Drzewiński Andrzej, Inglot Jacek Diamenty Lady Willet


Andrzej Drzewiński & Jacek Inglot  

Diament Lady Willett

Taksówka przysiadła na resorach i opryskawszy chodnik mętnymi bryzgami, stanęła przy krawężniku. Przez całą drogę z lotniska lał deszcz. Jeszcze w czasie podróży, a może wcześniej, w Nowym Jorku, pogoda popsuła się radykalnie, ale Stan Addison, zbyt zajęty swoimi myślami, nie zwracał na to uwagi. Dziw, że zdołał wsiąść do właściwego samolotu.

Otworzył drzwi i ku zaskoczeniu taksówkarza, wyszedł prosto w kałużę. Mokry asfalt odbijał kolorowy neon "Yachtclub - Goat". Stan patrzył jak krople tańczą wśród świetlnych refleksów, potem, nie zważając na chłód wciskający się wraz z wodą za kołnierz, stanął przy gablocie. Jaskrawa, naderwana w rogu karteczka, wspominając o archiwalnych kronikach, zapraszała na prelekcję poświęconą historii yachtingu. Przetarł szybę i przyjrzał się zdjęciu. "Flotylla jachtów pod Salaminą i Pireusem", przeczytał i wzruszył ramionami. Z płaszczem przewieszonym przez ramię wszedł do na wpół wypełnionej salki. Mimo cichych rozmów, prelegent z miną starego wyjadacza mówił swoje. Właśnie tłumaczył, dlaczego jacht z żaglem bermudzkim płynie o kilkanaście stopni ostrzej niż jacht z ożaglowaniem gaflowym. Wybrał fotel przy oknie. Światło lamp wyłapywało w mroku ruchliwe frędzle deszczu. Otarł twarz papierową serwetką i zdążył trafić kulką do kosza, zanim przygaszono oświetlenie. Rozmowy milkły jedna za drugą.

Czarno-biały obraz, w typowym dla amatora dygocie, skakał z góry na dół. Mężczyźni, trzymając pod ramię kobiety w długich sukniach, spacerowali po nabrzeżu. Pomimo drobnych uszkodzeń kopii Addison rozpoznał port Noir Beach. Na kilkudziesięciu żaglówkach rozkładano żagle i wiązano liny.

- Nowojorski yachtclub na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych wielokrotnie organizował regaty oceaniczne. Zawody na wodach wyspy Noir Beach, dzięki wysokim nagrodom, cieszyły się wielkim powodzeniem - prelegent wskazał na ekran. - Widzimy tutaj przygotowania przed wypłynięciem na ocean.

Addison nie słuchał dalszych słów, szukając wzrokiem jachtu o nazwie "Red Sake". Raptowne zmiany ujęcia wraz z tandetnym montażem utrudniały obserwacje, ale w końcu odnalazł smukły jacht. Prowadził go tylko jeden człowiek - John Barley. W większości artykułów z tych lat zaliczano Barleya do czołówki oceanicznego yachtingu.

Od dnia, kiedy Addison ustalił dokładną datę kolizji obiektu z Ziemią, wiele czasu prześlęczał nad gazetami w archiwach. Musiał brać pod uwagę całą prasę wschodniego wybrzeża. Jedyną interesującą wzmiankę odnalazł w "N.B. Dailly". Wnioski, które z niej wysnuł, zaprowadziły go na tę salę.

- Obecnie oglądacie państwo scenę z dnia następnego. Nocny sztorm rozproszył załogi i jachty finiszowały w znacznych odstępach czasu.

Nawet nie przyglądał się dwóm pierwszym jednostkom, trzeci był "Red Sake". W miarę jak zbliżał się do głównego pomostu, oklaski stopniowo słabły. Stojący na dziobie Barley wykrzykiwał coś, z czym nie mogli się pogodzić. Nawet chłopak na brzegu zapomniał złapać cumę.

- To niezwykła historia - podjął prelegent. - Barley sprawia wrażenie człowieka, który zwyciężył, a przecież przypłynął dopiero trzeci. Następny kadr pokaże sprawdzenie zegara.

Krępy żeglarz biegał po pomoście i podtykał każdemu pod nos swój chronometr. Stukał w szkiełko i pokazywał nienaruszone plomby.

- Naturalnie można uznać, że był z niego świetny aktor. Ale jakim cudem sprawił, że opieczętowany zegar pokazywał czas o ponad dwie godziny wcześniejszy?! Nie wiadomo.

Raz jeszcze operator ukazał roześmiane twarze kibiców, potem taśma skończyła się.

- Mimo głosów kilku dziennikarzy, twierdzących, że mamy do czynienia z kolejnym oszustwem N.Y. Yachtclub, sąd odrzucił oskarżenie o zmowę. W wielu wypowiedziach pojawiło się jednak przeświadczenie o autentycznym przekonaniu Barleya, iż płynął dwie godziny krócej. Nawet jego koledzy mówili o nim jako o człowieku z fenomenalnym wyczuciem czasu - rozłożył ręce. - Nigdy nie wyjaśniono tej zagadki.

Na ekran wypłynął kolejny obraz start do wielkich regat. Stojąca w tle Statua Wolności uniemożliwiła pomylenie miejsca. Addison wstał z fotela i schylony przeszedł między rzędami. Przejrzał się w szybie na korytarzu, nasunął płaszcz i pchnął drzwi na wciąż zalewaną deszczem ulicę. Potem cofnął się i na dużym afiszu, gdzie wymieniono kolejne punkty prelekcji, przy zdaniu "Tajemnica Johna Barley'a" dopisał jedno słowo - "wyjaśniona".

- A więc powiadasz, Stan, że To będzie tutaj za tydzień? - Ted Reynolds z lubością pociągnął łyk ginu z sokiem pomarańczowym, obrzydliwej mieszanki, której nikt poza nim na wyspie nie pijał. Poza momentami spożywania przezeń '' ulubionego trunku, Stan bardzo lubił swego przyjaciela. Z trudem hamował mdłości.

- Tak - odparł - oczywiście, o ile moje przypuszczenia nie są czystą mrzonką. Jeśli nie są, obiekt przeleci nad wyspą w sobotę 29 czerwca ok. 23.30.

Siedzieli na tarasie kawiarenki z widokiem na przystań yachtclubu. Sezon był w pełni , toteż co chwila ktoś wpływał lub wypływał. Intensywnie trenowano przed zbliżającymi się regatami. Addison upił trochę piwa - dzień był bardzo upalny.

- Ostatni raz obiekt przelatywał w 1968?

- Na to wygląda. Dotarłem do raportu kapitana Dowsona, który opływał Noir Beach od zachodu na m/s "Hardman . Donosił o opóźnieniu wszystkich chronometrów na statku o godzinę i pięćdziesiąt trzy minuty . Było to w nocy z piątego na szósty czerwca. Czas obiegu ustaliłem na 23 lata, 14 dni i 18 godzin. Jak łatwo obliczyć brakuje jeszcze tydzień.

Co zamierzasz z tym zrobić? Mam nadzieję, że pozwolisz mi to ogłosić w "New York Times"... z chęcią napisał bym o czymś naprawdę interesującym, sprawozdań z regat mam już serdecznie dosyć...

Addison w milczeniu obserwował przystań. Do molo zbliżał się piękny jacht, dowodzony przez opaloną kobietę w czerwonym bikini. Otaczał ją rój wysportowanych mężczyzn, którym raźno wydawała polecenia.

- Kto to jest? - spytał.

- Ach, ta... - Ted parsknął z rozbawieniem. -To osóbka dość znana na wyspie, Lady Wilett, posiadaczka nienasyconego apetytu seksualnego i czterdziesto - karatowego diamentu,, wartego, po ostatniej zwyżce cen, blisko trzy miliony - przerwał na chwilę. - Ma wspaniałą willę na Cyplu Hernera, to prawie pałac. Często urządza tam sex party w czasie których dokonuje publicznego wyboru kochanka. Istna Messalina!

- A diament? Trzyma go na wyspie? - To cała historia, kolejny powód do chwały dla naszej Lady. Diament jest na wyspie przez jeden dzień w roku, po zakończeniu regat. Ma go na sobie przez godzinę na wydawanym przez siebie wielkim balu - zastanowił się i uważnie spojrzał na Stana. - Wiesz, to dziwne, ale ten bal będzie właśnie w sobotę wieczorem, kiedy To ma przylecieć...

Na taras wkroczyła hałaśliwa grupa sześciu mężczyzn. Dwóch pierwszych trzymało na ramionach platynową blondynkę między trzydziestką a czterdziestką, ubraną w czerwone bikini. Lady Willett obrzuciła astronoma i dziennikarza bezmyślnym spojrzeniem, po czym cała grupa skierowała się do baru. Addison odprowadził ich wzrokiem.

- Ted, spałeś z nią?

- Nnnno... - Reynolds, zmieszany, patrzył w głąb pustej szklanki po ginie. - Kiedyś miała miesiąc, gdy sypiała tylko z dziennikarzami, a ja... byłem tu wtedy po raz pierwszy i nie miałem pojęcia, że to taka kosmiczna kurwa. Dla niej facet to worek spermy do wydojenia...

- Hm, może tym razem, jeśli będziemy mieli szczęście, my ją wydoimy.

- Co masz na myśli?

Addison nie odpowiedział. Z baru dobiegły wybuchy śmiechu. Spojrzeli w tym kierunku. Harem Lady Willett bawił się wspaniale - dwóch mężczyzn polewało kobietę szampanem, reszta zaś go z niej zlizywała. Lady wyglądała na zachwyconą; zrzuciła zresztą stanik, aby chłopcy mieli większe pole do popisu. Adisson odwrócił z niesmakiem głowę i przysłaniając oczy popatrzył na niebo nad horyzontem. Pomyślał o diamencie, a także o zbliżającej się ku Ziemi z szybkością trzydziestu tysięcy mil na sekundę czarnej dziurze.

Addison był zmęczony, a Ted udawał, że tego nie zauważa. Sapał z wysiłku, leci systematycznie piął się pod szczyt jednej góry na Noir Beach. Kiedy Stan żądał wyjaśnień, machnął ręką.

Ocean w dole był butelkowozielony. Mewy, szeroko rozpostarłszy skrzydła, kreśliły w pustce zawiłe linie. Pod nimi, w tej perspektywie niewiele większe, lawirowały wśród fal smukłe żaglówki. Trenowano przed sobotnimi regatami. Zapatrzony w dal Addison nie zauważył nawet, kiedy wyszli na płaski kawałek skały, skąd wszystkie ścieżki prowadziły już tylko w dół. Ciężko opadł na zwichrzoną kępę trawy.

- Jeśli powiesz - wysapał - że chciałeś mi pokazać widoki, to zrzucę cię na dół. Ted obojętnie patrzył przed siebie. Dopiero po chwili wyciągnął palec w stronę czerwonego dachu u końca cypla.

- Tam mieszka to stare próchno.

- Nieźle..., i co?

Białą wstążką drogi między drzewami jechał w oddali jakiś samochód. Możliwe, że to sama Lady wracała z miasteczka, aby dokonać paru retuszy makijażu. Miasteczko za ich plecami, jak to w porze sjesty wyglądało sielsko i spokojnie. Reynolds odwrócił głowę.

- Sądzę, że tam, na tarasie, pomyśleliśmy o tym samym.

Stan potarł podbródek, ale nic nie powiedział. Ted kopnął w dół okruch skalny i chwilę śledzili jego lot.

- Powiedz coś więcej na temat tych różnic w czasie.

- Obiekt - rodzaj mikro czarnej dziury, przejdzie przez ocean około pięć mil na zachód od wyspy, dokładnie na przedłużeniu cypla. Astronom wsunął ręce w kieszenie. - Dzięki nietypowemu rozkładowi mas na styku kontynentalnych, gdzie właśnie leży wyspa, dojdzie do zjawiska rezonansu grawitacyjnego, typu kolapsu...

Umilkł, widząc skwaszoną minę Teda. - Coś nie tak...?

- Krócej.

- Dobra - potarł z kolei nos. - Cała ta część wyspy, a przede wszystkim Cypel Harnera, znajdzie się w strefie spowolnionego czasu. Przykładowo, gdy w miasteczku upłynie pół godziny, tam dopiero kwadrans. Zjawisko zacznie się o 23.00. Chwytasz?

Ted obciągnął szczelniej kurtkę na ramionach.

- 0 23.30, kiedy Lady będzie przywdziewać diament, w miasteczku minie już godzina i będzie północ.

- Słusznie - Reynolds stanął tyłem do wiatru. - A wiec dobrze myślałem: siedząc w knajpie, gdzieś na oczach wszystkich do wpół do dwunastej, a potem jadąć na przyjęcie, zdążylibyśmy na moment zakładania diamentu. Tam 23.30 dopiero by nastąpiła. Wiesz, jak to się nazywa?

- Wiem, alibi - pomagając sobie ręką Addison wstał. - Ty naprawdę chcesz rąbnąć jej kamień?

- A co? Ty nie...?

Uśmiechnęli się obydwaj. Stan jeszcze raz obrócił się ku posesji Lady Willett. Wcześniej spostrzeżony samochód właśnie przejeżdżał przez bramę i po chwili żelazne wrota zasunęły się na powrót.

- Jeszcze tylko jeden problem - pomyślał.

Sznur jachtów wyminął wschodni kraniec Noir Beach i powoli zmierzał w stronę portu. Niektóre załogi, mniej odporne na zmienny kierunek wiatru, płynęły obok wywróconych żaglówek. Ted, reagując na wściekły ryk porządkowego, skręcił kierownicą i motorówka zaczęła oddalać się od trasy regat. Addison wciąż uparcie szukał lornetką jachtu diamentowej Lady. Przez moment wydawało mu się, że na jednym ze statków dostrzega kogoś w czerwieni. Ale to było chyba złudzenie - pełnym gazem płynęli ku otwartemu morzu i z każdą chwilą widział coraz mniej .

- Gdzie właściwie płyniemy? - spytał Teda.

Dziennikarz nie odpowiedział, tylko jeszcze raz skręcił. Zmierzali teraz z powrotem ku wyspie, ukosem w stosunku do linii brzegowej. Opływali jej masyw od strony zachodniej. Po kilku minutach zza grupy skał wynurzył się rozległy i płaski cypel. U jego krańca, przy wspaniałej białej plaży stała rozległa willa w stylu hollywoodzkim, pokryta czerwoną dachówką. Dlaczego wszystkie dziwki lubią ten kolor? - pomyślał Addison. Mało kto nie krył tak swych upodobań jak Lady Willett. Podpłynęli do plaży i Ted wyłączył silnik.

- Oto obiekt naszej akcji - powiedział. - Początkowo myślałem, że wylądujemy na plaży i dostaniemy się do domu od tyłu, ale najszybsza motorówka płynie tu z portu ok. 25 minut, poza tym jest wokół cypla trochę podwodnych skał, w nocy zupełnie niewidocznych.

- A droga dojazdowa?

- To bardziej realne. Przy średniej prędkości 60 mil droga z miasta zajmie ok. 10 minut. Sprawdziłem to wczoraj. Pięćdziesiąt metrów przed domem jest duży parking, gdzie można zostawić samochód.

- Teren posiadłości jest z pewnością strzeżony...

Ted bez słowa wskazał punkt na wybrzeżu, powyżej plaży. Addison uważnie popatrzył przez lornetkę. Kępka krzaków dotykała ogrodzenia, po drugiej stronie, także tuż przy siatce, rósł jakiś krzew ozdobny.

- Już w zeszłym roku, kiedy jeszcze u niej bywałem, spostrzegłem, że stwarza to pole martwe dla kamer telewizyjnych. Powinni je dawno wyciąć...

Włączył silnik i zręcznie zawrócił. Płynęli teraz do portu. Addison odetchnął z ulgą - upał dał mu się porządnie we znaki. Wystawił twarz na chłodny podmuch.

- Co zrobimy z płotem? - przypomniał sobie. - Ma chyba ponad dwa i pół metra! I zdaje się widziałem jakieś izolatory... czy jest pod napięciem?

- Tylko trzy górne rzędy drutów kolczastych, siatka nie. Kiedyś było całe, ale jest tu trochę drobnej zwierzyny, która ciągle ładowała się na siatkę i co chwila był alarm.

Do środka łodzi wpadła latająca ryba.

Addison, który ryb w ogóle nie trawił, wzdrygnął się z obrzydzeniem. Chwilę ganiał ją po siedzeniach, w końcu złapał za skrzydła i wyrzucił za burtę. Długo potem mył ręce.

- Jak w końcu przejdziemy przez ten cholerny płot? - zapytał, zużywszy do wytarcia się cały pakiet papierowych ręczników.

- To już załatwione - zaśmiał się Ted. - Wczoraj w nocy przez godzinę siedziałem w tych krzakach i piłowałem ogrodzenie. Wystarczy mocniej pchnąć i będzie metrowej wysokości dziura. Pole martwe działa, skoro mnie na tym nie capnęli.

Zbliżali się do portu. Na horyzoncie dostrzegli ogon regatowego sznura. Byli to kandydaci na ostatnie miejsca - zwycięzców znano już co najmniej od kwadransa.

- Fuck it! - zaklął Ted. - Spóźniłem się na finisz!

- Został nam jeszcze jeden drobiazg: co będziemy robić w środku i jak pryśniemy?

Ted, zrezygnowawszy z oglądania końcówki regat, zatrzymał łódź. Z kieszeni wyjął kartkę papieru i położył ją na desce rozdzielczej, aby nie spadła, przyciskając róg efektowną kapitańską czapką. Był to schemat domu złożonego z kilkunastu pomieszczeń. Wskazał na fragment z samego skraju.

- To jest wejście do hallu od strony basenu. Kiedy będziemy w ogrodzie, bez problemu wmieszamy się w tłum gości. Strojem obowiązującym będzie kostium i maska, tak że nikt nas nie pozna. W samym hallu interesują nas te drzwi i korytarz za nimi - wskazał miejsce na schemacie. - Prowadzi on do pokoju z sejfem, gdzie przez cały czas przechowuje się diament. O 23.30 Lady Willett uda się w towarzystwie jednego goryla z ochrony, aby włożyć diadem, w który diament jest wmontowany. My tam musimy wejść zaraz za nimi...

Tak na oczach wszystkich?!

Ted machnął lekceważąco ręką i prychnął sarkastycznie.

- Ci wszyscy będą w sztok pijani. W zeszłym roku jedynym trzeźwym byłem ja... stąd wiem... hm, to co wiem.

- Skoro tak, to pewnie wiesz także jak obezwładnimy Lady i goryla?

Ted ponownie sięgnął do kieszeni i wyjął małą plastykową buteleczkę z aerozolowym rozpylaczem. Podał ją Addisonowi.

- Gaz paraliżujący. Działa szybko i skutecznie, wyłączając każdego na blisko pół godziny. Z zestawu antyterrorystycznego firmy "Robson and Co". Kupiłem to, kiedy zajmowałem się jeszcze problemem międzynarodowego terroryzmu...

Schował plan domu i uruchomił motorówkę. Płynęli szybko w stronę portu. Dobijała właśnie reszta jachtów. Na molo rozdawano już pierwsze nagrody. Kiedy zacumowali j wyszli na przystań, ze zdumieniem zobaczyli Lady Willett tulącą w ramionach złoty puchar. Szczerzyła radośnie zęby do grona adoratorów. Ted zaczepił jakiegoś gapia. Był to sierżant Webb, zastępca szefa policji.

- Kto wygrał w klasie do 15 ton?

- Nie widać? - odparł zagadnięty. - Nasza Red Lady. Tym razem udało jej się poderwać kilku prawdziwych zawodowców...

Huknęły pierwsze korki i szampan popłynął wraz z perlistym śmiechem Lady Willett. Bal już się rozpoczynał.

- Tak - mruknął w zamyśleniu Addison. - To będzie upojna noc. Zazwyczaj w porcie Noir Beach każdy może zjeść kolację w warunkach jakie mu odpowiadają, na przykład w niewielkiej kafejce o przyćmionym świetle, nocnym barze szybkiej obsługi czy też luksusowej restauracji. Jednak tej nocy tylko zwolennicy wrzaskliwych zabaw i morza przelewanego alkoholu mogli znaleźć coś dla siebie. W Noir Beach świętowano regaty.

- Nie ma co - prychnął Addison - niezła zabawa.

Miał powody, aby to stwierdzić. Tym razem kelner omal nie zwalił im ze stolika pokaźnego zestawu pustych szklanek efektu ponad godzinnego siedzenia. Ted machnął ręką, że nic się nie stało i kelner pożeglował w głąb sali. Chwiejnym krokiem jednoznacznie wskazywał na głęboką zażyłość powstałą między personelem a gośćmi. Stan z lekka zdenerwowany zerknął na zegar przy barze, a potem nachylił się do przyjaciela.

- Rób coś, do cholery. Już kwadrans po jedenastej!

Ted westchnął chrapliwie. - Spokojnie, coś wymyślę.

Zabawa rozkręcała się i przybywali coraz to nowi goście. Stan powiódł wzrokiem po sali, aż w końcu wyłowił stojącego w rogu sierżanta Webba. Pił ten okropny pomidorowo - selerowy cocktail "Bloody Mary".

- Może ktoś da mu w mordę i będziemy świadkami.

- Odpada - Ted rozmazał palcem plamę na blacie, - Przecież to nas muszą zauważyć

Ryk, jaki wydostał się z głośników sugerował, że wzmacniacza dopadł ich znajomy kelner. Trudno powiedzieć, może właśnie przyrost decybeli zdenerwował wysoką czarnulę przy sąsiednim stoliku. W każdym razie zerwała się na równe nogi i ruszyła na parkiet. Nieco przesadziła. Zawadziwszy o krzesło, machnęła rękoma i przebiegając parę kroków z impetem zwaliła się na ich stolik. Ted w ostatniej chwili złapał szklanicę z niedopitym koktailem. Stolik z całym nakryciem poszedł w rozsypkę. Stan wyplątał dziewczynę z obrusu, ale szybko zrozumiał, że miłosierdzie nie zawsze popłaca. Zirytowana śmiechem gości, czarnula odepchnęła Stana wierzgając przy tym nogą. Kopniak trafił dokładnie w dno szklanki trzymanej przez Teda. Naczynie wraz z zawartością wystrzeliło w nadchodzącego sierżanta Webba.

- Niech pan trzyma tę wariatkę - zajęczał Stan boleśnie trafiony obcasem w łydkę. - Jak ktoś nie umie pić...

Webb ocierając twarz popatrzył nań z uwagą.

- Cicho bądź! - syknął Ted. - To jego córka.

Wyglądało, że poza Addisonem wszyscy o tym wiedzieli. Goście rozchodzili się, a sierżant z latoroślą pod ramię ruszył w stronę szatni. Najwyraźniej miało skończyć się na łagodnej reprymendzie.

- Córka...? - Stan raptownie odsunął kelnera grzebiącego w rumowisku. - To świetnie.

Na moment przykląkł, a potem uniósł dłoń.

- Hej! Ta panienka buchnęła mi portfel.

Zadziwiające, lecz mimo delirycznej muzyki co najmniej pół setki osób usłyszało ten okrzyk. Bez wątpienia najcięższe i najbardziej ponure spojrzenie należało do sierżanta.

- Pan składa oskarżenie? - pchnął córkę za siebie.

Stan z zadowoleniem dostrzegł zdziwione spojrzenie Teda. Niby przypadkiem przestąpił z nogi na nogę, a potem spojrzał w dół.

- Najmocniej przepraszam - powiedział. - Pomyliłem się. Unosząc portfel leżący pod jego stopą puścił nieznacznie oko do Teda.

- Panie sierżancie - objął kumpla ramieniem. - Zapraszamy do baru na jednego. Tak dla wyrównania krzywd moralnych.

Napięcie zniknęło jak topniejący śnieg. Obsługa odciągnęła ruinę stolika pod ścianę, a sierżant zawołał kręcącego się w pobliżu chłopaka. Szepnął mu coś do ucha i młodzieniec zniknął w drzwiach z na wpół śpiącą dziewczyną. Potem zatarł dłonie.

- Świetnie - szeroki uśmiech przeciął jego nalaną twarz. - O wpół do dwunastej nadają sprawozdanie z baseballu. Mamy jeszcze minutę.

Krzaki po obu stronach drogi ginęły z oczu w zastraszającym tempie - szybkościomierz wskazywał momentami 80 mil. Ted Reynolds kurczowo trzymał kierownicę; nigdy nie uważał. się za drugiego Niki Laudę. Nieznacznie zwolnił przed kolejnym zakrętem. Szczęściem droga była zupełnie pusta.

- Możesz już się przebierać - powiedział do siedzącego obok Addisona. Z tyłu masz pudło z kostiumami, będziemy hiszpańskimi grandami z siedemnastego wieku...

Astronom patrzył zdumiony w przestrzeń za oknem.

- Dlaczego tu tak biało? Czyżby śnieg?!

Ted, nie zwalniając, szybko zerknął w bok. Parsknął śmiechem.

- Nie, to pył wapienny, nawiewany z otwartych niedawno wapiennych odkrywek.

- Po co tu kamieniołom? Potrzebują kamienia na nagrobki?

- Prawie. Na wschodnim wybrzeżu ma być budowana kolonia willowa dla milionerów, starych pryków z Kalifornii i Bostonu...

Ostro zahamował i skręcił z przecinającej wyspę autostrady w boczną drogę, bezpośrednio wiodącą do rezydencji Lady Willett. Spojrzał na zegarek - mieli zupełnie niezły czas. Drgnął, tknięty nagłą myślą.

- Stan - zwrócił się do Addisona, - jakie mogą być jeszcze skutki przejścia w pobliżu czarnej dziury, prócz, rzecz jasna, spowolnienia czasu?

- Hm, różne, na przykład zanik łączności radiowej, zagięcie światła, zaburzenia magnetyczne...

- A jeśli ona przez coś przejdzie?

- Zależy przez co, w materii stałej jak żelazo czy kamień zostawi po sobie mikroskopijny kanalik, tak samo w przypadku ciała człowieka czy zwierzęcia...

- Dojeżdżamy - przerwał Ted. Zjechał swoim Audi na obszerny parking w dwóch trzecich zapełniony pojazdami najrozmaitszych marek. Reynolds stanął z samego skraja, tuż przy wyjeździe. Sprawdził czas.

- Znakomicie, jechaliśmy tylko osiem i pół minuty.

Wyskoczył z wozu i sięgnął po leżące na tylnym siedzeniu pudło. Zaczęli się gorączkowo przebierać. Kiedy skończyli, przyjrzeli się sobie krytycznie i zbaranieli. Addison otrzeźwiał pierwszy.

- Kto ci powiedział, że to strój hiszpańskiego granda?

- Nikt, tak mi się wydawało, kiedy to kradłem w Teatrze Letnim... ale nie ma czasu, musimy lecieć - Ted poprawił kapelusz i maskę, biegnąc w stronę rezydencji. Klnąc brzydko pod nosem Stan puścił się za nim. Reynolds zbiegł z drogi i kryjąc się za krzakami okrążył ogrodzenie. Wreszcie odnalazł właściwy punkt i gestem przywołał Addisona. Ostrożnie podpełzli pod samą siatkę. Ted rozejrzał wokół, później delikatnie pchnął wybrany fragment. Drut ustąpił i w ogrodzeniu utworzyła się metrowej średnicy dziura.

Ted przeszedł pierwszy. Za płotem przeczołgał się z dziesięć metrów, po czym wstał i spokojnie podszedł do najbliższej oświetlającej ogród latarni. Tam poczekał na Addisona. Zabawa trwała już na całego, z willi dolatywały pijackie wrzaski zmieszane z torturującą uszy rockową muzyką. Poszli w stronę basenu. Po drodze minęli kilka miętoszących się w ciemnościach par i jednego grubasa we fraku. Tulił w ramionach wielką butlę Burbona. Na ich widok czknął i wybełkotał: "Zorro? W dwóch egzemplarzach? Ani chybi delirium tremens". Czknął raz jeszcze, a potem przyssał się do Burbona jak niemowlę do piersi matki. Ted przyspieszył kroku.

- Cholera - warknął, - naprawdę sądziłem, że to strój hiszpańskiego szlachcica.

Doszli do basenu, w którym wesoło pluskało się parę miejscowych kurewek w towarzystwie dwóch leciwych dziadków w pasiastych strojach kąpielowych. Nikt nie zwracał na nich uwagi, a tym bardziej pijany klaun, który obok trampoliny pracowicie zwracał, zdaje się krewetki. Gdy skończył, wstrząsnął się i zrobił kilka kroków, wpadając do basenu, gdzie został radośnie powitany przez dziewczyny. Addison zatrzymał się na moment przy stoliku, na którym dostrzegł zegarek. Na cyplu buła w tej chwili godzina 23.29. - Szybciej - syknął. - Już czas!

Wpadli do hollu, gdzie w kolorowym świetle pławił się tłum przebierańców, w znacznej większości nieźle wstawionych. Stan zupełnie stracił orientację i musiał zdać dalszą akcję na Reynoldsa, który pewne pruł do przeciwległego krańca sali. Kiedy wynurzyli się z tłumu, dostrzegli rosłego mężczyznę w stroju goryla holującego lekko pijaną Lady Willett. Ubrana była, a jakże w krwistoczerwoną suknię balową o hiszpańskim kroju. Z daleka i w przyćmionym świetle wyglądała jak Marylin Monroe w schyłkowym okresie. Addison poczuł coś na kształt podniecenia. Ted pociągnął go za tą parą.

Dotarli do niczym nie wyróżniających się drzwi, które człowiek z ochrony otworzył szarmancko przed Lady. Weszła pierwsza, goryl zaraz za nią. Odczekali chwilę i cicho wsunęli się do środka.

Goryl stał kilka kroków za drzwiami i palił papierosa. Lady zniknęła w głębi korytarza. Ted sięgnął do kieszeni i skoczył do strażnika. Biedak nie zdążył nawet wypuścić z ust papierosa, kiedy osunął się po ścianie. Ted chwycił go za futro i odciągnął do niszy z fotelami, gdzie ułożył ciało w fantazyjnej pozie na wygodnej pufie.

- Kolej na ciebie - powiedział do Addisona. - Nie każ naszej Lady czekać. Stan ruszył w głąb korytarza, chwiejnym chodem symulując nietrzeźwość. Zza załomu ściany wyszła Lady, uśmiechnięta i radosna. Addison też się uśmiechnął, zauważając, iż kobieta ma na głowie diadem z wprawionym w środek dużym diamentem. Podszedł do Lady, przycisnął do ściany, podnosząc jednocześnie do góry suknię. Ręką wyczuł jędrne jeszcze uda. Popracował chwilę dłonią - kobieta sapnęła z zadowolenia. Drugą rękę unosił powoli w górę - Lady Willett rozwierała się coraz bardziej, mrucząc niskim, gardłowym głosem: więcej, więcej... Addison, nie mając ochoty na więcej, nacisnął guzik rozpylacza. Lady całym ciężarem opadła na niego i mógł się przekonać, że z biustem nie jest najgorzej. Zawlókł ciało do niszy i ułożył na gorylu. Tworzyli ładną parę, uznał. Zdjął diadem i jednym ruchem rozgniótł go o kant muru, krusząc delikatną, srebrną pajęczynę. W ręku został mu tylko sławny diament Lady Willett.

Ted syczał od drzwi, żeby się pośpieszył. Przed chwilą myślał nad tym, gdzie schować diament. Na stoliku obok foteli dostrzegł zestaw od herbaty. Opróżnił metalową cukiernicę i wrzucił do środka diament. Cicho wyszli z korytarza, wtapiając się w rozbawiony tłum. Ted kątem oka spostrzegł dwóch mężczyzn o ponurych twarzach, rozglądających się uważnie. To byli agenci ochrony, zaniepokojeni zniknięciem i nieobecnością Lady.

- Pryskamy! - ryknął Addisonowi do ucha, przekrzykując wycie Rolling Stonesów. - Za parę sekund ogłoszą alarm.

Wymknęli się głównym wejściem, kryjąc w cieniu za krzewami. Nagle zawyły syreny alarmowe i teren zaroił się od fali wystraszonych gości. Wszędzie ganiali uzbrojeni strażnicy, aresztując co bardziej podejrzanych. Ted wychylił się zza krzaka i zawołał: "Uciekli na plażę, widziałem!"

Wszyscy bez zastanowienia ruszyli hurmem we wskazanym kierunku. Odczekali trochę, aż nie wywiało na plażę strażnika pilnującego wrót wejściowych. Po czym najspokojniej w świecie wyszli i pobiegli do parkingu. Zrzucili kostiumy i włożyli je do pudła, gdzie Ted umieścił bombę benzynową z opóźnionym zapłonem. Wskoczyli do wozu, ruszając z kopyta. Cały odcinek od autostrady Ted przebył osiemdziesiątką, nie zapalając świateł Addison głośno odmawiał litanię za dusze w czyśćcu cierpiące. Na delikatną uwagę Teda, że przecież jeszcze żyją, odparł: "Innej nie znam".

Wpadli na autostradę i wreszcie mogli włączyć światła. Parę chwil później minął ich pędzący na sygnale wóz policyjny. Skręcił w stronę rezydencji. Addison obejrzał się za nimi i dostrzegł czerwony blask, tak jakby palił się parking.

- Z tą bombą to była chyba lekka przesada - mruknął i z zadowoleniem poklepał się po kieszeni. Czuł obiecującą wypukłość, która w przyszłości miała zmienić się w rzekę błyszczących, zielonych dolarów. Zbliżali się do miasta.

- Pamiętaj -Ted stuknął palcem w tors Stana. - Cały czas oglądaliśmy w porcie wyścigi jolek.

Addison poślinił zadrapanie dłoni, a potem wsunął ją do kieszeni. Obły kształt cukiernicy dość wyraźnie wypychał kieszeń. Skinął głową.

- Jest minuta po pół do pierwszej, transmisja pewnie się skończyła. Pchnęli drzwi baru, gdzie przed półgodziną tutejszego czasu zostawili sierżanta Webba. Dwóch gości ciągnęło przez próg zalanego w sztok kelnera. Uśmiechnął się, jakby dopisał komuś do rachunku datę bitwy pod Waterloo. W atramentowym świetle stroboskopowych lamp podrygiwało na parkiecie kilkanaście par. W porównaniu z uczestnikami przyjęcia u Lady byli trzeźwi jak niemowlęta.

- Jak tam "Orły Bostonu", wygrały? - pstrykając w stronę barmana Ted pochylił się nad Webbem.

Sierżant okręcił się na stołku i popatrzył badawczo.

- Długo was nie było.

- Tylko godzinkę - Stan zgiął rękę. - Nocne wyścigi szalup to mocna rzecz. Napije się pan?

Butelka w ręku barmana zawisła ponad naczyniem Webba.

- Pół godziny...?

- No, oczywiście - Addison wyszczerzył zęby w uśmiechu, gdy wtem poczuł jak mokra i gorąca ścierka zsuwa się po jego plecach.

Na zegarze telewizora barmana dochodziła druga po północy.

- Nie - Webb odsunął szyjkę butelki. - Na dzisiaj starczy.

- Panie sierżancie! -zawołał ktoś z zaplecza. - Znowu telefon, od Lady Willett. Pozostawiając im długie spojrzenie,

Webb zsunął się ze stołka i zniknął. . - Hej! - Reynolds skinął na barmana. - Która godzina?

- Pierwsza pięćdziesiąt - typ obojętnie zakręcił shakera. Ted zerknął w stronę zaplecza.

- Co się stało, do diabła?!

- Pieprzona dziura - warknął Addison wychylając naraz cały gin Teda. - Musiała przejść tuż koło rezydencji, może nawet przez dom. Dlatego różnica w upływie czasu zwiększyła się czterokrotnie.

- Wcześniej nie mogłeś powiedzieć? - Co ty myślisz, że mam Mount Palomar na swoje usługi?

- Sądzisz - Ted przełknął ślinę, - że sierżant coś wywąchał?

Stan ponownie przetarł zadrapanie na ręce. Musiał nadziać się na drut w płocie. Wyglądało jakby przebił rękę na wylot.

- Ta stara zdzira zaczęła wszystkich nakręcać, całą policję - pstryknął w stronę barmana. - Dwie.... albo trzy herbaty proszę.

Zamówienie było na tyle niecodzienne, że zostali obdarzeni kolejnym uważnym spojrzeniem.

- Zaschło mi w gardle - wyjaśnił Stan i przyciągnął Teda. - Powiemy, że byliśmy na dziewczynkach.

O dziwo, sierżant zamiast wyjść z zaplecza wynurzył się od strony drzwi wejściowych i lawirując wśród par na parkiecie, doszedł do nich.

- Mówicie, że oglądaliście zawody w porcie.

Ted zaśmiał się lekko histerycznie.

- Prawdę mówiąc, tylko na początku - mrugnął porozumiewawczo. - Potem poderwaliśmy dwie Szwedki i wybraliśmy się na przejażdżki.

Z tęgiej twarzy Webba nie można było nic odczytać.

- Rozumiem - wolno założył kciuk za pas. - A może wybraliście się w stronę Cypla Hernera?

Stan chciał zaprzeczyć, lecz Ted zdołał go uprzedzić.

- Właśnie, coś się stało w rezydencji Lady Willett? - wskazał zaplecze. - Słyszeliśmy jak pana wołano.

- Dwóch nieznanych osobników wdarło się podczas przyjęcia na teren posesji, ukradło diament i podobno zgwałciło właścicielkę.

Ted zagwizdał, a Stan zrobił głupią minę, pomyślawszy o gorylu, na którego wciągnęli Lady.

- O której to było? - 0 23.30.

- Dzięki Bogu - zaśmiał się Reynolds, - że byliśmy tutaj i mamy alibi.

Sierżant Webb nie odwzajemnił uśmiechu.

- Tam wszyscy są pijani i trudno coś ustalić - zacisnął dłonie na pasie. - Podają tak absurdalne godziny, że kradzież przypuszczalnie miała miejsce później.

Przybrał minę rozmarzonego buldoga. - Możecie powiedzieć, dlaczego na waszym samochodzie są ślady wapiennego pyłu? Takiego, jaki można spotkać tylko na drodze na cypel?

Dobrze, że światło ponownie zaczęło migotać, gdyż z trudem przyszłoby zachować im kamienny wyraz twarzy.

- Dziewczyny - wykrztusił w końcu Ted. - Pan rozumie... bara baca, a tam spokój.

Najwyraźniej, może wiedziony jakimś zmysłem, Webb miał już swoją koncepcję. Następne pytanie upewniło ich, ze również był dobrym obserwatorem.

- Czy mógłby pan pokazać co jest w tej kieszeni?

Osłabły ze strachu Stan uświadomił sobie, że sierżant wskazuje na wypychającą kieszeń cukiernicę. Machinalnie odsunął się od kontuaru, kiedy kelner stawiał filiżanki z herbatą.

- Cukier - wydusił, rzucając rozpaczliwe spojrzenie Tedowi. - Specjalny, jestem diabetyk.

Reynolds miał minę, jakby szukał czegoś ciężkiego, co pozbawiłoby Webba przytomności, a ich chociaż chwilowo kłopotów.

- Mógłbym obejrzeć? - sierżant uśmiechnął się samymi ustami. - Tak z ciekawości.

Nie było wyjścia. Pozbawionymi czucia palcami Stan wyciągnął cukiernicę i podał sierżantowi. Webb uśmiechnął się pod nosem, a potem odemknął wieczko. Zdziwienie na jego twarzy było dość intensywne.

- Rzeczywiście - mruknął i oddał naczynie Stanowi. - Dziwny.

Omal nie zderzył się z Tedem głową zaglądając do środka. W miejscu czterdziestokaratowego diamentu na dnie

cukiernicy przesypywał się miałki proszek. Stan, uderzony nagłym skojarzeniem, zerknął na swoje zadrapanie, a potem uniósł pojemnik pod światło. Zarówno wieczko, jak i dno posiadały teraz drobną, idealnie okrągłą dziurkę.

- Żeby ją szlag trafił - wyszeptał Ted i wyjął cukiernicę z rąk Stana.

Podniósł łyżeczkę i nabierając krystalicznego pyłu wsypał trochę do szklanki z herbatą. Mocno zamieszał.

- Może pan się napije, sierżancie. Czegoś takiego nigdy pan jeszcze nie próbował.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Inglot Diament Lady Willett
Inglot Jacek & Drzewiński Andrzej Diament Lady Willert
Inglot Jacek Quietus
Drzewiński Andrzej Jaskinia
Inglot Jacek Inquisitor 2 Czarownik
Drzewiński Andrzej Prawda o przyjacielu
Drzewiński Andrzej Przebudzenie Lionela
7 Andrzejewski Jerzy, Popiół i diament
Drzewiński Andrzej, Andrzej Ziemiański Zabójcy szatana
Drzewiński Andrzej Zabawa w strzelanego
Drzewiński Andrzej Jaskinia 2
Drzewiński Andrzej Odnowa
Drzewiński Andrzej Brawura
Inglot Jacek Opowiadania
Inglot Jacek Planeta Syren 2
Drzewiński Andrzej Samodzielna decyzja
Inglot Jacek Smog nad Tokyoramą
Drzewiński Andrzej Zapomiany przez ludzi
Inglot Jacek Sodomion czyli Prawdziwa Istność Bytu

więcej podobnych podstron