Łodzi także moją siostrę. Większość czasu spędzamy w domu, dopiero po zachodzie słońca odważamy się wyjść na krótki spacer przed amerykańską ambasadą. Jakoś pewniej czujemy się w jej cieniu.

Warszawa, 5 stycznia 1940

Mama dołączyła do nas dopiero po Nowym Roku. Powiedziała, że dostała wiadomość od ojca - radzi sobie dobrze w Rosji i pracuje jako kustosz w muzeum na Ukrainie. Chce, żebyśmy natychmiast do niego przyjechały, ale jest to niemożliwie.

Mieszkamy teraz w dwóch pokojach na Siennej 41, razem z naszym kuzynem. Ze względu na to, że mieszkanie należy do urzędnika polskiego banku, Niemcy przedzielili trochę opału. W ten sposób mamy jakąś ochronę przed okropnym zimnem.

10 stycznia 1940

Polska prasa kontrolowana przez hitlerowców opublikowała nieoficjalną informację, że planuje się utworzenie getta dla warszawskich Żydów. Wiadomość ta wzbudziła ogromną gorycz wśród wszystkich naszych ludzi; i tak wydano już rozkaz noszenia białych opasek z gwiazdą Dawida. Na razie ci, którzy nie mają wyraźnie semickich rysów, nie noszą ich, a poza tym Żydzi w ogóle unikają pokazywania się na ulicach […]

2 marca 1940

Wygląda na to, że w Łodzi sytuacja jest jeszcze gorsza niż tutaj. Moja szkolna koleżanka, Edzia Piaskowska, córka znanego łódzkiego fabrykanta, która wczoraj przyjechała do Warszawy, opowiadała nam mrożące krew w żyłach historie o panujących tam warunkach. Getto zostało już założone oficjalnie, a jej rodzinie udało się wydostać w ostatniej chwili - przekupili gestapo dobrymi amerykańskimi dolarami. Przenoszenie łódzkich Żydów do getta zamieniło się w masakrę. Niemcy rozkazali im stawić się o określonej godzinie; wolno było wziąć z sobą tylko dwadzieścia kilogramów bagażu. O tej wyznaczonej godzinie hitlerowcy zorganizowali przeszukiwanie domów, wyciągali chorych z łóżek, a zdrowych z kryjówek bijąc, rabując i mordując. Dzielnica Łodzi, którą przeznaczono na getto, jest jedyną z najbiedniejszych i najstarszych części miasta, składa się przede wszystkim z małych drewnianych domków bez elektryczności i kanalizacji przedtem zamieszkałych przez biednych tkaczy. Jest tam miejsce dla najwyżej kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców - Niemcy wtłoczyli do łódzkiego getta trzysta tysięcy Żydów.

Zamożni Żydzi uciekali stamtąd na różne sposoby. Niektórzy przekupywali gestapowców - jak rodzina mojej koleżanki - inni szmuglowali się w trumnach. Żydowski cmentarz leżał poza granicami getta i wolno nań wynosić zmarłych. Tak więc niektórzy zamykali się w trumnach i byli wynoszeni z getta z zachowaniem zwykłego ceremoniału pogrzebowego; przed cmentarzem wstawali z trumien i uciekali do Warszawy. Raz zdarzyło się, że osoba zamknięta w trumnie już więcej nie podnosiła się - zmarła podczas tej krótkiej, upiornej podróży na atak serca […]

5 kwietnia 1940

Wiosna jest piękna, ale nie śmiemy wychodzić na ulicę. Wszędzie Niemcy urządzają łapanki na ludzi - także kobiety i dzieci - i zmuszają złapanych do ciężkiej pracy. Nie tyle przeraża nas ta praca, co okropne szykany, jakim poddawane są ofiary. Lepiej ubrane żydowskie kobiety są zmuszane do sprzątania hitlerowskich kwater. Niemcy każą im zdejmować bieliznę i używać jej jako szmat do podłóg i okien. Nie trzeba dodawać, że często prześladowcy wykorzystują okazję, żeby się na swój sposób zabawić.

A oto, co przytrafiło się Żydówce będącej amerykańską obywatelką. W zasadzie naziści są ostrożni wobec cudzoziemców; tym razem jednak zlekceważyli protesty kobiety i zmusili ją do szorowania podłogi kosztownym futrem. Po tych ciężkich przejściach kobieta poskarżyła się konsulowi amerykańskiemu, który zażądał odszkodowania od niemieckiego gubernatora Franka. Natychmiast ta, która miała szczęście być amerykańską obywatelką, otrzymała trzy tysiące marek. Ale polscy obywatele żydowskiego pochodzenia nie mają nikogo, prócz siebie samych, kto by ich bronił. Od momentu, gdy Niemcy rozpoczęli swoje polowania na ludzi, Żydzi ostrzegają się wzajemnie i w ciągu paru chwil ulice pustoszeją.

17 kwietnia 1940

Wczoraj ojciec wrócił z Rosji. Ledwośmy go poznały. Był nieogolony, przebrany za chłopca i wyglądał jak jakiś Cygan, który wyszedł z jaskini. Przeszmuglował się przez tzw. zieloną granicę - był jedyny z trzydziestoosobowej grupy, któremu udało się uciec; pozostałych aresztowano i los ich jest niepewny. Ojciec dotarł do Warszawy pieszo, idąc nocami, a w dzień kryjąc się po lasach.

Początkowo nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego wrócił do niemieckiego piekła, podczas gdy tak wiele osób oddało by wszystko, byle tylko dostać się na sowiecką stronę. W Galicji jakiś znajomy ojca powiedział mu, że jego rodzina wyjechała do Ameryki, ale gdy zatelefonował do naszych krewnych w Ameryce - zaprzeczyli tej informacji i podali mu nasz warszawski adres. Nie mogąc sprowadzić nas do siebie, zdecydował wrócić i dzielić nasz gorzki los.

Opowiedział ciekawe szczegóły o tzw. rosyjskiej stronie. Rosjanie traktują ludność cywilną dużo lepiej niż Niemcy; przynajmniej nie ma dyskryminacji religijnej. Wielu Żydów uciekało z terytorium okupowanego przez Niemców i przeszło do Rosji. Duży ich procent natychmiast wstąpił do Armii Czerwonej, a reszta poszła do pracy w fabrykach. Większość przyjęła obywatelstwo rosyjskie. Ci, którzy odmówili przyjęcia obywatelstwa, zostali deportowali na Syberię. Wyżywienie jest złe, bo przydziały rządowe są niewystarczające, a nie ma „czarnego rynku”.

Żartownisie opowiadają dowcipy o rosyjskiej armii. Mówią, że ich czołgi mają stuosobowe załogi, to znaczy: jeden żołnierz siedzi w środku, a pozostałych dziewięćdziesięciu dziewięciu pcha maszynę. Żołnierze rosyjscy są dobroduszni, choć potrafią być surowi z powodów patriotycznych. Wiele kobiet jest w służbie czynnej, najczęściej w lotnictwie. Noszą takie same mundury i mają takie same prawa jak mężczyźni. Wielu oficerów ma przy sobie żony. Patrząc na szerokie chłopskie spódnice i chusty tych kobiet nikt by się nie domyślił, że to osoby bardzo inteligentne, w większości z wyższym wykształceniem i na ważnych stanowiskach […]

Być może nasze dowcipy o Rosjanach są wyrazem naszego niezadowolenia z faktu, że Rosja nie jest w stanie wojny z Hitlerem. Większość mieszkańców Warszawy jest pewna, nie wiedzieć dlaczego, że wojna między Hitlerem a Rosją wcześniej czy później musi wybuchnąć. Ta myśl pomaga nam znosić naszą ciężką próbę.

28 kwietnia 1940

Udało nam się zdobyć oddzielne mieszkanie w tym samym domu, w którym dotąd mieszkaliśmy kątem. Matka przypięła na drzwiach swoja wizytówkę z napisem „obywatelko amerykańska”. Napis ten jest cudownym talizmanem przeciw niemieckim bandytom, którzy swobodnie wchodzą do wszystkich żydowskich mieszkań. Gdy tylko przy bramie naszego domu pojawiają się niemieckie mundury, sąsiedzi przychodzą do nas i błagają, żeby pozwolić im skorzystać z dobrodziejstwa cudownego znaku. Wtedy nasze dwa maleńkie pokoiki wypełniają się po brzegi, bo jakże byśmy mogli komukolwiek odmówić. Wszyscy nasi sąsiedzi trzęsą się ze strachu i z cichą modlitwą na ustach spoglądają na dwie małe amerykańskie flagi wiszące na ścianie.

Żydzi będący obywatelami państw neutralnych nie są obowiązani do noszenia opasek i wykonywania niewolniczej pracy. Nic więc dziwnego, że wielu stara się otrzymać takie dokumenty, ale nie wszyscy mają środki, by je zdobyć, czy odwagę, by ich używać. Dwoje moich przyjaciół uzyskało papiery świadczące o tym, że są obywatelami jednej z południowoamerykańskich republik. Dzięki tym dokumentom mogą swobodnie poruszać się po mieście. Śmiało poszli do siedziby gestapo w pałacu Brühla, żeby uzyskać poświadczenie papierów pieczęcią ze swastyką; niemieccy eksperci nie zorientowali się, że papiery są podrobione. Teraz ich posiadacze mogą nawet jeździć na wieś, żeby kupować żywność. Z takimi dokumentami mają 90% szans na przetrwanie - reszta Żydów ma najwyżej 10%.

20 maja 1940

Z przerażeniem śledzimy hitlerowską inwazję we Francji. Dwa tygodnie temu moja matka została poinformowana przez konsulat amerykański o terminie, w którym będzie gotowy jej paszport. Wszystkie konsulaty w Warszawie są zamknięte i przez kilka tygodni matka biegała do różnych urzędników, żeby uzyskać zezwolenie na wizytę w stolicy Trzeciej Rzeszy.

16 czerwca 1940

Mama wróciła. Jej podróż była bezowocna. Z powodu przystąpienia Włoch do wojny do wojny porty włoskie zostały zamknięte, a w dodatku nowe zarządzenie zabrania komukolwiek opuszczania Generalnej Guberni (tak Niemcy nazywają okupowany obszar Polski, w którym leży Warszawa, jako jednostkę administracyjną). Mama wyjeżdżała z Berlina 14 czerwca, w dniu upadku Paryża. Hitlerowska stolica świętowała pławiąc się w morzu swastyk.

24 czerwca 1940

Starszy brat matki, Abie, jest z nami, uciekł z węgierskiego obozu, w którym internowano polskich oficerów. Jednym z powodów, dla których podjął ryzyko ucieczki, była obawa, że jako Żyd mógłby zostać przewieziony do obozu koncentracyjnego. Nie wygląda na Żyda - jest wysoki, dobrze zbudowanym blondynem o niebieskich oczach - prawdziwie nordycki typ. Temu wyglądowi zawdzięcza brak trudności w podróży z Węgier do Warszawy.

12 lipca 1940

W Warszawie nie ma getta jak w Łodzi, ale istnieją nieoficjalne granice, których Żydzi sami nie chcą przekraczać, żeby uniknąć niemieckich łapanek i ataków polskich chuliganów. Wewnątrz tych umownych granic czyją się bezpieczniej. Napływają wciąż nowe fale Żydów - uciekinierów z małych miast. Wszyscy myślą, że będą bezpieczniejsi w stolicy i będą tu mieli większe szanse przeżycia. Istnieje także psychologiczny powód tej wędrówki... wszyscy Żydzi chcą być razem. W efekcie brakuje mieszkań. Jednocześnie rozmaite instytucje społeczne zarekwirowały wszystkie większe mieszkania dla swoich potrzeb. Wreszcie wydano oficjalne zarządzenie, że każdy pokój musi być zajmowany przez co najmniej cztery osoby. Podnajęliśmy jeden z naszych pokoików rodzinie R. z Łodzi. Pan R. był jednym z czterech czy pięciu ekspertów przemysłu toksycznego, których zatrudniali Niemcy. Miał pensję 6000 złotych. Był zmuszony do mieszkania w fabryce, poza granicami getta i wolno mu było odwiedzać rodzinę tylko raz w tygodniu. Tak jak reszta nielicznych uprzywilejowanych Żydów, większa część zarobków oddawał komitetowi pomocy społecznej w żydowskiej dzielnicy. Od rodziny R. dowiedzieliśmy się kilku szczegółów dotyczących życia w łódzkim getcie. Racja żywnościowa wynosi 10 deko chleba dziennie na osobę, a wszyscy mieszkańcy getta zmuszeni są do pracy w wojskowych warsztatach wytwarzających koce i buty z drewnianymi podeszwami. Obrzędy religijne i zawieranie małżeństw są wzbronione; efektem przeludnienia i złych warunków sanitarnych są epidemie gnębiące mieszkańców wąskich ulic Bałutów. Tylko ci, którzy maja dużo pieniędzy, mogą uchronić się przed tym okropnym życiem.

W ubiegłym tygodniu zaczęły działać w Warszawie publiczne garkuchnie. Jedna z nich znajduje się niedaleko naszego domu, na Siennej 16. posiłek składa się z ziemniaków lub kapuśniaku i małej porcji jarzyn. Dwa razy w tygodniu dają malutki kawałek mięsa, który kosztuje jeden złoty i dwadzieścia groszy.

Jest teraz wiele nielegalnych szkół i co dzień ich przybywa. Ludzie uczą się na strychach i w piwnicach, w programie szkolnym są wszystkie przedmioty, nawet łacina i greka. Dwie takie szkoły Niemcy odkryli w czerwcu; dowiedzieliśmy się później, że nauczyciele zostali zastrzeleni na miejscu, a uczniowie wysłani do obozu koncentracyjnego pod Lublin.

Nasze łódzkie gimnazjum też już rozpoczęło lekcje. Większość nauczycieli jest w Warszawie i dwa razy w tygodniu mamy zajęcia. Odbywają się w naszym mieszkaniu, które jest stosunkowo bezpieczne ze względu na amerykańskie obywatelstwo mojej matki. Uczymy się wszystkich przedmiotów, a nawet zorganizowaliśmy laboratorium fizyczne i chemiczne używając naczyń kuchennych zamiast probówek i retort. Szczególną uwagę zwraca się na naukę języków obcych, przede wszystkim angielskiego i hebrajskiego. Nasze dyskusje o polskiej literaturze są szczególnie burzliwe. Nauczyciele próbują wykazać, że wielcy polscy poeci: Mickiewicz, Słowacki i Wyspiański przepowiadali obecne nieszczęścia. Wszyscy powtarzają słynne cytaty z „Wesela” Wyspiańskiego:

Miałeś chamie złoty róg.

Ostał ci się jeno sznur.

Profesorowie wkładają w nauczanie całe serce i duszę, a wszyscy uczniowie są niezwykle pilni. Nie ma złych uczniów. Nielegalny charakter nauczania, niebezpieczeństwo, które nam ciągle grozi, napełniają nas dziwną żarliwością. Dawny dystans między nauczycielami i uczniami zniknął, czujemy się jak towarzysze broni, którzy wzajemnie ponoszą za siebie odpowiedzialność.

Trudno dostać podręczniki; oficjalnie zakazano ich sprzedaży. Robimy notatki z wykładów naszych profesorów i uczymy się ich na pamięć. Mimo tych nadzwyczajnych trudności, nasze gimnazjum właśnie wydało świadectwa maturalne. Egzaminy i uroczystość rozdania dyplomów odbyły się w mieszkaniu dyrektora szkoły, dr Michała Brandstaettera. Było popołudnie, wszystkie story na oknach zaciągnięte, a przed domem uczniowie stali na czatach. Na egzamin zgłaszano się pojedynczo, nauczyciele siedzieli za stołem przykrytym zielonym suknem. Wszyscy bez wyjątku zdali dobrze. Świadectwa maturalne nie były wystawione, jak dawniej, przez ministerstwo oświaty, a przez ciało pedagogiczne nielegalnego gimnazjum; wypisano je na maszynie, na zwykłych kartkach papieru, po czym zostały podpisane przez wszystkich nauczycieli. Ze łzami w oczach dyrektor wygłosił tradycyjna mowę do świeżo upieczonych maturzystów, którzy - tak samo jak cała młodzież w Polsce, a szczególnie ta pochodzenia żydowskiego - opuszczali szkołę bez żadnej perspektywy na przyszłość, prócz zostania niewolnikami w hitlerowskich obozach pracy.

16 sierpnia 1940

Ludność dzielnicy żydowskiej zaczęła organizować swoje życie społeczne. Warunki są bardzo złe i trzeba wynajdować rozmaite sposoby zdobywania pieniędzy i organizowania pomocy. Utworzono komitety domowe, które zbierają się co noc w innym mieszkaniu, aby przedyskutować pilne problemy i ustalić wysokość składki, która każdy dom ma przekazywać centralnej radzie pomocy społecznej Żydowskiej Gminy. Komitety domowe prowadzą także działalność oświatową podkreślając znaczenie walki z epidemiami.

Młodzież spotyka się raz w tygodniu; pierwsza część spotkania poświęcona jest dyskusji nad jakimś zagadnieniem naukowym lub literackim, druga rozrywce - tańcom przy gramofonowych płytach. Wpływy z tych zebrań przekazywane są komitetowi pomocy społecznej.

Młodzi Żydzi rodem z Łodzi założyli klub w celu zwiększenia funduszy pomocy. Harry Karczmar został wybrany prezesem, a członkami-założycielami są: Bolek Gliksberg, Romek Kowalski, Edek Wołkowicz, Tadek Szajer, Olga Szmuszkiewicz, Edzia Piaskowska, Stefan Mandeltort, Misza Bakst, Dolek Amsterdam, Mietek Fein i ja.

Gdy tylko się zorganizowaliśmy, przedstawiciel Wspólnego Komitetu Dystrybucyjnego zwrócił się do nas o przygotowanie przedstawienia na fundusz pomocy uchodźcom z Łodzi. Z entuzjazmem zabraliśmy się do opracowania programu i każdy z nas starał się odkryć w sobie jakiś talent. Nasz przewodniczący, Harry Karczmar, ma piękny głos - został więc poproszony o wykonanie solowego popisu. Jest z nas najstarszy, średniego wzrostu, włosy ma kasztanowe i wygląda na więcej niż dwadzieścia trzy lata. Wiele dotąd w życiu wycierpiał. W wypadku samochodowym złamał nogę i teraz trochę utyka; ostatnio lekarze wykryli u niego objawy gruźlicy. Choć wie, że teraz nie ma żadnych możliwości uratowania go, zawsze jest uśmiechnięty i żwawy. Dużo ćwiczy i wtedy zapomina o swych cierpieniach.

Akompaniatorem Harry'ego jest Romek Kowalski, smagły dziewiętnastolatek o arystokratycznym wyglądzie. Jego delikatna twarz z głęboko osadzonymi, ciemnymi oczami, klasycznym nosem i czerwonymi wargami ma bardzo dziecinny wyraz. Ale jednocześnie jest jakby naznaczona przedwczesną wojenna dojrzałością, tak charakterystyczną dla wielu z nas. W rzeczywistości jest to raczej dojrzałość psychiczna niż fizyczna. Romek to dobry chłopiec, chętny do pomocy innym i cudownie utalentowany - zaledwie kilka miesięcy przed wybuchem wojny zaczął się uczyć gry na fortepianie, a teraz gra już niemal jak wirtuoz. Posiada wyczucie do muzyki rozrywkowej i uwielbia jazz.

Stefan Mandeltort, najmłodszy z naszych chłopców, ma dopiero siedemnaście lat, jest mały, zwinny i wygląda jak typowy urwis z robotniczych przedmieść Warszawy. Pięknie recytuje; będzie wygłaszał fragmenty z kilku ról teatralnych.

Mietek Fein to urodzony tancerz, świetnie stepuje, jest wysoki, szczupły, jasnowłosy, a jego blada, wąska twarz bardzo przypomina twarz Freda Astaire'a, tyle że Mietek jest jeszcze przystojniejszy. Ma dwadzieścia lat i jest kompletnym sierotą; nie pozostał przy życiu nawet nikt z dalszej jego rodziny. Ale niewiele rozmyśla nad swym smutnym losem - jego myśli zajmuje taniec.

Dolek Amsterdam, wysoki młodzieniec o brązowych włosach i raczej pospolitej twarzy, ma naturę flegmatyczną. Mówi mało i zwykle zgadza się z innymi. Łatwo ulega cudzym wpływom - szczególnie Harry'ego. Posiada szkolony głos. Pozostali śpiewacy to Edek Wołkowicz i Bolek Gliksberg. A Misza Bakst będzie bardzo dobrym konferansjerem. Nie musi nawet przygotowywać się, bo potrafi improwizować w każdym momencie. Ten dziewiętnastoletni chłopak, o dużym zmyśle krytycznym, jest szybki w ripostach i ma ogromne powodzenie u dziewcząt.

Olga Szmuszkiewicz, której ojciec jest w Palestynie, uczyła się gry na fortepianie od wczesnego dzieciństwa. Wciąż jeszcze bierze lekcje u znanego profesora, choć jej sytuacja materialna jest jak najgorsza.

Ku memu wielkiemu zdumieniu koledzy moi odkryli, że mam dobry głos. Jako „Amerykankę” - tak mnie wszędzie nazywają - poproszono mnie o zaśpiewanie kilku lekkich amerykańskich piosenek. Wzbronione jest publiczne używanie francuskiego i angielskiego, ale my lekceważymy takie zakazy.

Edzia Piaskowska i Tadeusz Szajer są jedynymi członkami naszej grupy bez talentów scenicznych, dlatego powierzono im rozejrzenie się za salą nadającą się na przedstawienie.

Nasz mały zespół bawi się świetnie i bardzo jest pochłonięty przygotowaniami do występu. Ale wystarcza rzut oka przez okno, na ulicę, aby przypomnieć nam rzeczywistość.

O każdej porze można zobaczyć namacalne dowody terroru panującego w mieście. Polowania na ludzi odbywają się bez przerwy. Zawsze po zebraniach musimy rozchodzić się pojedynczo. Dziewczęta wychodzą pierwsze i upewniają się, czy w pobliżu nie ma hitlerowców. Jeśli jest spokój, wywołują chłopców.

11 września 1940

W tym miesiącu odbyło się nasze pierwsze przedstawienie w biurze Wspólnego Komitetu Dystrybucyjnego na ul. Przejazd nr 5. Sukces przeszedł wszystkie oczekiwania, a zyski były znaczne. Natychmiast poproszono nas o następne przedstawienia i wszystkie udały się. Nasza łódzka grupa bardzo jest dumna, że tak zawojowała Warszawę. Niektórzy z nas są teraz dość znani wśród żydowskiej ludności. Głos Harry'ego fascynuje wszystkie dziewczyny, dowcipna konferansjerka Stefana wywołuje burzliwy aplauz, a Olgę wychwalają za grę na fortepianie. Jeśli chodzi o mnie, rozpowszechniane są najbardziej fantastyczne wieści - to robota Harry'ego. Ludzie zastanawiają się, czy rzeczywiście to prawda, ze słabo mówię po polsku i że występowałam w Ameryce. Na każdym przedstawieniu muszę powtarzać pierwszą piosenkę „Moonlight and Shadow” po kilka razy. Inni członkowie naszej grupy są także bardzo popularni. Przyjęliśmy nazwę: Łódzki Zespół Artystyczny - w skrócie ŁZA. To dziwnie symbolicznie.

Mniej więcej w tym samym czasie, w którym organizowaliśmy nasz zespół, otworzono po tzw. stronie aryjskiej kilka kawiarni; znani polscy artyści, którzy odmówili występowania w kontrolowanych przez hitlerowców teatrach, występują tam w podwójnej roli: kelnerów i artystów.

2 listopada 1940

Nieustannie krążą pogłoski, że wkrótce dzielnica żydowska zostanie zamknięta. Niektórzy powiadają, że tak będzie dla nas lepiej, bo Niemcy nie będą śmieli tak otwarcie popełniać swoich zbrodni, a jeszcze dodatkowo będziemy chronieni przed atakami polskich chuliganów. Ale inni - szczególnie ci z nas, którzy uciekli z łódzkiego getta - są przerażeni, zasmakowali już bowiem życia w wydzielonej żydowskiej dzielnicy pod niemieckim uciskiem.

Rozdział II

POCZĄTEK GETTA

15 listopada 1940

Dziś oficjalnie założono żydowskie getto. Żydom zakazano poruszać się poza granicami wyznaczonymi przez konkretne ulice. Jest duży ruch. Nasi ludzie nerwowo biegają ulicami i szeptem przekazują sobie różne wiadomości, jedna bardziej fantastyczna od drugiej.

Rozpoczęto już pracę przy budowie muru granicznego, który ma mieć dwa i pół metra wysokości. Żydowscy murarze nadzorowani przez hitlerowskich żołnierzy kładą cegłę za cegłą. Ci, którzy nie pracują dość szybko, są bici przez nadzorców. Przypomina mi to biblijny opis naszej niewoli w Egipcie. Ale gdzie jest Mojżesz, który wyzwoliłby nas z nowej opresji?

Na końcu ulic, na których ruch nie został całkowicie wstrzymany, znajdują się niemieckie posterunki. Niemcy i Polacy są wpuszczani do izolowanej dzielnicy, ale nie wolno im wnosić żadnych paczek. Pojawia się przed nami widmo głodu.

20 listopada 1940

Ulice są puste. We wszystkich domach odbywają się nadzwyczajne zebrania. Potworne napięcie. Niektórzy żądają zorganizowania protestu. To głos młodzieży; starsi uważają ten pomysł za niebezpieczny. Jesteśmy odcięci od świata. Nie ma radia, nie ma telefonu, nie ma gazet. Zezwolenie na posiadanie telefonu mają szpitale i posterunki polskiej policji znajdującej się wewnątrz getta.

Żydom, którzy dotąd mieszkali po stronie „aryjskiej”, kazano przeprowadzić się przed 12 listopada. Wielu zwlekało do ostatniej chwili licząc na to, że Niemcy w wyniku protestów i łapówek odwołają zarządzenie dotyczące getta. Ale ponieważ to nie nastąpiło, wiele osób zostało zmuszonych do opuszczenia pięknie umeblowanych mieszkań w jednej chwili - przybyli oni z getta z paroma tobołkami w ręku.

22 listopada 1940

Getto jest izolowane już od tygodnia. Mury z czerwonej cegły zamykające ulice getta bardzo urosły. W naszym nieszczęsnym osiedlu brzęczy jak w ulu. W domach i na podwórkach, gdzie tylko nie sięgają uszy gestapo, ludzie nerwowo dyskutują nad tym, co naprawdę maja na celu hitlerowcy izolując żydowską dzielnicę. I w jaki sposób będziemy otrzymywać zaopatrzenie? Kto będzie utrzymywał porządek? A może rzeczywiście będzie lepiej, może zostawią nas w spokoju?

Dziś po południu wszyscy członkowie zespołu ŁZA zebrali się u mnie w domu. Siedzieliśmy otępiali i nie wiedzieliśmy, co robić. Teraz wszystkie nasze wysiłki są niepotrzebne. Kogo obchodzi teatr? Wszyscy myślą tylko i wyłącznie o jednym: o getcie.

15 grudnia 1940

Życie toczy się dalej. Moja matka jako Amerykanka może jeszcze opuszczać bramy getta. Wychodząc okazuje paszport, a hitlerowski strażnik salutuje jej z szacunkiem zwracając dokument.

Ostatnio matka podjęła kilka takich wypraw, aby załatwić rozmaite sprawy dla swoich przyjaciół; są szczególnie wdzięczni, gdy wysyła im listy za granicę, bo urzędy pocztowe getta odmawiają przyjmowania tych listów. Jako amerykańska obywatelka może wysłać listy z niemieckiego urzędu pocztowego bez specjalnych trudności. W okienku sprawdzają jej paszport - nazwisko nadawcy listu musi się zgadzać z nazwiskiem w paszporcie. Wyobrażam sobie zdumienie adresatów za granicą, gdy widzą, że listy ich najbliższych krewnych noszą zupełnie obce nazwisko nadawcy.

Biuro pomocy amerykańskiej kolonii w Warszawie znajduje się na Mokotowej 14. Raz w miesiącu wszyscy obywatele amerykańscy otrzymują duże paczki żywnościowe na sumę jedenastu złotych, ale ich prawdziwa wartość wynosi około trzystu - często zawierają artykuły, których nie można dostać nigdzie indziej, za żadna cenę.

Sprawa zdobywania żywności staje się coraz bardziej paląca. Oficjalne kartki żywnościowe uprawniają do nabycia ćwierci funta chleba dziennie, jednego jajka i kilograma marmolady z warzyw (słodzonej sacharyną) raz na miesiąc. Funt ziemniaków kosztuje złotego. Zapomnieliśmy już, jak smakują świeże owoce. Niczego nie wolno sprowadzać z „aryjskiej” strony, choć wszystkiego jest tam pod dostatkiem. Ale głód i żądza zysku są silniejsze niż strach przez karami, jakie grożą szmuglerom, a szmugler staje się stopniowo ważnym przemysłem.

Ulica Sienna, będąca jedną z granic getta, oddzielona jest murami jedynie od przecznic; domy, których podwórza wychodzą na ulicę Złotą, czyli tzw. druga stronę, są na razie oddzielone od świata zewnętrznego kolczastymi drutami. Większość przemytu odbywa się tutaj. Nasze okna wychodzą właśnie na takie podwórko. Przez całą noc trwa tam ruch, a potem, rano, pojawiają się na ulicach wozy z warzywami i sklepy pełne są chleba. Jest nawet cukier, masło, ser - oczywiście po wysokich cenach, bo przecież ludzie ryzykowali życie, by zdobyć te artykuły.

Czasem przekupuje się niemiecki posterunek i wtedy furgon pełen rozmaitych towarów handlowych przejeżdża przez bramę.

Niemcy zażądali, aby administracja Gminy Żydowskiej podjęła odpowiednie kroki w celu zlikwidowania przemytu. Rozkazali także, by utworzono żydowską policję, która ma pomagać policji polskiej w utrzymaniu porządku. Gmina próbuje zebrać dwa tysiące zdrowych mężczyzn w wieku od 21 do 35 lat. Weterani wojenni mają pierwszeństwo. Pożądane jest także wykształcenie - minimum świadectwo ukończenia gimnazjum.

22 grudnia 1940

Żydowska policja jest już faktem dokonanym. Zgłosiło się więcej kandydatów, niż było trzeba. Wybierała ich specjalna komisja, a „plecy” odgrywały istotna rolę w wyborze. Pod koniec, gdy zostało już tylko kilka miejsc, pomagały także pieniądze... Nawet w niebie nie każdy jest święty.

Głównym komisarzem policji getta jest pułkownik Szeryński, nawrócony Żyd, który przed wojna był szefem policji w Lublinie. Ma trzech zastępców: Hendla, Lejkina i Fristenberga. We czterech tworzą radę nadzorcza policji. Następni w hierarchii są komendanci rejonów, obwodów i wreszcie zwykli policjanci pełniący rutynowe obowiązki.

Ich mundury składają się z granatowych policyjnych czapek i wojskowych pasów z przyczepionymi gumowymi pałkami. Nad daszkiem czapki umieszczony jest metalowy znaczek z gwiazdą Dawida i napisem: Jüdischer Ordnungsdienst. Na niebieskiej taśmie otoka jest zaznaczona ranga policjanta. Służą do tego specjalne znaczki: jeden cynowy krążek wielkości paznokcia kciuka oznacza policjanta, dwa - starszego policjanta, trzy - komendanta obwodu, jedną gwiazdkę ma komendant rejonu, po dwie trzej zastępcy komisarza, a sam komisarz - cztery.

Tak jak wszyscy inni Żydzi, policja żydowska musi nosić białe opaski z gwiazdą na ramieniu, ale ponadto mają jeszcze żółte opaski z napisem Jüdischer Ordnungsdienst. Noszą także metalowe znaczki z numerami na piersi.

Do obowiązków tych nowo upieczonych żydowskich policjantów należy: straż przy bramach getta razem z niemieckimi i polskimi policjantami, kierowanie ruchem na ulicach getta, straż w urzędach pocztowych, kuchniach i biurach administracji Gminy Żydowskiej, a także wykrywanie i zwalczanie szmuglerów. Najtrudniejszym zadaniem żydowskiej policji jest walka z żebrakami. Polega ona na przeganianiu ich z jednej ulicy na drugą, bo nic innego nie da się z nimi zrobić - tym bardziej, że liczba żebraków wzrasta z godziny na godzinę.

Centralna siedziba policji, tzw. KSP [Komenda Służby Porządkowej}, znajduje się na Ogrodowej 15; pięć komend rejonowych na: Twardej, Ogrodowej, Lesznie, Gęsiej przy Nalewkach i blisko żydowskiego cmentarza.

Doświadczam uczucia dziwnej i nielogicznej satysfakcji, kiedy widzę żydowskiego policjanta na skrzyżowaniu - taki widok był absolutnie nieznany przed wojną. Dumnie kierują ruchem, który w zasadzie nie bardzo potrzebuje kierowania, bowiem składają się nań z rzadka przejeżdżające wózki konne, kilka dorożek i karawanów - te ostatnie są najczęściej spotykanymi pojazdami. Od czasu do czasu przejeżdżają samochody gestapo zwracając najmniej uwagi na żydowskich policjantów i absolutnie nie przejmując się, czy przejadą człowieka, czy nie.

24 grudnia 1940

Nasze drugie wojenne święta Bożego Narodzenia. Z mojego okna wychodzącego na „aryjską” stronę widzę oświetlone choinki. Ale maleńkie świeczki były także sprzedawane dziś rano w getcie - po niesłychanych cenach. Zostały przeszmuglowane wczoraj. Widziałam drżących z zimna ludzi spieszących do domów z maleńkimi drzewkami przeciśniętymi do piersi. Byli to nawróceni, czyli chrześcijanie w pierwszym pokoleniu, których hitlerowcy uznają za Żydów i których także wsadzili do getta.

25 grudnia 1940

Dziś pojawiła się w getcie nowa grupa umundurowanych żydowskich urzędników. To członkowie specjalnej Komisji do Walki ze Spekulacją - zadaniem tej komisji jest regulowanie cen różnych artykułów. Przez jakiś czas organizacja ta działała w tajemnicy, ale teraz jest już jawna. Jej urzędnicy noszą takie same czapki jak żydowska policja, ale z zielonym otokiem, a zamiast żółtych opasek mają seledynowe z napisem” „Walka ze Spekulacją”.

Podczas gdy stosunek ludności do żydowskiej policji jest serdeczny, nowi urzędnicy traktowani są z wyraźną rezerwą, ponieważ podejrzewa się ich, że mogą być narzędziem w ręku gestapo. Nazywa się ich popularnie „Trzynastką”, bo ich urząd mieści się pod trzynastym na Lesznie. Szefem jest komisarz Szternfeld, a jego główni współpracownicy to: Gancwajch, Roland Szpunt i prawnik Szajer z Łodzi.

Jest jeszcze inna grupa umundurowanych urzędników getta - to pracownicy jednostek sanitarnych, którzy noszą niebieskie otoki na czapkach i niebieskie opaski. Jeszcze inna to oddziały „czarnych” (od koloru strojów) karawaniarzy zatrudnianych przez prywatne zakłady pogrzebowe, spośród których najpopularniejsze należą do Pinkierta - z siedzibą na Grzybowskiej, w budynku sąsiadującym z biurami Gminy - i Wittenberga - usytuowany dokładnie po drugiej stronie ulicy. Nawet przenosiny na tamten świat nie są obecnie zbyt łatwe. Pogrzeby kosztują przerażająco dużo, a miejsce na przepełnionym żydowskim cmentarzu jest na wagę złota.

Życie w getcie organizuje się. Praca pomaga zapomnieć o wszystkim, a nie jest trudno ja znaleźć. Otwarto dużą liczbę warsztatów i fabryk; wyrabiają najróżniejsze przedmioty, których nigdy przedtem nie produkowano w Warszawie.

Nasza grupa teatralna otrzymała kilka propozycji wystąpienia w kawiarniach. Mamy także własną salę i zamierzamy dawać regularne przedstawienia dwa lub trzy razy w tygodniu, popołudniami. Wynajęliśmy szkołę tańca Weismana na Pańskiej, choć przed wojną miała złą reputację, gdyż spotykał się w niej warszawski półświatek. Kiedyś okoliczni mieszkańcy nazywali to miejsce „starą speluną”. Ale teraz mamy swoją własną publiczność, która zaprzecza złej reputacji tej sali, bowiem przychodzi na nasze przedstawienia bez względu na to, gdzie się odbywają. Zresztą nie ma lepszego pomieszczenia w tzw. małym getcie - między Sienną a Lesznem.

Trasa z „małego” getta do „dużego” getta zaczyna się na rogu Chłodnej i Żelaznej. Tylko jezdnia, oddzielona od reszty ulicy Chłodnej murem wzniesionym po obu jej stronach, uważana jest za część getta. W połowie ulicy znajduje się wyjście na Żelazną. Jest ono szczególnie strzeżone przez hitlerowską żandarmerię uzbrojoną w karabiny maszynowe oraz przez dwóch policjantów: żydowskiego i polskiego.

2 stycznia 1941

Nasze noworoczne przedstawienia nieoczekiwanie zgromadziły ogromną widownię. Sala była wypełniona po brzegi. Ponieważ 31 grudnia zbiegł się z ostatnim dniem Chanuki, zaimprowizowaliśmy scenę obrazującą heroiczną walkę Makabiego wprowadzając wiele współczesnych aluzji. Zapaliliśmy na scenie osiem świec. Publiczność klaskała entuzjastycznie i prawie wszyscy mieli łzy w oczach.

Także wszystkie poranne przedstawienia są wielkimi sukcesami. Połowa wpływu idzie do kasy komitetu pomocy uchodźcom, bo wciąż jeszcze napływają ogromne ilości uciekinierów z innych miast.

4 stycznia 1941

Getto jest pokryte grubą warstwa śniegu. Zimno potworne, a mieszkania nie ogrzewane. Dokądkolwiek idę - widzę ludzi poowijanych w koce albo przywalonych pierzynami, o ile Niemcy nie zabrali komuś jeszcze wszystkich ciepłych rzeczy dla swoich żołnierzy. Przenikliwie zimo czyni hitlerowskie bestie strażujące przy wejściach do getta jeszcze bardziej drapieżnymi niż zwykle. Dla rozgrzewki wędrują po śniegu tam i z powrotem i bardzo często strzelają, jest wiele ofiar spośród przechodniów. Inni strażnicy - znudzeni pełnieniem służby przy bramach - organizują sobie zabawy. Na przykład wybierają ofiarę wśród ludzi, którzy akurat przechodzą ulicą, i każą im rzucać się na ziemie twarzą w śniegu, a jeśli jest to Żyd noszący brodę, wyrywają ja razem ze skórą, aż śnieg robi się czerwony od krwi. Kiedy taki żandarm jest w złym humorze, ofiara może stać się nawet żydowski policjant stojący z nim razem na posterunku.

Wczoraj sama widziałam niemieckiego żandarma „musztrującego” żydowskiego policjanta obok przejścia z „małego” do „dużego” getta, na Chłodnej. Młody człowiek nie mógł już złapać oddechu, ale nazista zmuszał go do padania i wstania, aż ofiara zemdlała w kałuży krwi. Wtedy ktoś wezwał ambulans i umieszczono żydowskiego policjanta na noszach, po czym odwieziono rikszą. W całym getcie są tylko trzy samochody sanitarne, dlatego najczęściej używa się riksz.

10 stycznia 1941

Ostatniej nocy przeżyliśmy kilka godzin śmiertelnego strachu. Około jedenastej grupa hitlerowskich żandarmów wpadła do pokoju, w którym akurat odbywał zebranie nasz komitet domowy. Niemcy zrewidowali mężczyzn, zabrali im wszystkie pieniądze, jakie przy nich znaleźli, po czym kazali rozbierać się kobietom w nadziei, że znajdą ukryte brylanty. Nasza sublokatorka, pani R., protestowała odważnie, oświadczając, że nie rozbierze się przy mężczyznach. Dostała za to mocny cios w twarz i została przeszukana jeszcze bardziej brutalnie niż pozostałe kobiety. Trzymano je nagie przez ponad dwie godziny, hitlerowcy przykładali im rewolwery do piersi i intymnych części ciała strasząc, że zastrzelą je wszystkie, jeśli nie oddadzą dolarów i brylantów. Bestie wyszły dopiero o 2 rano zabierając łup składający się z kilku zegarków, paru lichych pierścionków i niewielkiej sumy polskich złotych. Nie znaleźli ani brylantów, ani dolarów. Mieszkańcy getta co noc spodziewają się takich napaści, ale zabrania komitetów domowych odbywają się nadal.

30 stycznia 1941

Dziś odbywaliśmy inauguracyjne zebranie Klubu Młodzieży naszego bloku na Siennej. Podobne kluby są zakładane na wszystkich ulicach getta. Wybraliśmy przewodniczącym Manfreda Rubina, inteligentnego młodego niemieckiego Żyda, uchodźcę, który przyjechał do Polski na krótko przed wojną.

Inżynier Stickgold złożył nam życzenia w imieniu komitetów domowych ulicy Siennej. Nawoływał, byśmy się uczyli tak pilnie, jak to tylko możliwe, i byśmy dzielili się nie tylko chlebem, ale i wiedzą. Wszyscy członkowie naszej grupy zaczęli przygotowywać tematy do dyskusji.

5 lutego 1941

Mieszkańców Siennej ogarnęła panika, bo rozeszła się pogłoska, jakoby ulica miała zostać odcięta od getta - rzekomo z powodu dużego przemytu, jaki się tu odbywa. Ale nie jest to oczywiście prawdziwy powód, bo przemyt organizuje się na wszystkich ulicach granicznych i gdyby odcięto jedną z nich, szmugiel zostałby po prostu przeniesiony na następną. Sami Niemcy rozpuszczają wiadomość, że Sienna zostanie pozostawiona Żydom, o ile zapłacą kontrybucję. I to musi być prawdziwy powód groźby - Niemcy chcą dostać od mieszkańców getta dużo pieniędzy.

Na razie powoli sypie śnieg, a mróz maluje na okiennych szybach cudowne kwiaty. Marzę o sunących po lodzie saneczkach, o wolności. Czy kiedykolwiek będę jeszcze wolna? Stałam się naprawdę samolubna. Na razie ciągle jeszcze jest mi ciepło i mam co jeść, ale dokoła mnie tyle jest nędzy i głodu, że zaczynam być bardzo nieszczęśliwa.

Czasem szybko chwytam palto i wychodzę na ulicę. Zaglądam w sine od mrozu twarze przechodniów. Staram się zapamiętać widok bezdomnych kobiet owiniętych w szmaty i dzieci o zapadniętych, odmrożonych policzkach. Przytulają się do siebie w nadziei, że jakoś się ogrzeją jedno od drugiego. Uliczni sprzedawcy stoją w bramach oferując cukierki i tytoń. Maja małe pudełka zawieszone na szyjach. W pudełkach po kilka paczek papierosów i garść cukierków zrobionych bez grama cukru, słodzonych sacharyna.

Przez wystawowa szybę widzę odbicia różnych ludzi. Ten widok jest mi już dobrze znany: biedny człowiek wchodzi, żeby kupić ćwierć funta chleba, i wychodzi. Na ulicy łapczywie rozrywa gliniastą masę i pakuje do ust. Na jego twarzy pojawia się wyraz zadowolenia, a po chwili cały kawałek chleba znika. Teraz jego twarz wyraża smutek. Grzebie po kieszeniach i wyciąga ostatniego miedziaka... nie wystarczy na nic. Wszystko, co może teraz zrobić, to położyć się na śniegu i czekać na śmierć. A może pójść do administracji Gminy? Nie ma po co. Są tam już setki takich jak on. Kobieta za ladą, która ich obsługuje i wysłuchuje ich żalów, jest poczciwa, uśmiecha się i mówi, żeby wrócili za tydzień. Każdy musi czekać na swoja kolej, ale tylko niektórzy przeżywają następny tydzień. Zniszczy ich głód i pewnego ranka zostanie znalezione w śniegu kolejne ciało starego mężczyzny o sinej twarzy i zaciśniętych pięściach.

Jakie są ostatnie myśli tych ludzi? Co powoduje, że tak kurczowo zaciskają dłonie? Z pewnością ostatnie spojrzenie rzucają na wystawę sklepu po przeciwnej stronie ulicy, na której położyli się, by umrzeć. Widzą tam biały chleb, ser, a nawet ciasta i zapadają w swój ostatni sen marząc o ugryzieniu kawałka chleba.

Co dzień zwiększa się na ulicach getta liczba tych „śniących o chlebie”. Ich oczy przesłania mgła należąca do innego świata. Zazwyczaj siedzą naprzeciw okien wystawowych sklepów spożywczych, ale ich oczy nie widzą ich bochenków leżących za szybą jak w jakiś dalekim, nieosiągalnym niebie.

Gdy się już porządnie napatrzę i serce po brzegi wypełni smutek, wracam do mojego ciepłego pokoiku, w którym mogę poczuć apetyczny zapach dobrego jedzenia. Moje marzenia o wolności znikają. Jestem głodna. Teraz moim jedynym pragnieniem jest napełnienie żołądka.

15 lutego 1941

Ulice getta są zamykane jedna po drugiej. Teraz przy pracach murarskich są zatrudniani tylko Polacy. Hitlerowcy nie ufają już żydowskim murarzom, którzy rozmyślnie zostawili w wielu miejscach luźne cegły, żeby przemycać żywność bądź uciekać w nocy przez te otwory „na drugą stronę”.

Teraz mury rosną coraz wyżej i wyżej i nie ma już luźnych cegieł. Szczyt muru pokryty jest grubą warstwą gliny zmieszanej z tłoczonym szkłem, żeby pociąć ręce ludzi próbujących ucieczki. Ale Żydzi wciąż wynajdują nowe sposoby. Rury kanalizacyjne nie zostały odcięte - tą drogą otrzymuje się małe worki mąki, cukru, kaszy i inne artykuły. Podczas ciemnych nocy próbują robić dziury w murach. Usunięcie jednej cegły wystarcza. Przygotowuje się specjalne paczki odpowiadające wymiarami tym otworom.

Są także inne sposoby. Na granicy między gettem a „drugą stroną” jest wiele zbombardowanych domów. Piwnice tych domów często tworzą długie tunele ciągnące się przez trzy, cztery czy pięć posesji. Większa część szmuglu idzie właśnie tędy. Niemcy wiedzą o tym, ale nie są w stanie kontrolować całego ruchu.

Obecnie hitlerowcy odcinają od getta większe i nowocześniejsze mieszkania. Wiele ulic podzielono na dwie części: jedna należy do getta, druga do strony „aryjskie”. Środkiem biegną druty kolczaste lub mury. Drżymy, że to samo spotka Sienną, na której mieszkamy, bo właśnie tutaj są najpiękniejsze mieszkania w całej dzielnicy.

17 lutego 1941

Administracja Gminy Żydowskiej kończy przygotowania do otwarcia kursów rysunku technicznego, architektury i grafiki. Ja też się zapisałam. Dostałam pisany na maszynie prospekt, który wyjaśnia, że kurs zostaje otwarty za specjalną zgodą władz niemieckich i jest częścią ogólnego programu szkolenia ślusarzy, elektrotechników i innych rzemieślników spośród młodzieży żydowskiej nie posiadającej zawodu. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że prawdziwym zamiarem Niemców jest wyszkolenie robotników dla ich przemysłu wojennego - robotników pracujących za darmo.

Kursy metalurgiczne i pokrewne będą się odbywały w budynku Gminy na Grzybowskiej 26, a rysunku technicznego na Siennej 16 - niedaleko mego domu. Nie będę narażona na niebezpieczeństwo chodzenia do szkoły przez wiele ulic. Kurs trwać będzie sześć miesięcy, a czesne wynosi dwadzieścia pięć złotych za miesiąc. Jest także pewna liczba stypendiów dla biednych, a zdolnych uczniów.

Kiedy poszłam się zapisać, zobaczyłam wiele znajomych twarzy, między innymi Marka Ungera, mojego akompaniatora, i Manfreda Rubina, przewodniczącego Klubu Młodzieży naszego bloku. Jest prawie sześciuset kandydatów, choć miejsc niewiele - kilkadziesiąt zaledwie. Niestety „plecy” odgrywają dużą rolę w wyborze studentów. Początkowo buntowałam się przeciw temu, ale kiedy zorientowałam się, że moje szanse na przyjęcie są słabe - ostatecznie zdecydowałam się skorzystać z tego środka.

20 lutego 1941

Dziś poszłam odwiedzić szkolna koleżankę z Łodzi, Lolę Rubin. Bardzo podziwiam jej odwagę. Ta 17-letnia dziewczyna utrzymuje siebie i 10-letniego braciszka. Ich rodzice zostali w łódzkim getcie. Loli Rubin udało się gdzieś zdobyć fałszywą metrykę z katolickim nazwiskiem i dzięki temu magicznemu papierkowi zarabia na życie. Często chodzi na stronę „aryjska”, kupuje różne drobiazgi, które są w getcie nie do dostania, a potem odsprzedaje znajomym z dobrym zyskiem. Zazwyczaj przekracza granicę przez gmach sądów na Lesznie, są tam sądzeni i Żydzi, i goje. Z jednej strony gmach wychodzi na ulice Ogrodową i Białą, które sąsiadują ze stroną „aryjską”. Tam Lola wciska się w tłum Polaków przychodzących do sądu.

Lola ma maleńki pokoik i przyjmuje wielu gości. Dziś spotkałam u niej interesującego osobnika; nazywa się Mickey Mundstuck i jest karłem. Ma 24 lata, pochodzi z Lipska, mówi po niemiecku i angielsku. Opowiedział nam dziwną historię swojego życia. Kiedy miał osiem lat, ojciec zabrał go do Hollywood. Został tam cudownym dzieckiem i grał w różnych filmach. Żeby kontynuować karierę, musiał dzieckiem pozostać, ale ponieważ zaczął rosnąć, jego ojciec zdecydował poddać go operacji hamującej wzrost. Nie przyniosła jednak pożądanego efektu. Pojawiły się bowiem inne cudowne dzieci i kariera filmowa Mickeya skończyła się. Opuścił Hollywood i wrócił do Niemiec w 1933 roku. Naziści właśnie doszli do władzy i wysłali jego ojca do obozu koncentracyjnego w Dachau, gdzie zmarł. Mickey został sam, a kilka miesięcy temu deportowano go do Warszawy. Teraz 24-letni karzeł utrzymuje się ucząc angielskiego.

25 lutego 1941

Od trzech tygodni chodzę na kurs grafiki. Atmosfera jest przyjemna, czuję się, jakbym codziennie odwiedzała na parę godzin inny świat, świat daleki od upiornego życia getta. Lekcje trwają od dziewiątej rano do drugiej trzydzieści po południu, składają się na nie przedmioty teoretyczne i ćwiczenia praktyczne. Przedmioty teoretyczne to historia sztuki, architektury, kostiumologii i różnych rodzajów rysunków poczynając od figur geometrycznych, a kończąc na światłodruku, ornamentacji i liternictwie.

Profesorami rysunku są Hilf, artysta wiedeński, oraz Greiffenberg - znany warszawski projektant. Geometrii i historii architektury uczy inżynier Goldberg, twórca najnowocześniejszego gmachu rządowego Warszawy. Jest szczególnie popularny wśród studentów.

Młodzi ludzie uczęszczają na kurs są w różnym wieku - najmłodszy ma piętnaście lat, najstarszy trzydzieści. Niektórzy pracowali już przed wojną jako kreślarze, a niektórzy byli nawet znanymi malarzami. Jest też kilku dyplomowanych inżynierów. Większość kursantów to mężczyźni - istnieje ważny powód tego stanu rzeczy. Ostatnio Żydzi (mężczyźni) są masowo łapani i wysyłani do obozów pracy, z których nikt nie wraca. Niemcy wysyłają teraz ludzi głównie w okolice Bugu, gdzie zatrudniają ich przy budowie fortyfikacji w pobliżu radzieckiej granicy.

Słuchacze kursów organizowanych przez Gminę nie są wysyłani do obozów pracy, ale zaraz po ukończeniu kursu mają obowiązek „ochotniczo” zgłaszać się do niemieckiego urzędu zatrudnienia. Ale któż by się przejmował tym, co może się zdarzyć za osiem miesięcy? Do tego czasu wojna może się skończyć. Ale nic dziwnego, że większość studentów stanowią mężczyźni. Gmina też ich popiera, bo na razie dziewczętom nie grożą obozy pracy.

Rozdział III

ŻYCIE TOCZY SIĘ

28 lutego 1941

Brak chleba staje się coraz bardziej dokuczliwy. Dostajemy bardzo mało na oficjalne kartki żywnościowe, a na czarnym rynku funt kosztuje teraz dziesięć złotych. Chleb jest czarny i smakuje jak trociny. Po stronie „aryjskiej” ceny są dużo niższe. Wielu studentów przychodzi na lekcje z pustym żołądkiem - codziennie organizujemy dla nich zbiórkę chleba. Jeszcze tragiczniejszy jest los naszych żywych modeli. Ostatnio rysowaliśmy wiele portretów; naszym ulubionym tematem jest „Nędza”. Modeli nie brakuje. Ustawiają się w kolejce, żeby zarobić parę groszy pozując nam. Często zasypiają na podium i wtedy z zamkniętymi oczyma wyglądają jak martwi.

Kierownik kursu płaci dwa złote za dwie godziny pozowania, a my zbieramy po kilka kawałków chleba dla każdego modela. Wczoraj pozowała nam 11-letnia dziewczynka o pięknych, czarnych oczach. Przez cały czas, gdy pracowaliśmy, drżała z zimna i ciężko było nam rysować ją. Ktoś zaproponował, żeby dać jej coś do jedzenia. Dziewczynka trzęsąc się przełknęła tylko część chleba, jaki dla niej zebraliśmy, a resztę troskliwie zawinęła w kawałek gazety. „To będzie dla mojego małego braciszka - powiedziała. - Czeka w domu, żebym mu coś przyniosła”. Potem siedziała już spokojnie przez cały czas.

Raz musieliśmy wynieść z klasy pewnego staruszka; zemdlał z głodu i nie był nawet w stanie dokończyć chleba, któreśmy mu dali.

4 kwietnia 1941

Liczba szkół i kursów zawodowych w getcie wzrasta. Organizacja ORT [Towarzystwo Szerzenia Pracy Zawodowej i Rolniczej wśród Żydów] otworzyła specjalny kurs dla dziewcząt pod kierownictwem Romy Brandes, żony adwokata, przywódcy żydowskich socjalistów, który uciekł za granicę. Na kursach tych są następujące specjalności: krawiectwo damskie, ubranka dziecięce, rękawicznictwo, modniarstwo, kaletnictwo i wyrób sztucznych kwiatów. ORT ma dwie sale na ulicy Leszno 13 i na Nalewkach 13. Moja siostra, Anna, zapisała się na kurs szycia dziecinnych ubrań; ma dwie lekcje rano i dwie po południu. Na kursy uczęszcza duża liczba dziewcząt. Robią buciki dla sierocińców, w których prawie wszystkie dzieci są bose. Ponieważ skóra jest niedostępna, zbiera się w getcie i zanosi do szkoły stare pilśniowe kapelusze, które się tu czyści i przerabia na różne rodzaje obuwia. Na podeszwy uczennice zużywają dwie lub trzy warstwy filcu, albo skórę ze starych butów ofiarowanych na ten cel przez zamożniejszych mieszkańców getta. Dziewczęta pracują chętnie, bo wiedzą, jak wiele małych, zmarzniętych stópek czeka na efekt ich pracy; nikt też nie żąda zapłaty.

W ogóle dzieciom poświęca się wiele uwagi. W licznych domach istnieją specjalne komitety, które pomagają w zaopatrzeniu sierot. W naszym domu na przykład gotuje się codziennie kociołek zupy dla szpitala dziecięcego Mattiasa Bersona na Siennej. Są też rozmaite organizacje mające na celu niesienie pomocy dzieciom. Szczególnie popularne są tzw. komitety łyżkowe, które zbierają po łyżce cukry albo po dwie łyżki mąki czy płatków owsianych dwa razy w tygodniu od każdego lokatora domu. Zbiera się także ziemniaki, marchewkę, buraki, kapustę i inne produkty żywnościowe.

Koło młodzieży z naszego domu przy Siennej 41 pomaga Domowi Sierot dr Janusza Korczaka. Każdego dnia dwoje spośród nas przeprowadza zbiórkę i wszyscy - nawet ci, którzy sami potrzebują pomocy - chętnie dają coś dla małych podopiecznych dr Korczaka. Nazwiska ofiarodawców i listę darów wywieszamy na bramie domu.

Obecnie domy dziecka utrzymują się nadal wyłącznie z takich zbiórek, bo różne organizacje Gminy musza poświęcać się tysiącom bezdomnych uchodźców, którzy co dzień przybywają do getta.

9 kwietnia 1941

Nasza grupa teatralna kontynuuje występy. Powszechnie wiadomo, że co poniedziałek cała młodzież z tzw. małego getta zbiera się, by oglądać przedstawienia ŁZY. Jesteśmy już teraz starym i doświadczonym zespołem. Początkowo było wiele takich grup, ale większość z nich działała niedługo.

Na Siennej pod szesnastym, w domu, w którym odbywają się zajęcia naszego kursu grafiki, otwarto nową kawiarnię kierowaną przez Tatianę Epstein. Kelnerkami są panie z najlepszego towarzystwa. W kawiarni występują słynni artyści - wśród nich wirtuoz, Władysław Szpilman. Za kilka dni kawiarnia ma zamiar ogłosić konkurs młodych talentów. Nagrodą jest tygodniowy kontrakt na występy, z dobra gażą. Wpisałam się na listę uczestników.

14 kwietnia 1941

Dzisiejsze przedstawienie było dla mnie wielkim osobistym przeżyciem. Zaproponowałam, byśmy z okazji Paschy włączyli do programu coś z „Agady”, a że w naszej grupie jestem najlepszą uczennicą na lekcjach hebrajskiego - przypadł mi zaszczyt recytowania plag. Przy bardzo rytmicznym akompaniamencie fortepianu ciskałam dziesięć plag, których każdy Żyd w getcie życzy nazistom. Cała publiczność powtarzała po mnie te słowa i wraz ze mną wyrażała w duchu pragnienie zniszczenia nowych Egipcjan tak szybko, jak to tylko możliwe...

Ale na razie gniew Boga ciężko doświadcza Jego wybrany naród.

20 kwietnia 1941

Konkurs w kawiarni był kolosalnym sukcesem. W ciągu trzech dni jego trwania sala była wypełniona po brzegi. Przyznano nagrody za śpiew, taniec, recytację i grę na instrumentach.

Pierwszą nagrodę w dziedzinie tańca wygrała Stanisława Rapel, uczennica Janiny Pruszyckiej. Sześcioletni chłopiec, uczeń Władysława Szpilmana, otrzymał pierwszą nagrodę za grę na fortepianie. Ten maluch jest prawdziwym geniuszem i absolutnym wirtuozem. Mnie przypadła pierwsza nagroda za lekkie piosenki jazzowe śpiewane po angielsku; jak zwykle akompaniował mi Romek Kowalski.

Rozdanie nagród odbywało się w atmosferze ogromnego podniecenia i entuzjazmu. Jury składało się z Władysława Szpilmana, Heleny Ostrowskiej - popularnej piosenkarki, wydawcy Stefana Pompera, żony architekta Beli Gelbard, która jest znanym mecenasem sztuki, a także właścicielki kawiarni - Tatiany Epstein.

Życie artystyczne w getcie kwitnie. Na Nowolipiu działa - pod kierownictwem aktorki, Diany Blumfeld, żony Jonasa Turkowa - mały teatr wystawiający sztuki w języku nowohebrajskim (jidysz), zwany „Azazel”. Na Nowolipkach [Nowy] Teatr Kameralny daje przedstawienia w języku polskim. Od czterech tygodni grają w nim popularna komedię pióra czeskiego dramaturga, Polaczka, pod tytułem: „Doktor Berghof przyjmuje od drugiej do czwartej”. Gwiazdami tego teatru są: Michał Znicz, Aleksander Borowicz i Władysław Gliczyński.

Wielkie sukcesy odnosi Teatr Femina na Lesznie. Można w nim zobaczyć Aleksandra Minowicza, Helenę Ostrowską, Franciszkę Man, która wygrała międzynarodowy konkurs tańca, Kinelskiego, Pruszczycką wraz z jej baletem, Neomi Wentland i wiele innych znakomitości, o których zydowskim pochodzeniu nikt przed wojna nie wiedział. Na repertuar „Feminy” składają się rewie i operetki. Ostatnio wystawiono „Barona Kimmela” i rewię, w której przede wszystkim prezentowano skecze i piosenki o Judenracie. Była to ostra satyra skierowana przeciw „rządowi” i „ministrom” getta. Wiele miejsca poświęcono pewnym biurokratom z administracji Gminy, ale ogólnie rzecz biorąc odniosłam wrażenie, że zespół przesadził, a może nawet był nie całkiem fair, szczególnie w stosunku do prezesa Gminy, inzyniera Czerniakowa, którego pozycja jest nie do pozazdroszczenia.

To prawda, że Czerniakow często jeździ na spotkania z gubernatorem Frankiem, ale za każdym razem wraca załamany. Spoczywa na nim ogromny ciężar odpowiedzialności za wszystko, co dzieje się w getcie. Na przykład, gdy tylko Niemcy wykrywają, ze ktoś rozpowszechnia nielegalną prasę, biorą zakładników spośród członków administracji Gminy, która celowo rozszerzyli i która teraz składa się z najwybitniejszych osób. Ludzie ci wykazują nadzwyczajna godność i odwagę, lecz często płacą za to własnym życiem. Cała ta sytuacja z pewnością nie jest odpowiednim obiektem dla satyry.

Prezes Czerniakow mieszka na Elektoralnej 26 . często bywam w tym domu, bo mieszka tam jeden z moich kolegów, a nigdy nie spotkałam prezesa na klatce czy na ulicy. Rzadko wychodzi, bo bardzo jest zajęty swoimi ciężkimi obowiązkami. Niełatwo się z nim zobaczyć; trzeba przejść przez liczne sekretarki i recepcjonistów przy okratowanych okienkach oraz przez różne biura. Przeciętny obywatel musi czekać trzy tygodnie, żeby dostać się do prezesa; przez ten czas często upragniona rozmowa traci aktualność i niedoszły petent rezygnuje.

Miałam okazję zobaczyć prezesa Czerniakowa podczas jego odwiedzin w naszej szkole. Jest to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna z szeroką, stanowczą twarzą. Ubrany zawsze na czarno i nosi okulary. Wygląda poważnie, ale łagodnie. Nigdy nie widziałam, żeby się uśmiechał, ale to całkiem zrozumiałe, jeśli się weźmie pod uwagę odpowiedzialność, jaka na nim spoczywa. Mieć codziennie do czynienia z Niemcami, a jednocześnie przyjmować skargi i zażalenia głodujących, zgorzkniałych i nieufnych ludzi - to doprawdy obowiązek nie do pozazdroszczenia. Wcale się nie dziwię, że zawsze jest taki ponury.

Prezesowi Czerniakowowi podczas odwiedzin w naszej szkole zawsze towarzyszy inżynier Jaszuński, dyrektor sieci szkół getta. Jaszuński jest prawie równie wysoki jak Czerniakow, nosi kozią bródkę i ma szerokie brwi, które nadają jego łagodnej twarzy jeszcze bardziej dobrotliwy wyraz. Jest człowiekiem o ogromnej wiedzy i bardzo się interesuje naszą pracą.

Gdy przychodzą, oglądają portrety, rysunki, wzory nowoczesnego liternictwa, projekty domów i rysunki techniczne. Sami jesteśmy zdumieni postępami, jakie uczyniliśmy w tak krótkim czasie. Ja osobiście nie wiedziałam nawet, jak trzymać ołówek, kiedy przyszłam po raz pierwszy do szkoły, a jednak nauczyłam się wiele podczas dwóch miesięcy.

27 kwietnia 1941

Dziś po raz kolejny przyszli do szkoły Niemcy. Ostatnio pojawiają się coraz częściej. Gdy tylko ich szary automobil wjeżdża w naszą ulicę i widzimy przez okno grupę wysiadających oficerów w żółtych mundurach z czerwonymi opaskami i swastykami, w klasie zaczyna się ogromy ruch. Nauczyciele wyciągają z teczek najlepsze prace uczniów. My pospiesznie zakładamy opaski z gwiazdą, które należy nosić także na okryciach i swetrach. Szybko robimy porządek. Boże broń, żeby Niemcy znaleźli na podłodze choćby ścinek papieru.

Wchodzą wyniośli, pewnym krokiem. W sali panuje śmiertelna cisza. Inżynier Goldberg świetnie znający niemiecki wita wizytatorów. Odpowiada na ich pytania i pokazuje najlepsze rysunki. Niemcy nie są zainteresowani ilustracjami ani projektami architektonicznymi; najwięcej uwagi poświęcają rysunkom technicznym, przy których zatrzymują się długo i krytykują każdy szczegół. Przed wyjściem sprawdzają nasze opaski i jeśli trafią na jakąś trochę pogniecioną, krzyczą i grożą, że zamkną szkołę. Gdy tylko szare auto odjedzie, oddychamy z ulgą i wracamy do pracy.

20 maja 1941

Po drugiej stronie kolczastych drutów króluje wiosna. Z mojego okna widzę młode dziewczyny z bukiecikami fiołków spacerujące „aryjską” strona ulicy. Czuje nawet słodki zapach rozwijających się na drzewach pączków. Ale w getcie nie ma śladu wiosny. Tutaj promienie słońca pochłaniane są przez ciężkie, szare płyty chodników.

Na nielicznych parapetach kiełkują długie i cienkie łodyżki cebuli, raczej żółte niż zielone. Gdzież się podziały moje cudowne wiosenne dni z dawnych lat, wesołe spacery w parku, narcyzy, bzy i magnolie, które wypełniały mój pokój? Dziś nie mamy ani kwiatów, ani w ogóle żadnych zielonych roślin.

To moja druga wiosna w getcie. Na wózkach z warzywami widać tylko brudną rzepę i zeszłoroczną marchew. Obok wozy pełne cuchnących ryb - maleńkich, rozkładających się rybek. Po jeden złoty za funt. Te ryby stanowią teraz najważniejszy produkt żywnościowy w getcie. Jedyny, jaki Niemcy dopuścili do wolnej sprzedaży. Oczywiście można też dostać mięso, kurczaki i nawet prawdziwego karpia na szabas. Bazar na Lesznie dysponuje wszystkim, czego dusza zapragnie - ale kurczaki kosztują po dwadzieścia złotych za funt. Koszerne mięso i ryby są jeszcze droższe; mogą sobie na to pozwolić tylko ci, którzy mają zasoby pieniężne, a takich ludzi zostało już w getcie bardzo niewielu.

Kuchnie Gminy wciąż jeszcze są otwarte, można w nich dostać za 30 groszy talerz zupy składającej się z gorącej wody i pływającej w niej kartofli. Administracja Gminy ma też kuchnię dla swoich pracowników - gotuje się w niej zupę z grysikiem, ale porcja kosztuje złotego.

Kierownikiem wydziału żywności w administracji Gminy jest Abraham Gepner. Kontroluje on różne, otwarte ostatnio w getcie, fabryki zajmujące się produkcja żywności - przede wszystkim „miodu” i marmolady. Marmoladę robi się z marchwi i buraków słodzonych sacharyną. „Miód” wytwarzany jest z żółto-brązowej melasy. Jedną wartością tego produktu jest jego naturalna słodkość. Ale kromka chleba z takim nawet miodem jest poza zasięgiem większości mieszkańców getta.

Jest jednak także drugie oblicze getta. Pojawiły się bowiem nowe kawiarnie i drogie magazyny spożywcze, w których wszystko można dostać. Na Siennej i Lesznie widzi się kobiety w eleganckich płaszczach i sukniach modelowanych przez najlepszych krawców. Getto ma nawet swoją własną modę. Większość kobiet nosi długie żakiety bez kołnierzyków i klap, tak zwane „francuskie blezery” i układane spódnice. Kapelusze są przeważnie małe, okrągłe i bardzo wysokie. Szalenie modne są także wysokie buty na korku. Najmodniejsze kolory to szary i ciemnoczerwony. Jeśli pogoda jest ładna, widuje się piękne suknie z francuskiego jedwabiu w duże kwiaty.

Elegancki świat spotyka się w „Cafe Sztuka”, na Lesznie, w najpopularniejszym miejscu getta. Przy gustownie nakrytych stołach i dźwiękach świetnej orkiestry bawią się zamożne klasy getta. Dokładnie tak samo jak przed wojną: plotkują i omawiają ostatnia modę. Słuchają piosenkarki, Very Gran, która odnosi ogromne sukcesy. Na Lesznie są też inne kawiarnie. W „Cafe pod Fontanną” grywa Władysław Szpilman.

W „małym” getcie, na Ogrodowej, otworzono kawiarnie na świeżym powietrzu. Nazywa się „Bajka”. Jest trochę trawy i dwa drzewa. To miejsce po kompletnie zburzonym domu. Z boku stoi jeszcze ściana z wypalonymi oknami. Idealna dekoracja. Niedaleko nowej kawiarni znajduje się „plaża” - kawałek ziemi, na którym ustawiono leżaki. Za dwa złote można się tu pławić w słońcu przez cały dzień. Obowiązują stroje plażowe, najwyraźniej po to, by stworzyć nastrój prawdziwej plaży.

Miejsca po zburzonych domach wykorzystywane są na rozmaite sposoby, byle tylko zyskać więcej powierzchni do życia. Pod tym względem dużą energię wykazuje utworzone niedawno towarzystwo Toporol [Towarzystwo Popierania Rolnictwa]. Jego zadaniem jest popularyzowanie ogródków uprawianych przez ludność. Wszystkie wolne skrawki ziemi zostały zarekwirowane przez gminę i przekazane Toporolowi. Setki młodych dziewcząt i chłopców uprawiają działki przy wyburzonych domach, na podwórkach i ulicach.

Niezależnie od tego władze niemieckie pozwalają dużej grupie ochotników na codzienne opuszczanie getta i uprawianie pól poza miastem. Ta praca daje młodzieży okazję do zaczerpnięcia świeżego powietrza. Większość członków tej grupy stanowią młodzi syjoniści, którzy wierzą, że w jakiś cudowny sposób uda im się dostać do Palestyny. Dlatego są zadowoleni ze zdobywania rolniczych doświadczeń.

Z uczuciem dumy patrzę na szeregi chłopców i dziewcząt maszerujące ulicami getta po zakończonej pracy. Wszyscy są ogorzali od słońca, odświeżeni wolnym powietrzem, którym oddychają w polu za miastem. Z ich chlebaków wystają czerwone rzodkiewki i złota młoda marchew. Każdy niesie bochenek świeżego chleba otrzymany od chłopców. Oficjalnie nie wolno wnosić chleba do getta, ale w tym wypadku Niemcy pozwalają, bo potrzebują pracy tych młodych ludzi.

Toporol dąży do uprawiania jak największej ilości warzyw na terenie getta. Pojawiły się już na rynku pierwsze wyhodowane tu rzodkiewki. Miejscowe warzywa uzupełniają rynek przemytu. Tu i ówdzie można zobaczyć na wózku małe kupki szpinaku, a w niektórych witrynach widzi się nawet wspaniałe szparagi po osiem złotych za funt. Jest też dużo młodej cebuli po 20 groszy pęczek. Wszystko to hoduje się na grządkach, w skrzyniach, na dachach, okiennych parapetach i w różnych zakamarkach.

5 czerwca 1941

W getcie pojawił się nowy środek transportu: przez okno naszej szkoły zobaczyłam dziś po raz pierwszy tramwaj konny. Jeden z naszych nauczycieli, starszy już mężczyzna, zauważył żartobliwie, że najwyraźniej robi się coraz młodszy, bo nagle wracają dni jego dzieciństwa, kiedy to w Warszawie były tylko konne tramwaje. Mnie nie było jeszcze wtedy na świecie i jedynie, co mi się kojarzy z tym widokiem, to czasy Napoleona.

Omnibusy 1941 roku zwane są kohn-hellerkami od nazwisk założycieli spółki tramwajowej. Są to drewniane wagony z oknami, wyglądają jak zwykłe tramwaje: górna część pomalowana jest na żółto, dolna na niebiesko, a w środku znajduje się biała gwiazda Dawida z napisem TKO (Towarzystwo Konnych Omnibusów). Pojazd taki porusza się na wysokich kołach i sprawia wrażenie gigantycznej żółto-niebieskiej opaski na rękę. Woźnica i konduktor noszą specjalne, ciemne mundury. Bilet kosztuje 20 groszy. Często woźnica zatrzymuje omnibus w środku trasy, żeby „zatankować”, to znaczy napoić dwie wychudzone i zmordowane szkapiny, które ledwo ciągną zatłoczony wóz.

Omnibusy należą do prywatnego [przedsiębiorstwa; oprócz Kohna i Hellera jest jeszcze pewna liczba udziałowców z mniejszymi wkładami, ale mówi się, że głównymi wspólnikami są panowie z gestapo, którzy dostali zezwolenie na to przedsięwzięcie.

A mury getta rosną coraz wyżej. Zasieki z kolczastego drutu stopniowo ustępują ścianom z czerwonej cegły. W miejscach, w których getto od strony „aryjskiej” wciąż jeszcze oddzielone jest tylko drutami, umieszczono napisy: Seuchensperrgebiet - Nur Durchfahr Gestattet. Jest to ostrzeżenie dla niemieckich żołnierzy, żeby nie wchodzili do strefy zakazanej, która ma być rzekomo siedliskiem zakaźnych chorób.

Gmina Żydowska sama ma obowiązek dostarczania budulca na mury getta. W tym celu Rada Gminy powołała specjalny komitet, któremu nadano nazwę: Instandhaltung der Seuchensperrmauren (konserwacja murów przeciw epidemii). Na czele komitetu stoi inżynier Mieczysław Lichtenbaum. Przyjmuje się teraz robotników, którzy mają dostarczać cegły na budowę. Bierze się je z całkowicie zburzonych domów - jest ich dużo. Mój młody wujek - 26-letni Percy - jest właśnie zatrudniony przy zbieraniu cegieł z ruin. To niebezpieczna praca, a wynagrodzenie wynosi tylko 20 złotych dziennie, co z trudem wystarcza na dwa funty czarnego chleba. Nadzorcy robotników zatrudnionych przy rozbiórce zarabiają dużo więcej, ale żeby zostać nadzorcą trzeba mieć „plecy”.

Mojemu przyjacielowi, Romkowi Kowalskiemu, udało się zdobyć to miejsce. Ze względu na złą sytuację finansową zmuszony był porzucić kurs rysunku i szukać pracy. Jego ojciec zginął podczas oblężenia Warszawy, więc Romek musi utrzymać matkę i młodszą siostrę. Jak długo mieli co sprzedawać - jakoś sobie radzili, ale biżuteria i futra skończyły się i Romek musi pracować. Na szczęście inżynier Lichtenbaum jest jego krewnym i Romek nie miał trudności w otrzymaniu miejsca nadzorcy.

Jego obowiązkiem jest pilnowanie tempa pracy. Bardzo często cegły bierze się z budynków po stronie `aryjskiej”. Wtedy Romek zbiera swoja grupę, przeprowadza przez posterunek niemieckiej żandarmerii i podaje liczbę robotników hitlerowskiemu strażnikowi. Odpowiada za nich, liczba robotników musi się zgadzać, gdy będą wracać z getta. Romek odpowiada także za szmugiel w tej grupie. Gdyby przy kimś znaleziono cokolwiek, zarówno winowajcy, jak jemu samemu grozi kara śmierci. Romek pracuje po dwanaście godzin dziennie - od siódmej rano do siódmej wieczór. Gdy wraca do domu, ledwo powłóczy nogami.

Wszystkim tym jest Romek przygnębiony. Chciałby się czegoś uczyć, robić w życiu coś wartościowego. Marzy żeby zostać architektem, budować domy, a nie rozbierać je, jak teraz. To on musi szukać materiałów, dzięki którym zamurują jego i jego braci w żywym grobie.

Kiedy Romek nie jest zbyt zmęczony, wychodzimy na spacer. Teraz godzina policyjna zaczyna się o dziewiątej, a nie o ósmej. Spacerujemy po rozgrzanych ulicach, topiącym się asfalcie, przygnębieni i z ciężkimi sercami. Na co możemy liczyć? Jeśli wojna potrwa jeszcze choćby jeden rok, nasze siły wyczerpią się. Nawet ci, którzy dziś mają jeszcze jakieś zasoby pieniężne, za rok nie będą mieli nic. Jedni odejdą wcześniej, drudzy później. Dla nikogo nie ma nadziei za murami getta.

Staram się odpędzać te myśli, ale Romek wciąż powtarza: „Czuję, że nie dożyję końca wojny”. Daremnie próbuję go pocieszać. Uśmiecha się gorzko, gdy usiłuję dodać mu otuchy, i pokazując mi półmartwych, bezdomnych ludzi na ulicach mówi: „Za kilka tygodni i mnie zobaczysz wśród nich”. Staram się odwracać jego uwagę od czarnych myśli, ale w głębi serca wiem, że ma rację.

Od czasu do czasu chodzimy do teatru. Ostatniej niedzieli byliśmy na porannym koncercie Marysi Ajzensztadt w „Feminie”. Marysia ma 19- naście lat, brązowe włosy, jest średniego wzrostu i nieszczególnie ładna, ale głos ma niezwykły; nazywają ją „słowikiem getta”. Jest córką byłego kierownika chóru w synagodze na Tłomackiem - teraz jej ojciec dyryguje orkiestrą symfoniczna getta. Marysia, mimo że zaczęła występować zaledwie kilka tygodni temu, zyskała już ogromna popularność. Na jej pierwszym koncercie, na którym byliśmy z Romkiem, wielka sala „Feminy” była pełna. Śpiewała kilka starych francuskich pieśni Berangera i „Alleluja” Mozarta. Z przyjemnością oglądaliśmy ją stojącą na środku sceny obok ojca dyrygującego dwudziestoosobową orkiestrą. Sala trzęsła się od entuzjastycznych braw i Marysia musiała bisować niektóre utwory. Po koncercie dostała trzy czy cztery bukiety wspaniałych kwiatów; najprawdopodobniej przemycono je ze strony „aryjskiej”, bo w kwiaciarniach na Lesznie nie ma róż i lilii.

Rozdział IV

PODZIEMIE

10 czerwca 1941

Dziś znalazłam nielegalną ulotkę między stronami „Gazety Żydowskiej” - oficjalnego pisma getta. Podejrzewam, że wetknął ja tam sam listonosz.

Ulotka jest powielona na eleganckim, różowym papierze listowym; zawiera wiadomości podawane przez British Broadcasting Corporation (BBC) i ostrzeżenie, by nie pozwalać się wprzęgać do pracy dla Niemców.

Wiadomości wojenne zawarte w tej nielegalnej ulotce różniły się bardzo od publikowanych w „Gazecie Żydowskiej”, która przecież jest drukowana w Krakowie za zezwoleniem gubernatora Franka! Ale czytelnicy legalnej gazety i tak ignorują pierwsza stronę - interesuje ich środek ze względu na doniesienia z różnych wydzielonych dzielnic żydowskich w Generalnej Guberni. Tak więc „Gazeta Żydowska” stanowi jedyny legalny środek przekazu informacji między gettami. Z notek nadsyłanych przez Rady Żydowskie czy Rady Starszych różnych gmin można zabrać bardzo ważne informacje dotyczące warunków życia, liczby uchodźców w różnych miastach, sytuacji rozmaitych organizacji pomocy, szpitali itp.

Jedną z najpopularniejszych rubryk jest „Skrzynka pocztowa”, w której znajdują się odpowiedzi na pytania, co jest dozwolone, a co zakazane. Zazwyczaj odpowiedź brzmi: „zakazane”, ale czytelnicy i tak wciąż zadają te same pytania.

Środkowe strony są poświęcone utworom literackim autorów piszących w nowohebrajskim (jidysz) tłumaczonym na polski i oryginalnym utworom młodych pisarzy wciąż pojawiających w ciasnych murach getta.

Na ostatniej stronie jest nawet rubryka ogłoszeń, przede wszystkim lekarzy, farmaceutów i krawców z Warszawy i Krakowa. Na tej samej stronie znajduje się kolumna pt. „Osoby zaginione” - rodzice poszukują zaginionych dzieci, a dzieci zagubionych rodziców. Jest to jedyny sposób, w jaki rozdzielone rodziny mogą dowiedzieć się o miejscu pobytu ich bliskich.

„Gazeta Żydowska” ma swoje biuro w Warszawie, na ulicy Elektoralnej. Jest bardzo popularna, a każdy jej egzemplarz czytany jest przez setki osób, bo Niemcy pozwalają jedynie na ograniczony nakład. Jest to jedyna legalna gazeta dla trzech milionów polskich Żydów, którzy przekazują ją sobie z rąk do rąk.

Jeszcze większe jest zainteresowanie nielegalną prasa, która publikowana jest nielegalna, ale za to stanowi jedyne źródło rzetelnej informacji o wydarzeniach politycznych i przebiegu wojny. Od czasu do czasu ojciec przynosi do domu taka gazetkę. Zanim pozwoli sobie na przekazanie jej nam, zamyka drzwi na zasuwę. Zobowiązał się do przekazywania gazety innej osobie, której nazwiska nie chce zdradzić. A więc ulotki krążą od domu do domu.

W getcie rozwija się, jak sądzę, większa nielegalna działalność niż gdziekolwiek indziej w Polsce. Nie tylko żydowskie partie klasy pracującej, ale także PPS stwierdziła, że łatwiej tu drukować nielegalne publikacje i ukrywać radiostacje. Mówi się także, że wielu najaktywniejszych polskich bojowników socjalistycznych mieszka w getcie.

Kilka dni temu miała miejsce rewizja na Siennej, przy rogu Sosnowej. Podobno hitlerowcy przyszli zarekwirować meble jednego z lokatorów i przy okazji znaleźli radiostację. Później mieszkańcy tego bloku powiedzieli nam, że przez cały dzień niemiecki samochód nieustannie jeździł po ulicy tam i z powrotem, aż wreszcie zatrzymał się przed tym narażonym domem i wyrzucił agentów gestapo, którzy przeprowadzili rewizję. Najwyraźniej był to samochód z wydziału pelengacyjnego gestapo wyposażony w specjalny detektor do wykrywania tajnych radiostacji.

Wszyscy mężczyźni z domu, w którym wykryto radiostację, zostali zabrani do więzienia, gdzie większość zastrzelono na miejscu. Ale tajne radiostacje nadal istnieją, podziemne biuletyny nadal są wydawane, a groźby i tortury stosowane przez hitlerowców na nikim nie robią wrażenia. Co więcej, ruch podziemny w miarę możliwości stara się odpłacać - na swój sposób - hitlerowcom i polskim zdrajcom. Słynny aktor filmowy Igo Sym, który kolaborował z hitlerowcami, został zlikwidowany przez patriotów. Hitlerowcy rozlepili w cały, mieście czerwone plakaty obiecujące nagrodę dziesięciu tysięcy złotych za wydanie „zdrajców”. Jednocześnie uwięziono kilkuset wybitnych Polaków jako zakładników i część z nich rozstrzelano.

12 czerwca 1941

Getto staje się coraz bardziej zatłoczone; stale napływają nowi uchodźcy. Są to Żydzi z prowincji, których obrabowano z wszystkiego, co posiadali. Scena ich przybycia zawsze wyglądała tak samo: strażnik przy bramie sprawdza personalia uchodźcy, a gdy stwierdzi, ze ten jest Żydem, popycha go kolbą karabiny na znak, że wolno mu wejść do naszego raju...

Ludzie ci są obdarci, bosi i mają tragiczne oczy głodnych. W większości to kobiety i dzieci. Przechodzą pod opiekę Gminy, która umieszcza ich w tzw. domach. Tam wcześniej czy później umierają.

Odwiedziłam taki dom uchodźców. Jest to zdewastowany budynek. Ściany działowe wyburzono, by utworzyć wielkie sale; nie ma wygód, kanalizacja zniszczona. Pod ścianami prycze z desek nakryte szmatami. Tu i ówdzie leży brudna czerwona pierzyna. Widziałam półnagie, brudne dzieci leżące apetycznie na podłodze. W kącie siedziała śliczna cztero czy pięcioletnia dziewczynka, płakała. Nie mogłam się powstrzymać, by nie pogłaskać jej zwichrzonych, jasnych włosów. Dziecko spojrzało na mnie wielkimi niebieskimi oczami i powiedziało: „Jestem głodna”.

Opanowało mnie uczucie głębokiego wstydu. Jadłam tego dnia, ale nie miałam przy sobie ani kawałka chleba, żeby dać temu dziecku. Nie śmiałam spojrzeć jej w oczy: odeszłam.

W ciągu dnia dorośli wychodzą w poszukiwaniu pracy. Dzieci, chorzy i starcy zostają leżąc na pryczach. Są tu ludzie z Lublina, Radomia, Łodzi i Piotrkowa - z całej Polski. Wszyscy opowiadają o potwornościach, gwałtach, masowych egzekucjach. Nie można zrozumieć, dlaczego Niemcy pozwolili wszystkim osiąść w warszawskim getcie, w którym mieszka już czterysta tysięcy Żydów.

Wzrasta śmiertelność. Sam głód zabija od 40 do 50 osób dziennie. Ale ciągle przybywają setki nowych, by zająć ich miejsce. Gmina jest bezsilna. Wszystkie hotele są przepełnione - warunki sanitarne najgorsze z możliwych. Mydła nie można zdobyć; to, co dostajemy na kartki jako mydło, jest lepką masa rozpadającą się w momencie kontaktu z wodą na kawałki. Brudzi, zamiast myć.

Jedną z plag getta są żebracy, których ciągle przybywa. To uchodźcy nie mający tu przyjaciół ani krewnych; nie ma dla nich miejsca nawet w tych okropnych „domach” tworzonych przez Gminę. W ciągu kilku pierwszych dni po przyjeździe szukają pracy. Nocują w bramach, czyli po prostu na ulicy. Kiedy ich siły wyczerpują się, a zmordowane nogi odmówią posłuszeństwa, siadają na krawężnikach albo pod ścianami domów. Zamykają oczy i po raz pierwszy nieśmiało wyciągają przed siebie żebrzącą dłoń. Po paru dniach proszą już o wsparcie z otwartymi oczami. Gdy głód staje się nieprzezwyciężonym cierpieniem, zaczynają krzyczeć... w ten sposób rodzi się tak zwany „wściekły żebrak”... ktoś rzuci mu dwadzieścia groszy albo i pół złotego, ale za tak małe sumy i tak nie można nic kupić.

Później ci świeżo upieczeni żebracy zaczynają chodzić od drzwi do drzwi pytając, czy nie została resztka z obiadu: zupa albo parę okruchów suchego chleba. Niecierpliwy gospodarz wyjaśnia, że nie ma nic, że musi karmić swoich własnych uchodźców - siostrę z trojgiem dzieci przybyłą ze wsi i starą matkę żony. W domu zgiełk, trzeba dawać pomieszkanie trzem sublokatorom z rodzinami i - myśli sobie w zdenerwowaniu - w dodatku ciągle otwierać drzwi... i jak bezczelni zrobili się ci żebracy.... Ale żebracy dalej idą swoja drogą od drzwi do drzwi: „Może zostało coś z obiadu? Parę okruchów czerstwego chleba? Albo może potrzebujecie kogoś do wyrzucenia śmieci?”

Moja mama ma dwóch stałych swoich uchodźców - ziomków z Łodzi - którzy przychodzą codziennie na posiłek. Jeden w południe, a drugi wieczorem. Unikam wchodzenia do kuchni, gdy tam jedzą, żeby nie urazić ich uczuć. Ale codziennie widuję podobnych, godnych szacunku ludzi, z wychudłymi twarzami i pustymi oczyma, siedzących na schodach naszego domu i znajdujących resztki, które poczciwie i co zamożniejsze gospodynie dają im. Bardzo często po takim cudownym posiłku złożonym z kaszy, buraków, barszczu, czy innych resztek, zasypiają i śnią słodko o pełnych półmiskach i miękkich łóżkach.

Dziś - wychodząc na podwórze - zobaczyłam przy śmietniku wysokiego, dobrze ubranego młodego człowieka. Był jednym z tych, którzy w przedwojennej Polsce studiowali nauki humanistyczne i nie musieli martwić się o codzienny chleb. Nagle, jakby zdawał sobie sprawę, ze jest obserwowany, odwrócił się i wtedy zobaczyłam, że jego płaszcz jest z przodu kompletnie podarty, a przez rozpiętą koszulę widać nagi tors. Schylił się po leżącą u jego stóp papierową torbę i szybko uciekł. Ten młody człowiek grzebał w śmietniku szukając czegoś do jedzenia. Zaskoczyłam go, dlatego uciekł zawstydzony.

Jakiś czas temu w bramie naszego domu zemdlał mały chłopak, wyglądał na 13 lat. Jeden z lokatorów zabrał go do siebie i nakarmił. Okazało się, że chłopiec zemdlał z głodu. Od tamtej pory mały Szymek stał się częstym gościem w domu swoich dobroczyńców. Pomaga sprzątać mieszkanie, a w zamian dostaje talerz zupy na obiad i kilka złotych tygodniowo. Przykłada wielka wagę do swojego wyglądu. Ktoś dał mu stare ubranie, które wisi na nim jak worek, ale jest dumny z posiadania kompletnego garnituru, bo zanim trafił do naszego domu, ubrany był w podarte szmaty. Szybko stał się ulubieńcem lokatorów. Wynosi wszystkim śmiecie, zarabia po parę groszy to tu, to tam. Jest dużo starszy, niż myślałam na początku. Nie wygląda na swoje 18 lat - taki mały i chudy. Jest bezdomnym sierotą. Kiedy z nim rozmawiałam, zaskoczyła mnie jego inteligencja i niezłomna wiara w przyszłość.

Nasze podwórko na Siennej 41 jest sceną wielu wydarzeń przez cały dzień - być może dlatego, że mieszka tu więcej zamożnych lokatorów niż gdzie indziej. W godzinach rannych często przychodzi grać na skrzypcach profesor Kellerman z lipskiego konserwatorium. Jest to mały, siwy, stary mężczyzna o fascynująco długich palcach. Gdy zaczyna grać, otwierają się okna na wszystkich piętrach. Często zamykam oczy i wyobrażam sobie, że oto jestem na koncercie wielkiego wirtuoza, któremu gdzieś w tle dyskretnie akompaniuje orkiestra. Ale grę profesora przerywa często hałas, jaki robią twarde kawałki suchego chleba i monety rzucane mu z okien.

Zaprosiliśmy profesora do nas na herbatę. Wszedł na górę, położył skrzypce w kącie i opowiedział nam swoja historię. Przywieziono go do getta w styczniu tego roku. Wraz z żoną jechał 10 dni w wagonie towarowym. Kilku członków tej grupy zmarło w drodze, a żywi jechali dalej razem z trupami. Obu synów udało mu się wysłać przed wojna do Anglii. „Nie skarżę się - powiedział - zarabiam na siebie i żonę. Popołudniami daję nawet kilka lekcji, za które dobrze mi płacą i w ogóle ludzie są dla mnie niezwykle dobrzy. A szczerze mówiąc - dodał - my, niemieccy Żydzi, nie zasługujemy na tyle dobroci. Grzeszyliśmy bardzo przeciw Żydom ze wschodu...”

Mama poprosiła go, by dawał lekcje mojej młodszej siostrze, która przed wojna uczyła się gry na skrzypcach. Zgodził się i teraz przychodzi dwa razy w tygodniu. Dostaje pięć złotych za godzinę.

W pobliżu naszej bramy często pojawiała się młoda kobieta, która śpiewała na ulicy. Jest szalona. Słowa jej żałosnej piosenki docierają do mnie zwykle wczesnym rankiem: „Gwizd lokomotywy, żegnaj, ukochany, bądź szczęśliwy...” piosenka kończy się odjazdem pociągu i tym, że dziewczyna czeka na swego ukochanego.

Ta kobieta jest córka bogatego i znanego warszawskiego kupca. Podczas bombardowania jej dom spalił się, a jedyny brat zginął w płomieniach. Ona sama skoczyła z trzeciego piętra na rozpiętą siatkę i w efekcie doznała szoku nerwowego. Jej matka uratowała się cudem. Teraz ta dziewczyna śpiewa na Siennej. Wszyscy mieszkańcy ulicy znają słowa jej piosenki o odjeżdżającym pociągu i powrocie kochanka.

Dziś nie ma już więcej powrotów ... i nie ma pociągów dla mieszkańców warszawskiego getta, jest tylko rozpalony do czerwoności bruk i tłumy dzieci, które przypadają do nóg przechodniom żebrząc o okruch chleba.

Prawda, że nie wszystkie dzieci żebrzą, wiele z nich zarabia na życie - często przychodzi im to łatwiej niż dorosłym. Istnieją całe zorganizowane gangi małych dzieci - chłopców i dziewczynek w wieku od 5 do 10 lat. Najmniejsi i najbardziej wychudzeni owijają swoje małe, kościste ciałka lnianymi workami. Później przemykają na stronę „aryjską” przez ulice odgrodzone od getta tylko kolczastym drutem. Większe dzieci rozsuwają druty i przepychają mniejsze przez powstałe w ten sposób dziury. Inne obserwują niemieckich strażników i polskich policjantów.

Po kilku godzinach wracają obładowani ziemniakami i mąką. Zazwyczaj wędrują na przedmieścia, gdzie żywność jest tańsza niż w centrum miasta. Często chłopi dają im ziemniaki za darmo. Ich okropny wygląd wzbudza litość. Na dodatek do ziemniaków często przynoszą bochenki wiejskiego, razowego chleba. Ze szczęśliwym uśmiechem na małych, zielonkawych buziach przemykają z powrotem do getta. Po tej stronie kolczastych drutów czekają na nich starsi koledzy. Czekają czasem i wiele godzin, aż hitlerowski strażnik będzie zajęty sprawdzaniem paszportu jakiegoś obcego obywatela lub polskiego goja odwiedzającego getto. To stwarza im okazję przeszmuglowania żywności. Czasem niemiecka żandarmeria nie zauważa ich, czasem zaś zauważa, ale udaje, że nic nie widzi. To ostatnie zdarza się rzadko, ale są tacy Niemcy - szczególnie wśród starszych - którzy muszą mieć w domu małe dzieci i dlatego odczuwają cień litości dla tych żydowskich brzdąców, które wyglądają jak małe, żywe szkielety pokryte chropowatą, żółtawą skórą. Większość jednak niemieckich strażników z zimna krwią strzela do uciekających dzieci, a żydowscy policjanci muszą potem podnosić krwawiące ofiary leżące na ulicy jak zranione ptaszki rzucać je na przejeżdżające riksze. Jednak gdy dzieci wracają bezpiecznie, dumne ze swych trofeów, do głodujących rodziców - w domach panuje niezmierna radość. Głąbiaste ziemniaki i czarny chleb smakują cudownie. Następnego ranka mali zaopatrzeniowcy kolejny raz próbują przejść przez granicę getta na rogu Siennej i Żelaznej; może znów będzie ten sam dobry strażnik, który wczoraj pozwolił przejść?

17 czerwca 1941

Dziś poszłam na zebranie ludzi przybyłych z Bielska, na które zostałam zaproszona przez Verę Neuman. Znamy się bardzo krótko, ale jesteśmy w wielkiej przyjaźni. Vera jest wysoka blondynką, prawdziwie niemieckim typem i stanowi żywe zaprzeczenie nazistowskiej teorii rasowej. Jest tu całkiem sama. Matka jej zmarła kilka lat temu, a ojciec - milioner, właściciel paru fabryk - przebywa we Lwowie, który jest teraz pod sowiecka władzą. Z rzadka Vera otrzymuje od niego listy za pośrednictwem dobrze opłaconego przemytnika, bo nie ma oficjalnej komunikacji między Generalną Gubernią a regionem zajętym przez Sowietów. W takich momentach dziewczyna szaleje z radości. Przychodzi do mnie, śmieje się i płacze. Bardzo cierpi z powodu swojej samotności, z tego też powodu chodzi na zebrania bielskich uchodźców, gdzie spotyka się ze starymi przyjaciółmi i wspomina beztroskie, luksusowe życie, jakie kiedyś prowadziła.

Jest kilka takich grup z różnych miast Polski - między innymi z Łodzi i Lublina - które działają dość aktywnie. Większe grupy maja swoje własne siedziby otwarte cały dzień - niektóre prowadzą nawet własne kuchnie wydające posiłki ubogim. W tych siedzibach uchodźcy z tego samego miasta spotykają się i organizują pomoc dla nowo przybyłych. Od czasu do czasu urządzają koncerty, z których cały dochód przeznacza się na pomoc dla potrzebujących. Gmina często powierza tym grupom opiekę nad ich ziomkami - umieszcza się ich w domach wcześniej przybyłych uchodźców. Wszystkie mieszkania w getcie są przepełnione - przeciętnie jeden pokój zajmuje sześć osób. W efekcie istnieje poważne niebezpieczeństwo epidemii, szczególnie tyfusu. Głównymi nosicielami tej potwornej choroby są wszy ubraniowe, których dziś trudno uniknąć - rozmnażają się strasznie szybko. Wystarczy przejść ulicą i otrzeć się o kogoś w tłumie, żeby się nabawić wszy. Zewsząd docierają do nas alarmujące wieści o ofiarach tyfusu.

Rozdział V

ROSYJSKIE BOMBY

26 czerwca 1941

Piszę te słowa w schronie naszego domu. Mam nocny dyżur jako członek ochrony przeciwlotniczej. Rosjanie bombardują coraz częściej. Nasz dom stoi w niebezpiecznym punkcie - blisko głównej stacji kolejowej. Jest jedenasta. Siedzę przy małej karbidowej lampce. Po raz pierwszy od rozpoczęcia działań wojennych między Rosją a Niemcami mogę pisać. Szok był ogromny. Wojna między Niemcami a Rosja! Któż mógł mieć nadzieję, że to nastąpi tak szybko!

Tego historycznego dnia, 22 czerwca, o czwartej po południu nasz zespół teatralny dawał swoje tradycyjne, niedzielne przedstawienie w sali Weismana. Misza wyrecytował swój numer, potem ja weszłam na scenę i - nie umiem powiedzieć, dlaczego - po raz pierwszy poczułam aż taka tremę. Siedzący przy fortepianie Romek zauważył moje przerażenie i z charakterystyczną dla niego łagodnością szepnął: „Nie bój się, pamiętaj tylko o tonacji!”. Jego spojrzenie dodało mi odwagi i po pierwszych taktach trema zniknęła.

Skończyłam pierwszą piosenkę i zaczęłam już drugą, gdy nagle dała się słyszeć potworna eksplozja, a cała scena zadrżała. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, co się działo. Przez okno widziałam ruiny domu po drugiej stronie ulicy (został zbombardowany podczas oblężenia Warszawy) rozpadające się na kawałki. Co to może być - myślałam - czy znów bombardują? Ale kto?

Widownia zaczęła się niepokoić, ale Romek nie przerwał gry i szepnął mi: „Śpiewaj dalej, to nic”. Czułam, jak uginają się pode mną nogi, różne myśli kłębiły mi się w głowie, ale śpiewałam. Nadal słyszeliśmy wybuchy, wyglądało jednak na to, że nieco dalej. Kiedy skończyłam występ, w sali wybuchła panika i publiczność rzuciła się do drzwi. Harry próbował ich zatrzymać, ale daremnie. W ciągu kilku chwil sala opustoszała. Ktoś przyniósł wiadomość, że Rosjanie bombardowali dworzec i wiele domów po prawej stronie Siennej, na której mieszkamy, zostało trafionych. Pobiegłam do wyjścia, ale Romek zatrzymał mnie. Dopiero kiedy skończyły się eksplozje, wyszliśmy razem. Na rogu Siennej i Sosnowej widziałam już, że nasz dom stoi nietknięty i odetchnęłam z ulga. Na ulicy ludzie wyrywali sobie z rąk specjalne wydanie „Nowego Kuriera Warszawskiego” z ogromnymi kolorowymi nagłówkami: „Wojna przeciw czerwonej zarazie” i „Niemcy bronią świat przed bolszewickim potopem”. Te tytuły wywoływały śmiech.

W Warszawie natychmiast ogłoszono stan oblężenia. Godzina policyjna w getcie zaczyna się teraz o siódmej, a nie o dziewiątej; za nieprzestrzeganie obowiązku zaciemnienia grozi kara śmierci. Ale to nic nowego. Syreny wyją dość często. Oślepiające światła rakiet rzucanych nad Warszawą przez radzieckich lotników robią ogromne wrażenie. Pomagają Czerwonym Wojskom Lotniczym bombardować precyzyjnie obiekty wojskowe i lotniska dookoła Warszawy.

Dzisiejszy oficjalny komunikat w „Nowym Kurierze Warszawskim” stwierdza, że: „Sowieckie bombardowanie Warszawy ostatniej nocy nie spowodowało żadnych szkód militarnych, ale bardzo ucierpiała ludność cywilna. Bolszewiccy lotnicy koncentrowali się na zamieszkałych dzielnicach miasta, a także zbombardowali szpital”. W artykule wstępnym gazeta apeluje do pilskich obywateli, aby „wzięli aktywny udział w świętej wojnie przeciw czerwonym barbarzyńcom” i proponuje utworzenie specjalnego polskiego legionu do walki z bolszewikami.

Po południu dostałam nielegalny biuletyn, który donosił coś całkiem przeciwnego: rosyjskie bombowce spowodowały wielkie zniszczenia na Głównym i zniszczyły długie składy (towarowe); zniszczeniu uległo także lotnisko na Okęciu, natomiast w kilku fabrykach amunicji zginęło wielu polskich robotników.

Prasa podziemna ukazuje się teraz częściej i spełnia ważną funkcję. Małe bibułki przynoszą nam powiew nadziei i podtrzymują moralnie.

Zdaje się, ze właśnie jest alarm; tak, długi gwizd syreny. Muszę biec obudzić komendanta.

1 lipca 1941

Goje będący wciąż jeszcze dozorcami w getcie otrzymali rozkaz natychmiastowego puszczenia tej dzielnicy; wielu Żydów pragnie dostać po nich pracę. Mój ojciec starał się zabezpieczyć stanowisko dozorcy w naszym domu dla wujka Percy, który nie ma z czego żyć, prócz tego, co dostaje od nas. Ale nasze zasoby nie starczą na długo, jeśli nadal będziemy wspierać tak wielu krewnych. Niełatwo dostać tę pracę. Konieczny jest jednogłośny wybór przez wszystkich lokatorów, a potem kandydat spełniający ten warunek musi jeszcze zostać zatwierdzony przez administrację Gminy.

Szanse wujka Percy są niewielkie, tym bardziej że nie jest nawet lokatorem naszego domu. Z tego powodu ojciec ostatecznie zdecydował się wysunąć swoja własną kandydaturę i wziąć Precy'ego na zastępcę. Ten plan może się udać. W naszym domu mieszka czterystu lokatorów i dozorca ma szanse godziwego zarobku.

4 lipca 1941

W szkole zbliżają się egzaminy. Rok szkolny trwał tylko siedem miesięcy; Niemcy odmówili przedłużenia zajęć. Profesorowie są zadowoleni z postępów, jakie zrobiła większość uczniów. Istnieją jednak ogromne braki jeśli chodzi o materiały. Tylko dwa sklepy w getcie sprzedają jeszcze niewielkie ilości papieru i farb po fantastycznych cenach. Przed wojną arkusz papieru kosztował 20 groszy - teraz kosztuje cztery złote. Tuszu, pędzli i piór dostać nie można. Mimo to jakoś udaje nam się kontynuować naukę i podjąć pracę, żeby zarobić na życie.

Najpopularniejszym studentem jest 23-letni Zdzisław Szenberg, kościsty młody człowiek chodzący w oficerkach i eleganckim płaszczu. Ma szczupłą twarz i duże, błyszczące czarne oczy z przedziwnie długimi rzęsami - rzadko spotykanymi u mężczyzn. Jego dłonie są obdarzone cudownym talentem do rysunku i malarstwa. Jest zdolnym projektantem i żartuje z malarzy, którzy - jego zdaniem - marnują czas i materiał na rzeczy zbędne. Ale to tylko poza; on także maluje „nędzne” postacie getta i krajobrazy składające się z okaleczonych kasztanów na tle zbombardowanych domów.

Interesującymi uczniami są także Józiek Fogelnest i Kazik Kastenberg. Świetnie do siebie pasują i zawsze siedzą w jednej ławce. Są przyczyną rozpaczy nauczycieli - za każdym razem ,gdy jeden z nich odezwie się, cała klasa ryczy ze śmiechu. Kazik ma komiczną, długa twarz przypominającą łeb konika, Józiek jest świetnie zbudowanym mężczyzną z niewinnymi oczyma dziecka. Jego okulary maja zwyczaj zjeżdżać mu na czubek nosa. Obaj maja po 19 -naście lat i chodzą na kursy tylko po to, by uniknąć przymusowej pracy dla Niemców. Nie maja najmniejszego pojęcia o rysowaniu, a przez egzaminy wstępne przeszli tylko dzięki „plecom”. Udaje im się jednak zwalczać zadania, jakie wyznaczają nauczyciele - obaj chłopcy udają neoimpresjonistów i rysują skomplikowane, do niczego nie podobne i często dość absurdalne kompozycje. Gdy nauczyciele wytykają im, że ich prace nie rozwiązują zadanego problemu - oskarżają nauczycieli o konserwatyzm i upieranie się przy przestrzeganych poglądach, po czym zaczynają wyjaśniać głęboką symbolikę swoich propozycji. Reszta klasy płacze niemal ze śmiechu, a profesorowie poddają się i często przyłączają do ogólnej zabawy.

Kolejna dziwną postacią jest Bolek Szpilberg. Codziennie przychodzi do szkoły w innym ubraniu. Jest dość utalentowanym synem bardzo zamożnych rodziców. Wygląda na więcej niż osiemnaście lat; wzrost ma średni, a prezencję bardzo dystyngowaną. Bolek urodził się w Palestynie, jest poddanym brytyjskim i jako taki miał obowiązek okresowego meldowania się w gestapo. Ale za dużą sumę pieniędzy zdobył włoską metrykę., zarejestrował się w gestapo pod własnym nazwiskiem, tyle że jako obywatel włoski, i dumny jak paw kręcił się po szkole bez opaski na ramieniu. Jednak gdy któregoś dnia Niemcy przyjechali wizytować szkołę, Bolek szybko założył opaskę. Wtedy uświadomiłam sobie, jakim jest tchórzem.

Wśród naszych studentów jest dwóch niemieckich uchodźców, to bracia Liebermannowie. Młodszy, 16-latek, jest drobny i nieładny, ale bardzo zdolny jako rysownik; starszy ma 23 lata i wykazuje szczególny talent do dekoratorstwa i plakatu. Są kuzynami słynnego niemieckiego malarza, Żyda, profesora Maxa Libermanna.

Jeśli chodzi o dziewczęta, to bardzo utalentowana w dziedzinie dekorowania wnętrz i projektowania mody jest Inka Garfinkel. Ma oryginalne pomysły i w ogóle to indywidualność. Wysoka, smukła, o kasztanowych włosach, czarnych oczach i jasnej karnacji często sama wygląda jak modelka z magazynu mody. Niedawno zrobiłam pastelami jej portret, który bardzo podobał się naszemu nauczycielowi. Inka jest bardzo zdecydowana w swoich pomysłach. Wkrótce wychodzi za mąż za Józefa Świecę, także studenta, urzędnika policji getta. Ta para zna się od roku, kochają się tak bardzo, że zupełnie nie boją się otaczającego ich świata. Dotąd w realizacji małżeńskich planów przeszkadzała im sytuacja finansowa, ale teraz Inka trochę zarabia, a jej narzeczony dostaje dobrą pensję - szykują więc do ślubu.

Nierozłączną parę stanowią Nina Wygodzka i Janette Natanson; są ładne i eleganckie, ale okropnie egzaltowane. Maja duże powodzenie u chłopców. Do ich manier należy ciągłe mówienie po francusku. Ja zawsze odpowiadałam im po angielsku. Nie wyglądają na Żydówki, często więc udaje im się przechodzić na drugą stronę, gdzie robią ważne zakupy - są później za nie dobrze wynagradzane. Mimo że bardzo młode, maja ogromne doświadczenie. Obie są jedynaczkami i mieszkają ze swymi matkami. Ojcowie zmarli kilka lat temu. Nina jest niewysoką, dość pulchną 19-latka, włosy nosi splecione w warkocze i owinięte wokół głowy. Janette jest też średniego wzrostu, ma długie loki i blada twarz usianą drobniutkimi piegami. Jej zielone, kocie oczy są bardzo błyszczące. Ta dwójka zawróciła w głowie wszystkim chłopcom w szkole; uznano je za niebezpieczne „wampy”.

Ogólnie rzecz biorąc żyją w zgodzie i pomagają sobie, jak tylko potrafią.

10 lipca 1941

Rosyjscy lotnicy często „odwiedzają” okolice Warszawy; powietrze drży od wybuchów bomb. Co rusz słyszę szum rosyjskich samolotów, które omijają getto. Dlatego nie schodzimy już na dół do piwnicy na sygnał alarmu. Upał potworny, przesiaduję wciąż na balkonie naszego mieszkania. Jest na drugim piętrze. Pomidory, groszek, marchewka i rzodkiewki w skrzynkach za oknami - usychają. Tylko zalane słońcem niebo nad głową przypomina wolność. Bardzo często wracam do domu z przyjaciółką, Lutką Leder, która mieszka na szóstym piętrze; dyskutujemy o planach na przyszłość. Lutka jest tu z macochą i młodszą siostrą. Jej ojciec przebywa na terenach Polski zajętych przez Rosję; nie ma od niego wiadomości od momentu niemieckiej inwazji na Rosje. Lutka ma 18-cie lat i jest niedużą, pulchniutka brunetka. Często przychodzą też do nas Vera Neuman i Mickie Rubin.

Wdychamy świeże powietrze i na chwilę zapominamy o tym. Co dzieje się wokół nas. Ale jeden rzut oka na podwórze przedzielone murem na pół wystarczy, by rozwiać słodkie marzenia. Nasz balkon wychodzi na „aryjską” stronę Złotej. Stamtąd, z piątego piętra, często słychać dźwięki fortepianu, zwykle jedna i tę samą melodię: „Traumerei” Schumanna. Czasem myślę sobie, że to może jakaś szlachetna, chrześcijańska dusza stara się pocieszyć nieszczęsnych mieszkańców getta zamkniętych za murami i że nawet jakby wyrażała ubolewanie z powodu kamieni tak często wrzucanych do getta z „aryjskiej” strony. Ta melodia Schumanna przenosi nas w inny świat. Lutka marzy o swoim ukochanym, Kaziku Briliant, który mieszka w sąsiednim domu. Nigdy nie przestaje o nim myśleć ani mówić, ale na szczęście on jest w stosunku do niej całkiem obojętny. Myśli Mickie Rubin zawsze krążą wokół rodzinnego Lipska, gdzie spędziła najlepsze lata młodości. Jest bardzo sentymentalna i pamięta nawet najbłahsze wydarzenia z tego niemieckiego miasta, z którego deportowano ją do warszawskiego getta. Mimo gorzkiej niesprawiedliwości, jaka cierpiała, i krzywd wyrządzonych jej przez Niemców, nie może zapomnieć kraju, w którym urodziła się i ona, i jej rodzice.

Jestem pełna okropnych przeczuć, w ciągu kilku minionych nocy miałam koszmarne sny. Widziałam Warszawę spływającą krwią; razem z siostrą i rodzicami szłam nad okaleczonymi trupami ludzi. Chciałam uciec, ale nie mogłam i obudziłam się zlana zimnym potem, przerażona i wyczerpana. Złote słońce i błękitne niebo szarpią tylko moje osłabione nerwy.

25 lipca 1941

Po długich staraniach ojciec dostał wreszcie pracę dozorcy wraz z wszystkimi przywilejami, jakie zapewnia to stanowisko. Od dwóch tygodni pełni już „urząd” i na dodatek do zwykłej żydowskiej opaski nosi na ramieniu jeszcze żółtą z napisem „Gospodarz Domu”. Otrzymał także od Gminy paszport stwierdzający, że jest zwolniony z obowiązku przymusowej pracy. Tak więc może swobodnie poruszać się po ulicach nie bojąc się łapanek. Dozorcy są zwolnieni z rozmaitych opłat, otrzymują dodatkowe racje żywnościowe, dwieście złotych miesięcznie jako wynagrodzenie oraz darmowe mieszkanie. Ale główny zysk dozorcy pochodzi z otwierania drzwi w nocy: zgodnie z przepisami dotyczącymi godziny policyjnej, brama zamykana jest wcześnie, a lokatorzy dają za jej otwieranie po 20 groszy i więcej. Czasem w ciągu jednej nocy uzbiera się i 20 złotych. Krótko mówiąc dochody dozorcy, jak na obecne warunki, są wyjątkowo korzystne; nic więc dziwnego, że tak trudno dostać tę pracę.

Ze względu na to, że tata nie ma tyle sił, by spełniać wszystkie ciężkie obowiązki dozorcy, a mianowicie utrzymywać dom w czystości szorując klatkę schodowa i usuwając śmiecie - zrealizował swój pierwotny plan i wziął wujka Percy do pomocy. Oddaje mu wszystkie bezpośrednio otrzymywane pieniądze.

Początkowo nasi sąsiedzi byli nieufni w stosunku do nowego dozorcy, który jeszcze wczoraj był takim samym lokatorem jak wszyscy. Nie mogli sobie wyobrazić, żeby antykwariusz dzieł sztuki i specjalista od malarstwa klasycznego był w stanie wykonywać obowiązki dozorcy. Wkrótce jednak przywykli do myśli, że nawet szanowny obywatel może zostać dozorcą i nadal być człowiekiem godnym szacunku. Obecnie okazują ten szacunek zarówno ojcu, jak i wujkowi. Nawiasem mówiąc, nie są oni jedynymi ludźmi, którzy w getcie upadli tak nisko w hierarchii społecznej. Dozorcą sąsiedniej posesji jest inżynier Plonskier, bliski przyjaciel naszej rodziny. Także wielka liczba pracowników cieszy się teraz z posiadania zajęcia dozorcy.

Rozdział VI

TYFUS

29 lipca 1941

Szaleje tyfus. Wczoraj liczba zmarłych na tę chorobę przekroczyła dwieście osób. Doktorzy po prostu załamują ręce z rozpaczy. Nie ma lekarstw, a wszystkie szpitale są przepełnione. Wciąż dostawia się nowe łóżka w salach i na korytarzach, ale to nie rozwiązuje problemu; liczba ofiar wzrasta z dnia na dzień.

Szpital na rogu Leszna i Rymarskiej wywiesił w oknie izby przyjęć napis: „Nie ma miejsc”. Szpital dziecięcy Bersona na Siennej pełen jest dzieci w różnym wieku - wszystkie chore na tyfus. Całkowicie zamknął podwoje szpital na rogu Leszna i Żelaznej - nie ma tam miejsca dla ani jednego pacjenta więcej.

Kilka dni temu na ulicy Leszno widziałam ojca, który niósł na rękach całkiem już dużego chłopca. Obaj okryci byli szmatami. Twarz chłopca płonęła ognistym rumieńcem, trząsł się potwornie. Mężczyzna zatrzymał się niepewnie przed wejściem do szpitala na rogu Leszna I Żelaznej. Pozostał przez chwilę nieruchomy, najwyraźniej zastanawiając się, co robić. Wreszcie nieszczęsny człowiek położył swego syna na schodach wiodących do izby przyjęć i cofnął się parę centymetrów. Wyczerpanym chłopcem wstrząsały konwulsje, jęczał głucho. Nagle wyszła pielęgniarka w białym fartuchu i zaczęła krzyczeć na zastygłego w bólu ojca, który stał ze spuszczoną głową płacząc gorzko. Po chwili zauważyłam, że chory chłopiec przestał się trząść, jakby zasnął. Oczy miał zamknięte, a na twarzy pojawił się wyraz łagodnego zadowolenia.

Kilka chwil później płaczący ojciec spojrzał na syna. Pochylił się nad swoim dzieckiem szlochając jakby mu serce pękło i patrzył długo w jego twarz szukając śladu życia. Ale było już po wszystkim. Wkrótce nadjechał mały czarny wóz i ciepłe jeszcze ciało chłopca zostało dorzucone do kilku innych, zebranych na sąsiednich ulicach. Przez jakiś czas ojciec spoglądał oddalającym się wozem. Potem znikł.

Umieszczanie chorych przed szpitalnymi nie jest już niczym wyjątkowym. Matki, które nie mogą znieść widoku dziecka cierpiącego bez żadnej medycznej pomocy, mają nadzieję, że w taki sposób uda im się umieścić dziecko w szpitalu.

Epidemia przybrała szczególnie ostrą formę w regionie Gęsiej, Nalewek, Nowolipek i Nowolipia. W „małym” getcie sytuacja jest trochę lepsza, bowiem jest to okolica zamieszkana przez zamożnych ludzi, którzy mogą pozwolić sobie na prywatna opiekę medyczną.

Ostatnio importuje się serum przeciw tyfusowi ze Lwowa, który przeszedł w niemieckie ręce miesiąc temu. Sowieci, gdy ewakuowali Lwów, zostawili duży magazyn środka na tyfus w fiolkach. Teraz to drogocenne lekarstwo jest szmuglowane do Warszawy. Ale tylko bogaci ludzie mogą sobie na nie pozwolić - cena osiąga kilka tysięcy złotych za fiolkę.

Niektórzy mieszkańcy getta otrzymują paczki pocztą ze Szwajcarii; są w nich rozmaite lekarstwa, a przede wszystkim serum antytyfusowe. Środek szwajcarski jest lepszy niż rosyjski. W getcie prowadzi się ożywiony handel lekarstwami. Heniek Grynberg, jeden z moich znajomych, bierze udział w tych interesach i opowiedział mi nieco szczegółów.

Heniek jest wysokim blondynem - prawdziwy typ nordycki, bez jednej żydowskiej cechy. Przez podziemne kanały często przechodzi na druga stronę, gdzie bez trudu uchodzi za Polaka dzięki podrobionym dokumentom. W jakiś sposób zdobywa zezwolenia na jazdę do Lwowa i tam kupuje fiolki z lekarstwem na tyfus, zamówione i z góry opłacone przez zamożnych mieszkańców getta. Nie jest to łatwa wycieczka, mimo aryjskiego wyglądu Heńka i jego podrobionych papierów. Stale przeprowadzane są rewizje w pociągach i Niemcy nie tylko konfiskują przemycane towary, ale również nakładają srogie kary na przemytników - w przypadku Heńka, gdyby wykryto, że jest Żydem, kara mogłaby być wyjątkowo surowa. Ale Heniek jest doświadczonym szmuglerem. W ciągu trzech lat okupacji przekraczał kilka granic, zajmował się różnymi rodzajami handlu, ukrywał się przed policją kilku krajów i udało mu się uniknąć wszelkich niebezpieczeństw. W tym nowym interesie też należy do tych, którzy odnoszą największe sukcesu. Widać to po jego dostatnim wyglądzie oraz eleganckich sukniach, jakie noszą jego żona i córka. Siostra Heńka, Ewa Grynberg, jest członkiem naszego komitetu domowego, a kuzynka, Rutka, jest przyjaciółką mojej młodszej siostry, Anny. Rutka spędza całe dnie w naszym mieszkaniu, a moi rodzice traktują ją jak trzecią córkę.

31 lipca 1941

Wczoraj zdawaliśmy ostatnie egzaminy. Zdałam wszystkie i natychmiast zapisałam się na tzw. kurs zaawansowany, który potrwa następne siedem miesięcy.

Teraz siedzę przy oknie nowego mieszkania, które przydzielono nam jako rodzinie dozorcy; wyglądam na ulicę. Okno wychodzi na Sienną przy Sosnowej - w tym miejscu zawsze jest duży ruch. Na rogu stoi kiosk z gazetami. Nie trzeba nawet mówić, że sprzedawane tam gazety są przemycane, bo przecież oficjalnie wolno sprzedawać w getcie tylko „Gazetę Żydowską”. Ale można dostać także „Nowy Kurier Warszawski”, „Das Reich”, „Krakauer Zeitung”, a nawet „Völkischer Beobachter”. Czasem legalne gazety faszystowskie zawierają interesujace informacje o innych gettach w Polsce. Blisko kiosku z gazetami stoi sprzedawca cukierków i papierosów. Jest to starszy mężczyzna o wyglądzie intelektualisty. Opiera się o ścianę na pół drzemiąc. Cukierki, które sprzedaje, wytwarzane są z melasy i sacharyny w maleńkich fabryczkach getta. Obecnie cukier kosztuje 30 złotych za funt. Niektóre cukierki owinięte są w papierki z gwiazda Dawida i napisem „Dzielnica Żydowska”. Kosztują od 20 do 30 groszy za sztukę. Ale są też cukierki po jeden złoty.

Nieco starsza pani siedząca przy małym stoliku sprzedaje opaski na rękę różnej jakości w cenie od 50 groszy do dwóch złotych za jedną. Najtańsze zrobione są z papieru, na którym wydrukowano gwiazdę Dawida; najdroższe wykonano z lnu z ręcznie haftowaną gwiazdą i wciąganymi gumkami. W getcie jest wielkie zapotrzebowanie na te opaski, bo Niemcy są bardzo „czuli” na tym punkcie; kiedy zauważą Żyda mającego podartą lub brudną opaskę, natychmiast go biją.

Na Siennej można spotkać kilka popularnych postaci. Najbardziej znaną jest pani Bela Gelbart, wysoka, pulchna, elegancko uczesanymi czarnymi włosami przyprószonymi siwizną. Spaceruje powoli starając się dostosować swoje kroki do kroków ukochanego pieska. Wyprowadza go codziennie o tej samej porze, czasem otoczona przez studentów naszej szkoły, którymi szczególnie się jako patronka sztuk pięknych. Prowadzi ożywione dyskusje ze studentami i czuje się młoda wśród młodych ludzi, choć ma prawie 50 lat.

Dom naprzeciw naszego, pod numerem 42, został zburzony podczas oblężenia Warszawy. Dziś rano jakaś kobieta w średnim wieku usiadła przy jego ruinach. Jej bose stopy, które wyciągnęła przed siebie, pokryte były ropiejącymi ranami, twarz wykrzywiona cierpieniem, a nozdrza nienaturalnie rozszerzone, jakby węszyły. Kobieta próbowała podnieść swe ciężkie ciało, ale nie mogła. Ludzie mijali ją w pośpiechu nie oglądając się za siebie. Zresztą i tak nie mogliby jej pomóc. Z tobołka leżącego obok wyciągnęła kawałek chleba i próbowała go ugryźć, ale jej zęby stuknęły o siebie, a głowa ciężko uderzała o chodnik. W chwilę później podniosła się do pozycji siedzącej, ugryzła kawałek chleba i zaczęła żuć. Ale żołądek odmówił przyjęcia pokarmu - zwymiotowała. Potem starała się wstać pomagając sobie kijem i wreszcie udało się jej. Zrobiła kilka kroków, zaczęła się chwiać, bezwładnie wsparła się o kij i nagle zaczęła walić głową o ścianę krzycząc: „Ludzie, miejcie litość nade mną, dobijcie mnie!”. Po chwili upadła ciężko z rozrzuconymi na boki ramionami i przez chwilę myślałam, że jej cierpienia dobiegły kresu. Ale moment później kobieta zaczęła się poruszać i ochrypłym głosem wykrzykiwać coś niezrozumiale. Pobiegłam do stacji sanitarnej i narobiłam takiego rabanu, że wreszcie wysłano kogoś po tę biedną istotę.

Takie sceny zdarzają się na Siennej stosunkowo rzadko, ale w pobliżu Grzybowskiej ulice pełne są głodujących ludzi, którzy przychodzą po pomoc do władz gminy. Jest tam bardzo dużo prawie nagich dzieci, których rodzice zmarli, a one same zostały na ulicy owinięte w szmaty. Ich ciała są potwornie wyniszczone; przez cienką jak pergamin, żółtą skórę widać kości. To pierwszy etap szkorbutu; pod koniec tej strasznej choroby te same małe ciałka są opuchnięte i pokrywają się ropiejącymi ranami. Niektóre z tych dzieci straciły palce i nóg, kręcą się w kółko i jęczą. Nie wyglądają już jak ludzie; bardziej przypominają małpki niż dzieci. Nie błagają już o chleb, błagają o śmierć.

Gdzież jesteście, zagraniczni korespondenci? Dlaczego nie przyjedziecie tu i nie opiszecie sensacji getta? Bez wątpienia nie chcielibyście stracić apetytu. A może satysfakcjonuje was to, co mówią wam naziści - że zamknęli Żydów w gettach, aby uchronić „aryjską” ludność przed epidemiami i brudem?

Jakiś czas temu czytałam w kontrolowanym przez hitlerowców „Nowym Kurierze Warszawskim” takie właśnie reportaże pióra korespondentów hiszpańskich i rumuńskich. A jak zaskoczona byłam widząc, że także amerykański korespondent - reprezentujący duże czasopismo - pozwolił się omamić nazistowską propagandą o higienicznej konieczności utworzenia getta w Warszawie! Czy cały świat jest zatruty? Czy nigdzie nie ma sprawiedliwości? Czy nikt nie usłyszy naszego krzyku rozpaczy?

Ulica komitetowa, przy Grzybowskiej, jest żywym grobem dzieci niszczonych przez szkorbut. Ludność tej ulicy mieszka w długich jamach piwnicznych, do których nie dociera ani promyk słońca. Przez małe brudne okienka można zobaczyć wychudzone twarze i zniekształcone głowy. To starzy ludzie, którzy nie mają nawet siły podnieść się z barłogów. Umierającymi oczyma patrzą na tysiące butów przechodzących za okienkiem piwnicznym po ulicy. Czasem z takiego okienka wysuwa się koścista ręka żebrząca o kawałek chleba. Na Grzybowskiej widok jest nie mniej smutny. Co krok ustawiono gorące żelazne piecyki albo paleniska z cegły. Gotują się na nich ogromne czajniki wody. W pobliżu na małych stolikach i ławeczkach, leżą cienkie kawałki chleba. Tutaj za 40 groszy można dostać szklankę gorącej wody z sacharyną i kromeczkę chleba. Ogromny tłum ludzi kręci się pośród bezładnej krzątaniny. Gdzieś tu stoi kobieta sprzedająca galaretę z końskich kości po 10 groszy porcja; dalej sprzedawca cukierków, a jeszcze kawałek dalej kobieta sprzedająca placki rybne z ryb zwanych w getcie „śmierdziuchami”. Taki rybny placek kosztuje 30 groszy, a z kawałkiem chleba 50. kupujących jest wielu.

Po Grzybowskiej włóczą się również tabuny żebraków, bo tu właśnie mieści się największa garkuchnia prowadzona przez Gminę. Ta ulica jest jednym z najstraszniejszych siedlisk tyfusu. W każdym domu jest po kilku chorych. Ale ci, którzy wciąż jeszcze mogą chodzić - mają jednak nadzieję na przetrwanie tych wszystkich potworności. Każdy próbuje zapomnieć o śmierci i ruinach widocznych wszędzie. Ulubionym miejscem rozrywki w sercu getta jest „Cafe Hirschfled”.

Budynek ten znajduje się na rogu Siennej i Sosnowej. Można tu dostać wszystko, czego tylko dusza zapragnie - najdroższe likiery, koniaki, marynowane ryby, konserwy, kaczki, kury i gęsi. Cena obiadu z napojami waha się tu od stu do dwustu złotych. Kawiarnia ta jest miejscem spotkań największych szmuglerów i ich ukochanych; tu kobiety sprzedają się za dobry posiłek. Szesnastoletnie dziewczyny przychodzą ze swoimi kochankami, kilkoma łajdakami, którzy pracują dla gestapo. Te dziewczyny nie myślą, co się z nimi stanie w przyszłości - są na to zbyt młode. Przychodzą tu, by dobrze zjeść. Następnego dnia mogą być zastrzelone wraz ze swoimi kochankami. Zorganizowana młodzież getta jest bezwzględna dla zdrajców.

Stałym bywalcem tej kawiarni jest agent gestapo używający pseudonimu Milek - nikt nie wie, jak się naprawdę nazywa. Jest wysoki, dobrze odżywionym blondynem, nosi oficerskie bryczesy i sportową marynarkę. Jest znanym Don Juanem, a jeśli upatrzy sobie dziewczynę, ta nie może przed nim uciec, bowiem jeśli się opiera, grozi jej gestapo - a to zwykle oznacza śmierć. Milek zawsze nosi broń i chełpi się zastrzeleniem kilku działaczy podziemia, którzy chcieli go sprzątnąć.

Częstym gościem w „Cafe Hirschfeld” jest też Heniek Grynberg, bo to dobre miejsce do załatwiania interesów, można tu sprzedawać bądź kupować dziesięciokaratowe brylanty, większe ilości złota, gram platyny, a nawet podrobione ausweisy. Heniek opowiadał mi o tragediach, jakie czasem maja miejsce w kawiarni. Niemcy często robią w niej rewizje; otaczają budynek i przeszukują wszystkich gości uchodząc z pięknym łupem. A mimo to u Hirschfelda jest zawsze pełno. Wśród bywalców jest też Pola Fuchs, czy - jak ją przezywają - Polcia Mops. Ma osiemnaście lat, jest wysoką blondynką ze wspaniałymi nogami. Młody volksdeutsch ze Śląska, Alfons P., zakochał się w niej. Pola ciągnie z tego zysk, a może nawet go lubi. P. jest przystojnym blondynem, młodym człowiekiem średniego wzrostu; jego rodzice byli niemieckiego pochodzenia, ale on sam uważa się za Polaka. Jest przyjacielem Heńka Grynberga, a raz nawet pomógł mu w trudnej sytuacji.

Ilekroć Alfons odwiedza getto, zatrzymuje się ze swą panią u Grynbergów. Pola zawsze ubrana jest elegancko; nosi najdroższe francuskie jedwabie, które otrzymuje w prezencie od kochanka. Często widzę ją spacerującą po Siennej, znają ją dobrze wszyscy mieszkańcy dzielnicy.

Ostatnio Polakom trudniej jest odwiedzić getto, ale P., choć nie przyznaje się do swojego niemieckiego pochodzenia, ma świetne kontakty z gestapo. A zresztą kto zna całą prawdę? Może jest agentem?

Przywódcy ruchu oporu też spotykają się u Hirschfelda - fakt, że miejsce to znane jest jako dom schadzek różnych zdeprawowanych elementów, czyni tę kawiarnię świetną kryjówką dla bojowników podziemia.

Mimo różnych zakazów, wiele robi się w getcie rzeczy - tak jak i po „aryjskiej” stronie - które są wzbronione pod karą śmierci. Właściwie wszystko jest wzbronione. Nie wolno drukować gazet nie cenzurowanych przez hitlerowców, śpiewać narodowych pieśni, uczęszczać na ceremonie religijne i do szkół, wchodzić do publicznych parków, podróżować pociągami, posiadać radia, płyt gramofonowych, telefonów - słowem: życie jest wzbronione! A jednak żyjemy, wbrew nazistom, i mamy nadzieję jakoś przetrwać ten reżim niewolnictwa.

10 września 1941

Grupa teatralna ŁZA często spotyka się w naszym mieszkaniu. Wydaje mi się, że nie możemy już dłużej kontynuować naszej działalności. Wszędzie panuje nastrój potwornej depresji. Matka Edzi Piaskowskiej jest chora na tyfus. Mieszkają na Karmelickiej, gdzie epidemia przybrała wyjątkowo ostrą formę. Edzia była zmuszona opuścić dom i teraz mieszka u nas. Także ojciec Miszy jest bardzo chory. Mietek Fein wyjechał gdzieś na prowincję i nie mamy od niego żadnych wiadomości. Ojciec Stefana Mandeltorta zmarł na tyfus, a teraz zachorował Edek Wołkowicz.

Harry jest bardzo przygnębiony. Ostatnio lekarze stwierdzili, że jego gruźlica postępuje. Bolek Gliksberg szykuje się do ucieczki z getta. Dolek Amsterdam nosi żałobną opaskę po swym ojcu. Ola jest bardzo załamana; jej sytuacja materialna pogorszyła się poważnie. W chwili, gdy weszła, od razu poprosiła o kawałek chleba, twierdząc, ze zapomniała coś zjeść przed wyjściem z domu. Naturalnie natychmiast poczęstowałam ją skromną kolacją.

W przeciwieństwie do większości z nas, Tadek jest w znakomitym nastroju; nic dziwnego: jego ojciec, znany łódzki adwokat, jest asystentem komendanta tzw. Trzynastki - walczącej ze spekulacją w getcie. Zarabia dużo pieniędzy, a ja przypuszczam, że robi jeszcze interesy „na boku”, z nazistami. Tadek jest zawsze dobrze odżywiony i elegancko ubrany i wygląda naprawdę dobrze. Jest we mnie zakochany; powiedział mi to całkiem otwarcie pewnego dnia. Często mnie odwiedza, ale twarz mu się wydłuża, gdy zastaje mnie w towarzystwie Romka, którego słusznie uważa za groźnego rywala. Tadek i Romek są dobrymi przyjaciółmi; na ogół zgadzają się ze sobą, ale kiedy są ze mną, ich harmonia pęka i zaczynają się kłócić.

Romek jest zgorzkniały: musi ciężko pracować, by wyżywić rodzinę, i co dzień wraca do domu wyczerpany. A jednak odwiedza mnie prawie każdego wieczora. Tadek nie ma trosk, uczy się tylko, a wolnym czasie zanudza mnie swymi deklaracjami miłości. Nie interesuje mnie, a wręcz przeciwnie - irytuje tym wymuskanym wyglądem, eleganckim ubraniem i faktem, że nigdy nie chodzi piechotą, tylko każe się wozić rikszą. Bóg widzi, że mu nie zazdroszczę, ale jestem nieszczęśliwa widząc, jak ciężko musi pracować Romek. Gdy mnie odwiedza, siada w głębokim fotelu i pozostaje nieruchomy przez długą chwilę, z zamkniętymi oczyma, jakby spał. Jest zawsze przygnębiony. Wychodząc całuje mnie i stara się powiedzieć parę słów otuchy na temat przyszłości. Ale kilka dni temu objął mnie i powiedział, jak dorosły do dziecka: „Mała dziewczynko, to dobrze, że nie rozumiesz wielu rzeczy. Jestem szczęśliwy, że nie cierpisz tak jak ja”.

Dławiły mnie łzy, bo wiem i rozumiem wszystko, ale jestem bezsilna i nikomu nie mogę pomóc.

Czasami nasza grupa zbiera się u Romka, choć droga do niego ode mnie jest niebezpieczna. Niemieccy strażnicy strzelają do przechodniów bez powodu i ostrzeżenia. Dlatego Harry i Bolek, którzy mieszkają blisko nas, przyszli wczoraj po mnie i poszliśmy razem do Romka.

Był upalny dzień. Wyszliśmy z domu około czwartej po południu. Na ulicy ludzie spieszyli się z niezwykłym wyrazem strachu na twarzach. Na każdym kroku czuło się napięcie. Kiedy dotarliśmy do przejścia na rogu Leszna i Żelaznej, zauważyliśmy, że okolica jest całkiem pusta. Poprosiłam Harry'ego, żeby odprowadził mnie z powrotem do domu, ale za późno, bo właśnie w tym momencie zauważyliśmy niemieckiego strażnika celującego w nas z karabinu. Wszystko we mnie zamarło; poczułam, że zbliża się ostatnia chwila mojego życia. Nogi zaczęły mi drżeć. Chłopcy chwycili mnie pod ręce i śmiało zaczęli przechodzić przez ulicę. Czułam ból w ramionach piekący jak od kuli. Na rozgrzanej ulicy cisza skamieniała. Nagle dał się słyszeć suchy trzask i kula poleciała wzdłuż środka ulicy; na szczęście najbardziej niebezpieczny odcinek mieliśmy za sobą. Harry i Bolek byli śmiertelnie bladzi. Ja sama zaś byłam zielona, gdy weszliśmy do domu Romka. Byłam głęboko wstrząśnięta i nie mogłam się uspokoić.

W kilka minut później siostra Romka, Marysia, wpadła do pokoju i wciąż jeszcze drżąc zaczęła nam opowiadać o strzelaninie na ulicy. Romek pozostał spokojny, a w jego oczach mogłam odczytać całkowitą rezygnację. Później odprowadził mnie do domu. Gdy zbliżaliśmy się do przejścia na rogu Leszna i Żelaznej, zastaliśmy tam esesmana uzbrojonego w kij, którym walił po głowie każdego przechodnia. Wszyscy byli zmuszeni przez to przejść, bo z Leszna nie ma innej drogi do „małego” getta.

Nam udało się jakoś ukryć w tłumie pchających się przez przejście i uniknąć razów. Wszyscy mężczyźni byli zmuszeni do zdejmowania kapeluszy, by oddać honory Niemcom. Gdy to zrobili, esesman kontynuował robotę waląc ich po nieosłoniętych głowach i wielu przeszło na drugą stronę z zakrwawionymi twarzami.

Kiedy skończy się to piekło?

20 września 1941

Hitlerowcy triumfują. Kijów padł. Wkrótce Himmler będzie w Moskwie. Londyn jest ciężko bombardowany. Czy Niemcy wygrają tę wojnę? Nie, tysiąc razy nie! Dlaczego Berlin jest wciąż nietknięty? Niemcy muszą zostać starte z powierzchni ziemi. Takim ludziom nie wolno pozwolić istnieć. Kryminalistami są nie tylko umundurowani hitlerowcy, ale wszyscy Niemcy, cała ludność cywilna, która korzysta z efektów grabieży i mordów popełnianych przez ich mężów i ojców.

Gdybyśmy tylko mieli broń, gdybyśmy mogli się bronić, wziąć odwet! Ale jesteśmy bezradni; możemy tylko pochylić głowy i modlić się do Boga.

Jutrzejszej nocy jest Rosz Haszana, żydowski Nowy Rok. Boimy się, że faszyści szykują coś potwornego na ten święty dzień, bo zawsze robią coś szczególnie okrutnego w każde żydowskie święto. Wydali specjalne ostrzeżenie, ze Żydom nie wolno zbierać się na wspólne modły, bo będą zastrzeleni. Cały czas dochodzą słuchy o planach oddzielenia Siennej od reszty getta. Niemcy żądają siedmiu funtów złota jako okupu za tę ulicę. Zbiera się kosztowności wśród mieszkańców Siennej. Każdy oddał ostatni pierścionek czy kolczyk, byle tylko uniknąć takiego nieszczęścia.

Rozdział VII

GWAŁT PRZECIW BRATU TWEMU

23 września 1941

A więc nasze obawy przed świętem były słuszne. Właśnie wczoraj, w noc Rosz Haszana, Niemcy zabrali przedstawicieli Gminy z inżynierem Czerniakowem na czele i oświadczyli, że żądają natychmiast pięciu tysięcy mężczyzn do obozów pracy. Gmina odmówiła wykonania tego rozkazu. Wtedy Niemcy wpadli do getta i urządzili prawdziwy pogrom. Polowanie na ludzi trwało cały wczorajszy dzień i dziś rano, ze wszystkich stron słychać było strzały.

Akurat byłam na ulicy, gdy zaczęło się polowanie. Udało mi się wpaść do bramy pełnej ludzi, którzy stali tam już od dwóch godzin. Kwadrans po ósmej, zdając sobie sprawę, że droga z Leszna na Sienną zajmuje mi pół godziny, zdecydowałam ruszyć do domu, aby zdążyć przed godziną policyjną.

Na rogu Leszna i Żelaznej ogromna masa ludzi stała w wojskowych szeregach przed biurem pracy. Większość z nich stanowili młodzi mężczyźni w wieku 18-stu do 25-stu lat. Żydowscy policjanci zmuszeni byli pilnować, żeby nikt nie uciekł. Ci młodzi mężczyźni stali z opuszczonymi głowami, jak gotowi na rzeź. Tysiące mężczyzn, którzy zostali wysłani do obozów pracy, po prostu zniknęło bez śladu.

Wśród tych nieszczęśników zobaczyłam wiele znajomych twarzy i byłam szczęśliwa, że tego wieczoru Romek nie odprowadzał mnie do domu. Nagle otworzyły się drzwi do sklepu papierniczego, w pobliżu którego stałam jak skamieniała patrząc na grupę skazanych, i poczułam jakąś rękę na ramieniu. Był to żydowski policjant, który szybko wciągnął mnie do środka.

W chwilę później w miejscu, w którym stałam, leżał mężczyzna trafiony kulą. Poprzez tłum popłynął lament jak prąd elektryczny i dotarł do zamkniętych drzwi sklepu. Leżący człowiek jęczał przez jakiś czas, ale wkrótce został zabrany ręcznym wózkiem. Dozorca natychmiast przystąpił do zmywania ciepłej krwi z chodnika.

Z drżeniem spojrzałam na zegarek. Zbliżała się godzina policyjna, godzina pewnej śmierci na ulicach getta. Odruchowo ruszyłam do drzwi. Ale policjant nie pozwolił mi wyjść. Gdy powiedziałam mu, jak daleko mieszkam i że wszystko mi jedno, czy zastrzelą mnie teraz, czy później - obiecał odprowadzić mnie do domu. Opuściłam sklep wraz z paroma innymi osobami, które chciały dostać się do domu. Do dziewiątej brakowało pięciu minut. Policjant odprowadził mnie do bramy; kiedy weszłam do mieszkania, było już trzydzieści minut po godzinie policyjnej. Rodzice, którzy prawie uwierzyli, że nie żyję, zasypali mnie gradem pytań. Ale nie byłam w stanie odpowiedzieć im na nie; od razu rzuciłam się na łóżko. Nawet teraz, pisząc te słowa, cała jeszcze się trzęsę na myśl o tym, co wciąż widzę przed oczyma: tysiące młodych Żydów stoją jak owce przed rzeźnią. Tak wielu synów, braci, mężów oderwanych od bliskich, których mogą nie zobaczyć nigdy więcej, z którymi nie wolno im się nawet pożegnać.

Za kilka miesięcy matki, żony i siostry tych mężczyzn otrzymują oficjalne zawiadomienia, że numer taki - a - taki zmarł. To nie do pojęcia, że mamy siłę, by to wszystko przeżyć. Niemcy są zaskoczeni, że Żydzi w getcie nie popełniają masowo samobójstw, jak to miało miejsce w Austrii po Anschlussie. My także jesteśmy zdziwieni, że udaje nam się przetrwać te wszystkie udręki. To jest cud getta.

25 września 1941

Romek ma łagodniejszą formę tyfusu. Plamy są blade, a temperatura niezbyt wysoka. O wiele bardziej niebezpieczny jest stan Rutki - ma najgorszą odmianę tyfusu. Kilka dni temu zaczęła cierpieć na jakieś zaburzenia mózgowe. Kompletnie straciła przytomność i nie pozwala zbliżyć się do siebie doktorom; w każdym razie dają jej niewiele szans. Moja siostra, Anna, jest w rozpaczy; płacze dzień i noc i stale modli się za nieszczęsną Rutkę, jej najdroższą przyjaciółkę.

Mama Edzi Piaskowskiej czuje się dużo lepiej. Kilka dni temu przyjechali ze Lwowa jej siostra i szwagier, Roman Kantor, słynny szermierz. Pod władzą rosyjską był instruktorem szermierki w tym mieście i powodziło mu się bardzo dobrze. Gdy Niemcy weszli do Lwowa, musiał uciekać.

Wielu uchodźców przybywa teraz z terenów zajętych poprzednio przez Sowietów. Dokądkolwiek weszli Niemcy - masowo mordowali ludność żydowską. W Białymstoku zapędzili ponad tysiąc Żydów do ogromnej synagogi, a potem podpalili ja ze wszystkich stron. W wielu mniejszych miastach rabini i przywódcy gmin byli zabierani na cmentarz i tam rozstrzeliwani.

Przybywający uchodźcy opowiadali nam bardzo dziwna historię. Na krótko przed niemiecką inwazją na Rosję zaczęły nagle krążyć pogłoski, że Żydzi w warszawskim getcie żyją jak w prawdziwym raju. Nikt nie wie, kto rozpuszczał te plotki. W każdym razie spowodowały one to, że wielu Żydów nie uciekało z wojskami sowieckimi, a zamiast tego wróciło do Warszawy. Dopiero teraz zdali sobie sprawę, że pogłoski te były dziełem niemieckich agentów, którzy w ten sposób zapędzili ich do śmiertelnej pułapki.

W dalszym ciągu odbywają się łapanki. Często słychać strzały, niebezpieczne jest wychodzić na ulicę. Jedynym moim znajomym, który wciąż odwiedza mnie, mimo całego szalejącego terroru, jest Tadek Szajer. Podejrzewam, ze jego ojciec załatwił mu jakiś dokument chroniący przed wysłaniem do obozu pracy.

Dzisiaj Tadek wpadł rozpromieniony z radości: ma nową małą siostrzyczkę. Przyszedł do mnie prosto za szpitala, gdzie oglądał nowo narodzone dziecko drugiej żony ojca. Nie traktuje ona Tadka jako macocha, przeciwnie, kochają się bardzo. Jest niewiele starsza od niego - Tadek skończył właśnie 20 lat, a ona nie ma jeszcze trzydziestu.

Z entuzjazmem opowiadał mi, jak piękna jest jego nowa siostrzyczka. Ojciec zdecydował, że na imię będzie mieć Ilana. Tadek opowiadał też o ogromnej ilości kwiatów, które matka dostała w szpitalu, i o wyszukanym przyjęciu, jakie zostanie urządzone zaraz po jej powrocie do domu.

Mówił i mówił o opiece, jaką młoda matka jest otoczona we wspaniałym prywatnym szpitalu, o obsługujących ją dwóch pielęgniarkach itd., itd. Ale gdy tak słuchała, jak się ekscytował luksusami w tej prywatnej instytucji, stawały mi przed oczyma bezdomne nagie dzieci, leżące głodne na brudnych ulicach, dzieci z zapadniętymi brzuchami i zniekształconymi, kościstymi nóżkami i nagle, jakbym budziła się ze złego snu, krzyknęłam: „Cicho! Zamknij się!”. Ale potem zaraz uświadomiłam sobie, że to nie wina Tadka, że jego ojciec bogaci się na podejrzanych interesach. Starałam się przezwyciężyć awersję odczuwaną w stosunku do tego chłopca, ale nie mogłam, poprosiłam więc, żeby zostawił mnie samą pod pretekstem, że boli mnie głowa. Odszedł bardzo smutny, ze zwieszoną głową.

Na razie nasza grupa teatralna zawiesiła przedstawienia. Najbardziej aktywni członkowie zespołu są chorzy lub zniknęli. Harry lezy przykuty do łóżka; z jego płucami jest coraz gorzej. Bolek uciekł na „aryjską” stronę i nie wiem, co się z nim dzieje - tak samo z Mietkiem Feinem. Stefan pracuje w nowo otwartym biurze żydowskiej poczty.

Edek Wołkowicz wrócił do zdrowia i podjął swoje obowiązki w policji. Nie zdejmuje czapki ani na chwilę - nie z dumy, a z powodu łysej, owrzodzonej głowy. Wszyscy rekonwalescenci po tyfusie gola głowy, aby zapobiec utracie włosów. Na ulicach getta można zobaczyć wiele kobiet z ogolonymi głowami zawiniętymi w chusty udrapowane na kształt turbanu. Te, które mogą sobie na to pozwolić - noszą peruki, ale są one kosztowne i trudne do dostania.

Epidemia zbiera potworne żniwo. Ostatnio śmiertelność osiągnęła pięćset ofiar dziennie. Mieszkanie każdego, kto zachorował na tyfus, jest dezynfekowane. Mieszkania bądź pokoje zmarłych na tyfus są praktycznie zalewane środkami odkażającymi. Wydział zdrowia Gminy robi wszystko co w jego mocy, by walczyć z epidemią, ale brak lekarstw i miejsc w szpitalach pozostaje nadal głównym powodem wysokiej śmiertelności, a naziści coraz bardziej utrudniają organizowanie medycznej pomocy. Istnieje szeroko rozpowszechnianie mniemanie, że hitlerowcy celowo zarazili getto bakcylem tyfusu, aby sprawdzić metody wojny bakteriologicznej, jaką mają zamiar zastosować przeciw Anglii i Rosji. Mówi się, że Gmina ma niepodważalne dowody tej teorii od światowej sławy bakteriologów, żydowskich profesorów z Francji, Belgii i Holandii, których naziści deportowali tutaj. A wiec nie jest to już problem nieodpowiednich warunków higienicznych czy nadmiernego zagęszczenia ludzi w getcie. Jutro naziści mogą podrzucić bakterie w najczyściejsze części getta, gdzie warunki sanitarne są wzorowe.

Jednakże bakcyl nie uznaje praw rasowych czy granic getta. Zanotowano kilka tragicznych przypadków tyfusu także po „aryjskiej” stronie, zarażeniu uległo również kilku hitlerowskich strażników. Ale nawet ten fakt jest wykorzystywany przez nazistowską propagandę antyżydowską - teraz Niemcy twierdzą, że Żydzi rozsiewają choroby zakaźne.

28 września 1941

Dziś miałam dyżur na wystawie prac naszej szkoły. Największym powodzeniem cieszą się tzw. martwe natury. Widzowie „ucztują” oczyma patrzą na kawałki jabłka, marchewki i inne pożywienie namalowane tak realistycznie. Mniejszym wzięciem cieszą się nasze rysunki przedstawiające żebraków. Dla nikogo nie stanowią rewelacji. Wystawa ma duże powodzenie, obejrzało ja już kilkaset osób.

Pierwsze dwie sale wypełniają projekty graficzne. Najpierw są kompozycje na różne tematy wycięte w czarnym papierze na białym tle albo w dwóch i więcej kolorach. Są to projekty puderniczek, okładek na książki, rysunków do gazet, inicjałów i znaków firmowych. Następna jest sekcja literacka. Pokazano różne alfabety, stylizowane litery z różnych epok, kończąc na nowoczesnym piśmie blokowym. Liternictwo gotyckie i hebrajskie jest szczególnie wspaniałe. Wzory zostały wykonane czarnym tuszem na pergaminie z iluminowanymi inicjałami.

Następne z kolei na wystawie są plakaty dla różnych instytucji - o tematach przemysłowych, folklorystycznych, dla teatrów, zakładów, kawiarni i magazynów handlowych. Wszystkie wykonano z wielką precyzją, a jednak są pełne życia, kompozycja kolorystyczna zaś jest na wysokim poziomie artystycznym. Patrząc na te wszystkie projekty trudno mi uwierzyć chwilami, że są one efektem pracy naszych rąk w tych potwornych warunkach życia.

Następna sekcja to pejzaże i portrety. Wszyscy zwracają uwagę na obrazy Zdzisława Szenberga, które wyróżniają się oryginalną kompozycją i wspaniałą perspektywą. Nie mniejszym powodzeniem cieszą się portrety. Zebrałam pochwały za mój portret Inki Garfinkiel.

Wiele słów uznania pada pod adresem młodego, utalentowanego Manfreda Rubina. Nauczyciele przepowiadają mu wielką przyszłość. Ma on wiele pomysłów i szczególne zdolności do ilustracji. Dostał kilka zamówień od dużych firm w getcie.

Oddzielny kąt wydzielono dla projektów tekstylnych. Dzięki skrupulatnemu wykonaniu naturalności kolorów projekty te sprawiają wrażenie prawdziwych próbek materiałów. Na tle próbek zawieszono rysunki z projektami mody. Daje to interesujący efekt. W tej sekcji wyróżniają się prace Inki Garfinkiel. Narysowała przepiękne modele sukien śmiałą, lekką kreską i naszkicowała także kilka ciekawych dodatków. Jestem przekonana, że jeśli Inka przeżyje wojnę, będzie jednym z najlepszych na świecie projektantów mody.

Wielu zwiedzających odwiedza też salę poświęconą projektom architektonicznym. Projekty te są nieco skomplikowane dla przeciętnego widza. To plany nowoczesnych bloków mieszkalnych i rysunki przedstawiające powojenne domki jednorodzinne otoczone ogrodami; domki te maja dużo okien. Wyglądają niemal jak szklane domy, o których marzył Stefan Żeromski. Ludzie odwiedzający wystawę z duma patrzą na projekty domów dla żydowskiej ludności w wolnej przyszłej Polsce, która zlikwiduje zatłoczone domy na Krochmalnej i Smoczej, gdzie mieszczą się najciemniejsze piwnice w całym getcie. Ale kiedy nadejdzie ten czas? Ilu z nas dożyje, by móc to zobaczyć?

W sekcji z projektami maszyn plany porozkładano na stołach, ale te rysunki mogą zrozumieć tylko specjaliści.

Ludzie opuszczają wystawę pełni wrażeń i jeszcze na ulicy kontynuują dyskusje o obrazach i projektach przez dłuższy czas. Nie mogą oni uwierzyć, że takie prace mogły zostać wykonane w murach getta, szczególnie w obecnych warunkach stałych łapanek, głodu, epidemii i terroru. A jednak to fakt! Nasza młodzież dała namacalny dowód naszej siły ducha, mocy oporu, odwagi i wiary w nowy, lepszy świat.

Wielu odwiedzających wychodzi z radością i dumą na twarzy. Inni są poważni i zaabsorbowani. Widziałam parę osób ze łzami w oczach - jedną z tych osób był siwy profesor, Majer Bałaban. Wyglądał na głęboko poruszonego stojąc przed oryginalnie stylizowanym plakatem, na którym wypisano po hebrajsku tekst Obadiaha - czytał sobie po cichu. Odniosłam wrażenie, że czyta wciąż od początku, kilka razy, jakby starając się zapamiętać pasujące do obecnego czasu słowa proroka:

Za gwałt przeciw bratu twemu Jakubowi

okryje cię wstyd,

I zostaniesz wyklęty na zawsze.

W dniu, w którym stać będziesz po drugiej stronie,

W dniu, w którym obcy porwali biorąc w niewolę

siły jego,

I obcy wkroczyli do bram,

I zaciążyli nad losem Jeruzalem,

Tak jak byś był jednym z nich ....

Aniś nie powinien był stać

na rozdrożu,

By wyciąć tych, którzy uciekli;

Aniś nie powinien był wydać

tych z ludzi jego,

Którzy pozostali w dniach rozpaczy.

Dziś podczas mojego dyżuru widziałam kilkadziesiąt osób zatrzymujących się przed tym samym plakatem. Hebrajskie litery w tym tekście zostały wyrysowane tak, by sugerować ręce wyciągnięte do modlitwy. Ludzie ci musieli znać hebrajski, na ich twarzach malowały się mieszane uczucia satysfakcji i obawy spowodowanej zuchwałością młodego artysty.

1 października 1941

Naziści dokładnie przestrzegają żydowskiego kalendarza. Wczoraj przed zachodem słońca, w czasie modlitw Kol Nidre, które otwierają uroczystości Dnia Pokuty, rozwieszono białe plakaty ze smutnym obwieszczeniem, że do 5 października mieszkańcy prawej strony Siennej, części Gęsiej i Muranowskiej oraz kilku domów stojących blisko granicy getta - muszą opuścić mieszkania.

Tak więc okup zapłacony przez mieszkańców tych ulic okazał się daremny - nastąpiło to, czego się wszyscy obawiali. Początkowo ludzi ogarnęła panika, ale wkrótce zapadła noc i piwnica naszego domu wypełniła się wiernymi, dały się słychać dźwięki stłumionych zwodzeń. Pogrążeni w modlitwach ludzie na chwilę zapomnieli o tym, co ich otacza. Na zewnątrz, przed bramą, wystawiono straż mająca ostrzec ich, gdyby zbliżały się niemieckie bestie.

Jak gdyby dla podkreślenia smutnego nastroju, przez cały dzień padał deszcz. Ojciec został w piwnicy i cały dzień modlił się do Boga, podczas gdy mama szukała dla nas nowego mieszkania. Na razie niczego nie znalazła, ale przyniosła kolejną smutną wiadomość: wygląda na to, że Niemcy chcą zlikwidować tzw. małe getto, a do dużego przyłączyć tylko Chłodną i drugi koniec Żelaznej.

Tę informację potwierdza fakt, że chrześcijańscy lokatorzy tych dwóch ulic otrzymali rozkaz wyprowadzenia się do 15 października. Mieszkańcy Siennej prawdopodobnie dostaną mieszkania na Chłodnej. Ale to dopiero później, a na razie sami musimy znaleźć jakiś dach nad głową. Jutro rano wszyscy - ja także - ruszamy szukać mieszkania.

3 października 1941

Wielu lokatorów naszego domu wyprowadziło się, ale my wciąż jeszcze nie możemy znaleźć mieszkania. Dziś, razem z moją ciocią, Lucią, jeździłam cały okrągły dzień rikszą, ale nie znalazłyśmy nic. Adresy, które otrzymałam, były bardzo od siebie odległe. Najpierw pojechałyśmy na Stawki, bo powiedziano nam, że są tam wygodne trzy pokoje, ale okazały się one trzema dziurami w ścianie, a w kuchni nie było bieżącej wody. Okolica była całkiem opustoszała; nic tam nie ma prócz ruin i kupy popiołu. Najbliższy środek komunikacji, czyli „kohn-heller”, jest o kilka przecznic dalej. W dodatku cena, jakiej żądano za to mieszkanie wynosiła dwieście złotych miesięcznie. Następnie pojechałyśmy na Nalewki, gdzie obejrzałyśmy na pół zburzony pokój z kuchnią na piątym piętrze. Na Smoczej pokazano nam pokój, w którym wciąż jeszcze leżały zwłoki mężczyzny zmarłego poprzedniej nocy. Gospodyni powiedziała nam, że pokój będzie wolny, jak tylko zabiorą ciało.

Uciekłyśmy szybko i zaprzestałyśmy dalszych poszukiwań. W chwili, gdy piszę te słowa, rodzice są poza domem i szukają dla nas miejsca do życia. Zmobilizowałam wszystkich moich przyjaciół - chłopców i dziewczęta - by nam pomogli. Całe szczęście, że przynajmniej oni nie muszą szukać nowych mieszkań.

6 października 1941

Wczoraj byliśmy w stanie skrajnej rozpaczy. Wóz z naszymi meblami był już gotów do drogi, mieliśmy zamiar zatrzymać się przejściowo w pokoju mojej szkolnej koleżanki, Zosi Zakheim, na Pańskiej 24. nagle moja przyjaciółka, Ola Szmuszkiewicz, przybiegła z wiadomością, że znalazła dla nas dwa pokoje w dużym, komfortowym mieszkaniu na Lesznie, w którym jest nawet fortepian.

Wycieńczony koń, który z trudem ciągnął ciężko obładowany wóz, skręcił ku Chłodnej. Wszyscy musieliśmy pomagać pchać wóz. Widzieliśmy kilka innych grupek ludzi także wspomagających półżywe zwierzaki.

Na razie ojciec został na Siennej: Niemcy rozkazali wszystkim żydowskim dozorcom, by pozostali, aż nie przyjdą na miejsce goje. Tak więc ojciec jest sam w pustym mieszkaniu. Dziś przyniosłam mu trochę jedzenia i spędziłam z nim tam małą chwilkę. Sienna wygląda przerażająco. Cała okolica, która jeszcze kilka dni temu tętniła życiem, jest teraz pusta. Przez środek ulicy przeciągnięto zasieki z kolczastego drutu. Od czasu do czasu pojawia się jakiś uzbrojony hitlerowski żandarm lub też polski bądź żydowski policjant. Wszędzie okna są pozamykane, a otwory zaklejone papierem: żydowska kompania sanitarna dokładnie zdezynfekowała domy przed przekazaniem ich do użytku „aryjskiej” ludności polskiej.

Na niektórych balkonach wciąż jeszcze stoją skrzynki z na pół zwiędłymi roślinami. Na balkonie Lutki Leder zostało kilka krzaczków pomidorów. Małe czerwone kulki drżą na wietrze. Najwyraźniej Lutka zapomniała przed opuszczeniem mieszkania zerwać drogocenne owoce, które hodowała przez całe lato. Była bardzo przygnębiona koniecznością wyprowadzki, bo w ten sposób straciła sąsiedztwo z Kazikiem Briliantem, który przeniósł się do odległej od niej części getta i wszystkie nadzieje, jakie z nimi wiązała, zostały zniweczone.

Długo błąkałam się po schodach naszego domu, a moje uszy ciągle słyszały rozmowy i śmiech, który zwykle dobiegał do mnie przez uchylone drzwi, a także dźwięki fortepianów i gramofonów. Tyle miłych wspomnień kojarzy mi się z domem na ulicy Siennej. Nasz komitet młodzieżowy robił tu świetna robotę, także komitet domowy był wzorem dla innych. Lokatorzy żyli ze sobą w zgodzie. Mieliśmy stąd także widok na „drugą” stronę i dlatego zostało nam wrażenie, że jesteśmy u bram wolności.

10 października 1941

Dzisiaj spadł pierwszy śnieg. Dziwnym zbiegiem okoliczności co roku od momentu wybuchu wojny pierwszy śnieg spada w dniu moich urodzin. Z sąsiedniego pokoju dociera do mnie zapach świeżo pieczonych placuszków. Panna Sala kręci się po kuchni szukając posiłek dla gości, których zaprosiłam. Jej małe ręce poruszają się szybko. Widzę, jak kładzie małe kawałki ciasta na blasze. Mój Boże, jak okropnie jest chuda! Bardzo zeszczuplała od czasu, gdy widziałam ja po raz ostatni.

Panna Sala była przez kilka lat moją guwernantką. Została zaangażowana do mnie - miałam wówczas dziewięć lat - po tym, gdy kilka kolejnych opiekunek zrezygnowało z zajęcia, bo nie mogły znieść moich kaprysów. Matka często mi opowiadała, jakim byłam nieznośnym dzieckiem. Nikomu nie pozwalałam się zbliżyć do siebie, byłam dzika, nieopanowana i krnąbrna. Ale drobna panna Sala zyskała moje względy nie dlatego, bym się jej bała - było mi jej żal. W ciągu kilku pierwszych dni sprawiłam jej wiele przykrości, ale potem nagle zmieniłam taktykę. Panna Sala była z nami szczęśliwa i zaczęła kochać mnie i moją siostrę, jak byśmy były jej dziećmi. Była u nas do wybuchu wojny i stała się niemal moją drugą matką. Gdy uciekaliśmy z Łodzi, moja matka zostawiła jej dużo cennych rzeczy, aby mogła je sprzedawać i utrzymywać się z uzyskanych w ten sposób pieniędzy. W jakiś czas później także i ona uciekła do Warszawy razem ze swoją rodziną i odnalazła nas tutaj. Jej ojciec i brat są skrzypkami. Dawniej byli członkami dobrej orkiestry w kawiarni, teraz grają na ulicy i dają lekcje muzyki. Jedna z jej czterech sióstr uczy matematyki w nielegalnej prywatnej szkole. Najmłodsza siostra zmarła na tyfus dwa miesiące temu, a teraz jej matka leży w łóżku. Panna Sala utrzymuje się przy życiu resztką sił. Często nas odwiedza, stara się być pożyteczna i jada z nami posiłki.

Często przyglądam się, jak pochłania kilka łyżek zupy i inne zbywające resztki, jak gdyby w niej koncentrował się głód całego getta. Nie wiem, gdzie mieści się to wszystko w jej drobnym ciele. Po jedzeniu nieśmiało kroi kilka kromek chleba i zawija je w kawałek papieru mówiąc, że zjadła już dość i że chleb zje później. Ale wiem, że zostawia go dla swojej chorej, głodnej matki.

Teraz jest w kuchni szykując placuszki dla moich dobrze odżywionych przyjaciół, podczas gdy jej rodzina cierpi straszny głód.

To doprawdy frywolne celebrować urodziny, gdy wokół nas tak wielka jest nędza i nieszczęścia. Wuj Percy jest ciężko chory na tyfus. Jego stan jest niemal beznadziejny i moja mama spędza z nim całe dnie. Kilku byłych mieszkanców Siennej zmarło na tyfus po przeprowadzeniu się do nowych mieszkań. Tylko z naszego domu zmarło aż sześć osób - wśród nich inżynier Sapoczyński i żona adwokata Zalszupina. Tyfus rozprzestrzenia się z przerażającą szybkością. Wczoraj odkryłam na sobie wesz. Jeśli była zakażona, to pierwsze objawy choroby będę miała w ciągu dwóch tygodni.

W takich oto okolicznościach oczekuję przyjaciół, których zaprosiłam na urodzinowe przyjęcie; przypominali mi o nim przez kilka minionych tygodni, nie miałam więc odwagi odmówić im trj przyjemności.

Moi przyjaciele właśnie wyszli. Spędziliśmy parę przyjemnych godzin przeniósłszy się w zupełnie inny świat. Przyszła Bronka Kleiner, Irka Białokorska, Ola Szmuszkiewicz, Edzia, Vera Neuman, Lutka Leder, Romek, Tadek, Dolek, Edek i nawet Harry wstał z łóżka, żeby być na przyjęciu. Mnóstwo rozmawialiśmy i dyskutowaliśmy o naszych planach na po wojnie. Musiałam przeczytać kilka fragmentów mojego dziennika, o co wszyscy prosili, a niektórzy z moich przyjaciół przynieśli mi ładnie oprawione notesiki, żebym mogła kontynuować pamiętnik.

Piliśmy likier wiśniowy, który mama zrobiła w pierwszym roku wojny. Wznieśliśmy kilka toastów i nawet odśpiewaliśmy tradycyjne „Sto lat”. Pod koniec Romek grał na pianinie, a my tańczyliśmy. Parę minut przed dziewiątą wszyscy poszli do domów.

Tadek i Romek, którzy mieszkają blisko mnie, wyszli jako ostatni. Poszłam z nimi kawałeczek. Gdyśmy wyszli z ciepłego pokoju w śnieżną zamieć, lodowaty wiatr ciął nas po twarzach, a mróz przeniknął mnie do szpiku kości mimo futrzanego palta. Jedyne światło padało z refleksów na śniegu, jakie dawało noce oznakowanie sklepów - zamiast neonów wystawy mają teraz zaciemnianie z czarnego papieru, które nie przepuszcza ani promyczka, ale można odczytać nazwę sklepu naklejoną z białych pasków, co pozwala odróżnić spożywczy na przykład od papierniczego.

Pod ścianami domów siedziały ludzkie postacie jak zwalone toboły szmat. W jednym miejscy potknęła się o ludzkie ciało, w ciemności nie zauważyłam, że idę po zwłokach. To było półnagie ciało okryte tylko kawałkami gazety trzepoczącej na wietrze, który starał się wyrwać te strzępy spod kamieni, jakimi je przyciśnięto. Długie, mlecznobiałe nogi były zimne i sztywne.

Po powrocie z tej upiornej przechadzki zastałam już matkę, która z kolei wróciła od wujka Percy'ego. Dziś lekarz dał mu ostatnie, decydujące zastrzyki; jeśli nie pomogą, będzie zgubiony. Rutka czuje się już dużo lepiej, ale wciąż nie pozwala nikomu się zbliżać prócz mojej siostry, Anny, która nie odstępuje jej ani na minutę.

29 października 1941

Dziś byłam z Romkiem na premierze w Teatrze Femina. Była to komedia muzyczna o obcym życiu w getcie zatytułowana: „Miłość szuka mieszkania”. Pokazano młode małżeństwo poszukujące miejsca do życia. Po długich poszukiwaniach i podróżach w „kohn-hellerach” udało im się znaleźć maleńki pokój w domu przedsiębiorczej gospodyni, która podzieliła duży pokój na pół, żeby móc go wynająć dwóm parom małżeńskim. Udaje jej się znaleźć drugie małżeństwo jako lokatorów i zabawa zaczyna się.

Okazuje się, że obie pary są źle dobrane, w efekcie zawiązują się dwa nielegalne romanse, najpierw w tajemnicy, ale wkrótce ze względu na przepełnienie mieszkania wszystko się wydaje. Mężowie zamieniają się pokojami i przez chwilę wszyscy są szczęśliwi, ale później mężowie zaczynają się kłócić z byłymi żonami.

W nocy, gdy obaj mężczyźni wracają do domu wyczerpani poszukiwaniem pracy, zastają żony flitujące z przewodniczącym komitetu domowego, który śpiewa zabawą pioseneczkę o rozmaitych opłatach, jakie musi pobrać dla Gminy.

Koniec obu romansów jest smutny: cała czwórka młodych ludzi zostaje wyrzucona z mieszkania za niepłacenie czynszu. Sztuka kończy się sceną zbiorową w tramwaju, podczas której podróżni opowiadają dowcipne historie o życiu w getcie, a szczególnie o różnych komitetach i komisjach, których liczba stale rośnie.

Publiczność śmiała się z całego serca i spędziła kilka przyjemnych godzin w komfortowym teatrze zupełnie zapominając o czyhających na zewnątrz niebezpieczeństwach. Autorem sztuki jest Jurandot, a w rolach głównych występują: Stefania Grodzieńska, Aleksander Minowicz, Rygielski, Noemi i Wentland. Dekoracje malował Liebermann.

W teatrze spotkałam wielu znajomych, a wśród nich Olę Szmulewicz, moją szkolną koleżankę, której Noe widziałam od roku. Była z policjantem. Maxem Bekermanem. Jego ojciec, który zmarł na tyfus dwa miesiące temu, zajmował wysokie stanowisko w żydowskiej policji getta. Podczas I wojny światowej był jednym z założycieli polskich Legionów i bliskim przyjacielem Józefa Piłsudskiego. Pogrzeb komendanta policji Bekermana był celebrowany bardzo uroczyście. Wszyscy urzędnicy Gminy, cała policja żydowska i tysiące cywilów towarzyszyły mu w drodze na miejsce ostatniego spoczynku.

Spotkałam też Edzię z jej przyjacielem Zeligiem Silbermanem, który był jednym z największych szmuglerów na Siennej, zanim oddzielono tę ulicę od getta. Zrobił na ty fortunę i chce się ożenić z Edzią, ale jej rodzice są przeciwni temu związkowi, bo ona jest od niego dużo młodsza: Edzia ma dopiero 17-cie, a Zelig już 30-ci lat. Jednak ta różnica wieku nie przeszkadza im się kochać.

Wiele jest w getcie takich par: całkiem młode dziewczyny i starsi panowie. Rzadko spotyka się ludzi samotnych. Mężczyźni i kobiety są do siebie bardziej przywiązani niż w normalnych czasach, jakby spragnieni obrony i czułości. Posiadanie bliskiego przyjaciela pomaga przezwyciężyć własną słabość. Nikt nie chce być sam. A jednak moralność w getcie jest równie silna jak w czasach przedwojennych.

Liczba małżeństw spadła ostatnio w porównaniu z okresem pierwszych miesięcy wojny. Głównym powodem tego stanu rzeczy jest brak mieszkań - stanowi to poważny problem w getcie. Stworzono specjalne biuro, by zaradzić tej sytuacji, ale nie może ono prawie nic zrobić. Zadaniem biura jest znajdowanie odpowiednich sublokatorów dla właścicieli wolnych pokoi i zapewnianie młodym małżeństwom jakiegoś stopnia intymności. Ale dziś wszyscy mają nerwy zszarpane i sublokatorzy na ogół nie żyją w zgodzie z gospodarzami. Bardzo często nie są w stanie płacić czynszu, a gospodarze nie mają z czego żyć. Ponadto Gmina zbiera różne opłaty. Niewiele osób teraz zarabia na życie wykonując normalną pracę. Prawdziwe pieniądze można zarobić tylko na nieuczciwych interesach, ale niewiele osób angażuje się w nie; większość Żydów woli głodować niż dać się wykorzystać jako narzędzie w rękach nazistów.

Ale czasem ludzie są zmuszeni do grania w tej roli. Jeśli daną osobę złapią na popełnieniu jakiegoś mniejszego wykroczenia, jak na przykład noszenie opaski w sposób odbiegający od przepisanego - zostaje aresztowana i torturowana. Często tacy ludzie pragną popełnić samobójstwo, ale nie jest im łatwo to zrobić. Niemcy znajdują ofiary wśród torturowanych, w których załamał się duch i ciało, i stawiają je w obliczu wyboru życia lub śmierci. Tacy ludzie tracą siłę oporu. Zgadzają się na wszystko i w ten sposób zostają narzędziami w ręku gestapo. Ich główną funkcją jest dostarczanie informacji. Hitlerowcy chcą wiedzieć, kto ma biżuterię albo walutę. Informator nigdy nie może się już uwolnić z ich szponów. Musi „wykazać się” czymś, aby zapłacić za łaskę życia i jedzenia. A naziści nadal go straszą ponownymi torturami.

Jest trochę takich agentów gestapo w getcie, ale nie są oni naprawdę niebezpieczni, bo wszyscy są w jakimś stopniu znani i, jeśli tylko mogą, ostrzegają zamożniejsze ofiary gestapo przed planowanymi rewizjami. Jest jednak kilka osób, czarnych charakterów, które są rzeczywiście niebezpieczne, bo traktują swoją służbę dla gestapo poważnie, tak jak poważnie zwykli popełniać przestępstwa kryminalne.

Nawet takie smutne okoliczności dają powód do różnych plotek i dowcipów i służą jako tworzywo la piosenek i skeczów, jakie przedstawia się w kawiarniach i teatrach.

Codziennie w „Cafe Art” na ulicy Leszno można usłyszeć piosenki i satyry na policję, służbę sanitarną, riksze, a nawet gestapo - w zakamuflowany sposób. Sama epidemia tyfusu też jest tematem do żartów. Jest to śmiech przez łzy, ale jednak śmiech. To nasza jedyna broń w getcie - nasi ludzie śmieją się ze śmierci i hitlerowskich dekretów. Humor jest jedyną rzeczą, jakiej naziści nie mogą zrozumieć.

Programy satyryczne przynoszą ogromne sukcesy. Zwykle byłam oburzona na żarty, które za temat miały najtragiczniejsze wydarzenia w życiu getta. Ale stopniowo zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego, że nie ma innego lekarstwa na nasze troski. Zrobiono marionetki wyobrażające przywódców naszej gminy i przewodniczących różnych instytucji dobroczynnych. Jednym z najbogatszych źródeł nowego humoru są rozmowy, jakie się słyszy w „kohn-hellerach”.

Jeśli chodzi o właścicieli tych tramwajów, to wszyscy mówią o dziecku, które pani Kohn urodziła tydzień temu. Pan Kohn poinformował ludność o tym wydarzeniu za pomocą gigantycznych plakatów rozwieszonych nie tylko w tramwajach, ale również na głównych ulicach. Plakaty te zawiadamiały, ze rytuał obrzezania zostanie dopełniony w dużej sali, że zostanie wydane skromne przyjęcie i kolacja dla szanownych gości i ze okazja ta będzie wykorzystana do urządzenia do urządzenia zbiórki na pomoc społeczną.

Czytałam to ogłoszenie z uczuciem zdegustowania i widziałam, jak wiele osób spluwało z niesmakiem czytając nietaktowną deklarację urządzenia wystawnego przyjęcia w pozornie charytatywnym celu, podczas gdy wokół panuje głód.

Krążą fantastyczne opowieści o luksusowym życiu, jakie prowadzą państwo Kohnowie i Hellerowie. Codziennie wydają przyjęcia, podczas gdy przed ich drzwiami ludzie umierają z głodu. Ci dwaj gentlemani mają też inne źródła dochodów, prócz swoich tramwajów. Odgrywają ważne role w tak zwanym Transferstelle. Instytucja ta, wspierana przez Niemców, zajmuje się wymianą różnych wyrobów handlowych między gettem i „aryjską” częścią Warszawy. Wszystko, co legalnie przybywa do getta, jest kontrolowane przez biuro, przynosi ładną prowizję od każdej transakcji. Kohn i Heller mają wielkie wpływy w Transferstelle i są często przekupywani przez handlowców po obu stronach muru. W ten sposób odgrywają rolę pośredników między Niemcami a właścicielami transportów żywności i towarów przemysłowych, jakie dostarczane są z getta. Głodującą ludność getta musi płacić wyższe ceny za chleb i ziemniaki, aby wypełnić kieszenie panów Kohna i Hellera.

15 listopada 1941

Dwie nowe klasy dla młodszych studentów otworzono w naszej szkole. Obecnie mamy mniejszą siedzibę niż na Siennej. Często nie słyszymy profesorów z powodu hałasu w sąsiednich pokojach, które oddzielone są od naszego tylko cieniutkim przepierzeniem. Ze stu uczniów naszego kursu zostało około dwudziestu pieciu. Wielu nie może płacić czesnego, a bardzo wielu zmarło na tyfus.

Tutaj nie mamy centralnego ogrzewania. Ręce nam marzną i niemożliwością jest utrzymanie ołówka w palcach. Siedzimy w paltach i rękawiczkach z wełny. Maleńki żelazny piecyk na środku klasy jest niewystarczający, by ją ogrzać. Ogromne weneckie okna pokryte są szronem po obu stronach. W piecyku pali się drewnem z ławek, które kiedyś stały na korytarzu.

Ostatnio utworzono wiele „kół oświatowych” w różnych szkołach, w celu nauczania przedmiotów, które oficjalnie są zakazane. Utworzono je spontanicznie w wyniku naszych głębokich pragnień.

Na spotkaniach tych kół mówi się głównie po polsku, ale w wielu przypadkach dla zasady używa się jidysz i hebrajskiego. Zainteresowaniem hebrajskim ogromnie wzrosło, ponieważ młodzież w dużej mierze wiąże swoje nadzieje z Palestyną. W niektórych kołach używa się angielskiego lub francuskiego, częściej pierwszego z nich. Wielu moich przyjaciół bierze udział w specjalnych kursach angielskiego. Literatura angielska cieszy się popularnością.

Konspiracyjny charakter tego ruchu czyni go bliskim ruchowi politycznego podziemia. Często nasze spotkania odbywają się w tych samych pokojach i piwnicach, w których spotykają się komórki partii politycznych.

Liczba podziemnych biuletynów rośnie z dnia na dzień. Właściwie nikt ich nie rozprowadza; po prostu krążą same z rąk do rąk, a kto otrzymuje je jako pierwszy, pozostaje tajemnicą.

Rozdział VIII

STRACH OGARNIA ULICE

22 listopada 1941

Dziś rozpoczęto zwykłą doroczną zimową zbiórkę na cele społeczne. Prezes Gminy, inżynier Czerniakow, wraz z wszystkimi członkami Rady stali na ulicy z puszkami i wpinali papierowe kwiaty w klapy ofiarodawców.

Gmina ogłosiła konkurs na plakat związany z kampanią pomocy potrzebującym. Dr Poznański, dyrektor oświaty Gminy, przeszedł do naszej klasy, aby wyjaśnić warunki konkursu. Ostatnim dniem składania prac jest 24 grudnia.

Dzisiaj wracając ze szkoły do domu wpadłam do Rutki, której wreszcie nie grozi już niebezpieczeństwo. Zastałam ją leżącą na polowym łóżku. Wyglądała jak dziecko z bladą twarzą, krótko obciętymi srebrzysto blond włosami i ciemnymi oczyma. Gdy mnie zobaczyła, jej białe usta uśmiechnęły się i starała się podnieść głowę. Potem zaczęła szeptać. Jej słabe ciało drżało, a głowa trzęsła się nerwowo, gdy podjęła wysiłek, by mówić.

W pierwszej chwili odniosłam wrażenie, że straciła zmysły. Mówiła krótkimi, oderwanymi zdaniami. Ale po przezwyciężeniu początkowych trudności zaczęło to brzmieć bardziej sensownie. „Teraz znów jestem zdrowa; wreszcie mam to za sobą. Dlaczego tak na mnie patrzysz? Czy aż tak się zmieniłam? Powiedz prawdę!”.

Oczy miałam pełne łez i nie byłam w stanie wybąkać ani słowa. Rutka wyglądała jak martwa. Oto, co robi z człowieka tyfus. Starałam się ją przekonać, że wygląda dobrze i że za parę dni nie będzie ani śladu choroby. Jednak moje argumenty brzmiały nieprzekonująco i czułam się coraz bardziej zmieszana, gdy nagle zadzwonił dzwonek u drzwi i wszedł Romek. Przedmiot naszej konwersacji natychmiast się zmienił. Na Romku atak tyfusu, który miał wyjątkowo łagodny przebieg, rzeczywiście nie zostawił śladu. Jest teraz w dobrej formie.

Mam przeczucie, że Rutka nigdy całkiem nie wróci do zdrowia. Czy kiedykolwiek będzie w stanie chodzić? Na razie nie może nawet usiąść.

Wuj Percy także przetrwał chorobę. Uratowały go silne zastrzyki, jakie aplikował mu nasz energiczny doktor. Dziś wujek przyszedł ze swoja żoną Lucią z wizytą do nas po raz pierwszy od czasu choroby. Poruszał się z trudem i cały czas wspierał na żonie. Wygląda jak ruina człowieka, którym był przed chorobą. Mający zaledwie 27 lat, był zawsze silnym i przystojny, a teraz jest zgarbiony, sama skóra i kości. Na każdym kroku spotyka się w getcie takie ludzkie wraki, a są to szczęśliwcy, którym udało się uciec przed Aniołem Śmierci.

Na dworze szaleje zamieć i mróz maluje wzory na okiennych szybach. Podczas tych potwornie zimnych dni jedno nazwisko jest na ustach wszystkich: Kramsztyk, człowiek, który zajmuje się dystrybucją opału. Niestety ilość węgla i drewna, jakie Niemcy przydzielili dla getta, jest tak mała, że ledwie wystarcza na ogrzewanie urzędów takich jak administracja gminy, poczta, a także budynków szpitalnych i szkolnych. Tak więc dla ludności prawie nic nie zostaje. Na czarnym rynku węgiel osiąga fantastyczne ceny, a często w ogóle jest nie do dostania.

Na ulicach coraz częstszym widokiem są zamarznięte ciała ludzkie. Na Lesznie przed budynkiem Sądów wiele matek siedzi z dziećmi owiniętymi w szmaty, z których wystają małe, odmrożone nóżki. Czasami matka tuli dziecko, które zamarzło na śmierć, i stara się ogrzać maleńkie, martwe ciałko. Czasami zaś dziecko przytula się do matki próbując ją obudzić - myśląc, że ta zasnęła - podczas gdy faktycznie ona nie żyje. Liczba bezdomnych matek i dzieci wzrasta z dnia na dzień. Gdy już wydadzą ostatnie tchnienie, często zostają tak leżąc na ulicy przez długie godziny, bowiem nikt się nimi nie przejmuje.

Małe wozy przedsiębiorstwa pogrzebowego Pinkierta są w ciągłym ruchu. Gdy żebrak zauważy na martwym ciele kawałek ubrania nadający się jeszcze do użytku, zabiera je, a zwłoki przykrywa starą gazetą przyciśniętą cegłami, by wiatr nie zdmuchnął papieru. Na Komitetowej i Grzybowskiej widzi się mniej żebraków w tym roku niż w roku ubiegłym; po prostu powymierali.

Głód przebiera coraz potworniejszą postać. Ceny jedzenia ciągle rosną. Teraz funt czarnego chleba kosztuje już cztery złote, a białego sześć złotych. Masło - 40 złotych za funt; ta sama ilość cukru od siedmiu do ośmiu.

Niełatwo jest przejść ulicę z jakąś paczką w ręku. Kiedy głodny człowiek zobaczy kogoś z pakunkiem wyglądającym na jedzenie, idzie za nim i w odpowiednim momencie wyrywa paczkę, otwiera i zaczyna zaspakajać swój głód. Jeśli paczka nie zawiera jedzenia - wyrzuca ją. Nie, to nie są złodzieje, to są po prostu ludzie, którzy oszaleli z głodu.

Żydowska policja nie może sobie z nimi dać rady. A kto w ogóle miałby serce, by ścigać tych nieszczęśników?

1 grudnia 1941

Niemcy wpuścili do getta duży transport ziemniaków. Początkowo ludzie byli zaskoczeni taką hojnością, ale zdziwienie nie trwało długo. Okazało się, że te ziemniaki były przeznaczone dla hitlerowskich żołnierzy na rosyjskim froncie, ale zmarzły w drodze. Wtedy Niemcy otworzyli swoje nazistowskie serca i wysłali te ziemniaki Żydom do getta.

Teraz długie kolejki stoją przed sklepami spożywczymi. Ludzie próbują kupić po kilka zmarzniętych ziemniaków, bo choć nie można ich ugotować, nadają się świetnie na placki. Dokądkolwiek się pójdzie, zapach smażonych placków kartoflanych drażni nozdrza. Jako tłuszczu używamy czarnego oleju konopnego, który jest tu najtańszy. Ale i tak kosztuje po osiem złotych funt.

Panna Sala promieniała radością, gdy moja matka dała jej trochę takich ziemniaków. Obładowana kilkoma torbami wilgotnego, gnijącego jedzenia popędziła do domu, do swojej rodziny, aby zaspokoić jej głód. Matka Sali zmarła kilka tygodni temu, a ojciec leży chory na tyfus.

Wciąż szaleje epidemia. Grzebie się po kilka osób w jednej mogile. Ze względu na niedostateczną ilość personelu medycznego, na Lesznie pod 3 otwarto kursy medyczne, by wyszkolić dużą liczbę pielęgniarek i uzupełnić wiedzę dawnych studentów medycyny.

Warunki higieniczne pogarszają się stale. Większość rur kanalizacyjnych jest zamarznięta i w wielu domach nie można używać toalet. Ekskrementy są często wyrzucane na ulicę razem ze śmieciami. Wozy, które zwykle regularnie wywoziły śmieci, teraz przyjeżdżają rzadko albo wcale. Na razie mróz dezynfekuje wszystko, ale co będzie się działo, gdy zacznie dmuchać pierwszy wiosenny wiatr? Istnieją poważne obawy, że może wybuchnąć epidemia cholery, by wypełnić po brzegi nasz puchar goryczy.

9 grudnia 1941

Przystąpienie Ameryki do wojny znów tchnęło nadzieję w setki tysięcy przygnębionych Żydów w getcie. Nazistowskie straże przy bramie mają smutne miny. Niektórzy są mniej okrutni, ale na innych ostatnie wiadomości mają wręcz przeciwny wpływ i stają się jeszcze gorsi niż dotąd. Większość ludzi wierzy, że wojna nie potrwa już teraz długo i że zwycięstwo aliantów jest pewne.

Dotarły do nas wiadomości z łódzkiego getta, że Niemcy skonfiskowali tam wszystkie futra, ciepłą bieliznę i wełniane ubrania, a nawet tałesy. Należy się spodziewać, ze wkrótce przyjdzie kolej na Warszawę.

11 grudnia 1941

Dziś dowiedziałam się wielu interesujących rzeczy o dość wyizolowanym światku wewnątrz getta. Chodzi o Żydów, którzy są wyznania katolickiego - najtragiczniejsze chyba postacie getta. Widziałam ich przy kilku okazjach, ale dotąd nie miałam z nimi bliskich kontaktów. Ostatnio jednak zetknęłam się z nimi poprzez Julię Tarnowską, studentkę jednej z niższych klas w naszej szkole.

Julia jest córka pisarza, Marcelego Tarnowskiego. Jest ekscentryczna i lubi zwracać uwagę na siebie. Od razu pierwszego dnia po jej przyjściu do szkoły miałam z nią spięcie na temat jej żydowskiego pochodzenia.

Julia, tak jak jej rodzice, jest wychrztą. Dowiedziała się o swoim żydowskim pochodzeniu dopiero wtedy, gdy jej rodzina otrzymała rozkaz opuszczenia mieszkania po stronie „aryjskiej” i przeniesienia się do getta. To wydarzenie głęboko nią wstrząsnęło i wciąż jeszcze nie poddała się swojemu losowi. Jest stale zdenerwowana i zła i wydaje mi się, że ma więcej w sobie zawziętości przeciw Żydom niż naziści. Uważa swój los za efekty fatalnej pomyłki, za którą jestem odpowiedzialna ja i mnie podobni.

Na szyi nosi duży srebrny krzyż i stara się wszystkich przekonać, że jest prawdziwą chrześcijanką, która nie ma nic wspólnego z judaizmem. Raz, gdy jej słuchałam, zauważyłam porywczo, że Chrystus też był Żydem, ale nigdy nie wstydził się swojego pochodzenia, po czym wróciłam do swojej ławki. Cała klasa milczała i Julia nie odważyła się odpowiedzieć mi. Najwyraźniej czuła, że mam rację i że wszyscy inni studenci zgadali się ze mną.

Następnego dnia podeszła do mnie jak gdyby nigdy nic i od tej chwili mówi zupełnie innym tonem. Nie dyskutuje już o tych problemach, a krzyż znikł z jej szyi. Może nosi go nieco niżej albo całkiem zdjęła.

Z powodu tego incydentu z Julia Tarnowską zaczęłam się interesować żydowskimi chrześcijanami w getcie. Jest ich kilka tysięcy - naziści przysłali ich tutaj z różnych krajów. Większość zmieniła wiarę w „okresie Hitlera” - to znaczy, że przeszli na wiarę katolicką w ciągu ostatnich lat w nadziei, że unikną losu prześladowanych Żydów. Ale są także tacy, którzy przeszli na chrześcijaństwo kilkadziesiąt lat temu, a ich dzieci były wychowywane jak prawdziwi chrześcijanie. Dzieci te były przyzwyczajone chodzić do kościoła w każdą niedzielę, a w niektórych nawet przypadkach ich dusze były zarażone antysemityzmem wpojonym im przez własnych rodziców, którzy w ten sposób starali się zlikwidować wszelkie ślady ich żydowskiego pochodzenia.

Te chrześcijańskie dzieci rodziców - Żydów przeżywają teraz podwójną tragedię w porównaniu z dziećmi żydowskimi. Czują się całkiem zagubione i nawet zdarzały się wśród nich przypadki samobójstw, podczas gdy wśród żydowskiej młodzieży nie zdarzyło się to.

Jednak są w getcie także chrześcijanie o dalekim pochodzeniu żydowskim, którzy nawrócili się z powrotem na judaizm w wyniku potwornych prześladowań nazistów wobec Żydów. Liczni chrześcijanie w trzecim już pokoleniu, którzy nie musieli iść do getta, dobrowolnie zgłosili się do gestapo i zażądali wysłania tutaj. Ci nawróceni chrześcijanie noszą opaski z gwiazdą pełni dumy, jak jakąś nową koronę z cierni i męczeństwa.

W obecnym getcie są trzy kościoły: jeden na placu Żelaznej Bramy, częściowo zniszczony przez bomby; drugi na ulicy Leszno, blisko Karmelickiej, a trzeci na Żelaznej. Tylko ten na Lesznie jest otwarty, odbywają się tam regularnie msze, a księża są także żydowskiego pochodzenia.

Chrześcijanie mają swoje własne garkuchnie, największa z nich mieści się przy tym zburzonym kościele koło Żelaznej Bramy. Wygląda na to, że są faworyzowani przez nazistów, bo posiłki są tam lepsze i tańsze niż w innych kuchniach getta. Ma to być przypuszczalnie przynęta do pracy misyjnej wykonywanej przez neofitów.

Raz Julia zaprosiła mnie do siebie do domu, gdzie spotkałam się z jej ojcem, szczupłym mężczyzną średniego wzrostu i w średnim wieku. Jest lekko przygnębiony, a czoło ma głęboko pomarszczone. Zwierzył mi się, ze dniem i nocą pracuje nad książką o getcie.

14 grudnia 1941

Dziś byłam na koncercie Very Gran. Odnosi nadzwyczajne sukcesy. Śpiewa pieśni klasyczne i współczesne piosenki komponowane przez młodego kompozytora getta - Kubę Kohna. Jego muzyka wyraża cały smutek i opór getta. To nowe i oryginalne; mogło się narodzić tylko w atmosferze cierpienia, tortur i wytrwałej cierpliwości.

17 grudnia 1941

Dziś dostaliśmy zawiadomienie z urzędu mieszkaniowego dotyczące dozorcostwa, jakie mój ojciec ma objąć na Chłodnej 10. musi udać się tam natychmiast, ale my będziemy mogły przeprowadzić się dopiero, gdy ulica zostanie zamurowana.

Ten sam rozkaz rozesłano do wszystkich dozorców, którzy mają objąć pracę na Chłodnej, przyłączonej teraz do getta. Muszą sprzątnąć i uporządkować domy opuszczone przez gojów i przygotować je dla przyszłych lokatorów.

Romek, zatrudniony jako nadzorca przy budowie murów getta, pracuje teraz na Chłodnej i często zanosi jedzenie mojemu ojcu. Romek pracuje ciężko. Twarz ma ciemnobrązową, jakby był opalony, ale ja wiem, że to nie słońce, a mroźny wiatr. Romek przebywa teraz na zimnie przez dwanaście godzin dziennie, palce ma odmrożone. Wczoraj przyszedł mnie odwiedzić i jak zwykle siadł do fortepianu. Położył swoje długie, wąskie dłonie na klawiaturze, ale jego palce, które kiedyś potrafiły wydobywać cudowne dźwięki, teraz leżały cicho i bez ruchu. Widziałam, jak się zmagał sam ze sobą; twarz wykrzywił mu bolesny grymas, ale jego zesztywniałe, obrzmiałe ręce nie słuchały go. Siedział tak przez chwilę dość spokojnie, a potem zdjął z klawiszy, odwrócił się do mnie i zapytał głosem, w którym drżały łzy: „Myślisz, że będę jeszcze kiedyś mógł grać?”.

Milczałem. Patrzyłam na jego dłonie i nie mogłam uwierzyć, że te same ręce niedawno poruszały się zwinnie nad fortepianem. Romek był potwornie przygnębiony i czułam, że z całej siły stara się zapanować nad sobą, żeby nie wybuchnąć gorzkim szlochem. Wszelkie jego nadzieje przepadły; zamiast grać, musi bezsensownie chodzić tam i z powrotem wzdłuż granic getta i sprawdzić czy rury są mocne, czy nie zostawiono luźnych cegieł, przez które można by podać jedzenie w nocy.

Jednocześnie z budową murów na Chłodnej buduje się most łączący chodniki po obu stronach ulicy, ponieważ sama jezdnia ma być komunikacyjnym korytarzem dla „aryjskiej” części miasta. Cały budulec służący do tego celu musi być dostarczony przez Gminę Żydowską.

24 grudnia 1941

Dziś wszyscy po stronie „aryjskiej” założyli odświętne ubrania. Wydaje mi się nawet, że czuję zapach dobrego jedzenia. Jest wigilia Bożego Narodzenia. Zaledwie pół roku temu mówiło się, że do Bożego Narodzenia wojna będzie skończona, i że 11 listopada - w rocznicę zakończenia pierwszej wojny - oddziały alianckie wkroczą do Warszawy. Prawda, że w Warszawie są obce oddziały; całe ich bataliony maszerują po ulicach w zielonych mundurach, ale to oddziały wroga, które terroryzują ludność.

Naziści właśnie wydali rozkaz, aby mieszkańcy getta do 1 stycznia 1942 roku - cóż za prezent noworoczny! - zebrali wszystkie futra, futrzane pelisy, kołnierze, mufki i nawet stare kawałki futra. W tym celu Gmina zorganizowała kilka punktów zbiórki. Rozkaz podpisał komisarz Auerswald.

Na razie nikt się nie spieszy z wykonaniem tego polecenia. Zewsząd słychać cudowne wieści. Ludzie dyskutują, czy lepiej jest sprzedać futra, czy też schować je. Wielu Polaków wykorzystuje tę okazję, aby dostać się do getta i kupić drogie karakuły, srebrne lisy i norki po niesłychanie niskich cenach. Ludzie wolą sprzedać swoje futra za bezcen, niż podarować je Niemcom. Ale niektórzy zdecydowali się ukryć je i starają się znaleźć różne kryjówki. Karą za ukrycie najmniejszego skrawka futra jest śmierć. Ale kara śmierci grozi nam za tak wiele rzeczy, że ta nowa okazja po prostu rozśmiesza ludzi.

Dziś był ostatni dzień składania prac na konkurs plakatu z okazji zimowej zbiórki na pomoc społeczną. Jury będzie się składać z naszych profesorów, inżynierów Poznańskiego i Jaszuńskiego, a przewodniczącym został inżynier Czerniakow. Wyniki konkursu zostaną ogłoszone na początku stycznia.

26 grudnia 1941

Otrzymaliśmy zezwolenie na przeprowadzkę na Chłodną. Dziś poszłam odwiedzić nowy dom. Jest to stary budynek dwupiętrowy, który kiedyś był domem polskiego magnata w XVII wieku. Kręta i wąska klatka schodowa, gotyckie wieżyczki i płaskorzeźby na fasadzie domu przypominają średniowieczny zamek. Wygląda to bardzo romantycznie. Na podwórzu stoi mniejszy budynek, dobudowany później, w którym znajduje się piekarnia „Warszawianka” przyjęta teraz przez żydowskich piekarzy. Za rogiem domu wznoszą się mury. A więc będziemy mieszkali na samej granicy getta. Czerwone cegły wznoszą się wyżej i wyżej, tak jak most na rogu Chłodnej i Żelaznej. Zewsząd jesteśmy obmurowani i zamknięci.

28 grudnia 1941

Dziś mieliśmy przyjęcie dla młodych projektantów. Studenci cudownie udekorowali salę i tam bawiliśmy się. Na małej scenie zbudowanej w jednym końcu sali pojawili się artyści. Brałam udział w przedstawieniu i śpiewałam kilka piosenek po angielsku. Tańczyliśmy przy dźwiękach orkiestry. Było ciepło, bo mały żelazny piecyk pełen był strzelającego drewna ze szkolnych ławek. Był nawet bufet z plackami i napojami. Ale placek kosztował trzy złote, a mały kieliszek likieru pięć.

Nauczyciele tańczyli ze swoimi uczniami i ogólny nastrój był wesoły, ale ja nie mogłam przestać myśleć o Romku stojącym na dworze i nadzorującym wznoszenie murów getta.

Poszłam do domu przed ósmą. Ostry wiatr przeniknął mnie do szpiki kości. Te słowa piszę teraz przy świetle karbidowej lampki. Jej niebieskawy płomyk nie drży, wygląda jak skamieniały.

Kiedy przyszłam do domu, zobaczyłam zaklejoną kopertę, którą zostawił dla mnie Tadek Szajer. Zawierała jego fotografię w mundurze członka służby sanitarnej. Pracuje teraz na ochotnika w służbie sanitarnej, żeby zmazać poczucie winy, bo częściowo czuje się odpowiedzialny za nieuczciwe interesy swojego ojca.

Na odwrocie fotografii jest napis, który świadczy o tym, jak dokucza mu ta świadomość: „Któregoś dnia, za wiele lat, gdy będę daleko od ciebie, może przypomnisz sobie służbę sanitarną z Leszna 13... i Tadka, który bardzo, bardzo cię kocha”. Obok napisu znajduje się czerwony znak firmowy Photo-Baum-Forbert, która zawsze była jedna z największych firm fotograficznych w Warszawie, a teraz jest najlepsza w getcie. Pan Baum dobrze znany z powodu swego filmu „Polskie lasy” jest teraz gdzieś w Rosji Sowieckiej i firma prowadzona jest przez dwóch braci Forbert.

W getcie jest kilku innych fotografów, na przykład zakład Photo-Doris, ale cały świat artystyczny ma zdjęcia robione u Bauma-Forberta. Nawet wysocy urzędnicy nazistowskiej i oficerowie są wśród klientów firmy.

Rozdział IX

KOLEJNY ROK

31 grudnia 1941

Ostatni dzień starego roku... Oby dni biegły tak szybko, jak to tylko możliwe; może uda nam się przetrwać wojnę mimo wszystko i uciekniemy żywi poza mury getta. Kawiarniani stratedzy twierdzą, że ofensywa aliancka rozpocznie się wiosną 1942 roku. Chwilowo Rosjanie uciekają i oddają miasto za miastem.

Jedyne dobre wieści nadchodzą z Afryki, ale ona jest tak daleko od nas.

Dziś nasz zespół teatralny da przedstawienie w sali Weismana. Bilety wysprzedano już dwa dni temu. Cały dochód przeznaczony jest dla Domu Sierot Korczaka.

1 stycznia 1942

Czuję się kompletnie pusta, jakby zawieszona nad przepaścią. Miniona noc była mieszanką rozrywki i koszmaru. Po przedstawieniu moi przyjaciele z ŁZY zaproponowali, byśmy noc sylwestrową spędzili w moim mieszkaniu. Rodzice poszli spać do nowego locum na Chłodną, mogliśmy więc bez przeszkód spędzić noc tutaj. Przyszedł Harry ze swoja ukochaną Anką Laskowską, Dolek ze Stefą Muskat, Bronek, Romek i kilka jeszcze par. zamiast szampana była lemoniada, a zamiast ciastek kanapki ze „śmierdziuchami”. Na stole zapalona mała karbidowa lampka. Syk płomienia zagłusza rozmowa, ale gaz, jaki się wydzielał, pachniał coraz intensywniej w nie wietrzonym pokoju.

Godziny biegły szybko, ale około północy zauważyłam, że mały płomyk lampki robi się coraz mniejszy, a zapomniałam kupić dodatkowy karbid na tę okazję. Harry „uspokoił” mnie, że pasuje witać Nowy Rok w ciemności.

W tej samej chwili Dolek spojrzał na zegarek i krzyknął: „Północ się zbliża!”. Przez moment była kompletna cisza. Romek podszedł do pianina, gdy dobiegły nas dzwony powoli obwieszczające północ z wieży pobliskiego kościoła.

Nim zegar - któremu towarzyszyliśmy chóralnie - wybił dwunastą, wąski płomień mojej lampy wydłużył się jeszcze bardziej, po czym zgasł z trzaskiem. W tym momencie zegar wybił dwunaste uderzenie. W pokoju było ciemno. Podniosłam story z czarnego papieru i wpuściłam trochę światła. Na dworze jasny śnieg padał na ziemię, a księżyc płynął powoli po powoli po zachmurzonym niebie.

W tej połowicznej ciemności zobaczyłam, jak Romek kładzie ręce na klawiaturze. Z ogromnym wysiłkiem zaczął grać „marsz żałobny” Chopina. Nikt nie powiedział ani słowa. Anka przytuliła się mocno do Harry'ego, Dolek do Stefy, Tadek do Bronka - wszyscy byli razem, tylko ja zostałam sama. Smutne myśli przyszły mi do głowy. Czy to wszystko nie było symboliczne? Czy nie czekało mnie coś strasznego, coś, co oddzieli mnie od moich przyjaciół?

Nagle ktoś zawołał: „Romek, a może coś innego? On nigdy nie był w stanie zagrać <<Marsza żałobnego>>, a akurat dzisiaj muza mu pomaga”.

Romek nie odpowiedział. Spróbował kilku innych melodii, ale nic z tego nie wychodziło. Wreszcie wstał od fortepianu i usiadł obok mnie. „Wiesz - szepnął - mam dziwne przeczucia w ten pierwszy dzień Nowego Roku, zapamiętaj moje słowa”.

Nie wiem, co miał na myśli, ale nawet w tym mroku mogłam wyczytać z jego oczu skrajna rozpacz.

Nieco później wszyscy zaczęliśmy mówić. Harry powiedział, że nas zespół nie może nadal istnieć, bo większość członków odeszła i musielibyśmy znaleźć nowych, co nie jest łatwe. Nikt mu nie zaprzeczył. Najwyraźniej wszyscy odczuwaliśmy to samo. Wszyscy byliśmy opanowani przez to samo uczucie apatii, spodziewanego końca.

O szóstej rano moi goście zaczęli wychodzić. Romek wyszedł ostatni. O siódmej musiał być przy swoim murze.

16 stycznia 1942

Dziś był ostatni dzień oddawania futer. Hitlerowcy dwukrotnie przesuwali termin, bo zdali sobie sprawę, że nikt się nie śpieszy do oddania ich. Po drugim przesunięciu terminu zaczęli robić rewizje terroryzując ludzi.

Przez trzy dni przed punktami zbiórki stały długie kolejki; ludzie zaczęli wreszcie wykonywać rozkaz. Ale Niemcom nie będzie zbyt ciepło w naszych futrach. Czego nie udało się schować albo sprzedać - zostało pocięte i zniszczone. Futra są pełne dziur, a kołnierze z karakułów i srebrnych lisów maja wystrzyżone włosy. W zamian za oddane futra właściciele dostawali żółte świstki, za które trzeba było wnieść specjalną opłatę w wysokości dwóch złotych.

Mówi się, że naziści chcą wykładać futrami buty żołnierzy, którzy marzną na rosyjskim froncie. Ale nie udało się wywieźć wielu łupów z Warszawy, bo największe magazyny, które znajdowały się poza granicami getta, zostały spalone przez działaczy podziemia.

Są już w sprzedaży różne substytuty mające zastąpić odcięte kołnierze i podpinki.

Mieszkamy teraz na Chłodnej. Jako rodzina dozorcy zajmujemy dwa małe, ciemne pokoiki. Toalety nie ma. Gotujemy na małym żelaznym piecyku. Ściany pokryte są lodem, a gdy piecyk zaczyna grzać, lód topi się.

Ulica Chłodna, ze swą skomplikowaną geografią, przedstawia dziwny widok. Ruch ludzki także nie jest tu zwyczajny. Widać tłumy ludzi idące do rogu Żelaznej. Idą do drewnianego mostu, który jest wysoki na dwa pietra i łączy chodniki po obu stronach ulicy. Ludzie wypełniają most, z którego widać ulicę na jej całej długości. Chodniki są odgrodzone murami od jezdni, a między murami, jakby korytarzem, porusza się ludność „aryjska” i tramwaje. W połowie ulicy, między dwoma ścianami, stoi kościół Św. Boromeusza otoczony starymi, rozłożystymi lipami.

Niedaleko naszego domu znajduje się Kapitol getta. Na Chłodnej 20 mieszka prezes Czerniakow, pułkownik Szeryński - szef żydowskiej policji i wysocy urzędnicy rozmaitych żydowskich instytucji. Firma fotograficzna Baum-Forbert ma ten sam adres i duży portret Czerniakowa wisiał przed domem przez kilka dni.

Przewodniczący biura Zaopatrzenia [Zakładu Zaopatrzenia], Gepner, a także komisarze policji Lejkin i Czerwiński też mieszkają na Chłodnej. Komisarz Lejkin zajmuje mieszkanie w naszym domu. Przeprowadzili się na Chłodną również Marysia Ajzensztadt - „słowik getta” - i właściciel kawiarni Hirschfeld.

Ludzie zamożni, posiadają środki na przekupienie urzędników z biura mieszkaniowego, dostali najlepsze mieszkania na tej ulicy, na której stoi przecież wiele dużych, nowoczesnych domów. Chłodna jest w ogóle uważana za „arystokratyczną” ulicę getta, tak jak na początku Sienna.

Dozorcą pod numerem 8 jest inżynier Plonskier, który był poprzednio naszym sąsiadem na Siennej. Na naszej ulicy mieszka też wielu lekarzy i niemal na każdej bramie jest tabliczka anonsująca lekarza lub dentystę.

O szóstej rano dozorcy muszą usuwać śnieg z chodników, więc komisarz Lejkin uczy byłych adwokatów i profesorów ich nowego zawodu. Często sam bierze do ręki łopatę czy miotłę i daje lekcje biednym intelektualistom, których palce nie przywykły do nowych narzędzi pracy.

Mój ojciec ciężko pracuje, a my pomagamy mu zmywając klatkę schodową i zamiatając podwórze. W naszym domu jest niewielu lokatorów i wpływ z nocnego otwierania drzwi po godzinie policyjnej osiąga zaledwie kilka złotych na noc - ułamek tego, co otrzymywaliśmy na Siennej. Ale ojciec ma jeszcze inne źródło dochodu. Na podwórzu jest piekarnia „Warszawianka”. Co noc wozem przywozi się tu przemycona mąkę i za każdym razem, gdy ojciec otwiera bramę, by wpuścić taki transport, otrzymuje pewną sumę pieniędzy; rano dostaje dwie małe świeże bułki jako dodatkową premię.

Jest to akceptowany zwyczaj we wszystkich domach, gdzie znajdują się piekarnie, i wielu dozorców otrzymuje nawet stały procent od wartości szmuglowanych worków. Ale mój ojciec nie jest jeszcze tak zaawansowany w swojej nowej profesji.

5 lutego 1942

Dziś odbyła się skromna uroczystość rozdania nagród laureatom konkursu na plakat poświęcony zimowej zbiórce na pomoc społeczną. Zdobyłam pierwszą nagrodę - dwieście złotych. Przewodniczący Czerniakow i inżynier Jaszuński - dyrektor szkół Gminy - osobiście wręczali pieniądze w kopertach i wygłaszali krótkie mowy do laureatów.

Plakaty, które zdobyły nagrody, są kolorowe i wydrukowanie ich obecnie byłoby bardzo kosztowne. Na razie zostaną wywieszone w sali zebrań Gminy, a mniejsze plakaty drukowane w dwóch kolorach będą używane podczas akcji pomocy.

20 lutego 1942

Mróz zbiera coraz większe żniwo. Coraz więcej zamarzniętych ciał leży na ulicach. Leżą w pobliżu bram domów z podkulonymi nogami, zastygali w momencie walki ze śmiercią. To straszny widok, od którego włos się jeży na głowie, ale przechodnie są do tego przyzwyczajeni.

Obecnie funt ziemniaków w getcie zależą od szmuglerów, a ich sytuacja zmienia się zasadniczo z dnia na dzień. Jeśli poprzedniej nocy kilka dużych transportów jedzenia i surowców przedostało się do getta, różni podziemni robotnicy są zajęci; ale jeśli nastąpiła tak zwana „wyspa”, czyli gestapo przyjęło kilka ładunków zboża, skóry i innych materiałów - warsztaty są puste i robotnicy zostają głodni.

Istnieją setki tajnych ręcznych młynów, w których szmuglowane ziarno miele się na mąkę. Plewy są także sprzedawane jako specjalny rodzaj mąki na czarne placki. Smakują jak siano.

Tajne młyny ręczne są ukryte w piwnicach, na strychach i w specjalnie zbudowanych ziemiankach. Działają przez całą dobę, ale ściśle przestrzega się ośmiogodzinnego dnia pracy. Dbają o to działające nielegalnie związki zawodowe, ludzie pracują regularnie na trzy zmiany. Praca polegająca na stałym obracaniu korbą młyna jest ciężka, ale dobrze płatna. Przeciętnie wprawiony robotnik zarabia 20 do 30 złotych dziennie, a nocna zmiana otrzymuje 50 procent premii.

W tych ręcznych młynach robi się też różne rodzaje kasz. Ostatnio Tadek Szajer, bez wiedzy ojca, podjął pracę w takiej fabryce kasz. Sumiennie każe mu wykonywać różne pożyteczne prace, bo - jak mi powiedział - nie chce żyć z nieuczciwych dochodów ojca. Dziś przyszedł mnie odwiedzić bezpośrednio po pracy i pokazywał palce pokryte odciskami od stałego obracania korbą młyna.

Wydaje mi się, że robi to tylko w celu wywarcia wrażenia na mnie, bo jak dotąd nie wyprowadził się z komfortowego mieszkania swego ojca i nie zrezygnował z wystawnych posiłków.

Są też w getcie małe zakłady wytwarzające konserwy rybne; oczywiście z ryb zwanych „śmierdziuchami”. Ostatnio przemytnicy sprowadzili duży ładunek wędzonej flądry. Przyprawiona smakuje jak dobry śledź, który obecnie jest w Polsce nie do dostania. Z tych ryb robi się rozmaite pasty do smarowania na chleb zamiast tłuszczów.

Niektóre sklepy wytwarzają końską kiełbasę - prawdziwe tłuste salami. Ale to bardzo drogi produkt i tylko nieliczni mogą sobie nań pozwolić.

Rozmaite sklepy robią przeróżne cukierki. Żydowscy chemicy w getcie wymyślają nowe substytuty cukru i sztuczne syropy, które nadają słodyczom dziwny smak. Skąd oni to biorą? Często wydaje mi się, że muszą znać tajemnicę manny. Może w dawnych czasach również żydowscy chemicy wymyślali różne syropy i aromaty, by przyprawić trawę, którą Żydzi jedli na pustyni? W getcie nie ma odpowiednich laboratoriów i chemicy robią te cuda w różnych norach i ciemnych piwnicach.

Istnieją także tajne garbarnie, bo produkcja skóry jest ściśle kontrolowana przez nazistów. Skóra jest reglamentowana, a ilość nie wyprawionej skóry przydzielana dla getta przez hitlerowców tak mała, że nie zaspokaja nawet ułamka naszych potrzeb. Skórzane buty są potwornie drogie; mimo to jednak jest specjalna moda na wysokie oficerki - noszą je ci, którzy mogą sobie na to pozwolić. Moda ta obowiązuje zarówno mężczyzn jak i kobiety. Cena pary takich butów wynosi około półtora tysiąca złotych.

Pojawiło się sporo farbiarń. Ze względu na brak materiałów pierze się i farbuje stare ubrania. Pod tym względem nasi chemicy też dokazują cudów. Mówi się, że farby robione są z cegieł z murów getta. Mądrale powiadają, że niebawem stopniowo mury zostaną zużyte przez chemików. Krawcy są bardzo zajęci przerabianiem farbowanych ubrań.

Największe interesy w getcie robią lekarze i apteki. Lekarze pracują w szpitalach i mają rozległe praktyki prywatne, ale są bezradni, gdy przychodzi do wypisania recepty. Wiedzą, że nawet najniezbędniejszych leków nie można dostać w aptekach getta, bo hitlerowcy pozwalają tu dostarczać tylko minimalne ilości. Apteki są kontrolowane przez Gminę, a zatrudnieni w nich farmaceuci są jej urzędnikami. Ale ta kontrola była niewystarczająca, bo dość często biedni ludzie nie mogli zapłacić za swoje recepty. I tu znów wspaniałe osiągnięcia mają nasi chemicy.

Tak więc można powiedzieć, że jesteśmy uniezależnieni od świata zewnętrznego. Nie tylko przestaliśmy sprowadzać różne artykuły, które nigdy przedtem nie były produkowane w getcie, ale nawet zaczęliśmy eksportować niektóre wyroby, jak na przykład papierosy, sacharynę, wino i likiery, buty, zegarki, a nawet biżuterię. Wszystkie te dobra muszą przejść przez Transferstelle, a wysokie opłaty celne wędrują do kieszeni urzędników gestapo. Oficjalnie robotnicy żydowscy produkują wyroby dla niemieckiej administracji, które zaopatruje ich w surowce, ale faktycznie urzędnicy niemieccy pełnią funkcję dobrze opłacanych pośredników między gettem a kupcami po stronie „aryjskiej”.

22 lutego 1942

Dziś w szkole odbyła się pełna pasji dyskusja o poezji. W przerwie Rachela Perelman, jedna z studentek, wyciągnęła z kieszeni egzemplarz podziemnego pisma. Gazetka przedrukowała fragment poematu Juliana Tuwima „Kwiaty polskie”, który ten wielki polski poeta napisał gdzieś na wygnaniu. „Gdzie jest teraz Tuwim?” - zapytał ktoś. „W Anglii albo w Ameryce” - odpowiedziała Rachela.

Wszyscy stłoczyliśmy się wokół małej stroniczki gazety i czytaliśmy strofy napisane przez poetę, któregośmy zawsze uwielbiali. Fakt, że wiersz pochodził z wolnego świata, dodatkowo nas emocjonował - spodziewaliśmy się, że ten poeta, który jest Żydem, prześle nam słowa ukojenia.

Byliśmy rozczarowani. Wiersz był pełen miłości do Polski, mistrzowskie wersety zawierały wzniosłe symbole, ale nie było ani słowa otuchy, której tak bardzo byliśmy spragnieni.

Dyskusja nad tym wierszem była dość gorąca. Niektórzy z nas krytykowali wielkiego poetę, że nie jest tu teraz z nami; inni mówili, że to całe szczęście, że udało mu się uciec i będąc za granicą może skutecznie przekazywać światu wiedzę o naszym gorzkim losie. „Ale czy on wie o wszystkim, co się dzieje w getcie?” - zapytał któryś student.

Starałam się bronić Tuwima, który pochodzi z tego samego miasta, co ja. Pamiętam go, jak przychodził do mego ojca kupować obrazy. „Może on cierpi na wygnaniu, może jego serce pełne jest tęsknoty do rodzinnej ziemi” - powiedziałam.

Ale moje argumenty przyniosły marny skutek. Młodzi wielbiciele Tuwima oczekiwali od ulubionego poety poezji bardziej płomiennej w tych burzliwych czasach. Ale jednak wszyscy przyciskali o siebie ten mały skrawek papieru jak relikwię świętą, a niektórzy nawet przepisywali po parę wierszy. Ja też zapisałam fragment:

Więc jak pachniałeś, bzie warszawski,

Kiedy, rażąca i nieznośna,

Przyszła, ruiny strojąc w blaski,

Nowej niewoli pierwsza wiosna?

24 lutego 1942

Wczoraj przyszła mnie odwiedzić Ewa Pikman ze swoją przyjaciółką, Bolą Rapaport. Prosił mnie o słowa kilku angielskich piosenek, które śpiewałam na scenie. Bola chce śpiewać w kawiarni i musi przygotować sobie repertuar. Obiecałam przygotować jej program. Jest uroczą dziewiętnastolatką, typowo południowej urody. Po chwili rozmowy odkryłam, że jej ojciec także jest obywatelem amerykańskim i aktualnie przebywa w obozie dla internowanych w Laufer - w Niemczech. Powiedziała, że kobiety także wkrótce zostaną internowane. Muszę przekonać moją mamę, żeby zgłosiła na gestapo, że jest wrogim aliantem. Może będziemy internowani wraz z nią jako jej rodzina. Chodzą słuchy, że więźniowie cywilni i jeńcy wojenni będą wkrótce wymieniani.

Ostatnio gettem wstrząsnęła sensacja wiadomość. Pułkownik Szeryński został aresztowany po stronie „aryjskiej” podczas próby przemycania futer na sprzedaż. Teraz jest w więzieniu i nikt nie wie, co się z nim stanie.

27 lutego 1942

Romek jest teraz zatrudniony przy budowie nowego więzienia na Gęsiej - żydowska dzielnica wzbogaci się więc w kolejny gmach publiczny. Ciekawa jestem, co to za kryminaliści będą tam osadzani. Czy będą to żebracy porywający paczki na ulicy, żeby zaspokoić głód, albo głodujący jęczący ludzie, którzy leżą blisko murów, a może ci, którzy przekraczają granice getta w poszukiwaniu pracy? Niemcy nałożyli karę śmierci za opuszczanie getta i ostatnio kilka osób zastrzelono za to przestępstwo. Ale nikt się tym nie przejmuje - lepiej zostać zastrzelonym, niż umrzeć z głodu.

Na prowincji zakładają zamknięte dzielnice dla Żydów nawet w małych miasteczkach. Mimo to wielu Żydów opuszcza Warszawę i przenosi się do małych miast, szczególnie w okolicy Lublina, bo tam jest tańsze jedzenie. Jednocześnie do Polski przyjeżdżają duże transporty Żydów z Niemiec , Austrii i Czechosłowacji. Umieszcza się ich w gettach, gdzie z pewnością umrą z głodu i zimna. Ostatnio duża liczba Żydów z zagranicy została przywieziona z Łodzi. Przewodniczący Łódzkiej Rady Starszych, 80-letni mężczyzna Rumkowski - w przeciwieństwie do naszego nieugiętego przewodniczącego Czerniakowa - jest swobodnie kierowany przez nazistów i traktuje mieszkańców getta jak swoich poddanych.

Rumkowski był ostatnio w Warszawie. Widziałam go na ulicy Leszno spacerującego z jakimś wysokim urzędnikiem Gminy. Jest siwy, ale dobrze zakonserwowany i ma sprężysty chód. Na rękawie nosi żółtą opaskę z napisem po niemiecku: „Prezes Gminy Żydowskiej Łodzi”. Wszystkie wiadomości, jakie otrzymujemy z mego rodzinnego miasta za pośrednictwem poczty, zaczynają się od słów: „Przewodniczący Rumkowski informuje was, że rodzina taka-a-taka żyje i jest zdrowa”. Wszelka inna korespondencja jest zabroniona.

Przy bramach getta strzelanina zdarza się coraz częściej. Najczęściej jest wywoływana przez jakiegoś strażnika, który chce się rozerwać. Każdego dnia, gdy idę do szkoły, nie jestem pewna, czy wrócę do domu żywa. Muszę przejść obok dwóch najbardziej niebezpiecznych posterunków żandarmerii: na rogu Żelaznej i Chłodnej blisko mostu i na rogu Krochmalnej i Grzybowskiej. Na tym drugim posterunku zwykle stoi żandarm przezywany „Frankenstein” ze względy na jego nieustanne okrucieństwo. Najwyraźniej żołnierz ten nie może spać spokojnie, jeśli nie zaliczy na swoje konto kilku ofiar w ciągu dnia; jest prawdziwym sadystą. Kiedy widzę go z daleka, wstrząsa mną dreszcz. Wygląda jak małpa: mały i krępy, z ciemna wykrzywiona twarzą. Dziś rano idąc do szkoły, gdy zbliżałam się do rogu Krochmalnej i Grzybowskiej, zobaczyłam jego znajoma sylwetkę; torturował jakiegoś rikszarza, którego pojazd przejechał o cal bliżej bramy, niż zezwalają przepisy. Nieszczęsny człowiek leżał na krawężniku w kałuży krwi. Żółtawa ciecz płynęła z jego ust na chodnik. Po chwili zdałam sobie sprawę, że był już martwy. Kolejna ofiara niemieckiego sadysty. Krew była tak potwornie czerwona; ten widok wstrząsnął mnie do głębi.

Rozdział X

OKRUTNA WIOSNA

30 marca 1942

Robi się coraz cieplej. Wczoraj, po długich miesiącach okropnego zimna, wreszcie nadeszła wiosna. Ponieważ nasze podwórze nie jest pokryte asfaltem, moi rodzice skopali je robiąc mały ogródek. Nasiona, które kupiliśmy w Toporolu, są już zasiane. Malutkie, zielone listeczki rzodkiewki jako pierwsze wyjrzały z czarnej ziemi. Posialiśmy tez cebulę, marchewkę, rzepę i inne warzywa. Mamy nawet trochę kwiatów. A na początku kwietnia posadzimy pomidory i słoneczniki.

Kilka dni temu przybył do Warszawy transport Żydów z Gdańska. Widziałam, jak ich wprowadzono do getta. Same kobiety i dzieci. Deportowani nieśli eleganckie walizki i byli ubrani o wiele lepiej niż nasi ludzie. Wszyscy mężczyźni z tego transportu zostali wysłani do karnego obozu pracy w Treblince, najgorszego na terenie Generalnej Guberni. Władze niemieckie obiecały wszystkim żonom i matkom, że ich mężczyźni wrócą po kilku miesiącach pracy w obozie. O Treblince krążą różne niesprawdzone wieści. Mówi się, że robotnicy mieszkają tam w barakach otoczonych poczwórnym drutem kolczastym i kablem pod napięciem elektrycznym. Dr Miechowski, brat przyjaciółki mojej matki, dostał propozycję objęcia stanowiska naczelnego lekarza Treblinki; zgodził się ze względu na swoja okropną sytuację materialna. Gmina natychmiast wypłaciła jego rodzinie 5 000 złotych. To musi być bardzo ciężka praca, skoro płacą za nią tak dużo.

Rutka odwiedza nas już dość często. Wygląda dużo lepiej i z każdym dniem jest zdrowsza. Ale jej piękne srebrnoblond włosy zostały zgolone. Nosi perukę z własnych loków, która świetnie imituje jej zwykłą fryzurę. Rutka jest zawsze pogodna. Jej oczy płoną entuzjazmem, gdy opowiada o nauce, którą znów podjęła po długiej chorobie. Uczęszcza do tajnego, prywatnego gimnazjum, którego głównym profesorem i organizatorem jest profesor Taubenszlak. Rutka lubi się uczyć, jest bardzo zdolna. Jako nieodłączna przyjaciółka mojej siostry, Anny, razem z nią chodzi na lekcję angielskiego.

Za pośrednictwem Rutki dostaję codziennie listy od Tadka Szajera. Pracuje teraz bardzo ciężko. Powiedziałam mu, że nie chcę go więcej widzieć, bo rozmowa z nim denerwuje mnie. Prosił, żebym mu pozwoliła przynajmniej pisać. Ponieważ mieszka blisko Rutki, daje jej swoje listy. Napisane są na szarym papierze i z każdego słowa wionie szary smutek. Pisze, że tęskni za mną i myśli o mnie całymi dniami; że ciężko pracuje, a jego puste wieczory są tak beznadziejne... że jest samotny i czeka tylko na chwilę, w której znów mnie zobaczy. Opisuje wszystkie swoje smutki i troski; całe jego życie jest na tych szarych kartkach papieru.

Romek pracuje jak dawniej. Teraz wygląda o wiele lepiej, nabrał trochę pewności siebie, może dlatego, że ma wyższe zarobki - zarabia około 30-stu złotych dziennie, czasem więcej i dwa bochenki chleba jako dodatek. Ma lepszą pracę, ale bardziej niebezpieczną. Kieruje większą grupa robotników, a więc ma i większą odpowiedzialność za wykonanie pracy. Opowiada, że na każdym kroku Niemcy straszą, że go zastrzelą - bez powodu. Ostatnio żandarm zastrzelił robotnika na jego oczach za to, że znaleziono u niego w kieszeni kawałek masła. Romek ma żelazne nerwy. Praca w takich warunkach jest straszna, stale zagraża mu śmierć, a jednak wygląda dużo lepiej. Może dlatego, że pogoda zrobiła się nagle tak łagodna, jakby to nie był marzec, tylko maj. A jego ręce, przemarznięte zimą, teraz mają tylko nieliczne ślady odmrożenia.

Niespodziewanie wizytę złożyli mi Harry i Anka. Jak zwykle przytuleni do siebie, pełni miłości. Zauważyłam obrączki na ich rękach. „A więc wzięliście ślub nie mówiąc mi ani słowa?” - zapytałam. „Nie, to są nasze obrączki zaręczynowe” - powiedział Harry z promienną twarzą. „Rabin odmawia udzielenia nam ślubu, bo Anka nie ma jeszcze tylu lat, co trzeba, i musiałaby mieć zgodę rodziców... a jej rodzice są przeciwni” - dokończył z nutką niezadowolenia. „Ale to nie ma znaczenia - powiedziała Anka ze śmiechem. -I tak jesteśmy małżeństwem. Nie potrzebujemy świadków. Żaden rabin nigdy nie będzie w stanie w żadnym dokumencie opisać związku tak silnego, jak ten, który teraz łączy nas na zawsze!”.

Zazdroszczę im. Może lepiej jest tak. Nie myślą tyle o ogólnej sytuacji w getcie. Nie są tak przygnębieni jak reszta. Poświęcają więcej uwagi własnemu życiu. Może tak właśnie powinno być?

Wiadomości polityczne są lepsze. Od porażki pod Leningradem Niemcy wydają się w większej defensywie niż przedtem. Ale końca jeszcze nie widać, a droga do zwycięstwa jest trudna.

14 kwietnia 1942

Dziś rano o szóstej Bola Rapaport wraz z matka i dwiema siostrami została internowana w więzieniu na Pawiaku. Niemiecki samochód zatrzymał się przy domach, w których mieszkali amerykańscy obywatele wciąż jeszcze pozostawiający w getcie, i zbierał wszystkie kobiety. Tylko pan Rakow - obywatel amerykański - został w domu z żoną i dwójka dzieci, bo jest ciężko chory. Myślałam, że moja mama też może być wzięta w każdej chwili, ale jakoś nikt po nią nie przyszedł. Jest to dość naturalne; jak można ją znaleźć po przeprowadzce z Siennej, skoro nie zgłosiła nowego adresu? Musi pójść na gestapo; to może uratować nas wszystkich; może internują całą rodzinę.

15 kwietnia 1942

Dziś dostaliśmy cudowny list od wujka Percy, który tydzień temu wyjechał do Zaklikowa Lubelskiego. Pisze, że dojechał na miejsce, ale droga była długa i niebezpieczna i że opuścił Lublin w samą porę. Co mógł mieć na myśli, można się domyślać na podstawie wiadomości, jakie przywiózł niedawno bliski krewny pani Minc. Opowiedział jej szczegóły masakry w Lublinie, podczas której stracił żonę i dwoje dzieci. Oto jego opowieść: „Niemcy kazali Żydom opuścić domy i zebrać się na placu. Większość nie wykonała rozkazu i zaczęła kryć się w piwnicach i na strychach. Niektórzy zabarykadowali się w mieszkaniach. Silne oddziały strzelców wyborowych zaczęły strzelać z okna, a każdy, kto wyszedł na ulicę, został zastrzelony na miejscu. Małe dzieci zabijano strzałem z pistoletu; niektórzy ludzie byli torturowani do utraty przytomności. Wymordowano około połowy mieszkańców getta, a dużą ilość wywieziono w nieznanym kierunku. Z 40-stu tysięcy ludzi zostało około dwóch tysięcy. Te dwa tysiące zostały zabrane do obozu na Majdanku koło Lublina. Do dziś ulice Lublina są zalane krwią, a ofiary jeszcze nie zabrano. Domy pełne są trupów”.

Ten krewny, naoczny świadek masakry, schował się w domu, który naziści przeoczyli, dlatego udało mu się uciec. Przez całą noc przezierał się poprzez ogrodzenia z kolczastego drutu i wreszcie dzięki ogromnemu szczęściu udało mu się wydostać.

Wszystko brzmi8 potwornie i po prostu nie mogę w to uwierzyć. Zabić tylu ludzi w tak okrutny sposób… Pewnie dlatego Percy musiał przerwać podróż. Jakże musiał cierpieć widząc tę tragedię. Ostatnio po getcie krążą najdziwniejsze plotki. Powiadają, że wszyscy Żydzi zostaną osiedleni w Arabii czy gdzieś blisko niej. Nie wiem, co to ma znaczyć? Gubernator Frank był ostatnio dość łagodny w swoich dekretach. Godzina policyjna zaczyna się później, a Niemcy zdają się planować utworzenie w Warszawie regularnych warsztatów, które zapewnią stałą pracę Żydom. Ale to wydaje się przeczyć informacjom o masowej deportacji.

„Warschauer Zeitung”, oficjalna gazeta niemieckojęzyczna wydawana w Warszawie, pisze, że wreszcie Żydzi stali się pożyteczni, a produkcja getta przydaje się niemieckiej armii. Od dłuższego czasu nie słyszymy sloganów w rodzaju: „Żydzi muszą zniknąć z Europy”, jakie cała niemiecka prasa wypisywała przez miniony rok. Teraz jest spokój. A może to cisza przez burzą? O co chodziło z tym programem Lublina?

17 kwietnia 1942

Prawie popadłam w histerię. Dziś na krótko przed szóstą wpadł do naszego mieszkania kapitan policji Hertz i powiedział: „Proszę być przygotowanym na wszystko; o ósmej ma się zacząć pogrom”. Po czym wybiegł bez żadnych dalszych wyjaśnień. Całe getto ogarnęła panika. Ludzie w pośpiechu zamykali sklepy. Mówi się, że specjalnie Vernichtungskommando (oddział destrukcyjny), to samo, które dokonało programu lubelskiego, przyjechało do Warszawy, by teraz tu przeprowadzić masakrę. Słyszy się też, że teraz posterunki w getcie przejmą Ukraińcy i Litwini, bo Niemcy pójdą na rosyjski front.

W Biurze Zaopatrzenia wszystkich pracowników wysłano o szóstej do domu i powiedziano im, by dotarli do domów tak szybko, jak to tylko możliwe. Mama pospiesznie zapakowała w kosz trochę jedzenia i poszła z ojcem szukać bezpiecznej kryjówki w piwnicy. Byłam przerażona i nie mogłam opanować drżenia. Każda minuta wydawała się długa jak wiek cały. Mijały godziny - siódma, ósma, dziewiąta… Teraz jest jedenasta; w mieście panuje martwa cisza.

Kilka minut temu ktoś zastukał w bramę. Byliśmy pewni, że to Niemcy. Mój ojciec otworzył. Był to goniec z żydowskiej komendy policji, który przyszedł wezwać kapitana Hertza, aby zameldował się natychmiast na Ogrodowej. Musiało się zdarzyć coś naprawdę poważnego, skoro poszukują go tak późno w nocy.

Powoli mijają godziny. Z ulicy nie dochodzi najcichszy nawet dźwięk. Wszyscy jesteśmy ubrani, gotowi biec do naszej kryjówki w jednej chwili. Straszne jest żyć w ciągłym napięciu.

28 kwietnia 1942

Cyfra siedem, wydaje się, ma magiczny wpływ na moje życie. Zawsze coś nagłego i nieoczekiwanego wydarza się w dniach, których daty zawierają siódemkę, szczególnie jeśli nie pamiętam o tym. Od siedemnastego dnia tego miesiąca getto żyje w nieustającym przerażeniu. W nocy z siedemnastego na osiemnasty zabito 52 osoby - w większości byli to piekarze i szmuglerzy. Wszyscy piekarze są przerażeni. Epstein i Wagner, właściciele piekarni na naszym podwórku, nie nocują w swoich mieszkaniach. Niemcy przychodzą do różnych domów z przygotowaną listą nazwisk i adresów. Jeśli nie zastaną osoby, której szukają, biorą zamiast niej innego członka rodziny, prowadzą go parę kroków przed domem, grzecznie puszczają przodem. Po czym strzelają mu w plecy. Następnego ranka znajduje się tych ludzi martwych, leżących na ulicy. Jeśli dozorcy nie uda się otworzyć bramy tak szybko, jak sobie tego życzą, zostaje zastrzelony na miejscy. Jeśli bramę otwiera członek rodziny dozorcy, spotyka go ten sam los, a później zabijany jest także sam dozorca. Wczoraj poszłam zobaczyć się z Ewą Pikman, siedziały u niej Bronka, Irka i Rena z ponurymi twarzami. Był także syn gospodyni Ewy, Zycho Rozensztajn. Zycho jest policjantem. Opowiedział nam makabryczne historie - przez kilka nocy pod rząd był zmuszony być przy egzekucjach, bo niemieccy oficerowie żądają, by żydowscy policjanci brali udział w ich zbrodniach. Zwykle patrol złożony z dwóch czy trzech niemieckich oficerów przychodzi do siedziby żydowskiej policji z listą nazwisk i każe przydzielić sobie jednego żydowskiego policjanta o wyższej randze i jednego zwykłego. Potem rozkazują, by ten zwykły policjant prowadził ich pod wskazany adres.

Zycho siedział głęboko w fotelu; reszta nas zajmowała łóżko polowe. Był blady i drżał; kilka nieprzespanych nocy pozostawiło na nim swój ślad. „Jeśli znów przyjdzie moja kolej, żeby iść na takie egzekucje - powiedział - nie pójdę nawet gdyby mnie mieli zabić. Zeszłej nocy, po godzinie pierwszej, kiedy skończyli już z wszystkimi ofiarami, kazali mi iść przodem; byłem zdziwiony, dlaczego mnie nie zwalniają, i pomyślałem, że pewnie nadeszła moja ostatnia chwila. Zacząłem odchodzić od nich. Czułem, jak mi się nogi plączą. Dlaczego nie strzelają? Nagle usłyszałam ich głośny śmiech. Ich głosy brzmiały szaleńczo na ciemnej, pustej ulicy. Kiedy byłem już poza zasięgiem ich karabinów, zacząłem biec... biegłem jak wiatr, jakby mnie gonili. Wróciłem do domu niemal niepotrzebny. Matka zapytała mnie, co się stało, ale nie miałem serca opowiadać jej, w jakim celu musiałem iść na nocny patrol miedzy dziesiątą a druga w nocy”.

Ewa miała łzy w oczach. Irka powtarzała wciąż: „Nie, to niemożliwe, niemożliwe”. Rena przez chwilę milczała, a potem szepnęła: „Tak bardzo chcę żyć”. Ewa powiedziała: „Zobaczysz, Mary, będziesz internowana, jak Bola, i uratujesz się, ale my wszyscy jesteśmy zagubieni”. Rzeczywiście kilkoro z nas dostało listy od Boli Rapaport. Jest internowana w Liebenau nad jeziorem Constance i czuje się dobrze. Jesteśmy zadowoleni, że choć jedno z nas jest już bezpieczne. Jakże jej zazdroszczę! Jak bardzo chcę się wyrwać z tego piekła ... Nie mam już siły.

Wygląda na to, że można przekupić Niemców, żeby internowali całe rodziny. Oczywiście trzeba mieć jakiś dokument, ze choć jeden członek rodziny jest obywatelem obcego państwa. Pod tym względem mama ma szczęście, bo jest Amerykanką z prawdziwego zdarzenia, a status mojego ojca, siostry i mój jest wątpliwy. Mama przeprowadziła wywiad w różnych miejscach. Jest pewien Erlich, gestapowiec, który zajmuje się tymi sprawami. Będziemy musieli pójść do niego. Może my też będziemy internowani. Wygląda na to, że po pierwszych internowaniach tylko nieliczni obywatele amerykańscy zostali w getcie, prawdopodobnie tylko ci, którzy się ukrywali, jak moja mama.

Minionej nocy zabito kolejne sześćdziesiąt osób. Byli członkami podziemia, większość z nich to zamożni ludzie, którzy finansowali podziemna prasę. Zabito także wielu drukarzy podejrzanych o pomaganie w drukowaniu tajnych publikacji. I znów rankiem na ulicach leżały trupy. Jedną z ofiar był bogaty piekarz Blajman, główny opiekun nielegalnej gazety. Także jego bracia zostali skazani na śmierć, ale udało im się uciec i teraz ukrywają się.

W naszym ogródku wszystko jest zielone. Rośnie młoda cebula. Zjedliśmy pierwsze rzodkiewki. Krzaczki pomidorów dumnie sterczą w słońcu. Pogoda jest wspaniała. Zieleń i słońce przypominają nam o pięknie przyrody, którą nie wolno nam się cieszyć. Taki mały ogródeczek jak nasz jest nam bardzo drogi. Wiosna w tym roku niezwykła. Mały krzew bzu rosnący pod naszym oknem przepięknie kwitnie.

4 maja 1942

Po stronie „aryjskiej” ludność świętowała 1 maja i 3 maja poprzez kompletny bojkot nazistów. W tych dniach ludzie unikali jazdy tramwajami i kupowania gazet, bo pieniądze te idą prosto do niemieckiej kieszeni. Ktoś położył wiązankę kwiatów na Grobie Nieznanego Żołnierza. Ludzie celowo zostali w domu i w mieście panowała martwa cisza. W getcie też nastrój był inny. Mimo że wielu Polaków zarażonych antysemityzmem nie przyznaje, że ich bracia wyznania judajskiego są ich współobywatelami, Żydzi - wbrew nieludzkiemu traktowaniu, jakiemu są poddani - okazują swój patriotyzm w każdy możliwy sposób. Ostatnio wiele mówiło się o oddziałach partyzanckich walczących w lasach pod Lublinem; w tych oddziałach jest wielu Żydów, którzy walczą jak wszyscy inni o wspólny cel. A jednak polscy antysemici powiadają: „To dobra sprawa, niech Żydzi siedzą za swoimi murami. Wreszcie w Polsce nie będzie Żydów”.

Jednym z częstych gości jest u nas pan Przygoda, zastępca administratora Chaskelberga. „Jak tylko na coś się będzie zanosić - mówi zawsze - skoczę przez mur. I mam takie przeczucie, że wkrótce będę zabijał Niemców tuzinami”. Wiem, ze należy do jednej z nielegalnych partii. Jurek Leder, mój bliski kolega, który teraz pracuje w żydowskiej policji, jest także żarliwym polskim patriotą. „Gdybym tylko mógł się stad wydostać i przyłączyć do partyzantów! - powiada. - Przynajmniej mógłbym wtedy walczyć za Polskę. Kocham mój kraj i nawet żeby stu antysemitów próbowało mnie przekonać, ze nie jestem Polakiem, dowiodę im - jeśli nie słowem, to pięścią”. Ojciec Ledera jest kapitanem armii polskiej obecnie internowanym w Rosji.

Wielu jest takich Żydów, którzy z radością poświęciliby życie dla Polski, a teraz działają w podziemnym ruchu oporu. Wielu jest też takich, którzy zaciskają zęby, nie mówią ani słowa i czerwienią się ze wstydu, z upokorzenia, gdy - jak to się czasem zdarza - Polak wrzuci kamień przez mur. Ostatnio na Chłodnej Polacy jadący ciężarówką ciskali przez mur w szyby wystawowe i okna prywatnych mieszkań kamieniami krzycząc dziko i triumfalnie.

Niektórzy Żydzi wstydzą się przyznać, że uważają Polskę za kraj ojczysty - choć kochają ją - bo pamiętają, jak często ich polscy współobywatele mówili do nich: :Wracaj do Palestyny, Żydzie”, albo jak na uniwersytecie żydowscy studenci byli zmuszani do siedzenia w ławkach-gettach i często byli napadani przez studentów gojów tylko za ich wiarę. Faktem jest, że wielu gojów w Warszawie jest zarażonych propagandą Hitlera. Naturalnie są także ludzie, którzy widzą, że ta droga jest błędna, ale boja się cokolwiek powiedzieć, bo zaraz byliby oskarżeni, że mieli dziadka Żyda albo babkę Żydówkę, albo nawet, że zostali przekupieni przez Żydów. Tylko nieliczni - a są to członkowie partii politycznych prezentują klasy pracujące - mówią o tym otwarcie i ci właśnie w większości walczą w oddziałach partyzanckich. Gdyby wszyscy „aryjscy” Polacy zebrali się i spróbowali pomóc Żydom w getcie - mogliby zrobić bardzo wiele. Na przykład mogliby zdobyć „aryjskie” dokumenty dla wielu Żydów, ukryć ich w swoich domach, ułatwić im ucieczkę przez mury i tym podobne. Ale naturalnie łatwiej jest wrzucać do getta kamienie...

6 maja 1942

Wbrew szalejącemu terrorowi Gmina otworzyła kilka powszechnych szkół elementarnych dla siedmiolatków. Nauka odbywa się w języku jidysz. Gmina dostarcza także podręczniki, które trudno teraz dostać. W programie jest również zabawa po lekcjach pod oknem nauczycieli. Bardzo miło jest patrzeć na dzieci trzymające się za ręce i dumnie idące na spacer ze swoim nauczycielem.

Wczoraj profesor Greiffenberg zabrał wszystkich swoich studentów z naszej szkoły do małego parku naprzeciwko budynku Gminy. Ten park znajduje się w miejscu zbombardowanego domu, gdzie ogrodnicy z Toporolu posiali trawę i kwiaty. Dziś jest tam zielono. Żydowscy rzemieślnicy postawili ławki, huśtawki itp. Uczniowie naszej szkoły poszli tam malować zwierzęta na jednej ze ścian pozostałych po zrujnowanym domu. Wszystko to robi się, żeby dać dzieciom w getcie poczucie wolności. Inauguracja parku odbyła się dziś, był obecny prezes Gminy Czerniakow i inni wysocy urzędnicy. Na trawie ustawiono długie stoły, a na nich leżały małe torebki z cukierkami z melasy robionymi w getcie. Każde dziecko dostało mały upominek i torebkę cukierków. W powietrzu rozbrzmiewały radosne okrzyki i wesołe piosenki śpiewane chóralnie. Uśmiechnięte, różowe buzie dzieci były chyba najlepszą nagrodą dla tych, którzy stworzyli tę maleńką cząstkę wolności dla małych więźniów getta.

7 maja 1942

Abie, brat mojej mamy pracujący w policji, miał ostatnio przygodę, która omal nie kosztowała go życie. Parę dni temu został wysłany na nocny patrol na Krochmalną, gdzie odbywa się większość przemytu. Jego zadaniem było obserwowanie części ulicy i pilnowanie, żeby żaden szmugler tamtędy nie przeszedł. Ale co mógł zrobić widząc kilka żydowskich przemytników, jak próbowali przerzucić przez mur parę worków z mąką i inną żywność? Te worki oznaczały, że getto będzie miało trochę więcej żywności, a jemu wpadnie kawałek chleba. Abiemu nie powodzi się dobrze i bochenek chleba czy funt mąki mogłyby się przydać. Szmuglerzy chętnie dają żydowskim policjantom parę złotych albo coś do jedzenia za „przymkniecie oczu” albo ostrzeżenie przed zbliżającymi się żandarmami. Abie właśnie myślał, co by sobie zjadł następnego ranka, gdy jeden z przemytników zaproponował mu trochę pieniędzy. Wszystko poszłoby gładko, gdyby nie pojawił się nagle patrol złożony z dwóch niemieckich żandarmów. W ciemności nie wiedzieli dokładnie, co się dzieje, ale zrozumieli tyle, że działają tu przemytnicy, i otworzyli ogień. Szmuglerów zabili, a Abie ratował się ucieczką. Niemcy zauważyli jego policyjną czapkę i opaskę i zaczęli go ścigać. Udało mu się wpaść w pasaż prowadzący na nieparzystą stronę Chłodnej; pod siedemnastym jest tam posterunek żydowskiej policji. Zaledwie zdążył ostrzec nocną zmianę, że jeśli przyjdą Niemcy, trzeba im powiedzieć, że tej nocy nie wysłano nikogo na ten odcinek Krochmalnej, gdy weszli jego prześladowcy. Nikt nie wydał Abiego i Niemcy wyszli niczego się nie dowiedziawszy. Abie jeszcze się nie otrząsnął z szoku po tej przygodzie.

Wygląda na to, że wybiła ostatnia godzina dla żydowskich zdrajców w getcie. Minionej nocy podziemie wykonano egzekucję na jawnym kolaborancie Milku i jego kumplu Andersie - jednego z nich zabito w jego mieszkaniu, a drugiego na ulicy. Jurek Jawerbaum, bliski przyjaciel Milka, został uwięziony na Pawiaku.

Zaczynają się upały i często zamiast iść do szkoły biorę koc, poduszkę i idę na dach naszego domu opalać się. Jest to szeroko stosowana praktyka w getcie; domy z płaskimi dachami zostały zamienione w plażę.

Na Chłodnej 20 opłata za wejście na tarasowaty dach wynosi jeden złoty i pięćdziesiąt groszy. Są tu leżaki, chłodne napoje i widok z lotu ptaka na Warszawę. Na naszym własnym dachu zawsze jestem sama. Miło jest leżeć tu w słońcu, mogę sobie patrzeć na miasto za murami. Białe wieże kościoła są bardzo blisko, otoczone konarami lip, i zapach tych cudownych drzew dociera aż na mój dach. Dalej są prywatne domy używane teraz przez Niemców jako koszary. Powietrze jest tu czyste i myślę sobie o szerokim świecie, dalekich lądach, o wolności.

Rozdział XI

NIEMCY ROBIĄ ZDJĘCIA

8 maja 1942

Niemcy zdecydowali się zrobić film o życiu w getcie. Dziś wcześnie rano ustawili wielką kamerę przed domem na Chłodnej 20 i robili zdjęcia ulicy. Później weszli do jednego z najelegantszych mieszkań i kazali nakryć stół w salonie. Z najbliższej restauracji zarekwirowali najokazalsze półmiski z mięsem, ciastami i owocami - najprawdopodobniej jedynymi owocami, jakie można dostać w getcie. Łapali najlepiej ubranych przechodniów - mężczyzn i kobiety - i kazali im usiąść przy stole, jeść, pić i rozmawiać, po czym zaczęli kręcić swój niezwykły film. Czy będą go pokazywać w Berlinie, żeby dowieść, że ludność w getcie ma wszystkiego pod dostatkiem, a nawet produkty żywnościowe, których w Niemczech dostać nie można?

Gdy przyszłam do szkoły, zastałam wszystkich profesorów i uczniów stojących przy oknach. W budynku Gminy naprzeciwko był niezwykły ruch. Tu także robiono zdjęcia. W różnych częściach budynku ustawiono silne punktowce, a na ziemi leżały różne długie druty i przewody elektryczne. Kamery na szynach jeździły we wszystkich kierunkach wraz z operatorami, otoczone tłumem urzędników i petentów, którzy akurat byli w budynku. Zobaczyłam Niemca, który ustawiał grupę ludzi z prezesem Czerniakowem w środku wraz z najwyższymi urzędnikami Gminy. Później z jakiegoś powodu wszyscy zostali stłoczeni w holu i kazano im uklęknąć. Oczywiście nie będą fotografowane ani trupy na ulicach, ani dzieci w agonii z głodu.

Z pewnością Niemcy czynią jakieś niezwykłe wysiłki propagandowe. Ostatnio zmienił się nieco ton ich komunikatów wojennych; mówią o „czasowym wycofaniu się” z kilku rosyjskich miejscowości. Ci, którzy potrafią czytać między wierszami tych komunikatów, są podnieceni.

Noce w getcie są gorące i wilgotne. W naszym własnym ogródku pachną bzy, więc po zachodzie słońca wszyscy lokatorzy siedzą na podwórzu. Każdy przynosi swoje krzesło, ale moim ulubionym miejscem jest drewniany trzepak. Czasem śpiewam w nocy i o dziwo nikt z lokatorów nie oponuje, najwyraźniej dlatego, że chcą zapomnieć o swoich troskach.

Kapitan Hertz, który często siaduje z nami na podwórzu, jest bardzo pesymistyczny i w dodatku zawsze opowiada makabryczne historie. Dziś opowiadał o policjancie zastrzelonym „w sprawie truskawek”. Ten policjant siedział na wozie z sianem wjeżdżającym do getta. Żandarm niemiecki zapytał go, czy wóz zawiera coś jeszcze. Policjant udał, ze nie rozumie. Żandarm kazał woźnicy zatrzymać się i podniósł siano. Znalazł ukryte pod spodem truskawki. Woźnica i policjant zostali zastrzeleni na miejscu.

Hertz powiada, że wkrótce wszystko się skończy i wszyscy zostaniemy zabici. Ale większość osób sądzi, że w Warszawie niemożliwy byłby pogrom taki jak w Lublinie, bo tu mieszka za dużo ludzi. Według oficjalnych danych w getcie jest 450 tysięcy mieszkańców, ale obecnie jest ich o wiele więcej, bo te dane nie uwzględniają nie rejestrowanych uciekinierów z prowincji ani transportów Żydów z Niemiec, Czechosłowacji i Austrii. Ocenia się, że w sumie jest około pół miliona ludzi w getcie. Eksterminować taką liczbę ludzi wydaje się niemożliwym, niewyobrażalnym. Choć jeśli obecne mordy nocne będą kontynuowane, całkiem możliwe, że połowa ludności getta zginie przed końcem wojny.

Ostatnio nie widuję moich przyjaciół tak często, jak przedtem, z wyjątkiem Ewy Pikman, która mieszka za rogiem. Niebezpiecznie jest teraz robić długi spacery w getcie. Życie jednak toczy się zwykłym nurtem. Sklepy są otwarte, choć można dostać bardzo mało żywności. Jak zwykle otwarte są też teatry i grane dobre sztuki. Gmina zbiera codziennie nowe opłaty i datki.

17 maja 1942

Parę dni temu garstka ludzi z łódzkiego getta dotarła do Warszawy za pośrednictwem „kohn-hellera”. Musieli zapłacić 20 000 złotych od osoby. Wczoraj około czwartej stałam sama w naszej ciemnej kuchni zmywając naczynia. Nagle ktoś wsunął głowę przez okno pytając, czy to mieszkanie dozorcy. Po czym wykrzyknął zmienionym głosem: „Mary!” Gdy otworzyłam drzwi dziwnemu gościowi, okazało się, że jest to Heniek Zylber. Zmienił się prawie nie do poznania. Jego bladozielonkawa twarz świadczyła o tym, że przez wiele miesięcy cierpiał głód. Wyglądał bardziej jak kościotrup niż jak człowiek, a elegancki garnitur wydawał się nie na miejscu. Byłam zaskoczona, że był w stanie wydostać się z Łodzi. Od początku wojny zawsze spotykałam Heńka w niezwykłych okolicznościach. Oto, co mi powiedział o tragicznym losie mego rodzinnego miasta.

Łódź została zniszczona przez gruźlicę, a z powodu całkowitego braku lekarstw tylko nieliczni będą mogli żyć jeszcze trochę dłużej. Nie ma żywności; funt obierzyn z kartofli kosztuje osiem marek. Racja chleba wynosi około trzy uncje na osobę dziennie, akurat tyle, ile trzeba, by nabrać apetytu. Nie ma czarnego rynku i nie ma prywatnie gotowanego jedzenia. W każdym bloku raz dziennie gotuje się wspólny garnek zupy, ale ta zupa niewiele różni się od wody. Niektóre rodziny mają małe ogórki na podwórkach, ale zbiory są praktycznie zerowe, bo nikt nie ma siły uprawiać tych ogórków. Ludzie na ulicach wyglądają jak cienie. Jest powszechny obowiązek pracy. W warsztatach założonych przez Niemców zatrudniono 150 000 osób, które są niedożywione i pracują w niesamowicie złych warunkach. Niemcy wymagają konkretnej normy produkcji, która musi być gotowa w określonym czasie, w przeciwnym razie wymierzają surowe kary. Ludzie umierają często z powodu skrajnego wyczerpania. Nikt nie usuwa trupów z mieszkań. Ostatnio za jakieś drobne wykroczenie kazano Heńkowi razem z kolegą wynieść trupa z pewnego mieszkania. Ciało było w stanie rozkładu. „Nie wiem, skąd mieliśmy siłę, żeby wynieść je i umieścić na wózku - powiedział mi. - Pamiętam, że ciągnęliśmy ten wózek kilka godzin, nim dotarliśmy do miejsca przeznaczenia. Po tej <<wyprawie>> musiałem leżeć w łóżku przez tydzień”.

„Wszystkie twoje szkolne koleżanki i koledzy - kończył powieść - pracują ciężko. Na początku 1940 roku gimnazjum jeszcze działało, ale teraz zostało zamknięte przez Niemców, którzy udawali, że to z powodu epidemii”.

Rumkowski, prezes łódzkiej Gminy, zachowuje się jak dyktator. Mówi się, że jest nienormalny. Ten starzec właśnie niedawno ożenił się ze swoją osiemnastoletnią sekretarką. Chodzi po mieście z pejczem i w rozmowie przybiera taki sam ton jak naziści. Czasem nawet bije ludzi. Gruźlica zbiera potworne żniwo i nie ma człowieka w getcie, który by nie był zarażony. A Niemcy stale przywożą nowe transporty z Niemiec.

Heniek opowiadał, że kiedy raz wyjechał z getta wozem na stronę „aryjską” i zobaczył ulice pełne normalnie spacerujących ludzi i otwarte sklepy z towarem, poczuł się jak w raju. Przed jakimś magazynem zobaczył kosz z rzodkiewkami. Poprosił woźnicę, żeby się zatrzymał, i wraz z kolegami rzucił się na przekupnia - kupili wszystkie te rzodkiewki.

Od przybycia do Warszawy nie miał siły, by wyjść na ulicę aż do dziś. „Uczę się chodzić jak dziecko - powiedział. - A poza tym jestem na diecie, bo mój żołądek odzwyczaił się od normalnego jedzenia. Przez półtora roku nie miałem w ustach mięsa i nie pamiętam, jak smakuje. Wszystko ciągle jeszcze wydaje mi się tu nierealne. Kilku przyjaciół z Łodzi prosiło mnie, bym odwiedził ich krewnych, którzy mieszkają na Chłodnej pod numerem dziesiątym, i gdy szukałem dozorcy, znalazłem ciebie”.

Przez długą chwilę zastanawiałam się, czy to Heniek siedział przede mną, czy tylko jego duch. Zapomniałam o nim dawno temu; kiedy przestałam otrzymywać od niego listy, myślałam, że nie żyje. Za każdym razem, gdy podczas tej wojny spotykam Heńka, dzieje się to przez jakąś wielką zmianą w moim życiu albo ważnym wyjazdem. Czy to możliwe, że wkrótce wyjdę stąd? Ale to absurd; nikt nie może wyjść z getta.

27 maja 1942

Maj jest w tym roku nadzwyczaj gorący. Ciągle opalam się na dachu i jestem już dość brązowa. Kiedy spoglądam w lustro, staram się wmówić sobie, że właśnie wróciłam znad morza.

W naszym ogródku pojawiły się małe, zielone pomidorki. Szybko dojrzewają w ciepłym słońcu. Mieliśmy trzy zbiory rzodkiewek. Najsmaczniejsze są chyba młode cebulki. A nasze kwiaty pachną tak intensywnie i maja takie piękne kolory. Szymek nie przychodzi już pomagać... nigdy już nie przyjdzie. Parę dni temu, po skończonych zajęciach, upadł na ulicy z osłabienia. Abie znalazł go leżącego gdzieś w okolicy Nowolipia. Chłopiec miał wysoka gorączkę. Okazało się, że od dwóch dni był chory, ale nie pisnął słowa, bo bał się stracić pracę. Jednak moja matka zauważyła, że twarz ma rozpaloną i porusza się z trudem, więc wysłała go do domu wcześniej niż zwykle. Abie zabrał go rikszą do domu uchodźców, w którym mieszkał. Zmarł tam kilka godzin później. Przyczyną śmierci była szkarlatyna. A Szymek tak bardzo chciał żyć.

3 czerwca 1942

Właśnie zastrzelono 110 osób w więzieniu na Gęsiej, wśród nich dziesięciu policjantów. Niemcy zrobili to, żeby zastraszyć szmuglerów. Ale tylko kilka z rozstrzelanych osób zajmowało się przemytem; reszta została aresztowana za przekroczenie granicy getta, niepłacenie podatków lub żebranie na ulicy. Wszystkie wysiłki, aby ich uratować lub zyskać ułaskawienie, okazały się nieskuteczne. Niemcy rozkleili ogromne czerwone afisze z nazwiskami ostatnich ofiar.

Egzekucja miała miejsce o szóstej rano na podwórzu więzienia. Polska policja dostała rozkaz zastrzelenia skazanych, ale odmówiła. Policjanci zostali jednak zmuszeni do przyglądania się egzekucji, tak samo naocznym świadkiem musiał być szef żydowskiej policji Szerzyński, kilku kapitanów i wysocy urzędnicy Gminy z prezesem Czernikowem na czele. Jeden ze świadków opowiadał mi, że kilku polskich policjantów płakało, a kilku odwracało wzrok podczas egzekucji. Jeden z urzędników Gminy zemdlał, a żydowscy policjanci byli całkiem zszokowani.

Ofiary szły na śmierć z zupełnym spokojem. Niektórzy nawet odmówili zawiązaniu oczu. Wśród ofiar było kilka kobiet, w tym dwie ciężarne. Po dokonaniu się tej zbrodni na oczach świadków karawany pogrzebowe Pinkierta zabrały ciała i zawiozły na żydowski cmentarz. W getcie panuje powszechna żałoba.

9 czerwca 1942

Dziś dowiedzieliśmy się, że szwajcarska komisja, która opiekuje się obywatelami amerykańskimi na terenach okupowanych przez Niemców, zezwoliła amerykańskiej kobiecie na zabranie do obozu integrowanego dziecka i męża. Niedawno wyjechała z getta do Berlina pod niemiecką eskortą. Moja matka jest w rozpaczy, bo nie udało jej się zarejestrować w kwietniu, gdy zaczęto rejestrować kobiety. Napisała do komisji jakiś czas temu, ale dotąd czekamy na odpowiedź. Matka napisała także do przewodniczącej po stronie „aryjskiej”, pani Lawrance, prosząc o informacje o wymianie jeńców. Pani Lawrance opowiedziała, że lista jeńców do wymiany została zamknięta, ale powiedziała mamie, by ta zgłosiła się jak najszybciej do Nikolausa, komisarza spraw zagranicznych GG. Nie jest jednak łatwo dostać się do dygnitarza.

15 czerwca 1942

Po wielu staraniach mama dość przypadkowo znalazła dojście do biura Nikolausa. Parę dni temu spotkała koleżankę, która powiedziała, że zna Żyda, który pracuje u Orfa, zastępcy Nikolausa. Nazywa się Z. i okazuje się, że znamy go z Łodzi. Mama spotkała się z nim, a on obiecał pomóc. Opowiedział mojej matce, jak trafił w szpony gestapo. Został aresztowany w momencie usiłowania przekroczenia granicy ze sfałszowanym paszportem i po długich, wyrafinowanych torturach został zmuszony do pracy dla gestapo. Pracuje teraz jako polsko-niemiecki tłumacz w siedzibie gestapo na Szucha. Pochodzi ze znanej łódzkiej rodziny i wygląda na to, że mimo zajmowanego stanowiska pozostał uczciwym człowiekiem. Robi dla nas wszystko, co tylko może. Zarejestrował moją matkę i obiecał informować nas o obrocie spraw.

W getcie są trzy rodziny w takiej samej sytuacji jak nasza; trzy amerykańskie kobiety, których mężowie i dzieci urodzili się w Polsce. Moja matka poinformowała te panie o wymianie, jaka ma być przeprowadzona, i wysłała je do Z. I one także zostały zarejestrowane.

30 czerwca 1942

Teraz do naszego domu odbywają się prawdziwe pielgrzymki; nie kończący się sznur ludzi przychodzi do mamy, żeby dać jej adresy krewnych w Ameryce, których ma poprosić o pomoc. Wymiana ma wystąpić 6 lipca. Wszyscy chcą tego samego: oni muszą nam przysłać affidavit, muszą nam pomóc się wydostać… i nie zapomnijcie im powiedzieć, przez co musimy tu przechodzić… i proszę to zrobić zaraz po przyjeździe do Ameryki, nie spóźnić się ani minuty, byśmy dożyli momentu naszego oswobodzenia… Wszyscy przelewają swoje kłopoty na moją matkę - nie mają już nic do sprzedania, nie mają z czego żyć, za kilka miesięcy przyjdzie na nich zagłada.

To straszne tak wysłuchiwać ich wszystkich, szczególnie odkąd mamy własne kłopoty. Mama jest okropnie przygnębiona, bo Nikolaus zarejestrował tylko ją i moją siostrę, Annę. Powiedział, że tylko dzieci do lat szesnastu mogą zostać z matkami, a Anna ma piętnaście lat. Wygląda więc na to, że tata i ja będziemy musieli tu zostać. Choć mamy niewiele nadziei, nasi przyjaciele pocieszają nas, że wszystko się ułoży i że cała rodzina pojedzie. Chciałabym móc im wierzyć.

Dziś, gdy byłam u Ewy, napisałyśmy wspólny list do Boli, a na końcu napisałam, że mam nadzieję wkrótce ją zobaczyć. Nie wiem, dlaczego tak napisałam, przecież nie wierzę w to ani trochę. Ewa i Irka ciągle powtarzają, że wkrótce je opuszczę; upierają się tak bardzo, że w końcu może i ja uwierzę.

Kiedy Zycho Rozensztajn wszedł do pokoju, powiedziałam mu: „Wiesz, jadę do Ameryki”. „Naprawdę? - spytał drwiąco. - A ja do Afryki!”. „Jechać do Ameryki” - te słowa brzmią jak fantazja.

5 lipca 1942

Coraz mniej uczniów przychodzi do naszej szkoły. Hitlerowski „Frankenstein” szleje w getcie, jednego dnia zabija 10 osób, innego 5… każdy obawia się, że będzie jego następną ofiarą. Parę dni temu i ja całkiem przestałam bywać w szkole. Upał jest koszmarny. Rano chodzę naprawiać sobie zęby do mojej kuzynki, dr Felicji Markusfeld. Jej mąż pracuje jako lekarz w szpitalu na Lesznie. Mieszkają w parzystej stronie Siennej. Ale teraz jest tam dojście z Żelaznej. Odległość między Chłodną a Sienna można pokonać w ciągu pół godziny szybkiego marszy. Muszę przejść przez Żelazną w pobliżu ogrodzenia z kolczastego drutu, gdzie co krok stoją żandarmi. Cały czas myślę, że jeden z nich strzeli do mnie albo że następny to będzie „Frankenstein”. Staram się iść blisko bram, żeby móc skoczyć do środka, gdyby była jakaś strzelanina.

W dalszym ciągu w getcie trwają łapanki. Krążą także pogłoski o rychłej deportacji całego getta. Nie wiem, skąd pojawia się potworna wiadomość, że warszawscy Żydzi mają przed sobą jeszcze tylko czterdzieści dni życia. Wszyscy to sobie powtarzają. Bez wątpienia takie wiadomości rozpowszechniają Niemcy, żeby wywołać panikę. Wielu Żydów zgłasza się teraz do tak zwanych „szopów”, które znajdują się przede wszystkim na Lesznie. Są to warsztaty, które produkują mundury wojskowe dla Niemców. Powiadają, że osoby zatrudnione w tych pracowniach nie zostaną deportowane.

Krążą także informacje o tym, że wkrótce zostanie zlikwidowane getto w Krakowie, choć dotąd nie ma żadnego oficjalnego potwierdzenia. Wielu Żydów, którzy ukrywali swe pochodzenie i zostali po stronie „aryjskiej”, jest denuncjowanych i przewożonych do getta. Zostają zastrzeleni w momencie opuszczania wozu, którym ich transportują.

Wbrew wszystkiemu nadal odbywają się koncerty policji żydowskiej w „Feminie”. Są bardzo popularne. Orkiestra składa się z kilkunastu muzyków getta.

14 lipca 1942

Dziś poszłam do szkoły i spotkałam Bolka Szpilberga, którego nie widziałam od dłuższego czasu. Powiedział mi , że musiał się zarejestrować jako poddanych brytyjski i teraz boi się, że zostanie internowany bez swoich rodziców.

Po szkole wpadłam do dentysty. Siedząc na krześle słuchałam gruchania gołębi. Dźwięki te dochodzą ze strony „aryjskiej', bo okna wychodzą na nieparzystą stronę Siennej. Moja kuzynka, Felicja, która stała obok mnie z instrumentami, powiedziała: „Wiesz, Mary, nie lubię gruchania gołębi; dla mnie to zawsze zły omen”. Nie wiem dlaczego, ale także we mnie dźwięk ten wywołuje nieprzyjemne wrażenie wrogości.

15 lipca 1942

Dzisiaj wracając ze szkoły spotkałam żonę dozorcy spod szesnastki. Podbiegła do mnie wielce podniecona i jednym tchem powiedziała, że był właśnie policjant z komendy i przyniósł rozkaz gestapo, że wszyscy obcy obywatele mają się zgłosić na Pawiaku 17 lipca wczesnym rankiem. Pobiegłam do domu, a moja matka słysząc tę wiadomość upuściła łyżkę z wrażenia, bo właśnie jadła obiad - myślałam, że zemdleje. Ale zaraz podniosła się od stołu i pobiegła spotkać się z Z., żeby zapytać go, co oznacza ten nagły rozkaz. Wróciła bez żadnej konkretnej wiadomości. Wygląda na to, że wszystko zdecyduje się jutro. Później przyszedł kapitan Hertz z tą samą informacją. „Teraz - powiedział - zobaczycie, ze miałem rację. Wszyscy jesteśmy skazani na zagładę. Usuwa się obcych obywateli, żeby nie byli świadkami tego, co Niemcy szykują dla nas”.

16 lipca 1942

Po obiedzie mama poszła do gestapo z Z., do biura Orfa. Oświadczył on, że mama ma prawo zabrać ze sobą cała rodzinę. Ciągle nie mogę uwierzyć w swoje szczęście. To niepojęte, ze jednak naprawdę opuszczę to piekło. Ale okropnie jest myśleć i wszystkich przyjaciołach i krewnych, którzy muszą zostać, gdy ja wyjadę.

Spędziłam cały dzień na kupowaniu różnych drobiazgów niezbędnych do podróży. Powiedziano mojej matce, że spędzimy na Pawiaku tylko trzy dni, a potem zostaniemy wysłani na wymianę do Ameryki. Wszyscy moi przyjaciele przyszli się ze mną pożegnać. Wszyscy mi zazdrościli i rozpaczali nad swoim własnym losem. Bronka Kleiner płakała. Dała mi swoją fotografię i napisała na niej: „Nie zapomnij o mnie w drodze do Raju“. Dałam jej wszystkie swoje plakaty, projekty, przybory, farby i papier.

Po południu odwiedziła mnie Rutka i wszystkie poszłyśmy do Forberta, żeby nam zrobił pamiątkową fotografię. Zrobił to dobrze: Anna, Rutka, Bronka i ja. Obiecali, że na jutro po południu odbitki będą gotowe i zostaną przekazane na Pawiak. Miałam też czas, żeby wpaść do szkoły i poprosić inspektora Poznańskiego o świadectwo ukończenia trzeciego kursu. Inspektor nie mógł mi go wydać, bo potrzebny był podpis prezesa Czerniakowa, który tego dnia był bardzo zajęty. Obiecał przysłać mi świadectwo na Pawiak w ciągu 24 godzin.

Romek przyszedł do mnie o ósmej (godzina policyjna zaczyna się teraz o dziesiątej). Nie chciał wierzyć, że jadę do Ameryki. Patrzył na mnie dziwnie, jakby był pewny, że więcej mnie nie zobaczy. Spacerowaliśmy po Chłodnej. Dziś dumnie usunęłam z rękawa opaskę. Jestem przecież teraz oficjalnie amerykańską obywatelką. Romek ściskał moją rękę i powtarzał: „Wiem, że nie pojedziesz, to tylko żart, prawda? Nie zostawisz mnie samego, nie pojedziesz”. Mieszkańcy ulicy patrzyli na mnie ze zdumieniem: „Oto dziewczyna, która jedzie do Ameryki”. Na tej ulicy wszyscy się znają. Co kilka minut ktoś podchodził do mnie i prosił o zanotowanie adresu jakiegoś krewnego w Ameryce i żebym powiedziała im tam, by zrobili wszystko, żeby ulżyć ich cierpieniu.

Teraz zbliża się północ. Mama pakuje rzeczy. W naszym mieszkaniu jest straszny bałagan. Było pełne ludzi do dziesiątej; wszyscy przyszli w tym samym celu - dać adresy amerykańskich krewnych i prosić ich o pomoc. Wiele było żon z dziećmi, których mężowie pojechali na Wystawę Światową w 1939 roku i zostali w Ameryce. Przyniosły nam dziesiątki fotografii. To było potworne pożegnanie. W całym domu ludzie płakali i nie było końca serdecznym życzeniom i pełnym łez uściskom.

Żegnam się z gettem. Wszędzie jest ciemno i cicho, ale wydaje mi się, że gdzieś z oddali słychać szloch. Widzę twarz Romka w chwili, gdy się ze mną żegnał. Powiedziałam, żeby już szedł, że tak będzie lepiej dla nas obojga …ale nie chciał, a kiedy w końcu późna pora zmusiła go do odejścia, nie chciał podać mi ręki. „Wiem - powiedział - że jeśli uścisnę ci dłoń, to powiem: do zobaczenia, ale nie chcę tego powiedzieć, bo wiem, że nigdy więcej już się nie zobaczymy.” Byłam zaskoczona. „A więc nie chcesz się ze mną pożegnać, Romku - zganiłam go. - Pozwolisz mi odejść bez słowa pożegnania po dwóch latach przyjaźni?”

Zapadał zmrok. Niebo wciąż jeszcze było czerwone, od blasku zachodzącego słońca. Staliśmy blisko ściany, może po raz ostatni razem. Zobaczyłam, że jego oczy zaczęły błyszczeć jakby zapalono w nich lampę. Wyglądało na to, że chce mnie pocałować, ale w ostatniej chwili wyprostował się. „Nie - powiedział - nie rozstaniemy się. Chcę cię widywać, chcę cię mieć tu przy sobie. Zostaniesz. Nikt mi cię nie zabierze.” Wzięłam go za rękę. „Co ty pleciesz? Czy nie jesteś zadowolony, że mogę jechać? Czy nie rozumiesz, że może będę w stanie uratować innych, może ciebie samego?”

Poczułam, że jeśli zostanę minutę dłużej, rozpłaczę się. Odwróciłam twarz i wyciągnęłam rękę. Pozostała zawieszona w powietrzu. Romek także odwrócił twarz i powiedział zrezygnowanym tonem: „Żegnaj”. Zostałam w tym samym miejscu, nie byłam wstanie poruszyć się. Miałam nadzieję, że się obejrzy, ale on wszedł w mrok i zniknął.

Rozdział XII

UPRZYWILEJOWANI IDĄ DO WIĘZIENIA

19 lipca 1942

To dopiero trzeci dzień naszego internowania na Pawiaku, ale trudno mi uwierzyć, że nie jesteśmy tu już od dawna, bo tyle się wydarzyło w ciągu tego krótkiego czasu. Dostosowaliśmy się do nowych warunków i czujemy jakby przynależność do tej samej rodziny z ludźmi, z którymi dzielimy tę salę.

Wciąż jeszcze żywo stoi mi przed oczyma moja ostatnia noc na Chłodnej. Czyniliśmy ostatnie przygotowania w wielkim napięciu. Byłam skrajnie przygnębiona i musiałam kilkakrotnie przepakowywać moją walizkę. Wciąż na nowo zadawałam sobie pytanie: „Czy mam prawo ratować się sama i pozostawiać swoich najbliższych ich gorzkiemu losowi?” Każdy z nas mógł wziąć ze sobą tylko jedną walizkę i musiałam rozsądnie wybrać swoje rzeczy. A jednak zabrałam notesy, fotografie, rysunki i opaskę na ramię.

Wujek Abie został u nas na noc. Zabierze nasze meble i inne rzeczy, które zostawiamy. Ojciec zabrał tałes, filakteria i mały tomik psalmów, z którym nie rozstawał się podczas wszystkich wędrówek w czasie wojny. Poszliśmy spać o drugiej rano, ale ledwo zasnęłam, obudziły mnie strzały i policyjne gwizdki gdzieś niedaleko. Podbiegłam do okna. Moi rodzice już tam stali. Nie mogliśmy dojrzeć na naszej ulicy niczego niezwykłego, ale strzelanina trwała nadal. Niebo było czerwone i przez moment myślałam, że to płonie jakiś budynek, ale to był wschód słońca - tak czerwony jak krew, którą spływały ulice Warszawy przez ostatnie trzy lata.

O siódmej rano dwaj żydowscy policjanci przyszli, by eskortować nas na Pawiak. Powiedzieli nam, że ta strzelanina to był atak uzbrojonych członków podziemia na warsztaty produkujące mundury dla niemieckiej armii. Zastanawiałam się, czy Romek brał udział w tej akcji, bo wiem, że ostatnio bardzo aktywnie działał w podziemiu, choć nigdy nie opowiadał mi żadnych szczegółów.

Opuściliśmy dom ze łzami w oczach. Moi rodzice szli pierwsi, a za nimi dwóch policjantów i wujek Abie. My z Anną na końcu. Towarzyszyły nam panna Sala, Bronka, Rutka i Vera, które przyszły o świcie, żeby spędzić z nami ostatnie parę godzin. Grupki ludzi ze wszystkich sąsiednich domów na Chłodnej wyszły na ulicę i przyglądały się tej procesji ze smutnymi oczyma.

Ten 17 lipca, to był słoneczny piątek. Niebo było nieskazitelnie błękitne, bez najmniejszego śladu wczesnoporannej czerwieni, tak jak chodniki zostały wymyte z krwią, którą spłynęły nocą. Wydawało mi się, że nigdy przedtem nie było w getcie tak pięknego dnia.

Zaprowadzono nas na podwórze posterunku policji na ulicy Ogrodowej, gdzie zastaliśmy około siedmiuset obywateli różnych neutralnych krajów europejskich i Ameryki. Komisarz policji szybko sprawdził nasze papiery. Potem grupa policjantów rozdzieliła się na dwa szeregi - otoczono nas ścisłym kordonem i kazano maszerować.

Poznałam jednego z policjantów - był to Józef Świeca, narzeczony mojej przyjaciółki, Inki. Podszedł do mnie i życzył przyjemnej podróży. „Inka żałuje, że nie mogła przyjść - powiedział - i prosiła mnie, żebym przekazał od niej pozdrowienia. Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy” - dodał automatycznie, jakby wierzył w to, co mówi.

Gdy wyszliśmy na ulicę, setki ludzi stały na obu chodnikach. Nagle usłyszałam kilka głosów wołających chórem: „Mary! Mary!” i zobaczyłam Ewę, Renę, Bronkę i Verę Neuman przeciskające się ku mnie przez tłum. Verze i Renie udało się dotrzeć do mnie, Rena dała mi torebkę cukierków i list. „Nie zapomnij o nas!” - wołała za mną. Ewa, Rena i Bronka machały mi na pożegnanie wolną ręką ocierając oczy. Panna Sala szła za nami ze zwieszoną głową, głośno szlochając.

Tłum na chodnikach gęstniał. Każdy chciał spojrzeć na siedmiuset szczęśliwych obywateli obcych państw. Na rogu Żelaznej i Leszna policja musiała zrobić użytek ze swoich pałek, żeby rozproszyć tłum, który blokował przejście. Zewsząd dobiegały nas głosy: „To zły znak, że ich zabierają” - mówił ktoś. „To prawda, nie możemy się spodziewać niczego dobrego” - odpowiedział drugi, a trzeci dodał: „Teraz nas wykończą.”

Dosłownie wszyscy mieszkańcy getta, którzy mogli się poruszać, przyszli tego ranka. Poczynając od rogu Smoczej, to znaczy w najbardziej przeludnionej części getta, dostęp do ulicy był całkowicie zamknięty. Wreszcie cała procesja dotarła do bramy Pawiaka naprzeciw kościoła na Dzielnej. Oficerowie niemieccy, którzy tam na nas czekali, kazali żydowskim policjantom odejść. Wujek Abie, który pomagał nam nieść bagaże, oddał nam je szybko i mruknął do mojej matki: „Jak możesz mnie zostawić?”

Rozpłakałam się. Słowa wujka Abiego zostały wypowiedziane tonem, który całkowicie mnie zaszokował. Ale nic nie mogliśmy zrobić. Mama uścisnęła go po raz ostatni, ja też przytuliłam go serdecznie.

Niemcy wywoływali nazwiska internowanych w porządku alfabetycznym i kazali każdemu brać swoją walizkę. Wszyscy pożegnaliśmy się z naszymi przyjaciółmi z żydowskiej policji i bliskimi krewnymi - były to jedyne osoby, jakim pozwolono odprowadzić nas pod sam Pawiak. Wreszcie otworzono bramy więzienia i znaleźliśmy się za kratami. Niemcy ciągle nas liczyli; nie wiem, czy robili to ze strachu, że kogoś brakuje, czy też z obawy, by ktoś niepowołany nie dostał się o tego raju za żelaznymi kratami. Prowadzono nas różnymi krętymi korytarzami, aż dotarliśmy na duży dziedziniec więzienny. W jednym z rogów zauważyłam pracujących więźniów.

Na podwórzu ustawiono stół i krzesła, po czym niemieccy oficerowie zasiadali i rozłożyli swoje listy. Następnie podkomisarz Orf rozkazał, by Brytyjczycy i Amerykanie utworzyli jedną grupę, a obywatele krajów neutralnych drugą. Teraz rozpoczęła się prawdziwa rejestracja. Każde nazwisko odczytywano kilkakrotnie, a osoba wyczytana musiała stanąć przed stołem i odpowiadać na pytania. Kiedy przyszła moja kolej, ogarnął mnie strach, że tata i ja nie zostaniemy uznani za uprawnionych do wymiany. Zbliżyłam się do stołu na drżących nogach. Niemcy zapytali nas, dlaczego zgłoszono tylko moją matkę i siostrę. Mama wytłumaczyła, że początkowo komisarz Nikolaus odmówił zarejestrowania ojca i mnie, ale później ta decyzja uległa zmianie. Bez słowa niemiecki oficer zapisał nasze nazwiska w formularzu.

Po rejestracji Niemców podeszła kobieta, która spytała, co ma zrobić ze swoim chorym synkiem, który znajdował się w szpitalu, w getcie. „Mój mały synek jest poważnie chory i ma wysoką gorączkę” - tłumaczyła. Niemcy odpowiedzieli: „Trzeba go natychmiast przenieść tutaj!” Ta odpowiedź napełniła nas wszystkich zdumieniem. Parę osób wyraziło opinię, że należy spodziewać się z całą pewnością jakieś drastycznej akcji przeciw mieszkańcom getta.

Znowu poprowadzono nas przez kręte korytarze. W końcu grupa Brytyjczycy i Amerykanów została wprowadzona do jednopiętrowego budynku, uprzednio zamieszkałego przez pracowników więzienia. Umieszczono nas w kilku pokojach, po dziesięć osób w jednym, oddzielnie mężczyzn i kobiety. Pozostali - obywatele państw neutralnych, okupowanych i Ameryki Południowej - zostali zamknięci w celach. Mężczyźni w centralnym budynku, a kobiety w specjalnym bloku kobiecym zwanym „Serbią”. Chodzą pogłoski, że zostaną oni przetransportowani na stronę „aryjską” i wypuszczeni. Nie pozwolono im wziąć żadnego bagażu.

Pokój, w którym przebywam, jest na drugim piętrze. Ma jakieś cztery na pięć metrów. Na podłodze pod ścianą leżą sienniki wypchane słomą - po sześć z każdej strony. Nie ma innych mebli. Mamy tu zostać tylko kilka dni. A przynajmniej tak nam powiedziano, ale nikt w to nie wierzy. Wiem, że moja koleżanka, Bola, spędziła całe dwa tygodnie na Pawiaku przed wyjazdem do obozu w Liebenau.

W naszym pokoju jest trzynaście kobiet i ośmioletnia dziewczynka. Mama, siostra i ja zajmujemy dwa sienniki, zsunięte razem, żeby stanowiło jedno duże łóżko. Dwie kobiety mają obywatelstwo brytyjskie, reszta to Amerykanki. Całe mieszkanie składa się z czterech pokoi, kuchni i łazienki. Dwa pokoje są zajęte przez mężczyzn. Strażniczka, która nas pilnuje, ma dla siebie pokoik oddzielnie. Jesteśmy więźniami, ale mamy prawo poruszać się swobodnie z pokoju do pokoju.

Podczas pierwszego wieczoru za kratami wspominaliśmy historię tego więzienia i bohaterski wyczyn Józefa Piłsudskiego, który uratował więźniów skazanych na śmierć przez carski sąd. To wydarzenie posłużyło za kanwę jednego z najlepszych polskich filmów: „Dziesięciu z Pawiaka”.

20 lipca 1942

Dziś zebrano nas na nową rejestrację, która miała miejsce na małym podwórku więzienia. Okazuje się, że większość z nas jest obywatelami rozmaitych republik południowoamerykańskich, ale tylko 21 osób to obywatele Stanów Zjednoczonych. Pozostali - według liczebności - są obywatelami Paragwaju, Kostaryki, Ekwadoru, Haiti, Boliwii i Meksyku.

A więc wielu Żydów mogło być uratowanych z getta dzięki paszportom z Południowej Ameryki. Niemcy uznają autentyczność tych paszportów, choć ich właściciele nie mówią ani po hiszpańsku, ani po portugalsku. Wygląda na to, że Niemcy potrzebują ludzi na wymianę za niemieckich jeńców internowanych w republikach amerykańskich. Jak poinformować świat, że ludzkie życia mogą być uratowane dzięki tym małym kawałkom papieru?

Późnym popołudniem zapanowało wśród internowanych wielkie poruszenie. Dotarły do nas listy z zewnątrz z przerażającymi wiadomościami. W getcie panika. Ludność spodziewa się masowej deportacji trzystu tysięcy ludzi. Prezes Czerniakow i wszyscy przywódcy gminy starali się uspokoić ludzi ogłaszając, że Niemcy oficjalnie zaprzeczyli tym informacjom. Ale panika wzrosła, gdy dowiedziano się, że Transferstelle otrzymało kilka wagonów towarowych używanych do transportu zwierząt, które niedawno wypełniono Żydami wywożonymi do różnych obozów pracy.

Dla mieszkańców getta deportacja jest gorsza niż śmierć, oznacza bowiem śmierć po okropnych torturach i upokorzeniach, oznacza śmierć bez pogrzebu. Tysiące Żydów wywiezionych w pierwszych transportach zniknęło bez śladu.

Wieści o rychłej deportacji szczególnie wstrząsnęły młodą kobietą z naszego pokoju, która zostawiła w getcie rodziców i trzy młodsze siostry. Leży teraz na swoim materacu szepcząc coś niezrozumiałego.

„Służba informacyjna” Pawiaka działa dobrze; strażnicy pozwalają się przekupywać bez trudu, zabierają i przynoszą listy, a także przekazują nam szczegółowe informacje o tym, co dzieje się w getcie.

Naprzeciw naszego budynku jest pralnia więzienna, w której jest zatrudnionych wiele kobiet. Obok znajduje się kuchnia, w której obiera się ziemniaki, myje brukiew, buraki i marchewkę. Mogę to wszystko obserwować z okien - niektóre wychodzą na więzienne podwórze. Więźniarki siedzą na małych stołkach i pracują bez zapału. Są tam kobiety w różnym wieku i o różnym wyglądzie. Niektóre z nich mają inteligentne twarze, ale wyglądają na załamane, na ich ustach nie widać nawet cienia uśmiechu. Czasem któraś więźniarka szybko gryzie kawałek marchewki i rozgląda się z przerażonym wzrokiem, czy aby strażnik jej nie zauważy. Obserwuję także więźniów spacerujący po podwórzu z rękami założonymi do tyłu.

Z drugiego okna, wychodzącego na Dzielną, widzę żandarma na posterunku, jak chodzi tam i z powrotem. Nie ma przechodniów, bo Pawia i Dzielna - biegnące równolegle po obu stronach więzienia - są zamknięte dla ruchu.

Blisko naszego okna widzimy czasem żydowskiego policjanta, który wychodzi z budynku 27-31 na ulicy Dzielnej. Jest to Dom Sierot dr Janusza Korczaka. Przez okna tego budynku widzę wiele małych łóżeczek. W chwilach ciszy słyszę słodkie głosy dzieci, które mieszkają tam nie obawiając się tego, co się wokół dzieje.

Godzinę temu strażnik kazał obywatelom brytyjskim zejść na podwórze z bagażami. Nie wiemy, czy naprawdę mają być wysłani. Na razie nasz pokój nie jest już tak zatłoczony. Po jednej stronie sienniki są zajęte przez rodzinę W.: mamę, córkę Rozę i synową, Esterę. Dwa przeciwległe kąty zajmują panie H. i R. oraz my. Na pozostałych siennikach sypiają: pani G., jej córeczka, Alusia, i młoda dziewczyna - Guta E. Każda z nas robi co innego, ale wszystkie stale myślimy o krewnych i przyjaciołach w getcie, których nie możemy uratować od śmiertelnego niebezpieczeństwa, jakie im zagraża zaledwie kilka kroków od naszego więzienia.

21 lipca 1942

Dziś wzięto do więzienia 60-ciu zakładników, a wśród nich wybitnych członków Rady Starszych oraz znanych lekarzy i inżynierów. Najznakomitszymi z tych zakładników są inżynier Jaszuński, dyrektor oświaty Gminy, a także Abraham Gepner, kierownik Biura [Zakładu] Zaopatrzenia, S. Winter i dr Kohn.

W getcie wciąż panuje panika. Wielkie nieszczęście spodziewane jest lada chwila. Hitlerowscy żandarmi biegają po ulicach strzelając do ludzi bez żadnego powodu. Głód coraz koszmarniejszy - żywność po prostu zniknęła. Funt chleba kosztuje teraz dwanaście złotych. My wszyscy, na Pawiaku, także żyjemy w stanie paniki i też dosłownie głodujemy. Nasze zapasy wyczerpały się. Pożywienie, jakie tu otrzymujemy, składa się z odrobiny gorącej wody z pływającym w niej kawałkiem ziemniaka czy brukwi. Te zupy wydawane są dwa razy dziennie, na obiad i kolację. Rano dostajemy kromkę czarnego chleba i wodę zwaną „kawą”. Ale to nic w porównaniu z piekłem poza bramami Pawiaka.

22 lipca 1942

Dziś w getcie była krwawa środa. Nieszczęście, którego wszyscy się spodziewali, spadło na ludzi. Zaczęły się deportacje i uliczne pogromy. O świcie patrole Litwinów i Ukraińców prowadzone przez żołnierzy SS otoczyły getto, a co dziesięć metrów ustawiono uzbrojonego żandarma. Ktokolwiek zbliżył się do bramy lub pokazał w oknie, został zastrzelony na miejscu. Litwini i Ukraińcy wykazują ogromny zapał do mordowania. Są to wysokie, młode bestie w wieku od siedemnasty do dwudziestu lat; zostali specjalnie przygotowani do takich zadań przez swoich niemieckich instruktorów.

Od dłuższego czasu mówiło się w getcie o tym, że planowana jest wymiana żandarmów niemieckich - w większości starych żołnierzy - na młodych Ukraińców i Litwinów. Teraz te pogłoski, w które nikt nie chciał wierzyć, sprawdziły się.

Wczoraj wieczorem władze niemieckie poinformowały Gminę Żydowską, że wszyscy mieszkańcy getta zostaną wywiezieni na wschód. Wolno zabrać tylko 40-ci funtów bagażu na osobę. Wszystkie pozostałe rzeczy zostaną skonfiskowane. Każdy musi zabrać prowiant na trzy dni. Deportacja miała się zacząć o godzinie jedenastej dziś przed południem. Zwolnieni z wykonania tego rozkazu są tylko Żydzi, którzy pracują w niemieckich fabrykach i warsztatach w getcie oraz urzędnicy różnych instytucji getta. W tym żydowska policja, urzędnicy administracji Gminy, pracownicy służb sanitarnych i personel szpitali, grabarze oraz posiadacze kart rejestracyjnych wydawanych przez Biuro Pracy, którzy jeszcze nie mieli wyznaczonej pracy. Rodziny tych osób także nie są objęte deportacją.

Policja żydowska jest obarczona smutnym zadaniem pilnowania porządku podczas deportacji, a także używania siły wobec tych, którzy nie poddadzą się rozkazowi.

Punkt zbiorczy tej masowej migracji znajduje się na ulicy Stawki, na Umschlagplatz. Niemcy żądają dziennie 3000 osób. Panika w getcie jest nie do opisania. Ludzie z tobołkami w rękach biegają po ulicach nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Wielu stara się w ostatnich chwili dostać pracę w niemieckich fabrykach Toebbensa i Schulza, które znajdują się w getcie. Mówiono mi, że niektórzy płacą łapówkę w wysokości tysiąca złotych za otrzymanie tej pracy. Sami Żydzi próbują organizować duże warsztaty produkujące towary dla Niemców, żeby dać zatrudnienie ludziom zagrożonym deportacją.

Dziś żydowska policja zebrała wszystkich żebraków z ulic i opróżniła obozy uchodźców. Nieszczęśników tych zamknięto w bydlęcych wagonach bez jedzenia i wody. Transporty są wysyłane w kierunku Brześnia, ale czy kiedykolwiek tam dotrą? Wątpliwe, żeby wszyscy ci głodujący ludzie dotarli żywi do miejsca przeznaczenia; zginą w zamkniętych wagonach. W każdym stłoczono sto osób. Polski strażnik więzienny, który szeptem podał nam te szczegóły, miał łzy w oczach. Mieszka blisko ulicy Stawki i był świadkiem potwornych scen, gdy ludzie batami zaganiano do wagonów, jakby byli bydłem.

Dziś dostaliśmy paczkę z jedzeniem od wujka Abiego, do której dołączył karteczkę. Na szczęście dla nas pracuje w policji, bo inaczej nie dopuszczono by go na Dzielną. Z krótkiego listu wyzierała rozpacz. Nie może pogodzić się z tym, że jako policjant będzie musiał pomagać w deportacji, i myśli o zrezygnowaniu z tej pracy. Ale z drugiej strony, ta właściwie praca chroni go przed deportacją. Chce wiedzieć, co my o tym myślimy.

Z naszego okna widzę, że coś niezwykłego dzieje się w Domy Korczaka. Co chwilę ktoś wchodzi i po chwili wychodzi prowadząc jakieś dziecko. Muszą to być rodzice albo krewni dzieci, którzy w tych tragicznych momentach chcą je mieć przy sobie. Dzieci są czyste i ubrane schludnie, choć biednie. Jeśli wychylę się z okna, mogę dojrzeć róg Smoczej. Straszne tam zamieszanie; ludzie biegają tam i z powrotem, jak szaleni. Jedni dźwigają tobołki, inni załamują ręce.

Dzielna musiała zostać otwarta dla ruchu, bo nagle pojawiło się na niej wielu przechodniów, a dotąd była pusta. Często widzę całe rodziny, rodziców z dziećmi, matki z niemowlętami na ręku, a większe dzieci drepczące z tyłu. To ludzie, którzy sami zgłaszają się do deportacji - nie mają innego wyjścia, ani możliwości ucieczki, ani ukrycia się. Niemcy dają im kilogram chleba na osobę i obiecują lepsze warunki pracy. Ale zdesperowani ochotnicy nie wypełniają wymaganej normy 3 000 osób dziennie. Policja musi resztę uzupełniać siłą. Wyciągają ofiary z domów albo łapią na ulicy.

Rozdział XIII

DZIECI IDĄ NA SPACER

24 lipca 1942

Prezes Gminy, Adam Czerniakow, popełnił samobójstwo. Zrobił to ostatniej nocy, 23 lipca. Nie mógł znieść swojego okropnego brzemienia. Zgodnie z wiadomościami, jakie tu do nas docierają, uczynił ten tragiczny krok, gdy Niemcy zażądali podwyższenia kontyngentu deportowanych. Nie widział innego wyjścia, jak tylko opuszczenie tego potwornego świata. Jego najbliżsi współpracownicy, którzy widzieli go na krótko przed śmiercią, mówią, że do kończ wykazywał wielka odwagę i energię.

Gmina wybrała nowego prezesa, aby zastąpił Czerniakowa. Został nim stary Lichtenbaum, ojciec inżyniera Lichtenbauma, kierownika biura budownictwa Gminy.

Dziś przywieziono na Pawiak nową grupę zakładników spośród członków Rady Starszych.

Szeryński znów stoi na czele policji getta, choć w lutym był aresztowany przez Niemców.

Znaczna grupa Żydów uciekła na „aryjską” stronę mimo wzmocnionych straży. Mówi się, że uzbrojona jednostka żydowskiego podziemia zlikwidowała posterunek niemieckiej żandarmerii w pobliżu jednej z bram, umożliwiając ucieczkę dużej grupie Żydów.

Sierpień 1942

Za bramami Pawiaka odczuwamy cały terror, jaki szleje w getcie. Przez kilka ostatnich nocy nie mogliśmy spać. Odgłosy strzelaniny, krzyki rozpaczy doprowadzają nas do szaleństwa. Muszę zebrać wszystkie siły, by móc robić te zapiski. Straciłam rachubę czasu i nie wiem, jaki dzisiaj dzień. Ale cóż to ma za znaczenie? Jesteśmy tu jakby na małej wyspie pośród oceanu krwi. Całe getto spływa krwią. Dosłownie widzimy świeżą ludzką krew i czujemy jej zapach. Czy świat zewnętrzny wie o tym cokolwiek? Dlaczego nikt nie przychodzi nam z pomocą? Nie mogę już żyć; moje siły wyczerpały się. Jak długo będą nas tu trzymać, byśmy byli świadkami tego wszystkiego?

Parę dni temu grupa obywateli krajów neutralnych została zabrana z Pawiaka. Najwyraźniej Niemcy nie mogli ich użyć do wymiany. Z okna widziałam kilka ciężarówek wypełnionych ludźmi i starałam się odróżnić znajome twarze wśród nich. W jakiś czas później przyszedł do nas zdyszany strażnik więzienny i powiedział nam, że Żydzi będący obywatelami neutralnych krajów europejskich zostali właśnie zabrani na Umschlagplatz, skąd będą deportowani. A więc niebawem może nadejść i nasza kolej. Mam nadzieję, że już wkrótce. To czekanie jest gorsze niż śmierć.

* * *

Niemcy zablokowali wszystkie ulice getta. Ponieważ 10 000 ludzi, jakich żądają teraz dziennie, nie stawia się do raportu, naziści używają siły. Codziennie otaczają inną ulicę zamykając wszystkie wyjścia. Wchodzą do mieszkań i sprawdzają karty pracy. Ci, którzy nie posiadają wymaganych dokumentów, albo w ocenie Niemców nie nadają się do pracy, są natychmiast zabierani. Kto próbuje stawiać opór, zostaje zastrzelony na miejscu.

Właśnie teraz, gdy piszę te słowa, taka blokada ma miejsce na Nowolipiu, zaledwie dwa bloki od naszego więzienia. Ciągnie się już od dwóch dni. Ulica jest całkowicie zamknięta; prawo do przejścia nią mają tylko żydowscy policjanci.

Żony i dzieci mężczyzn zatrudnionych w niemieckich fabrykach w getcie są oficjalnie zwolnione z deportacji, ale to zwolnienie jest tylko na papierze. W rzeczywistości mąż wracający z pracy często stwierdza, że zabrano całą rodzinę. Zrozpaczony biegnie na ulicę Stawki odnaleźć bliskich, ale zamiast ich ocalić, często sam jest zaganiany do bydlęcego wagonu.

Niemieckie fabryki w getcie pracują teraz po dwanaście godzin dziennie z godzinną tylko przerwą na odpoczynek. Robotnicy otrzymują kwaterkę wodnistej zupy i ćwierć funta chleba dziennie. Ale mimo głodu i niewoli należą do najszczęśliwszych w getcie, bo praca chroni ich przed wywiezieniem.

* * *

Dom Sierot dr Janusza Korczaka jest teraz pusty. Kilka dni temu staliśmy wszyscy przy oknie i patrzyliśmy, jak Niemcy otaczają budynki. Szeregi dzieci trzymających się za rączki zaczęły wychodzić z bramy. Były wśród nich maluszki mające po dwa, trzy latka. Najstarsze miały może ze trzynaście lat. Każde dziecko trzymało w ręku tobołek. Wszystkie miały białe fartuszki. Szły parami spokojnie, a nawet z uśmiechem. Nie miały najmniejszego przeczucia swego losu. Na końcu tego pochodu maszerował dr Korczak, który pilnował, żeby dzieci nie rozchodziły się na boki. Od czasu do czasu z ojcowską troską stukał w dziecinną główkę lub ramię i wyrównywał szeregi. Miał na sobie wysokie buty z wpuszczonymi do środka spodniami, kurtkę z alpaki i granatową maciejówkę. Szedł pewnym krokiem w towarzystwie lekarza z domu dziecka ubranego w biały fartuch. Smutny pochód zniknął za rogiem Dzielnej i Smoczej. Poszli w kierunku Gęsiej, na cmentarz. Na cmentarzu zastrzelono wszystkie dzieci. Powiedziano nam, że dr Korczak został zmuszony do oglądania tej egzekucji, po czym jego także zastrzelono na miejscu.

Tak zginął jeden z najuczciwszych i najszlachetniejszych ludzi, jakich nosiła ziemia. Był dumą getta. Jego Dom Sierot dodawał nam odwagi i każdy z nas chętnie oddawał część swoich mizernych środków, aby wspomagać wzorcowy sierociniec założony przez tego wielkiego idealistę. Poświęcił całe życie, całą twórczość jako pedagog i pisarz biednym dzieciom Warszawy. Do ostatniej chwili odmawiał rozdzielenia z nimi.

Dom jest teraz pusty, z wyjątkiem żandarmów, którzy wciąż jeszcze opróżniają ze sprzętów sypialnie pomordowanych dzieci.

* * *

Wczoraj widziałam oddział Ukraińców i „szaulisów” (Litwinów) w pełnym uzbrojeniu, z hełmami na głowach, biegnący ulicą Dzielną. Było cicho, gdy nagle usłyszałam stukot butów. Mężczyźni biegli z ustawionymi na sztorc bagnetami, jak do ataku na pierwszej linii frontu. Ci z końca szyku trzymali w rękach małe toporki używane do rozbijania drzwi zabarykadowanych mieszkań. Te bestie często używają ich także przeciw ludziom. Litwini są najgorsi ze wszystkich.

W ciągu ostatnich dwóch tygodni wywieziono z getta ponad 100 000 osób. Także liczba zamordowanych jest bardzo duża. Kto tylko może, stara się załatwić pracę w niemieckich fabrykach Toebbensa, Schulza i Hallmanna. Za kartę pracy płaci się fantastyczne sumy.

Nasza rodzina internowanych na Pawiaku liczy teraz 64 osoby. Zjednoczeni we wspólnym, niewiadomym losie, staramy się zorganizować nasze szare, nieszczęśliwe życie, jak najlepiej umiemy. Wybraliśmy swojego przedstawiciela, pana S., który od czasu do czasu omawia nasze sprawy z komisarzem Nikolausem. Gentleman ten jest obywatelem Kostaryki. Świetnie mówi po niemiecku i wie, jak podejść Nikolausa. Dwa razy w tygodniu wolno nam korzystać z więziennego telefonu w celu kontaktowania się z siedzibą gestapo w Alei Szucha.

Nemetz, zastępca Nikolausa, oficer SS, często do nas przychodzi. Zwykle widzimy z okien, jak nadjeżdża, i wtedy pospiesznie porządkujemy nasze rzeczy. Pan S. szybko notuje nasze prośby, a gdy Nemetz pojawia się, ma już gotową listę.

Nemetz próbuje odgrywać rolę gentlemana, tak jak wszyscy niemieccy urzędnicy, którzy mają z nami do czynienia. Zawsze obiecuje spełnić nasze prośby, które zwykle są bardzo skromne - na przykład prosimy o zmienienie siana w siennikach albo o dezynfekcję pokoi, albo też o trochę mydła czy lepsze jedzenie. Ale Nemetz nigdy swych obietnic nie dotrzymuje. Jest uprzejmy; najwyraźniej był jakiś rozkaz z góry, żeby zachowywać się grzecznie w stosunku do obywateli amerykańskich. Wychodząc podaje rękę panu S., uśmiecha się do wszystkich i obiecuje przyjść znowu za parę dni.

Tak mijają tygodnie. Wolno nam wyjść na więzienne podwórze tylko raz dziennie. Spacerujemy między pralnią a naszym budynkiem przez godzinę i jesteśmy w tym czasie pilnowani przez dwóch Ukraińców. Jeden stoi blisko bramy, która oddziela nas od „Serbii”, czyli więzienia kobiecego; drugi często nam towarzyszy i słucha naszych rozmów.

Ukraińscy strażnicy są często zmieniani. Oni też musieli otrzymać rozkaz, by byli dla nas uprzejmi. Jest wyraźna różnica w ich zachowaniu w stosunku do nas i w stosunku do pozostałych więźniów, których często obrzucają najwulgarniejszymi wyrazami i biją do krwi. Te bestie nawet się do nas uśmiechają.

Codzienny spacer zaczyna się o piątej po południu. O szóstej jeden z Ukraińców ogłasza swoim komicznym, niemiecko-ukraińskim żargonem; „Spazier skincziny!”. Wtedy wracamy na nasze sienniki.

* * *

Ostatnia noc była potworna. Było wyjątkowo parno. Leżałyśmy na siennikach nago. Powietrze było tak gęste, że można by kroić je nożem. Przez okno widać było niebieskie niebo i kilka gwiazd. Z ulicy nie słychać było najmniejszego hałasu. Nikt nie mógł spać.

Około jedenastej usłyszałyśmy nagle zgrzyt otwierania ciężkiego zamka i dwie osoby wyszły jedną z więziennych bram. Ciężkie kroki żołnierskich buciorów wyraźnie odróżniały się od drobnych kroków kobiety. Kroki te zbliżały się coraz bardziej do naszych okien. Potem usłyszałyśmy szlochający kobiecy głos i kilka słów wymówionych z akcentem niemiecko-jidysz: „Lieber Herr… Lieber Herr…” Ale nagle te słowa zostały zagłuszone dźwiękiem rewolwerowych strzałów. Pierwszy wybrzmiał wysoko w powietrzu, blisko naszego okna, drugi poszedł niżej, a trzeci równo z chodnikiem, jakby żołnierz strzelał do nieszczęsnej kobiety, gdy już leżała na ziemi. Potem usłyszałyśmy stłumione hałasy, które mogły być kopnięciami, a potem wreszcie zapadła cisza.

Estera W., która leżała pod oknem, wyjrzała ostrożnie na ulicę. Ofiara leżała na chodniku. Niemiecki żołnierz podszedł szybko do polskiego policjanta stojącego na posterunku po drugiej stronie bramy, powiedział cos do niego po czym odszedł. Polski policjant zaczął chodzić w tę i z powrotem miarowym krokiem pod naszymi oknami. Najwyraźniej dla dodania sobie odwagi zaczął pogwizdywać jakąś melodię, tę samą w kółko. Na pustej ulicy brzmiała dziwnie smutno.

Jakiś kwadrans później nadjechał karawan z zakładu pogrzebowego Pinkierta. Usłyszeliśmy głuchy dźwięk ciała wrzuconego do skrzyni. Potem koła wozu potoczyły się po kamiennej jezdni. Polski policjant gwizdał swoją smutną melodię jeszcze długo. Był to jedyny dźwięk ciemnej sierpniowej nocy. Nikt w naszym pokoju nie powiedział ani słowa.

* * *

Strzały i krzyki dochodzące do nas z ulicy powoli doprowadzają nas do szaleństwa. Noce są potworne. Ostatniej nocy pod naszymi oknami zastrzelono blisko czterdzieści osób. Samych mężczyzn. Rzeź trwała przez dwie godziny albo i dłużej. Mordercy dobijali swoje ofiary kopniakami i uderzeniami kolbą karabiny. Wóz Pinkierta zrobił kilka kursów. Rano widzieliśmy dozorcę domu po przeciwnej stronie ulicy szorującego chodnik i zmywającego go wodą z gumowego węża. Plamy z krwi zakrzepły i mimo długiego szorowania chodnik ma żółtawy kolor.

Pogrom trwa; ulice wciąż są zablokowane. Hitlerowscy sadyści nie są jeszcze nasyceni.

* * *

Trwają także rzezie na dziedzińcu Pawiaka. Wraz z zapadnięciem nocy rozpoczynają się egzekucje. Dotychczasowy komendant więzienia jest na urlopie, a jego zastępca, Bürckel, to jedna z najgorszych bestii. Wszyscy więźniowie świetnie znają tego sadystę. Czasem przychodzi także do nas, chodzi wolnym krokiem z pokoju do pokoju i uśmiecha się przez cały czas. Nie mówi wiele, ale przeszywa każdego z nas spojrzeniem.

Pewnego dnia przyszedł do naszego pokoju w chwili gdy pani W. leżała nieprzytomna po ataku nerwowym. Zaczął do niej mówić, a gdy nie odzywała się, zaczął krzyczeć. Kobieta wciąż nie odpowiada. Potem uspokoił się i zaczął filozoficzny wykład o problemie żydowskim i sytuacji politycznej. „Niemcy są takie małe - powiedział rysując palcem na ścianie granice swojej ojczyzny - a Ameryka taka duża!” - tym razem jego palec zatoczył duże koło w powietrzu. „Ale Niemcy zwyciężą i Amerykę, będziemy tam przed nimi, zanim was wymienią.”

Nikt z nas nie odpowiedział mu. Każde wypowiedziane słowo podkreślał uderzeniem pejcza o wysokie, błyszczące cholewki. Od czasu do czasu ze świstem przecinał powietrze, a ja miałam uczucie, że marzy o tym, by kogoś uderzyć. Ale kontrolował swoje zachowanie i dalej ciął powietrze, niewątpliwie, by dać nam odczuć swoją władzę.

Dziś rano, przed wizytą u nas, widzieliśmy go przez okno, jak gonił kota w ogrodzie dawnego Domu Sierot. Biegł jak szalony wśród krzaków, szukając małego kotka, który nagle znikł. Bürckel wyciągnął rewolwer i zaczął dziko strzelać.

* * *

Ulica Dzielna nie jest już pusta. Stale maszerują tędy grupy robotników z nadzorcami prowadzone do różnych obozów pracy. Dom Sierot Korczaka przerobiono na magazyn różnych towarów i mebli. Przywożą tutaj także buty i ubrania - najpewniej rzecz pomordowanych.

Niemcy systematycznie opróżniają mieszkania, z których wygnali Żydów. Wiele osób zatrudnionych jest przy sortowaniu łupów. Wczoraj wiedzieliśmy kilka kobiet szorujących pokoje domu dziecka. Na trzecim piętrze od frontu urządzają biuro dla Niemca, który nadzoruje sortowanie. Widziałam, jak ustawiają tam meble; na biurku umieszczono wazon z kwiatami.

Mało nie dostałam histerii, gdy wśród kobiet szorujących podłogi i okna rozpoznałam Edzię, a chwilę później zobaczyłam jak Zelig Zylberberg z nią rozmawia. Zauważyli mnie także, a gdy tylko ich niemiecki nadzorca opuścił pokój, zaczęli do mnie mówić i powiedzieli mi, że od dwóch tygodni są małżeństwem i że na ślubie było wielu przyjaciół. Odbywał się dokładnie w chwili, gdy hitlerowcy blokowali ich ulicę. „Mieliśmy trudności ze znalezieniem rabina” - krzyczała do mnie Edzia. Zelig pracuje jako nadzorca i to chroni ich oboje przed deportacją.

Rozmawiałam z nią przez okno kilka godzin z przerwami. Powiedziała mi, ze zaraz pierwszego dnia deportacji Edek Wołkowicz został zastrzelony na Umschlagplatz, ponieważ odmówił wejścia do bydlęcego wagonu. Ola Szmuszkiewicz została wywieziona razem z matką. Niemcy oddzielili mężczyzn i kobiety sprawnych fizycznie od starszych ludzi i dzieci; ci ostatni zostali wysłani w nieznanym kierunku zaplombowanymi wagonami. Ola została uznana za zdolna do pracy, ale odmówiła oddzielenia od matki i przyłączyła się do niej. Marysia Ajzensztadt została zastrzelona, gdy próbowała dołączyć do swoich rodziców w bydlęcym wagonie. „Słowik getta” zamilkł na zawsze.

Romek jest cały i zdrowy. Wciąż jeszcze pracuje jako nadzorca przy budowie murów getta. Mieszka na Niskiej w sąsiedztwie Edzi i Zeliga. Zelig obiecał, że wkrótce przyniesie mi list od niego. Nie jest to proste, bo nikomu nie wolno poruszać się swobodnie po ulicach, a robotnicy zatrudnieni w danej części getta muszą tam także mieszkać. O siódmej trzydzieści rano cała grupa rusza z miejsca zbiórki do pracy i wraca na to samo miejsce o siódmej wieczór. Bardzo trudno jest zobaczyć się z kimś, kto mieszka w innej części getta. Ale Zelig ma więcej swobody jako nadzorca. Wychodzi jednak z domu jak najrzadziej ze względu na ciągłą strzelaninę.

Wśród zatrudnionych po drugiej stronie ulicy rozpoznałam więcej znajomych. Brat Edzi Piaskowskiej nadzoruje dużą grupę pracującą w Domu Sierot. Zelig jest nadzorcą grupy zatrudnionej w budynku sąsiadującym z naszym, na Dzielnej 24. Na parterze pod numerem 27-31 sortuje się teraz towary farmaceutyczne. Widzimy pracowników ustawiających butelki, słoiki, pudełka i różne szklane pojemniki - wszystko to pochodzi ze splądrowanych drogerii getta. W jednym z okien na parterze zobaczyłam jednego z moich byłych profesorów ze szkoły graficznej. Często spogląda na mnie i uśmiecha się gorzko. O czym myśli? Jego uczennica jest za kratami, a on sam pracuje pod hitlerowskim batem.

* * *

Niektórzy z internowanych otrzymują paczki z getta, które rodzina lub przyjaciele przynoszą pod bramę. Najwięcej paczek przychodzi do Guty E. Jej matka przesyła je przez znajomego policjanta. Każda paczka zawiera długi list od bliskiego przyjaciela Guty, jakiegoś pana Z., który jest urzędnikiem Gminy. Informuje nas o wszystkich wydarzeniach w getcie. Tak więc poprzez niego i innych mamy bardzo szczegółowe wiadomości. Nie ma dnia, aby nie przyszło kilka listów do naszej grupy.

19 września 1942

Moja matka leży na sienniku przez cały dzień; jest tak wygłodzona, że nie może się ruszyć. Anna wygląda jak cień, a ojciec jest strasznie chudy - sama skóra i kości. Wygląda na to, że znoszę głód lepiej niż inny. Po prostu zaciskam zęby, gdy czuję czczość w żołądku. W nocy czekam na następny ranek, kiedy to dostajemy cztery uncje chleba i gorzką wodę zwaną „kawą”. Potem czekam na obiad w południe, kiedy przynoszą nam pierwszą zupę - talerz gorącej wody z kilkoma ziarenkami kaszy. Potem znów z niecierpliwością wypatruję wieczoru, kiedy przynoszą nam następny talerz gorącej wody z kartoflem albo z burakiem. Dni nie mają końca, a noce jeszcze bardziej i pełne są koszmarów. Trwa strzelanina, setki ludzi ginie co dnia. Getto jest przesiąknięte krwią. Ludzie bez przerwy maszerują Dzielną na Umschlagplatz na Stawkach. Żadna praca ani zawód nie stanowi już dłużej ochrony. Ostatnio wywieziono nawet rodziny zatrudnionych, przede wszystkim kobiety i dzieci.

Parę tygodni temu hitlerowcy zaczęli robić obławy na żony i dzieci ludzi zatrudnionych u Toebbensa i Schulza. Jeśli nie pracują, są brutalnie wywożone. Teraz rodzice zabierają dzieci ze sobą do pracy albo ukrywają je w jakiś dziurach.

Jedzenie w getcie jest znów tańsze. Ostatnio funt chleba kosztował czterdzieści złotych, ale teraz kosztuje tylko dwadzieścia. Jest mniej osób do wyżywienia.

20 września 1942

Dziś mniej strzelano. Opór słabnie. Głodni, wyczerpani ludzie płyną nieustannym strumieniem na Umschlagplatz.

Dziś inżynier Lichtenbaum i jego przyjaciel Frost przyjechali samochodem odwiedzić przyjaciół internowanych na Pawiaku. Dostali specjalne zezwolenie na odwiedzenie nas i od nich dowiedzieliśmy się szczegółów o kampanii eksterminacji.

W chwili, gdy masowy pogrom w Warszawie zaczął wygasać, Niemcy zaczęli rzeź w małych miastach wokół stolicy. Wczoraj zakończyli „akcję” w Otwocku, nikt tam nawet nie został wywieziony. Kilku Żydów uciekło do pobliskiego lasu, gdzie się dotąd ukrywają. W nocy chodzą do pobliskich wiosek po jedzenie.

Inżynier Lichtenbaum pytał pani M., czy żaden z urzędników więziennych nie mówił jej, co hitlerowcy planują w związku z warszawskim gettem. Co za absurd ze strony wysokiego urzędnika Gminy pytać nas, co się stanie z resztą mieszkańców getta! Czy mogą być jakieś wątpliwości po tym, co widzieliśmy na własne oczy? Ale wszyscy pytają wszystkich w nadziei usłyszenia jakieś wieści dodającej otuchy.

Według Lichtenbauma i Frosta wywieziono ponad 200 000 Żydów, a ponad 10 000 zabito. Zostało więc jeszcze około dwustu tysięcy.

Podziemie stało się aktywniejsze niż dotąd. Wyroki śmierci zostały wydane nie tylko na wielu hitlerowców, Ukraińców i Litwinów, którzy mordowali ludność podczas tych krwawych dni, ale także na kilku Żydów, którzy pozwolili użyć siebie hitlerowcom jako narzędzi podczas masakry. Pułkownik Szeryński i paru urzędników Gminy znajdują się teraz na czarnej liście. Wiedzą o tym i nie mają odwagi pokazywać się na ulicach bez uzbrojonej obstawy.

Niemcy ze swojej strony likwidują wszystkich swoich kolaborantów, którzy stali się już dla nich nieprzydatni. Bez żadnych ceregieli rozstrzeliwują ich, a ciała znajdowane są często na ulicy. Ostatnio zakończyli w ten sposób swoje fantastyczne kariery agenci gestapo: Erlich i Markowicz, a także założyciele tramwajów w getcie, Kohn i Heller.

Masakry zdominowali przywódców podziemia do większego oporu. Nielegalne gazety mnożą się, niektóre docierają nawet do nas, na Pawiak. Pełne są dobrych wiadomości z frontów walki. Alianci zwyciężają w Egipcie, a Rosjanie odpierają wroga pod Moskwą. Ulotki wyjaśniają cel deportacji i mówią o losie wywiezionych Żydów. Wzywa się ludność do oporu z bronią w ręku i ostrzega przed nastrojami defetystycznymi, przed wiarą, że jesteśmy całkiem bezbronni wobec hitlerowców. „Umierajmy jak ludzie, a nie jak owce” - kończy jedna z proklamacji w ulotce zatytułowanej „Do broni!”.

Sytuacja poprawiła się nieco w ostatnich dniach sierpnia i niektórzy zaczęli bardziej optymistycznie spoglądać w przyszłość. Ale była to tylko cisza przed burzą. 3 i 4 września Niemcy zaczęli otaczać warsztaty zorganizowane przez Gminę. Esesmani w towarzystwie Litwinów i Ukraińców wchodzili do warsztatów i zabierali po kilkanaście osób z każdego pod pozorem, że potrzebują wykwalifikowanych robotników. Ci robotnicy - ponad tysiąc osób - zostali poprowadzeni na ulicę Stawki i wywiezieni do obozu w Treblince.

Teraz już wiadomo, że większość deportowanych wysyłana jest do Treblinki, gdzie zabija się ich przy pomocy maszyn, z którymi Niemcy robią eksperymenty w celach wojennych. Ale nikt nie zna szczegółów.

5 września zostały otoczone niemieckie fabryki Toebensa i Hallmanna - deportowano z nich znaczną liczbę robotników.

W niedzielę, 6 września, policja żydowska otrzymała rozkaz przygotowania się do kolejnej akcji. Nastąpiło to po obwieszczeniu opublikowanym przez Gminę w imieniu Komisji Przesiedleńczej, zgodnie z którym wszyscy mieszkańcy „dużego” getta (w granicach ulic: Smoczej, Gęsiej, Zamenhofa i Szczęśliwej oraz placu Parysowskiego) mieli zgłosić się 5 września do rejestracji. Tekst wydrukowany po niemiecku i po polsku zawierał ostrzeżenie, że każdy musi przynieść jedzenie na dwa dni, a mieszkań nie wolno zostawiać zamkniętych. „Kto nie zgłosi się w terminie, zostanie rozstrzelany” - tymi słowami kończył się rozkaz.

Teren objęty rozkazem został otoczony drutem kolczastym i grubą linią. Właściwie utworzono powiększony Umschlagplatz. Rejestracja zaczęła się o jedenastej przed południem i trwała cały tydzień, do soboty, 12 września.

Celem tej rejestracji było wyłapanie wszystkich ukrywających się oraz żon, dzieci i rodziców Żydów wciąż jeszcze zatrudnionych w fabrykach getta. Duża liczba osób zabarykadowała się w mieszkaniach wybierając raczej śmierć w domu niż w obozie.

Całe jednostki SS i Litwinów chodziły po mieszkaniach na terenie objętym rejestracją i strzelały do każdego zastanego w nich członka. Kilka Żydów zamurowało się w piwnicach z zapasami jedzenia i wody. Pod ulicami getta zbudowano długie tunele. Teraz jest to prawdziwe podziemne getto. Wiele osób ukrywa się w zbombardowanych domach sądząc, że Niemcom nie przyjdzie do głowy przeszukiwanie ruin. Strzelanina trwała cały tydzień. W ciągu tego czasu wywieziono do Treblinki ponad 50 000 ludzi - mężczyzn, kobiet i dzieci.

Żydowscy policjanci zajmują teraz cały blok na Ostrowskiej i Wołyńskiej. Wszystkim im wraz z rodzinami kazano opuścić dotychczasowe mieszkania w różnych częściach getta i zająć puste, splądrowane mieszkania wywiezionych. Najwyraźniej Niemcy chcą mieć całą żydowską policję skoncentrowaną w jednym miejscu. Chodzą pogłoski, że żydowska policja zostanie wkrótce w dużym stopniu zredukowana.

Od kilku dni nie mieliśmy wiadomości od wujka Abiego, choć teraz mieszka bardzo blisko nas; z Pawiaka na Wołyńską jest zaledwie kilka kroków. Edzia nie pracuje już w dawnym Domu Sierot. Zastanawiam się, co mogło się z nimi stać.

Rozdział XIV

KONIEC ŻYDOWSKIEJ POLICJI

22 września 1942

Wczoraj przypadał Dzień Pokuty i w tym świętym dniu hitlerowcy, jak to mają we zwyczaju, postanowili zrobić blokadę ulic Ostrowskiej i Wołyńskiej. Z 2500 policjantów wybrali 380 do dalszej służby, a ponad 2000 wywieźli wraz z rodzinami.

Uznaliśmy za znaczący fakt, że tego dnia Warszawa była zbombardowana przez radzieckie samoloty, które przyleciały w większej ilości niż kiedykolwiek przedtem.

W pokoju zajmowanym przez mężczyzn została zorganizowana prowizoryczna synagoga. Mamy straż, która zmienia się co kwadrans, by ostrzegać nas, gdyby hitlerowcy mieli zamiar złożyć nam wizytę. Ale nikt nie przyszedł. Kobiety modliły się razem z mężczyznami. Madame Sh., żona Wielkiego Rabina Warszawy, stała przy prowizorycznym ołtarzu i modliła się żarliwym głosem. Co jakiś czas załamywała ręce, a w jej oczach widzieliśmy łzy. Potem nagle zaczęła głośno szlochać, a wszyscy obecni płakali wraz z nią.

Na małym stoliku przykrytym białym obrusem stały dwie świeczki umocowane na obróconym do góry dnem cynowym talerzu. Tylko nieliczni mężczyźni mieli tałesy, ale pozostali modlili się z równą żarliwością. Początkowo dało się odróżnić słowa wymawiane przez kantora, ale potem wszystko przekształciło się w jeden lament i szloch. Rozeszliśmy się do pokoi o ósmej wieczorem, gdy przyszedł strażnik, żeby nas zamknąć na noc.

Podczas naszych modlitw nagle usłyszałam odgłos strzałów i krzyki rozpaczy. Była jedenasta i hitlerowcy właśnie rozpoczęli blokadę bloku zajmowanego przez policjantów z rodzinami. Myślałam o wujku Abiem i jego żonie. Nagle ktoś zauważył płomienie buchające z kościoła naprzeciw naszych okien. Po chwili kilka samochodów ze strażakami przyjechało na miejsce i pożar został stłumiony.

O zmierzchu widzieliśmy pożary w kilku punktach miasta, a potem nagle zaczęły wyć syreny fabryk obwieszczające nagły alarm przeciwlotniczy. Wkrótce dotarły do nas odgłosy strzelaniny i eksplozji bomb. Nie słyszeliśmy wybuchów o takiej sile już od dawna. Głęboką ciemność nad miastem rozrywały rakiety. Setki bomb eksplodowały w powietrzu. Mama, Anna i ja przytuliłyśmy się do siebie i drżałyśmy razem z całym budynkiem więzienia. Wydawało nam się, że lotnicy celują w więzienie i wyraźnie słyszałyśmy bomby upadające na sąsiednich ulicach: na Nowolipiu, Nowolipkach, Nalewkach i Gęsiej. Jedna bomba spadła na dziedzińcu więzienia, w bardzo niewielkiej odległości od naszego budynku, a eksplozja zatrzęsła murami tak mocno, że przez moment myśleliśmy, że się rozpadną.

Pomyślałam, że byłoby okropne umrzeć tutaj od bomby rzuconej przez wrogów Hitlera, ale jednocześnie nie mogłam opanować uczucia satysfakcji, że hitlerowcy są bombardowani tego samego dnia, w którym urządzili polowanie na Żydów.

Bombardowanie trwało całą noc. Stale nadlatywały nowe samoloty z nowymi ładunkami bomb. Alarm odwołano dopiero o piątej rano.

„Nowy Kurier Warszawski” wydrukował dziś zaledwie kilka linijek o tym nalocie. Według hitlerowskiego pisma żaden obiekt wojskowy nie ucierpiał. Ale dowiedzieliśmy się, że w rzeczywistości wiele instytucji wojskowych zostało kompletnie zniszczonych. W getcie został trafiony gmach Sądów na Lesznie i szpital, a także liczne domy wokół Pawiaka uległy zniszczeniu, ale większość bomb spadła na lotniska wokół Warszawy i główny węzeł kolejowy.

29 września 1942

Powierzchnia getta została w znacznym sposób zredukowana. Teraz jego granice przebiegają ulicami: Smoczą, Gęsią, Franciszkańską, Bonifraterską, Muranowską, Pokorną, Stawkami, Dziką, Szczęśliwą i placem Parysowskim. Wszystkie istniejące jeszcze urzędy Gminy i warsztaty dostały polecenie przeniesienia się na ten nowy teren. Teraz rozkaz wydany przez władze niemieckie nosiły datę 27 września. Mury otaczające nową dzielnicę żydowską będą miały trzy metry wysokości. Żydowska policja musi utrzymywać porządek podczas przesiedlenia. Zakłady, których nie można przenieś, zostaną otoczone specjalnymi murami, a robotnicy będą musieli mieszkać w domach sąsiadujących z fabryką. Praca będzie nadzorowana przez Werkschutz, składający się z byłych członków żydowskiej policji.

Liczne fabryki zatrudniające Żydów zostały poza granicami zmniejszonego getta na Lesznie, Karmelickiej, Nowolipkach, Smoczej, Nowolipiu i Żelaznej. Są to fabryki Toebbensa, Schulza, Roericha, Hoffmana, Schilinga i Hallmanna. Toebbens ma również fabryki na Ciepłej, Twardej, Prostej i Ceglanej. Niektóre firmy uciekają się do znakowania swoich robotników pieczątkami, żeby mogli być łatwo rozpoznawalni podczas łapanek i w ten sposób chronieni przed deportacją. Robotnicy są „pieczętowani” na różnych częściach ciała, tak żeby hitlerowscy „myśliwi” nie popełniły omyłki.

Za „opieczętowanie” robotnik musi wnieść opłatę w wysokości trzech złotych dziennie; sumę tę potrąca się z wynagrodzenia. Robotnicy płacą także dwa złote dziennie za jedzenie otrzymywane w fabryce. Powiadają, że teraz wszystkie te fabryki zatrudniają w sumie około 30 000 żydowskich przymusowych pracowników. Gmina zatrudnia blisko 3 000 osób.

Każdego dnia hitlerowcy przychodzą do Gminy z nowymi żądaniami. Chcą rozmaitych artykułów, na przykład kawy, czekolady i innych nie istniejących delikatesów.

1 października 1942

Getto nie jest teraz niczym innym jak tylko ogromnym obozem pracy. W ciągu dnia ulice są prawie puste. Ruch jest tylko o szóstej rano, gdy ludzie idą do pracy. Przez okna możemy dostrzec mężczyzn i kobiety wychodzących z domów i spieszących na różne punkty zbiórki, z których w wojskowym szyku maszerują do swoich fabryk. Są ustawieni czwórkami i prowadzeni przez Werkschutz i patrole niemieckie. Po ósmej człowiek na ulicach getta jest rzadkością. Od dwunastej do pierwszej trwa przerwa obiadowa. Na dziedziniec fabryki wynosi się wielki kocioł, a robotnicy ustawiają się w kolejce z miskami w rękach po swoją porcję cienkiej zupy.

Po siódmej wieczorem ulice znów wypełniają się robotnikami spieszących do domów. Później nikt już nie śmie wyjść, bo niemieckie patrole czają się wszędzie.

Takie jest teraz życie w getcie. Naród nasz żyje w cieniu śmierci, ale każdy myśli, że wbrew wszystkiemu może mu się udać przetrwać i ocaleć. Bez tej nadziei płynącej z jakiegoś cudownego źródła Żydzi pozostający jeszcze w getcie popełniliby masowe samobójstwo.

Bombardowania przez radzieckie samoloty odbywają się co noc. Eksplozje wstrząsają murami Pawiaka. Tak już jesteśmy do tych bombardowań przyzwyczajeni, że oczekujemy ich z niecierpliwością. Są jak pozdrowienia z wolnego świata. Samoloty nadlatują co noc mniej więcej o tej samej porze, około jedenastej. Alarm odwoływany jest dopiero rano.

Ale najstraszniejsze są stałe odgłosy wystrzałów, które ciągną się też całą noc, bo polowanie na ludzi prowadzone przez oddziały SS trwa nadal.

2 października 1942

Dziś widziałam przez okno Edzię. Najwyraźniej znów pracuje w byłym Domu Sierot. Podczas przerwy obiadowej, kiedy polski policjant i niemieccy żandarmi patrolujący Pawiak skręcili w ulicę Więzienną, jaj mąż Zelig wrzucił do mnie list od Romka. Rozwijałam papier drżącymi rękami. To była pierwsza wiadomość od niego w ciągu minionych czterech miesięcy.

Pisał, że nie wiedział o moim dotychczasowym pobycie w Warszawie, myślał, że wywieziono nas dawno temu. Jego matka i siostra żyją, pracują w jednym z warsztatów. On sam nie mieszka z rodziną, tylko z kuzynem i młodą dziewczyną. W pierwszej chwili byłam oburzona tym układem, ale w dalszym ciągu listu Romek wyjaśnia powody tego dziwnego partnerstwa dwóch młodych mężczyzn i dziewczyny. Tysiące w getcie mieszkają tak; mężów rozdzielono od żon i dzieci, dzieci od rodziców i każdy śpi tam, gdzie znajdzie miejsce. Ludzie dotąd całkiem sobie obcy żyją teraz razem jak najbliżsi krewni. Mężowie, których rodziny deportowano, starają się zagłuszyć samotność i proszą pierwszą kobietę, jaką spotykają, by z nimi zamieszkała. Kobieta czyni życie mężczyzny trochę łatwiejszym, a dwoje ludzi czuje się nieco bezpiecznej pośród terroru. W ten sposób ludzie łączą się przez przypadek i pocieszają nawzajem. Romek napisał także, że w niedziele, gdy nie pracuje, spotyka się z Tadkiem Szajerem i innymi przyjaciółmi. Bardzo niewielu naszych wspólnych znajomych pozostało w getcie. Dolek Amsterdam żyje gdzieś po stronie „aryjskiej”; uciekł wraz z wujkiem, który był jednym z szefów tzw. Trzynastki. Rutka żyje. „Postaram się znów do ciebie napisać, jak tylko to będzie możliwe - kończył swój list Romek. - Możesz odpowiadać tą samą drogą. Zawsze twój, Romek”.

4 października 1942

Dziś niespodzianie pojawił się pod naszymi oknami wujek Abie. Nie mieliśmy od niego wiadomości od czasu wywiezienia większości policjantów i myśleliśmy, że nie ma go już w getcie; więc gdy go ujrzeliśmy, ucieszyliśmy się niezmiernie. Ale nie miał na sobie policyjnego uniformu i wyglądał potwornie. Powiedział, że podczas blokady udało mu się uciec do innej części getta razem z żoną, Lucią. Pracuje teraz w fabryce, która znajduje się poza nowymi granicami getta. Podwinął rękawy i pokazał nam dużą niebieską pieczątkę na chudym ramieniu. A więc jest jednym ze szczęśliwców - ostemplowanych niewolników. „Staram się o przeniesienie do pracy w budynku naprzeciw więzienia, żeby móc was widzieć - powiedział. - Zelig mi pomaga i powiedziano mi, że jutro mnie przeniosą”.

5 października 1942

Dziś obudziliśmy się o siódmej, żeby wyjrzeć na ulicę, i ucieszyliśmy się widząc Abiego w grupie ludzi, którzy przyszli do pracy, do budynku byłego Domu Sierot. Widzieliśmy nadzorcę liczącego robotników przy wejściu. Zelig pomachał nam i pokazał wujka Abiego, który najwyraźniej nie śmiał odwrócić się, żeby nas pozdrowić. Później widzieliśmy go przez okno budynku, promieniał radością, gdy spoglądał na nas.

Wśród robotników zauważyłam byłego przewodniczącego naszego Klubu Młodzieży na Siennej, Manfreda Rubina. Zelig robił wszystko, co w jego mocy, by zebrać pozostałych w getcie przyjaciół do grupy, której sam był nadzorcą. Gdy Manfred Rubin zobaczył mnie za kratą Pawiaka, patrzył na mnie najwyraźniej nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Później udało mu się powiedzieć mi, że jego rodzice i Mickie zostali deportowani i że został sam. Edzia powiedziała mi dziś, że Stefa Muszkat też została wywieziona.

Dziś przyprowadzono na Pawiak dużą grupę Żydów złapanych po stronie „aryjskiej”. Widzieliśmy ich, gdy zabrano nas do łaźni na cotygodniową dezynfekcję. Tam też oddzielają nas od pozostałych więźniarek, ale przy wejściu i wyjściu oraz podczas ubrania możemy z nimi rozmawiać dość swobodnie. Strażniczka, którą przekupiłyśmy już dawno, udaje, że niczego nie widzi.

W drodze powrotnej z łaźni spotykałyśmy kobietę, panią P., i jej małą córeczkę wychodzącej ze specjalnej łazienki dla osób z chorobami skóry. Mała dziewczynka w wieku około pięciu lat biegała po podwórzu więziennym beztroska i uśmiechnięta, zwracając uwagę wszystkich śliczną buzią przypominającą Shirley Temple. Wielu z nas skomentowało to podobieństwo. Jej matka okazała się znajoma jednej z internowanych, Tusi W. Dowiedzieliśmy się, że matka i córka ukrywały się po stronie „aryjskiej” pod zmienionym nazwiskiem, póki nie zadenuncjował ich polski sąsiad. Teraz ich los jest przypieczętowany. Dziewczynka zapamiętała swoje nowe imię i jeśli ktoś się tak do niej zwracał, odpowiada natychmiast.

Spotkaliśmy też inne kobiety z dziećmi w podobnej sytuacji. Kobiety gorzko płakały opowiadając nam swoje historie, podczas gdy dzieci cicho bawiły się u ich stóp.

Na podwórzu, na którym odbywamy codzienny spacer, leżą sterty rzepy i buraków przygotowanych na nadchodzące miesiące. Nasze menu jest teraz nieco inne; zupy gotowane są z rzepy. Gdy tylko ukraiński strażnik na chwilę odwróci swą uwagę, podbiegamy do tych stert i porywamy duże, żółte rzepy. Smakują dobrze na surowo i wypełniają żołądek na cały dzień. Często też udaje nam się ukraść kilka buraków. Jeśli Ukrainiec wychodzi na minutę za bramę, cała grupa więźniów rzuca się na warzywa jak stado głodnych wilków. Czasem znajdzie się kilka marchewek, które wypadły z garnka. Marchewki należą do przysmaków i tylko w niedzielę i inne święta znajdujemy czasem po kawałeczku w zupie.

Podczas spaceru dookoła małego ogródka na więziennym podwórzu rozmawiamy o naszej niepewnej przyszłości. Dziś, gdy stałyśmy w cieniu trzech dużych drzew, Felicja K., córka żony Wielkiego Rabina, madame Sh., powiedziała, że gdybyśmy mieli być wysłani na Umschlaplatz, to raczej powinniśmy zażyć truciznę. Zapewniła nas, że wkrótce otrzyma jakieś specjalne pigułki do tego celu. Zadrżałam słysząc te słowa i w tym momencie, o dziwo, moja wola życia była silniejsza niż kiedykolwiek.

Komisarz, który czasem nas odwiedza, powiedział dzisiaj, że dwudziestego trzeciego tego miesiąca zostaniemy zabrani do obozu internowania dla Amerykanów w Niemczech. Kobiety, powiedział, zostaną wysłane do Liebenau nad jeziorem Konstance, a mężczyźni do Laufen. Nie wiem, ile prawdy jest w tym twierdzeniu. Gdy nasz przedstawiciel, pan S., zapytał komisarza, gdzie są internowani obywatele brytyjscy i państw neutralnych, ten odpowiedział, że znajdują się oni w obozie pod Sosnowcem. To kłamstwo, bo wiem, że pod Sosnowcem nie ma obozów, i wiem także, że ci ludzie zostali wysłani do obozów śmierci razem z innymi mieszkańcami getta. Pan S., zadał to pytanie tylko po to, żeby sprawdzić reakcję hitlerowca.

Codziennie kilkanaście platform z meblami i innymi przedmiotami zajeżdża do magazynów przeznaczonych na zrabowane rzeczy Żydów, a znajdujących się na Dzielnej w budynkach naprzeciw więzienia. Niektórzy internowani rozpoznają swoje rzeczy. Straszne jest także to, że wśród powożących rozpoznajemy często bliskich znajomych - doktora, inżyniera, byłego zamożnego kupca, adwokata. Hitlerowcy wybierają specjalnie inteligentów do najcięższych prac fizycznych.

Na jednej z platform zauważyłam naszego wielkiego pianistę, Władysława Szpilmana. Jego wygląd wstrząsnął mną. Był chudy i wycieńczony, ubranie wisiało na nim jak worek. Rękawy pełne były dziur, a kołnierzyk oberwany. Na ramieniu miał zawieszoną torbę z kawałkiem chleba. Oczy miał zapadnięte i oddychał z trudem.

Platformy zajeżdżają jedna po drugiej pod naszymi oknami. Woźnicy towarzyszą jeszcze dwaj mężczyźni do pomocy przy rozładowywaniu. Kiedy przyszła kolej na Szpilmana, widziałam, jak zapierało mu dech za każdym razem, gdy musiał podnieść jakiś ciężki mebel. Wraz z dwoma pomocnikami zmagał się przez dłuższą chwilę z wielkim fortepianem, który wciąż osuwał się z powrotem na platformę, a jego struny pobrzękiwały. Nagle z bramy wybiegł przyglądający się dotąd Niemiec i zaczął mu wymyślać. Szpilman próbował się uspokoić pokazując ciężkie nogi fortepianu, ale jedyną odpowiedzią było uderzenie w twarz.

W pewnej chwili pianista odwrócił się w naszą stronę; najwyraźniej poczuł nasz wzrok. Uśmiechnął się gorzko i zawiesił głowę. Rozpoznał swoich znajomych, byłych entuzjastycznych słuchaczy jego koncertów. Zakłopotany i zawstydzony odwrócił się i znów podjął swoją pracę. W pół godziny później wóz był pusty. Władysław Szpilman wdrapał się z powrotem na siedzenie i otarł dłonią czoło. Pociągnął za lejce i konie ruszyły z miejsca.

8 październik 1942

Przez Zeliga otrzymaliśmy list od Rutki. W którym opowiada, jak prawie cudem została uratowana od deportacji. „Staliśmy w długim szeregu - pisze - sami robotnicy z fabryki Aschmana, w której mój ojciec jest jednym z głównych nadzorców. Brandt (hitlerowiec kierujący deportacją w Warszawie) stał w pobliżu i wskazywał osoby, które miały zostać wywiezione do Treblinki. W pewnej chwili skazał moją matkę i kazał jej wyjść z szeregu. Podbiegłam do niej i powiedziałam, że pojadę z nią. Brandt spojrzał na mnie i nagle zaczął się uśmiechać. Myślałam, że zastrzeli mnie na miejscu, ale ku memu zaskoczeniu kazał matce i mnie wracać do szeregu ludzi, którzy nadal mają pracować w fabryce. W pierwszej chwili myślałam, że żartuje, ale mówił poważnie. Byłam tak wstrząśnięta tym wydarzeniem, że rozchorowałam się i spędziłam w łóżku dwa tygodnie. Parę dni temu wstałam, ale czuję jeszcze ból we wszystkich kościach. Nie widziałam nikogo z naszych przyjaciół, większość z nich została zabita lub wywieziona. Pracujemy ciężko przez cały dzień; po powrocie do domu śpimy jak zabici, a o szóstej ledwie jesteśmy w stanie podnieść się znowu. Kilku mężczyzn prosiło mnie, żebym z nimi mieszkała. Nie dziw się; wszystkie dziewczęta to robią. Bardzo niewiele kobiet został w getcie i szczególnie młode dziewczyny codziennie mają propozycję, by zamieszkać z jakimś mężczyzną, który ma pracę i mieszkanie w pobliżu fabryki. Ale na razie wciąż jeszcze potrafię się utrzymać. Za parę dni spróbuje pójść z Abie na Dzielną, żeby was zobaczyć.”

10 października 1942

Dziś moje urodziny. Cały dzień spędziłam leżąc na sienniku. Wszyscy przychodzili składać mi życzenia, ale nie reagowałam. W nocy mojej siostrze udało się wyrwać trzy rzepy i miałyśmy prawdziwy bal.

12 października 1942

Wszystkie Amerykanki ze strony „aryjskiej” zostały zabrane na Pawiak. Być może oznacza to, że wkrótce zostaniemy wymienieni. Umieszczono je na „Serbii” razem z transportem Amerykanek przywiezionych ze Lwowa. Z powodu ciasnoty niektóre z nich umieszczono w więziennej kaplicy, a część matek z dziećmi w dwóch małych pokoikach na parterze naszego budynku.

Spotkałyśmy się z nimi w łaźni; kaplica jest niedaleko. Niektóre z tych kobiet są Żydówkami i powiedziały nam, że nieprzyjemny nastrój antysemityzmu panuje nawet wśród internowanych. Żydówkom stale daje się odczuć, że są obce. Tylko zakonnice znajdujące się w tej grupie bronią ich i potępiają antysemickie uwagi niektórych kobiet. Zakonnice opiekują się dziećmi bez robienia różnicy między Żydami i gojami. Wykazują prawdziwie siostrzaną miłość i chrześcijańskie miłosierdzie; wszyscy je szanują.

17 października 1942

Dziś dostaliśmy paczkę od naszej przyjaciółki, gojki, Zofii K. Kilka dni temu mama napisała do niej prosząc o trochę jedzenia i odpowiedź była natychmiastowa. W tym oceanie nędzy, w jakim żyjemy, pociechą jest znaleźć ludzi serdecznych. Zofia K. i jej mąż okazywali nam wiele serca przez całą wojnę i zawdzięczamy im wiele. Pan K. nawet ryzykował własne życie przewożąc nas z Łodzi do Warszawy. Przez jakiś czas trzymał moja siostrę i mnie u siebie w domu narażając się w ten sposób na największe niebezpieczeństwo. Pani K. pisze, że postara się pomóc wujkowi Abiemu i przyśle nam więcej jedzenia tak szybko, jak to będzie możliwe.

Radzieckie bombardowania są coraz częstsze. Nie można w nocy spać z powodu wybuchów. Ponadto nęka nas potworna plaga insektów. Po miesiącach, jakie tu spędziliśmy, słoma w naszych siennikach rozpadła się na proszek i zmieniła w twardy brud. Papier na ścianach jest w strzępach, a za nim są całe gniazda pluskiew. Nasze ciała pokrywają czerwone plamy. Jeszcze gorsze są pchły. Żadne dezynfekcje nie pomagają.

Mamy trzy nowe internowane: żonę amerykańskiego obywatela Adama L., która dotąd była gdzieś pod Warszawą, i dwie kobiety z getta - matkę Guty E. i Lili, żonę internowanego Leona M., obywatela Haiti. Przeżyły potworności ostatnich „akcji” i to zostawiło w ich duszach niezatarty ślad.

Pani Lili M. wprowadziła się do naszego pokoju. Ma dwadzieścia dwa lata. Zostawiła w getcie rodziców i brata. Kilka nocy temu podczas wyjątkowo intensywnego nalotu wszyscy wyskoczyliśmy z łóżek; tylko Lili została na swoim miejscu. Ktoś próbował ją namówić do wstania, ale ona odwróciła się do ściany i powiedziała: „Nie obchodzi mnie to. Żaden nalot nie może mnie przestraszyć. Mam nawet nadzieję, że jakaś bomba trafi we mnie. I tak życie nie ma już dla mnie żadnej wartości”.

Reszta próbuje zachować ducha i każdego wieczoru zbieramy się w jednym z pokoi, żeby przedyskutować różne tematy. „Objadamy się” także kradzioną rzepą, wszyscy opowiadają o swoich doświadczeniach.

Zwykle siedzimy w pokoju zajmowanym przez Gutę E., jej matkę i Marysię Sh., obywatelkę boliwijską. Jej mąż jest teraz w Boliwii. Marysia lubi pokazywać zdjęcia tego egzotycznego kraju w Południowej Ameryce. Jest komiczną osobą: małą, pulchną, jasnowłosą. Nie skarży się na głód, a przeciwnie, cieszy się, że chudnie.

Rodzina W. - mama i trzy córki: Noemi, Tusia i Dita (ta ostatnia jest tu ze swoją trzyletnią córką, Krysią) - jest najbardziej zabawna ze wszystkich. Najmłodsza jest Noemi, delikatna i piękna blondynka. Szybko zdobywa sobie sympatię. Jej starsza siostra, Tusia, ma wielkie poczucie humoru. Noemi i Tusia spędziła już na Pawiaku trzy miesiące w 1940 roku za nie noszenie opasek z gwiazdą. Nasza strażniczka zna je dobrze i nie mają żadnych trudności z przekupywaniem jej. Strażniczki są wciąż naszymi głównymi „środkami komunikacji” z gettem i stroną „aryjską”. Po pracy wracają do domów i muszą przechodzić przez getto. Zabierają nasze listy, a przynoszą nam listy od przyjaciół i krewnych.

Noemi jest urodzoną aktorką i niesłuchanie pięknie recytuje. Przez rok studiowała w Szkole Dramatycznej Zelwerowicza i grała w kilku sztukach w Teatrze Femina w getcie. Dziś mówiła nam wspaniały wiersz Tuwima „Pif-paf”. Kiedy skończyła, wszyscy mieliśmy łzy w oczach. Ten wiersz jest bardzo na czasie, jakby był pisany dziś. Noemi tak wyczerpał ten wysiłek, ze po skończeniu recytacji padła na swój siennik. Marysia podbiegła do niej i dała jej kawałek rzepy.

Wśród nowych więźniów Pawiaka jest pewien pan D., obywatel szwajcarski, który został aresztowany po stronie „aryjskiej”. D. jest dobrym znajomym Guty E. Powiedział nam, że Żydzi w całej Polsce są deportowani, a stawiają szczególnie silny opór w regionie Lublina. Wolą umierać raczej tam, gdzie są teraz, niż zostać wysłani do obozów śmierci. Młodzi ludzie uciekają do lasu i przyłączają się do partyzantów.

20 października 1942

Komisarz żydowskiej policji, Lejkin, oraz pan First z wydziału budownictwa Gminy zostali zabici przez działaczy podziemia.

Wiele więźniów Pawiaka zostaje wysłanych do obozu w Oświęcimiu, skąd nikt nie wraca. Wszyscy teraz już wiedzą, że jest to obóz śmierci, jak Treblinka, z tą tylko różnicą, że ofiarami Oświęcimia są przede wszystkim Polacy.

Także na stronie „aryjskiej” napięcie rośnie. Tysiące Polaków są wywożone do niewolniczej pracy w Prusach lub centralnych Niemczech. Praca jest teraz obowiązkowa dla wszystkich Polaków i wprowadzono system kart pracy. Pod byle pretekstem odbywają się masowe aresztowania - a czasem w ogóle bez żadnego pretekstu. Przede wszystkim aresztuje się inteligentów. Wczoraj w więziennej pralni widziałam znaną polską dramatopisarkę, Minę Swierszczewską.

Dziś mieliśmy wizytę komisarza Nikolausa, który po raz n-ty uroczyście powiedział nam, ze 23 października, to znaczy w najbliższy piątek, „dokładnie o dziesiątej rano”, wszyscy amerykańscy obywatele ruszą w drogę. Chociaż mu nie wierzymy, wszyscy jesteśmy strasznie przygnębieni. Obywatele krajów południowoamerykańskich nie wiedzą, co o tym myśleć; część z nich ma pesymistyczne przeczucia, że zostaną wysłani do Treblinki. Nie chcę nawet o tym myśleć. Byliśmy z nimi przez tyle miesięcy, jednoczył nas wspólny los, a teraz musimy się rozstać.

22 października 1942

Czy to rzeczywiście nasza ostatnia noc na Pawiaku? Czy możliwie, żebyśmy jutro wyjechali? Przed zapadnięciem nocy zorganizowaliśmy „pożegnalną kolację” w pokoju mężczyzn. Jedliśmy rzepę, a nasz przedstawiciel pan S., wygłosił mowę do dwudziestu jeden obywateli amerykańskich. Na stole umieściliśmy dwie małe amerykańskie flagi, które trzymałam w walizce, jak relikt przechowywany od początku wojny. Panował nastrój podniecenia. Noemi W. miała na sobie jednany szlafrok, który wyglądał, jak elegancki strój wieczorowy. Recytowała i śpiewała. Ja też zaśpiewałam kilka angielskich piosenek. Strażnicy przyglądali się nam i odniosłam wrażenie, że nam zazdroszczą.

23 październik 1942

Jesteśmy strasznie przygnębieni i rozczarowani. O dziesiątej rano wszyscy amerykańscy obywatele, Żydzi i goje, w liczbie około stu pięćdziesięciu osób, stali na podwórzu więziennym gotowi do wyjazdu. Nagle pojawili się Bürckel i komendant Pawiaka i wściekłym głosem kazali zebrać się przed bramą wszystkim integrowanym mężczyznom w ciągu dwóch minut. Wywołało to ogromną panikę, bo obywatele krajów południowoamerykańskich nie spodziewali się, że zostaną wysłani. Jak szaleni rzucili się, by przynieść swoje walizki, i nawet ich nie zamykając popędzili pod bramę - byle się nie spóźnić. Nieco później przyszedł komisarz Nikolaus i powiedział, że w pociągu nie ma miejsca dla kobiet i że wyjadą one jutro. Potem mężczyzn zabrano ciężarówkami. Kobiety ledwie zdążyły pożegnać się z mężami. Udało mi się pocałować ojca, ale nie zamieniliśmy ani słowa. Mama była w stanie skrajnego przerażenia. Wróciłyśmy do naszego pokoju; padłam na sennik w czapce i palcie.

W godzinę później mężczyźni mający obywatelstwo państw Południowej Ameryki wrócili z powrotem. Okazało się, że rozkaz dotyczył tylko obywateli Stanów Zjednoczonych. Ale Bürckel celowo wszystko poplątał, żeby wywołać panikę i rozczarowanie.

Cieszymy się, że tata pojechał. Nie ma amerykańskich papierów; w rzeczywistości jest obywatelem polskim i tutaj stale groziło mu wysłanie do Treblinki. W obozie dla internowanych będzie przynajmniej pod opieką Szwajcarskiej Komisji Wymiany. Pan Sh. i pan G. są w podobnej sytuacji - także są mężami obywatelek amerykańskich. Tata musi być teraz w pociągu. Czy kiedykolwiek go zobaczymy?

30 października 1942

Na rozkaz komisarza Nikolausa wszystkich nas zbadał więzienny lekarz. Osoby chore mają być zwolnione i odesłane na stronę „aryjską”. Ten lekarz jest Polakiem niemieckiego pochodzenia i używa niemieckich metod. W jego oczach wszyscy byli zdrowi. Ale jednak zwolnił panią Sh., która cierpi na skomplikowaną chorobę oczu; jej córkę, panią K., i jej trzech wnuków; kobietę w siódmym miesiącu ciąży; panią Ditę W., której córka, Krysia, ma jakąś chorobę skóry, i panią S., żonę naszego przedstawiciela, która cierpi na zapalenie stawów. Wszystkie zwolnione kobiety dostały zezwolenie na mieszkanie po stronie „aryjskiej”.

Rozdział XV

ZNÓW KRWAWE DNI

15 listopada 1942

Getto znów przeżywa krwawe dni. Od dziewiątego do dwunastego odbywały się kolejne polowania na ludzie. Tym razem Niemcy żądali dużej liczby robotników z warsztatów krawieckich i szewskich. A mieliśmy nadzieję, że hitlerowcy zostawią już w getcie tych, którzy dotąd przetrwali - jest ich zaledwie 40 tysięcy. Pierwszego dnia nowej masakry widziałam przez okno kilku starszych żydowskich policjantów przejeżdżających w rikszach. Wśród nich rozpoznałam komisarza Herza. Kiedy mnie zobaczył, najpierw uśmiechnął się lekko, następnie zasalutował, a potem pojechał dalej z opuszczoną głową.

Szefami tej nowej akcji deportacyjnej są Brandt i jego adiutant, Orf, który poprzednio nadzorował rejestrację obcych obywateli w getcie. Przez krótki czas Orf nadzorował także nas na Pawiaku. Ten wysoki, przystojny blondyn był zawsze uprzejmy i uśmiechnięty, według ogólnej opinii stanowił wyjątek wśród Niemców; uważano, że nie byłby w stanie skrzywdzić człowieka.

Teraz wyszło na jaw, że Herr Orf, który chwilowo przebywa na urlopie w Niemczech, był głównym mordercą i ze odpowiada za największe okrucieństwa. Powiadają, że kiedyś widziano go stojącego i rozmawiającego z uśmiechem z jakimś Żydem; w trakcie rozmowy wyciągnął pistolet i strzelił w głowę innego Żyda, który stał w pobliżu. Potem odwrócił się i strzelił do tego, z którym prze chwilą tak uprzejmie rozmawiał. Któregoś dnia widzieliśmy go pod naszymi oknami rozmawiającego z grupą kobiet w bardzo rycerski sposób. Działo się to w szczytowych dniach akcji deportacyjnej. Nasza strażniczka powiedziała nam, że dostał urlop w nagrodę za wielkie „zasługi” podczas akcji deportacyjnej i że zamierza spędzić dwa tygodnie w Niemczech z żoną, która właśnie urodziła dziecko. A więc ten morderca będzie pieścił swoje nowo narodzone dziecko krwawymi rękami.

Dziś policjanci żydowscy przyprowadzili na Pawiak kilka krów. Z pewnością zostały zarekwirowane w żydowskiej mleczarni. Może to już ostatnie krowy w getcie. Szefowie Oddziału Szturmowego i hitlerowscy urzędnicy na Pawiaku będą mieli teraz lepsze posiłki.

Komisarz Nikolaus czyni coraz to nowe obietnice w związku z naszym wyjazdem. Ustaloną datą ma być teraz 16 grudnia, ale nikt go nie bierze poważnie.

Robi się coraz zimniej; wieje mroźny wiatr i pada śnieg. Więzienna kuchnia daje nam codziennie troszeczkę węgla do naszego piecyka. Ale jest to ilość wystarczająca ledwie na godzinę lub dwie.

Często teraz przychodzą paczki dla obywateli krajów neutralnych, którzy dawno już zostali stąd wysłani. Nadawcy tych paczek z pewnością nie wiedzą, że ci ludzie zostali dawno deportowani i pewnie już nie żyją. Panu S. udaje się zatrzymać te paczki, bo słynna niemiecka dokładność to gruba przesadzona legenda. Rozdziela ich zawartość wśród najbardziej potrzebujących. Niemcy nie mają pełnej jasności co do naszych nazwisk. Często paczki zawierają ziemniaki, marchewkę i inne warzywa, które możemy ugotować na naszym piecyku.

Nasza znajoma, Zofia K., przesyła nam paczkę z chlebem, ziemniakami i cebulą co tydzień. Paczki przychodzą także dla kobiet, które zostały zwolnione ze względu na stam zdrowia i mieszkają teraz w hotelu po stronie „aryjskiej”. Skontaktowały się z kilkoma Żydami, którzy się ukrywają, a których rodziny są internowane na Pawiaku. Uratowali panią P. i jej małą córeczkę. Dicie W. udało się tego dokonać przekupując kilku gestapowców znacznymi sumami. Teraz nieszczęsnej pani P. nie grozi już niebezpieczeństwo.

Ostatnio Dicie udało się także uzyskać zwolnienie matki i sióstr - Tusi i Noemi - jak również pani S. z jej szesnastoletnim synem, Martinem, 60-letniej pani R. oraz państwa K. z trzyletnim synkiem, Richardem.

Dla pana D. przyszedł wreszcie paragwajski paszport - teraz mieszka w naszym budynku. Dziś opowiadał nam potworne historie o tym, co się dzieje w celach Pawiaka.

Bürckel osobiście wykonuje egzekucje. Ten sadysta czerpie wielką radość z tego zajęcia. W większych celach, w których przebywa po kilkunastu więźniów, wiesz jednego w obecności pozostałych po długich torturach, a potem każe któremuś ze współwięźniów zabrać ciało do chłodni Pawiaka, która jest teraz przepełniona. Później wiesza człowieka, który usuwa ciało swojego poprzednika, i tak po jednym opróżnia daną celę. Pan D. opowiadał nam także o potwornym bólu, jaki zostaje więźniom. Stosuje niesamowite tortury, przypala różne części ciała więźniom, wbija w nich szpilki itp.

1 grudnia 1942

Dziś pod nasze okna na Pawiaku przyszła Rutka z wujkiem Abie i jego żoną. Rutka wcale nie wyglądała źle i jak zwykle twarz jej tonęła w uśmiechu. W czasie przerwy obiadowej wyszli wszyscy troje z domu naprzeciw więzienia, w którym pracują, i poprosili niemieckiego żandarma, żeby pozwolił im porozmawiać z internowaną rodziną. Ten Niemiec był starszym człowiekiem. Zgodził się na ich prośbę i nawet pilnował, żeby ich ostrzec, gdyby zbliżał się inny niemiecki patrol.

Byłyśmy bardzo szczęśliwe, że możemy widzieć ich z bliska i rozmawiać z nimi. Rutka powiedziała nam, że jej ojciec wciąż jeszcze pracuje jako jeden z głównych nadzorców w fabryce Aschmana. Niestety nie mogła zostać długo, bo musiała wracać do pracy, tak samo jak Abie i jego żona. Później widziałam ich maszerujących w szyku po pracy. Rutka uśmiechnęła się do nas i zniknęła za rogiem przysypanej śniegiem ulicy.

Niemiec, który kieruje sortowaniem rzeczy w domu naprzeciw więzienia, torturuje swoich robotników. Czasem widzę, jak każe komuś wyjść z szeregu i padać na ziemię dwadzieścia razy. Ofiara musi upaść twarzą w śnieg lub w błoto. Aby utrzymać ją w strachu, Niemiec ma cały czas pistolet wycelowany w swoją ofiarę. Ludzie zmęczeni pracą i spieszący się do domu są trzymani na zimnej ulicy przez hitlerowca, który każe im maszerować tam i z powrotem zatrzymując ich co chwilę, żeby dokonać przeliczenia.

Robotnicy zatrudnieni w budynkach naprzeciw i w sąsiedztwie więzienia znają wszystkich internowanych. Gdy ich strażnicy są przez chwilę nieobecni, zamieniają z nami parę słów. Pytają, kiedy wyjedziemy do Ameryki i powiemy światu o tym, co się tu dzieje. A my patrzymy bezpiecznie nie mogąc nic dla nich zrobić.

Pan S., nasz przedstawiciel, który teraz mieszka po stronie „aryjskiej”, jest bardzo aktywny. Podejmuje wszelkie wysiłki, aby uratować z getta przynajmniej kilku jeszcze Żydów. Obecnie ten pomysłowy mężczyzna próbuje pożenić młodych internowanych mężczyzn z kobietami z getta, żeby umożliwić tym kobietom internowanie na podstawie aktów ślubu. Prosi wiele internowanych dziewcząt, by zrobiły to samo i zabrały ze sobą kilku mężczyzn.

W dalszym ciągu za datę naszego odjazdu uważa się 16 grudnia, a ja w dalszym ciągu w to nie wierzę. W naszych pokojach jest teraz bardzo smutno. Wielu naszych przyjaciół zwolniono. Wieczory są spokojne, czytamy książki. Parę dni temu przyszła z getta paczka z książkami dla internowanych Żydów. Zostały przysłane przez pana S., jednego z najaktywniejszych przywódców gminy.

Wszyscy rzuciliśmy się na te książki z ogromnym zapałem, jak na jedzenie. Wielka była moja radość, gdy wśród książek odkryłam powieść Adrienne Thomas „Catherine, the World is Aflame!” - drugą część powieści „Catherine Becomes a Soldier”. Mimo że czytałam ją kilka razy, zaczęłam czytać od początku z takim samym zainteresowaniem. Wiele się nauczyłam z historii Catherine, mojej ulubionej bohaterki, do dziś będącej dla mnie wzorem.

Ta książka przypominała mi fragment mojej przyszłości. Było to w 1938 roku, w czasie trwania konferencji w Monachium, kiedy wydawało się, że wojna wybuchnie lada moment. Ulice mojej rodzinnej Łodzi były niespokojne, odbyło się kilka demokracji, a rodzice szeptali do siebie dziwnie obawiając się, bym nie usłyszała, o czym mówią.

Jednej z tych sierpniowych nocy, gdy niebo zaciągnęło się chmurami, a deszcz monotonnie dzwonił o szybę mojego okna, siedziałam w swoim ciepłym, jasno oświetlonym pokoju, zwinięta w kłębek w przytulnym fotelu, i pochłaniałam tę powieść strona po stronie. Wtedy to zawarłam znajomość z jej bohaterką Catherine. Zapamiętałam o całym świecie; żyłam wraz z Catherine, kochałam z nią i oglądałam świat jej oczyma. Późną nocą, gdy odwróciłam ostatnią stronę, wydało mi się, że Catherine to moje imię. Później często wyobrażałam sobie, jaki będzie świat, gdy ja będę w wieku Catherine. Myślałam, że gdyby wybuchła wojna, ja także miałabym swego Lucien Quirina, że byłyby strzały i bomby, i epidemie, i nie kończące się transporty rannych żołnierzy. Być może i ja znalazłabym się na stacji w Metzu pomagając karmić rannych bohaterów. Mój Lucien także by zginał, a ja po nim. Ale nie… ja nie chciałam umierać. Następnego ranka obudziłam się w stanie przygnębienia. W szkole wszystkie moje koleżanki wpisały książkę Adrienne Thomas na swoje `obowiązkowe” listy. Miałam tylko jedno pragnienie - napisać kiedyś taką powieść.

W 1939 roku, na krótko przed wybuchem wojny, przeczytałam tę książkę ponownie. Gdy zamknięto nas w getcie, starałam się ją znaleźć, ale bez efektu. Teraz to wyglądało ja cud: oto była na Pawiaku! A gdy ją otrzymałam - mój siennik przestał być brudny, nie czułam już pluskiew ani głodu; czytałam o życiu Catherine, która była prawdziwą bohaterką i zachowywała się z wielką odwagą w trudnych warunkach.

10 grudnia 1942

Wiele czasu spędzamy ucząc się języków obcych. Marysia S. i Guta E. uczą się hiszpańskiego. Rodzina W.: Adam, Rose, Ester i ja - angielskiego.

Pośród całego koszmaru mamy trochę rozrywki. Tadeusz R., znany grafik, narysował kilka humorystycznych plakatów, które wiszą w pokoju internowanych mężczyzn. Adam W. i ja napisaliśmy kilka satyrycznych piosenek o naszym wspólnym życiu, o kobietach kłócących się w kuchni, naszych wrażeniach związanych z nalotami i patriotycznych uczuciach wobec różnych krajów amerykańskich. Został nawet skomponowany „hymn” na cześć naszego „internowanego ludu” składającego się z obywateli różnych odległych krajów, których obywatele ci nigdy nie widzieli. Hymn ten napisany przez Adama W. brzmi następująco:

Jest na Pawiaku nowy ród,

Reprezentuje krajów krocie.

Żyje jednak we wspólnocie,

Bo wspólne ma zimno i wielki głód.

Większość „pochodzi” z ziemi tej,

Co leży tuż przy Paragwaju.

Życie weselsze tam niż w raju,

Bo drobiu dużo i w piasku pcheł.

Arystokraci całej grupy

Są z Kostaryki rodem,

Wśród nich widzimy czarną brodę,

To szef jest naszej trupy.

Żona trapi się skrycie,

A mąż w Boliwii już czeka,

Trochę ją martwi z daleka

Przyszłe małżeńskie życie.

Jedyny nasz człowiek z Meksyku

Nie ma spokojnej godziny.

Szaleją za nimi dziewczyny,

Ma propozycji bez liku.

Z brunetek dwóch nie wie żadna,

Gdzie leży Nikaragua,

Obie walczą pro domo sua,

Jedna skromna, a druga ładna.

Trzy Carmeny i torreador,

Wnuczka i pewna stara pani,

Czekają z ciężkimi torbami,

Śni im się „rodzimy” Ekwador.

Choć zamknięci za murami,

Na twarzach noszą dumy maski,

Ci, którzy flaga w gwizdach i paski,

Bo są lordami i panami.

(W drugiej zwrotce autor robi aluzję do obywateli Paragwaju, którzy są tutaj w większości. Czarna broda to pseudonim naszego przedstawiciela. Czwarta zwrotka odnosi się do Marysi S., której bezlitośnie dokuczamy na temat prawdopodobnej niewierności jej boliwijskiego męża. Obywatele Stanów Zjednoczonych są uważani za „lordów i panów”, ponieważ są jedynymi prawdziwymi cudzoziemcami w przeciwieństwie do pozostałych, których obywatelstwo lub paszporty są bardzo świeżej daty).

17 grudnia 1942

Nasz odjazd znów został przełożony, tym razem do przyszłego roku. Pokoje są potwornie zatłoczone, bowiem wszyscy internowani, którzy byli zwolnieni ze względu na stan zdrowia, wrócili ze swymi bagażami w terminie przewidywanego uprzednio wyjazdu. Komendant więzienia był zmuszony dać nam dwa dodatkowe pokoje, bo podczas oczekiwania na odjazd przybyli nowi internowani przywiezieni tutaj z prowincji - wśród nich kilku członków rodziny W. i rabin R. z Pińczowa wraz z rodziną. Wszyscy oni mają paszporty południowoamerykańskie. Ludzi ci w ostatniej chwili zostali wyłączeni z transportu idącego do Treblinki. Kiedy komisarz Pawiaka prowadził ich przez podwórze, wyglądali potwornie, ubrania mieli brudne i w strzępach, a na twarzach cień śmierci. Pierwszy szedł rabin, za nim jego żona, dwie niezamężne córki, trzecia córka z mężem i syn z żoną, która niosła w ramionach sześciomiesięczne dziecko.

Była to okropna procesja, wydawało mi się, że idą jak za pogrzebem. Nowo przybyłe kobiety zostały umieszczone w naszym pokoju. Kiedy weszły, wybuchnęłam płaczem myśląc o moich wujkach - Percym i Abiem. Dlaczego my nie możemy ich uratować? Rzuciłam się na mój siennik i długo szlochałam.

* * *

Dita W., która wróciła wczoraj, opowiadał nam, co słyszała o Treblince. Podczas częstych wizyt w siedzibie gestapo w Alei Szucha poznała Niemca, który był zatrudniony w tym obozie śmierci. Nie zawał sobie sprawy, że Dita jest Żydówką i opowiadał z wielką satysfakcją, jak mordowano tam deportowanych, zapewniając ją jednocześnie, że Niemcy „wykończą” wszystkich Żydów.

Na Umschlagplatz bydlęce wagony są ładowane ludźmi - po 150 osób wchodzi do każdego z nich, a podłogi tych wagonów pokrywane są przedtem grubą warstwą wapna. Wagony nie mają okien ani innych otworów. Ludzie leżą jedni na drugich nie mając wystarczającej ilości powietrza do oddychania, bez jedzenia i wody. Stoją często po dwa, trzy dni na stacji na Stawkach. Zamknięci ludzie załatwiają swoje fizjologiczne potrzeby w wagonach, co w rezultacie powoduje rozpuszczanie wapna, które zaczyna wydzielać trujące opary. Ci, którzy przeżyją transport, są wyładowywani na stacji w Treblince i dzieli na grupy zawodowe. Oddzielnie szewcy, krawcy itd., żeby ofiary uwierzyły, że będą zatrudnione w warsztatach. Prawdziwym celem tych podziałów jest, by szli ulegle na śmierć. Kobiety oddziela się od mężczyzn.

Prawdziwy dom śmierci w Treblince usytuowany jest w głębokim lesie. Ludzi zawozi się ciężarówkami do budynków, w których każą im się całkiem rozebrać. Każdy dostaje kawałek mydła, tłumaczy im się, że muszą się wykąpać przed pójściem do obozu pracy. Nadzy ludzie - oddzielnie mężczyźni, kobiety i dzieci - prowadzeni są do budynku łaźni, w której podłoga zrobiona z kafli jest śliska. Przewracają się w momencie wejścia do środka. Każde z małych pomieszczeń jest tak wypełniane ludźmi, że znów muszą być stłoczeni jedni na drugich. Kiedy cała łaźnia jest pełna, przez okna wpuszcza się mocno skoncentrowaną gorącą parę. Po kilku minutach ludzie zaczynają dusić się, tworzą temu potworne bóle.

Po egzekucji martwe ciała wynoszą Żydzi - najmłodsi i najsilniejsi, specjalnie wybierani przez hitlerowców o tego celu. Inni zmuszeni są sortować buty i ubrania ofiar. Po każdym transporcie Żydzi zatrudnieni przy grzebaniu zwłok i sortowaniu rzeczy są zmieniani przez nowych. Nie są w stanie wytrzymać tej pracy dłużej niż tydzień. Większość traci zmysły i zostaje zastrzelona. Nawet personel ukraińscy i niemiecki jest często wymieniany, bo starsi niemieccy żołnierze zaczynają skarżyć się na ciężkie obowiązki. Tylko główne władze niemieckie pozostają niezmienione.

Ucieczka z Treblinki jest niemożliwa, a jednak dwom młodym Żydom to niemożliwe udało się. Po długiej wędrówce lasami pojawili się w Warszawie i opowiedzieli szczegóły. Stwierdzili, że Niemcy używają w niektórych komorach egzekucyjnych różnych gazów oraz prądu elektrycznego. Ze względu na ogromną liczbę pomordowanych, Niemcy skonstruowali specjalną maszynę do kopania grobów.

Ludzie, którzy przyjeżdżali pociągiem przez Treblinkę, mówią, że czuje się tam tak trujący odór, że trzeba zatykać nos.

Po sprawozdaniu Dity nikt z nas nie mógł zasnąć.

* * *

W przygnębieniu wysłuchaliśmy także opowieści Dity o cierpieniach Żydów, którzy ukrywają się po stronie „aryjskiej”. Ocean krwi, którym spłynęła żydowska ludność Polski, wciąż jeszcze nie był w stanie wypłukać antysemickiej trucizny. Niektórzy Polacy, przede wszystkim robotnicy i postępowi inteligenci, często ryzykują własne życie, by ratować swoich przyjaciół Żydów, ale przypadki żenującego stosunku do nich są także częste w Warszawie. Przede wszystkim, jak opowiada Dita, wielu Polaków odmówiło jej wynajęcia pokoju. Niektórzy mówili uprzejmie, że nie wolno im wynajmować pokoi Żydom; inni obrażają ją i zamykali drzwi prze nosem. Wreszcie udało jej się znaleźć schronienie wraz z kilkoma polskimi przyjaciółmi, których znała jeszcze prze wojną. Mieszkała z nimi przez jakiś czas i byli dla niej wyjątkowo mili, ale potem musiała się wyprowadzić w pośpiechu, bo inny Polak, sąsiad, poinformował gestapo, że udzielają oni gościny Żydom. Dita W. będąc amerykańską obywatelką miała prawo przebywać po stronie „aryjskiej”, ale chcąc oszczędzić przyjaciołom przykrości, przeniosła się do hotelu.

Podobne historie opowiadają inni internowani, którzy wrócili z „aryjskiej” strony. Ukrywa się tam wielu Żydów, ale żyją w nieustającym strachu. Wielu jest szantażowanych przez Polaków, u których się ukrywają. Kiedy kończą im się pieniądze i biżuteria, gospodarze wydają ich Niemcom. A wszystko to mimo faktu, że ludność polska, tak jak żydowska, jest ciężko prześladowana przez okupanta. Ogromne transporty Polaków bez przerwy wyjeżdżają do Wschodnich Prus i centralnych Niemiec. Także po stronie „aryjskiej” ludzie boją się wychodzić na ulice w obawie przed codziennymi łapankami.

* * *

Gruba warstwa śniegu pokryła chodniki, ale nie mogę zapomnieć, że pod tym czystym białym pokryciem kamienie przesiąknięte są ludzką krwią. Dzień po dniu patrzę na robotników pracujących w domach naprzeciwko i przychodzących pod naszymi oknami. Rutka uśmiecha się, a wujek Abie macha nam ręką. Czasami, gdy stary niemiecki strażnik ma dyżur, wujek Abie wrzuca do mnie list. Wczoraj wrzucił linkę, do której była przymocowana paczka. W paczce był bochenek chleba, słoik miodu i plik listów dla internowanych. Dziś wujek powtórzył wczorajszy wyczyn. Ale zastanawiam się, co stało się z Romkiem; nie miałam od niego wiadomości przez dłuższy czas.

Wszystkie kobiety - gojki - obcej narodowości zostały przeniesione z „Syrbii” do naszego budynku, do pokoi poprzednio zajmowanych przez mężczyzn. Matki z dziećmi zwolniono.

Mamy nową strażniczkę, młodą kobietę w wieku dwudziestu kilku lat, zdecydowaną antysemitkę. Otwarcie dyskryminuje internowanych Żydów. Kiedy prowadzi nas do łaźni, krzyczy: „Najpierw aryjczycy!”. Gdy jedna z nas prosi, żeby ją zaprowadzić do biura więziennego, odpowiedź zawsze: „Nie mam czasu, ci Żydzi zawsze zawracają mi głowę”.

Przybyła nowa grupa amerykańskich obywateli z Radomia; zostali umieszczeni w pierwszym pokoju zajmowanego przez nas mieszkania, który wcześniej zajmowała pani Sh. z córką i wnukami.

26 grudnia 1942

Wygląda na to, że jednak nasz wyjazd rzeczywiście ma nastąpić rychło. Hitlerowcy czynią wielkie wysiłki, by zrobić na nas dobre wrażenie. W wigilię Bożego Narodzenia wszystkie pomieszczenia zajmowane przez internowanych zostały sprzątnięte, nawet pokoje Żydów. W dniu Bożego Narodzenia dostaliśmy wyjątkowo dobry posiłek, który składał się z gęstej zupy grochowej, porcji kiszonej kapusty, ziemniaków i dwóch funtów chleba.

O dziewiątej wieczór komisarz Nikolaus, w towarzystwie swoich adiutantów Jopkego i Flecka oraz trzech esesmanów w mundurach, wszedł do naszego pokoju, zasalutował i zapewnił nas, że z pewnością wyjedziemy w najbliższej przyszłości.

Dziś rano złożył nam wizytę - Bürckel. Miał na sobie galowy mundur i - prawdopodobnie z okazji świąt - nie trzymał w dłoni swojego pejcza. Musiał wypić niezłą dawkę likieru i był w znakomitym nastroju. Zbliżył się do rabina R., wziął go za rękę i potrząsając nią ze śmiechem życzył wesołych świąt. „My, Niemcy, potrafimy być także uprzejmi!” - parskał wytaczając się z naszego pokoju.

31 grudnia 1942

Ostatni dzień roku 1942. Jest pusto i smutno. Czytałam kilka razy list Romka podrzucony dziś przez Zeliga. Rok temu byłam z nim. Tak samo jak dziś było ciemno, chmurno i padał śnieg. Oto, co Romek pisze:

„Musisz być zdziwiona nie mając ode mnie wieści przez tak długi czas, ale byłem prawie na tamtym świecie. 14 grudnia prowadziłem swoją grupę robotników do codziennej pracy przy usuwaniu ruin domów. W jednym miejscu wdrapałem się na trzecie piętro, żeby zobaczyć, jak postępuje praca. Nagle poczułem, że ściana drży i w kilka sekund później zostałem pogrzebany pod stertą gruzu. Cudem moja głowa i jedno ramię znalazły się na wierzchu. Byłem całkiem przytomny i zawołałem o pomoc. Moi robotnicy podbiegli do mnie szybko i zaczęli usuwać cegły i kamienie, które mnie okrywały. Byłem już prawie uwolniony, gdy nagle robotnicy zaczęli uciekać. Podniosłem głowę i zobaczyłem, że nade mną przesuwa się dźwig z pełnym ładunkiem cegieł i kamieni. Myślałem, że nadszedł koniec. Nie wiem, jak długo trwała ta udręka, bo zemdlałem, a gdy się ocknąłem, zobaczyłem, że maszyna jest nieruchoma, a jej ładunek wisi w powietrzu. Wtedy wrócili robotnicy i odkopali mnie do końca. Nie mogłem ustać na nogach, ale musiałem zostać w pracy, bo gdyby niemiecki strażnik zauważył, że nie jestem w stanie pracować, odesłałby mnie do Treblinki najbliższym transportem. Dwóch moich robotników wysłano tam dziś w nocy. Następnego dnia nie mogłem wstać. Matka zabrała mnie do lekarza, który stwierdził liczne obrażenia na całym ciele. Parę dni później w kolanie zaczęła mi się zbierać woda. W tej chwili leżę w ukryciu z nogami unieruchomionymi między deskami. Jeśli Niemcy mnie tu wykryją, wykończą mnie od razu. Modlę się do Boga, by móc wrócić do pracy jak najszybciej. Spróbuję znów napisać do ciebie wkrótce, jeśli będę żywy.”

Dostałyśmy jednocześnie dwa listy od taty. Jest w obozie dla internowanych Amerykanów, w Titmoning, dwanaście mil od Laufer, i czuje się dobrze. Czerwony Krzyż zaopatruje ich w jedzenie i internowani traktowani są uprzejmie. Mieszkają w starym zamku stojącym w malowniczej okolicy. Pisze, że po tym wszystkim, przez co musiał przejść w ciągu ostatnich paru lat, czuje się teraz jak w raju.

1 stycznia 1943

Noc sylwestrowa była dla mnie pełna koszmarów. Zasypiałam i budziłam się kilka razy, bo dręczyły mnie potworne sny; od nowa widziałam wszystkie okropne sceny, jakich byłam świadkiem w ciągu tych lat wojny. Wciąż na nowo maszerowały przed moimi oczami małe dzieci z domu Janusza Korczaka. Wiedziałam, że nie żyją, i zastanawiałam się, dlaczego wciąż się uśmiechają.

Ilekroć zasnęłam, te dzieci jawiły mi się znowu. Potem obudziły mnie krzyki i śmiechy dochodzące z więziennego podwórza. Hitlerowcy wesoło witali Nowy Rok. Od czasu do czasu słyszałam strzały, po których znów słychać był śmiech i brzęk tłuczonego szkła. Potem dotarł do mnie ryk pijanych głosów.

Pierwszy dzień 1943 roku jest chmurny i śnieżny. Pisząc te słowa nie mogę przestać myśleć o opowieści Dity W. dotyczącej Treblinki. Widzę przed oczyma wyłożone kaflami łaźnie pełne nagich ludzi duszących się gorącą parą. Ilu moich krewnych i znajomych zginęło tam? Ile młodych, jeszcze nie przeżytych żyć? Przeklinam nadejście Nowego Roku.

17 stycznia 1943

Niebawem mamy wyjechać. Walizki są spakowane. Siedzimy w paltach i czekamy.

Dziś wczesnym rankiem przyszedł Obersturmführer Fleck, żeby zabrać nas do siedziby gestapo na Szucha, byśmy mogli pożegnać się z przyjaciółmi po stronie „aryjskiej”. Zgodę na to pożegnanie z naszymi przyjaciółmi - gojami - uzyskał pan S., nasz przedstawiciel, który zmuszony był długo negocjować z komisarzem Nokolausem, nim ten się zgodził.

O dziesiątej rano wyjechaliśmy z Pawiaka ciężarówkami. Ulice getta były puste i martwe. W wielu domach okna były otwarte szeroko mimo mrozu, a zasłony powiewały na wietrze. W środku widać było powywracane meble, połamane drzwi szaf, ubrania i obrusy walające się po podłodze. Rabusie i mordercy zostawili swoje ślady.

Drzwi wielu sklepów były uchylone, a towary leżały w nieładzie na ladach. Niektóre ulice zasypane były połamanymi meblami i stłuczona porcelaną. Przy wyjściu z getta na ulicy Nalewki zauważyłam żydowskiego policjanta dosypującego węgla do maleńkiego piecyka. Ogrzewał sobie przy nim ręce niemiecki żandarm.

Po stronie „aryjskiej” nie było widać wielu ludzi. Gdzieniegdzie przechodzień spieszył przez opustoszałą ulicę. Gdy tacy przechodnie zauważali nasze ciężarówki pełne ludzi pod eskortą hitlerowców, smutno potrząsali głowami. Z pewnością myśleli, że zostaliśmy złapani na wywóz do obozów pracy w Niemczech.

W Alei Szucha zastaliśmy naszą przyjaciółkę, Zofię K., która tyle nam okazała pomocy. Przyniosła paczkę z chlebem, plackami, cukierkami i płakała żegnając się. Hitlerowcy nie pozwolili nam zostać tu długo i po godzinie zabrali z powrotem na Pawiak. Wszystkim kazano być gotowym do odjazdu w każdej chwili. Ale czekaliśmy bez końca. Ja spędziłam czas czytając mój dziennik i przepisując niektóre części w skróconej formie. Nie mogę niczego zapomnieć. W swoim ostatnim liście Romek pisał: „Pamiętaj, że jest jeszcze 40 000 Żydów w Warszawie i czekają oni na pomoc z zewnątrz. Nie zapomnij o nich”. Pan D., który zwolniony z Pawiaka na kilka dni i zgłosił się z powrotem dziś rano, przekazał nam smutne wiadomości, że w getcie panuje panika, bo zgodnie z wiarygodnymi informacjami, Niemcy mają wznowić akcję deportacyjną 18 stycznia.

Podczas gdy tak czekamy tutaj na wyjazd, widzę transporty ludzi wysyłanych z Pawiaka do obozu w Oświęcimiu. Czy i nas hitlerowcy mają zamiar tam wysłać?

Rozdział XVI

OBÓZ INTERNOWANYCH

18 styczna 1943

Kilka minut temu obudziłam się. Nie mogłam uwierzyć oczom i wciąż jeszcze nie jestem pewna, czy to sen, czy jawa. Nasz pociąg jedzie w kierunku Poznania, a nie Oświęcimia. Wydaję mi się, że podróżuję już od dawna. O drugiej nad ranem komisarz Nikolaus i jego adiutant Fleck pojawili się na Pawiaku w eleganckiej limuzynie, za którą jechało dwanaście zamkniętych samochodów policyjnych. Kazano nam wyjść na podwórze, na którym w ciągu ostatnich sześciu miesięcy odbywaliśmy spacery. Gruba warstwa śniegu pokrywała glebę. Ukraiński żołnierz, który stał na straży w długim futrzanym palcie, z karabinem na ramieniu, powiedział nam „Do swidania!”. Przyszły także strażniczki, żeby się pożegnać. Ze smutnych wyrazów ich twarzy wywnioskowaliśmy, że spodziewają się, iż zostaniemy wysłani na śmierć. Ani jedna nie wierzyła, że naprawdę wysyłają nas do obozu dla internowanych.

Komisarz Nikolaus wyczytał nazwiska internowanych w porządku alfabetycznym. Uzbrojeni żołnierze prowadzili wyczytane osoby do samochodów policyjnych. O trzeciej opuściliśmy bramy Pawiaka i po raz ostatni przejechaliśmy ulicami getta.

Wszędzie było ciemno z wyjątkiem małych płomyczków w piecykach stojących na posterunku żandarmerii. Dławiły mnie łzy, gdy jechaliśmy ulicami Leszno. Ile żydowskiej krwi tędy spłynęło…. Milczeliśmy, a nasi współtowarzysze podróży, goje, okazywali nam współczucie.

Sama miałam mieszane uczucia. Oczywiście byłam zadowolona, że wyrwałam się z tej doliny śmierci, ale nie mogłam się powstrzymać od wyrzutów wobec samej siebie i zastanawiałam się, czy rzeczywiście mam prawo uciekać w ten sposób zostawiając moich krewnych i przyjaciół na pastwę losu.

Nasz pociąg nie stał na stacji, a na bocznicy, w pewnej odległości od śródmieścia. Gdy wreszcie wsiedliśmy, zaczęło świtać. Wyczerpani padliśmy na twarde siedzenia i natychmiast zasnęliśmy.

* * *

Zbliżamy się teraz do Zbąszyna, gdzie kiedyś była polsko-niemiecka granica. Wśród towarzyszy podróży są nowe twarze. Panu S. udało się w ostatniej chwili uratować kilku Żydów. Sam podróżuje z młodą kobietą, której uratował życie. Nazywa się Mimi K. Pan B., obywatel Haiti, uratował swoją siostrzenicę, Dosię. Wśród nowo internowanych, których widziałam na Pawiaku, jest także niedawno narodzony syn pani L., który przyszedł na świat po stronie „aryjskiej”. Dziecko jest tak maleńkie, że boimy się, iż nie przetrzyma podróży. Wszystkie kobiety pomagają się nim opiekować.

20 stycznia 1943

Wczoraj cały dzień jechaliśmy przez Niemcy. Zrobiliśmy objazd, by uniknąć przejeżdżania przez Berlin. Najpiękniejsza część naszej podróży odbywała się wzdłuż Renu, krętej rzeki wśród zielonych wzgórz i bogatych winnic. Po południu dotarliśmy do Saarbrucken, gdzie po raz pierwszy ujrzeliśmy ślady ruin, spowodowanych prawdopodobnie przez alianckie bomby.

O szóstej byliśmy w Metzu. Niemiecki Czerwony Krzyż dał nam po talerzu dobrej kartoflanki. Patrzyłam na niemieckie siostry w szarych fartuchach z czerwonymi krzyżami i miałam dziwne wrażenie, że już tu kiedyś byłam, że już to wszystko widziałam. I to prawda, bo rzeczywiście byłam tu w wyobraźni z moja ulubioną bohaterką z książki Adrienne Thomas; ona była tu w 1914 roku. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak opisano w książce: duża stacja ze śladami kul i pocisków. Kiedy pociąg opuścił stację, wyobraziłam sobie, że widzę ducha Catherine i słyszę, jak mówi: „Oddałam swoje życie na próżno”.

Późną nocą przybyliśmy do Neuberg, gdzie znów dano nam posiłek, tym razem lepszy i obfitszy niż poprzedni. Na stole była biała serweta, a na dodatek do smacznego bulionu dostaliśmy chleb i kiełbasę. Najwyraźniej hitlerowcy chcą, byśmy my, Amerykanie, opowiedzieli wszystkim, że w Niemczech niczego nie brakuje.

* * *

Właśnie minęliśmy Nancy. Za dwadzieścia minut będziemy w Vittel. Krajobraz jest całkiem inny. Ani śladu śniegu, który okrywał Warszawę. Tu wszystko jest zalane słońcem, a w powietrzu czuje się wiosnę.

25 stycznia 1943

Czuję się tak, jak bym była w Vittel od dawna. Jesteśmy otoczeni kolczastym drutem, ale żyjemy jak w raju w porównaniu z trzema latami getta. Mamy oddzielny pokój na czwartym piętrze eleganckiego hotelu. Jest czysto i każdy śpi w oddzielnym łóżku. Czego więcej można pragnąć?

Powoli zapoznaję się z nowym otoczeniem, z ludźmi i warunkami w obozie. Przez pierwsze trzy dni nie wychodziłam z łóżka, nie mogłam dość nacieszyć się przyjemnością leżenia w czystej pościeli. Dopiero wczoraj wyszłam na pierwszy spacer po parku. Wszyscy patrzy na nas ze zdumieniem. Nic dziwnego, bo jesteśmy pierwszym transportem obywateli amerykańskich spoza Francji.

Raz, gdy zabłądziłam w parku, podeszłam do innej internowanej, która przechodziła obok, i poprosiłam po angielsku, by wskazała mi drogę do „Hotel Central”. Kobieta odpowiedziała po francusku, że nie rozumie po angielsku. Okazuje się, że wielu internowanych Brytyjczyków nie zna swojego języka - są to osoby urodzone w Anglii, które przyjechały do Francji jako małe dzieci.

Bardzo przyjemnie jest spacerować po tym parku. W jednej z alejek zauważyłam wiele amerykańskich sióstr zakonnych, przystojnych, młodych dziewcząt. Uśmiechały się do mnie bardzo uprzejmie i zaczęły wypytywać, jak żyliśmy w Polsce, czy byliśmy w obozie i jak nas traktowano; czy dostawaliśmy paczki z Czerwonego Krzyża i czy to prawda, że Niemcy popełnili okropne zbrodnie na Żydach. Kiedy powiedziałam im, że przez sześć miesięcy głodowałam w więzieniu, kilka z nich dało mi tabliczki czekolady. Prosiły, żebym chwilę poczekała, a same wróciły do swoich pokoi. Zaraz też wyszły powrotem z naręczami konserw i słodyczy. Nie śmiałam ugryźć czekolady, którą trzymałam w ręku. Jedna z sióstr, widząc moje zmieszanie, ułamała kawałek i włożyła mi do ust. To był pierwszy kawałek czekolady, jaki jadłam, od czterech lat.

Dzieci, które przyjechały razem z nami, są praktycznie zasypane słodyczami i otoczone wielką uprzejmością. Większość z nich jest dojrzalsza i bardziej inteligentna, niżby na to wskazywał ich wiek. Trzyletnia Krysia W. i czteroletni Stefanek K. spacerują po parku jak dorośli pozdrawiając wszystkich napotkanych ludzi polskim słowem „czekolada”, które brzmi dostatecznie zrozumiale dla każdego. Zawsze wracają z buziami i rękami umazanymi czekoladą.

To duży obóz. W parku są trzy hotele: „Grand Hotel”, „Vittel Palace” i „Cares”. W tych dwóch ostatnich mieszka dwa tysiące Anglików, którzy zostali internowani zaraz po kapitulacji Francji. Początkowo byli trzymani w wojskowych barakach, w Besancon, ale teraz od roku są w Vittel. Te dwa hotele są bardzo wygodne, a w „Cares” znajduje się duża biblioteka z książkami w różnych językach. „Vittel Palace” został przerobiony na szpital, a służba medyczna jest tutaj wspaniała. Lekarzami są francuscy jeńcy wojenni. Na parterze „Grand Hotelu” jest wiele sklepów. W jednym z nich - Bon Marche - są drewniaki (racjonowane), igły, nici, staromodne ubrania z 1920 roku, kołnierzyki i sztuczne kwiaty i inne podobne rzeczy. W innym sklepie można znaleźć broszki, spinki, pudełka z napisem „Souvenir de Vittel” i „Nous Reviendrons”. Znaczki z napisem „Nous Reviendrons” (powrócimy) stały się patriotyczną odznaką, która nosi teraz każdy Francuz.

W soboty i niedziele są pokazy filmowe, przede wszystkim starych francuskich filmów. W ciągu tygodnia ekran zwija się i kino zamienia się w teatr. Wystawione są tu znakomite sztuki, rewie i koncerty.

Trzy hotele są połączone i wszystkie razem tworzą wielką całość usytuowaną na wzgórzu. Z „Grand Hotel” schody prowadzą do parku, w którym są źródełka z wodą mineralną. Działają nawet teraz. Park otoczony jest potrójnym kolczastym drutem. Za nim chodzą tam i z powrotem uzbrojeni strażnicy. Na środku parku znajduje się jeziorko z nieodzownym łabędziem. Jest też mały pawilon, w którym pracuje kilku szewców. Oni sa także internowani i każdy z nas ma prawo dać im swoje buty do naprawy raz w miesiącu. Za pawilonem znajduje się kościół i wspaniała willa komendanta obozu. Po lewej stronie tego domu wąska ścieżka prowadzi do „Hotel de Source”, który także jest zamieszkany przez Anglików. Za nimi stoi „Hotel Continental” przeznaczony dla ludzi powyżej sześćdziesiątego roku życia. Mieszkają w nim także angielskie i amerykańskie zakonnice, które opiekują się staruszkami.

Na drugim końcu obozu znajduje się „Hotel Central” zarezerwowany dla Amerykanów, których liczba nie jest zbyt duża. Przybyli do Vittel we wrześniu 1942 roku. Tutaj są tylko kobiety; ich mężowie przybywają w Compiegne.

3 lutego 1943

Dziś po raz pierwszy otrzymałyśmy paczki z Amerykańskiego Czerwonego Krzyża - seria numer 8. Mama miała łzy w oczach, gdy otwierała paczka, a my podziwialiśmy troskliwość, z jaką nieznane amerykańskie ręce wszystko zapakowały. Z każdej, najmniejszej rzeczy promieniowało ludzkie ciepło. Wszyscy czuliśmy, że ludzie, którzy przysłali nam te rzeczy, ze współczuciem myśleli o głodujących w Europie.

Lucia G., ładna, siedemnastoletnia blondynka, która była z nami na Pawiaku, brała udział w uczcie, jaką zorganizowaliśmy po otworzeniu paczek. W każdej znalazłyśmy puszkę skondensowanego mleka, margarynę, ser, konserwę wołową, cukier, herbatniki, czekoladę, kakao, kawę, zagęszczony sok pomarańczowy, suszone śliwki, dwie paczki papierosów, paczkę tytoniu, i zupę w proszku. Ułożyłyśmy wszystko na stole i tańczyłyśmy dookoła w wielkiej radości. Potem przygotowałyśmy ucztę. I cały czas myślałyśmy o tym, w jaki sposób można by przesłać część tych rzeczy do Warszawy?

24 lutego 1943

Nie ma piękniejszego uczucia niż poczucie wolności. W Vittel poczułam jej smak po raz pierwszy od lat trzech. Mimo że widzę kolczasty drut i hitlerowskich żandarmów o parę kroków od nas, czuję się chroniona przez amerykańską flagę. Jedyną troskę powoduje myśl o krewnych i przyjaciołach w Warszawie, od których na razie nie mam żadnych wiadomości.

Zbliża się wiosna. Spędziłam w parku wiele godzin, czytam i marzę. Wdycham cierpki zapach sosen i czuję się szczęśliwa, gdy jestem sama. Zawsze chciałabym być sama. Przyglądam się przechodzącym w pobliżu. Niektórzy noszą mundury francuskie, które Niemcy dali im zamiast płaszczy.

Dni mijają szybko. Jedzenie, jakie dają nam Niemcy, jest niewystarczające, głodowaliśmy, gdyby nie paczki z Czerwonego Krzyża. Internowani starają się przyśpieszać upływ czasu organizując rozmaite rozrywki, koła dramatyczne, kluby sportowe, grupy szkoleniowe itp. Ale nie bierzemy udziału w tych wszystkich zabawach. Moje myśli stale krążą wokół Warszawy. Co tam się dzieje? Codziennie przeglądam gazetę, ale nie znajduję w nich niczego o polskiej stolicy.

28 lutego 1943

Mamy w naszym obozie dwóch ważnych gości: byłego konsula Brazylii w Katowicach, Paulo J., i jego syna, Hilmana. Ojciec i syn spotkali się w pociągu po kilku miesiącach rozdzielenia, podczas których hitlerowcy przewozili ich z jednego niemieckiego więzienia do drugiego. Dwudziestoletni Hilmar opowiedział mi o swoich przeżyciach. Naziści oskarżyli go o wszelkie możliwe przestępstwa, o jakich nie miał nawet pojęcia; pod pretekstem, że był szpiegiem jednego z europejskich krajów, zamknęli go i torturowali. Ma jeszcze na ciele niezasklepione rany i złamane żebro, które nie zrosło się prawidłowo. Wygląda jak szkielet. Zanim on i jego ojciec otrzymali pierwsze paczki z Czerwonego Krzyża, wszyscy internowani dawali im jedzenie. Ci Brazylijczycy są bardzo szczęśliwi z przebywania w obozie, uważają, że to prawdziwy raj, mimo że Anglicy i Amerykanie nigdy nie przestają skarżyć się na jedzenie i warunki w obozie. Trzeba przejść przez to, przez co my przeszliśmy w Polsce, żeby docenić nasze obecne warunki życia.

Za kilka dni mają nas przenieść do nowo otwartego „Hotel Nouvel”, który będzie zajmowany przez rodziny. Mężczyźni internowani w Titmoning mają być wkrótce przewiezieni tutaj, żeby połączyć się z żonami i dziećmi.

15 marca 1943

Jesteśmy w „Hotel Nouvel” od dwóch tygodni. Mężczyźni z Titmoning i Compiegne jeszcze nie przybyli, ale przyjechała grupa z Gleiwitz, aby połączyć się z rodzinami po długim rozdzieleniu.

Nasze nowe pokoje są przyjemne i czyste. Mama dostała oddzielny pokój, który będzie dzielić tatą, gdy on przyjedzie. Moja siostra, Rosa W. i ja też mamy oddzielny pokój. Prawie wszystkie osoby internowane niegdyś na Pawiaku dostały pokoje na drugim piętrze. W naszym hotelu przebywają także Anglicy i Amerykanie. Stosunki między nimi nie są najlepsze, bo Anglicy są dość snobistyczni. Ale nikt tak naprawdę się tym nie przejmuje, mamy, bowiem inne istotne problemy.

17 marca 1943

Im dłużej mieszkam w Vittel, tym wyraźniej i ostrzej widzę twarze przyjaciół i krewnych, z którymi przybywałam w getcie. Często mam koszmarne sny.

Wczoraj dostaliśmy dwa listy - od Romka i od wujka Abiego. Romek napisał do mnie na blankiecie dla internowanych, jaki mu wysłałam: „Każde słowo od Ciebie sprawia mi wielką radość. Jestem szczęśliwy wiedząc, że przynajmniej ty jesteś bezpieczna. Nie martw się o mnie, nie warto; nigdy się już nie zobaczymy”.

Wujek Abie pisze, że jeśli możemy coś dla niego zrobić, to żebyśmy zrobili to jak najszybciej, bo nie wie, czy będzie mógł zostać pod tym samym adresem przez dłuższy czas. Mama płakała gorzko czytając te złowieszcze słowa. Zaczęła biegać do różnych ludzi w obozie, którzy mają powiązania z zagranica, ale nie była w stanie niczego załatwić.

29 marca 1943

Wszyscy mężczyźni - obywatele amerykańscy w wieku powyżej szesnastu lat - zostali nagle wysłani z naszego obozu do Compiegne. Niemieccy naziści dali dziwne wytłumaczenie tego kroku: twierdzą, jakoby niemieccy jeńcy wojenni byli źle traktowani w Ameryce. Władze obozu zrobiły wyjątek tylko dla pana D., który był ostatnio operowany i wciąż jest w szpitalu; a także dla rabina R., jako osoby duchownej, oraz konsula z synem. Bardzo jest tu smutno bez mężczyzn. Byliśmy wszyscy dla siebie bardzo bliscy, prawie jak jedna rodzina podczas tragicznych miesięcy na Pawiaku.

18 kwietnia 1943

Jest późna noc. Słyszę regularne oddechy Anny i Rosy. Śpią głęboko, ale ja nie mogę. Wiatr na dworze szarpie drzewa. Czuję, że gdzieś dzieje się coś potwornego. Pogoda jest dziwna. Niebo czyste i pełne gwiazd; ani śladu chmur, a jednak wiele silny wiatr. Myślę o Romku i liście, jaki wczoraj od niego dostałam. „Pracuję bez wytchnienia - pisze - bo tylko praca pozwala mi zapomnieć o wszystkich kłopotach… Liczba naszych przyjaciół jest coraz mniejsza. Z nogą znacznie lepiej; już nie utykam. Ze starych znajomych widuję jeszcze tylko Tadka; nie został nikt więcej. Dolek jest z Jankiem (oznacza to, że uciekł na stronę „aryjską”). Ostatnio widziałem Rutkę; bardzo spoważniała. Nie myśl o mnie, kochana. Wiem, że moje dni są policzone. Życzę Ci wszystkiego najlepszego. Twój Romek”.

Ten list był pisany 21 marca. Wiatr za oknem przybiera na sile, a moja bezsenność nie przemija. Coś złowieszczego wisi w powietrzu…

25 kwietnia 1943

W obozowym teatrze wystawiono operetkę Lehara, „Kraina uśmiechu” - z ogromnym sukcesem. Przedstawienie reżyserowała sławna angielska aktorka, panna L., a YMCA dostarczyło materiałów na kostiumy, które zostały uszyte przez internowane krawcowe. Dekoracje malował angielski internowany, Kendall T. Wystawiliśmy także rewię reżyserowaną przez Morrisa s., młodego angielskiego muzyka, który zorganizował orkiestrę w obozie. Niusia W. wystąpiła w tej rewii ze specjalnym polskim numerem, a osiem par ubranych w kolorowe polskie stroje ludowe tańczyło. Tańczyliśmy polskie tańce i śpiewaliśmy polskie piosenki. Ta część spotkała się z nadzwyczajnym aplauzem. Amerykanie i Anglicy wykazali duży entuzjazm. Następnego dnia po pierwszym przedstawieniu słyszałyśmy w całym obozie: „Te polskie dziewczyny były takie kolorowe…” i „Ces Polonaises sont admirables…”

Gdy ogłosiłyśmy przed przedstawienie nasz zamiar włączenia polskiej części do rewii, spowodowało to dla nas wiele przykrości ze strony naszych własnych internowanych - Polaków-gojów, którzy czuli się obrażeni pomysłem, żeby Żydówki tańczyły polskie tańce. Niusia W., kiedy usłyszała o tym po raz pierwszy, oświadczyła na próbie, że nie chce mieć nic wspólnego z całym przedstawieniem, ale pewna rozsądna Polka ostrzegła ją, by nie stała się narzędziem bigotów, i wytłumaczyła, że powinna kontynuować swoja pracę. W końcu te same kobiety, które początkowo agitowały przeciw nam, przyszły na przedstawienie i oklaskiwały polski numer, który odniósł jeden z największych sukcesów w całym przedstawieniu. Przykro pomyśleć, że po tylu wspólnych cierpieniach ciągle jeszcze istnieje między nami tak duży antagonizm rasowy.

W dużym stopniu pociesza nas stosunek zakonnic do żydowskich dzieci. Zorganizowały szkołę, w której lekcje odbywają się po polsku, angielsku i francusku. W pracy pomagają matki dzieci. Duszą tego przedsięwzięcia jest zakonnica z zakonu Les Auxiliatrices, którą wszyscy nazywamy Matką Świętą Heleną. Jest to wysoka, majestatyczna kobieta o cudownej figurze. Przy każdej okazji podkreśla swoje współczucie dla prześladowanych Żydów.

Rozdział XVII

POWSTANIE W GETCIE

15 czerwca 1943

Nie zapisywałam niczego w tym dzienniku od dłuższego czasu. Co dobrego może wyniknąć z pisania? Kogo interesuje mój dziennik? Myślałam kilkakrotnie o tym, by go spalić, ale jakiś wewnętrzny głos zabronił mi tego. Ten sam głos nakazuje mi teraz opisać wszystkie potworności, o jakich słyszałam w ciągu kilku minionych dni.

My, którzy zostaliśmy uratowani z getta, wstydzimy się patrzeć sobie w oczy. Czy mieliśmy prawo chronić samych siebie? Dlaczego w tej części świata jest tak pięknie? Tutaj wszystko pachnie słońcem i kwiatami, a tam - tam jest tylko krew, krew mojego własnego narodu. Boże, dlaczego musi istnieć tyle okrucieństwa? Wstydzę się. Jestem tutaj, wdycham świeże powietrze, a tam mój naród dusi się gazem i ginie w płomieniach palony żywcem. Dlaczego?

Pod koniec maja przybyła grupa kobiet i dzieci z Liebenau. Prawie podskoczyłam z radości, gdy nagle wpadłam na Bolę. Nie mogłyśmy uwierzyć, że naprawdę jesteśmy razem. To było jak baśń z tysiąca i jednej nocy. Przez pierwsze dni byłyśmy absolutnie nierozłączne. Opowiedziałam jej o naszych przyjaciołach w getcie i o tym, co działo się po kwietniu 1942 roku, gdy została integrowana, a ona w rewanżu opowiedziała mi o swoim życiu w Liebenau. Bola przyjechała do naszego obozu w tym samym czasie, co Erna W., kuzynka Rosy - także dziewczyna w naszym wieku. Byłyśmy szczęśliwe jak dzieci i przez chwilę zapomniałyśmy o całej potwornej rzeczywistości wokół nas.

Nagle rozeszły się wiadomości, że warszawskie getto zostało podpalone i że całe 40 tysięcy Żydów, którzy w nim zostali, spaliło się żywcem. Źródłem tej informacji był list z Warszawy otrzymany przez jedną z amerykańskich zakonnic. W liście napisano, że spalona zastała ulica Nalewki, ale autor z pewnością miał na myśli całe getto.

W pierwszej chwili wśród internowanych Żydów wybuchła panika, ale później po prostu nie chcieliśmy wierzyć, że ta historia jest prawdziwa. Potem nadszedł nowy transport internowanych z Warszawy; przywieźli nam szczegóły o ostatnich wydarzeniach w getcie.

Nowo przybyłych umieszczono w „Hotel Providence”, naprzeciw „Hotel Nouvel”. Tego dnia i kilka następnych przez okna hotelowe odbywała się konferencja przerywana płaczem. Wśród nowych internowanych zobaczyliśmy wiele znajomych twarzy. Na przykład pana K., który był z nami na Pawiaku, ale został zwolniony z powodu choroby na kilka dni przed naszym wyjazdem. To on przekazał nam najwięcej szczegółów o ostatnich tragicznych dniach warszawskiego getta.

Dowiedzieliśmy się, że akcja eksterminacja została wznowiona w dniu naszego odjazdu do Vittel, to jest 18 stycznia 1942 roku. Żydzi spodziewali się czegoś podobnego od dawna. My opuściliśmy Pawiak o drugiej rano. W kilka godzin później silne oddziały SS, Litwinów, Ukraińców i specjalny regiment Potyszów wkroczyły do getta i rozpoczęły pogrom. Ale ku ich zdumieniu - oprawcy napotykali zbrojny opór. Wielu Żydów zabarykadowało się w swoich mieszkaniach i strzelało do polujących na ludzi. Okazało się, że podziemny ruch w getcie zabrał znaczną ilość broni i amunicji.

Niemcy i ich pomocnicy wycofali się z getta. W pięć dni później wrócili z czołgami i wozami pancernymi. Popalali każdy dom, w którym napotkali opór, a ludzie, którzy próbowali uciekać z tych budynków, byli wpychani do środka i paleni. W tej bitwie zginęło prawie tysiąc osób. Potem przez kilka ni wysyłano do Treblinki ogromne transporty.

Nastąpiła kilkutygodniowa przerwa, ale tym razem ludzie pozostali w getcie nie mieli już żadnych złudzeń. Wiedzieli, że ich los został przypieczętowany, ze hitlerowcy postanowili całkowicie eksterminować ludność żydowską.

Ostateczna likwidacja getta rozpoczęła się w marcu. Niemieccy właściciele warsztatów znajdujących się w getcie dostali rozkaz, by poinformowali swoich żydowskich pracowników, że muszą wstawić się w ośrodku rejestracji na wyjazd do Trawnik. Tak jak przy poprzednich okazjach, zapewniano Żydów, że nie mają się czego obawiać, że luzie pozostali w getcie zostali uznani za wartościowy element, że dostaną pracę w dobrych warunkach, będą mieszkali w fabrykach i nie zostaną rozdzieleni ze swymi rodzinami.

Zgłosiła się tylko mała grupka ludzi najbardziej załamanych, głodnych, którzy nie byli w stanie dłużej żyć w swoich podziemnych kryjówkach. Większość nie uwierzyła w niemieckie obietnice. Wiedzieli, że obozy pracy w Trawnikach miały być tylko przynętą, a w rzeczywistości chciano ich wysłać do Treblinki.

Młodzi ludzie oraz wszyscy mężczyźni i kobiety sprawnie fizycznie przyłączyli się do podziemia i kupowali broń za ostatnie środki. Rozpoczęły się gorączkowe przygotowania do zbrojnego oporu. Małe podziemne komórki teraz tworzą dużą, zdyscyplinowaną organizację. Grupki żydowskich przedstawicieli klas pracujących połączyły się i przy pomocy Polskiej Partii Socjalistycznej i innych polskich ugrupowań lewicowych przemycały jedzenie i amunicję kanałami wykopanymi pod murami. Niemcy byli dobrze poinformowani o tych przygotowaniach, ale i tak nie potrzebowali pretekstu do zaatakowania getta. Ponieważ do rejestracji zgłosiła się tylko mała grupka Żydów - zaledwie dwieście osób - hitlerowcy zdecydowali się wywieźć pozostałych siłą.

W nocy z 18 na 19 kwietnia 1943, w noc Paschy, która dla Żydów jest świętem wolności, uzbrojone jednostki SS, Ukraińców, Potyszów i Litwinów otoczyły teren, tzw. Dużego getta wyznaczony ulicami Leszno, Nowolipie, Bonifraterska, Smocza. O świcie 19 kwietnia Niemcy w wozach pancernych weszli do getta ulicą Zamenhofa i zaczęli ostrzeliwać domy. Zabarykadowani Żydzi odpowiedzieli ręcznymi granatami i ogniem z karabinów. Po kilku godzinach hitlerowcy wycofali się z getta. Z każdego okna, dachu, zza zburzonej ściany witał nazistów grad kul z karabinów maszynowych. Sygnał do walki dała grupa młodych ludzi, która zaatakowała zbliżające się niemieckie czołgi ręcznymi granatami. Niemcy wrócili po obiedzie z lekką artylerią i rozpoczęli ostrzał Nowolipia, Bonifraterskiej i Franciszkańskiej. Wtedy zaczęła się rozstrzygająca bitwa.

W tej walce aktywny udział brały żydowskie kobiety ciskając ciężkie kamienie i lejąc wrzątek na atakujących Niemców. Nie ma w historii precedensu tak nierównej i pełnej goryczy walki. Wreszcie Niemcy zdecydowali się użyć ciężkiej artylerii.

Ostrzał był szczególnie ostry w nocami: 23,24 i 25 kwietnia, gdy całe getto zostało zamienione w olbrzymi pożar. Płonące domy utworzyły szczelną ścianę ognia, która uniemożliwiała ucieczkę, i tak bohaterscy bojownicy musieli ginąć w płomieniach. Ci, którzy cudem przedostali się na zewnątrz, byli zabijani przez hitlerowców już za murami getta. Strzelanina pochłonęła także wiele ofiar wśród polskiej ludności zamieszkującej po stronie „aryjskiej” blisko murów.

Ulice getta były piekłem. Pociski rozrywały się w powietrzu, a deszcz kul był tak gęsty, że ktokolwiek wystawił głowę przez okno, padał. Niemcy zastosowali większą siłę ognia podczas powstania w getcie niż w czasie oblężenia Warszawy. Nalewki, Nowolipie, Franciszkańska, Karmelicka, Smocza, Miła, Niska, Gęsia i plac Muranowski zostały kompletnie zburzone. Nie został ani jeden cały dom. Nawet wypalone ściany zrujnowanych domów zostały później wysadzone dynamitem. Przez wiele nocy łuna płonącego getta była widoczna na kilka kilometrów wokół Warszawy. „Gdy opuszczaliśmy Pawiak - opowiadał nam ktoś z nowo przybyłych przez okno <<Hotel Providence>> - widzieliśmy ogromną górę ognia i domy na Dzielnej trzęsące się od wybuchów”.

Wielu Żydów ukrywających się w specjalnie zbudowanych piwnicach zginęło w ogniu i dymie. Jeden Żyd, któremu udało się uciec podczas bitwy, mówił, ze esesmani wyciągali kobiety i dzieci (ukrywające się w kanałach) za włosy i rozstrzeliwali. Głębsze kanały wodociągowe penetrowali ogniem z karabinów maszynowych, a w wielu wypadkach wpompowywali trujący gaz.

Pod gettem znajdowała się cała sieć tajemnych tuneli i korytarzy. Wygląda na to, że Niemcy wiedzieli o tym, bo wysadzili wszystkie piwnice dynamitem. Tysiące ludzi, którzy się tam ukrywali - mężczyzn, kobiet i dzieci, młodych dziewcząt i chłopców - walczyło do ostatniego tchnienia.

Nawet Niemcy byli zdumieni bohaterskim oporem stawianym przez obrońców getta. Nie mogli pojąć, skąd czerpią siły do walki o ostatni bastion polskich Żydów ci ludzie wygłodzeni i wycieńczeni.

Z „małego” getta, w którym były usytuowane fabryki Toebbensa i Schultza oraz kilka mniejszych warsztatów, ostatnich Żydów usuwano siłą.

* * *

Wśród nowo przybyłych internowanych z „Hotel Providence” znajduje się Esta H., moja bliska koleżanka z Łodzi. Opowiedziała mi przez okno o swoich tragicznych przeżyciach przed internowaniem na Pawiaku. Pracowała w fabryce Toebbensa i właśnie była w pracy, gdy Niemcy zaczęli wywozić robotników do Trawnik. Bitwa o getto już się wtedy rozpoczęła.

„Zagano nas na podwórze - opowiadała. - Byłam w stanie skrajnego przerażenia i myślałam, że natychmiast nas zastrzelą. Gdy schodziłam na dół, uzbrojeni Niemcy otoczyli dużą grupę robotników. Dźwięki strzałów i wybuchów dochodziły ze wszystkich stron, a szyby w oknach fabryki drżały. Kiedy już wszyscy zebrali się na dziedzińcu, hitlerowcy kazali nam stanąć pod ścianami z rękami podniesionymi do góry. Mężczyźni powtarzali modlitwy, a ja gorzko żałowałam, że żadnej nie znam. Ale własnymi słowami modliłam się o szybką śmierć.

Los jednak oszczędził mnie. Po chwili pojawił się na dziedzińcu jakiś wyższy oficer niemiecki i wydał rozkaz, żeby odprowadzono nas na Umschlagplatz. Myślałam, że to oznacza Treblinkę. Byłam kompletnie przerażona, ocknęłam się dopiero w wagonie towarowym, ściśnięta w masie ludzi. Przez cały czas nawet nie zauważyłam, że mój mąż był przy mnie. Byłam strasznie spragniona. Na jednej ze stacji, na której pociąg zatrzymał się na długo, mój mąż kupił butelkę wody od jednego z Ukraińców, którzy nas eskortowali. Zapłacił za nią 150 złotych. Ci ukraińscy strażnicy zrobili fortunę podczas tej podróży. Brali po sześćset złotych za mały bochenek chleba. Stopniowo zaczęliśmy sobie zdawać sprawę, że pociąg nie jedzie w kierunku Treblinki; po dwunastu godzinach jazdy przybyliśmy do Trawnik.

Obóz w Trawnikach jest bardzo mały. Umieszczono nas w starej stodole. Nie było wody ani latryn. Tylko niektórzy z nas dostali sienniki, reszta leżała na gołej ziemi. Następnego dnia troje z deportowanych zachorowało na tyfus, a liczba chorych powiększała się z dnia na dzień. Nie separowano ich od zdrowych. Co dzień o szóstej rano budzono nas do pracy; o szóstej wieczór wracaliśmy do naszej stodoły kompletnie wyczerpani. Jedzenie, jakie otrzymywaliśmy, wystarczyło tylko do tego, by utrzymać nas przy życiu. Najbliższe osiedle znajdowało się w odległości kilku kilometrów od nas, ale nikt nie miał odwagi przekraść się tam, by zdobyć pożywienie, bo wokół nas wszędzie błyszczały bagnety Litwinów i Łotyszów.

Ale nawet w tym obozie byli przemytnicy. Codziennie idąc do pracy spotykaliśmy chłopów niosących owoce i chleb, które próbowali nam sprzedawać. Czasem udawało nam się cos kupić w ten sposób, ale w kilku przypadkach Ukraińcy zastrzelili i chłopa, i Żyda, który chciał coś od niego kupić. Raz goj z pobliskiego osiedla wrzucił przez drut kolczasty kawałek chleba chłopcu, który mógł mieć dwanaście lat. Z twarzą rozjaśnioną radością chłopiec podniósł chleb i zaczął go jeść. W tej chwili podbiegł ukraiński strażnik z najbliższego posterunku i jednym uderzeniem wytrącił chłopcu chleb z ręki, po czym zaczął go bić kolbą karabinu. Bił go wciąż, kiedy chłopiec już się nie ruszał. Zbił go na śmierć.

Niemal oszalałam. Inni patrzyli na tę scenę z kompletną bezradnością.

A jednak paru osobom udało się uciec. Kiedyś, późną nocą, oddział partyzantów zaatakował nasz obóz, rozbroił strażników i uwolnił kilkudziesięciu więźniów. Niektórzy ukraińscy strażnicy przyłączyli się nawet do partyzantów i pomagali rozbrajać innych. Były też przypadki, że strażnik uciekał z obozu, żeby przyłączyć się do podziemia.

Niedaleko Trawnik, w lesie, jest zbiorowy grób kilku tysięcy jeńców wojennych. Byli trzymani w naszym obozie. Wszyscy chłopi w sąsiednich wsiach wiedzą o tym grobie, bo byli świadkami egzekucji rosyjskich jeńców wojennych i zmuszono ich do kopania tego wielkiego grobu.

Nie wiem, jak długo byłabym wstanie to wytrzymać - kończyła Esta - ale na szczęście po kilku tygodniach dostaliśmy cudzoziemskie paszporty i od tego momentu wszystko szło dobrze. Wysłano nas do siedziby gestapo w Warszawie, potem spędziliśmy trzy dni w <<Hotel Rogal >> z dużą grupą internowanych z republik południowoamerykańskich. Wreszcie zabrano nas do Vittel z ostatnim transportem internowanych z Pawiaka. Ale nie mogę czuć się szczęśliwa, bo moi rodzice zostali w Trawnikach.

Ostatnio przyszło do Warszawy wiele dokumentów takich jak naszych, ale większość osób, dla których je wystawiono, zginęła ostatnio w Treblince albo w bitwie o getto”.

* * *

Bitwa o getto trwała pięć tygodni. Wygłodzeni, wycieńczeni obrońcy getta walczyli bohatersko przeciw silnej hitlerowskiej maszynie wojennej. Nie nosili mundurów, nie mieli szarży, nie dostali medali za nadludzki wysiłek. Ich jedynym wyróżnieniem była śmierć w płomieniach. Wszyscy z nich są Nieznanymi Żołnierzami, bohaterami, którzy nie mają sobie równych. Jak strasznie jest myśleć o tym wszystkim - tylu jest wśród nich bliskich przyjaciół i krewnych: wujek Abie, Romek, Rutka… Przez kilka ostatnich dni stałam w oknie rozmawiając z nowo przybyłymi internowanymi z „Hotel Providence”. Chciwie słuchałam ich słów, a myśli przenosiły mnie tam, do płonących domów getta, gdzie żyłam przez trzy lata z tymi wszystkimi bohaterami. Co jakiś czas czuję, że mdleję, jakby moje serce zamierało, muszę odejść od okna i położyć się.

Tapeta w naszych pokojach pokryta jest skomplikowanym, ciemnoczerwonym wzorem. Raz, gdy patrzyłam na nią, wyobraziłam sobie, że czerwone linie zmieniają się w długi strumienie krwi... Tak płynęła ich krew, mieszając się z płomieniami. Nasza krew, nasze kości - spalone na popiół. Boże, dlaczego musimy ścierpieć to wszystko? Wujek Abie, Romek i inni... a może ktoś z nich ocalał?

W dniu, w którym rozmawiałam z Estą W., zebrałam dużo jedzenia od internowanych w naszym hotelu i o jedenastej w nocy Hilmar J., przekradł się przez kolczasty drut do „Hotel Providence”. Rozdał jedzenie nowym internowanym, a odebrał osobiste pozdrowienia z getta i wiele listów, które przywieźli nowi dla różnych osób z naszego hotelu.

Jeden z listów był dla Felicji K., od kuzyna, który pozostawał po stronie „aryjskiej” przez długi czas dzięki sfałszowanym papierom. Pani K. dostała dla niego papiery ze Szwajcarii i nie mogła zrozumieć, dlaczego nie przyjechał do Vittel. List tłumaczył, dlaczego. „Sumienie nie pozwala mi ratować samego siebie - napisał - teraz, gdy widziałem tak wielu moich bliskich umierających potworna śmiercią. Czy jestem lepszy od nich? Nie mam odwagi opuścić tych ruin. Nie, nie wyjadę z Warszawy. To moje miejsce, muszę tu zostać. Jakaż jest wartość mojego życia w porównaniu z życiem tych bohaterów, którzy przelali krew za nasz naród? Pisząc ten list słyszę wciąż jeszcze eksplozje w getcie. Ostatnie piwnice są wysadzane dynamitem. Pod ruinami są pogrzebani moi bracia i twoi. Oceń sama, czy mogę od nich uciec? Ostatniej nocy przeszedłem obok bram getta i ciągle jeszcze słyszałem strzały. Ostatni Żydzi jeszcze się opierają. Afisze na ulicach Warszawy głoszą, ze <<Polska wreszcie pozbyła się żydowskich komunistów>>. Po wszystkim, co przeszedłem w ciągu minionych tygodni, nie mam odwagi uczynić najmniejszego kroku, by ratować siebie. Życie straciło dla mnie całą wartość.”

Pani Felicja i inni, którzy czytali ten list, płakali gorzko.

Wstrętne są te opowieści o stosunku niektórych Polaków do żydowskiej tragedii. To prawda, że nielegalne publikacje wydawane przez polskie partie ludzi pracy wzywają Polaków, by udzielali pomocy i dawali schronienie Żydom, którzy uciekli z płonącego getta, ale liczba Polaków odpowiadających na ten apel jest bardzo mała. Odważni Polacy, którzy ryzykują życie ukrywając Żydów uratowanych z getta, często są denuncjowani przez antysemickich chuliganów i dlatego inni są odstraszani od wykonywania tego ludzkiego obowiązku wobec naszych umęczonych ludzi. W tych warunkach niewielka jest nadzieja, że wielu Żydów zdołało się uratować.

15 czerwca 1943

Nie wiem, jak wyrazić ogromną radość - nie, radość i smutek. Dziś dostałam kilka listów od Rutki. Żyje i jest zdrowa. 17 kwietnia jej rodzice wysłali ją z getta płacąc za to poważną sumę. Mieli dołączyć do niej następnego dnia, ale 18 kwietnia hitlerowskie oddziały eksterminacyjne otoczyły getto. Teraz szesnastoletnia Rutka jest sama po stronie „aryjskiej”.

W jej liście wiele jest czarnej rozpaczy, to cud, że przeszedł przez cenzurę. Pisze, że w końcu na pewno odbierze sobie życie. Widziałam Romka w dniu, w którym opuściła getto; tego samego dnia widziała naszą polską przyjaciółkę, panią Zofię K., która dała jej mój adres. Cztery listy Rutki, które nadeszły dzisiaj, noszą różne daty. W drugim jest fragment od Dolka. On i jego krewni dostali zagraniczne paszporty i są internowani. W liście tym Rutka pisze: „Dni, które spędziłam z Dolkiem, były najszczęśliwsze w moim życiu. Miałam uczucie, że jestem pod czyjąś opieką.”

* * *

Dziś przyjechał z Warszawy niejaki pan R. Istnieje podejrzenie, ze ma powiązania z gestapo. Przyjechał całkiem sam, bez żadnej policyjnej eskorty. Powiedział, ze blisko dwa tysiące osób posiadających zagraniczne paszporty wysłano ostatnio do obozu w Bergen-Belsen niedaleko Hanoweru. Jego zdaniem tam właśnie znajdują się ostatni internowani z Pawiaka i Hotelu Polskiego. Wielu krewnych tych internowanych znajduje się wśród nas - obawiają się o losy bliskich. Na razie wszystkie nasze zapytania o ten obóz składane szwajcarskiej komisji pozostały bez odpowiedzi.

18 czerwca 1943

W tych bestialskich czasach prawdziwa pociechą jest spotkanie ludzi, których serca przepełnione są prawdziwą miłością dla prześladowanych i potrzebujących. Dlatego lubię przyglądać się naszej Matce Świętej Helenie. Czuję się mniej przygnębiona, gdy jestem blisko niej. Podziwiam jej cierpliwość, pracowitość i miłość dla małych dzieci. Żadna praca nie jest dla niej zbyt ciężka. Ta cudowna kobieta klęka, by szorować podłogi swymi delikatnymi rękami. Wyciera dzieciom nosy i osusza łzy. Mimo długiej czarnej sukni, jaka nosi, ma mnóstwo praktycznego rozsądku w rozwiązywaniu konfliktów, które narastają tu między ludźmi różnych ras i wyznań.

Kieruje szkołą, a ja czerpię dużą przyjemność z pomagania jej. Robię znaczki, maluje zabawki i zilustrowałam dziesięć egzemplarzy jednej książki dla dzieci, jaką byłyśmy w stanie otrzymać dla całej klasy.

6 sierpnia 1942

Mój ojciec wreszcie przyjechał wraz z transportem mężczyzn z Titmoning. Wreszcie połączyliśmy się po długiej rozłące. Spotkania różnych rodzin były bardzo wzruszające. Ludzie płakali z radości. Ale wciąż jeszcze jest wiele kobiet i dzieci, które nie widziały mężów i ojców od ponad dwóch lat.

Przybyły także transporty z Compiegne i innych obozów z Niemiec - jak Tost czy Kreuzberg. Ta koncentracja internowanych z tak wielu obozów daje nam nadzieję, że wymiana jest już blisko.

* * *

Znów dostałam listy od Rutki zawierające tragiczne aluzje. Ostatni z nich opisuje śmierć Tadka. Byłam przekonana, że z nas wszystkich najprędzej przeżyje Tadek, miał największe szanse. Ale nie ma go już wśród żywych. Nieszczęsny chłopiec popełnił samobójstwo. Z listu Rutki mogłam się domyśleć, że jego ojciec został zabity przez podziemie. Tadek nie mógł znieść takiej hańby; musiał czuć, że nigdy nie zetrze tej plamy ze swojego nazwiska. Ojciec został zabity w domu, 17 kwietnia, na dzień przed wybuchem powstania. Następnego dnia Tadek zabił się. Biedny chłopiec, tak bardzo mnie kochał.

22 sierpnia 1943

W naszym obozie ludzie umierają i rodzą się. Ostatnio mieliśmy dwa pogrzeby starszych Anglików z „Hotel Continental”. A na świat przyszło troje dzieci. Matki otoczone są wielką opieką i otrzymują specjalne paczki za pośrednictwem zakonnic. Kobiety ciężarne także dostają dodatkowe paczki i są pod opieką francuskich lekarzy będącymi jeńcami wojennymi.

Jeden z lekarzy, dr L., jest słynnym chirurgiem. Jego sytuacja przygnębiająca. Ma żonę i dziecko w obozie pod Paryżem, z którego stale odchodzą transporty do Polski. Stale nas pyta, czy to, co się mówi o Treblince, jest prawdą. Nie chce wierzyć, że ludzie są tam zabijani trującym gazem i parą.

* * *

Nasz obóz stanowi jakby mały świat. Mamy nawet u siebie komórki francuskiego ruchu oporu. Internowani wiedzą, że gdzieś w obozie znajduje się odbiornik radiowy. Codziennie rozpowszechnia się ustnie najświeższe wiadomości. Wygląda na to, że Niemcy coś podejrzewają, bo wczoraj przeszukali hotel, ale radia nie znaleźli. Powiadają, że podczas gdy Niemcy robili rewizję, ktoś spacerował po parku z radiem w torbie.

Teraz Niemcy robią rewizję codziennie w innym hotelu, ale radio nadal funkcjonuje i informuje nas o bieżących wydarzeniach. Wiadomości są dobre. Rosjanie zbliżają się do polskiej granicy, Niemcy są stale bombardowane z powietrza, alianci wylądowali we Włoszech, a kompania afrykańska dawno się zakończyła.

Z Afryki dostałam list od mego kuzyna Henry'ego W., który jest oficerem lotnictwa w armii de Gaulle'a. Otrzymywanie listów jest teraz w Europie ogromnym przywilejem, z którego korzystam dzięki amerykańskiej fladze. Stale koresponduję z Rutką przebywającą w Warszawie po stronie „aryjskiej”. Internowanym wolno wysyłać tylko jeden blankiet tygodniowo, ale ja używam blankietów całej mojej rodziny, a dodatkowo daje mi je kilkoro znajomych w obozie. Cenzorzy muszą mieć niezłą robotę z czytaniem całej mojej poczty.

Praca w szkole sprawia mi wielką radość i daje okazję do ćwiczenia się w angielskim i francuskim. Prowadzę teraz zajęcia praktyczne w dwóch klasach. Jako materiału używam kartonów a paczek Czerwonego Krzyża; jako kleju mleka w proszku z wodą. Większość dzieci pochodzi z Polski; wiele z nich przyjechało w dwóch ostatnich transportach, które przybyły tu po likwidacji getta. Bardzo szybko uczą się angielskiego i francuskiego i są dla nas wszystkich wielką pociechą.

2 października 1943

Podczas dwóch dni Rosz Haszana mężczyźni modlili się w jednym z naszych pokoi. Przygotowałyśmy stół ze świecami, jak kiedyś na Pawiaku, i madame Sh., żoną Wielkiego Rabina Warszawy, stała blisko ołtarza. Panował nastrój smutku i powagi.

Drugiego dnia Rosz Haszana dostałam list od Rutki informując mnie, że wujek Abie żyje. Zofia K., powiedziała jej, że wujek pracuje na przedmieściach Pragi. Moi rodzice uważają za dobry omen fakt, że list przyszedł akurat podczas Rosz Haszana. Ale Rutka wciąż nie odpowiada na moje pytanie o Romka. To, co o nim pisze, nie jest jasne. Obawiam się, że nie chce powiedzieć mi prawdy. Musiał zginąć wraz z tysiącami innymi bohaterów getta.

5 października 1943

Dziś dostaliśmy list od naszego wuja z Tuluzy. Pisze, że często musi zmieniać adres i że jego córka, a moja kuzynka, była zmuszona oddać swoje roczne dziecko rodzinie gojów, żeby uchronić je przed hitlerowcami. Sytuacja francuskich Żydów pogarsza się z każdym dniem. Tysiące Żydów wysyła się z Paryża do Drancy, które jest tylko etapem w podróży do Treblinki.

W innych krajach okupowanych przez hitlerowców także zbiera się Żydów w obozach na prowincji zwanych Durchgangslager (obóz przejściowy), przed wysyłka do różnych fabryk śmierci w Polsce. Żydzi ci nie wiedzą, jaki straszny czeka ich los. Nie mają pojęcia o tym, co stało się z polskimi Żydami.

Największe transporty Żydów wychodzą teraz z holenderskiego obozu Westerborg. Opowiadał nam o tym pewien obywatel brytyjski, który przyjechał tu zaledwie parę dni temu z Holandii. Także Amerykanka, która niedawno stamtąd przyjechała, opowiadała nam, jak wspaniały jest stosunek Holendrów do ich żydowskich współobywateli. Nie tylko ukrywają Żydów w swoich domach, ale kilkakrotnie oddziały holenderskiego podziemia atakowały pociągi wiozące Żydów i uwalniały ich. W niektórych miastach Holendrzy spalili księgi metrykalne, aby utrudnić hitlerowcom stwierdzenie, kto jest Żydem. W innych ludność katolicka zorganizowała strajki protestacyjne przeciw prześladowaniu Żydów i w niektórych przypadkach zmusiła Niemców do zaprzestania deportacji.

10 października 1943

Wczoraj był Dzień Pokuty, a dziś są moje urodziny. Czuję się bardzo stara, mimo że mam dopiero 19-cie lat. Mama przygotowała dla mnie przyjęcie - niespodziankę i zaprosiła wszystkich młodych ludzi z całego obozu. Starali się stworzyć radosny nastrój, ale ich sztuczna wesołość tylko mnie zasmuciła.

15 listopada 1943

Dziś odbyliśmy cudowny spacer poza obozem, do pobliskiej miejscowości. Otrzymaliśmy na to pozwolenie po długich i kłopotliwych pertraktacjach. Nasza grupa składała się z 30 osób, a Niemiec, który nas eskortował, zmienił swój surowy ton, gdy daliśmy mu kilka paczek amerykańskich papierosów i inne wartościowe artykuły.

Po raz pierwszy od jedenastu miesięcy opuściliśmy teren ogrodzony kolczastym drutem. Ścieżka wiodła nas wśród zielonych wzgórz Wogezów. W niektórych miejscach była tak wąska, że musieliśmy iść pojedynczo. Słońce jasno świeciło i wiał lekki, chłodny wietrzyk. Nie spotkaliśmy po drodze żywego ducha. Później poszliśmy dookoła malutkiej osady. Przed chatami bawiły się brudne, wymizerowane dzieci, a koń przywiązany do płotu monotonnie skubał trawę.

Większa miejscowość, która stanowiła cel naszej wyprawy, nie wyglądała wiele lepiej. Domy były zniszczone, ludzie chudzi i ogorzali. Zaraz zostaliśmy otoczeni przez dzieci, które błagały nas: „Avez-vous quelque chose a manger?” Daliśmy im chleb i czekoladę. Wpychały ją do buzi małymi, drżącymi rączkami.

W centrum osady znajdowała się mała gospoda. Parę kobiet siedzących przy kominku podniosło się, by nas obsłużyć. Na długim stole pojawiły się butelki czerwonego wina i wiśniówki. Niemiecki strażnik usiadł, żeby się napić, i pozwolił nam swobodnie poruszać się pod warunkiem stawienia się o określonej godzinie. Razem z Erną, Bolą, Rozą i młodym Anglikiem, Haroldem, poszłam rozejrzeć się za mąką, której nie można dostać w obozie za żadną cenę. Po długich poszukiwaniach znalazłam piekarnię, która wypiekała racjonowany chleb. Biedny piekarz odmawiał nam przez długa chwilę, ale kiedy zobaczył konserwy, nasypał nam mąki do toreb. Kupiliśmy także długie francuskie bułki, po siedem franków sztuka, ale były czarne i niepodobne do francuskiego pieczywa przed wojną. Wieśniaczka dała nam kilka jajek i wciąż od nowa dziękowała za mydło i kawałek amerykańskiego żółtego sera, jaki daliśmy jej w zamian za te jaja. Dokądkolwiek poszliśmy, pozdrawiano nas wesołymi okrzykami: „ Les Anglais! Les Americains!”

Po powrocie do gospody spotkała nas wielka niespodzianka. Na stole stało radio, które przedtem było ukryte. Niemiecki strażnik wypił dużo i spał na ławce przed gospodą. Harold złapał zagraniczną stacje i po raz pierwszy od czterech lat słuchałam audycji radiowej.

Udało nam się trafić na program emitowany z Ameryki do Europy. Audycja była w języku niemieckim, tłumaczona na angielski. Wysłuchaliśmy ostatnich wiadomości. Paryż został mocno zbombardowany, tak jak wybrzeże Normandii. Rosjanie odzyskali wiele miast i wzięli tysiące niemieckich jeńców. Audycja kończyła się pozdrowieniem dla wszystkich gnębionych narodów Europy. Słuchaliśmy z zapartym tchem. Nagle wszedł nasz niemiecki strażnik. Na szczęście był zbyt pijany, by zdać sobie sprawę, co się dzieje. Szybko przekręciłam gałkę trafiając na Paryż i usłyszeliśmy wesołą muzykę.

Późnym popołudniem wróciliśmy do domu z naszymi trofeami. Każdy miał małą torebkę z kilkoma funtami maki. W torbie Erny była malutka dziurka i mąka znaczyła naszą drogę. Jedna z Angielek oznajmiła, że ma najlepsze trofeum - w jej torbie był królik! Wszystkie te skarby nie zostały zauważone przez nadzorcę, który sprawdzał nas przy bramie obozu, bo gdy wracaliśmy, było już ciemno.

17 listopada 1943

Jest dziesiąta. W moim pokoju pali się mała lampka. Powiesiłam koc na drzwiach, żeby światło nie przeświecało przez szybę. Oficjalnie powinniśmy gasić światło o dziesiątej, ale tylko w nocy mogę czytać albo pisać. Na oknach są specjalne czarne story, ale i na nich powiesiłam koce i teraz siedzę w kącie przy lampce.

Lubię słyszeć szum brytyjskich i amerykańskich samolotów lecących, co noc o tej samej porze. Słucham dźwięku ciężkich bombowców jak najwspanialszej muzyki. Melodia śmigieł jest dla mnie najlepszą kołysanką, przy której zasypiam z nadzieją, że w końcu ciemne siły nazizmu zostaną pokonane. Następnego dnia czytam niemieckie biuletyny wojenne informujące nas, że Paryż został ciężko zbombardowany i że - naturalnie - trafione zostały tylko szpitale i sierocińce. Może mój kuzyn, Henry W., jest wśród lotników, którzy przelatują w nocy. Jakże bym chciała, żeby zrzucił mi list!

21 listopada 1943

Odbyła się pierwsza wymiana jeńców między Anglią i Niemcami. Około stu osób opuściło Vittel, przede wszystkim chorzy i ci powyżej 60-siatego roku życia. Pożegnania były bardzo wzruszające. Wszyscy im zazdrościliśmy, a szczęśliwcy uśmiechali się, jakby widzieli bramy raju po długim cierpieniu.

W ostatnia sobotę widzieliśmy w naszym kinie film z Nowego Jorku. Pierwsza z mgły wyłoniła się Statua Wolności, gigantyczna kobieta z pochodnią w dłoni. Później pojawiły się dumne drapacze chmur. Widziałam nowojorskie ulice i spieszących dokądś ludzi. Samochody pędziły z ogromną szybkością. Potem był Broadway ze swymi neonami. Ostatnim widokiem był statek wpływający do portu Nowy Jork. W tym momencie salę wypełniły oklaski. Na pewno wszyscy myśleli o chwili, w której sami przypłyną do Nowego Jorku statkiem. Moja mama, która siedziała obok mnie, z trudem panowała nad sobą. „Patrz - mówiła do mnie z entuzjazmem - to jest Radio City, a to Fifth Avenue, a to Broadway...”

Oklaski trwały długo, film wywołał głębokie emocje we wszystkich, którzy znali miasto. Nie rozumiem, dlaczego Niemcy nam to pokazali.

27 listopada 1943

Do Vittel przybył pierwszy transport włoskich jeńców wojennych. Są to Włosi, którzy przeszli do aliantów po kapitulacji, Benita. Umieszczono ich w „Hotel des Colonies”, poza terenem obozu.

Dostaliśmy nieoczekiwanie list od kuzyna, Henry'ego W. Był przez dwa miesiące w Londynie i wciąż jest w służbie u de Gaulle'a.

18 grudnia 1943

Wśród internowanych Żydów wybuchła panika. Nagle Niemcy wydali rozkaz rejestracji Amerykanów i Brytyjczyków pochodzenia żydowskiego. Nie wiemy, co to ma znaczyć, ale krążą rozmaite pogłoski. Niektórzy mówią, że Żydzi zostaną wysłani do Palestyny, w ramach wymiany z internowanymi tam Niemcami. Inni utrzymują, że zostaniemy odesłani do Polski. Żydzi siedzą zrozpaczeni w swoich pokojach i nie wiedzą, co robić. Wygląda na to, że zanosi się na coś poważnego, bo do obozu przyjechała specjalna komisja złożona z wysokich urzędników niemieckiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Internowani goje współczują nam, szczególnie zakonnice. Matka Święta Helena oświadczyła, że gdybyśmy mieli być odesłani do Polski, nie pozwoli zabrać dzieci. „Nie dam im dzieci - oświadczyła zdecydowanie. - Schowam je w kościele i nie pozwolę tam wchodzić.”

26 grudnia 1943

Tym razem skończyło się na strachu. Hitlerowska komisja zniknęła i cały obóz - Żydzi i nie-Żydzi - odetchnęli z ulga.

W tym roku nasze święto Chanuka zbiegło się z Bożym Narodzeniem. Wielu Żydów i katolików uważa, że to fakt symboliczny. W pokojach zajmowanych przez Żydów płoną świąteczne świeczki, a choinka przed kościołem udekorowana jest świecidełkami. Może nasze wspólne cierpienia i prześladowania wreszcie zlikwidują ślepy rasizm?

1 stycznia 1944

Znów Nowy Rok! Co nam przyniesie? Wczoraj wieczorem mieliśmy zabawę. Przez chwilę i ja zapomniałam się i tańczyłam. Ale nagle wyobraziłam sobie, że wokół mnie tańczą cienie. Potem poczułam silne dzwonienie w uszach, które zaraz zmieniło się w dziki śmiech. Poczułam, że kręci mi się w głowie, i poprosiłam mojego partnera, żeby mnie odprowadził do domu.

12 stycznia 1944

W obozie znów napięcie. Spowodowały je pogłoski, że i w Vittel Żydzi mają być izolowani w czymś na kształt getta. Wielu katolików jest oburzonych i twierdzą, że na to nie pozwolą. Ale, jakby się to nie zdawało dziwne, są i tutaj „aryjczycy”, którzy są zadowoleni z tej perspektywy; twierdzą oni, że Żydzi powinni być izolowani od gojów, tak jak to miało miejsce w obozie w Titmoning. Możliwe, że ci sami antysemici rozpuszczają takie plotki.

30 stycznia 1944

Kilka dni temu administracja obozu wydała polecenie, aby Amerykanie byli gotowi do wyjazdu w każdej chwili. Anglicy są sceptyczni i utrzymują, że wymiana nie nastąpi przed upływem kolejnego roku, bo tyle właśnie czasu upłynęło od ogłoszenia wymiany Anglików do przeprowadzenia pierwszej jej części. Posiadacze zielonych amerykańskich paszportów wydanych przed wojną będą mieli pierwszeństwo, przynajmniej zdaniem Niemców.

Czekam niecierpliwie i jestem tak niespokojna od kilku dni, że większość czasu spędzam spacerując po parku.

16 lutego 1944

Dostałam rozpaczliwy list od Rutki. Pisze, że ukradziono jej dokumenty i pieniądze. Jest teraz sama, zagubiona w świecie nienawiści i polowania na ludzi. „Jedyną pociechą jest myśl o Tobie. Żyję nadzieją zobaczenia Cię znów”. Biedna Rutka, ile wycierpiała i przez co jeszcze będzie musiała przejść!

27 lutego 1944

Wreszcie podano termin! Wymiana będzie miała miejsce w Lizbonie, 5 marca. Do wymiany wyznacza się rannych żołnierzy amerykańskich oraz cywilów. Ale nie jest jeszcze całkiem jasne, jakie będą proporcje wymiany: pięciu Niemców za jednego Amerykanina, czy odwrotnie - pięciu Amerykaninów za jednego Niemca. Na ten temat są różne plotki. Administracja obozów, co godzinę robi nowy rejestr - wpisuje nowe nazwiska, skreśla wpisane uprzednio. Żyjemy w okropnym napięciu i nerwowości. Nasza rodzina była na pierwszych dwóch listach, ale teraz została skreślona. Moja matka biega w kółko od jednego biura do drugiego. W pierwszej turze ma jechać tylko około 30 osób, podczas gdy kandydatów w Vittel jest 150-ciu. Wszystkie te zmiany i pogłoski całkiem zszarpały nam nerwy.

28 lutego 1944

Listy zostały zamknięte. My nie jedziemy. Mama stale chodzi do komendanta tylko po to, żeby po raz kolejny usłyszeć, że nie jedziemy, bo ojciec jest w wieku nadającym się do służby wojskowej, a rozdzielenie rodzin jest sprzeczne z zasadami komendanta. Jeśli to prawda, to większość rodzin nie może jechać, bo ich mężczyźni nie skończyli jeszcze 55 lat. Na razie wszystkie zakonnice oraz posiadacze zielonych paszportów otrzymali zapewnienie, że pojadą w pierwszej turze. Ale komendant twierdzi, że w ostatniej nawet chwili mogą jeszcze zajść jakieś zmiany. To mi przypomina hitlerowska taktykę na Pawiaku. Tam też zmieniali zdanie co minutę, najprawdopodobniej tylko w tym celu, żeby nas dręczyć.

29 lutego 1944

Lista Amerykanów, którzy mają być wymienieni, została ostatecznie zamknięta. Nie jedziemy. Szczęśliwcy dostali rozkaz spakowania swoich bagaży. Z okna widzę walizki piętrzące się w ich pokojach. Na dworze pada śnieg. Czasem wydaje mi się, że jestem znów na Pawiaku.

Rozdział XVIII

PODRÓŻ DO WOLNOŚCI

1 marca 1944

Jesteśmy w pociągu! Jedziemy wbrew wszystkiemu. W ciągu ostatnich dwunastu godzin przeżyliśmy najbardziej denerwujące chwile. Zmiany następowały, co pół godziny. O szóstej po południu administracja obozu podała przez głośniki nazwiska wszystkich tych, których nie było na listach. Brakowało paru osób do kompletnego transportu, mieliśmy więc nadzieję, że i my się zabierzemy. Mama pobiegła do komendanta, ale wróciła ze smutna miną; za późno. Ale nie wyrzekła się nadziei i wciąż się modliła, żeby nastąpiło coś w ostatniej chwili.

I nastąpiło. O dziesiątej przyjechały transporty z Liebenau i Titmoning i okazało się, ze jest miejsce jeszcze dla paru internowanych. Administracja wezwała rodowitych Amerykanów i mama została natychmiast zatwierdzona. Początkowo ojciec miał zostać w Vittel i mama zgodziła się na to, bo była pewna, że w ostatnim momencie nastąpi kolejna zmiana i ojcu pozwolą jechać z nami. Na razie spakowała wszystkie nasze rzeczy. Tak samo jak w Warszawie, odwiedziło nas wiele osób dając adresy swoich amerykańskich krewnych. Pomagali nam pakować się i kręcili wokół nas. Niusia W. przygotowała nam jedzenie na drogę, a Bola leżała płacząc w swoim pokoju.

O siódmej rano matka poszła do biura administracji obozu i po kilku minutach przybiegła krzycząc: „Jedziemy wszyscy!”

Nigdy nie zapomnę chwili pożegnania z ludźmi, z którymi tyle razem wycierpieliśmy stale zawieszeni między życiem a śmiercią. Wszyscy mówili: „Proszę, nie zapomnijcie o nas, w was cała nadzieja. Nie milczcie. Dopilnujcie, żeby nas uratowano...” Wszyscy bez wyjątku - mężczyźni, kobiety i dzieci - płakali. Setki rąk machały do nas z okien za kolczastymi drutami. Z oddalenia widziałam jeszcze Ernę ocierającą oczy. Obok niej stała Roza, Harold i wielu innych - znajomych i obcych.

* * *

Nasz przedział sąsiaduje z przedziałem niemieckiej eskorty. Są w stanie skrajnego wyczerpania nerwowego. Nigdy nie widziałam tak przygnębionych Niemców. Stale sprawdzają ilość swoich więźniów według list, które trzymają w rękach.

2 marca 1944

Od kilku godzin stoimy w Biarritz. Pociąg zatrzymał się dwie mile od stacji. Wśród pasażerów rośnie strach. Mówi się, ze wielu internowanych zostanie odesłanych do Vittel, bo jest nas za dużo.

3 marca 1944

Parę minut temu wymieniliśmy wszystkie nasz pieniądze na dolary. To nas wreszcie uspokoiło; naprawdę wierzymy, że teraz jedziemy do Ameryki. Wszystkich mężczyzn zmuszono do podpisania oświadczenia, że nie będą walczyć przeciw Niemcom w żadnej armii. Kiedy wyszli z wagonów podpisać te oświadczenia, zobaczyliśmy jak na sąsiedni tor wjeżdża pociąg z niemieckimi internowanymi. Przybyli z Ameryki, żeby zostać wymienionymi na nas. Wszyscy im naprawdę współczuliśmy.

4 marca 1944

Nasz pociąg znajduje się w tej chwili na terytorium Hiszpanii. Na stacjach różni ludzie pozdrawiają nas znakiem „V”. Uderza ubóstwo Hiszpanów. Obdarte dzieci wyciągają rączki żebrząc o pieniążek. Wielu się widzi żołnierzy, a szczególnie elegancko ubranych oficerów. Ludność cywilna ubrana jest w szmaty i ma zapadnięte policzki.

Wielu eskortujących nas Niemców zostało po francuskiej stronie granicy, a ci, którzy jeszcze nam towarzyszą, ubrani są w cywilne łachy. Wraz z mundurami schowali swoją butę.

5 marca 1944

Właśnie przekroczyliśmy granicę Portugalii. Mundurowa policja hiszpańska została zastąpiona przez tajną policję portugalską. Wciąż jesteśmy w tym samym pociągu. Tu także ludzie pozdrawiają nas znakiem „V”.

Pociąg zbliża się do Lizbony. Widać żagle statków. Ktoś w naszym wagonie właśnie krzyknął słowo „Gripsholm!” To obce szwedzkie słowo dla nas oznacza wolność.

* * *

Obudził mnie głos silnika statku. „Gripsholm” był na pełnym morzu. Wyszłam na pokład i odetchnęłam bezkresnym błękitem. Przesiąknięta krwią ziemia Europy pozostała daleko za mną. Wolność prawie zapierała mi dech.

W ciągu ostatnich czterech lat nie znałam tego uczucia. Cztery lata czarnej swastyki, kolczastych drutów, murów getta, egzekucji i - przede wszystkim strachu. Strachu dniem i nocą. Po czterech latach tego koszmaru początkowo trudno mi cieszyć się wolnością. Wciąż zdawało mi się, że to tylko sen, że w jakimś momencie mogę się obudzić na Pawiaku i znów zobaczę starych ludzi z siwymi brodami, kwitnące dziewczyny i dumnych młodych mężczyzn gnanych jak bydło na Umschlagplatz na ulicy Stawki, gnanych na śmierć.

Czasem zdawało mi się nawet, że słyszę krzyki torturowanych i słonawy zapach morza nagle zmieniał się w mdlący, słodkawy odór ludzkiej krwi, odór często dochodzący do naszych okien na Pawiaku.

Na dole, w mesie ktoś zaczął grać na fortepianie i to przypominało mi Romka, który zwykł grywać te same melodie Schyberta. Widziałam jego długie, delikatne palce. Poszłam do swojej kabiny i padłam na koję płacząc gorzko.

Myślałam, że na statku zapomnę o koszmarach getta. Ale w zadziwiający sposób, pośród niezmierzonego oceanu stale widziałam krwawe ulice Warszawy.

Na pokładzie zaprzyjaźniłam się z amerykańskimi żołnierzami i lotnikami zestrzelonymi w czasie lotu nad Niemcami, którzy zostali wymienieni razem z nami. Niektóre z nich mieli puste, zwisające rękawy. Inni chodzili o kulach. Dwaj młodzi oficerowie mieli potwornie zniekształcone twarze; inni poparzone twarze. Jeden stracił obie nogi, ale uśmiech nie schodził mu z warg.

Czułam się im bliska, a gdy opowiadałam im, co hitlerowcy zrobili w getcie - rozumieli mnie.

Na statku zobaczyłam pierwszy od czterech lat amerykański film, pod tytułem: „Yankee Doodle Dandy”. Żołnierze i oficerowie mieli łzy w oczach oglądając go.

O zmierzchu 14 marca z mgły zaczął się wyłaniać zarys amerykańskiego brzegu. Pasażerowie wyszli na pokład i stali przy relingu. Przypomniała mi się biblijna opowieść o potopie i arce Noego, gdy ta wreszcie osiągnęła suchy ląd.

Przez cały dzień czułam się kompletnie rozbita, jak bym dźwigała bagaż wielu, wielu lat. Nie poszłam tego wieczoru na zabawę. Leżałam na pokładzie słuchając szumu fal, który narastał z każdą chwilą.

15 marca nasz statek dotarł do Nowego Jorku. Ludzie, którzy razem przeszli przez lata nieszczęścia, zaczęli się żegnać. Panował nastrój pełen braterskich uczuć. Na wszystkich twarzach widać było niespokojne oczekiwanie. Widziałam nowojorskie drapacze chmur, ale myśli moje były w Warszawie i rozmawiałam z Rutka. Przez chwilę zdawało mi się, że biorę ją za rękę i ciągnę na statek.

Droga Rutko, bardzo mi cię brak. Chciałabym dzielić z tobą mój dobry los. Jak cudownie byłoby schodzić z tobą na amerykańską ziemię. Chciałabym móc ci przynajmniej dać choć cząstkę wolności i szczęścia, jakie na mnie czekają. Statua Wolności, ta dumna kobieta z pochodnią w dłoni, którą widzę teraz przed sobą, patrzy na ciebie tak samo jak na mnie. Pozdrawia także ciebie - ciebie i wszystkich naszych przyjaciół, którzy jeszcze żyją, a i tych, których nie zobaczymy nigdy więcej.

Rutko, spójrz moimi oczyma, niech twoje serce bije razem z moim. Zbliżamy się do wolności. Każdy z nas znajdzie tutaj chleb, dom i wolność. Nikt nigdy nie będzie się cieszył wolnością tak jak my, którzyśmy ja kiedyś utracili.

Moja Rutko, powiedz wszystkim tym, którzy jeszcze żyją, że nigdy o nich nie zapomnę. Zrobię wszystko, by uratować tych, którzy jeszcze mogą być uratowani, a pomścić tych, którzy tak gorzko zostali poniżeni w ostatnich chwilach swego życia. I tych, których spalono na popiół, zawsze będę widzieć żywych. Powiem, powiem wszystko o naszych cierpieniach, o walce i o mordowaniu naszych najdroższych; będę żądać kary dla niemieckich morderców i ich Gretchen w Berlinie, Monachium, Norymberdze, które korzystały z owoców mordu i noszą jeszcze ubrania i buty naszych umęczonych ludzi. Bądź cierpliwa, Rutko, odwagi, wytrwaj. Jeszcze trochę cierpliwości i wszyscy odzyskamy wolność!

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mary Berg Dziennik z getta warszawskiego
Mary Berg Dziennik z getta warszawskiego
Berg Mary Dziennik z getta warszawskiego
Berg Mary Dziennik z getta warszawskiego
Gąbiński Satnisław Wspomnienia policjanta z getta warszawskiego fragment
Niezatarte ślady getta warszawskiego. Artykuł
Zagłada getta warszawskiego
Gąbiński Satnisław Wspomnienia policjanta z getta warszawskiego fragment
Życie codzienne warszawskiego getta, Żydzi
zapoznanie sie z przepisami bhp, WSFiZ - Finanse i rachunkowość (Warszawa ul. Pawia 55), Licencjat,
Bednarczyk Tadeusz Zycie codzienne warszawskiego getta
Opoczyński Perec Reportaże z warszawskiego getta ebook
Maciej Kubicki O niemieckim filmie propagandowym z warszawskiego getta Przyczynek do analizy
T Bednarczyk Życie codzienne warszawskiego getta
Historycy holokaustu podzieleni w sprawie muzeum warszawskiego getta
Maciocha Agnieszka Autorzy dzienników podróży Magazynu Warszawskiego (2009)
Rozkaz dzienny L 2 Inc 1 Rozpoczynamy nowe życie, Warszawa 1916

więcej podobnych podstron