Stille Sven Jonas Podróż do polski


SVEN JONAS STILLE

PODRÓŻ DO POLSKI

DO CZYTELNIKA

Notatki dotyczące losów autora i jego towarzyszy podczas ich podróży do Polski, które zostają teraz oddane do rąk ogółu, miały pierwotnie dostarczyć jedynie miłych chwil autorowi i jego najbliższym. Wszelako, ulegając wciąż nowym perswazjom i wez­waniom przyjaciół, autor przystał na ogłoszenie ich drukiem. Zostają więc przekazane ogółowi ze wszystkimi błędami i zaleta­mi, często bowiem rzucone były pospiesznie na papier w kryty­cznych chwilach, a nie kierowała tym żadna inna myśl poza nadzieją, iż dążenie do prawdy i obiektywizmu, z jakim autor starał się opisać wydarzenia których był naocznym świadkiem, mogą okazać się użyteczne. Autor me starał się nadać wartości literackich swej książeczce ani też nie poczuwa się do zasług w tej dziedzinie, jest więc spokojny wierząc, że życzliwi czytel­nicy wybaczą banalność, a w tym wszystkie popełnione błędy. Autor przyjmie z zadowoleniem wyrok, jaki wyda rozsądna krytyka.

Ponieważ stałe zajęcia uniemożliwiły autorowi osobiste doko­nanie korekty i zmuszony był powierzyć ją swym przyjaciołom, którzy trochę się na tym znali, w tekście znalazło się wiele błędów w pisowni i interpunkcji, które czytelnik zechce wybaczyć.

S J S

Lund, w marcu 1834


W młodości nadajemy słowu „ludzkość" szersze znaczenie, zanim doświadczenie nie nauczy nas, iż sens jego jest najczęściej dość ograniczony. Patrzymy wówczas na świat i ludzi wyłącznie jak na przyjaciół danych nam po to, byśmy ofiarowywali sobie nawza­jem spokój, wspierali się i uszczęśliwiali. Ojczyzna jest wówczas jedynie stałym punktem, z którego obejmujemy spojrzeniem nie­spokojny świat wierząc, iż wszystkie idee, które obchodzą ludz­kość, obchodzą także i nas.

I właśnie dlatego, jako ludzie kochający wszystko, co wielkie, wszystkie wzniosłe ofiary na rzecz spraw, które uważaliśmy za słuszne i sprawiedliwe, jak również w przekonaniu, że nasze powo­łanie jako lekarzy oznaczało złożenie ludzkości w darze sił i doś­wiadczeń przez nas zdobytych, a wreszcie, co tu ukrywać, pchnię­ci ciekawością kuszącą nas na tysiączne sposoby, odbyliśmy podróż do kraju, którego sytuację niezupełnie jasno rozumieliśmy, a któ­rego pomyślność jest i będzie sprawą całej ludzkości.

Nasze przedsięwzięcie nie miało nic wspólnego z polityką. Jako młodzi ludzie zbyt słabo orientowaliśmy się w jej zawiłościach, by zdawać sobie sprawę, co było politycznie słuszne. Gałąź wiedzy, której poświęciliśmy się, nauczyła nas neutralności pośród ściera­jących się opinii. Człowiek ranny bowiem, człowiek, który potrze­buje pomocy, przestaje być czyimkolwiek wrogiem, a już najmniej jest wrogiem lekarza, którego jedynym obowiązkiem jest udziela­nie pomocy każdemu, kto jej potrzebuje, bez względu na to, jakie ma on przekonania religijne i polityczne.

Polacy byli narodem, który w wielkiej bitwie, nie dysponując niczym prawie, wykształcił w sobie potężną siłę. To oni właś­nie poświęcili wszystko dla swej wolności i uważaliśmy, iż jako ludzie, im przede wszystkim winniśmy ofiarować swe umiejętności.

Aby móc ułożyć w prostą opowieść to wszystko, co piszący i jego towarzysze uznali za godne uwagi w czasie podróży, pod­jętej z myślą o przyjściu z pomocą Polakom będącym w potrze­bie, a także by przywołać osobiste wrażenia, jakie na piszącym wywarły wypadki tej miary co powstanie narodu polskiego przeciw Rosji, konieczne jest wyjaśnienie. Rewolucja nie jest czymś wiel­kim, czymś, co w zasadniczy sposób godzi w porządek świata, jakże często bowiem rezultaty jej są znikome. Oznacza ona stra­szliwe zerwanie wszystkich więzi, spajających z sobą naród i czynią-


cych go szczęśliwym. Jest symptomem wzmożonego napięcia opinii publicznej, a rezultaty jej ulegają unicestwieniu, gdy tylko duch rewolucyjny osłabnie. Rewolucja, podobnie jak obroty ziemi, jest świadectwem okresu przejściowego ludzkich możliwości intelektual­nego tworzenia, nie jest ona może samym przybraniem nowej formy, lecz tylko oznaką istnienia fermentu, który zapewne nie doprowadzi do rozkładu przestarzałych form przez wstrząsy, lecz poprzez nie da znać o swym istnieniu.

Rewolucje narodowe są bólami towarzyszącymi wzrastaniu rodu ludzkiego.

Jedynie posuwając się powoli naprzód zapewnić można zwycię­stwo oświeceniu i wolności. Siły duchowe prowadzą teraz decydu­jącą walkę z siłami materialnymi i do zwycięstwa niepotrzebne są im żadne rewolucje — tylko niecierpliwi pragną bowiem zry­wać owoce, gdy dopiero pokazał się pączek. Prawda toruje sobie drogę podobnie jak przyroda powoli, lecz pewnie. Siła jej podobna jest sile, z jaką roślina cicho i niepostrzeżenie rozsadza skałę, która ją spętała, prawdziwa zaś wolność nie jest cieplarnianą rośli­ną, potrzeba jej tysięcy lat, by mogła wyrosnąć i wydać doj­rzałe owoce.

Ludzie nie mogą być wolni, dopóki nie zrozumieją, co ozna­cza prawdziwa wolność. Gdy wyraźnie zdadzą sobie kiedyś sprawę, do jakiego celu zmierzają, gdy potrafią kiedyś być sprawiedliwi wobec siebie samych i tych, co nimi rządzą, będą wówczas wolni, nie potrzebując przelać nawet jednej kropli krwi. Życie narodów przypomina życie organizmów, jest ciągiem następujących po sobie etapów zniszczenia i odnowy, jest to ciągła rewolucja, nie koń­cząca się seria zmian, i — według mnie — Gutenberg, Fulton i Lancaster byli największymi na świecie rewolucjonistami, ponie­waż ich odkrycia i badania przygotowały zwycięstwo rozumu.

Zamiarem autora tej małej książeczki nie jest więc wywyższanie jednej z walczących stron kosztem drugiej, uważa on jedynie za swój obowiązek opowiedzieć, co widział i słyszał, i jeżeli nawet ośmielał się niekiedy podzielić swymi wrażeniami, pragnie z góry zaznaczyć, iż jest to wyłącznie wyraz jego prywatnych przekonań, i że nie pragnie nikogo w ten sposób zmuszać do dzielenia jego poglądów. Będąc Szwedem, autor kocha wolność zgodną z pra­wem nie znosi więc w takim samym stopniu ucisku, co braku dyscypliny. Ten krótki wstęp powinien być świadectwem punktu widzenia autora w sprawie, na którą ludzie mają różne poglądy. Przechodzi on więc teraz do opisu podroży, który — gdyby nawet nie miał innej wartości — jest przynajmniej próbą bezstronnego opisu przebiegu wypadków, jakich autor był świadkiem w ostatnim okresie walki Polaków o wolność.


Gdy już zdecydowałem się wziąć udział w podróży moich przyjaciół, pozostał mi jeszcze najboleśniejszy z obowiązków, pożegnanie z rodzicami. Miłość do rodziców, których opiece zawdzięczamy to, czym jesteśmy lub czym się staniemy, do tych, którzy poświęcili wszystko, aby kiedyś w niepewnej przyszłości otrzymać podziękowanie za swe ofiary, miłość ta większa jest od miłości ojczyzny i wszystkiego, co tylko jest drogie człowie­kowi. Ojciec szybko udzielił mi pozwolenia. Zgodził się, bym zadecydował sam o własnym losie, matka zaś, wyobrażając sobie już zawczasu słodycz ponownego spotkania, zezwoliła, bym odbył tę niebezpieczną podróż.

Nie zapomnę nigdy tej chwili pełnej bólu i żalu — czułem, jak­bym próbował oderwać się od świata. Tak zresztą było, nikt mi nie był droższy na ziemi od rodziców i do tej pory nie znalaz­łem nic, co by mi potrafiło zastąpić spokojne, beztroskie chwile, jakie przeżyłem w domu, gdzie każda rzecz, każde słowo, każda scena rodzinna nadal jest bliska mojemu sercu i jeszcze dzisiaj zmusza mnie do snucia wspomnień.

2 maja pożegnałem najbliższych. Nie miałem im odwagi powie­dzieć, że widzimy się przed moim wyjazdem po raz ostatni, chcia­łem ich i siebie oszukać pocieszającą myślą, wkrótce spotkamy się znowu!

Wróciłem do Lund, sceneria zmieniła się, spotykały mnie wszę­dzie wesołe twarze, widziałem wokół przyjaźń i miłość. Była to miłość, która ważyła się na wszystko, ten czuł się tutaj jak u siebie w domu, kto wszystko umiał poświęcić.

Moi przyjaciele zajęli się pakowaniem, a ja wraz z nimi 6 maja o pierwszym porannym brzasku pośpieszyliśmy pożegnać się z naszymi nauczycielami, z tymi, którzy byli dla nas dru­gimi rodzicami. Wszyscy zdawali się darzyć nas przyjaźnią i ojco­wską dobrocią. Niektórzy nie pochwalali naszego przedsięwzięcia, inni z kolei je wysławiali, lecz jedni i drudzy życzyli nam szczerze dobrej podróży.

Po południu na dziedzińcu zebrali się wszyscy bez wyjątku nasi koledzy — młodzież studiująca w Lund. Chcieli raz jeszcze nas zobaczyć i pożegnać po raz ostatni. Chcieli raz jeszcze poka­zać, jak bardzo bliski był im los nasz i narodu, do którego jechaliśmy, młodzież dostrzega bowiem jedynie to, co romantyczne. Widzieli w nas trzech młodych ludzi, którzy ważyli się na wszy­stko dla sprawy, którą uważali za słuszną. Kochali Polskę, gdyż walczyła o wielką sprawę. Człowiek młody nie stara się nigdy odgadnąć możliwych skutków różnych przedsięwzięć, dostrzega jedynie ideę leżącą u ich podstaw. Pogardza człowiekiem przezor­nym, jak orzeł pogardzałby mędrcem, przepowiadającym mu na


podstawie wyliczeń niechybną śmierć przy upadku z wysokości, na której szybuje, choćby nawet w kilka chwil później miał rzeczywiście zwalić się na ziemię z podstępnie przestrzelonym skrzydłem. Młodość to okres siły, wtedy właśnie krew płynie wartko w żyłach i człowiek wierzy, że los jest sprawiedliwy nawet z ludzkiego punktu widzenia, i nie bierze pod uwagę, że niesprawiedliwość na świecie jest sprawiedliwością w wyrokach wieczności, oraz że zgniecenie narodu jest tylko klamrą w serii wydarzeń scalających przeszłość z tym, co nadchodzi.

Dlatego też koledzy tak ciepło odnieśli się do projektu naszego wyjazdu. Młodzież powitała nas na dziedzińcu radosnym „Hurra!" a najstarszy z zebranych powiedział kilka serdecznych słów w imie­niu pozostałych i zakończył okrzykiem: „Niech żyje naród polski!" A potem udaliśmy się wszyscy do rogatek południowych, śpie­wając jedną z pieśni patriotycznych. Tam koledzy pożegnali nas raz jeszcze i ruszyliśmy w drogę. Gdy odjeżdżaliśmy, stali nadal machając po raz ostatni na pożegnanie, aż zniknęli nam z oczu za zakrętem.

W drodze do Malmo mijaliśmy szeroką nizinę, która rozcią­gała się aż po horyzont i usiana była licznymi kościołami i wioskami. Przez całą drogę mijaliśmy znane nam miejsca. Zostawialiśmy je szybko za sobą. Były na stałe przywiązane do ziemi, my zaś mieliśmy przed sobą świat pełen nadziei i nie­bezpieczeństw. Wkrótce zauważyliśmy wieżę w Malmo i po godzi­nie wjechaliśmy do tego pięknego miasta.

Bergh miał tam rodzinę, a Stenkula wielu znajomych, ja prawie nikogo. Przyjaciele moi wyszli do miasta, ja zaś napisałem kilka listów pożegnalnych do rodziców i rodzeństwa.

Następnego dnia rano o ósmej udaliśmy się do portu w towa­rzystwie naszych przyjaciół. Był piękny poranek, powierzchnia morza lekko wzburzona i oświetlona promieniami słońca, podob­nie nadzieja oświetla powierzchnię niepokojącej i niebezpiecznej rzeczywistości. Weszliśmy na pokład — jeszcze uścisk dłoni ze szwedzkiego brzegu, marynarze, nieczuli na cierpienia serca, odepch­nęli statek od nadbrzeża i zaczęła się podróż. Długo staliśmy w milczeniu patrząc, jak nasi przyjaciele na brzegu znikają jeden po drugim. Miasto stawało się coraz bardziej niewyraźne, aż rozpłynęło się w oddali. Przypomniałem sobie wówczas dokładnie, co jeden z przyjaciół z Lund powiedział mi przy rozstaniu: „Spełnij swój obowiązek i nie zapomnij ani na chwilę, że jesteś Szwedem". Aż do tej pory nie rozumiałem w głębi duszy właści­wego znaczenia tych słów, teraz dopiero pojąłem, co znaczy kochać ojczyznę.

Na samym początku podróży czekały nas kłopoty, popsuła


się bowiem pogoda. Zerwał się ostry wiatr i fale robiły się coraz większe. Mieliśmy zawinąć na Drago, ale wiatr się zmie­nił i pomknęliśmy w kierunku Kopenhagi, której posępna sylwetka z wieżami powoli wyłaniała się z mgły. Wkrótce zawinęliśmy do portu, gdzie powitał nas czerwono ubrany żołnierz, który zapro­wadził nas od razu do komory celnej. Ponieważ nasz niewielki bagaż słusznie uznany został za inconfiscabla1, a nasze paszporty nie budziły zastrzeżeń, rozpoczęliśmy wędrówkę do miasta i zatrzy­maliśmy się w zajeździe Stadt-Lauenburg.

Następnego dnia poszliśmy na giełdę, żeby dowiedzieć się o moż­liwości dotarcia morzem do jakiegoś niemieckiego portu i omawia­liśmy właśnie z angielskim kapitanem podróż do Gdańska, gdy niejaki Aspegren, kupiec, przedstawił nas kapitanowi nazwiskiem Lamberg, który miał 14 maja odpłynąć swym szkunerem „Argus" do Królewca.

Obejrzeliśmy Kopenhagę z jej osobliwościami. Mógłbym zapeł­nić kilka stron opowieściami o Okrągłej Wieży z Biblioteką, zamku Rosenborg, który jak stary ojciec rodziny trwa pośród paplania współczesności, o klejnotach koronacyjnych i galerii ze zbiorami sztuki, gdzie znajduje się zaprzęg czterokonny, w którym siedzą wielcy panowie, zaprzęg tak mały, iż zmieścić by się mógł w łupi­nie orzecha (robota słynnego Stenbocka). Opowieściami o tych wszystkich cudach zapełnić mógłbym kilka stron, mijaliśmy je jednak pośpiesznie, pragnąc ruszyć w dalszą podróż do Polski, a czytelnik podziela zapewne to pragnienie z podróżującymi.

Już po południu 14 maja znaleźliśmy się na pokładzie i wypły­nęliśmy w kierunku Tre Kronor, gdzie miano nam m. in. pod­pisać paszporty. Następnego ranka o czwartej „Argus" wypłynął na morze z silnym wiatrem. Na próżno oczekiwaliśmy pięknej pogody. Gdy wyszliśmy rano na pokład spodziewając się ujrzeć przyjazne słońce, padać nam zaczęła na twarz niemiła mżawka. Zerwał się sztorm, przynajmniej w naszym mniemaniu dość gwał­towny, i po raz pierwszy doszedłem w gronie przyjaciół do wnio­sku, iż słowo „mikrokosmos" jest prawdziwym i wyczerpującym określeniem człowieka. Niczym prawdziwy opozycjonista, stawia­łem jak mogłem czoło wzburzonemu morzu, a wreszcie, wyczerpany całkowicie rozkosznymi przeżyciami na łonie natury, udałem się chwiejnym krokiem do kajuty przy akompaniamencie śmiechu marynarzy i dowcipów jednego z moich towarzyszy podróży. Siedział tam już drugi przyjaciel Polski. Pobladły na twarzy, filozofował na temat niestałości świata. Opowiedzieliśmy sobie wzajemnie o swoich cierpieniach i mogliśmy tylko ubolewać, że triumwirat został rozbity. Słyszeliśmy ciągłe rozmowy, jakie pro­wadził nasz kolega z marynarzami na pokładzie. Nie stracił


jeszcze bezcennej umiejętności śmiania się, prowadzenia rozmowy i milczenia w wybranej przez siebie chwili. Słyszeliśmy nawet od czasu do czasu błyskotliwe dowcipy na temat naszej nieznajomo­ści życia na morzu, lecz głos nagle ucichł i w chwilę potem towarzysz nasz zszedł do kajuty, by zacząć cierpieć z nami bardziej nawet, niż moglibyśmy sobie byli wymarzyć.

Następnego ranka zobaczyliśmy znowu wybrzeże Skanii, a po południu zatrzymaliśmy się u wejścia do portu Ystad. Mieliśmy tam przyjaciół, ale nie chcieliśmy schodzić na ląd. Dopiero żegna­liśmy się i mieliśmy jeszcze w pamięci, jak gorzkie są takie chwile. Kapitan pojechał do miasta, lecz powrócił o zmroku, „Argus" rozwinął żagle i dolina skanska utonęła wkrótce we mgle. Zobaczyliśmy znowu Szwecję jak we śnie, krótko i nie­wyraźnie, i pospieszyliśmy do naszych koi, by przynajmniej w ma­rzeniach sennych ujrzeć raz jeszcze ojczyznę i ukochanych, których zostawiliśmy.

Wcześnie rano następnego dnia „Argus" zatrzymał się z opusz­czonym żaglem u północno-zachodniego przylądka Bornholmu. Był piękny ranek, morze było gładkie jak lustro, a słonce świe­ciło już na wschodzie, gdy marynarze zaintonowali poranny psalm. Było coś pięknego w tej modlitwie odmawianej w królestwie przyrody piersi unosiły się tak swobodnie a oczy, zwrócone w kierunku miłosiernego nieba błyszczały taką nadzieją. Dziwna mieszanina niekłamanej pobożności i prymitywnego człowieczeń­stwa rozjaśniały ogorzałe wichrem twarze marynarzy a głębokie, przenikliwe dźwięki pieśni wzbudzały nastrój smutku, pobożności i miłości. Pieśń była prosta i dlatego bardziej poruszała struny duszy, niż pieśń operowa.

Stare ruiny, zwane twierdzą Ruth, wznosiły się na szczycie bornholmskich skał z piaskowca. Miejsce to wyglądało romanty­cznie. Łodzie, które otoczyły statek, zapełnione były ludźmi prag­nącymi z nami handlować. Wyspa była ich całym światem i nie tknęły ich nigdy inne burze niż te, które srożyły się u skalis­tych wybrzeży Bornholmu. Podobni ludzie, odizolowani tak bardzo i żyjący tylko dla siebie, zdają się należeć do najszczęśliwszych.

Pod wieczór złapaliśmy znowu wiatr i odpłynęliśmy, oświetleni światłem bornholmskiej latarni morskiej, która stała świecąc bez przerwy jak wytrwały człowiek, podczas gdy latarnia na wyspie Christiana bawiła nas swymi pomysłami, błyszczącymi sekundami, po których gasła, podobnie jak gasną geniusze — latarnie morskie ludzkości.

Przez sześć kolejnych dni trwał sztorm i statek krążył po morzu, niebo i twarz kapitana były pochmurne, słyszeliśmy tylko "ster w lewo", „ster w prawo", widzieliśmy jedynie szare niebo


i rozgniewane morze. Przyszło nam także doświadczyć jednostaj-ności życia na morzu i gdybym chciał poddać moich czytelników próbie cierpliwości, dostarczyłbym im opisu owych sześciu dni, lecz opuszczam go, gdyż wspomnienie ich byłoby monotonne, a jeszcze bardziej monotonne stałoby się opisywanie.

23 maja pogoda znowu była piękna. Przepłynęliśmy jak strzała wzdłuż wąskiego cypla, który wychodząc z Reecerhoft tworzy Zatokę Pucką. Zobaczyliśmy piękny Gdańsk z wysokimi ciemny­mi wieżami i popłynęliśmy wzdłuż Mierzei Wiślanej, by 24 maja o godzinie dziesiątej wieczorem zobaczyć latarnię morską w Pilawie. Następnego ranka pilot przeprowadził nas przez trudny prze­smyk i o dziewiątej byliśmy już przy wejściu do Zalewu Wiśla­nego.

Żadnemu narodowi nie wychodzi na dobre, iż jego pierwszymi przedstawicielami są zawsze urzędnicy celni. Obowiązki, jakie spełniają, czynią ich dokuczliwymi. Celnicy zaś Królestwa Prus­kiego byli szczególnie irytujący. Były to trzy karykatury Wiary, Nadzjei i Miłości. Trudno było wierzyć pierwszemu w drugim na próżno pokładało się nadzieję, fizjonomia zaś trzeciego była tak nieprzyjazna, iż szczerze żałowałem tej, którą wybrał lub wybierze sobie za żonę. Prawdziwe szczęście, iż panowie ci nie mogli przeszukać naszych serc a przeszukali tylko nasze tobołki, któ­rym nic się nie stało, gdyż wyglądały niewinnie.

Konsul szwedzki Hahne zaprosił nas na obiad. Poznanie Hah-nego i jego rodziny należy do najcenniejszych znajomości, które poczyniliśmy. Nie mieliśmy wprawy w niemieckim. Hahne chciał mówić po szwedzku, ale to powiodło się niewiele lepiej. Widząc to żona jego, która pragnęła przy tym, byśmy wprawiali się w jej ojczystym języku, zaproponowała rozmowę wyłącznie po niemiecku. Przystaliśmy na jej propozycję i mam nadzieję, że nasze niecodzienne sformułowania dostarczyły jej tyle samo rado­ści, ile przykrości musiało jej dostarczyć kaleczenie niemczyzny przez nasze języki, nieprzywykłe do "ch" i „sch"

Pani Hahne była wykształconą kobietą i rozmowa nasza doty­czyła głownie Frithiofowej sagi Tegnera2, która sprawi być może, iż w przyszłości Szwecja będzie znana jako ojczyzna Frithiofa, tak jak obecnie znana jest jedynie jako kraj, z którego pochodzi Karol XII.

U konsula Hahnego usłyszałem po raz pierwszy Marsz Dwer-nickiego3 i w towarzystwie młodego Maulstroma (Szweda) posz­liśmy obejrzeć to małe miasto i latarnię morską. Kupiłem pod­czas spaceru ów polski marsz, aby go wysłać do domu i nie byłem w stanie przewidzieć niebezpieczeństwa, jakie to na nas sprowadzi.


A poszliśmy na górę latarni morskiej, aby z jej wierzchołka obejrzeć piękny krajobraz. W drzwiach swej nawiedzanej przez wiatry siedziby stał Najwyższy Kapłan Światła, Pan Latarnik. Na głowie miał szarą perukę, która dziwacznie kontrastowała z czerwoną, spękaną twarzą, brązowym, staromodnym frakiem, długą i szeroką koszulą i parą szerokich, kaszmirowych spodni nieokreślonego koloru, których nogawki wpuszczone były do wyso­kich butów. Gdy wyraziliśmy chęć obejrzenia krajobrazu, pozwo­lono nam wejść na balkonik. Roztaczał się stamtąd piękny widok. Po jednej stronie leżała forteca i miasteczko ze swymi parkami, po drugiej rozciągał się przed nami gładki jak lustro i obramo­wany zielenią Zalew Wiślany. Nasz towarzysz podjął się wyna­grodzić latarnika za jego trudy, nie znaliśmy bowiem cennika, a człowiek ten wydawał nam się zbyt dystyngowany, by miał zażądać sam zapłaty za swoje usługi. Nie podejrzewaliśmy niczego schodząc w dół po schodach, lecz niespodziewanie usłyszeliśmy przekleństwa na górze. Zrozumieliśmy, mimo że wypowiadane były w obcym języku, iż nie oznaczają nic dobrego, a wkrótce potem zadźwięczał grad monet spadających po kamiennych scho­dach, był to napiwek, który spadał nam pod nogi. Maulstrom nie zadowolił starego, który pragnął teraz, byśmy poszli razem ze swoimi pieniędzmi do diabła. Śmieliśmy się z jego gniewu i chętnie dalibyśmy tyle, ile żądał, lecz on zamieszkiwał w górze, w swych nawiedzanych przez wichry apartamentach. I tak, zmę­czeni wędrówką po schodach, zgodziliśmy się, by złość pozosta­ła w swej wieży, a sami wróciliśmy do domu konsula, któremu opowiedzieliśmy naszą przygodę. Śmieliśmy się z niej jak z błahego wydarzenia. Z błędu wyprowadził nas wkrótce policjant, który uprzejmie wezwał nas na przesłuchanie. Byliśmy oczywiście dość zdziwieni i nie rozumieliśmy, co mogło się stać powodem prze­słuchania. Ale gdy tylko przyszliśmy na posterunek, przebiegła mina, z jaką latarnik nas powitał, kazała nam się domyślić, że chodziło o napiwek. Latarnik oskarżył nas o szpiegostwo naj­wyraźniej dlatego, iż trzymałem w ręku kartkę papieru, na której, jak mu się zdawało, był narysowany plan twierdzy w Pilawie. Wytłumaczyliśmy, że na kartce były nuty Marsza generała Dwernickiego, lecz dopiero wtedy, gdy konsul Hahne wziął nas pod opiekę, zostaliśmy uwolnieni od podejrzeń, iż jesteśmy inżynierami trudniącymi się szpiegostwem.

O godzinie piątej po południu tego samego dnia weszliśmy na pokład i wypłynęliśmy na Zalew Wiślany. Trudno sobie wyobrazić piękniejszą podróż niż droga do Królewca. Z jednej strony mieliśmy Pilawę z jej twierdzą, alejami i żyznymi dolinami. Przyroda była wszędzie bogata i różnorodna, a liczne pola świad-


czyły o pracowitości mieszkańców. Po drugiej stronie widać było miasta, zamki i gęste lasy, a w głębi, u wejścia do kanału prowadzącego do Królewca wznosił się piękny zamek Hollsten. Kanał zdobiły aleje, statki sunęły wśród drzew jak damy w powłó­czystych woalkach, spacerujące po promenadzie. Zarzuciliśmy kot­wicę u wejścia do kanału, a następnego ranka zaprzężono do statku sześć koni i ruszyliśmy powoli w kierunku Królewca, mając wieś Hollsten po jednej stronie, a po drugiej urozmaicony, pagórkowaty krajobraz pokryty zagajnikami i polami oraz stada bydła. Byliśmy wreszcie u wrót tego starego, niemieckiego miasta. Zatrzymaliśmy się w zajeździe „Pod Złotym Lwem". Zgłosiliśmy się do konsula Berga, który podzielił się z nami niemiłą wiado­mością, iż wzdłuż granicy polskiej rozciągnięty został pruski kordon wojskowy, by powstrzymać rozszerzanie się epidemii cholery i przenikanie zaraźliwego ducha wolności, i że nikomu nie dawano paszportu do Polski. Próbowaliśmy jednak od prezy­denta zarządu prowincji otrzymać pozwolenie na wyjazd do Polski, by jako lekarze móc badać cholerę na miejscu. Przypuszczaliśmy, iż podobnej prośbie trudno będzie odmówić a czas, w którym władze Królewca namyślać się będą, jaki powód podać, by nie dopuścić do naszej podróży, chcieliśmy wykorzystać na oglądanie miasta.

Królewiec jest starym miastem. Domy ozdobione są malowi­dłami i wyglądają niemal jak budynki klasztorne, ulice są wąskie, poprzecinane kanałami i człowiekowi wydaje się, iż jest w starym, hanzeatyckim mieście z jego mieszczańską próżnością i całym ceremonialnym przepychem. Pod wieczór udaliśmy się na wytworną promenadę Borsen-Halle-Garten. Idzie się tam pięknym mostem ponad tak zwaną groblą zamkową, z jednej strony odgrodzoną promenadą, z drugiej zaś wysokimi, podobnymi do wież budyn­kami, wśród których stoi stary zamek królewski. Przypomina on grubego burmistrza, który zajął miejsce pośród otaczających go radnych. Park jest duży i urozmaicony, zdobią go aleje i berceaux 4, na których zawieszano latarnie, prześwitujące jak robaczki świętojańskie wśród zieleni. Po stawie koło grobli pływały łodzie, a w nich studenci królewieccy śpiewali pieśni, wtórując orkiestrze z zamkowej altany.

Zawarliśmy przy okazji wiele znajomości i zauważyliśmy, iż powszechnie opowiadano się za Polską, pomimo niebezpieczeństwa grożącego ze strony szpiclującej policji. Byliśmy zapraszani przez wielu wykładowców uniwersyteckich i nigdy nie zapomnimy otwartości i dobroci, z jaką nas przyjmowano. Zwiedziliśmy też lazaret, a także Akademię i szereg innych zakładów.

l czerwca otrzymaliśmy odpowiedź odmowną na prośbę o pasz-


port do Polski, by jednak choć trochę zadośćuczynić naszym życze­niom, wystawiono nam paszporty do Krakowa przez Bydgoszcz i Poznań*, ponieważ właśnie w Krakowie wybuchła cholera. Ktoś nam więc doradził, by jechać do Bydgoszczy, a stamtąd na skróty do polskiej granicy, zapewniając, iż pomogą nam się przez nią przedostać szmuglujący Żydzi. Przygotowaliśmy się więc do drogi i zamówiliśmy miejsce w dyliżansie, który miał odje­chać następnego popołudnia o szóstej. Wróciliśmy właśnie z miasta po odbyciu kilku wizyt, gdy gospodarz zawiadomił nas z tajem­niczą miną, iż jakiś nieznajomy pragnie z nami mówić. Weszli­śmy do pokoju niezbyt dobrze nastawieni do nieznajomych, w któ­rych łatwo widzieliśmy szpiegów. Nie mieliśmy jednak czasu na refleksje, gdyż zaraz wkroczył młody człowiek, który przedstawił nam się jako Duńczyk nazwiskiem M...r. Ani jego wygląd, ani sposób bycia nie budziły naszego zaufania. Przywiodło go do nas pragnienie towarzyszenia nam do Polski i w tym celu postarał się w Danii o listy polecające. Robiliśmy co w naszej mocy, by się go pozbyć, lecz on nalegał i radził nam jechać przez Brodnicę**, co miało być najpewniejszą drogą.

Dyliżans był wkrótce gotów do drogi i nasz M...r pojechał z nami, by, jak nam oświadczył, namówić nas do zmiany marsz­ruty. Byliśmy nieugięci. Męczył nas jednak na każdym postoju za każdym razem, gdy tylko nasz Schurmeister (pocztylion) zatrzy­mywał się w zajeździe, by wypić kieliszek. W Prabutach dokąd dotarliśmy o dziesiątej następnego wieczora, nasz towarzysz znik­nął, gdy zrozumiał z naszych dość niedwuznacznych wypowiedzi, iż nie życzymy sobie jego towarzystwa*** W czasie dalszej pod-

* W oryg. Krakau, Bromberg, Posen

**W oryg. Strasburg.

*** Jako dowód pruskiej neutralności i opartego na prawie narodów sposobu postępowania, a także by pokazać, na jakie niebezpieczeństwa byliśmy wystawieni w czasie przejazdu przez ten kraj załączam, za pozwoleniem czytelników, opis przygód owego Duńczyka tak, jak je sam opisał w gazetach.

Około czterech miesięcy temu odpłynąłem z Flensburga zaopatrzo­ny w paszport i list rekomendacyjny, zarówno do Królewca [w oryg. Konigsberg - przyp. tłum. ] jak i Warszawy, a także pieniądze, aby przy­jąć służbę w polskiej armii. Paszporty moje podpisano zarówno w Pila­wie jak i Królewcu. Gdy idąc za czyjąś radą, w tym drugim mieście wyjawiłem mój zamiar władzom nie ukrywając niczego, otrzymałem stanowcze zapewnienie, iż nikt mi nie będzie robił przeszkód w podróży. Odjechałem więc dyliżansem pocztowym w towarzystwie trzech szwedz­kich lekarzy, panów Bergha, Stenkuli i Stillego do Prabutów [w oryg. Riesenburg — przyp. tłum. ]. Tam rozstaliśmy się. Szwedzi pojechali do Torunia [w oryg. Thorn — przyp. tłum. ], aby dostać się potem do


róży, gdy nasi pozostali współtowarzysze podroży spali, Stenkula zaproponował, pragnąc zmylić pana M...r, którego mieliśmy za szpiega, a także tych, którzy chcieliby nas ewentualnie ścigać, by wysiąść z dyliżansu w Kwidzyniu, mimo iż zapłaciliśmy za podróż aż do Bydgoszczy i pójść na przełaj do polskiej granicy. 4 czerwca o godzinie drugiej nad ranem dyliżans zatrzymał się w Kwidzyniu i po chwili namysłu opuściliśmy miasto z tobołkami na plecach. Słyszeliśmy, jak pocztylion woła nas, a gdy nie przyszliśmy, dyliżans odjechał

Warszawy, do której zmierzali, a ja do Brodnicy, stawiając sobie ten sam cel. Jechałem małym chłopskim wozem, takim, jakie najczęściej można spotkać w tej okolicy i do wieczora ujechałem około ćwierć mili do granicy, gdy nagle otoczony zostałem przez czterech żandarmów i odtransportowany przez nich z powrotem do Brodnicy. Władze woj­skowe przekazały mnie tam władzom cywilnym, te zaś z powrotem tym pierwszym i w rezultacie, choć powoływałem się na swój ważny duński paszport, który stwierdzał, iż udaje się do Polski wyłącznie jako osoba prywatna, tej samej nocy zostałem przewieziony pod strażą żandarmów do Kwidzynia [w oryg. Marienwerder — przyp. tłum. ] — głównej siedziby rządu pruskiego w Prusach Zachodnich. Przedtem odebrano mi moje rzeczy, papiery, pieniądze, a te ostatnie żandarmi zatrzymali na swoje i moje potrzeby w czasie podroży do Kwidzynia. Jechaliśmy całą noc i spotkaliśmy w tym czasie około trzystu wozów zaprzężonych w cztery konie, z prowiantem dla armii rosyjskiej. W Kwidzyniu żandarmi z na­stawionymi bagnetami przeprowadzili mnie z policji do budynku rządu, a stamtąd do głównego sądu krajowego, gdzie nie udzieliwszy żadnej odpowiedzi na moje pytania i nie podawszy żadnego powodu, zamknięto mnie z mordercami i złodziejami w tak zwanej wieży gdańskiej, zbudo­wanej w czasach krzyżackich. Przesiedziałem tam dwa dni, a potem zostałem przesłuchany przez rządowego asesora, który zamieścił moje wyjaśnienia w protokole. Przypadkiem spotkałem tam znajomego z czasów pobytu na uniwersytecie w Getyndze. Nazywa się Mac-Lean (pochodzi ze szkockiej rodziny). Imię jego podaję do wiadomości z głęboką wdzię­cznością za jego zacne podejście do mnie. Częściowo jemu, częściowo zaś nadradcy krajowemu, von Rosenfeldowi, zawdzięczam że wypuszczono mnie po upływie sześciu dni, gdy na piśmie przypomniałem, iż jestem w posiadaniu dokumentów, które nie straciły ważności. Gdy jednak zażądałem odszkodowania za wydatki, jakie poniosłem w podróży i więzieniu od chwili mego aresztowania, zagrożono mi ponownym wtrąceniem do więzienia, do czego by z pewnością doszło gdyby nie pan von Rosenfeld, który nie dopuścił do tego poprzez swą stanowczą interwencję. Odmówiono mi wydania odpisu z protokołu mojego prze­słuchania, a jako jedyny powód mego uwięzienia podano, że »utrzymując stosunki z Rosją nie mogą zezwolić, by Polacy otrzymywali jakąkolwiek pomoc«. Komentarz ten przytaczam dosłownie, tak, jak go usłyszałem. Mimochodem wspomniano nawet, iż »mój duński paszport nie jest dowo­dem mej tożsamości«. W czasie mojego pobytu w Kwidzyniu przechodziły


Paszport nie wytyczał już drogi i jedynym naszym przewod­nikiem była teraz mała, podręczna mapa, która pomogła nam znaleźć drogę prosto do granicy. Zdawaliśmy sobie sprawę, iż jesteśmy bezbronni a sytuacja, w jakiej się znajdowaliśmy, spra­wiała, że czuliśmy przedsmak nieczystego sumienia. Każdy czło­wiek, którego spotykaliśmy, choćby wyglądał zupełnie niewinnie, wydawał się nam szpiegiem i nie mieliśmy odwagi wchodzić do miast czy zajazdów, żeby nie narazić się na pytania, które mogłyby zakończyć się nie tyle wyrzuceniem, co wrzuceniem do jednej z pruskich twierdz. Brano nas za wędrujących czeladników, ale nie raniło to zupełnie naszej próżności.

Tego samego dnia przeszliśmy rzekę Osę i pod wieczór, głodni i zmęczeni dotarliśmy do wsi, która nazywała się Gruten*. Byliśmy już niedaleko granicy Polski pruskiej i po raz pierwszy usłysze­liśmy polską mowę, lecz tak zniekształconą, że i Polakowi trudno by było coś zrozumieć.

Znaliśmy na szczęście kilka słów, które powinny wystarczyć w tej sytuacji, między innymi „klebb", „voddy", „massla", „dwa koń** do Briesen"***. Ufni więc w swoje siły weszliśmy do cha­łupy, w której przyjął nas ciemny człowiek o dzikim wyglądzie. Potrzebowaliśmy przede wszystkim jedzenia, gdyż byliśmy wyczer­pani długą drogą i próbowaliśmy porozumieć się po niemiecku. Wieśniak stał zdziwiony i odpowiedział potokiem słów, z których zrozumieliśmy równie mało, jak on z naszego przemówienia. Nie pozostało wiec nic innego, jak sięgnąć do naszego słownika. Zaczęliśmy więc wymawiać słowo „klebb", pokazując przy tym na usta, by ułatwić zrozumienie naszej prośby. Po wielu niepo­rozumieniach dostaliśmy w końcu chleba i przystąpiliśmy powoli

tamtędy dwa rosyjskie pułki, które zostały zmuszone do ucieczki. Miały one zamiar połączyć się znowu z armią rosyjską. Wydano mi teraz prawdziwie włóczęgowskie dokumenty. Mimo iż duński paszport określał wyraźnie mój zawód, zrobiono ze mnie studenta, który zamierzał dyli­żansem pocztowym powrócić do Królewca. Miałem tam otrzymać z powro­tem papiery, które mi zabrano. Zwracałem się potem kolejno do różnych władz, lecz wszędzie odpowiadano mi, iż nikt o nich nie słyszał. Dawano mi przy tym do zrozumienia, iż zostanę znowu wtrącony do wiezienia, o ile natychmiast nie wsiądę na jakiś statek i nie powrócę do domu. Zastosowałem się wiec rychło do tego, co mi dawano do zrozumienia. Koszty podróży i aresztu pokryto z moich własnych pieniędzy. W Królew­cu dowiedziałem się, iż nakaz aresztowania mnie wysłany został na granicę jeszcze przed moim wyjazdem z tego miasta" (przyp. autora).

* Prawdopodobnie chodzi o miejscowość o nazwie Gruta.

** Tak w oryg.

*** Wąbrzeźno.


do naszej drugiej prośby, a więc: „dwa kon do Briesen", a gdy wieśniak w końcu zrozumiał, o co nam chodzi, zaprzągł wóz i pojechaliśmy. Przez całą drogę nasz woźnica spotykał znajomych, którzy towarzyszyli mu potem przez długie odcinki drogi i zapewne on właśnie zwrócił im uwagę na nasze osoby. Nareszcie o pier­wszej w nocy przybyliśmy do Wąbrzeźna, nędznej mieściny, gdzie zatrzymaliśmy się na czymś w rodzaju rynku przy domu, w którym ludzie jeszcze nie spali. Nasz włościanin wszedł do środka i wyszedł w gromadzie pijanych, którzy spędzali w tym domu miły wieczór. Otoczyli nasz wóz i posypały się dowcipy, których niestety nie rozumieliśmy, gdyż wokół nas rozbrzmiewały głośne salwy śmiechu. Najwyraźniej nie można tam było dostać noclegu, gdyż nasz włościanin zawrócił wóz i powiózł nas w dół, w sąsiednią dolinę, do domu otoczonego wielkimi drzewami. Przypominało to wjazd do zbójeckiej jaskini lub siedziby trolla5, jakie opisują nasze romanse rycerskie. Wieśniak zaczął walić w drzwi, które otworzyły się. Wyjrzał zza nich człowiek zarośnięty na twarzy, ubrany w czar­ny płaszcz. Po ożywionej rozmowie zostaliśmy wprowadzeni do małej, nędznej izdebki, która nie posiadała żadnych innych wygód poza gołą podłogą. Po chwili usłyszeliśmy, jak ów czarny człowiek zaryglowuje drzwi i zapadła cisza. Mieliśmy więc doskonałą okazję, by oddać się romantycznym rozmyślaniom, lecz natura zwyciężyła. Zasnęliśmy na wilgotnej podłodze, zapominając o prawdziwych i urojonych niebezpieczeństwach.

Przyjeżdżając do kraju, którego języka się nie zna, człowiek znajduje się w dziwacznej sytuacji. Jest się wtedy niemym widzem, który niczego nie pojmuje, a fantazja znajduje duże pole do popisu wszędzie tam, gdzie powstają luki w rozumieniu otaczają­cego świata. Wypełniają je najbardziej fantastyczne i dalekie od prawdy wyobrażenia. Zanim więc położyliśmy się w spokojnej chacie, w której udzielono nam gościny, przygotowaliśmy się jak można najlepiej do obrony. Że była to przezorność zupełnie nie­potrzebna, przekonaliśmy się następnego dnia o piątej, gdy cali i zdrowi ruszyliśmy w dalszą drogę, zapłaciwszy naszemu uprzej­memu gospodarzowi.

Padało bardzo i gdy dotarliśmy do wsi Zieten, byliśmy zupełnie przemoczeni. Weszliśmy do najschludniejszego domu, jaki się tam znajdował. W izbie zobaczyliśmy sześćdziesięcioletniego człowieka o siwych włosach, w mycce na głowie i w szlafroku, jedzącego śniadanie w towarzystwie żony, która zapewne z powodu święta (była to niedziela) wystrojona była w czerwone buty, różnokolo-rową spódnicę i różowy fartuch. Staruszkowie wydali nam się uprzejmymi ludźmi i próbowaliśmy wybadać poglądy staruszka, który znał niemiecki, by dowiedzieć się od niego, w jaki sposób


szybko dotrzeć do celu. Był on jednak bardziej powściągliwy, niż się spodziewaliśmy. Jadł dalej, odpowiadając półsłówkami na nasze pytania i nie dał nam ani jedzenia, ani dobrej rady. Musieliśmy więc znowu rozpocząć wędrówkę, nie osiągnąwszy nic ani w sferze duchowej, ani cielesnej. Szliśmy teraz przez lasy i mokradła aż do miasteczka Kowalewo*, blisko dawnej pruskiej Polski i zaledwie półtorej mili od granicy z Polską rosyjską.

Właściciel zajazdu w Kowalewie był wesołym i otwartym czło­wiekiem. Zupełnie nie ukrywał swego oddania dla polskiej sprawy a my, zadowoleni ze znalezienia bratniej duszy, zwierzyliśmy mu się, iż zamierzamy przekroczyć granicę. Nie pochwalił on jednak naszego planu uważając, iż jest niemożliwy do wykonania, gdyż kordon pruski był postawiony w największy stan pogotowia. Opowiadał nam, iż parę dni wcześniej dwóch ludzi zostało postrze­lonych przy przekraczaniu granicy, jeden po pruskiej stronie, drugi zaś, gdy podszedł zbyt blisko granicy po polskiej stronie. Ten drugi dostał we własnej ojczyźnie kulą od Prusaków, którzy nie naruszyli w ten sposób oczywiście neutralności.

Nasz rozmówca poradził nam jednak, by dojść do Golubia** — najbardziej wysuniętej pruskiej twierdzy granicznej, gdzie komen­dantem był, jak mówił, Polak, który być może pozwoli nam przekroczyć granicę. Zauważył przy tym jednak iż jest to pruski urzędnik, a uwaga jego odebrała nam nieco nadziei, by udało się w ten sposób urzeczywistnić nasze zamiary.

Przygnębieni brakiem większych szans na powodzenie wiedzie­liśmy, iż nadchodząca noc zadecyduje o naszym losie, bowiem posterunek graniczny strzelał bez oglądania się na nic, a nieokrze­sana kupa żołdactwa otrzymała surowe rozkazy, tak że nie waha­łaby się strzelać lub zadać śmiertelnego ciosu bagnetem każdemu, kto by się zbliżył, bez względu na powód, jaki by nim kierował.

Miał się zatem rozstrzygnąć nasz los i wiedzieliśmy, że jedno słowo, jeden nieopatrzny krok udaremnić może nasze przedsię­wzięcie. Czuliśmy po raz pierwszy, jak nikłe mamy szanse, jak łatwo unicestwić można niezłomne postanowienia i ludzkie siły. Być może szelest spadającego liścia lub krzyk nocnego ptaka zade­cyduje o losie naszym i naszych bliskich.

Odbyliśmy naradę, lecz żadna z wysuwanych propozycji nie była wiele warta, ponieważ wszystkie opierały się tylko na przy­puszczeniach co do możliwości przekroczenia granicy. Zdecydo­waliśmy się jednak na drogę do Golubia i około dziewiątej wieczorem znaleźliśmy się na odległość strzału od bram miasta

* W oryg. po polsku

** W oryg. po polsku


Okolicę widać było jeszcze wyraźnie i gdy porównaliśmy ją z naszą mapą, stwierdziliśmy, iż w pobliżu powinna się znajdować rzeka Drwęca*, stanowiąca granicę pomiędzy Polską pruską a starą Polską. Po naszej stronie miasta leżało wielkie pole rzepaku, ciągnące się aż po ścianę rozległego lasu. Postanowiliśmy spróbo­wać przeprawić się przez rzekę bez przewodnika. Schowaliśmy się więc w lasku położonym po drugiej stronie drogi, rozmyśla­jąc nad sposobami przeprawy, gdyby rzeka miała się okazać głęboka i szeroka.

Noc już zapadła i wszystko spowiła szarobiała mgła. Mrugało kilka gwiazd i w ciemności widzieliśmy jeszcze szpice wież w Golubiu. Nie rozlegał się żaden głos, słychać było tylko nasze przytłumione szepty, którymi próbowaliśmy dodać sobie nawzajem odwagi przed ryzykownym przedsięwzięciem, jakie nas czekało. Przeszliśmy drogę i pogrążyliśmy się w pole rzepaku. Szliśmy cicho wśród wyrośniętej roślinności w kierunku, w którym -zdawało nam się — płynie rzeka. Doszliśmy w końcu do szero­kiego rowu, który biegł przez pole i zobaczyliśmy po raz pier­wszy odcinającą się na jaśniejszym horyzoncie budkę wartowniczą. Wartownika jednak nie dostrzegliśmy, mimo iż szukaliśmy go pilnie, na ile tylko ostrożność pozwalała. Obawialiśmy się, iż ktoś taki znajduje się w pobliżu, a ponieważ chodzeniu po polu musiały towarzyszyć szmery, które by nas mogły zdradzić, odpełzliśmy z powrotem rowem do miejsca, skąd, jak przypuszczaliśmy, można było przejść przez pole nie będąc słyszanym. Wtedy dopiero odważyliśmy się zawrócić i wkrótce znaleźliśmy się w po­bliskim lesie, gdzie — wymęczeni wyczerpującą wędrówką — poło­żyliśmy się pod drzewem. Nigdy jeszcze zapewne nie wsłuchiwa­liśmy się czujniej niż w tej chwili, wyławiając podejrzane odgłosy.

W lesie panowała jednak głęboka cisza, przerywana tylko upior­nym poszumem drzew, trzaskiem ocierających się o siebie gałęzi i nerwowym poszczekiwaniem psa, który pilnował leżącej gdzieś w pobliżu chałupy. Gdy upewniliśmy się, że nikt nas nie śledzi, opuściliśmy kryjówkę i poszliśmy przez las, aż natrafiliśmy na dolinę, która zaprowadziła nas w dół, do rzeki

Zobaczyliśmy teraz po raz pierwszy ową ziemię, której synowie ofiarowali tyle dla ducha czasu pomsty, lecz nie opłakiwani, wzgardzeni i wyśmiani przez współczesnych sobie głupców, wy­krwawieni na śmierć, stali się błagalną ofiarą swej krótkowzro­cznej epoki. Obcy był jej ogień, który ich trawił i umiała tylko wzdychać, podczas gdy obowiązkiem było działanie z całą mocą, którą tak często trwoniła na nic. Potomność będzie o nich

* W oryg. Drwenza


myślała z litością jako o straconych dla sprawy, którą nauczyła się pogardzać. Tak więc po drugiej stronie ciemnej rzeki leżała Polska. Jest ona jak kamień ofiarny rzucony na ciało Europy. Leją się tam krew i łzy, a krew ta i łzy powinny stale padać na otaczający zastygły motłoch, aż przebudzi się on ze swego uśpienia, aż pęknie skorupa osłaniająca żywego ducha, czyniąc motłoch wolnym.

W miejscu, do którego doszliśmy, Drwęca miała około czter­dziestu stóp szerokości i była zbyt głęboka, by można ją było przejść w bród. Brzegi były wysokie i strome. Znaleźliśmy tam miejsce, w którym woda wyżłobiła w piasku jamę pokrytą u góry trawą. Ukryliśmy się w niej, a gdy doszliśmy do wniosku, że z plecakami nie uda nam się przepłynąć rzeki, Stenkula przypom­niał sobie na szczęście, iż przechodząc przez las, minęliśmy kładkę przerzuconą przez mały strumyk. Kładkę tworzyła pojedyncza kłoda drzewa. Postanowiliśmy odnaleźć ją, by użyć jako tratwy do przewozu naszych plecaków.

Wróciłem więc ze Stenkulą z powrotem, a Bergh został na straży naszego dobytku, który, choć niewielki, był dla nas nie­ocenionym, bezcennym skarbem. Biegliśmy bez wytchnienia, żeby jak najszybciej przeprawić się przez rzekę.

Gdy byliśmy już blisko celu, usłyszeliśmy ludzkie głosy i w koń­cu dostrzegliśmy między drzewami dwóch mężczyzn i kobietę przechodzących przez kładkę, do której zmierzaliśmy. Wędrowcy oddalili się. Wkrótce zamilkły odgłosy kroków i dźwięk głosów, pośpieszyliśmy więc naprzód i po kilku uciążliwych próbach udało nam się kładkę wydobyć. Powrót odbywał się powoli, ponieważ uginaliśmy się pod ciężarem kłody, lecz po uciążliwej wędrówce dotarliśmy do naszego towarzysza, którego dręczył straszliwy nie­pokój o nasze losy w czasie długiej nieobecności spowodowanej przeciwnościami, jakie nas spotkały. Słyszał on te same co my głosy i niepokój, że zostaniemy schwytani lub zdradzeni przero­dził się niemal w pewność, że nas to właśnie spotkało.

Przygotowaliśmy się do przebycia rzeki. Przywiązaliśmy w tym celu linę do końca kłody, a Stenkula przymocował do niej swój plecak i puścił ten niewymyślny statek na wodę chcąc zbadać, czy wytrzyma większe obciążenie. Kłoda zanurzyła się jednak tak bardzo w wodzie, że nie było nadziei, by mogła udźwignąć naraz wszystkie nasze rzeczy, postanowiliśmy więc przeprawić się po kolei. Rozebraliśmy się i Stenkula miał się właśnie rzucić do rzeki, gdy usłyszeliśmy poszczękiwanie karabinów i odgłos kroków na trawiastym brzegu.

Widząc zbliżające się niebezpieczeństwo, porzuciliśmy kłodę w trzcinach przybrzeżnych i poszukaliśmy znowu schronienia


w naszej ziemnej kryjówce. Tak jak przypuszczaliśmy, nie udało się nam jednak dostatecznie skryć. Choć kuliliśmy się i zwijaliśmy jak tylko można, lękaliśmy się, by któryś z nas nie został zauwa­żony przez ścigających. Pamiętaliśmy teraz żywo opowieść karcz­marza z Kowalewa o tych dwóch, którzy przed nami weszli na niebezpieczne ścieżki. Strażnicy byli coraz bliżej i bliżej. Coraz wyraźniej słyszeliśmy ich rozmowy i szczęk luźno przykręconych bagnetów. Przeszli jednak obok nas i skierowali kroki w stronę brzegu.

Gdy odeszli, podnieśliśmy ostrożnie głowy, by zobaczyć, jak bardzo się oddalili. Robiąc dalej swój obchód, zniknęli z naszego pola widzenia wśród drzew. Wówczas Stenkula rzucił się do rzeki i przepłynął ją, ciągnąc za sobą kłodę zanurzoną pod ciężarem w wodzie. Dotarł do polskiego brzegu, zdjął plecak i przepłynął z powrotem wraz z kłodą.

Przyszła teraz kolej na mnie. Skoczyłem w taki sam sposób do rzeki, lecz ponieważ kłoda, do której był przywiązany mój plecak, wysunęła się przede mnie, a linka zaplątała mi się wokół nogi, prąd porwał mnie w dół rzeki w czasie daremnych prób wyswobodzenia się. Znalazłem się tak daleko od moich towarzyszy, iż nie słyszeli mnie ani nie widzieli i obawiałem się, by woda nie zniosła mnie zbyt blisko Prusaków. Wreszcie z najwyższym wysił­kiem dobiłem do polskiego brzegu, daleko poniżej miejsca, w któ­rym wylądował Stenkula. Powróciłem od razu wraz z kłodą i pośrodku rzeki spotkałem Stenkulę, który przekazał kłodę Berghowi. W kilka minut później staliśmy wszyscy trzej na ziemi walczących o wolność bohaterów.

Obrzuciliśmy wzrokiem na pożegnanie przeciwny brzeg, na którym leżała reszta Europy. Byliśmy teraz w nieszczęśliwej Polsce, opuszczonej przez wszystkich, zdanej tylko na siebie

Nie wiedzieliśmy, w jakim miejscu się znajdujemy, lecz blisko brzegu widniał taki sam las, jaki zostawiliśmy po pruskiej stronie. Poszliśmy tam, by założyć na siebie przemoczone ubrania, a potem zacząć na nowo wędrówkę po dobre lub złe, tam gdzie los zechce nas zaprowadzić.

Widać często, jak kieruje nami bezpośrednio wola mocy nad­przyrodzonej, nie ślepy los nas prowadzi czy — jak powiadają — przypadek. Poczynaniami naszymi rządzi wszechmocne przezna­czenie, jest ono nieubłagane, lecz rządzi się zawsze swymi odwie­cznymi prawami. Czy gawędzimy, czy żywimy na coś nadzieję, czy spędzamy mile czas, jest ono miedzy nami chłodne i nie­widoczne, ostudzając bijące serce niepokojącą myślą o przyszło-


ści. Gdy zaś cierpimy, gdy wydaje się nam, iż zostaliśmy porzu­ceni i zapomniani, również wtedy stoi ono obok nas i ciepła fala, która przenika piersi, pozwala przeczuwać istnienie lepszego świata. Nie odczuwamy wyraźnie swej nicości, doznajemy jej jedy­nie wraz z radością, jaka towarzyszy przemijaniu niebezpieczeń­stwa, gdy spadającą skałę powstrzymuje nagle niewidzialna ręka. I wówczas uznać trzeba, iż wszystkim kieruje moc nadprzyro­dzona i że nasza wolna wola w działaniu przypomina wolę dziecka pragnącego chodzić, choć jeszcze chodzić nie umie — przewraca się, o ile nie podtrzyma go opiekun.

Szliśmy wzdłuż brzegu nieświadomi, ze nie była to najbezpiecz­niejsza droga i około godziny drugiej w nocy dotarliśmy do małego, granicznego polskiego miasteczka, Dobrzynia*6. Z rado­ścią ujrzeliśmy palące się w każdym domu światło i pomyśle­liśmy, iż mieszkańcy już wstali, lecz na próżno pukaliśmy do wszystkich drzwi, nikt nam nie odpowiedział. Zapomnieliśmy po prostu, że Polacy są w większości głęboko wierzącymi katolikami i palące się światła nie miały wcale rozjaśnić ulic ani też nie paliły się dla nas czy mieszkańców miasta, lecz oświetlały krucy­fiksy, umieszczone w małych kapliczkach.

Marzliśmy, gdyż mokre ubrania pozbawiły nas całego ciepła, które dał forsowny marsz. Pukaliśmy więc nadal do drzwi z gwał­townością świadczącą, jak wielką moc może mieć zmęczone ciało człowieka nad jego duszą, która, choć wolna, musi często dosto­sowywać się do swej ziemskiej skorupy, buntując się i powsta­jąc przeciwko temu, co owa materialna szata nakazuje.

Długo jeszcze włóczyliśmy się w ten sposób po ulicach miaste­czka, naruszając spokój nocny. Wędrówkę naszą przerwał nagle jakiś człowiek, który krzyknął za nami kilka słów po polsku, a w chwilę potem był pośród nas, wymachując nad naszymi gło­wami gołą szablą. Zaczęliśmy oczywiście z niezwykłym pośpie­chem i zdecydowaniem tłumaczyć się, by umknąć potraktowania szablą i opowiedzieliśmy o sobie jak można najlepiej, unikając w ten sposób pchnięć dla nas przeznaczonych. Krzyczeliśmy „Jesteśmy Szwedami, gonieni przez Prusaków przepłynęliśmy Drwę­cę, by dostać się do wojska polskiego". Polak, rześki i ener­giczny młody człowiek, opuścił szablę. Powiedzieliśmy mu wówczas, ze jesteśmy głodni i przemoczeni, szukamy mieszkania i jedzenia. Zrozumiał zupełnie dobrze nasze wyjaśnienia po niemiecku, ale nie umiał odpowiedzieć w tym samym języku, zawołał tylko z miłym uśmiechem „Dobrze pan!"** i pomógł nam znaleźć

* W oryg. po polsku

** W oryg. „Dobreze Pan".


gospodę, do której weszliśmy radośni na myśl o dobrym posił­ku i miękkim łóżku.

Wkrótce jednak doszliśmy do przekonania, że nie mieliśmy pojęcia o różnicy, jaka istnieje pomiędzy szwedzką a polską gos­podą. Sądziliśmy w naszej naiwności, że znajdziemy przytulne i schludne pomieszczenie, gdzie miły ogień i dobry posiłek wyna­grodzą nam trudy całego dnia. Żadne jednak z tych oczekiwań nie spełniło się. Izba, do której weszliśmy, robiła niemiłe i nie-porządne wrażenie. Na wiązkach słomy spali w ubraniach służący i dzieci, a gospodarz z gospodynią w podobny sposób spali w sąsiedniej sypialni. Dla wygody wstawiono nam do kąta drew­nianą ławę. Straciliśmy już nadzieję, że dostaniemy pościel. Popro­siliśmy o jedzenie — jedzenia nie było, lecz każdy z nas dostał podłej wódki ze szklanką piwa i muszę przyznać, że był to niezwykle pożądany poczęstunek nawet dla Stenkuli, który po­mimo iż w domu należał do towarzystwa trzeźwości i ściśle przestrzegał swej przysięgi, uznał trunek za lekarstwo i zapewni­wszy sobie w ten sposób czyste sumienie, doznawał prawdziwej przyjemności. Tak więc różnica pomiędzy szwedzką a polską gospodą jest niesłychana. Spaliśmy dość dobrze w naszych mo­krych ubraniach z plecakami pod głową i obudziliśmy się nastę­pnego ranka zdrowi i cali, a wkrótce potem stanął przed nami ów srogi Polak, który wymachiwał nam w nocy szablą nad głowami i oświadczył z całą charakterystyczną dla swego narodu serdecznością i wesołością, że jesteśmy mile widziani na polskiej ziemi. Miał dla nas zaproszenie na śniadanie do burmistrza*.

Gdy poszliśmy za naszym przewodnikiem i zobaczyliśmy miasto w dziennym świetle, stwierdziliśmy, ze położone jest ono wzdłuż Drwęcy, dokładnie naprzeciwko Golubia, leżącego na pruskim brzegu rzeki. Dobrzyń utrzymuje łączność z Golubiem za po­mocą mostu, pośrodku którego Prusacy zbudowali wysoki, drew­niany płot jako mur oddzielający polską liberalną cholerę od prawowitego zdrowia Europy. Oczywiście drewniany płot z czasem gnije i rozpada się.

U burmistrza, gdzie wkrótce przyszliśmy, znajdowało się kilku oficerów i całe towarzystwo przyjęło nas przyjaźnie, serdecznie i z entuzjazmem. Była to więc przemiła kompania, ponieważ zaś w Polsce używa się trzech języków — a to francuskiego, którym posługują się wyższe sfery, niemieckiego, używanego przez war­stwy średnie i polskiego, którym mówią tylko klasy niższe**,

* Autor używa określenia „gubernator miasta".

** Spotyka się wśród nich także ludzi, którzy mówią po niemiecku, a czasem nawet po łacinie (przyp. autora).


mogliśmy od tej pory porozumieć się i po chwili czuliśmy się wśród naszych przyjaciół jak w domu. Ubawił ich bardzo opis naszej przeprawy przez rzekę, zwłaszcza że przez okno widać było straże pruskie na moście, które czujnie i z uwagą robiły obchód po drugiej stronie płotu. Radowało ich, że udało nam się szczęśliwie do nich dotrzeć, tym bardziej, że zwróciliśmy uwagę straży granicznej, Polacy bowiem nie lubili Prusaków widząc, iż ich neutralność w toczącej się walce jest tylko pozorna. Opowiadali, że „wszyscy, którzy chcieli załatwić coś z Rosjanami lub byli przez nich przysłani, mogli bez przeszkód swobodnie przekraczać granicę, że Prusacy posyłali stale Rosjanom będącym w Polsce duże zapasy żywności, że Polacy wiele razy zdobywali w czasie bitwy armaty oznaczone pruskim orłem, co świadczy o tym, że Prusacy dostarczali także broni". Mówili również, że „gdy kilku rosyjskim jeńcom udało się uciec, Prusacy odesłali ich z powrotem do armii rosyjskiej" i dodali z pogardą, bijącą z ich pełnych życia oczu: „Przechwytują nawet na granicy pomoc, przesyłaną nam od obrońców wolności z Francji i innych krajów. Nic do nas nie dochodzi". Z wiarą w siebie, jaką mają często ludzie wierzący, iż walczą o słuszną sprawę, z ową niezachwianą ufnością w pomoc Opatrzności i we własne siły, jaką obdarzeni są słabsi walczący z potężniejszym od siebie wrogiem, opowiadali nam o swych zwycięstwach nad Rosjanami i o niezłomnej wierze w szczęśliwy koniec walki. Widzieli przed sobą jeszcze tylko kilka dni na polu bitwy i przepełnieni miłością ojczyzny pili jej zdrowie i śpiewali pełni triumfu swą pieśń wolności Noch ist Polen nicht verloren (Jeszcze Polska nie zginęła) *.

Po zakończonym w ten sposób powitaniu musieliśmy opowie­dzieć o własnej ojczyźnie. Wkrótce stwierdziliśmy, że obecni mają o niej bardzo mętne wyobrażenie. Szwecja była dla nich pustynią pełną skał, pokrytą śniegiem i lodem, po której spacerują niedź­wiedzie i wilki. Myśleli, że jest wysunięta tak bardzo na północ, iż mało kto jest w stanie tam mieszkać. O Szwecji wiedzieli jedynie to, że pochodzili stamtąd Karol XII i jego dzielni wojo­wnicy. Dość ciężko nam było zmienić ten obraz. Mówiliśmy, że są w Szwecji uniwersytety. Z trudem mogli w to uwierzyć, a gdy wymieniliśmy Lund, wydało im się, że coś o nim wiedzą, poprawili więc nas mówiąc Londyn. Przeświadczeni, iż źle jest w Szwecji z wegetacją roślin, pytali, skąd bierzemy ziarno siewne, czy uprawiamy jęczmień itp. Lecz Szwedów mieli za naród prawy, odważny i otwarty, osądzali go bowiem mając w pamięci boha­tera, który sto lat temu żonglował ich królewską koroną. Nie-

* W oryg. po polsku


trudno się dziwić tym mylnym pojęciom, brali bowiem Karola XII za typowego przedstawiciela naszego narodu. Sądzili, iż naród, składający się z takich ludzi, jak on i jego towarzysze, nauczył się najpierw rzucać wyzwanie siłom natury, potem zaś odważył się, mimo swej niewielkiej liczby, rzucać wyzwanie innym naro­dom i ostrogami szarpać skarlałą sieć polityki*. Polacy ci jednak byli dość wykształceni, mówili kilkoma językami i czytali naj­lepszych pisarzy po niemiecku i francusku. Trzeba im wybaczyć, że nie znali Szwecji, skoro książka Islandczyk w Norwegii7 dowo­dzi, iż wykształceni Francuzi po dzień dzisiejszy są najzupełniej przekonani, że Półwysep Skandynawski leży na końcu świata zarówno pod względem klimatu, jak kultury.

Jeszcze bardziej zdumiewa nas fakt, iż Niemcy niewiele lepiej znają naszą ojczyznę, a że jest tak naprawdę, potwierdzić może następująca historia wzięta z życia. Spotkaliśmy w Warszawie doktora medycyny, niejakiego H...d z Wiednia, który zapytał nas w rozmowie, czy Sztokholm nie jest stolicą Danii. Gdy powiedzieliśmy mu, że się myli, poprawił się i uznał swoją pomył­kę, lecz dodał, by raz jeszcze pochwalić się znajomością geografii, iż Dania jest rosyjską prowincją. Na nieszczęście wdaliśmy się z nim w dyskusję także na ten temat i dowiedzieliśmy się, iż doktor H...d spotkał niegdyś Duńczyka, który był w służbie rosyj­skiej, i od tej chwili stało się dla niego jasne, iż Dania należy do Rosji. Dość ciężko było go przekonać, że nie wszystkie kraje położone u wybrzeży Morza Bałtyckiego są częścią monarchii rosyjskiej, w końcu jednak ustąpił z grzeczności wobec naszej niepohamowanej żądzy dyskutowania.

Zauważyliśmy w towarzystwie młodego, dość sympatycznego ofi­cera, który był ślepy. Był w służbie rosyjskiej w rosyjsko-polskiej gwardii w Warszawie i sądzono powszechnie, że oślepł z powodu zbyt mocnego sznurowania w talii i, ogólnie biorąc, z powodu nienaturalnej obcisłości munduru, jakiej wymaga regulamin rosyj­ski. On sam w każdym razie wierzył w to i opowiadał, iż wielu jego kolegów spotkał ten sam los, i że w armii rosyjskiej większość oficerów chorowała na oczy. Stwierdziliśmy potem, iż w tym, co mówił, kryła się prawda, bowiem wielu oficerów rosyjskich, których widzieliśmy potem w Warszawie, nosiło okulary, a nawet zielone okulary o potrójnych szkłach i wielu było ska­zanych na utratę wzroku. Satyryk powiedziałby, iż oczy, odbija­jąc tajniki duszy, odważały się przyjąć dokładnie tyle światła, ile właściciel posiadał światła intelektu. Traktując jednak rzecz powa­żniej - wydawać się mogło, iż tę powszechną chorobę oczu wy

* Tak w oryg.


woływał ów nienaturalny ubiór. Wyobraźmy sobie człowieka w ubraniu tak obcisłym, iż zdumieniem napawa fakt, że nie pękało przy każdym ruchu. Był on do tego stopnia ściśnięty w talii, iż biodra sterczały jak tiurniura, a halsztuk miał tak silnie związany, iż twarz jego była nie tylko czerwona, lecz chwilami nawet sinawa a oczy podeszłe krwią. Nie będąc nawet lekarzem dostrzec można było, jak szkodliwy jest podobny strój i pojąć, w jaki sposób przeszkadza to normalnemu obiegowi krwi i powoduje zastój płynów w głowie. Dlatego też jest dość praw­dopodobne, że powodem powszechnej choroby oczu prześladującej oficerów armii rosyjskiej jest obcisły mundur. Sprawia on, iż wielu z nich przypomina bardziej wysuszonych braminów, którzy przez czterdzieści lat stali na słupie, niż ruchliwych i silnych wojowników, potrzebujących pełnosprawnych mięśni.

Ów młody Polak, który stracił wzrok z powodu mundurowej choroby oczu, był człowiekiem wykształconym. Z głębokim uczu­ciem, właściwym ludziom ślepym, użalał się nad swą ojczyzną, a gdy usłyszał opowieść o zwycięstwach współziomków, wzniósł swe martwe oczy ku niebu. Nie dotarł do niego stamtąd pro­mień światła, który byłby odpowiedzią na modlitwę o ratunek ojczyzny, lecz w piersi jego coś szeptało baśń o przyszłych zwy­cięstwach i o współczuciu Europy dla Polski. Biedny chłopcze! Żaliłeś się, że jesteś ślepy, lecz jeśli nie spoczywasz już snem wiecznym wśród swych braci, masz szczęście, że jesteś ślepy, bowiem obraz, jaki stworzyłeś sobie pośród nocy, w której się znalazłeś, rozpadł się w nicość. Przedmiotem twej tęsknoty był jedynie fajerwerk, który wzniósł się lotem błyskawicy do nieba, zapalił się i spadł, a teraz leżą na ziemi jego wypalone szczątki i może nogi rozradowanych tłumów obracają go w pył.

Po kilku godzinach spędzonych wśród tych dobrych ludzi musieliśmy wyruszyć w drogę. Podpisano nasze paszporty a bur­mistrz kazał zaprząc konie do swego powozu, byśmy mogli odbyć za darmo podroż do Lipna. Powóz, który stał już gotowy do drogi, był zwykłym, niewielkim powozem podróżnym. Kształ­tem przypominał nieco schas8, był jednak dłuższy, szerszy i głębszy, bez siedzeń, wyścielony jedynie słomą, na której leżały piękne derki. Ruszyliśmy i dość szybko znaleźliśmy się w małym miaste­czku Kikół*. Co ćwierć mili umieszczone są na drodze obrazy Maryi Panny, którym podróżni oddają cześć. Nasz woźnica nie omieszkał zdejmować przy każdym obrazie kapelusza i odmawiać Zdrowaś Maryja, poganiając przy tym swoje chyżo biegnące konie. W wielu miejscach widzieliśmy ludzi, którzy z żarliwą pobożno-

* W oryg. Kikol


ścią klękali przy drodze przed obrazem Madonny, by zmówić swoje Zdrowaś Maryja, aby zaś nie odmówić ich za dużo, od­liczali je na różańcu.

Wróg nie zalał jeszcze tej części kraju, przez którą odbywa­liśmy podróż, wszystko miało więc sielski wygląd. Żyto obrodziło, zieleniły się pastwiska, wokół chat stojących w cieniu gęstych drzew rozlewał się spokój. O niezwykłości sytuacji przypominały tylko wysokie żerdzie owinięte słomą, na szczycie których znaj­dowały się beczki. Beczki wypełnione były prochem, podpalanym w razie napaści nieprzyjaciela. W ten sposób wiadomość wędro­wała od słupa do słupa aż do Warszawy. Podobne żerdzie alar­mowe stały wzdłuż całej drogi na przemian z krucyfiksami i obrazami Madonny. Sygnały do rozpoczęcia mordu obok obra­zów Odkupiciela. Kiedy wreszcie ludzie zrozumieją, co chciał on przekazać odkupiając ludzkość?

Przyjechaliśmy po południu do Lipna, małego, dość schludnego i pięknego miasteczka. Udaliśmy się do burmistrza, by pokazać mu paszporty oraz przepustkę, którą otrzymaliśmy w Dobrzyniu i, podobnie jak w czasie całej podróży, otrzymaliśmy zakwate­rowanie i pojazd na dalszą drogę za darmo.

Mieszkanie znaleźliśmy w rynku. Nie mogliśmy ruszyć od razu dalej, gdyż konie można było dostać dopiero następnego dnia. W miasteczku był wtedy właśnie dzień targowy i niesłychane rzesze ludzkie gromadziły się przed naszym domem, żeby obej­rzeć obcych, o których zapewne słyszeli że są ze Szwecji. Wywoływało to wrażenie podobne temu, jakie sprawiłoby zjawie­nie się na szwedzkim rynku przybyszów z księżyca. Wyszliśmy na miasto, by nie oglądano nas jak zwierzęta w klatce, a także chcąc sami popatrzeć na barwny tłum ludzi, który roił się wokół.

Narodowy strój polskiego chłopa wydaje się dość malowniczy, jeśli oglądać go w tłumie, zbyt jednak jest kolorowy, gdy patrzy się na pojedynczą osobę. Składa się on* z czerwonych szarawa­rów, białej sukmany z czerwonymi wyłogami, wielobarwnego pasa, niskiego, wybrzuszonego kapelusza z szerokim rondem przybra­nego czerwono-białą wstążką. Wszyscy włościanie mają wąsy. Jest to obecnie symbol wolności, bowiem wielki książę Konstanty nakazał się wszystkim ogolić, by i w ten sposób poniżyć naród, co dowodzi, iż pracowita dusza ma czas na wszystko i troszczy się nawet o zarost narodu. Polacy mają na ogół wygląd ludzi odważnych i dzielnych, większość z nich to bruneci, są musku­larni i gibcy a w ich ciemnych oczach odbija się dusza, która zdaje się rzucać wezwanie całemu światu.

* W każdym województwie jest on inny (przyp. autora).


Na rynku nie było, podobnie jak u nas, straganów. Wszystkie towary były rozłożone na długich stołach pod gołym niebem. Sprzedawano przede wszystkim sól kamienną, ozdoby, cebulę i ogórki, bowiem narodowym przysmakiem Polaka są przede wszystkim ogórki, które zjada on równie łakomie, jak dzieci jedzą jabłka [...]

Pośród gwarnego tłumu, mrowiącego się na rynku, przemykało wiele postaci ubranych w czarne płaszcze, z długimi brodami i długimi pejsami przy uszach. Ofiarowywali chłopom na sprzedaż stare ubrania, klamry, lusterka i temu podobne rzeczy, i zbywali je z dobrym zyskiem. Byli to członkowie dużej społeczności żydow­skiej.

Gdy następnego ranka poszliśmy do burmistrza, by podpisał nam paszporty, przyjął nas dość dobrze i powitał na sposób polski pocałunkiem oraz powiedział, iż nie możemy odjechać, zanim nie zjemy obiadu, który przygotował dla nas zarząd miasta. Podziękowaliśmy i powróciliśmy na obiad. Nie będę zaprzeczał, że przeżyliśmy w czasie powitania ciężkie chwile, bowiem wszyscy znajdujący się w towarzystwie musieli nas konie­cznie ucałować, by okazać w ten sposób swą przyjaźń.

Mężczyźnie nie sprawia na ogół szczególnej przyjemności cało­wanie drugiego mężczyzny. Można więc sobie wyobrazić, co to znaczy, gdy trzeba obdzielić pocałunkami dziesięciu, a potem jeszcze dziesięciu, nie będąc z góry pewnym, czy liczba ich nie wzrośnie.

Tak więc przypuszczono do nas, biednych Szwedów, prawdziwy szturm. Złożyliśmy tym dobrym ludziom ofiarę z naszych warg pocieszając się, iż może nadejdą także damy, które wynagrodzą nam trudy z ich mężami i braćmi. Byli tam jednak tylko męż­czyźni, nie mogliśmy się więc spodziewać żadnego zadośćuczynie­nia. W Polsce jest taki zwyczaj i być może jest on przykry, gdy przychodzi do całowania mężczyzn, nie protestuje się jednak zbytnio przeciwko temu, gdy bowiem ktokolwiek spotka znajomą pannę, otrzyma pocałunek z jej okrągłych usteczek. Wprowadzenia podobnego zwyczaju mógłby sobie życzyć każdy młodzieniec w Szwecji, gdzie powitania stały się czczą formalnością. Ośmielam się poprzeć ten zwyczaj jako zupełną nowość, a gdyby jakaś piękna dziewczyna przeczytała to, co piszę, proszę, by się nad tym zastanowiła, jeżeli bowiem cały naród czynił tak już kiedyś, godzi się i nam, którzy tak chętnie małpujemy, naśladować ten obyczaj.

Złe by było, gdybym będąc Szwedem nie napisał nic o jedze­niu. Jak wiadomo, ważny to u nas temat. Śpieszę więc do dobrze nakrytego stołu, który nas oczekuje. Był to prawdziwy polski


posiłek. Ogromna ilość potraw, większość mięsnych. Muszę jednak z góry wyjaśnić, iż nie jestem w stanie powiedzieć ani jaki rodzaj mięsa stanowił podstawę dania, ani jak potrawy zostały przyrządzone. Sama Cajsa Warg9 musiałaby, jak inni badacze, zadowolić się hipotezami nie znając dobrze składników. Mogliśmy tylko stwierdzić, iż kuchnia polska posługiwała się cebulą, pieprzem, a zwłaszcza ogórkami, by wprawić w oszołomienie narządy smaku, i udawało jej się to do tego stopnia, iż trudno było pojąć, co człowiek jadł. Posiłek zaczyna się tu od zupy, a kończy na drugim daniu, my zaś jesteśmy przyzwyczajeni uważać treściwe danie za podstawową część posiłku, by potem rozcieńczyć je zupą, podobnie jak współczesna żądza nowości niszczy stare, dobre podstawy organizmu państwowego.

Po skończonej zupie każdy gość może zjeść tyle, ile chce i wszyscy korzystają z tego prawa. Jest się więc w Polsce zwolnio­nym od konieczności zjadania ogromnej ilości potraw, które gdzie indziej potrafią obrzydzić życie, pojawiając się na stole nawet wtedy, gdy nie ma się na nie ochoty. Posiłek zakończył się dobrym węgierskim winem, a przeczytawszy opis naszej podróży z Lund w „Gazecie Warszawskiej"10, burmistrz wykrzyknął urado­wany „A my ich gościmy!" — i wypił z nami za „starą, szla­chetną Szwecję". Po tym i po innych jeszcze toastach wypiliśmy toast za zwycięstwo wolności w Polsce i Europie, a całe powitalne przyjęcie zakończyło się odśpiewaniem wielu patriotycznych pieśni, z których przebijała dumna wiara we własne siły, gorąca miłość ojczyzny i żywa nadzieja na zwycięstwo.

Był w tym towarzystwie major z posiwiałą ze starości głową, w którego żyłach nadal tętniła młodzieńcza krew równie gorąco, jak przed czterdziestu laty, gdy w czasie ostatniego rozbioru Polski odszedł z wojska, by w samotności opłakiwać ojczyznę. Powrócił teraz nie bacząc na swój wiek, chwycił za broń i włożył swój dawno już niemodny mundur. Rozmawialiśmy właśnie z majo­rem, gdy wszedł syn jego, chłopiec około dwunastoletni, ubrany w narodowy strój polski, i poprosił ojca o pokazanie mu przy­byłych Szwedów. „Oto oni" — powiedział major z uśmiechem i pokazał nas chłopcu. „Weź kieliszek i wypij z nimi a potem ze mną i przyrzeknij, że pomścisz mnie, jeśli zginę". Gdy chłopiec wykonał polecenie, major wziął go w ramiona i z żarliwością, która nas głęboko wzruszyła, przycisnął do piersi. Widać było wyraźnie, że stary wiarus myślał sobie: „Tobie i innym, którzy dorastają, przekazujemy w testamencie pomstę i zwycięstwo".

Polacy przypominali nam bez przerwy, byśmy pili, słowami dla Szweda jednocześnie pochlebnymi i poniżającymi. Mówili: Die Poler und die Schweder schlagen sich und trinken gut11.


Powiedzenie to przypominało, że znali nas w epoce żelaznych czerepów i czerepów do picia gorzałki*. Zmuszali nas w ten sposób do picia, a my tylko pijąc mogliśmy na razie wykazać swoją szwedzkość, nie mieliśmy bowiem zamiaru bić się z kim­kolwiek. Z góry więc wiedzieliśmy, że nie zdobędziemy żadnych laurów na tym polu, na którym nasi ziomkowie przeszło sto lat temu wiele ich zdobyli.

Zanim odjechaliśmy, obecni na przyjęciu wpisali swe imiona do naszych notatników na pamiątkę miłych chwil razem spędzo­nych. Raz jeszcze usłyszeliśmy powiedzenie o Szwedzie i Polaku i wypiwszy potem jak zwykle, wyruszyliśmy z miasta czterokon-nym powozem 12. Droga prowadziła żyzną i piękną równiną przez małą miejscowość Wielgi do Dobrzynia nad Wisłą. Zobaczyliśmy wtedy po raz pierwszy tę dumną rzekę, która jak wąż wije się polskimi dolinami, i która do tej pory stanowiła granicę pomiędzy krajem spustoszonym a krajem cieszącym się pokojem. Miasto, podobnie jak inne małe miasteczka, jest dość nędzne i składa się przede wszystkim z małych, niskich domków z muru prus­kiego, pomiędzy którymi biegną ciasne, brudne uliczki zamie­szkałe przez Żydów. Zostaliśmy tam na noc, a ponieważ wiado­mość o naszym zawodzie rozeszła się szybko, musieliśmy udzielić pomocy wielu chorym Żydom i mogliśmy przy okazji zbadać tajemnicę ich domów.

Wszędzie, gdzie tylko wzywał nas obowiązek, witało nas przy wejściu do nędznych pomieszczeń zatęchłe powietrze i napawający obrzydzeniem brud i nieporządek. Sześć do siedmiu osób tłoczyło się w małym, niskim pokoju o wilgotnych ścianach i małych oknach, przez które nic nie było widać z powodu kurzu i pary. Okna nie miały często zawiasów, lecz były mocno zabite, jakby chciano w ten sposób zatrzymać powietrze. Właśnie z tych nędz­nych siedzib pochodzą najstraszniejsze choroby, które z powodu rożnych okoliczności stają się często zaraźliwe. I tutaj także cholera uczyniła najokropniejsze spustoszenia. Za bardzo bym się może rozpisał, gdybym się zaczął zagłębiać w szczegóły sposo­bu życia, jakie pędzą Żydzi i chorób, jakie z niego wynikają. Zostawiam więc sprawy, z którymi się tam zetknąłem, by dalej opisywać podróż, którą podjęliśmy na nowo następnego ranka.

Droga wiodła przez miasteczka Rokicie i Brwilno aż do Płocka leżącego nad Wisłą. Prowadziła ciągle przez piękne równiny, pokryte polami obsianymi zbożem, co przypominało nieco równiny w Skanii, oraz niskimi i nędznymi sosnami, tu i ówdzie rosną-

* Karol XII zwany byt przez Turków „Żelazną Głową" (przyp. autora).


cymi w zagajnikach, podobnymi do tych, które widuje się w naj-żyźniejszej części Skanii. Nie tu było ich miejsce i wyglądały obco w tutejszym klimacie. Przypominały człowieka północy, który pod włoskim niebem usycha z miłości i tęsknoty do lodowatej ojczyzny, do jej rzek i skał.

Tu i ówdzie oczom naszym ukazywały się okazałe posiadło­ści należące do jednego z polskich magnatów, a wokół wspania­łego zamku, cienistych alei i ogrodów stały lepianki, będące świadectwem nędznego życia, jakie pędzili ich mieszkańcy — chłopi pańszczyźniani. Na jakież sprzeczności przyzwalają ludzie poszu­kując czegoś, co wyprzedza epokę, w której żyją i działają?! W kraju, w którym wolność była zawołaniem dnia, gdzie wszyst­kie oczy płonęły, wszystkie serca biły i wszystkie mięśnie napinały się na samą myśl o słowie „niepodległość", w kraju tym wzno­siły się pałace magnatów, a tysiące ożywionych zapałem ludzi krzyczało „Niech żyje wolność'" i dla tej idei ofiarowało własną krew i krew poddanych.

Płock, do którego przybyliśmy przed południem o jedenastej jest dość pięknym i porządnym miastem, leżącym na skarpie nad Wisłą. W obrębie murów miejskich znajdują się parki i aleje spacerowe opadające tarasami ku rzece, której spokojna, stalowo­niebieska powierzchnia odbija wieże i wysokie domy.

Usłyszeliśmy tu po raz pierwszy o bitwie pod Ostrołęką i zdradzie niektórych generałów, przez co Polacy, choć odnieśli chwilowo zwycięstwo, stracili dość dużo ludzi. Około ośmiuset rannych żołnierzy zostało przewiezionych do Płocka, do polowego lazaretu, brakowało jednak lekarzy i dlatego burmistrz nakazał mi rozpocząć służbę. Ponieważ jednak towarzysze moi chcieli jechać dalej, cofnął rozkaz i zawiadomił nas, iż nie ośmieli się więcej korzystać z naszych usług, dopóki nie zostaniemy w Warsza­wie przyjęci na służbę państwa.

Ponieważ w międzyczasie dotarła wiadomość o zbliżaniu się armii rosyjskiej — kozaków widziano zaledwie trzy mile od miasta — z rozkazu burmistrza przeprawiono nas przez Wisłę, by nic nie stanęło na przeszkodzie dalszej podróży.

Na drugą stronę rzeki przeprawiano się barkami lub czółnami. Barki poruszały się przy pomocy żagla, a ponadto popychano je żerdziami. Na takiej właśnie barce udało nam się znaleźć miejsce. Czółna, długie i wąskie, które z trudem utrzymywały równowagę, drążone były w pniach drzewnych. W jednym z takich czółen przeprawiała się grupa Polaków. Wspominam o nich wyłącznie dlatego, iż znajdowała się wśród nich pewna Polka. Była doprawdy piękna. Żadna wyobraźnia nie potrafiłaby stworzyć bardziej regularnych rysów, delikatniejszych rumieńców


i piękniejszego wyrazu twarzy. Szkoda tylko, że czółno, w którym płynęła, dobiło w innym miejscu niż my, musieliśmy więc, podobnie jak teraz czytelnik, porzucić ją, nie dowiedziawszy się o niej nic więcej ponad to, że była najpiękniejszą Polką, jaką piszący te pamiętniki oglądał w czasie swego pobytu w Polsce.

Wsiedliśmy teraz do wozu powożonego przez Żyda. [...] Nie ujechaliśmy daleko, gdy zaczął nas ostrożnie wypytywać o różne rzeczy, a zwłaszcza czy mamy dużo pieniędzy. Wypytywał tak natrętnie i zuchwale, że musieliśmy mu surowo nakazać, by przestał. Zaczął nam wtedy grozić, mówił, że ma w sąsiedztwie przyjaciół, którzy nas wkrótce pobiją, jeśli będziemy się sprzeci­wiać. Żądaliśmy nadal, by zamilkł, aż wreszcie usłuchał. Droga prowadziła przez duży, gęsty las i zauważyliśmy, że Żyd bez przerwy rozgląda się bacznie dookoła. Zaczęło się ściemniać, jechaliśmy ciągle główną drogą, lecz po chwili jazdy Żyd nagle skręcił. Nie widzieliśmy nic wokoło, sądziliśmy jednak, że jesteśmy ciągle na głównym gościńcu. Gdy jednak wóz zaczął podskakiwać na pniakach, korzeniach i kamieniach, zaczęliśmy podejrzewać, że znajdujemy się na bocznej drodze lub może nawet nie jesteśmy już na żadnej drodze. Znaleźliśmy się w końcu w widniejszym miejscu — był to wyrąb leśny — i Żyd zatrzymał się. Zapytaliśmy go, gdzie jesteśmy, a on powiedział, że zabłądził i że poszuka zaraz w lesie drogi. Przypomnieliśmy sobie wówczas jego pyta­nia o pieniądze i zaświtała nam jasno myśl o zdradzie. Dlatego też, gdy próbował zeskoczyć z wozu, Stenkula i ja złapaliśmy go za kark, a Bergh zagroził, że go przebije nożem, jeśli zaraz nie wyprowadzi wozu na drogę. Dzwoniąc zębami ze strachu poprosił o przebaczenie i litość, i dość prędko dojechaliśmy z powrotem. Było więc jasne, że znał on nieźle drogi w lesie i że zabłądził nie bez powodu.

Błagał nas, zaklinając na wszystkie świętości, byśmy nie opowiadali o tym wydarzeniu w Gombinie, do którego zmierza­liśmy, a robił to tak natarczywie, że przyrzekliśmy milczenie, bowiem gdy już niebezpieczeństwo minęło, nie mieliśmy żadnego powodu, by się mścić na biednym Żydzie.

Wreszcie o pierwszej w nocy przybyliśmy do małego miasteczka Gombin, gdzie odesłaliśmy Żyda nie składając na niego donosu, i — jak zwykle — położyliśmy się w gospodzie na wiązce słomy. Spalibyśmy zupełnie spokojnie, gdyby nie chory na cholerę, który otrzymał miejsce w sąsiednim pokoju i przeszkadzał nam całą noc swym krzykiem i rozdzierającym jękiem. O świcie ruszyliśmy w dalszą podróż przez Saniki i kilka innych miasteczek do Sochaczewa, dość pięknego miasta.

Zobaczyliśmy tam po raz pierwszy oddział rekrutów, składający


się z młodych i przystojnych Polaków w szykownych mundurach, którzy wyglądali tak, jakby wierzyli, iż podbiją świat. Widzieliśmy także tak zwanych kosynierów (Sensentrager). Był to rodzaj pospo­litego ruszenia. Miłość ojczyzny i potrzeba zmieniła ich w wojowni­ków. W większości byli to bowiem wieśniacy z terenów, przez które przeszła armia rosyjska, a więc z okolic żyznych, gdzie nie było teraz jednej nie spalonej chałupy czy też jednego pola nie zdeptanego przez kawalerię.

Chłopi porzucali wiec swoje rodzinne strony, gdzie wszystko, co stanowiło ich własność, zostało zniszczone, gdzie nie było już nic nawet kościoła parafialnego, co nie zostałoby zbezczeszczone przez kozaków i armię rosyjską, i gdzie pozostawili tylko trupy swych braci, matek i sióstr. Uzbrajali się w kosy które ostrzyli i osadzali na drzewcu. Polskie kosy są prawie proste, grubsze, mocniejsze i nieco krótsze od naszych, nadają się więc dość dobrze na broń sieczną, a jeśli je zaostrzyć na końcu, nawet na broń kłutą. Drzewce mają około czterech łokci długości, a kosynierzy władali skutecznie swą bronią choć być może nie wedle zasad szermierki.

Dotarliśmy do drogi warszawskiej, przy której co pół mili widać schludny mały domek, najczęściej siedzibę starego inwalidy. W zamian za spokojne schronienie odpowiada on za utrzymanie drogi i przychodzi z pomocą podróżnym których spotkał w drodze wypadek. Ze wszech miar piękny pomysł stary żołnierz, za­płaciwszy często drogo za spokój, którego teraz zażywa, otrzy­muje w ten sposób schronienie, podróżni zaś w razie wypadku mogą liczyć na pomoc.

Droga nasza wiodła dalej między innymi przez miasta Biniewo i Błonie, 10 czerwca w piątek po południu zobaczyliśmy na horyzoncie błyszczące w popołudniowym słońcu wieże Warszawy.

Słońce na purpurowym nieboskłonie chyliło się właśnie ku zachodowi zdawało się iż zatonie zaraz we krwi. Taki też miał być los Warszawy i los Polski podziwiane przez krótką chwilę przez Europę tonęły na powrót w strumieniach krwi. Także i historii znane są jutrzenki i zachody słońca. I tak, doprowadzeni do rozpaczy starcy, pośród płomieni palących się miast siedząc jakby przy wieczornym ognisku, jedyną pociechę znajdowali w opowiadaniu młodym, jak to niegdyś świat był szczęśliwy, na co młodzi przepełnieni żarliwą nadzieją i nie rozmiłowani w zaklętych skarbach przeszłości, szeptali znowu nadejdzie dzień!


Wkrótce znaleźliśmy się przy rogatce wolskiej*, która obwaro­wana była palisadą z ostro zakończonych pali. Gdy podpisano nam paszporty, ruszyliśmy w dalszą drogę przez piękne przed­mieście Wolę aż do Warszawy, miasta niezwykłej urody. Wzdłuż szerokich ulic — niektóre z nich, wysadzane topolami, prowadziły aż do Wisły — znajdowały się olśniewające pałace we włoskim stylu z kolumnami, balkonami i dziedzińcami, zajmujące rozległe tereny, co silnie kontrastowało ze staroniemiecką ciasnotą, która jakby się obawiała, iż miastom zabraknie miejsca. W samym mieście widzi się długie aleje, duże rynki, szerokie ulice i obszerne parki, a także świetność, nie ustępującą świetności innych stolic. Warszawa ma około półtorej mili niemieckiej długości i ponad trzy mile obwodu. Most pontonowy łączy ją z twierdzą na Pradze, która na podobieństwo półksiężyca opiera się podstawą o Wisłę. Główne ulice miasta zostały zabarykadowane. Na więk­szych ulicach ustawiono podwójne barykady zbudowane z potrój­nych rzędów grubych, zaostrzonych pali. Przestrzeń pomiędzy nimi zapełniała ubita ziemia i kamienie. Barykady leżały naprzeciwko siebie i tylko pośrodku zostawione było niewielkie przejście dla wozów i pieszych. Na środku ulicy, kilka łokci przed owym przejściem znajdowało się podobne umocnienie, poprzez zaś wszy­stkie drewniane palisady przechodził rozszerzający się na zewnątrz otwór strzelniczy, z którego wyzierała podstępnie armata, jak dłużnik, który przez dziurkę od klucza patrzy na wierzyciela, wchodzącego do przedpokoju z wyrokiem sądowym w kieszeni. Na mniejszych ulicach były zaledwie dwie palisady, jedna w nie­wielkiej odległości od drugiej. Każda z nich wysuwała się ku środkowi z przeciwnych stron ulicy. W murach, płotach i ścianach porobiono otwory dla broni ręcznej i bardzo prawdopodobne, że gdyby armia rosyjska przemocą wtargnęła do miasta pomiędzy liczne barykady, które w rożnych miejscach zamykały każdą ulicę, nastąpiłby wówczas jej kres. Bowiem rozgniewany naród oraz podobne umocnienia muszą zadać cios nawet najbardziej zdyscyplinowanej armii.

Na Zygmuntowskim Rynku13, na tak zwanym Starym Mieście, gdzie znaleźliśmy mieszkanie, znajduje się Zamek Królewski, który robi od strony Wisły imponujące wrażenie. Pośrodku placu, wysoko ponad okolicznymi domami wznosi się kolumna, na jej szczycie stoi marmurowy14 posąg króla Zygmunta.

Pilno nam było teraz poznać naród, który przybyliśmy odwie­dzić, pospieszyliśmy więc do sali jadalnej hotelu, by spotkać oficerów, którzy kilka dni przedtem odnieśli drogo opłacone zwy-

* W oryg. Wolaer Rogatka.


cięstwo pod Ostrołęką. Byliśmy niemymi świadkami ich radości, bowiem nie znaliśmy polskiego, a oni równie mało znali szwe­dzki. Wkrótce jednak zwrócili uwagę na nasz niezrozumiały język i zaczęli się do nas zwracać po niemiecku. Gdy dowie­dzieli się, iż jesteśmy Szwedami, staliśmy się od razu przyjaciółmi. Polacy mają w sobie coś pociągającego. Żywią głęboką miłość swej ojczyzny i odczuwają gorącą tęsknotę za niezależnością. W tym przypadku przypominają oni Szwedów. My także, choć z większym powodzeniem, walczyliśmy z obcym uciskiem i kocha­my ojczyznę tak samo żarliwie. Ten godny sympatii egoizm naro­dowy sprawił, iż Polacy uważają Szwedów za bratnie dusze w sprawach polityki i w ojczyźnie ich słowo „Szwed" oznacza jednocześnie człowieka odważnego, uczciwego i tolerancyjnego. Filozofowie mogą sobie mówić, co chcą, o egoizmie rożnych narodów, o krzywdzących sądach, jakie jeden naród wydaje często o drugim, o urazie, jaką słabszy naród żywi zawsze wobec sąsiada, spodziewając się jego napaści. Kierując się rozsądkiem, mogą odrzucić nacjonalizm, jest on jednakowoż przyrodzony i ma rację bytu, bowiem każda roślina pragnie posiadać swój skrawek nieba, skąd dobiegałoby do niej światło, i swój kawałek ziemi, z której czerpałyby tylko jej korzenie. Podobnie i naród pragnie być wolny, chce zachować swą wiarę i bronić kraju własnym życiem, bowiem bez ojczyzny jest człowiek zbędnym okruszkiem we wszechświecie, nie ma dla kogo spożytkować swych talentów, motywem jego działania zostaje więc tylko egoizm.

Polacy nienawidzili Rosjan jako mocarstwa mającego nad nimi przewagę, mocarstwa, które zasłaniało ich skrawek nieba a korze­niami swymi zajęło ich ziemię. Nienawidzili Prusaków jako zdradzieckich sąsiadów i prawdopodobnie nigdzie cechy narodowe ze wszystkimi wadami i zaletami me odzwierciedlały się lepiej niż w wojsku polskim.

14 czerwca stawiliśmy się przed Radą Lekarską, na której czele stał Łubienski15 jako prezes całego personelu lekarskiego. Do Rady należał także Antomarchi16, ostatni lekarz Napoleona na wyspie św. Heleny, który w czasie polskiej wojny był gene­ralnym inspektorem wszystkich lazaretów polowych w Warszawie i okolicy. Gdy sprawdzono nasze dyplomy przetłumaczone na łacinę i zanotowano numer naszego mieszkania, wróciliśmy do domu, a nazajutrz otrzymaliśmy uprawnienia lekarzy asystujących wraz z rozkazem, by następnego dnia zgłosić się do służby w obozie numer l położonym ćwierć mili na zachód od War­szawy, w pobliżu wsi Powązki, niedaleko zachodniego brzegu Wisły. Nasza gaża wynosiła 208 polskich złotych miesięcznie,


złoty zaś miał wartość około 23 szylingów szwedzkich, nie licząc diet polowych, takich jakie otrzymywali oficerowie, a które składały się z kilku funtów mięsa, chleba i temu podobnych. Każdy z nas otrzymał ponadto 480 złotych jako zwrot kosztów podróży.

Tego samego dnia odbyło się wielkie przyjęcie dla oddziałów, które zwyciężyły pod Ostrołęką17. Na miejsce przyjęcia wyzna­czono tak zwany Ogród Saski przy pałacu Bruhla, przylegający do placu Saskiego, gdzie za czasów wielkiego księcia Konstantego odbywały się olśniewające parady wojskowe. Zwycięzcy spod Ostrołęki zebrani byli wokół stołu w kształcie podkowy, naprze­ciwko którego stał ołtarz przyozdobiony zdobytymi chorągwiami i armatami. Złoconymi literami wypisano na nim nazwy tych wszystkich miejscowości, gdzie zwycięstwo odniosła sprawa polska. Wśród gości roznoszono jedzenie, a radosny szmer głosów odurzo­nych zwycięstwem żołnierzy i tłoczący się wokół ludzie przedsta­wiali pulsujący życiem obraz, z całą jego różnorodnością i weselem. Wkrótce nadeszli liczni generałowie, wśród nich jeden szczególnie zwracał powszechną uwagę. Był to wysoki, niezwykle przystojny mężczyzna w średnim wieku, o żywym, przenikliwym spojrzeniu. Wszyscy ustępowali mu z szacunkiem miejsca, a on z na poły smętnym uśmiechem pozdrawiał rozradowany tłum i wreszcie pod­szedł do stołu, przy którym znajdowali się żołnierze. A wtedy wszyscy ci wypróbowani w bojach śmiałkowie powstali, unieśli w górę kielichy i zakrzyknęli „Niech żyje Skrzynecki!", a dźwię­czne „Wiwat!" na część zbawcy ojczyzny przebiegło jak błyska­wica poprzez niezmierzone tłumyl8. Skrzynecki był ciągle boży­szczem narodu i niewykluczone, że mało kto zasłużył sobie na to tak jak on, pałał bowiem tak wielką miłością ojczyzny, a czyny jego były tej miary, że można je było przecenić, lecz nie sposób było ich pomniejszyć. Z entuzjazmem odnosili się do niego wszyscy: armia, ludność cywilna i damy. Polskie kobiety wzbudzały szczególnie wiele sympatii w czasie wojny, interesowały się one bowiem żywo jej przebiegiem i często same wystawiały się na niebezpieczeństwo.

Polki są brunetkami, mają ogień w oczach i sercach, są dowcip­ne, pełne życia i wesołe, brakuje im jednak owej chwytającej za serce skromności i delikatności, którą mają nasze kobiety północy. Zdają się być lekkomyślne i wydaje się, iż brak im prawdziwej kobiecości. Polacy należą do orlego rodu, dlatego też, podobnie jak na wizerunkach ich okrytego piórami protoplasty, więcej urody zauważyć da się wśród mężczyzn niż wśród kobiet, zapewne dlatego, iż charakter narodowy Polaków bardziej pasuje do


mężczyzny niż do kobiety, jaką my przywykliśmy cenić, gdy jako żona i matka spełnia swe ciężkie powołanie i znajduje najsłodszą nagrodę w zadowoleniu z samej siebie 19.

Wśród Żydów jest na odwrót. Kobiety ich należą do naj­piękniejszych, jakie istnieją. Śnieżnobiała szyja, rozwiane wokół


niej kręcone loki, zaróżowione ślicznie policzki, omdlewające oczy — wszystko to sprawia, iż w porównaniu ze swymi braćmi i mężami przypominają anioły. Te niezwykłej urody Żydówki spotyka się jednak rzadziej wśród ubogich, nędza, skąpstwo i brud zabijają pączek, zanim zdąży się rozwinąć. W wielkim


tłumie, zebranym wówczas w Ogrodzie Saskim, znaleźliśmy wiele przykładów dowodzących słuszności moich sądów. Prawdziwie piękna twarz należała zawsze do Żydówki, a szczególnie brzydki mężczyzna był — co zdradzał zawsze jego strój — Żydem.

Przenieśliśmy się w wyobraźni do czasów, gdy Polacy zbierali się na elekcję. Nie pomylę się chyba mówiąc, iż uroczystości tamte przypominały obecną, w czasie której bohater dnia, Skrzy-necki, witany był z podobną, a być może nawet większą miłością, niż gdyby był królem. Gdy odszedł, wszyscy zgromadzeni odkryli głowy i znowu zakrzyknęli „Wiwat!" na cześć Polski i przyja­ciela narodu.

Żołnierze wypili wiele toastów za swych dowódców, a po posiłku zabawiali się tańcami i popisami gimnastycznymi. Widząc to wszystko, myślało się tylko o wojnie i zwycięstwie. Całe miasto miało tak wojenny wygląd, a serca i umysły żyły w takim podnieceniu, że można było Warszawę z powodzeniem porównać do oblężonej Numancji lub Kartaginy. Na rynkach wzniesione były rogatki*, by zagrodzić drogę wrogiej kawalerii, na ulicach wspomniane już przeze mnie barykady z otworami strzelniczymi. We wszystkich księgarniach wywieszono mapy dawnego Królestwa Polskiego — nieme i dobrze przez wszystkich rozumiane życzenie powrotu do dawnego stanu rzeczy, portret wielkiego księcia Konstantego — dla przypomnienia cierpień, jakich Polacy doznali, portrety obecnych dowódców — by dać do zrozumienia, gdzie pokładano nadzieję, a wreszcie różne karykatury wyszydzające nieprzyjaciół. Wiele wykpiwało Dybicza, jedna z nich przed­stawiała go na przykład siedzącego nad Wisłą, podczas gdy oficer — krakus20 namydlał mu twarz, a stojący obok kosynier miał golić go kosą, którą posługiwał się tak nieostrożnie, iż głowa spaść musiała wraz z brodą. W głębi zachodziło słońce, a odznaczenia Dybicza unosiły się na falach jak dziecinne state­czki. Inna karykatura ukazywała Dybicza z kapeluszem w ręce, żegnającego się z Warszawą, którą przedstawiała młoda, piękna niewiasta. Polacy nie mieli zbyt wysokiego mniemania o Dybiczu jako dowódcy, podobał im się jednak jako człowiek łagodny i wrażliwy, i można powiedzieć, że w pewnym sensie opłakiwali jego śmierć, nie chcąc przy tym uwierzyć, by sprowadziła ją cholera. Śmierć ta była dla Polaków niepomyślnym wydarzeniem także dlatego, iż po Dybiczu przyszedł Paskiewicz, uważany za zdolnego generała, lecz także bezwzględnego i nieprzejednanego wroga. Polacy mieli rację, uważając go za zdolnego generała,

* Tak w oryg.


jeśli zaś chodzi o pozostałe jego cechy, mieli się teraz właśnie przekonać, czy sprawiedliwie ocenili jego charakter.

Wszyscy mieszkańcy Warszawy byli obecnie uzbrojeni i nierzad­ko widziało się chłopców dziesięcio - dwunastoletnich stojących na warcie ze starszymi i jadących konno na polu bitwy u boku ojców21. Naród polski zebrał wszystkie siły, by dalej prowadzić wojnę. Damy oddawały biżuterię, posesjonaci i mieszczanie kapi­tały i srebra, a posiadanie innej łyżki niż cynowa przynosiło właściwie hańbę. Dlatego też armia znajdowała się w doskonałym stanie, była dobrze wyposażona i ubrana, najlepiej jak tylko można uzbrojona i dobrze wynagradzana. Lazarety polowe były tak sprawnie zorganizowane i tak czyste, jak w czasach pokoju, a jeśli odczuwano nawet czasem jakieś braki, nie wywoływała ich nigdy bieda, lecz nieuczciwość dostawców — zjawisko wystę­pujące zawsze i wszędzie w publicznych instytucjach. Trzeba było sobie bezustannie powtarzać, że to kraj ogarnięty powstaniem, by nie dać się zwieść pozorom, nic bowiem nie wskazywało na chaos, który towarzyszy zazwyczaj rewolucjom, gdy rozkład jaki przeżywa państwo w poszczególnych swych członach, zachwiewa równowagę jego sił wewnętrznych. Nic podobnego się tu nie działo, wszystko toczyło się normalnie, ministerstwa zajmowały się pokojową pracą a policja była równie dokładna, jak w naj­bardziej zorganizowanym i spokojnym społeczeństwie. Zarobki wypłacano punktualnie a prawo było rzeczą świętą. Porządek został zagrożony jedynie 15 sierpnia, gdy intrygi spowodowały wybuch tłumu. Ani w stolicy, ani na prowincji nie słyszało się jednak o rabunkach czy innych ekscesach. Było to dowodem zarówno łagodnego usposobienia narodu, jak i szacunku dla prawa. A było to tym bardziej zdumiewające, iż rewolucja nie została przygotowana, wybuchła nagle, jak nagle uderza piorun z jasnego nieba, zdruzgotała łańcuchy i oddała z powrotem wolność na półzniewolonemu narodowi, który niezupełnie ją pojmował, wolność, która u narodów bardziej dojrzałych niż Polacy tak często ulegała degradacji, przeradzając się w gwałt i okrucieństwo.

Zrozumiałe jest, że gdy cały naród, nie bacząc na krytyczną sytuację, w jakiej się znajdował, prowadził nadal dawny tryb życia, podobnie czynili również zakonnicy i Żydzi, którzy dla różnych powodów stanowią odrębne społeczności i nie posiadają nigdzie na świecie własnej ojczyzny, zachowując również swe zwyczaje. Zakonnicy, których w Polsce pełno, przechadzali się codziennie z taką pompą, iż można ich było wziąć za żołnierzy na paradzie. Widywaliśmy ich często na czele licznych konduktów


pogrzebowych w Warszawie, a ponieważ zwyczaje polskiego Koś­cioła katolickiego odbiegają od zwyczajów innych Kościołów, opiszę zatem uroczysty pogrzeb polski.

Na przedzie idzie zakonnik niosąc krucyfiks z wizerunkiem Zbawiciela, za nim w dwóch rzędach inni zakonnicy w szarych habitach, w sandałach na bosych nogach a w razie złej pogody w kapturach zaciągniętych na głowy znaczone tonsurą. Niebosz­czyk, który jako bohater dnia zajmuje poczesne miejsce, spoczywa w żółtej trumnie na szczycie imponującego wozu pogrzebowego. Za wozem jadą krewni zmarłego, z mężczyzn tylko najbliżsi, z niewiast prawie wszystkie. Najbliżej spokrewnione ubrane na czarno, a dalsze krewne w białych sukniach przybranych kwia­tami. Wokół wozu żałobnego postępują grabarze w specjalnych uniformach, składających się z trójgraniastych kapeluszy i czarnych szat z wielobarwną wstążką na lewym ramieniu.

Rzadko mieliśmy okazję oglądać młodsze zakonnice, gdy bowiem tylko zbliżał się do nich mężczyzna, skrywały swe wdzięki przed oczami ciekawych. Częściej pokazywały się przeorysze, tęgie i za­żywne, w kwitnącym zdrowiu, którym pogarda dla dóbr doczes­nych nie zdawała się wyrządzać większej szkody przynajmniej na ciele.

Żydzi, których miało być w Warszawie około trzydziestu tysięcy, choć było ich zapewne więcej, mieszkali na ulicy Franciszkań­skiej 22, gdzie jak opowiadali ci którzy oglądali ich w spokojniej­szych niż obecne czasach — kręcili się z taką samą energią i życiem, jak dawniej. Żaden nie stracił nic ze swej żyłki handlowej, którą od czasów zburzenia Jerozolimy dziedziczył ten niezwykły naród, mieszający się w sprawy państwa i poszcze­gólnych ludzi bardziej niż milionerzy i żebracy. Naród, który nie stracił swych cech, mimo że przyszło mu mieszkać między wszelkimi możliwymi narodami.

Ulica Franciszkańska, leżąca na Nowym Mieście, jest dość szeroka. Zamieszkują ją wyłącznie Żydzi czego nawet nie wie­dząc można się łatwo domyślić, zważywszy brud, jaki tam panuje, i patrząc na niezliczoną ilość sklepów. Na ulicy tłumy starozakonnych, a gdy obcy znajdzie się w pobliżu, wiadomość o tym rozchodzi się lotem błyskawicy i przybysz otoczony zostaje w mgnieniu oka mrowiem gnących się w ukłonach istot, które w swym przenikliwie brzmiącym języku pytają, co rozkaże. Każda brama prowadzi na podwórko, gdzie w zupełnie niepojęty sposób, na niewielkiej powierzchni każda z dziesięciu do dwunastu rodzin ma swój stragan. Można tam kupić wszystko, o czym tylko człowiek zamarzy. O co by się tylko nie zapytać, znaleźć to


można jak nie na jednym, to na drugim straganie, do którego kieruje lub osobiście prowadzi usłużny Żyd. [...]

Zrobiło się późne popołudnie, gdy usadowiliśmy się w dorożce i pojechaliśmy w kierunku naszego nowego miejsca przeznaczenia w charakterze lekarzy asystujących obozu numer l. Droga wiodła przez nowy Plac Teatralny, po którego jednej stronie stał ogrom­ny, nie wykończony budynek teatru, niezwykle okazały, z ko­lumnadami jedna nad drugą, wielopiętrowy, a każde z pięter było piękniejsze, gustowniejsze i wspanialsze od poprzedniego. Był on jednak dopiero w trakcie budowy i zapewne nie ukończony zamieni się w ruinę, bowiem cała Polska stała się sceną, na której rozgrywały się prawdziwe tragedie wielkie i małe. Droga przez plac prowadziła obok koszar artylerii i domów spalonych w pierwszych dniach rewolucji aż do rogatek powązkowskich, a zaraz potem do naszego miejsca przeznaczenia. Obóz odznaczał się dość pięknym, i — jeśli tak można powiedzieć — spokojnym wyglądem. Składał się z dwustu większych i mniejszych budynków, które stały w dwóch rzędach równoległych do siebie. Za czasów wielkiego księcia Konstantego był tu obóz wojskowy dla piechoty a w budynkach mieściły się mieszkania oficerów, kuchnia i re­stauracja. Obecnie większe budynki przebudowano na szpital a mniejsze, o oszklonych drzwiach, wokół których rosły drzewa, zamieszkane były przez oficerów i lekarzy pracujących w szpitalu. Całość sprawiała bardziej wrażenie parku, w którym rozsiane były letnie domki, niż obozu, gdzie pomieszkanie swe mieli wyłącznie chorzy. Położenie zaś nad brzegiem Wisły czyniło obóz miłym miejscem pobytu.

Gdy pokazaliśmy nasze pełnomocnictwa naczelnemu* lekarzowi, Trzeskiewiczowi23, skierowani zostaliśmy na oddział szpitalny, na którym mieliśmy pracować jako lekarze asystujący. Większe baraki, przeznaczone obecnie dla chorych, mieściły około trzech tysięcy osób. Podzielone były na dziesięć oddziałów, na każdym z nich znajdowało się około trzystu chorych. Opiekował się nimi jeden ordynator, jeden zastępca, dwóch młodszych lekarzy i czterech felczerów. W każdym baraku mieściło się około piętnastu łóżek. Baraki miały zaledwie jedne drzwi w krótszej ścianie, cztery okna po bokach, a naprzeciwko drzwi otwór przy podłodze dla wenty­lacji. Obchód zaczynał się o szóstej rano a kończył o dwunastej, popołudniowy zaś trwał od czwartej do siódmej, kiedy to lekarze

* W oryg. po polsku.


kończyli prace, z wyjątkiem oczywiście tych wypadków, gdy przyby­wali nowi ranni lub gdy chory po operacji wymagał opieki.

Szarpi, bandaży i kompresów nigdy nie brakowało, gdyż Polki hojnie obdarowywały nimi szpital. Na salowych brano jeńców rosyjskich, a felczerzy wzięci do niewoli musieli pracować w szpita­lu. Jeden z nich, nazwiskiem Przecoń*, pracował na naszym oddziale. Polacy i Rosjanie leżeli przemieszani wszyscy bez wyją­tku w zgodzie i przyjaźni, a jednych i drugich pielęgnowano równie troskliwie. Rosjanie nie byli uważani przez innych pacjen­tów za wrogów, mimo że w bitwie pozadawano sobie nawzajem rany, które teraz przykuwały wszystkich do łóżek. Zaledwie jednak powietrzem wstrząsnęła odległa kanonada a ranni, jęcząc z bólu, jaki sprawiały im odniesione obrażenia, wykrzykiwali Caputti Russi!** z błyskiem w oczach i z wrodzonym Polakom tempera­mentem, którego nie umieli okiełznać. Rosjanie leżeli z bydlęcym spokojem i otępiałym wzrokiem wpatrywali się w swoich pełnych życia towarzyszy, okrzyki zaś przyjmowali z obojętnością, jaka cechuje każdego profesora, do którego studenci krzyczą Pe-reat!24. Z trudem można było powstrzymać rannych Polaków, aby słysząc kroki maszerującego w pobliżu oddziału nie wyskaki­wali z łóżek, by zobaczyć przez okno swych dzielnych towarzy­szy, i nie dodawali im okrzykami otuchy. Rosjanie natomiast nie pokazywali nigdy żadnych uczuć. Z obojętnością przyjmowali zarówno wiadomość o klęsce, jak i o zwycięstwie swych rodaków. Zachowywali się tak samo słysząc, że rodacy ich ponieśli klęskę, jak wtedy, gdy mówiono im, że odnieśli zwycięstwo. Żaden rys ich twarzy nie zdradzał radości ani smutku i żaden z nich nie zdawał się w najmniejszym nawet stopniu interesować ani tym, co przeminęło, ani chwilą obecną, ani też przyszłością. Pewne jest, że nie walczyli za swoją ojczyznę, zdarzają się bowiem obojętne na wszystko istoty ludzkie wiodące czczą egzystencję, których z życiem nie wiąże nic poza uczuciem głodu. Ci zaś żołnierze byli jeszcze mniej uczuleni na potrzeby swego ciała. Podobni byli nerwom, które ze służalczego szacunku dla mózgu nie ośmielają się przekazać, iż ze stopą dzieje się cos złego.

Dwa razy w tygodniu odwiedzał nasz obóz Antomarchi, który był na ogół przez Polaków kochany, bowiem wszystko, co przypomina Napoleona, jest im drogie, mniej jednak kochał go personel lekarski uważając, iż nadużywa on czasem w despo­tyczny sposób swej władzy. Antomarchi jest średniego wzrostu,

* W oryg. Pczecon.

** Tak w oryg.


chodzi nieco pochylony do przodu czy, jak się to mówi, skur­czony we dwoje, ma brązowe, żywe, przenikliwe oczy, szlachetną twarz i czarne włosy. Ja sam nie zauważyłem w jego zachowa­niu niczego, co można by nazwać despotyzmem, przeciwnie — zdawał się być dość dobrym człowiekiem i często brał udział w niewielkich operacjach udzielając nam, młodym, wielu wyjaś­nień.

Na skutek egoizmu i obojętności jednego z komisarzy polowych nie mogliśmy w ciągu pierwszych dni pobytu w obozie numer l skorzystać z przywilejów, które nam się należały jako lekarzom w takim samym stopniu, jak naszym towarzyszom.

Nie zostaliśmy, na przykład, zakwaterowani i gdyby nie zlito­wał się nad nami jakiś miłosierny Polak, musielibyśmy nocować na łonie natury, z ubitą ziemią zamiast posłania i niebem nad głową zamiast baldachimu, który by nas zresztą nie osłonił przed deszczem. Lecz wkrótce te niedociągnięcia zostały naprawione i przydzielono nam mieszkanie w budynku podobnym do tego, który już opisywałem. Otuleni w derkę, po trudach dnia pogrążaliśmy się na słomie w niczym nie zakłócony sen.

Na posługacza wyznaczono nam więźnia, kozaka imieniem Aleksis, i był to pod każdym względem dobry wybór, tyle że on nie rozumiał nas a my nie rozumieliśmy jego. Próbowaliśmy więc rozmawiać na migi, ale ani Aleksis, ani my nie celowa­liśmy w tym szczególnie i zdarzało się często, że gdy przez długi czas wpatrywał się w nasze kiwania głową, tupania nogami i znaki dawane palcami, wybuchał śmiechem, a pociągnięcie go przez nas za ucho znaczyło tyle, co w języku pisanym kropka i zaczęcie nowego wiersza. Natężał wówczas znowu uwagę i zaczy­nał gadać po kozacku, by usprawiedliwić się. W podobny sposób my próbowaliśmy uczynić czytelnymi dawane przez siebie znaki przy pomocy długich, szwedzkich lub niemieckich wyjaśnień. W rezultacie musieliśmy zawsze załatwiać wszystko sami a potem mu to wyjaśniać i w ten sposób stworzyliśmy język niezbyt może bogaty, lecz często pełen wyrazu.

Gdy to piszę, przypomina mi się dość zabawne wydarzenie, którego głównym bohaterem był mój towarzysz Bergh i rosyjski pielęgniarz.

A więc Bergh stał przy łóżku jednego z chorych. Potrzebował gorącej wody i gąbki. Musiał więc wydać polecenie Rosjaninowi, by ten przyniósł mu co trzeba. Udało mu się na tyle, iż za­żądał gorącej wody*, ale nie wiedział, jak nazwać gąbkę Poka-

* W oryg. „wody gorunza".


zywał na ranę, którą trzeba było obandażować, osuszał ją, ściskał ręce, by pokazać, że chodzi o rzecz elastyczną i tak długo próbował Rosjaninowi tłumaczyć, o co chodzi, iż ten zaczął się śmiać. Wtedy Bergh nie był już w stanie zachować spokoju, zaczął przeklinać Rosjanina i mówić mu w oczy gorzką prawdę — w nienagannej szwedczyźnie, czego oczywiście niesz­częsny człowiek nie był w stanie zrozumieć. Zrozumiał jednak dobrze, iż pan się rozgniewał, uciekł więc by uniknąć dalszych bardziej szczegółowych wyjaśnień, a Bergh został bez wody i bez gąbki. Szwedzkie przekleństwa brzmią dźwięcznie i są przez to zrozumiałe na całym świecie można je więc nazwać językiem uniwersalnym, który należy sobie przyswajać jak inne umiejętności.

Zauważyliśmy, jak zabawna staje się podobna rozmowa, gdy człowiek daje się ponieść w ogniu dyskusji, postanowiliśmy więc rozmawiać odtąd na migi, by najpewniej, językiem cichym i peł­nym wyrazu osiągnąć swój cel w rozmowie z osobami które znały jedynie własny, barbarzyński język ojczysty.

W Wojsku Polskim służyli lekarze niemal z całej Europy. Było wśród nich wielu zdolnych, godnych szacunku ludzi, którzy brali udział w bohaterskim zrywie walczących o wolność Polaków z umiłowania swej wiedzy, jak i z chęci niesienia pomocy niesz­częśliwym. Można było jednak także spotkać nie douczonych włó­częgów, którzy zgłosili się do armii dla pieniędzy lub może po to by stać się kimś. Polacy nie potrzebowali w gruncie rzeczy tak wielu lekarzy, lecz wojna i choroby zbierały wśród nich stale swoje żniwo, tak więc ciągły dopływ sił lekarskich stał się konieczny. Z tego też powodu przyjmowano stale nowych lekarzy, tworzyły się bowiem bez przerwy wakanse, częściowo wywołane śmiertelnymi zejściami lub chorobami po części zaś dlatego, iż lekarze trafiali do niewoli. Zdarzało się to często, bowiem kozacy otrzymywali od rosyjskiego dowództwa dukaty za każdego lekarza, którego udało im się żywego dostarczyć do armii rosyjskiej, cierpiącej na brak lekarzy.

Wśród lekarzy, przyjętych do Wojska Polskiego po naszym przybyciu, był także młody Duńczyk nazwiskiem S...p25, mło­dzieniec, który zasłużył na lepszy los niż ten, jaki go spotkał Podobny sposób myślenia, podobny wiek i język, wszystko to zbliżyło nas do siebie i nigdy pewnie nie zapomnimy chwil, gdy razem z nim pośród krwawych wydarzeń budowaliśmy sobie w marzeniach piękną przyszłość, szczęśliwy świat i spokojne życie


Lecz miłe to życie zostało wkrótce przerwane, gdy S...p zacho­rował ciężko na nerwową gorączkę. Nasze baraki były położone dość daleko od siebie, a praca nie zostawiała nam zbyt wiele czasu na odwiedziny przy jego łóżku, gdzie znaleźliśmy tego pełnego wigoru młodego człowieka wycieńczonego i majaczącego.

Gdy pewnego wieczora siedziałem wraz z kolegami przed naszym barakiem, ujrzeliśmy nagle pomiędzy drzewami podobny do zjawy kształt, który zbliżał się ku nam chwiejnym krokiem, a gdy wreszcie do nas dotarł, okazało się, ze był to S...p, który w malignie pobiegł nas szukać, a teraz stał przed nami blady na twarzy, z utkwionym przed siebie, rozgorączkowanym wzrokiem, pytając z niecierpliwością w głosie, czy nie jesteśmy jeszcze gotowi do odbycia z nim podróży do Kopenhagi. „Byłem tam wczoraj — dodał z westchnieniem — narzeczona z płaczem prosiła mnie, bym niedługo wrócił, a wy nie jesteście jeszcze gotowi, mimo ze obiecaliście ze mną pojechać." Chwiał się z wyczerpania na nogach i pospieszyliśmy odprowadzić go z pow­rotem do baraku, gdzie nie przestał śnić, że jest w domu, w objęciach narzeczonej.

Po pewnym czasie S...p wyzdrowiał, lecz nigdy nie wrócił do domu, do tych, których kochał. Po wyzdrowieniu odkomendero­wano go do małego miasteczka Rawa, wkrótce potem zajętego przez Rosjan. Opowiadano, że nie powrócił stamtąd żywy. Śpi gdzieś zapewne snem wiecznym w tym wyniszczonym kraju. Kochany nasz S...p! Byłeś tak wierny ojczyźnie i swojej dziew­czynie, nawet gdy majaczyłeś w gorączce. Czy pamiętasz o nich i i teraz w swej nowej ojczyźnie, czy myślisz czasem o tych, którzy kochali cię za życia? Jeśli dziewczyna twoja płacząc przeczyta kiedyś tych kilka wierszy, pocieszy ją zapewne myśl, że nie tylko ona znała cię i kochała.

Pewnego dnia, gdy spotkaliśmy się wszyscy w baraku mówiąc między sobą po szwedzku, zauważyliśmy, że kilku leżących tam rannych zwraca na nas uwagę i z radosnym uśmiechem oczekuje, aż podejdziemy do ich łóżek. A w końcu jeden z nich zapytał w naszym ojczystym języku: „Czy panowie są Szwedami?" Byliśmy zdziwieni i szczęśliwi — były to pierwsze szwedzkie słowa, jakie słyszeliśmy od przyjazdu — i niemal w tej sekundzie zadaliśmy im to samo pytanie. Odpowiedzieli, że są Szwedami, gdyż są Finami 26. Opowiadali, że służyli w fińskim batalionie strzelców wyborowych i zostali wzięci do niewoli pod Ostrołęką. Dodali, że cierpią niewymownie w niewoli, gdyż nikt ich nie rozumie,


znają bowiem tylko szwedzki i fiński, a w tym języku nie mówią ani Rosjanie, ani Polacy. Nazywali się zawsze Szwedami i mówili między sobą stale po szwedzku, stąd wśród Polaków rozeszła się wieść, że szwedzcy strzelcy wyborowi walczyli przeciwko nim pod Ostrołęką i ponieśli sromotną klęskę. Batalion fińskich strzel­ców wyborowych uważany był, przynajmniej przez Polaków, za najbardziej waleczny w armii rosyjskiej. W naszym obozie, łącznie z rannymi, było ich w niewoli około czterdziestu.

Rozmawialiśmy z nimi o wojnie a oni opowiadali nam, iż nie walczyli przeciwko Polakom, lecz przeciw Francuzom którzy u swego boku mieli kilka polskich pułków. Zapewniali, że przeko­nanie to jest powszechne w całej armii rosyjskiej, i że przynaj­mniej żołnierze wierzą w podobne bajki a stara nienawiść do Francuzów każe im walczyć jak lwy. Dość trudno było zachwiać podobne przekonanie, bowiem słyszeli to wszystko od swych ofice­rów i dopiero w niewoli zaczynali rozumieć, iż było to kłamstwo świadomie głoszone i rozpowszechniane.

Zamiast Aleksisa, który ciągle nie rozumiał tego, co chcieliśmy mu przekazać na migi, wzięliśmy na posługacza Fina nazwiskiem Johan Hjelm, człowieka dobrodusznego, który z całą swą właś­ciwą Finom lojalnością i uczciwością stał się dla nas nieoceniony.

W ten sposób przeżywaliśmy dość miłe chwile w obozie z naszymi Finami — braćmi w języku i Polakami, którzy mimo swej lekkomyślności są czarującymi ludźmi. Mieli oni jednak niejasne wyobrażenie o wolności — mówię niejasne wyobrażenie, gdyż naród w swej masie nie był z pewnością świadomy, o co walczy. Wyruszał na pole bitwy wierząc, że walczy o wolność, gdy zabijał Rosjan, ci zaś z kolei wierzyli, że biją Francuzów wtedy, gdy masakrowali Polaków.

„Ludzie pragną być oszukiwani" mówi stare przysłowie. Potwier­dza się ono najlepiej i najpełniej tam, gdzie walczą całe narody. Poszczególnego człowieka trudno wyprowadzić w pole, w grę wchodzi bowiem jego tylko wola, silna, bo niepodzielna, naród jednak łatwiej oszukać, gdyż każdy z tysiąca ludzi ma swoją wolę a tysiące sprzecznych interesów zamącić może myśl prze­wodnią, osłabić jej moc i uczynić z narodu bezwolny przedmiot w wyrachowanych planach.

Polacy nie bardzo wiedzieli, o co walczą. Gdy niewolnik cało­wał stopy magnata, wzywano go, by ofiarował życie za wolność. Powstawszy z kolan, chwytał za broń i rzucał się do walki z okrzykiem: „Wolność lub śmierć!" Czy walczył o osobistą wolność? Oczywiście, że nie. Ofiarowywał swe życie za wyzwole­nie Polski od Rosjan, nie dopuszczając do siebie ani na chwilę


myśli: „Jestem nadal chłopem pańszczyźnianym". Polacy zachowy­wali się podobnie jak inne narody, którym drogi był honor ojczyzny. Najcięższe nawet kajdany znosili bez szemrania, o ile nałożone im były przez rodaków, łańcuchy nałożone przez obcych nadmiernie jednak uciskały im ramiona, choćby nawet były lekkie jak piórko.

Ciężar łańcuchów, którymi Rosjanie skuli Polaków, nie był bynajmniej mały, Polacy zaś, zważywszy zarówno ich położenie jak i narodowe uczucie nienawiści, mieli dostateczne powody nie chcieć go dłużej znosić. Uważają oni swój naród za najwspa­nialszy na świecie i mówią o sobie na ogół z takim samym entuzjazmem, z jakim nasi szwedzcy skaldowie i pisarze nigdy by nie potrafili sławić naszego żelaza, naszego nieba i naszych chłodów, nie mówiąc o naszych kopcach i niezapomnianych kamieniach nagrobnych, aby w ten sposób uzmysłowić, że epoka bohaterów już dawno minęła.

Bardziej wykształceni Polacy, tzn. ludzie lepszego stanu, po
których można było się spodziewać, iż będą mieli mniej prze­
sądów, odznaczali się mimo wszystko dość arystokratycznym
sposobem myślenia. Uważali oni, iż większość narodu stworzona
została po to, by im służyć i okazywać posłuszeństwo, i że
należy utrzymywać ją w ciemnocie. Były to poglądy zaiste
szokujące w kraju, który zwarł wszystkie siły, by wywalczyć
niepodległość. Trzeba jednak mieć nadzieję, iż gdy uda się
Polakom wywalczyć wolność zewnętrzną, zdobędą także wolność
wewnętrzną, albowiem z przyrodzenia już mają naturalny pociąg
do światła, a istniejąca ignorancja jest winą panujących stosunków,
nie zaś narodowych skłonności.

W naszym obozie musztrowano codziennie nowe oddziały i mieliśmy doskonałą okazję by zobaczyć, jak bardzo Polacy nadają się na żołnierzy. Zręczność i dokładność, z jaką władali bronią i z jaką poruszali się zadziwiała, jako że ochotnicy byli na ogół bardzo młodzi i brano ich prosto od pługa. Interesujące były także ćwiczenia kosynierów, może najmniej skomplikowane, lecz za to sprawiające wrażenie wielkiej siły, zważywszy rozmiary kos, które nosili. Także artyleria przeprowadzała ćwiczenia kilku baterii, wykonując — zdaniem doświadczonych oficerów — mane­wry z niezwykłą zręcznością.

Rozeszła się nagle pogłoska, iż Rosjanie pociągnęli w kierunku Wisły i w kilku miejscach sforsowali rzekę. Ciągle słychać było odległą kanonadę świadczącą o potyczkach, o których nie mie-


liśmy w obozie dokładnych informacji. Oddział kozaków, który przeszedł przez rzekę zaledwie o cztery mile od naszego obozu, miał zostać doszczętnie rozbity przez kosynierów.

Kres naszemu beztroskiemu wojennemu życiu położyło dość niemiłe wydarzenie. Nasz towarzysz Bergh zachorował niespo­dzianie, dostał gorączki i lękaliśmy się go stracić. Byłby to dla nas zawsze ciężki cios, a wówczas trudno sobie było wyobrazić większe nieszczęście. Obawialiśmy się również, że możemy zostać rozłączeni, przewidywaliśmy bowiem, że wkrótce nadejdzie decy­dująca katastrofa i że nie od nas będzie zależało, jak długo pozostaniemy z dala od naszego obecnego miejsca pobytu.

Pewnej nocy, gdy Bergh leżał w malignie w naszym baraku, usłyszeliśmy nagle szczęk broni wśród drzew otaczających naszą małą siedzibę. Jakiś człowiek podszedł do drzwi i walił w nie mocno szablą. Podobne powitanie, zwłaszcza o takiej porze, kaza­ło nam się domyślać, iż zaskoczyli nas po cichu kozacy, wysko­czyliśmy więc bezszelestnie z łóżek, by zapytać, kto tam. „Patrol" brzmiała odpowiedź. Otworzyliśmy i wszedł oficer, mówiąc ostrym głosem: „Mam rozkaz przeszukać wszystkie baraki, by zobaczyć, czy nie ukrywają się gdzieś rosyjscy więźniowie. Odkryty bowiem został tej nocy szatański plan wydania nas w ręce wroga". Niczego więcej nie dowiedzieliśmy się, lecz następnego dnia, 30 czerwca, straże w obozie były podwojone a załoga wzmoc­niona. Słyszeliśmy, jak opowiadano, iż ów zdradziecki plan prze­widywał, że w nocy z 29 na 30 czerwca więźniowie rosyjscy, którzy w liczbie przekraczającej szesnaście tysięcy znajdowali się w obozie numer l a także w sąsiedztwie Częstochowy i Wol­borza, mieli otrzymać broń, a potem pozabijać warty, przedostać się do Warszawy i spalić most praski, by uniemożliwić Skrzyneckiemu, który rozłożył się ze swym korpusem na prawym brzegu Wisły, przedostanie się przez rzekę. Armia rosyjska, znaj­dująca się wtedy w Płocku, miała jednocześnie przeprawić się przez rzekę i triumfalnie wkroczyć do Warszawy.

Mówiono, iż plan ten uknuty został przez generała Jankow-skiego27. Był on już przedtem pozwany przed Sąd Wojenny za swój postępek wobec generała Turno28, któremu rozkazał pod Budziskami zaatakować niewielkimi siłami wielokrotnie silniejszy korpus generała Rudigera. Jankowski nie wywiązał się ze swej obietnicy przyjścia na pomoc i stał w pobliżu z dużymi siłami, a Turno stracił w ten sposób wielu ludzi nic przy tym nie osiągnąwszy, mimo iż odniósłby niemal pewne zwycięstwo, gdyby korpus Jankowskiego wziął zgodnie ze swymi życzeniami udział w bitwie. W tym zdradzieckim przedsięwzięciu mieli również brać udział generałowie Hurtig29 i Sałacki30, pułkownik Słupecki31,


szambelan Fenshave32, obywatelka Carola Lessel33, a także hra­bina Bazanow34, Rosjanka, która była żoną polskiego generała. Trudno wyrazić, z jak wielkim oburzeniem wszyscy słuchali opowieści i jak proporcjonalnie do ogromu zażegnanego niebez­pieczeństwa rosła nienawiść do Rosjan i do zdrajców.

Przed południem dostałem pozwolenie na wyjazd do Warszawy, by przywieźć naszemu choremu koledze lepsze lekarstwa, bowiem nasza polowa apteczka była dość uboga. Widziałem wszędzie gęste tłumy, które przebąkiwały o zemście i krwi. Gdy przyby­łem do Warszawy, zauważyłem na placu Krasińskich szwadron drugiego pułku ułanów, a na ulicy Miodowej* kilka oddziałów Gwardii Narodowej. Kiedy dotarłem do ulicy Senatorskiej, ujrza­łem dowódcę Gwardii Narodowej, hrabiego Ostrowskiego35, pę­dzącego co koń wyskoczy na Zygmuntowskim Rynku, a za nim krzyczący, rozwścieczony tłum. Gdy przybyłem na miejsce, było tam już pełno ludzi, którzy krzyczeli: „Na pohybel zdrajcy, po­wiesić go, powiesić go!" Blisko Zamku Królewskiego doszło do starcia podwójnego patrolu z tłumem, który — klnąc jak zwykle Diaboli schloggi** — usiłował zbliżyć się do wysokiego człowie­ka o ospowatej twarzy, otoczonego przez patrol. Był to gene­rał Hurtig, którego miano odprowadzić na Zamek, by osadzić go tam w wiezieniu. Tłum brał już górę nad znacznie od niego słabszym patrolem, gdy książę Czartoryski wjechał powozem w tłum, kazał stanąć, powstał, odkrył swą siwą głowę i spoglą­dając wzrokiem pełnym dobroci i siły wykrzyknął do tłumu: „Obywatele! Pokażmy współczesnym, iż nie ulegliśmy zarazie niesionej przez barbarzyńców, którzy rządzą nami. Nie wymierzaj­my kary bez sądu i wyroku. Możecie być pewni, że ci, którzy zostaną uznani za zdrajców ojczyzny, zostaną ukarani z całą suro­wością prawa. Niech Bóg broni, byśmy mieli splamić swe sumie­nia i narodowy honor wymierzaniem samosądu!" W odpowiedzi na słowa tego ogólnie lubianego i cieszącego się szacunkiem człowieka rozbrzmiały wiwaty i wtedy właśnie odstawiono na pół żywego z przerażenia więźnia na Zamek Królewski.

Ogłoszono, że miasto jest w stanie oblężenia i gdy wracałem do swego obozu, zostałem zatrzymany przy rogatce powązkow­skiej, dopóki znajomi polscy oficerowie, poręczając za mnie, nie wyrobili mi przepustki. Atmosfera w obozie była taka sama jak w mieście. Polscy żołnierze zawsze pośpiesznie podejmują decy­zje i pośpiesznie wprowadzają je w czyn. Chorzy Polacy byli

* Jedna z eleganckich ulic odchodząca od placu Krasińskich (przyp. autora).

** Tak w oryg.


rozsierdzeni i z zemsty chcieli napaść na Rosjan leżących w bara­kach. Jedynymi spokojnymi obserwatorami ich niepohamowanego gniewu byli ci właśnie Rosjanie, którzy w obliczu niebezpieczeń­stwa zachowywali fatalistyczny spokój i irytującą obojętność, za­pewne z takiego samego powodu, dla którego zachowują spokój zwierzęta prowadzone na rzeź. W każdym razie nie doszło do żadnego wybuchu i wszystko skończyło się na przekleństwach zduszonych w poduszce.

Okazało się w międzyczasie, ze Bergh choruje na nerwową gorączkę i że po to, by mieć lepszą opiekę, powinien zostać przetransportowany do szpitala Ujazdowskiego, do którego przyj­mowano chorych oficerów i lekarzy. 2 lipca przybyliśmy do mia­sta z naszym chorym kolegą. Przy budynkach, o których już była mowa, gdzie zapłonęła pochodnia rewolucji, zobaczyliśmy dopiero co wzniesioną szubienicę, z której zwisał breloczek*. Myśleliśmy początkowo, ze to generał Jankowski, lecz później dowiedzieliśmy się, iż był to Żyd powieszony za szpiegostwo, którym ten naród niemal wyłącznie trudnił się w czasie wojny36. Ani szubienice w Warszawie, ani rosyjski knut grożący śmiercią nie odstraszyły Żydów, którzy szpiegowali, jak tylko mogli, dla obydwu stron, bowiem nagroda w postaci kilku dukatów była pewna, a szpiegowanie niekoniecznie równało się śmierci. Ważyli się więc na wszystko korzystając z okazji, by zdobyć pieniądze.

Niewykluczone, iż Żydzi byli w tym czasie najbardziej nie­szczęśliwymi ludźmi. Wieszano ich bowiem, gdy zabierali się do szpiegowania, Rosjanie zmuszali ich do stawiania redut i kopa­nia wałów obronnych oraz budowy mostów pod gęstym gradem kul, Polacy zaś czynili z nich wojowników. Była to metamor­foza, która dostarczała zabawnego widoku. Mieli własny mundur i uzbrajano ich w kosy, na które ci świeżo upieczeni żołnierze patrzyli od czasu do czasu ukradkiem przerażonym wzrokiem, jakby lękając się własnej broni.

Żydzi byli do tego stopnia wystraszeni, że wystarczyło z uwagą im się przyjrzeć, by uciekali lub w najbardziej uniżony sposób wyrażali swój szacunek, a choć nieobce im było pojęcie honoru a także dumy narodowej, sprowadzało się ono do zgolenia brody powieszonemu pobratymcowi. Było to narodowym obowiązkiem, który spełniali zawsze, gdy tylko mogli, spełnili go też wobec zmarłego, którego widzieliśmy wiszącego na szubienicy.

I tak szlachetne uczucia występują często w parze z podło­ścią, pogardza się nimi, gdyż przysłaniają je wady, lecz gdyby Żydzi mieli ojczyznę, tworzyliby także dobro [...]

* Tego określenia używa autor.


Kiedyż oświata, sprawiedliwość i ocena naszego własnego dobra posuną się tak daleko, iż nie będziemy dzielić ludzi na kasty według pochodzenia i religii, lecz pozwolimy im rozwijać się swobodnie i bez przymusu.

Ujazdów, do którego przybyliśmy, jest pięknym zamkiem zamie­nionym w czasach wielkiego księcia Konstantego na lazaret dla chorych oficerów. Pełni on teraz tę funkcję zarówno dla cywil­nych jak i wojskowych urzędników armii. Położony jest w tej części miasta, która nosi nazwę Nowy Świat i znajduje się nie­daleko Belwederu*. Z jednej strony graniczy z pięknymi alejami, które odchodzą od placu Aleksandra37, z drugiej z pięknym angielskim parkiem poprzecinanym kanałami i opadającym w dół po stromym zboczu.

Bergh dostał tam miejsce w pięknym pokoju na drugim piętrze. Panowała tu największa czystość i porządek, i nie przypominam sobie, bym widział kiedyś równie pod każdym względem impo­nujący szpital.

Jako cudzoziemiec, Bergh otoczony został najtroskliwszą i naj­czulszą opieką. Obok bowiem stałej opieki jaką miał w szpitalu, pomoc niosły mu także siostry i krewne chorych i rannych ofice­rów, które odwiedzały szpital. I tak, gdy pewnego dnia wracając po kąpieli zemdlał z wyczerpania, ocknął się potem w ramionach młodej Polki, która go podtrzymywała pomagając wrócić do łóżka. Była to siostra polskiego oficera leżącego w tym samym pokoju, która odwiedzając swego brata, dowiadywała się odtąd zawsze o jego szwedzkiego przyjaciela. Odwiedzając Bergha, widziałem wiele razy młode Polki, które opiekowały się nim i wyglądało to niemal na cichą zmowę dziewcząt, pragnących zapewnić najlepszą opiekę biednemu Szwedowi, który porzucił swą ojczyznę, poświęcając się dla dobra ich rodaków.

W naszym obozie zapanowały tymczasem dawne porządki. Chorzy przestali przeklinać rosyjskich więźniów, śmiali się i roz­mawiali jak zwykle, gdyż nawet w najcięższej sytuacji Polacy zachowują dobry humor. Zdrowi żołnierze siadywali znowu spo­kojnie przed barakami paląc fajki, śpiewając patriotyczne pieśni i pijąc swe kochane piwo** i jeszcze bardziej kochaną wódkę***. Piwo jest ulubionym napojem Polaków. Siadając do dobrze za-

* Rezydencja wielkiego księcia. (przyp. autora)

** W oryg. po polsku.

*** W oryg. po polsku.


stawionego stołu, każdy biesiadnik ma przed sobą butelkę piwa, którą opróżnia przy mięsiwach podawanych w czasie posiłków. Wódki nie pije się ani przed, ani w czasie posiłku, lecz jako przyjemnie orzeźwiający napój po jedzeniu. Powszechnie używa­nym rodzajem wódki jest niedogon38, do którego wkłada się nie­zliczone ilości korzeni, tak że gorzelnicy, którzy go wytwarzają, powinni zostać ukarani za wprowadzanie w błąd publiczności, bowiem człowiek nie jest w stanie wyczuć smaku samej wódki. Jest ona znacznie słabsza od naszej i dlatego rzadko spotyka się tu pijanego, lecz za to często widzi się karmazynowe nosy.

13 lipca słyszeliśmy, jak opowiadano, iż Rosjanie wspomagani przez Prusaków przekroczyli Wisłę blisko Torunia i że gdy tylko znaleźli się na lewym brzegu, podpalili miasto Włocławek. Bogu na chwałę. Słysząc o tym, Polacy nie tylko nie podupadli na duchu, lecz tym energiczniej zaczęli się sposobić, by całą siłą uderzyć na nieprzyjaciela. Obóz nasz otrzymał tymczasem roz­kaz przeniesienia się do Warszawy. Na dzień przed naszym odejściem przez obóz przemaszerowały oddziały dwudziestu tysięcy żołnierzy pod dowództwem Skrzyneckiego, śpiewając patriotyczne pieśni i okazując wielką, aż przesadną radość na mysl o daniu należytej odprawy nieproszonym gościom na lewym brzegu Wisły. Lansjerzy39 jechali rozradowani i szczęśliwi, z fajkami w zębach, a gdy te im gasły, napychali je od nowa nucąc pieśni patrioty­czne. Piechocie towarzyszył tłum kobiet, które niosły z sobą żyw­ność dla swych ojców, mężów i braci.

W czasie pobytu oddziałów Skrzyneckiego w naszym obozie padał rzęsisty deszcz, lecz wszędzie panował nastrój radości, nie było widać jednej nawet niezadowolonej twarzy, choć żołnierze byli przemoczeni i czekała ich walka na śmierć i życie z prze­ważającymi siłami wroga.

Obóz nasz tymczasem został zwinięty i otrzymaliśmy rozkaz przeniesienia się do Koszar Gwardyjskich położonych w pół­nocnej części Warszawy, na wzgórku lezącym na brzegu Wisły. Te ogromne koszary zbudowane przez Rosjan składają się z trzech budynków położonych na planie kwadratu, a pomiędzy nimi rozciąga się obszerny dziedziniec. Otaczają go kraty bie­gnące także wokół budynków, których końce nie stykają się z sobą. Koszary zamienione zostały w trzyoddziałowy szpital. Był tam oddział dla rannych, dla chorych na cholerę i oddział chorób wewnętrznych. Każdy oddział podzielony był na kilka mniejszych, na każdym znajdowało się od dwustu do trzystu chorych. Opiekowało się nimi tylu lekarzy, co w obozie numer l. Naczelny lazaretu nosił nazwisko Stackebrand40. Był tam też specjalny oddział przeznaczony wyłącznie dla chorych lekarzy,


gdzie pieczę sprawował doktor z Poznania nazwiskiem Stensze-wski41, znany ze swojej biegłości.

Chorzy lekarze, którzy znajdowali się na tym oddziale, otrzy­mywali poza bezpłatną opieką lekarską i lekarstwami także pełne wynagrodzenie miesięczne, nie zmniejszone mimo tego, że nie mogli wypełniać swych obowiązków.

W czasie naszej służby w Koszarach Gwardyjskich korzysta­liśmy z wolnych chwil, jakie zostawały nam po dokonaniu obchodu i wypełnieniu innych obowiązków, by zając się wypad­kami cholery na oddziale dla cierpiących na tę chorobę.

Obserwacje, jakie wtedy poczyniliśmy, przekazaliśmy już na użytek ogółu42, pomijam wiec je teraz, bowiem częściowo dzięki do tej pory przekazanym wiadomościom, częściowo dzięki róż­nym innym pracom na ten temat większość moich czytelników ma już od dawna wyobrażenie o tej chorobie, o której tyle już napisano, lecz tak niewiele nadal wiadomo.

Jak już wspomniałem, szpital był na dość dobrym poziomie a zważywszy obecną sytuację w kraju, zarówno finansową jak polityczną, można nawet powiedzieć, iż był na zadziwiająco wyso­kim poziomie, a chorych otaczano tam opieką godną najwyższej pochwały. Inaczej miała się jednak rzecz z transportem chorych. Należał on — jak się wydaje, przez niedbalstwo — do najgorszych jakie sobie można wyobrazić. Gdy więc na przykład chorzy żoł­nierze mieli być przewiezieni z wojska do jakiegoś lazaretu, pako­wano ich na wozy bez poduszek, a niekiedy nawet i bez słomy, i zdarzało się często, że przybywały do nas transporty, w których chorzy na gorączkę leżeli przemieszam z chorymi na cholerę na tym samym wozie.

W pierwszych dniach służby spotkało mnie nowe nieszczęście. Mój drugi towarzysz, Stenkula, zachorował gwałtownie na ostrą gorączkę i został przewieziony od razu na oddział chorych, gdzie już leżeli inni uczniowie Eskulapa, stanowiąc dowód bezsilności człowieka wobec natury w chwilach, gdy pragnie ona przeciw­stawić się naszym wysiłkom.

Zostałem więc zupełnie sam. Zdarzyło się coś, na co zupełnie nie byłem przygotowany. Spodziewałem się, że wszyscy trzej będziemy razem cieszyć się i cierpieć, i oto ja jeden tylko zma­gałem się nadal z losem, mnie jednego nie imała się żadna choroba. Od tej chwili wszystko stało się dla mnie puste, bez znaczenia, bez sensu, bowiem nikt już nie dzielił ze mną mych zainteresowań, mojego losu i moich przekonań.

Bergh powrócił zdrowy z Ujazdowa 23 lipca, lecz już 27 po­walił go straszny atak cholery. Stało się to w nocy, a gdy rano prze­nosiłem go z naszego wspólnego pokoju na oddział szpitalny,


nie spodziewałem się ujrzeć go więcej wśród żywych, popadł bowiem w śmiertelne odrętwienie, przerywane od czasu do czasu atakami cholery. Gdy przybyłem na oddział Stenkuli groziła śmierć, a to z powodu zastoju krwi w głowie, i wychodziłem nie łudząc się, bym mógł zobaczyć obu drogich mi przyjaciół gdzie indziej niż na marach.

Zbliżało się także rozwiązanie sprawy polskiej, miało się wkrótce rozstrzygnąć, kto będzie rządził tym nieszczęsnym krajem czy daleki władca, który nawet gdyby miał najlepsze zamiary, nie mógłby zapobiec okrucieństwu i prześladowaniom ze strony swych urzędników, czy też kraj będzie się rządził sam lub też, dzięki niewzruszonej Konstytucji, odzyska miejsce i głos w Konsystorzu Narodów.

Uwaga mieszkańców Warszawy zwracała się tylko w jednym kierunku, obrony miasta przed napadem nieprzyjaciela. Warsza­wę uważano za serce kraju a była ona poza tym zawsze sto­licą. Gdy stolica kraju zostaje zdobyta krew zaczyna krążyć nierównomiernie w rożnych częściach państwa podobnie jak wówczas, gdy serce niedomaga i wkrótce życie państwa zamiera na skutek uduszenia. Ludzie bowiem, którzy muszą w czasie walki stale pamiętać, iż znajdują się na peryferiach organizmu nie mając głównego punktu odniesienia, tracą w końcu odwagę, a siły ich ulegają paraliżowi.

Rząd wysłał więc proklamację, w której wzywał mieszkańców Warszawy do osobistego udziału w umacnianiu miasta. Wszyscy się jej podporządkowali czy też raczej zastosowali się do niej, każdy bowiem chciał dostąpić zaszczytu przysłużenia się w jaki­kolwiek sposób ojczyźnie.

Gwardia Narodowa stworzona przez warszawskich mieszczan chwyciła za motyki i łopaty, i wyruszyła na wały z muzyką i sztandarami*. Szły tam nawet procesją niewiasty wszystkich stanów z łopatami. To był naprawdę piękny widok — tyle ślicz­nych panien, przygotowanych do obrony wolności i polskości swych rodzin i narzeczonych. Widać było teraz wyraźnie iż Polska zebrała wszystkie swe siły, skoro nawet kobiety porzuciły zacisza domowe, by wspomóc wielkie dzieło swymi słabymi rękami.

Niewiasty, które na ogół ubierają się w jedwabne suknie, przy­stroiły się kwiatami i nawet trzonki od łopat przyozdobione były

* W tym przypadku Gwardia okazała się zdatna do czegoś, później jednak były powody by w to wątpić. (przyp. autora)


wieńcami z kwiatów i oplecione różami. Tysiące ludzi obojga płci i w rożnym wieku ciągnęło w tym czasie do pracy. Wieczora­mi wracali po trudach do domu, uradowani i szczęśliwi.

W krótkim czasie wzniesiono podwójny rząd wałów i szań­ców które rozciągały się półkolem od wybrzeży Wisły z jednej strony Warszawy aż do wybrzeży po przeciwnej stronie. Wały były dość wysokie, a wał wewnętrzny górował nad zewnętrznym. Przed każdym wałem znajdował się głęboki i szeroki rów, w które­go dno powbijane były ostro zakończone pale. Szańce zaś były tak zbudowane, że mogły każdy punkt pokryć ogniem krzyżowym.

Powołano teraz także ze wszystkich stron pospolite ruszenie. Masy włościan ruszyły się i pociągnęły do stolicy, by kosami pokonać wroga.

Wojsko Polskie zbierało się w Warszawie i śpiewając pieśni patriotyczne, pośród radosnych okrzyków tłumu ciągnęło na kwa­tery w różne części miasta. Jak okiem sięgnąć, tłumy ludzi roiły się wokół maszerującego wojska które lśniącą jak stal linią sunęło środkiem ulicy, podobne prądowi przecinającemu lekko pofalowaną rzekę. Wszystkie okna były otwarte i naj­piękniejsze warszawianki wychylały przez nie główki, by pozdro­wić znajomego w tłumie lub obrzucić kwiatami swoich obroń­ców. Co pewien czas przejeżdżał pułk kawalerii z lancami, bowiem bronią polskiej kawalerii są lance, na których żelaznym grocie powiewa mały proporczyk. Wiele proporczyków brudnych było od krwi i kurzu, co świadczyło, iż lance wykorzystane zostały w boju. Widzieliśmy, jak z okien spływały na kawalerzystów nowe proporczyki a oni przymocowując je do grotów, dzięko­wali pięknym ofiarodawczyniom. Każdy pułk ma swój proporczyk. Różnią się one kolorami i niegdyś miały zapewne po prostu straszyć konie nieprzyjaciela, obecnie zaś stały się pewnego ro­dzaju artykułem luksusu. Naród i żołnierze postanowili teraz poświęcić wszystko dla odzyskania wolności, ożywiały ich jednak uczucia nadziei nie zaś rozpaczy, życie w Warszawie toczyło się bowiem jak zwykle. Kupowano i sprzedawano, policja była tak samo czujna, a teatry i restauracje odwiedzano równie często w tych dniach, w których szykowano się do zwycięstwa lub klęski jak w najbardziej pokojowych i pewnych czasach.

Pod wieczór spotykano się w parkach i na spacerach, a ofice­rowie, którzy mieli przepustkę zaledwie na kilka godzin, przecha­dzali się z pannami, wesoło rozmawiając i śmiejąc się, jakby udawali się na bal a nie w śmiertelny bój, jaki ich czekał. A gdy wolny czas dobiegał końca, żegnali się z siostrami lub narzeczonymi, które ze łzami w oczach wymawiały słowa pożeg­nania rozstając się z młodym wojownikiem często po raz ostatni.


On jednak uśmiechał się, widząc niepokój dziewczyny i beztrosko obiecywał wkrótce powrócić. Nie zawsze jednak dotrzymywał słowa gdyż często już w kilka godzin potem wrota grobu od­dzielały go na zawsze od ukochanej.

Owe sceny pożegnań przeplatane były tysiącami rozrywek. Roz­koszując się nimi nie domyślano się, jak szybko w najstraszli­wszy sposób może im zostać położony kres. Powszechny zapał umiłowanie niezależności i pragnienie ratowania kraju, a także nienawistna myśl o obecnej niewoli sprawiały, że prywatne spory zostały niemal zapomniane. Z pewnością niejedna matka dopiero po upadku Warszawy zaczęła opłakiwać poległego za wolność syna.

Przez cały ten czas teatr na placu Krasińskich odwiedzano równie pilnie jak niegdyś. Ja także spędziłem tam niejeden bez­troski i przyjemny wieczór. Grano często Chłopa milionowego43 jedną z ulubionych przez Polaków sztuk, wyróżniającą się pięknymi efektami teatralnymi i partiami śpiewanymi, do których język polski jest stworzony.

Przypominam sobie, że widziałem kiedyś obraz — gdy patrzyło się na niego z jednej strony, widać było bawiące się dzieci, gdy stanęło się z przeciwnej strony, widać było kościotrupa. Podobnie rzecz się teraz miała z Polakami — radowali się i triumfowali na zapas zaciągali kredyty, których jedynym pokryciem była na­dzieja, nie akceptowali rzeczywistości zapożyczali się na konto przyszłego powodzenia, a przy kontroli ksiąg okazywało się że kapitał został zużyty i pozostawały tylko wygórowane procenty.

Najbardziej lękali się Polacy zdrajców, a spisek z 29 czerwca podtrzymał jeszcze ich obawy. Trudno nawet sobie wyobrazić jak bardzo wróg szpiegował. Rosjanie wiedzieli o wszystkim, co działo się w obrębie murów Warszawy, znali niemal każdą osobę, wiedzieli, czym się zajmuje i jak się prowadzi. Bergh i ja spotka­liśmy w końcu lipca w Hotelu Wileńskim44 rosyjskiego więźnia, lekarza imieniem Paweł który opowiedział nam, że jeszcze zanim trafił do niewoli wiedział, iż będziemy w Warszawie, bowiem armia rosyjska miała wiadomości o wszystkich cudzoziemcach zatrudnionych w Wojsku Polskim — w jakim byli charakterze, gdzie przebywali i jakie wynagrodzenie otrzymywali. Rosjanie znali najdrobniejsze nawet szczegóły, a wszystko przez swoich szpiegów.

Dlatego też Polacy odnosili się z najwyższą nieufnością do każdego, kogo w najmniejszym nawet stopniu podejrzewać można było o szpiegostwo. Wynikło z tego tragikomiczne wydarzenie którego bohaterem stał się jeden z naszych kolegów, doktor H...n z Saksonii.


H...n był zręcznym rysownikiem i zabawiał się często szkico­-
waniem widoków. Zajmował się tym właśnie 29 czerwca, a ponie-­
waż miał zamiar narysować okolicę po drugiej stronie Wisły,
wspiął się na szaniec, by mieć lepszy widok. Kosynier, który
stał z poważną miną na posterunku w szańcu, i który zapewne
nie znał się na sztuce, przerwał mu mówiąc: „Nie wolno"*,
wtedy właśnie, gdy nasz rysownik postawił pierwszą kreskę. Po­
szedł więc w dół Wisły i zaczął pracę od nowa. Zaledwie jednak
postawił parę kresek, gdy nadbiegło ośmiu kosynierów i
nolens
volens musiał iść z nimi. Oczekiwał naturalnie szybkiego, choć
nie chwalebnego zakończenia swej artystycznej kariery. Zrozumiał
bowiem z ich słów, iż uważają go za szpiega, który zajmował
się rysowaniem szańca, a w takim razie czekała go szubienica.
Zaprowadzono go jednak na odwach, gdzie ściągnięto mu ubra-­
nie, dość dokładnie je przeszukano, zrobiono coś w rodzaju sekcji
ubrania, przeprowadzono medyczno-prawnicze oględziny, aby znaleźć corpus delicti, czyli podejrzane papiery, które by pozwoliły wyjaś­nić sprawę. Kiedy jednak nic nie znaleziono, wsadzono go do dorożki i pod strażą honorową kosynierów wysłano na Ratusz,
gdzie — jak sądził — nadszedł już jego koniec. Czekało go tam
jednak tylko ostre przesłuchanie, a jego rzeczy, które były
w naszym lazarecie, zostały opieczętowane i zabrane. Cała operacja trwała krótko, minęło zaledwie cztery godziny i oto nasz
przyjaciel, w podartym ubraniu, zmieniony na twarzy, przekli­nając ile wlezie sztukę i ludzką głupotę, powrócił do nas wolny.
Nie mogliśmy, mimo wszystko, powstrzymać się od śmiechu
z jego przygody, która skończyła się tak pomyślnie, i w której
zdecydowanie zatriumfowała niewinność.

Otrzymaliśmy wzruszający dowód na to, iż niewinnemu nie spada nawet włos z głowy, co się zaś tyczy ubrań, nie biorą one przecież udziału w ludzkich działaniach. Poczynano sobie więc z nimi w odmienny sposób. I tak można było in natura zaobserwować zwycięstwo nagiej prawdy nad uzbrojonym kłam­stwem.

Braterstwo między rodakami w ojczyźnie znaczy bardzo nie­wiele, bowiem wszyscy, którzy nas otaczają, są naszymi rodaka­mi, mają tę samą ojczyznę, tego samego króla, darzą swą miło­ścią ten sam kraj i nie rozmyślają wówczas wiele nad tym, jakie ich spotyka szczęście, a braci swych nie kochają, dopóki ich nie spotkają w ziemi egipskiej. Od pierwszych chwil przybycia do Polski pragnęliśmy spotkać rodaka, nawet najwyraźniej pozba-

* W oryg. po polsku.


wione podstaw pogłoski o przeprowadzeniu przez armię szwedzką dywersji w Finlandii napełniły nas radością, mimo że dobrze wie­dzieliśmy, iż nawet jeśli naszej ojczyźnie uda się przez chwilę pokazać swą siłę, jeśli nawet w obecnym stanie rzeczy, pomimo swej stosunkowej słabości, potrafi ona zaważyć na szali opinii, której wahania rządzą teraz światem, nie będzie ona w stanie zachować w przyszłości swego miejsca pośród europejskiego związ­ku narodów czy tez reagować z siłą przeciw burzy opinii, która wybuchła po tym wydarzeniu wśród panującego w tej chwili spo­koju, nie ryzykując przy tym spokoju własnego — a to jest prze­cież największym szczęściem każdego narodu. Tak więc nie spodziewaliśmy się spotkania z naszymi rodakami i tym milej nam było, gdy do spotkania takiego doszło.

2 sierpnia, gdy robiłem obchód na moim oddziale, podszedł do mnie zupełnie mi nie znany człowiek pytając po francusku: „Czy pracują tu jacyś szwedzcy lekarze?" Gdy odpowiedziałem, że jest ich trzech, a ja jestem jednym z nich wykrzyknął z najwyższą radością po szwedzku: „Dobrze więc trafiłem! Nazy­wam się S...45 — mówił dalej — jestem Szwedem i służę jako wolontariusz w drugim pułku ułanów". Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek przedtem przeżył podobnie miłą niespodziankę. Zawarliśmy braterskie przymierze jako rodacy i przyjaciele.

S... nie miał jednak dużo czasu, musiałem więc od razu zapro­wadzić go do moich przyjaciół, by zrobić im taką samą nie­spodziankę, jaka mnie spotkała. Mimo choroby ucieszyli się po­dobnie jak ja. Poszedłem z nim później do Hotelu Wileńskiego, gdzie mieszkał. Opowiadał, że został przyjęty do Wojska Polskie­go przez Skrzyneckiego. Gdy tylko zameldował się generał powie­dział mu, iż dojdzie wkrótce do bitwy i ofiarował mu pierwsze wakujące miejsce oficera. S... odparł, że pragnie być przyjęty jako wolontariusz, dodając, iż nie był jeszcze w polu, wiec nie czuje się godnym, by dowodzić doświadczonymi w boju żołnie­rzami. „Niech ja też stanę się dzielnym żołnierzem i gdy sobie na to zasłużę, zaszczycisz mnie wtedy panie generale, awansem". Skrzynecki odpowiedział z uśmiechem: „Widać, że jesteś pan Szwedem, stanie się jak prosisz. Od tej chwili jesteś wolonta­riuszem drugiego pułku ułanów, najdzielniejszego pułku ułanów w Wojsku Polskim, będziesz miał więc najlepszą okazję wykazać się odwagą". Skrzynecki chciał by S... pozostał parę dni w War­szawie, dopóki nie dostanie munduru, on jednak obawiał się iż w międzyczasie dojdzie do bitwy, w której nie mógłby wtedy wziąć udziału i sam zajął się zdobyciem ekwipunku.

S... zostawił mi więc trochę swoich cywilnych ubrań, ponieważ


lepiej niż on znałem miejscowe stosunki, ja zaś sprzedałem je Żydowi i za te pieniądze S... kupił ułański mundur. Nie był on wprawdzie zbyt piękny i nie nadawał się na bal, lecz byłby poza tym całkiem dobry, gdyby nie popękał przy pierwszej próbie dosiadania konia.

Podroż S... do Polski trwała krótko i wyjąwszy kilka drobnych przeszkód, odbyła się prawie bez zakłóceń. W Kaliszu spotkał Prusaka, który pełniąc służbę na posterunku granicznym, skorzy­stał pewnej nocy z okazji i gdy jego pięciu towarzyszy zapadło w drzemkę, zabrał im broń i przeszedł przez granicę. Gdy znalazł się po drugiej stronie, wypalił z karabinu, a towarzysze jego zerwali się, na próżno szukając broni. Zbieg stał po drugiej stronie granicy pokazując swój łup i zachęcając towarzy­szy, by poszli jego śladem lub przyszli odebrać sobie broń. Nie posłuchali go jednak, a zbiegły Prusak został przyjęty na polską służbę.

O trzeciej po południu S... był gotowy do opuszczenia War­szawy. Na nic się zdały moje wszystkie błagania, by pozostał w mieście, towarzyszyłem mu więc do wolskich rogatek, gdzie rozstaliśmy się.

S... był Szwedem starej daty, mężnym i nieustraszonym aż do szaleństwa. Tyle głębokiej radości biło mu z oczu, gdy czynił przygotowania do walki z wrogiem, iż dodawał życia wszystkim, którzy znaleźli się w jego towarzystwie, a towarzysze jego zaczęli uważać, że tam, gdzie jest S..., nie zagraża żadne niebezpieczeń­stwo.

Gdy rozstawaliśmy się powiedziałem coś o narodowym honorze i wolności Polski, a wtedy S... wyciągnął szablę, na której kazał był wyryć: „Jeżeli chcecie popróbować, jak kąsa szwedzka stal, chodźcie tu z nami potańcować, a potem precz, Moskale, precz! Bo idą tu błękitni chłopcy, a z nimi wraz ich męstwo też". Machnął szablą nad głową i wykrzyknął: „Bądź pan pewien, iż rzucę się w najgęstsze szeregi wroga za honor Szwecji i wolność Polski!" Po tym pożegnaniu pospieszył wziąć udział w świętej walce o wolność narodu, w walce o prawdę i sprawiedliwość.

Gdyby wszyscy w Wojsku Polskim byli tak pełni poświęcenia dla sprawy, jak ten młody człowiek, i gdyby trucizna zdrady nie rozlała się była w żyłach tego nieszczęsnego narodu parali­żując jego siły, Polska powstałaby jako zwycięskie trofeum na polu bitwy, gdzie niespokojnie śnią najzacniejsze narody wahając się, czy zbudzić się, gdy wzejdzie następny dzień, czy też śnić dalej o minionej chwale i tracić cenne godziny na porannej drzemce.


Widząc szlachetne poświęcenie, z jakim żołnierze przygotowy­wali się do rozstrzygającej bitwy, a także ożywiającą ich chęć walki i niezłomną nadzieję, jaka biła im z oczu, można było uznać zwycięstwo za z góry przesądzone i stałoby się tak, gdyby nie wmieszała się zdrada. Czczono przedtem Skrzyneckiego, słu­sznie doceniano jego gorliwość w ratowaniu ojczyzny, wielbiono go niemal jak Boga. Jego cnota, jego miłość ojczyzny, jego geniusz, wszystko to uznawano nadal, lecz rosło też niezadowole­nie, które nie wiadomo skąd się brało. Wyrzucano mu zbytnią ostrożność, ociąganie się ze zwycięstwem, zakładano bowiem, że zwycięstwem musi zakończyć się każda bitwa, na którą się ważył. I wkrótce zaczęto sobie tłumaczyć bitwy już wygrane jako szczę­śliwy zbieg okoliczności, a ostrożność przypisywać niezupełnie czystym intencjom. Niezadowolenie rosło. Osoby, które twierdziły, iż wiedzą jak się rzeczy mają, wyrażały podejrzenie, iż Skrzynecki jest zdrajcą. Naród, który tak łatwo kreował swoich bogów, zrobił teraz ze swego przyjaciela zdrajcę. Tłumaczono, iż zdra­dzając Polskę nie powstrzymał Rosjan przechodzących przez Wisłę, a w końcu, w coraz bardziej niedorzeczny sposób wyciągnięto wniosek, iż tajne porozumienie, jakie zawarł generał z nieprzyja­cielem, było przyczyną mniejszego niż być mogło zwycięstwa pod Ostrołęką.

Skrzynecki postawiony został w końcu przed Rządem46 i w sposób oczywisty dowiódł swej niewinności oraz usprawiedli­wił swoje poczynania, składając oświadczenie na temat swoich założeń i poglądów w sprawie Polski. Został w ten sposób unie­winniony, lecz naród raz jeszcze nie miał racji i nie chciał się do tego przyznać, aż zrobiło się za późno. Zaczęto teraz na odmianę podejrzewać nawet członków Rządu. Także szlachetny książę Czartoryski, nawet on, który poświęcił cały swój majątek i wszystkie siły swego podeszłego wieku dla dobra narodu, uznany został za utajonego zdrajcę, choć nic nie wskazywało, że była to prawda.

Mówi się tak wiele o narodowej suwerenności, mówi się, iż naród winien sam się rządzić, lecz jakże często zdarza się widzieć, nawet tu, że znajdując się nad brzegiem przepaści naród nie rozumie, na czym polega jego dobro, odrzucając od siebie tych właśnie, którzy pragną go uratować, szuka zaś ratunku, u innych, umiejących tak dobrze udawać, iż zwieść potrafią łatwowierny tłum, który darzy większym zaufaniem okrzyk: „Niech żyje wolność!" niż człowieka, który poświęcił dla tej idei wszystko, nawet to, co miał najdroższego.

Uwięzieni zdrajcy nie ponieśli jeszcze kary. Lud wyciągał stąd naturalnie wniosek, iż członkowie Rządu są ich wspólni-


kami, nie rozumiejąc, jak się sprawy naprawdę mają, nie pojmu­jąc, iż Rząd chce sądzić zdrajców zgodnie z prawem i na pod­stawie dowodów, nie zaś pogłosek.

Pośród tego pomieszania sądów coraz częściej wymawiano imię Krukowieckiego. Był on przedtem gubernatorem Warszawy, usu­nięty jednak został przez Skrzyneckiego, który uważał, iż nie nadaje się on na ten urząd. Lud krzyczał wtedy, iż Skrzynecki ma rację, teraz zaś pojawił się Krukowiecki jako człowiek szlachetny i prześladowany przez nieprzyjaciół ojczyzny, Skrzynecki zaś musiał się usunąć z powrotem w cień, okryty hańbą i nie­nawiścią.

Z każdym dniem rosła niechęć do Skrzyneckiego i miłość do Krukowieckiego, którego tajni agenci starali się jeszcze bardziej podniecić lud, aż w końcu wyrwał się on spod kontroli.

13 sierpnia47 odebrano Skrzyneckiemu dowództwo i wydaje się, iż tego samego dnia opuścił Polaków ich dobry duch, bowiem w nocy z 15 na 16 sierpnia wybuchły zamieszki, tym strasz­niejsze, że łamały prawo i przysięgi kiedyś złożone48.

Około godziny dziewiątej 15 sierpnia członkowie klubu polity­cznego, zwanego Towarzystwem Patriotycznym, do którego naj­aktywniejszych członków zaliczał się profesor Lelewel, udali się do sali posiedzeń Rządu i wezwali Skrzyneckiego, by odpowie­dział przed narodem za swoje czyny. Skrzyneckiego nie było na szczęście w mieście, był bowiem z armią. Gdy lud czy też raczej motłoch dowiedział się, iż generał wymknął mu się chwilowo z rąk, wściekłość jeszcze wzrosła. Wznosząc straszliwe, mordercze okrzyki, tłumy rzuciły się na Zygmuntowski Rynek, gdzie przetrzy­mywano na Zamku więźniów stanu, o których już wspominałem. Wartownicy, w liczbie dwustu żołnierzy z Gwardii Narodowej, zostali wkrótce pokonani przez nadbiegający tłum, który wyłamał od razu drzwi, wysadził zamki i zasuwy, i wyciągnął więźniów z łóżek na plac w gęsty tłum.

Więźniowie prosili i zaklinali rozgniewany lud, by przynajmniej przez chwilę pozwolił im mówić, zanim wymierzy karę, na którą, jak przyznali, zasłużyli sobie. Krzyczeli, ze pragną wyjawić rzeczy wielkiej wagi, lecz tłum, nie przestając krzyczeć: „Na latarnię z nimi! Na latarnię!" dociągnął ich do najbliższego słupa. Sam Krukowiecki znajdował się w ciżbie i zagrzewał tłum nieustannymi okrzykami, żądając śmierci dla zdrajców i zwycięstwa wolności. Generała Jankowskiego zaciągnięto do najbliższej latarni. Prosił, by mu pozwolono powiedzieć kilka słów, lecz na próżno — zało­żono mu na szyję stryczek, który jednak zerwał się, gdy go już miano podciągnąć. Przyznając się do zbrodni i uznając słuszność wyroku, poprosił raz jeszcze o litość, o użyczenie mu kilku


chwil, aby mógł wyjawić, jak się rzeczy miały naprawdę. Lecz wtedy przepchnął się przez tłum Krukowiecki, krzycząc: „Nie słuchajcie wymówek tego tchórza i zdrajcy. Niech żyje Polska! Śmierć zdrajcom!"49 Tłum rzucił się teraz na proszącego o litość generała. Założono mu znowu na szyję stryczek, który tym razem nie zerwał się i wkrótce nieszczęsny generał zawisł na latarni, masakrowany przez rozwścieczony tłum, który nadal wbijał lance i kosy w pocięte ciało, choć oprawcy dawno już pozbawili je życia.

Generałową Bazanow spotkała jeszcze straszniejsza śmierć, pod­ciągnięto ją bowiem w górę za jedną nogę, a otaczający tłum skłuł ją i zarąbał na śmierć. Większość ciosów trafiała w dolną część brzucha Wyzionęła ducha wśród nieopisanych mąk, wydając z siebie przeraźliwe krzyki.

Gdy stracono w ten sposób siedmiu więźniów stanu, tłumy rzuciły się do domów tych, którzy zostali już uniewinnieni, do domów zarobkowych50, gdzie trzymano dłużników, Żydów i podej­rzane osoby. Wymordowano bez różnicy tych wszystkich, których uważano za zdrajców, a w tym często ludzi niewinnych. Około czterdziestu do pięćdziesięciu osób zapłaciło życiem''51 za wście­kłość tłumu. Niektórym w ucieczce przed morderczymi zapędami motłochu udało się zeskoczyć z kilku pięter na ulicę. Tłum dopadł ich jednak i zostawił na ulicy poranionych i umierających.

Gdy rano około piątej doszły do nas opowieści o tych stra­szliwych nocnych scenach, o których nie mieliśmy przedtem naj­mniejszego wyobrażenia, wyszedłem na miasto i stałem się świad­kiem podobnego wydarzenia.

Spotykałem wszędzie grupy biegnących ludzi z bronią w rękach, pokrwawionych po wyczynach ubiegłej nocy. Krzyczeli, że szukają Skrzyneckiego i szukali go wszędzie, aby rozsiekać swego dobro­czyńcę. Nie poszczęściło im się jednak, gdyż człowiek niewinny znajduje często schronienie, którego żaden motłoch nie zdobędzie, i Skrzynecki uszedł ich wściekłości.

Zmieszałem się z grupą ludzi, która wydawała mi się nieco spokojniejsza od innych, chociaż i tam słychać było groźby i przekleństwa. Chcąc zachować ostrożność, trzeba było robić dobrą minę do złej gry — okazanie strachu słowo sympatii dla nieszczęśliwych czy jakakolwiek oznaka pogardy lub wstrętu dla zbrodniczego tłumu mogły kosztować życie, można było zostać rozsiekanym na miejscu jako zdrajca, za jedyne wytłumaczenie słysząc przekleństwa, a za sędziego mając motłoch, który w tej chwili był zarazem sędzią, stroną i wykonawcą wyroku w jednej osobie.

Obok mnie stał w tłumie obywatel z zakrwawionymi rękami,


którego już przedtem widziałem. Spytałem, jak to się stało, iż odważyli się tak otwarcie karać zdrajców. Mój rozmówca zaczął pełne patosu przemówienie, w którym chwalił się, jak własnymi rękami zarąbał kilka osób i dodał półszeptem: „Powiem panu w zaufaniu mamy od Krukowieckiego listę wszystkich, którzy powinni zginąć, jest na niej także Skrzynecki, ale jeszcześmy go nie znaleźli".

Mówił dalej, iż Krukowiecki powiedział przez swych przyjaciół, że „zbrodniarzy nie spotkał los, na jaki zasłużyli, z tej przy­czyny, że sędziowie byli przekupieni, a cała Rada składała się ze zdrajców". Generał nakłonił więc lud, aby sam wymierzył sprawiedliwość, skoro urzędnicy tego odmawiają i „tak właśnie, jak mężczyźni, postąpiliśmy" — dodał mój rozmówca z zadowole­niem, które robiło straszne wrażenie, gdyż odbiło się na jego dzikiej twarzy, a wywołało je podobnie dzikie jak twarz okru­cieństwo.

Z opowieści tej rodził się obraz ponurego, zimnego i wyra­chowanego człowieka. Drżałem z przerażenia na myśl o losie narodu, który oddał się w ręce człowieka, pozwalającego spokoj­nie i z premedytacją działać rozszalałemu motłochowi, ogarnięte­mu chęcią mordu zwróconą zarówno przeciw winnym, jak nie­winnym. Człowiek ten w najbardziej krytycznym momencie parali­żował siły kraju walką wewnętrzną, co zaspakajało jedynie jego prywatne pragnienie zemsty, a także pozwoliło przed paroma godzinami na zamordowanie w najbardziej barbarzyński sposób kilku łajdaków, a wraz z nimi tez pewnej liczby dobrych oby­wateli.

Oprawcy zajęci byli teraz odcinaniem wisielców i zwożeniem zmasakrowanych ciał, które tu i ówdzie leżały na ulicach. Wśród trupów dostrzegłem kozaka, którego śmierć, jako że na nią zasłu­żył, mogłem przyjąć jedynie z zadowoleniem. W czasie zamieszek zabrał się do plądrowania tych domów, w których nie było mężczyzn a zostały same kobiety. W jednym z domów na Sta­rym Mieście zastał w mieszkaniu samotną dziewczynę, ojciec jej bowiem kręcił się po mieście z pospólstwem. Dziewczyna była piękna i kozak zapałał do niej żądzą. Po długiej i straszliwej walce brutalny barbarzyńca odniósł zwycięstwo nad bezbronną i chciał ją potem zmusić, by powiedziała mu, gdzie znajdują się kosztowności. Bliska śmierci z przerażenia dziewczyna nie umiała na to odpowiedzieć i kozak, nie mając żadnych względów dla łez zawodzącej, zabrał się do wymuszania z niej zeznań, obcinając jej nożem pierś. Krzyk dziewczyny rozległ się na ulicy właśnie wtedy, gdy ojciec jej przebiegał z tłumem w pobliżu. Wbiegł z towarzyszami do środka i zobaczył, co się stało,


a w kilka sekund potem kozak leżał posiekany tysiącznymi, śmiertelnymi cięciami i jego zmasakrowane ciało zawisło na naj­bliższej latarni.

Zobaczyłem, iż masy ludzi ciągną w dół Podwalem i poszedłem za nimi z ciekawości, by zobaczyć, jakie są ich zamiary. Ludzie zatrzymali się przed wysokim, starym domem i zaczęli cisnąć się do drzwi na dziedziniec i w górę po schodach. Tłum po­ciągnął mnie za sobą i znalazłem się wreszcie na górze, na obszer­nym poddaszu wypełnionym wrzeszczącymi ludźmi, którzy w mrocz­nym półcieniu wyglądali jak złe duchy.

Nie wiedziałem jeszcze, co tu się dzieje. Tłum napierający z tyłu pchnął mnie gwałtownie do przodu i znalazłem się przy przeciwległej ścianie obszernego poddasza.

Nie bardzo wiedziałem, gdzie się znajduję, dopóki nie popchnię­to mnie do przodu i nie zacząłem potykać się o posiekane trupy, które leżały pod ścianą. Poznałem zlaną krwią i wykrzywioną twarz generała Jankowskiego, o którego ciało się omal nie prze­wróciłem. Leżały tam tez nagie, pocięte trupy generałów Bentkow-skiego52, Hurtiga, Sałackiego, Bukowskiego53, szambelana Fen-schave i generałowej Bazanow, na których motłoch w zwierzę­cym szale wyładowywał swą nienawiść. Przed sobą miałem ów straszny widok, za mną zaś napierał tłum i wreszcie, by nie upaść na zakrwawione trupy, których twarze z zastygłą w rysach męką przedśmiertną wykrzywiały się do mnie musiałem się oprzeć obiema rękami o ścianę i stać tak nachylony nad nieszczęśli­wymi ofiarami, podczas gdy tłum skakał po nich, deptał i dźgał kijami i szablami, masakrując je coraz bardziej.

Po chwili ludzie zaczęli się rozstępować na boki, by móc pod­nieść drabinę, którą oparto o ścianę. Moja rozgorączkowana wyobraźnia podpowiedziała mi, że motłoch podnosi drabinę potrzebując prowizorycznej szubienicy i że to ja, jako cudzoziemiec, pierwszy na niej zawisnę. Chodziło jednak tylko o otwarcie klapy w dachu dla przewietrzenia, co stało się palącą koniecznością, gdyż zbitemu tłumowi zaczynało braknąć powietrza . Po nadludzkich wysiłkach udało mi się w końcu wydostać z tego przerażającego miejsca, gdzie zobaczyłem tyle, by przez całe życie wzdrygać się na myśl o anarchii i pozbawionym hamulców tłumie wymierzającym sprawiedliwość. Lecz miałem zobaczyć więcej jeszcze, nie udało mi się bowiem uniknąć obejrzenia jeszcze jednego dowodu nieludzkości brutalnego ludu. Chcąc oderwać się od tłumu, poszedłem mianowicie do domu przez Rynek Zygmuntowski, gdzie zauważyłem kilka wozów jadących z ulicy Senatorskiej otoczonych szemrzącym pospólstwem. W pierwszym


siedział ranny oficer, pod którego adresem tłum wykrzykiwał najokropniejsze pogróżki. Drugi był pełen rannych Polaków.

Dowiedziałem się, iż oficer ów był Prusakiem w służbie u Ros­jan i ranny został wzięty do niewoli po bitwie, w której dziel­nie walczył przeciwko tym właśnie Polakom, których wieziono na drugim wozie.

Wozy z rannymi skierowały się w stronę Koszar Gwardyjskich, a ja znalazłem się znowu w towarzystwie motłochu. Roz­goryczenie na pruskiego więźnia wzrastało z każdą chwilą. Tłum gęstniał i w pobliżu ulicy Franciszkańskiej rzucił się na nieszczęś­liwego i wyciągnął go z wozu. Nie minęło kilka chwil, a zdarto z niego ubranie, a on sam zawisł nagi na latarni. Wkrótce potem nagie ciało, pokryte świeżymi ranami, jakie zmarły odniósł na polu bitwy, wrzucone zostało do rynsztoka, gdzie motłoch zostawił je, a kilka staruch, znajdujących się w pobliżu, zbiegło się, by deptać po zmarłym i pluć na niego, chcąc przynajmniej w ten sposób dać wyraz swym wzniosłym patriotycznym uczuciom. Tak postępuje lud nie rozumiejący, na czym polega prawdziwa wolność, lud, któremu popuści się cugli i pozwoli postępować według własnego upodobania, nie podpartego żadnymi zasadami. Mówi się, że religia stanowi cugle dla ludu, a jednak w podobny sposób zachowują się ci, którzy wyznają pełną miłości i dobroci naukę Chrystusa. Czyż ci sami mordercy, te nędzne, zezwierzęcone istoty, które w podobny sposób sponiewierały własną god­ność ludzką, czyż ci sami ludzie, kierowani pobożnością, nie uklękli w kilka godzin potem przed swymi świętymi, uważając się za całkiem dobrych chrześcijan? Zastanawiając się nad podło­ścią ludzi, nad ich brakiem uczuć, ślepotą i rozlewaną krwią, nie można z czystym sumieniem potępić Nerona czy Kaliguli, bowiem podobni ludzie nie zasłużyli sobie na lepszego pana. Można jednak wymagać, by rządzący przyczyniali się do oświecenia ludu, zamieniali go w prawdziwych ludzi a siebie we władców. Ten bowiem, który panuje nad brutalnymi, dzikimi ludźmi, zdolnymi być tylko niewolnikami, sam jest jedynie dozorcą niewolników, nie zaś królem w najpiękniejszym tego słowa znaczeniu, wyniesionym ponad ludzi.

Rozwijamy dziś oświatę. Mówi się, iż żyjemy w epoce oświe­cenia. Wystarczy jednak przypomnieć, iż kiedy to wszystko wyda­rzyło się w XIX wieku w Warszawie, w Portugalii nadal pano­wał z Bożej laski Don Miguel54.

Nikt i nic nie było bezpieczne tego dnia w Warszawie i trudno było zgadnąć, jak daleko pospólstwo się posunie. Prawo utraciło swą moc, handel i ruch ustały, spokojni mieszkańcy zamykali


się w domach i szykowali się na śmierć, bowiem wystarczyło, by ktoś palcem wskazał na dom mówiąc: „tam mieszka zdrajca", a tłum pędził i mordował wszystkich na drodze.

Trudno sobie nawet wyobrazić, z jaką radością wszyscy oprócz napastników patrzyli następnego dnia na Wojsko Polskie, które wkroczyło do miasta i zaczęło biwakować na ulicach. Artylerzyści nie wyprzęgali armat i trzymali zapalone lonty, kawalerzyści mieli osiodłane konie, by przy najmniejszej nawet groźbie nowego wy­buchu zaatakować pospólstwo.

Armia o mało co nie została odcięta od miasta przez Rosjan i została zmuszona podpalić miejscowość Wolę, by zabezpieczyć swój odwrót. Żołnierze rozkładali się teraz na ulicach i placach, a handel i ruch ożywały. I o ile poprzedni wieczór był przera­żający i straszny, tak obecny był wesoły i pogodny.

Na ulicach płonęły ogniska biwakowe, żołnierze siedzieli wokół nich czyszcząc broń, a pieśń przerywał od czasu do czasu śmiech, gdy któryś z nich, wolny od zajęć po wyczyszczeniu broni, opowieściami swymi dostarczał kolegom rozrywki.

Grupka żołnierzy prawiła komplementy ładniutkiej dziewczynie a spokój, który powrócił po przeraźliwych scenach sprawił, iż przychodziły im one łatwiej niż zazwyczaj. Trochę dalej młody oficer rozmawiał z krewnymi, którzy mieszkali na drugim piętrze i otworzyli teraz okno, by wyżalić się, opowiadając o swym okropnym strachu i radości z zobaczenia kuzyna i jego dziel­nych towarzyszy. Gdzie indziej stał stary żołnierz, patrzył w ogień niemym wzrokiem, jakby rozmyślając: „Jak to wszystko się skończy?" a jego młodsi koledzy śmiali się ze swych podartych i poplamionych mundurów nie myśląc o przyszłości, i tylko butelka wódki dostarczała im nadziei. Grupki żołnierzy klęczały wokół ognisk i gotowały jedzenie z tak ważnymi minami, jakby to, co mieli w kotłach, stanowiło o przyszłości świata, a nie było jedynie garstką grochu czy kilkoma kartoflami, które wy­dzielił im sprawiedliwy dyżurny kapral — Główny Kapłan Kom­panii. Jeszcze inni siedzieli zmęczeni, z posypanymi kredą weł­nianymi szmatami, którymi mieli polerować broń i patrzyli z uwagą na kucharzy, czy nie usłyszą wkrótce cudownego za­wołania: „Jedzenie gotowe". Tam spacerował szacowny warsza­wianin ze swą żoną, która w czasie rozruchów cierpiała na przelotne bóle i palpitacje serca, dalej zaś przechadzała się po­woli grupka dam przypominających gracje, a tuż za nimi rząd oficerów — ułanów i krakusów, którzy ciągnącymi się za nimi szablami i podźwiękującymi ostrogami starali się wzbudzić zainte-


resowanie spacerujących piękności. Młode damy nie mogły sobie odmówić przyjemności i od czasu do czasu rzucały ukradkowe spojrzenia na przystojnych ułanów, którzy wyglądali pięknie w błękitnych mundurach z białymi kołnierzami, wyłogami na połach fraków i w wysokich czapkach* na głowie, mimo iż przyćmiewali ich idący obok oficerowie — krakusi, którzy w swych białych kurtkach szamerowanych na czarno, czerwonych pan-talonach ze złotymi galonami i w czerwonych aksamitnych tur­banach z pawimi piórami prezentowali się jeszcze lepiej w oczach płci pięknej.

Tu i ówdzie przemykał ulicą uzbrojony Żyd z kosą na ramie­niu, salutując obok każdej warty przy ognisku. Towarzyszyły mu akompaniamenty śmiechu chrześcijańskich towarzyszy broni, którzy nie umieli sobie odmówić uwag pod adresem dzielnego kosyniera, jego koślawego chodu, przestraszonego spojrzenia i nie­zgrabnego noszenia nieporęcznej broni.

Członkowie innego korpusu byli jednak lepiej przyjmowani, gdy tylko pojawili się przy ognisku. Po uściśnięciu dłoni brano ich do kompanii. Byli to myśliwi, którzy połączyli się w ochotni­czy korpus strzelców wyborowych i stawili się w armii, ubrani na zielono i uzbrojeni w zwykłą broń myśliwską. Byli to wszy­stko młodzi, zdrowi i silni mężczyźni, a pozostali żołnierze przyj­mowali ich z przyjaźnią i miłością.

Zamiast dzikiego krzyku motłochu i jęków męczonych ludzi, słychać teraz było na ulicach Warszawy orkiestry wojskowe. Muzyka rozlegała się echem w czystym wieczornym powietrzu pomiędzy pałacami i domami, roznosząc wszędzie wiadomość o tym, iż obrońcy zewnętrznego i wewnętrznego pokoju znajdują się w murach miasta.

Opowiadano, że Skrzynecki przybył tego dnia z armią do Warszawy, lecz usunął się i nie widywano go już. Podobnie rzecz się miała z księciem Czartoryskim. Obaj dotarli szczęśli­wie do Austrii, gdy zdrada i zbliżanie się Rosjan uniemożli­wiły im owocną służbę zdezorientowanym i niewdzięcznym roda­kom.

Wybór Krukowieckiego został w ten sposób przypieczętowany, a wykorzystał on to w następujący sposób gdy został wybrany na prezydenta rządu z uprawnieniami dyktatora, zwołał wszyst­kich generałów i powiedział, że Polska bliska jest zdobycia pełnej wolności, wie on bowiem dobrze, iż w armii rosyjskiej brakuje wszystkiego, że szaleje w niej na nowo cholera i zaczyna się szerzyć niepokój, żołnierze są zmęczeni i niezadowoleni ze

* W oryg. chapka.


swego położenia i celu wojny. Krukowiecki wyciągnął z tego i z wielu jeszcze innych wydarzeń wniosek, iż Paskiewicz nie odważy się szturmować Warszawy, zanim siły jego nie zostaną wzmocnione przez korpusy Rosena, Rudigera i Pahlena. Należy więc wysłać oddziały, by odciąć te korpusy od głównej armii, a jednocześnie zaopatrzyć się w prowiant i utrzymać połączenie między Litwą a Warszawą. Pozostałe oddziały mogłyby z łatwością odeprzeć nieprzyjaciela, gdyby odważył się na szturm.

Przedstawił to wszystko w sposób tak przekonywujący i mówił, jak sądzono, tak otwarcie i szczerze, iż przekonał więk­szość obecnych. Następnie wygłosił przemówienie, w którym wez­wał do walki na śmierć i życie w obronie ojczyzny, a w końcu wszyscy zebrani zaprzysięgli na krucyfiks dotrzymać danych sobie wzajemnie obietnic. Gdy ceremonia dobiegła końca, Krukowiecki uściskał obecnych i wydał rozkazy, według których generał Ramo-rino55 miał z dwudziestoma tysiącami ludzi zbierać prowiant na prawym brzegu Wisły oraz utrzymywać połączenie z Litwą. Gene­rał Chrzanowski 56 i kilku innych generałów miało także wyruszyć, by nie dopuście do połączenia rosyjskich korpusów stojących na prawym i lewym brzegu Wisły.

Potem zaś przedsięwziął Krukowiecki odpowiednie kroki w samej Warszawie. Podniósł do rangi dowódcy wojsk stacjonujących w Warszawie generała Prądzyńskiego, który zawsze cieszył się jego względami, lecz którego Skrzynecki nie darzył zaufaniem i usunął z urzędu.

Pozostałe oddziały biwakowały jeszcze kilka dni na ulicach Warszawy przed wymarszem z miasta i miałem wówczas znowu przyjemność spotkać naszego dzielnego rodaka, ułana S... . Ułani biwakowali po drugiej stronie Rynku Aleksandra i w drodze tamże natknąłem się na niego na Rynku Zygmuntowskim. Był w towarzystwie kolegów, którzy uważali go za Lwa Północy, a byle kogo ów wypróbowany korpus takim imieniem nie obda­rzał.

Spędziłem kilka miłych godzin wraz z tym pełnym entuzjazmu wojownikiem i z moimi przyjaciółmi, do których udaliśmy się. Z zachwytem opowiadał, jak odważni są Polacy w bitwie. Wspomi­nał między innymi, że gdy odkomenderowano ich do osłony artylerii, grali wśród gradu padających kul w karty i palili tytoń, a gdy rozległa się szczególnie mocna salwa, krzyczeli „Wiwat!" i śpiewali Jeszcze Polska nie zginęła.

S... był uosobieniem wesołości i czekał tylko na dzień, w któ­rym Rosjanie zaczną szturm, nie wiedział bowiem jeszcze, że generał Ramorino, do którego korpusu należał, otrzymał już roz­kaz wymarszu. Narzekał tylko na kulejącego konia, lecz pocie-


szał się od razu wierząc, iż zdobędzie wkrótce sobie lepszego na jakimś rosyjskim kawalerzyście lub kozakach. Od chwili, gdy przyjął służbę w wojsku polskim, stał na biwaku i przez cały ten czas nie zdejmował z siebie ubrania. Można być pełnym podziwu dla organizmu, który mimo tak wielu niesprzyjających okoliczności zachował zdrowie.

Jedna z jego opowieści nie sprawiła nam szczególnej przyjem-ności, przede wszystkim dlatego, że nie wierzyliśmy tak głęboko jak on w zwycięstwo wolności. Powiedział mianowicie, że Rosja­nie bez pardonu wieszają wszystkich studentów i kadetów, którzy wpadną w ich ręce. Słyszeliśmy o tym także od samych kadetów. Mówiono, iż tak się dzieje, gdyż właśnie te korpusy wszczęły w Warszawie bunt. Niezbyt przyjemną nowiną była jednak wiado­mość, iż wieszali też co dziesiątego cudzoziemca spośród tych, którzy będąc w służbie polskiej dostali się do niewoli. Według najświeższych wiadomości trzydziestu osobom tej drugiej kategorii wymierzono karę śmierci w rosyjskim obozie, nie określając ich jako cudzoziemców lecz kadetów, wszystkich tak bowiem nazy­wano, po czym jednakowo, zgodnie z prawem, mordowano. Ułani, pewni, iż spotka ich podobny los, przed każdą bitwą składali, jak mówił S..., przysięgę z ręką na krucyfiksie, że każdy zaata­kuje przynajmniej trzech nieprzyjaciół, a sam się zastrzeli, o ile niewoli nie dałoby się uniknąć.

Chwile razem spędzone szybko minęły i szwedzki ułan pospie­szył z powrotem do swych towarzyszy. Prosił, żebyśmy wróciwszy szczęśliwie do domu, powiedzieli w razie jego śmierci rodakom: „S... zginął jak żołnierz, nie udało im się go powiesić".

Ostatni raz spotkaliśmy się wtedy na polskiej ziemi. Drogi nasze rozeszły się, bowiem korpus Ramorino wkroczył do Galicji, skąd S... poprzez Prusy dojechał do domu, a przedtem jeszcze dosłu­żył się stopnia porucznika i otrzymał polski krzyż walecznych57.

Rozmawiałem często z tymi dzielnymi żołnierzami w czasie ich postoju na biwaku i stwierdziłem iż mieli nader oryginalne wyobrażenie o męstwie Rosjan. Twierdzili, że Rosjanie nie są mężni, że przypominają raczej maszyny pozbawione zdolności czucia czegokolwiek, czy to odwagi, czy strachu. Stoją jak mur pod gradem kul pozwalając, by do nich strzelano, nie ruszając się ani na cal do przodu czy do tyłu. Uważali, że Rosjanie są w najwyższym stopniu zdyscyplinowani, lecz wystarczy, by choć jeden oddział dopuścił do siebie myśl o niebezpieczeń­stwie i nieuniknionej śmierci czekającej w razie szturmu i ogar­nięty nagle przerażeniem zaczął uciekać, a wówczas znajdujący się w pobliżu jego towarzysze zostają przez solidarność popchnięci do podobnego zachowania, które w konsekwencji powtarza wkrót-


ce po mistrzowsku cała armia. Polacy skupiali więc zawsze swe siły naprzeciwko jednej tylko, wybranej pozycji nieprzyjaciela, a gdy udało im się ją rozbić, wkrótce cała wroga armia rzucała się do ucieczki. Wówczas polscy kosynierzy ruszali za uciekającą masą, zadając jej straszliwą klęskę, a regularne wojsko odpoczy­wało i opanowywało pole bitwy. Zadaniem kosynierów było atakowanie nieprzyjaciela najpierw od tyłu i tak się często działo. Korpus ten oddał Polakom nieocenione usługi. Zakurzony, spowi­ty dymem prochu armatniego, znajdował zawsze okazję, by dowieść swej dzielności.

Wojskowi wyrażali zwykle swe oburzenie na Prusaków, którzy, jak twierdzili, pomogli Rosjanom przeprawić się przez Wisłę i przerzucili w tym celu most pontonowy. Założyli też w Toruniu wielki magazyn zaopatrujący rosyjską armię. Wysyłali towary Rosjanom, lecz konfiskowali wszystkie pieniądze, broń i proch, jeżeli podejrzewali, że były przeznaczone dla Polaków. Mówiono nawet, iż zatrzymywali wszystkie listy i kurierów wysyłanych z Polski lub do Polski, o ile nie były to listy i kurierzy rosyjscy. Armia pragnęła jedynie, żeby Prusy zostały otwarcie uznane za wroga, by móc się z nimi zmierzyć, nie chciała zaś, by uchodziły za kraj neutralny, wyrządzając swą pozorną przyjaź­nią więcej szkody niż jawny nieprzyjaciel.

W Warszawie wychodziły w tym czasie różne pamflety, w któ­rych starano się udowodnić obłudę Prus i wzywano to neutralne mocarstwo, by otwarcie przyznało się do swego braku neutralno­ści i by przestało zwodzić Europę swą tchórzliwą polityką, przy­noszącą w oczach współczesnych ujmę państwu, którego Europa tak się obawiała i które tak szanowała.

Pośród tych narzekań lekkomyślni Polacy świętowali znowu zwycięstwo, uważane za rzecz tak pewną, jak nadejście poranka po nocy, i wylawszy już żółć na sąsiadów, śpiewali radośnie swoje Jeszcze Polska nie zginęła, śmiali się przy każdym dowcipie, jakby zebrali się z okazji radosnego, narodowego święta. Ale też, czyż walka całego narodu o swą niezależność nie jest prawdzi­wym narodowym świętem?

22 sierpnia, po pięciodniowym biwakowaniu w Warszawie od­działy wyruszyły każdy w swoim kierunku, aby wykonać swe zadania 58.

W Warszawie zostało jedynie piętnaście tysięcy regularnego woj­ska, by na wypadek szturmu bronić miasta59. Miało ono do pomocy kilka tysięcy kosynierów i członków Gwardii Miejskiej.


Nikt nie wątpił w szczęśliwe zakończenie sprawy. Krukowiecki, chwilowe bożyszcze narodu, zapewniał o tym — choć wiedziano, iż Paskiewicz ze stu siedemdziesięcioma tysiącami żołnierzy60 mógł w każdej chwili przypuścić szturm. Najrozsądniejsi nawet ludzie ani przez chwilę nie wątpili w swoje bezpieczeństwo, gdy władzę sprawował Krukowiecki, znali bowiem dobrze jego geniusz i pomy­słowość. Ale wypowiedzi ich zdradzały, że znali dobrze i jego serce, mówili bowiem, że „po zwycięstwie powinien zawisnąć, można bowiem mieć pewność, że tylko złe koniunktury uczyniły z niego przyjaciela Polski, a po zwycięstwie użyje swego geniuszu dla ucisku rodaków w równym stopniu, jak teraz używał go przeciwko wrogowi".

W mieście znajdowało się około dwudziestu tysięcy jeńców rosyjskich (liczba bliska liczbie sił zbrojnych w Warszawie). Używano ich do usypywania szańców i redut, zajęcie to nie wydawało im się zapewne zbyt interesujące. W mieście było jednak znowu spokojnie, ulica Franciszkańska ze swymi żydow­skimi sklepikami pełna była znowu ruchu i życia, a oddziały wyruszały i powracały ze służby, w czasie której pełniły warty i strzegły więźniów.

Warszawa przedstawiała znów obraz spokoju. Rozrywki i przy­jemności wtargnęły do codziennego życia. Cisza owa przypominała ciszę przed burzą, a zważywszy, że pod miastem stało sto siedem­dziesiąt tysięcy żołnierzy, którzy czekali tylko na to, by zacząć mordować i palić, mieszkańcy zaś miasta zdawali się o tym wogólę nie myśleć, przypominało to zabawę dziecka igrającego z mieczem zawieszonym na słabym włosie tuż nad jego głową.

Pomiędzy oficerami i żołnierzami panowały niezwykle swobodne stosunki. Bezwzględne posłuszeństwo nieodzowne w armii obowią­zywało tylko na służbie, przymus i różnice w randze po służ­bie znikały. Często widywało się, jak oficer zapraszał żołnierza do wspólnego posiłku z tego samego talerza, gdy ten przycho­dził z raportem lub rozkazem w czasie jedzenia. Była to dość częsta w Polsce oznaka przyjaźni.

Obydwaj nadstawiali swe życie i szczęście dla tej samej sprawy, i tak jak żołnierz nie walczył dla swego żołdu, tak i oficer nie walczył dla awansu. Obydwaj mieli przed sobą ten sam cel — pragnęli ze starych okruchów stworzyć własnym wysiłkiem nową Polskę.

Odlewano w tym czasie armaty i wypróbowywano je. Metal był pochodzenia rodzimego, wykopywano go w kopalniach lub zabierano z wież kościelnych, na których wisiały dzwony. I tak niosły one śmierć i zniszczenie wśród wroga, zamiast wzywać go do modlitwy.


Magazyny w mieście były doskonale zaopatrzone, lecz by jeszcze pewniej uniknąć głodu zakazano sprzedaży żywności, otrzymywa­nej in natura. Nie zanosiło się na głód, groźba ta wydawała się dość odległa, bowiem chociaż prawobrzeżna Warszawa była całkowicie splądrowana przez wroga, lewy brzeg dostarczał sto­licy wystarczających zapasów żywności. Musieliśmy być posłuszni rozporządzeniom dotyczącym gromadzenia żywności i zaczęliśmy suszyć nasze racje mięsa i krajać bochny chleba. Przy suszeniu chleba odkryliśmy dopiero wszystkie te trociny, słomę i groch, z którego zostały zrobione, gdy bowiem sypkie składniki wyschły, te, które były zbite razem, zaczęły się wyraźnie zarysowywać na brunatnym sucharku jak płaskorzeźba. Johan Hjelm (nasz fiński ordynans), który opowiadał, iż prowadził gospodarstwo na plebanii w Finlandii, potrafił także z powodzeniem prowadzić nasze małe gospodarstwo. Wietrzył, gromadził i suszył żywność z troską, jak się okazało, niepotrzebną, bowiem gdy przygotowania zostały zakończone, pojawili się Rosjanie obdarzeni wilczym apetytem, przynosząc niemały zaszczyt gospodarstwu.

Przebywaliśmy w tym czasie często w towarzystwie młodego wojskowego z Poznania nazwiskiem Chłapowski61, który był krew­nym hrabiny von Engestrom, małżonki Jego Ekscelencji kanclerza von Engestrom62, i z tego powodu uważał się po trosze za krewnego każdego Szweda. Opowiadał, iż szyderstwo płci pięknej zmusiło wielu Poznaniaków do wstąpienia do Wojska Polskiego, bowiem młodzieniec, który nie chciał walczyć o wolność, dosta­wał najczęściej w prezencie od swej panny parę nóg zajęczych. Jechał więc, by pokazać, że nie zasłużył na taki prezent. Neutral­ność pruskiego rządu szybko się poróżniła z płcią piękną która choć zajęta tamborkiem i zajęciami domowymi, opowiedziała się po stronie wolności i nie robiła sobie nic z rządowego dekretu zapowiadającego, że „kto by to nie był, Prusak czy cudzozie­miec z urodzenia, gdyby się ośmielił zbliżyć do polskiej granicy poza wyznaczonymi miejscami kwarantanny, będzie, o ile zostanie złapany, osadzony w więzieniu lub ukarany jeszcze surowiej, zależ­nie od okoliczności". Rozporządzenie to, które sami czytaliśmy w Warszawie, zamieszczone także było w pruskiej „Gazecie Rządo­wej" z dodatkiem mówiącym, iż straż graniczna miała prawo strzelać do każdego, kto by zbliżył się na odległość strzału.

Tak więc ani Poznaniacy, ani my nie mogliśmy spodziewać się przyjaznego przyjęcia w Prusach, gdybyśmy zostali zmuszeni do wkro­czenia tam.


Decydujący dzień był coraz bliżej i rosła też wśród narodu wiara w zwycięstwo, rozpuszczane były bowiem wiadomości, które podtrzymywały nadzieje nieszczęśliwych Polaków i dodawały ich snom o zwycięstwie spokoju, jaki wynika z pewności. Opowia­dano między innymi, że Chłopicki z dwunastoma tysiącami ludzi wyruszył spod Krakowa, by uderzyć na Rosjan z tyłu, że Fran­cuzi przekroczyli już Ren i forsownym marszem idą na pomoc, i że Paskiewicz pertraktuje z Krukowieckim o zawieszeniu broni. Wiadomości te były najwyraźniej rozsiewane naumyślnie, by uśpić zaślepiony naród i przeszkodzić mu w samodzielnych obserwacjach, w badaniach, które wypadłyby niekorzystnie dla tych, którzy jeszcze przez kilka dni odgrywać mieli role patriotów, aby tym pew­niej móc uniknąć tego nienawistnego słowa zarówno teraz jak i w przyszłości.

6 września o piątej rano przerażająco bliska kanonada wstrząsnę­ła domami w śniącym o zwycięstwie mieście. W jednej chwili zostały pozamykane wszystkie sklepy i ustał ruch na ulicach. Rosjanie napadli na reduty zewnętrzne usypane od strony Woli, a Polacy odpowiedzieli ogniem artyleryjskim z taką siłą, iż zatrzęsła się ziemia i zapanował nieustający huk. Gwardia Miejska, która podjęła się obrony wewnętrznej linii redut, wymaszerowała przy dźwiękach muzyki, a kobiety i mężczyźni zajęli miejsca na wałach obronnych, by drogo sprzedać swe życie.

Po zawziętej walce w której huk armat zagłuszył odgłos broni ręcznej Rosjanie przekroczyli bronioną przez niewielkie siły zew­nętrzną linię redut. Zostały one jednak przy odwrocie wysadzo­ne w powietrze, grzebiąc w ruinach tysiące nieprzyjaciół. Mimo to Rosjanie posunęli się naprzód. Zbliżał się moment starcia i rozległa się znowu ze wzmożoną siłą straszliwa kanonada.

My, którym zaledwie udało się dotrzeć do forpocztów, otrzy­maliśmy od naszego naczelnego rozkaz powrotu do szpitala i przyj­mowania rannych na oddziały. Bitwa toczyła się bowiem na obszarze, na którym leżał szpital, a pole walki nie było od niego zbyt odległe. Ze szpitala wysłano trochę łóżek, na których po­wrócili ranni i umierający żołnierze, posiekani i postrzelani w naj­okropniejszy sposób.

Znad pola bitwy nadpływał nad miasto pędzący wiatrem biało-szary obłok dymu. Od polskiej strony słychać było huk armat, a zwarte ławy rosyjskich kolumn jedna za drugą rzucały się do ataku. Polskie kartacze znosiły je jednak zupełnie, tak że leje po pociskach były do tego stopnia wypełnione trupami i rannymi, iż następne masy żołnierstwa mogły po plecach poległych prze­skakiwać palisady i stawiać drabiny na wałach obronnych. Żoł­nierzy spotkał tam grad kul i potworny deszcz kamieni rzuca-


nych przez polskie kobiety, które walczyły na równi z mężczy­znami.

Ta mordercza walka trwała do zmroku, gdy nie można już było odróżnić przyjaciela od wroga i tylko odgłos strzałów z broni ręcznej, który od czasu do czasu rozlegał się w nocy lub wybuch wózka z prochem były znakiem, że nienawiść żyje i czuwa. W ruinach redut przebłyskiwały gdzieniegdzie płomie­nie nie ugaszonych pożarów. Polacy nadal zajmowali wewnętrzne reduty, nadal byli dobrej myśli, nadal mieli dość amunicji i nie obawiali się przegranej.

Pole bitwy było przesiąknięte krwią. Rosjanie stracili wtedy niesłychanie wielu ludzi i spodziewano się, że gdy następnego dnia rozpocznie się walka na śmierć i życie, stracą ich jeszcze więcej.

Wstał następny ranek, lecz żadna salwa nie dała znać, iż bitwa rozpoczęła się na nowo. Skończyliśmy już obchód i zrobił się pełny dzień, lecz ciągle nie słychać było żadnego strzału. Pano­wała cisza, słyszeliśmy tylko jęki chorych lub rzężenie umierają­cych, którzy nareszcie w spokoju mogli wydać ostatnie tchnienie i osiągnąć krainę wolności, za którą na darmo walczyli na tej ziemi. Nikt nie znał jeszcze przyczyny zawieszenia broni, które było dla wszystkich większym zaskoczeniem niż bitwa. Dopiero później, w ciągu dnia, rozeszła się wiadomość, że Paskiewicz per­traktował z Krukowieckim, bowiem nie czuł się na siłach, by pokusić się o podobne zwycięstwo jak poprzedniego dnia i że prosił, by pozwolono mu jak przyjacielowi odmaszerować mostem praskim do Rosji, bowiem zbliżała się zima, a on nie widział możliwości dalszego prowadzenia wojny na polskich moczarach. Lekkomyślny naród, który chętnie wierzył w to, w co pragnął wierzyć, uwierzył także i w te pogłoski, i znowu widać było tłumy na ulicach, parki i restauracje przepełnione ludźmi, którzy pragnęli spędzie mile dzień w nadziei, iż ziszczą się owe uknute w przebiegły sposób pogłoski. A w tym samym czasie Rosjanie pomimo rozejmu przesuwali swoje pozycje w pobliżu miasta, by uderzyć na nie z tym lepszym skutkiem. Paskiewicz zaś pertrakto­wał z Krukowieckim o poddaniu Warszawy, na co ten się nie mógł zgodzić, naród bowiem by go wówczas nie posłuchał i nawet bez dowódcy broniłby wałów. O pierwszej czas kapitulacji minął i przeraźliwy ogień, skierowany na wały obronne Warszawy, w mgnieniu oka wytrącił zawiedzionych ludzi z radosnego szału. Race kongrewskie63 przecinały obłoki, spadając jak ognisty deszcz na nieszczęsne miasto.

Wkrótce Wola stała w płomieniach wzbijających się do nieba,


spowita czarną mgłą dymu, w której unosiły się szare obłoczki dymu prochowego poprzecinane rozdzierającymi niebo ciemno­czerwonymi smugami ognia rakietowego. Posiadłości wiejskie, młyny i chałupy leżące z tej strony poza Warszawą, świeciły jak małe, jarzące ogniki nad kłębiącymi się i krzyżującymi płomie­niami ognia, które napływały z Woli, gdy tylko wiatr rozpędzał zwały chmur. I wkrótce Warszawa stała otulona płaszczem ognia, pełznącego wzdłuż jej granic. Kule zaczęły dosięgać teraz wew­nętrznych wałów, a Gwardia Miejska, składająca się w więk­szości z cudzoziemców, którzy trudnią się w Warszawie rzemio­słem, uciekła do miasta i złożyła broń.

Było im wszystko jedno, komu szyć będą buty despocie, wolne­mu człowiekowi czy niewolnikowi, i każdy z nich równie chętnie brał zapłatę w pieniądzach, na których wyryty był czarny orzeł, jak i tych, na których biały rozpościerał swe obcięte skrzydła.

Żołnierze zajęli teraz opuszczone pozycje i walczyć zaczęli z trudną do opisania zaciekłością. Coraz głośniej słyszeć się dawał huk ognia artyleryjskiego, a szczęk broni ręcznej rozlega­jący się pośród wystrzałów porównać można było najlepiej do bębnienia deszczu o szyby okienne w czasie burzy.

Wspięliśmy się na wysoki dach szpitala, aby popatrzeć na bitwę. Polacy rzucili się na zwarte szeregi wroga z taką zacie­kłością, iż często z powodu tłoku nie mogli użyć broni. Docho­dziło wtedy do walki wręcz i wkrótce dzielni obrońcy zaczęli mordować nieprzyjaciół i zasypywać ich kulami. Miejsce poległych zaczęły jednak wypełniać na nowo nieprzeliczone szeregi świeżych oddziałów wpędzając wyczerpanych obrońców z powrotem do miasta, skąd po paru sekundach odpoczynku rzucali się oni na nowo do walki. Strumienie krwi płynęły ścieżkami ogrodowy­mi i rowami, wszędzie czołgali się ranni. Kobiety stały na wałach, odbierały bron poległym, rzucały się na wroga i padały obok swych rodaków. Ich słabe siły, wplecione w siłę potężną, jaką było umiłowanie wolności, zadały śmierć wielu wrogom.

Wkrótce nasz punkt obserwacyjny przestał być bezpieczny, za­padł zmrok, dym zasłaniał widok i tylko dobiegający od czasu do czasu huk armat, dudnienie bębnów i dźwięki trąb przypo­minały, iż bitwa trwa nadal. Powoli stawała się mniej zażarta. Tam i ówdzie przez mgłę przenikał blask ognia artyleryjskiego, a Wola jarzyła się, spowita czarnym płaszczem dymu. Rosjanie znajdowali się teraz na wewnętrznym wale, tym, który zdobyli. Zapadła noc — na najbliższe godziny i na przyszłość.

Polacy schronili się w mieście. Odwaga ich jeszcze nie opuści­ła, nadal żywili nadzieję. Zamknęli się wśród barykad i przysię-


gali, że tylko po ich trupach nieprzyjaciel będzie mógł wejść na ulice miasta i że ci z Rosjan, którzy przeżyją, panować będą tylko nad płonącymi ruinami.

Rosjanie zaś ustawiali w tym samym czasie na wałach miasta około czterystu armat, niektóre z racami kongrewskimi, aby, o ile by się miasto nie poddało następnego dnia, obrzucić je nimi ze wszystkich stron i podpalić. Zdawali sobie bowiem dobrze sprawę, że nie będą w stanie bez niesłychanych strat dostać się na ulice, gdzie każdy dom był twierdzą a każde okno otworem strzelniczym niosącym śmierć i strach, mając do tego za przeci­wnika zawziętych ludzi, którzy postanowili zginąć lub jako zwy­cięzcy zachować miasto dla siebie.

W tym czasie mieszczanie zgodzili się za namową Krukowiec-kiego na kapitulację w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Wojsko miało wówczas opuścić miasto i kto chciał, mógł uciec, potem zaś Rosjanie mieli prawo zająć Warszawę. Armia, jeszcze nie wiedząca o tej umowie, miała słabą nadzieję, iż wesprze ją Ramorino, który, jak mówiono, ruszył z dwudziestoma tysią­cami żołnierzy i podążał forsownym marszem na odsiecz War­szawie. Gdy armia dowiedziała się o kapitulacji a także o tym, iż Ramorino ze swym korpusem jest dopiero o dziesięć mil od miasta, zdecydowała się opuścić jeszcze w nocy Warszawę. Nie uznała jednak kapitulacji, lecz przeszła przez Pragę, by zająć pozycje w twierdzy Modlin.

My zaś nie wiedzieliśmy nic o kapitulacji, w przeciwnym razie z pewnością wyszlibyśmy razem z wojskiem, a nie zostawali służyć nadal nieszczęśliwym, którym odebrano wolność i którzy na dodatek wszystkich swoich nieszczęść czuli się ułomnymi, nie widząc przed sobą żadnego celu.

Widzieliśmy, jak nieprzyjaciel dotarł do wewnętrznych wałów, a że nastroje uległy zmianie, zrozumieliśmy, że oblężonej armii nie została już właściwie żadna nadzieja ratunku poza nadzieją na śmierć. Nie wiedzieliśmy jednak jeszcze, że miasto się już poddało i przypuszczaliśmy, że następnego ranka bitwa rozgorzeje na nowo z większą jeszcze zaciekłością i zawziętością jakich dostarcza walce przekonanie o nieuchronnej klęsce.

Gdy około drugiej w nocy udawaliśmy się na spoczynek, byliśmy przekonani, że jest to ostatnia noc polskiej wojny o wolność, że nadeszła krytyczna chwila, w której miało rozstrzyg­nąć się, czy zwycięży życie czy śmierć, i czekaliśmy, aż zosta­niemy pogrzebani wraz z Polakami w ruinach Warszawy lub wraz z bohaterami, którzy walczyli o wolność, odśpiewamy Te Deum dziękując za ratunek i zwycięstwo.

Na Woli iskrzyły się czasem słupy dymu i ognie w parkach,


ogrodach i wypalonych domach. W ciemnościach czasami coś zabłysło, ogień przygasał, a dym spowijał wszystko. Czasami poryw wiatru podrywał w górę popiół i rozganiał chmury kurzu, z którymi uciekały tysiące iskier to wznosząc się, to opadając nad ruinami. W tej samej chwili poza miastem spało snem wiecznym, razem, jak bracia, czterdzieści tysięcy Rosjan i Pola­ków, a palące się przedmieścia i płonące ruiny stały jak jarzące się kandelabry wokół cichego łoża śmierci, na którym śmierć złączyła poległych więzami przebaczenia.

O piątej rano 8 września otrzymaliśmy wiadomość, że War­szawa skapitulowała. Wiadomość ta była tak niespodziewana, że nie chciałem w nią uwierzyć, zanim nie zostanie potwierdzona. Wyszedłem więc do miasta. Wszędzie było cicho i pusto — nie słyszałem nigdzie, by mieszkańcy miasta i żołnierze śpiewali gdzieś jak zwykle Jeszcze Polska nie zginęła. Panowała śmiertelna cisza, wszystkie sklepy były pozamykane, a kilka osób, które spotkałem błąkających się po szerokich ulicach, płacząc opowiadało, iż Warszawa oddała się w ręce wroga.

A zatem była to prawda, że nadszedł koniec polskiej wojny i że czterdzieści tysięcy trupów, które spoczywało na pobojowisku, zostało złożonych w ofierze jak hekatomba zimnemu losowi, z niezmienną srogością pragnącemu zostawić po sobie ślad na każdej stronie historii.

Tak więc Polska odegrała przed Europą ostatni akt krwawego widowiska. Za swój trud i ofiary otrzymała jedną tylko zapłatę: nieprzyznanie jej prawa do istnienia, a Europa przyglądała się walce nie zrobiwszy nic, poza cichym ubolewaniem nad jej losem.

Podobnie jak dawniej, Polska czekała teraz na ratunek z zew­nątrz. Niegdyś wierzyła w sprawiedliwość Europy — ta zawiodła, bowiem wszystkie narody były zbyt słabe zarówno materialnie, jak moralnie. Państwo, podobnie jak jednostka, będąc słabe materialnie staje się tylko zalęknionym widzem. Naród moralnie wyczerpany, osłabiony, jeśli tak można powiedzieć, przez swoje stare uprzedzenia, nie mógł pojąć w pełni żadnej wielkiej idei. Niegdyś pokładał on także nadzieję w Napoleonie, w jego geniu­szu i dobrej gwieździe, lecz Napoleon padł, gdyż kierował się gwiazdami i nie zauważył pułapki zastawionej nań przez przy­ziemne istoty na drodze, na której geniusz jego rzucił wyzwanie współczesności. Wraz z nim upadła też nadzieja Polski na odro­dzenie. Zaczęła ona w końcu pokładać nadzieję tylko w sobie, jak niegdyś Wikingowie, lecz padła w walce, a krwawy orzeł wyryty został na barkach zdradzonego bohaterskiego narodu.


Armia rosyjska miała wkroczyć do miasta o drugiej po połud­niu, pośpieszyłem więc z powrotem do moich przyjaciół, by za-stanowić się z nimi, czy powinniśmy pozostać w Warszawie, czy uciekać. Zdecydowaliśmy się na to drugie, choć Stenkuli, słabe­mu jeszcze po chorobie, ciężko by było wyruszać z nami. Liczy­liśmy, iż może uda nam się dogonić wojsko i szczęśliwie wyjść z Warszawy, zanim Rosjanie wkroczą. Spakowaliśmy więc w ogrom­nym pośpiechu nasz niewielki dobytek i ruszyliśmy w drogę.

Mieliśmy właśnie rozpocząć naszą niebezpieczną podróż, gdy Stenkula przypomniał sobie, że pożyczył książkę jednemu z leka­rzy w lazarecie i mimo naszych protestów pośpieszył po nią. Wrócił po dziesięciu minutach i rozpoczęliśmy ucieczkę.

Na ulicy, niedaleko koszar, spotkaliśmy jeźdźca we włochatej czapie, z zarośniętą twarzą, w nieokreślonym, brudnym stroju, z krótkimi strzemionami, kolanami podciągniętymi pod brodę, z niewiarygodnie długą lancą bez proporczyka. Wygląd wskazy­wał więc na kozaka, pojechał on jednak spokojnie dalej, pomy­śleliśmy więc, że Rosjanie nie wkroczyli jeszcze do miasta. Gdy doszliśmy do Rynku Zygmuntowskiego, zobaczyliśmy jednak coś, co kazało nam obawiać się najgorszego. Stał tam cały pułk rosyj­skich kirasjerów, z gałązkami na hełmach symbolizującymi zwy­cięstwo. Wahaliśmy się chwilę, czy ryzykować i iść dalej, lecz w końcu ruszyliśmy w drogę i przeszliśmy spiesznie przez Rynek z tobołkami na plecach. Rosjanie rozumieli dobrze nasze zamiary, lecz tylko śmiali się i pokazywali na nas palcami, jakby chcieli powiedzieć: „Możecie sobie uciekać, daleko nie zajdziecie".

Przeszliśmy w ten sposób szczęśliwie wzdłuż rosyjskich pułków aż do szerokiej ulicy Bednarskiej, prowadzącej od Krakowskiego Przedmieścia w dół do mostu praskiego, który łatwo odnaleźliśmy. Lecz zaledwie postawiliśmy pierwsze kroki, uwagę naszą zwrócił głośny szczęk broni za nami. Była to armia rosyjska, która ma­szerowała w pełnym szyku bojowym, by mostem praskim ścigać nieprzyjaciela. Ucieczka stała się niemożliwa. Stanęliśmy więc, przyciskając się jak najbliżej poręczy, by nie trafiły nas lance kozackie. I tak musieliśmy stać i wstydzić się, że nie udała się nam ucieczka, a obok maszerowało pięćdziesiąt do sześćdziesięciu tysięcy żołnierzy.

Żołnierze rosyjscy, którzy doskonale wiedzieli, kim naprawdę jesteśmy, celowali do nas lub nas wyśmiewali. Nie padł jednak żaden strzał, a to dlatego, że — zgodnie z postanowieniami kapi­tulacji — nie wolno było strzelać w obrębie miasta przez czter­dzieści osiem godzin. Było to więc szczęście w nieszczęściu, że nie przeszliśmy jeszcze mostu, gdyż wtedy padlibyśmy z pewnością ofiarami włóczących się kozaków, którzy poza granicami War-


szawy mordowali i obrabowywali wszystkich nadchodzących z mia­sta bez rosyjskiej osłony.

Opatrzność kieruje wydarzeniami w sposób dla nas niepojęty. Ocalenie nasze zawdzięczaliśmy tylko drobnej okoliczności, temu, że Stenkula pożyczył komuś książkę. Gdyby bowiem nie opóźnił naszej ucieczki o kilka minut, przeszlibyśmy most praski i nasza zguba byłaby pewna. Jeżeli wziąć pod uwagę wydarzenia, które w przyszłości złożyły się na los nasz i naszych bliskich, trzeba wywieść je wszystkie, z ich skutkami, z tego błahego zdarzenia, że ktoś komuś pożyczył książkę.

Trudno sobie wyobrazić coś bardziej przykrego niż nasz powrót do koszar. Widzieliśmy wszędzie żołnierzy pijanych zwycięstwem, sądzących, iż mają w zdobytym mieście prawo do wszyst­kiego, znieważających każdą kobietę, która z czerwonymi od płaczu oczyma i złamanym sercem na próżno szukała męża, brata lub narzeczonego. Tu grupa żołnierzy śmiejąca się i ciesząca ze zwycięstwa a tam, na rogu, kobieta pogrążona w niemej rozpaczy, pragnąca tylko śmiertelnego pchnięcia lancą przez które­goś z przechodzących kozaków — byłby to dla niej akt łaski. Oczekiwaliśmy więc, że albo dokonamy nędznie żywota na pustko­wiach Syberii lub że w haniebny sposób wyzioniemy ducha, nikomu nie znani i przez nikogo nie opłakiwani.

Gdy powróciliśmy do Koszar Gwardyjskich, spotkaliśmy na dziedzińcu kilku polskich kadetów i lekarzy, którzy postanowili uciekać. Uzbroili się więc, by w razie potrzeby móc się bronić. Spytali, dlaczego wróciliśmy, a gdy opowiedzieliśmy, że Rosjanie przekroczyli Wisłę, postanowili wypożyczyć czółno i popłynąć Wisłą w dół tak daleko, by wydostać się z rosyjskiego pierścienia i dalej kontynuować ucieczkę brzegiem. Chcieli nas namówić, byśmy wzięli udział w ich planach, byłbym nawet skłonny to zrobić, gdyby nie Bergh, który przekonał nas, że pierścień rosyj­ski ciągnie się z pewnością aż do pruskiej granicy i że gdyby nawet udało nam się tam dostać, z pewnością zostalibyśmy schwy­tani przez straż graniczną. Stenkula poza tym mówił, iż czuje się tak słaby, że w żaden sposób nie będzie mógł nam towarzy­szyć. Tak więc, po ciężkiej walce stoczonej pomiędzy naszym przekonaniem, koniecznością pozostania i pragnieniem odejścia, postanowiliśmy zostać w Warszawie i czekać na spełnienie naszego losu. Dwóch kadetów poszło za naszym przykładem, lecz pozo­stali pragnęli urzeczywistnić swe zamiary mówiąc, że i tak skazani są na śmierć, i że lepiej jest polec od kuli wroga niż zostać powieszonym.

Młodzieńcy ci podjęli więc próbę, lecz nie powiodło im się i przy pierwszym lądowaniu wpadli w ręce kozaków. Niektó-


rzy polegli, a inni jako więźniowie odstawieni zostali do armii. Gdyby Stenkula i Bergh nie odwiedli mnie wówczas od wyru­szenia w drogę, z dużą pewnością podzieliłbym los tych młodych nieszczęśników, którzy rozpaczając nad tragedią ojczyzny, życzy­li sobie tylko bohaterskiej śmierci na zniewolonej ziemi.

Usłyszeliśmy, że w okresie uzgodnionego zawieszenia broni, mającego trwać czterdzieści osiem godzin, każdy ma prawo opuścić miasto. Bergh i ja pospieszyliśmy wiec na policję, by wyrobić sobie paszporty. Urzędnicy tamtejsi, którzy byli Polakami, ponieważ nie zdążono jeszcze obsadzić miejsc Rosjanami, odpowie­dzieli nam, iż nie możemy dostać paszportu bez specjalnego pozwolenia generała-gubernatora Warszawy, Witta64. Podczas nie­obecności Paskiewicza będącego z armią jemu powierzono nadzór nad miastem. Powiedzieli także, że obiecane zawieszenie broni weszło w życie, lecz że z pewnością także wiadomo, iż kozacy, którzy włóczą się po kraju, plądrują bezkarnie i mordują każde­go, kto nie znajduje się pod specjalną rosyjską opieką. Stwierdzi­liśmy więc, iż nie ma sensu próbować w czasie zawieszenia dal­szej ucieczki, lecz że trzeba pozostawić wszystko losowi. Próbowa­liśmy stać się fatalistami, by nabrać otuchy, a w każdym razie, w przekonaniu, iż ratunek jest całkowicie niemożliwy i czekając, co nam przyniesie los, postanowiliśmy uzyskać bliższe informacje o ostatnich wydarzeniach i ich przyczynach.

Opowiadano nam o zdradzie, która w końcu unicestwiła nadzieje Polaków na wolność, a ja w kilku zdaniach pragnę spisać opowie­ści, jakie słyszałem od płaczących ludzi.

Pomiędzy Skrzyneckim, który przy każdej okazji okazywał się być najwierniejszym przyjacielem ojczyzny, a Krukowieckim pano­wała od dłuższego czasu niezgoda. Nie były w stanie jej przy­tłumić nieszczęścia wspólnej ojczyzny. Trudno też sobie wyobrazić bardziej różne charaktery niż usposobienia tych dwóch ludzi. Skrzynecki miał szlachetne serce i otwarty umysł, i nigdy przed nikim nie skrywał nic ze swego życia. Jego strategiczne talenta prześcigały znacznie zdolności Krukowieckiego, lecz pewien brak zdecydowania, pewien lęk, by jedną pomyłką nie zaszkodzić spra­wie, dla której poświecił wszystko, sprawiał, iż w chwilach nie­bezpieczeństwa wahał się i nie był na tyle odważny, by jednym szybkim ruchem zwyciężyć lub przegrać.

Stał się więc w ten sposób Fabiuszem Kunktatorem, pragnącym wyczerpać wroga przez marsze i ciągłe zmiany pozycji, by potem z większym jeszcze powodzeniem zaatakować go wówczas, gdy trudy i choroby, niezadowolenie i niedostatek sprawiać zaczęły,


iż wojska nieprzyjaciela ustępowały, przynajmniej pod względem siły, jego własnym oddziałom. Krukowiecki natomiast miał dobrą głowę. Jego przebiegłość przewyższała geniusz, jego obłuda była większa niż zdolności dowodzenia. Nosił się butnie, był mocnej budowy ciała, a jego wnętrze harmonizowało z wyglądem. Duszę miał na tyle odważną i silną, że znosił przekleństwa narodu i pogardę historii. Punktem odniesienia w swych działaniach uczy­nił Krukowiecki samego siebie, dla Skrzyneckiego zaś punktem tym była ojczyzna, i to najbardziej ich od siebie odróżniało. Dla Skrzyneckiego nie istniało nic poza dobrem Polski, Krukowiecki nie miał ojczyzny, była ona tam, gdzie się znajdował.

Oczywiste więc, iż nie pasowali do siebie. Skrzynecki obawiał się Krukowieckiego, gdyż nie ufał mu i gubił się w jego za­gmatwanym patriotyzmie, Krukowiecki zaś nienawidził Skrzynec­kiego, gdyż był on tym, za kogo się podawał, a także dlatego, iż był człowiekiem szlachetnym i na tyle bystrym, że potrafił przeniknąć badawczym wzrokiem zakątki jego zamkniętego serca. Człowiek z sercem i umiejętnościami Skrzyneckiego, przebiegły i zuchwały jak Krukowiecki, mógłby uratować Polskę lecz ponie­waż każdy odznaczał się innymi cechami, a działania ich nie zmierzały do tego samego celu, Polska upadła.

Nieszczęście Polski datuje się od bitwy pod Ostrołęką. Skrzy­necki wpadł bowiem na ślad zdrady i w wyniku dochodzeń, jakie przeprowadził, Krukowiecki musiał zrezygnować ze stano­wiska gubernatora Warszawy.

Nie ma nic groźniejszego od ujawnienia nikczemności. Sprawie­dliwe poczynania wywołują zawsze niczym nie tłumioną nienawiść. Człowiek bowiem nie odczuwa zakłopotania poniżając się we własnych oczach, będzie jednak zawsze szukał pomsty na tym, kto poniżenie to zauważył Człowiek wybacza niesprawiedliwość, gdyż w sobie samym znajduje pociechę, nigdy jednak me wybaczy sprawiedliwości, gdy każde schronienie, do którego pociecha mogłaby się zakraść, zostało zamknięte.

Podobny krok mógł oczywiście jeszcze bardziej rozsierdzić Kru-kowieckiego, dumnego człowieka, który już przedtem zazdrościł Skrzyneckiemu sławy i władzy, i który w tym momencie tak dotkliwie odczuł swoją nicość.

Zaczął więc od tej chwili wszelkimi możliwymi sposobami, jakie mu podsunęła przebiegłość, szkodzić człowiekowi mogącemu w przyszłości stać się dla niego jeszcze bardziej niebezpiecz­nym. Jankowski bowiem, Hurtig, Bukowski i inni oskarżeni byli jego przyjaciółmi czy raczej narzędziami w jego rękach, i wystarczyło jedno ich słowo, by dosięgła go śmierć. Ulegając jego radom, nie słuchali rozkazów Skrzyneckiego i nie udzielali


mu żadnego lub udzielali tylko pozornego poparcia, i na różne inne sposoby zdradzali ojczyznę. Krukowiecki miał im poddawać pomysły i nie wiadomo, czy byli powiązani z Rosjanami, czy byli tylko ślepym narzędziem zemsty Krukowieckiego.

Krukowiecki zaczął przez swoich ludzi, których miał — jak się wydaje — niemało, rozpuszczać oszczercze wiadomości o Skrzy-neckim, aby uczynić go bardziej znienawidzonym w oczach na­rodu. W przebiegły sposób połączył w jedno powolne działa­nia Skrzyneckiego z opieszałym wymierzaniem sprawiedliwości uwięzionym, w każdym zaś razie uznał, iż obydwie sprawy wy­pływają z tego samego źródła. Nie było teraz trudno wplątać Skrzyneckiego do planów Jankowskiego i jego wspólników, i Krukowieckiemu udało się doprowadzić naród do wściekłości. Trzeba było teraz tylko skusić lud do ekscesów, co nie było trudne, wystarczyło bowiem w tym celu poświęcić wskazanych zdrajców, a Krukowieckiemu nie byli oni więcej potrzebni, przeciwnie, sta­wali się niebezpieczniejsi z każdą chwilą, w której pozostawali jeszcze przy życiu. Rozruchy miały doprowadzić do ziszczenia jego planów, a znał zbyt dobrze charakter swego narodu, by nie rozumieć, iż gdy wprowadzi podobny zamęt w umysły ludzi, będą oni musieli nawet wbrew przekonaniu iść za tym, który ich podjudzał, i obalić tych, którzy chcieli wprowadzić porządek.

Wszystko było już przygotowane do rozruchów i Krukowiecki porozdawał teraz listy, na których widniały nazwiska zdrajców, a wśród nich i Skrzyneckiego, nie wszystko jednak udało się tak, jak tego pragnął. Skrzyneckiego nie było właśnie wtedy w Warszawie, a przestępcy w śmiertelnym strachu zaczynali zezna­wać, jak się sprawy naprawdę miały. Krukowiecki był jednak osobiście na miejscu, by w odpowiednim czasie uprzedzić podobne wyznania, a jego patriotyczne okrzyki kazały tłumowi zapomnieć, jak wiele w tych wyznaniach było prawdy. Nieszczęśni wspólnicy jego zbrodni zamilkli w ten sposób dość szybko a Krukowiecki, pewien teraz, iż nie zostanie zdemaskowany, przejął ster władzy państwowej, by móc odnieść z tego możliwie największe korzyści.

Zdawał sobie sprawę, iż jego władza nad narodem nie potrwa dłużej, niż będzie trwało szaleństwo ludu, bał się chwili, w której spadnie w swą uprzednią nicość, nawet jeżeli jego plany nie zosta­ną ujawnione. A że dość dobrze rozumiał swoje położenie, dowodzą tego wypowiedzi, które poczynił już w okresie swych największych sukcesów, a które przytoczyłem powyżej.

Nie pozostawało więc nic innego jak sprzedać własny kraj ca­rowi, by w cieniu jego łaski, w spokoju smakować potem owoce przebiegłych planów. Krukowiecki usunął więc większość wojska z Warszawy w tej właśnie chwili, gdy powinien skoncentrować


siły i gdyby to tylko było możliwe, poddałby miasto bez jednego strzału. Wiedział jednak, że naród nie pozwoliłby na to, że nie poddałby się prędzej, niż przykryłyby go ruiny Warszawy. War­szawa jest jednak pięknym miastem, którego nie należało burzyć, postanowiono więc poświęcić czterdzieści tysięcy ludzi, by uchronić je od zniszczenia.

Krukowiecki okazał się na tyle dobrym człowiekiem, że dla ratowania Polaków lub — któż wie — może Rosjan przed nad­miernymi stratami, wycofał w czasie szturmu z najbardziej za­grożonych miejsc oddziały do stłumienia w Warszawie rozru­chów, o których nikt nic nie słyszał i których żołnierzom nie było dane zobaczyć. Stali więc na ulicach jak podczas parady wtedy, gdy towarzysze ich dawali na szańcach życie w obronie miasta.

Byliśmy naocznymi świadkami tych właśnie wydarzeń.

Paskiewicz jednakże nie przyjął Krukowieckiego nazbyt serdecz­nie. Uważał on, że opór był zbyt silny, by móc uwierzyć, iż go tylko pozorowano. Po kapitulacji Krukowiecki powrócił jednak najwyraźniej do łask, bowiem ubrany w rosyjski mundur, w asyście kozaków przejechał ulicami miasta, które był wydał w ręce nie­przyjaciela.

Tak wszyscy przedstawiali te wydarzenia, ja zaś nie ośmielę się podważać tych opowieści, kryje się w nich bowiem odcień prawdopodobieństwa graniczący z pewnością.

Książę Adam Czartoryski z dwudziestoma tysiącami żołnierzy przedarł się do Galicji, poświęciwszy majątek i szczęście dla swej zaślepionej ojczyzny. Skrzynecki zaś uciekł tego samego dnia, gdy wojska wkroczyły do Warszawy. Nadszedł kres jego władzy i jego szlachetne serce nie mogło ofiarować ojczystej ziemi nic oprócz głębokiego bólu. Myślał zapewne w chwili ucieczki, iż uda mu się znaleźć gdzieś schronienie, gdzie mógłby w spokoju, mając czyste sumienie, opłakiwać naród, który był mu tak drogi, a który odpłacił mu niewdzięcznością. Wybaczcie im jednak szla­chetni ludzie! Nie wiedzieli bowiem, co czynią.

Gdy przybyliśmy do Koszar Gwardyjskich, czekał tam już rozkaz, aby ranni Polacy opuścili lazaret robiąc miejsce rannym Rosjanom. Wprowadzenie tego rozkazu w życie było najbardziej wstrząsającym wydarzeniem, jakie było mi dane przeżyć i chcę oszczędzić czytelnikowi bólu, jaki stałby się jego udziałem, gdy­bym je tu opisał. Wspomnę tylko, jak to przebiegało, pamięć o szczegółach pragnąc sam w sobie przytłumić. Wszyscy ranni, którzy nie stracili członków i mieli tylko rany od cięć i strzałów,


zostali wyciągnięci z łóżek z poleceniem, by dawali sobie radę, jak mogą. Spieszyliśmy czasem do nich, by obwiązać tym nie­szczęśliwym ludziom rany, gdy spadały im bandaże. Nie mogliśmy pomóc wszystkim, zewsząd wołano prosząc nas o pomoc, i w ta­kich chwilach przenikało nasze dusze rozdzierające uczucie na myśl, iż jesteśmy tylko słabymi, bezbronnymi ludźmi. Musieliśmy więc odprawie wielu, którzy w odmiennych okolicznościach mieli­by prawo do naszej pomocy, lecz obecnie, gdy się ich porówny­wało z innymi, odnosiło się wrażenie, iż żądają za wiele. Nie wiem, gdzie wywieziono tych, którzy przeszli amputację, pozostali oddalili się potykając lub pełzając i nigdy już nie zobaczyłem żadnego z nich.

Wkrótce potem przybyły transporty tysięcy rannych Rosjan, a cudzoziemscy lekarze pozostający na służbie polskiej otrzymali polecenie, by w najmniejszym nawet stopniu nie zajmować się nimi i oczekiwać dalszych rozkazów.

Powróciliśmy więc do pokoju, którego nam nie zabrano w czasie pielgrzymki na Pragę i wkrótce do naszych uszu dobiegła piękna muzyka wojskowa, którą słychać było coraz bliżej. Zaraz potem na dziedziniec szpitalny wmaszerowały rosyjskie pułki gwardyjskie, rozbiły tam obóz i wystawiły posterunki przy szpitalu.

Znajdowaliśmy się teraz w nad wyraz krytycznej sytuacji. Nie mieliśmy ani przez chwilę pewności, czy za sekundę nie zawiśnie­my na szubienicy lub czy nie staniemy się ofiarą jakiegoś kozac­kiego czy rosyjskiego żołnierza pałającego żądzą mordu, czy nie spędzimy reszty życia na Syberii albo w jakiejś pruskiej twierdzy. W takiej właśnie chwili nadzieja wyższego lotu od tej, którą żywić możemy na ziemi, wznosi naszą duszę, a pociecha wyższego lotu od tej, jakiej dostarczyć mogą ludzie, przywraca nam moc, dzięki której ze spokojem spoglądamy w oczy twardemu losowi. W takich właśnie chwilach, gdy człowiek rozważa różne straszne możliwości, docenia się religię, pozwala ona bowiem nawiązać łączność z Tym, który jest miłością i który posiada moc. Serce moje tysiące razy powtarzało wtedy słowa, jakimi jeden z przyja­ciół żegnał mnie, gdy wyjeżdżałem ze Szwecji: „Nie zapomnij o Bogu i swej wierze", i słowa te nie opuszczały mnie do chwili, gdy znowu miałem stanąć na ojczystej ziemi.

Rosjanie zajęli pokój kancelarii, tuż obok naszego, i nie było prawie godziny w ciągu dnia, by ktoś nie zaglądał przez pomyłkę do naszego mieszkania, gdzie oddawaliśmy się nad wyraz smut­nym lub też zabawnym marzeniom. Żyliśmy w ten sposób, w najwyższej niepewności co do swego losu, przez owe dwa dni, w czasie których obowiązywało zawieszenie broni.

9 września wieczorem zegar na wieży zaczął wybijać siódmą.


Wtedy właśnie kończyło się zawieszenie i wszyscy cudzoziemcy, a także ludność miejscowa znajdująca się wtedy w Warszawie zostali wydani na łaskę cara. Nigdy jeszcze nie słyszałem straszliw­szych dźwięków zegara, gdy bowiem ucichło ostatnie uderzenie, nie wiedzieliśmy już, czy możemy pozostać w naszym pokoju, czy zostaniemy zamknięci w twierdzy, skazani na śmierć czy wypuszczeni na wolność. Ostatnia możliwość była jednak naj­mniej prawdopodobna i w pełnym napięcia oczekiwaniu wygląda­liśmy następnego dnia.

W międzyczasie odbyło się ogólne golenie, bowiem wąsy, któreśmy nosili, były oznaką polskiej niezależności i gdy zawiesze­nie broni skończyło się, nikt więcej nie ważył się ich nosić.

Następnego dnia otrzymaliśmy jednak rozkaz rozpoczęcia pracy w rosyjskim szpitalu i staliśmy się znowu świadkami najokropniej­szych cierpień. Armii rosyjskiej bardzo brakowało lekarzy, a ci, których miała, nie odznaczali się zbyt wielkimi umiejętnościami, bowiem rany żołnierzy były w najwyższym stopniu zaniedbane. Zaniedbanie wywoływało w większości przypadków gangrenę, prze­toki lub okropne wrzody. Znaczna część rannych pocięta była kosami, najczęściej, co dziwne, na plecach, które przedstawiały straszny widok.

Łatwo sobie wyobrazić, jak przyjemna mogła być podobna służba, gdy zwierzchnikami naszymi byli dobrzy Rosjanie, którzy odnosili się do nas z nieukrywaną pogardą, a przyszłość nasza była w najwyższym stopniu niepewna, nikt bowiem nie wiedział, co car postanowił, otrzymawszy wiadomość o zwycięstwie.

Naradzaliśmy się z innymi cudzoziemskimi lekarzami, wszyscy jednak byli zagubieni i nikt nie odważył się uciekać ze względu na kozaków, którzy włóczyli się po kraju.

Nasz były naczelny, Stackebrand, do którego zwróciliśmy się z prośbą o interwencję, odpowiedział, że porozmawia o nas z generałem-gubernatorem, lecz że — jak sądzi — nie uda mu się nic załatwić, gdyż sam był niepewny swego losu. Obiecywał jednak zrobić, co będzie w jego mocy i przekazać nam wiadomość za kilka dni.

Następnego dnia przybył do naszego lazaretu na inspekcję wielki książę Michał, dowódca trzydziestu tysięcy rosyjskich gwar­dzistów, którym powierzone zostało zabezpieczenie Warszawy. Wielki książę, wysoki człowiek o nieco ciemnej, poważnej twarzy, interesował się chorymi i ich pielęgnacją.

Jego straż przyboczna składała się z Czerkiesów i Kirgizów, i po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć przedstawicieli tej rasy. Pierwsi z nich nie bez powodu uchodzą za najpiękniejszą rasę na świecie. Byli z reguły wysocy, mieli regularne, piękne


rysy twarzy i dość ładny strój, składający się z brązowych hajda-werów, krótkiej kurtki i pasa wokół talu, za który zatknięte były dwa skrzyżowane pistolety. Po lewej stronie mieli sztylet, a na piersi kilka rzędów ładownic. Biały kołnierz spływał na ramiona, odsłaniając całkowicie silną szyję, na plecach wisiał łuk i kołczan, na głowach zaś mieli małe czapeczki, czy też raczej turban ozdobiony obramowaniami z futra. Po godzinie wielki książę opuścił lazaret i udał się w dalszą drogę.

Następnego dnia pośpieszyliśmy do Stackebranda, aby dowie­dzieć się wyniku jego rozmowy z gubernatorem. Powiedział nam, że gubernator wyraził przekonanie, iż cudzoziemcy lekarze nie mogą wyjechać, zanim ranni nie zostaną wyleczeni, lecz że potem otrzymają paszporty. Stackebrand poradził nam także, by nie próbować ucieczki, a my, którym nikt nie dał żadnej nadziei na szczęśliwe uwolnienie, powróciliśmy do naszego pokoju dwa razy bardziej pogrążeni w melancholii niż przedtem.

Chcieliśmy się stąd bezwarunkowo wydostać nie dlatego, iż nie chcieliśmy pielęgnować rannych Rosjan, lecz dlatego, że po wpro­wadzeniu w Polsce nowych porządków nie mogliśmy mieć nadziei na odzyskanie kiedykolwiek wolności. Mogliśmy sobie powiedzieć teraz albo nigdy, dopóki bowiem nie zapanował porządek, może udałoby się nam dość łatwo uciec, lecz z chwilą rozpoczęcia pracy wszystkich urzędów otrzymanie paszportu na odbycie naszej podróży stałoby się niemożliwe bez posiadania szczególnych wzglę­dów. Trudno się dziwić, że wątpiliśmy w podobne względy, mając niemal codziennie dowody na łagodność, jaka rozstrzygała teraz o losie Polski. Doktor S... z Poznania zapatrywał się podobnie na tę sprawę i powiedział, że zamierza osobiście prosie generała-

-gubernatora o paszport, a on zapewne nie odmówi, gdyż jest dobrym i rozsądnym człowiekiem, który z pewnością pragnie, by skutki wojny były jak najmniej odczuwalne. Postanowił więc, a i nam dał tę samą radę, pośpieszyć się, w przeciwnym bowiem razie doczekamy się powrotu Paskiewicza, który zajmie miejsce gubernatora, a na łagodność Paskiewicza nie bardzo liczył.

Gdy przemyśleliśmy całą sprawę głębiej, postanowiliśmy ważyć się i na ten krok, a ponieważ zwolnienia z lazaretu nie mogliśmy się spodziewać, wymknęliśmy się do miasta bez pozwolenia, w nocy z 13 na 14 września, by rano prosić o audiencję u generała-

-gubernatora, który mieszkał w tak zwanym Pałacu Namiestnikow­skim na Krakowskim Przedmieściu. O godzinie dziewiątej staliśmy wśród wielu innych suplikantów obojga płci w sali audiencyjnej generała-gubernatora. Musieliśmy czekać około godziny, aż wresz­cie ukazał się generał Witt ze swym sztabem i obszedł wszystkich suplikantów. Był to szczupły mężczyzna średniego wzrostu, z ła-


godnym, lecz zarazem surowym wyrazem twarzy, którą osłaniały czarne włosy. Wyraz surowości nadawały jej oczy, głęboko osa­dzone pod krzaczastymi brwiami. Suplikantów traktował łagodnie i uprzejmie, i udzielał wyraźnych odpowiedzi. Zanim jeszcze zbli­żył się do nas, jego wygląd i sposób bycia dodał nam otuchy. W końcu nadeszła nasza kolej i przedstawiliśmy sprawę. Wtrącił kilka błahych uwag dotyczących naszej prośby i obiecał nam pasz­port, o ile przyjdziemy do niego i złożymy prośbę na piśmie.

Otrzymawszy tę miłą wiadomość, odeszliśmy i pośpieszyliśmy do domu handlowego Schaeffer & Comp, gdzie nas znano, w naj­większym pośpiechu przygotowaliśmy coś w rodzaju podania o paszport i pośpieszyliśmy z powrotem.

Generał-gubernator podpisał podanie i przyznał nam prawo do odebrania paszportów u pułkownika Bratche, pełniącego obowiązki szefa policji. Nie posiadając się z radości, że wkrótce wszystko będzie gotowe do powrotu do domu, pośpieszyliśmy do pułko­wnika. Podobnie jak Witt był to człowiek przyzwoity i tak jak się spodziewałem, rozsądny. Nie czynił nam żadnych trudności, wyrażając zgodę na podpisanie naszych starych paszportów, o któ­re od razu poprosił. Był to dla nas piorun z jasnego nieba, jak bowiem czytelnik pamięta, otrzymaliśmy w Królewcu pasz­porty do Krakowa, lecz, jak opowiadałem, postąpiliśmy wbrew zaleceniom i przekradliśmy się przez granicę. Dlatego też byliśmy na tyle przezorni, że jeszcze przed upadkiem Warszawy zabraliśmy je z urzędu policji, nie chcąc dopuścić, by wpadły w ręce Rosjan, i mieliśmy je nawet przy sobie w chwili, gdy Bratche poprosił o nie. Nie odważyliśmy się jednak ich oddać, stały nam bowiem żywo przed oczyma dwie możliwości, jakie nas czekały: rosyjska szubienica lub dziesięcioletni pobyt w pruskiej twierdzy. W potrze­bie minęliśmy się z prawdą i powiedzieliśmy, że paszporty zosta­ły zapewne zniszczone w urzędzie policji, bowiem mimo iż je posiadaliśmy, nie mogliśmy ich pokazać. Nie byliśmy jednak do­świadczonymi kłamcami i nietrudno było dostrzec na naszych twarzach rumieniec wstydu. Bratche, który z pewnością zauważył nasze zmieszanie, odpowiedział, iż musimy je bezwarunkowo od­zyskać, w przeciwnym bowiem razie nie otrzymamy nowych.

I znowu przygasły nasze nadzieje. Mieliśmy paszporty, przy okazaniu których, jak przeczuwaliśmy, zostaniemy zatrzymani na zawsze i obawialiśmy się, ze w każdej chwili może nadejść wia­domość od szefa policji, iż porzuciliśmy służbę w lazarecie. Znajdowaliśmy się więc w sytuacji bez wyjścia. Kości jednak zostały rzucone, cofać się nie mogliśmy, musieliśmy iść naprzód, cokolwiek by się nie miało stać. Wyszliśmy więc od Bratchego z zapewnieniem, iż powrócimy z paszportami, o ile tylko dadzą


się odnaleźć, nie chcieliśmy się bowiem z nim rozstawać uchodząc za oczywistych kłamców. Zamierzaliśmy zatrzymać się w mie­ście przez czas tak długi, jaki byłby potrzebny, aby dojść na policję i z powrotem, lecz obawa, iż może jesteśmy przez cały czas szpiegowani, sprawiła, że staliśmy się niecierpliwi i czas zaczął się nam dłużyć. Wróciliśmy więc do Bratchego już po godzinie, mimo iż dojście do urzędu policji i z powrotem musia­łoby z pewnością zabrać co najmniej dwie godziny.

Dziesięcioletni pobyt w pruskiej twierdzy wydał się najmilszy z tego, co nas czekało, gdyż kara za ucieczkę lub za przyjęcie służby w powstańczej armii polskiej była jeszcze surowsza, a po­nadto było możliwe, że owe dziesięć lat zostanie w przyszłości skrócone. Ożywieni tą pokrzepiającą nadzieją stawiliśmy się przed Bratchem, upierając się przy swoich kłamstwach. Wziął nasze paszporty z ironicznym uśmiechem i po przejrzeniu wręczył je do zbadania obecnym oficerom. Staliśmy jak na rozżarzonych węglach. Oficerowie kiwali głowami lub podśmiewali się, lecz nie rozumieliśmy, co o nas mówią, opinie swoje wypowiadali bowiem po rosyjsku. Język ten, z jego spółgłoskami, które występują jedna obok drugiej i gardłowymi dźwiękami, nigdy jeszcze nie brzmiał w naszych uszach bardziej barbarzyńsko. Wreszcie Bratche zwrócił się ponownie do nas. Przybrał groźny wyraz twarzy i zaczął nam robić wyrzuty, że chcieliśmy go oszukać. Powie­dział, iż rozumie już wszystko, że przybyliśmy nielegalnie do Polski i że w podobny sposób chcemy stąd wyjechać. Zdumiony jestem, mówił dalej Bratche, widząc Szwedów w Warszawie, powiedz­cie mi więc proszę, panowie, co was tutaj sprowadziło? Odpo­wiedzieliśmy, że zdecydowaliśmy się na tę podróż wiedzeni chęcią doskonalenia swoich umiejętności i obycia się z zawodem lekarza wojskowego. Dlaczego więc, oburzył się, nie służyliście w armii rosyjskiej, lecz polskiej? Polacy w gazetach ogłaszali, że poszukują lekarzy, odpowiedzieliśmy. Rosjanie zaś tego nie czynili, nie spo­dziewaliśmy się więc, by nas tam przyjęto. Ale, kontynuował Bratche, skoro przyjechaliście tu, by doskonalić się w swym zawodzie, który jest tak piękny, macie teraz najlepszą sposobność, by rozwijać umiejętności, bowiem lazarety przepełnione są ranny­mi, potrzebującymi opieki i pomocy. Jak czytelnicy widzą, roz­mowa ta podobna była partii szachów, w której mieliśmy wkrótce dostać mata. Raz jeszcze wysunęliśmy jednak obiekcje, które w naszej ciężkiej sytuacji były dość przekonujące zważywszy, iż była późna jesień. Morze wkrótce zamarznie, odpowiedzieliśmy po krótkim namyśle, a nie zamierzaliśmy być poza domem dłu­żej niż do końca tego roku. O ile nie otrzymamy teraz pozwole­nia na wyiazd, cały nasz pierwotny plan nie dojdzie do skutku.


Pogroził nam wtedy ręką i powiedział, patrząc na nas z powagą: „Jesteście, panowie, Szwedami, nie słyszałem jeszcze nigdy, by Szwedzi kłamali. W moich rękach spoczywa los panów. Generał--gubernator zgodził się na wyjazd panów, a ja dałem już słowo i to tylko panów uratowało. Niech panowie jednak pamiętają na przyszłość, iż najlepiej jest kroczyć prostą drogą".

Podpisał potem nasze paszporty i pożegnaliśmy go z wdzięcz­nością, bowiem mógł on był w tej chwili zniweczyć całą naszą przyszłość, a zadowolił się powiedzeniem nam słów prawdy, która głęboko i na zawsze wyryta została w naszych sercach.

Decyzja, którą umieścił w paszporcie, napisana była po rosyjsku, zupełnie jej więc nie rozumieliśmy. Nie wiedzieliśmy więc, czy jest to nakaz aresztowania, czy zezwolenie na podróż. Przez przyjaciela, którego do śmierci wspominać będziemy z wdzięcz­nością, szacunkiem i miłością, otrzymaliśmy jednak przepustkę, uprawniającą do przejazdu ekstrapocztą przez całą Polskę. Ekstra-poczta znajdowała się pod ochroną rosyjską, co respektowali kozacy.

Przed odjazdem z tego nieszczęśliwego miasta złożyliśmy wizyty pożegnalne przyjaciołom. Pożegnaliśmy się także z jednym z profe­sorów, z którym mieliśmy kiedyś okazję zawrzeć znajomość. Przy­gnębiony był nieszczęściami, jakie spadły na Polskę, i cierpiał bardzo z powodu kapitulacji Warszawy, o której dowiedział się w nader przykry sposób. W dniu kapitulacji siedział wczesnym rankiem w swym gabinecie, nie wiedząc jeszcze o niczym, gdy nagle wszedł do niego kozak i nie mówiąc słowa zdjął profe­sorowi z szyi złoty zegarek wiszący na złotym łańcuszku, i po­szedł sobie. Było jasne, że Warszawa poddała się i człowiek ów zasmucił się nie tyle stratą zegarka, co utratą wolności. Rozstaliśmy się z tym uczonym, który utracił ojczyznę, zachowując we wspomnieniach wyniesionych z Polski jego postać, jedną z tych, które zasługują na najwyższą miłość i uznanie.

Nasza ekstrapoczta odjechać miała dopiero następnego ranka o siódmej, powróciliśmy więc do Koszar Gwardyjskich, co było przedsięwzięciem niebezpiecznym, lecz koniecznym. Przy wejściu na dziedziniec zobaczyliśmy naszego naczelnego, który gniewnym głosem zapytał, gdzie się podziewaliśmy i przypomniał nam, co ryzykowaliśmy oddalając się. Powiedzieliśmy mu, iż załatwiliśmy sobie paszporty i ze następnego ranka zamierzamy wyjechać. Był zdumiony, ze się nam udało i odszedł na poły rozgniewany, na poły poruszony, nie próbując przeszkodzić naszemu wyzwoleniu, któremu mógłby położyć kres jednym swoim raportem.


Noc, która zapadła, i która miała być ostatnią nocą spędzoną przez nas w polskiej stolicy, była najdłuższą, jaką mi było dane przeżyć. Zdawało się, że ranek nigdy nie nadejdzie, obawialiśmy się ciągle, że ekstrapoczta otrzyma inne polecenie i będziemy zmuszeni pozostać. Około siódmej rano w dniu naszej podró­ży, czyli 15 września, wyszedłem pośpiesznie, by dowiedzieć się, czy wóz pocztowy jest już gotowy, a w drzwiach stacji pocztowej zatrzymał mnie Chłapowski, o którym już wspom­niałem. Powiedział, że i on otrzymał pozwolenie na wyjazd, przed­stawił się bowiem generałowi-gubernatorowi jako subiekt sklepowy, który przybył do Warszawy przed szturmem i dopiero teraz od­ważył się na wyjazd. Prosił, by mógł nam towarzyszyć i pojechać z nami tą samą ekstrapocztą, na co zgodziłem się dodając, iż powinien niezwłocznie się stawić. Ekstrapoczty nie odwołano, wkrótce gotowa była do drogi i przyjechałem nią do Koszar Gwardyjskich, gdzie czekał już Chłapowski ze swoim plecakiem.

Byliśmy więc wszyscy gotowi i wkrótce siedzieliśmy w karetce pocztowej. Pocztylion zadął w róg i odjechaliśmy z miasta, w którym byliśmy świadkami miłości ojczyzny, nienawiści, ra­dości i cierpienia w ich najczystszej postaci. Muszę jednak wy­znać, bo w żadnym przypadku nie chcę być niesprawiedliwy, że zwycięska armia w ostatnich chwilach naszego pobytu w War­szawie popełniła mniej występków i wywołała mniej niepokoju niż się spodziewano. Opowiadano co prawda, że wywożono w nocy całe rodziny, że w wielu miejscach dokonywano mordów i rabunków, trzeba jednak może wziąć pod uwagę, że niektóre z tych opowieści dyktowała nienawiść narodowa i jeśli nawet nie można przyznać żołnierzowi rosyjskiemu szlachetności czy wyższych uczuć, trzeba przynajmniej doceniać jego posłuszeństwo wobec zwierzchników.

Droga wiodła przez spaloną Wolę i przez sam środek pola bitwy, gdzie podłużne groby kryły ciała poległych, a krzyże zna­czyły miejsca, gdzie zginęli generałowie i wyżsi oficerowie. Osada Wola była jedną ruiną, a kościół był niemal całkowicie zniszczony. Kraj, w czasie naszej pierwszej podróży bogaty i kwitnący, był teraz niemal pustynią, na której rumowiska z na pół roz­walonymi kominami znaczyły miejsca, gdzie niegdyś stały chaty, a pozostałości po żołnierskich biwakach stanowiły jedyny dowód na to, że byli tu niegdyś ludzie. Na koszarach, na których w czasie naszej poprzedniej podróży puszył się dumnie biały polski orzeł, rozpościerał teraz swe skrzydła czarny orzeł rosyjski.

Kozacy włóczyli się po kraju i napadali podróżnych, lecz gdy widzieli na czapce pocztyliona czarnego orła, zostawiali nas w spo-


koju. Jechaliśmy więc pospiesznie, przejeżdżając bezpiecznie pośród wrogich oddziałów, które kłębiły się wokoło.

Tego samego dnia dojechaliśmy przez Błonie i Sochaczew do Łowicza, gdzie zatrzymaliśmy się na nocny odpoczynek, bowiem w nocy kozacy nie respektowali czarnego orła bardziej niż białe­go. W Łowiczu znajdował się rosyjski oddział, który obwarował się szańcami i redutami pobudowanymi wokół miasta. Spaliśmy tej nocy dość niespokojnie, mimo iż czuwały nad nami rosyjskie armaty.

Następnego dnia droga prowadziła przez miasto Plecko* do Kutna. Tu napotkaliśmy niespodziewane trudności, które mogły się skończyć w opłakany sposób. Stenkula podjął się bowiem pójść z naszymi paszportami do miejscowego rosyjskiego dowódcy, oficera o dość porywczym usposobieniu. Wrócił z powrotem nie załatwiwszy sprawy i opowiedział, że doszło do przykrej sceny, gdyż nie rozumieli się nawzajem. Rosjanin nie znał niemieckiego, a Stenkula rosyjskiego — jedynego języka, jakim władał Rosjanin. Gdy więc Stenkula zwrócił się do niego w wyżej wymienionym języku, oficer zaczął mu odpowiadać długim rosyjskim zdaniem, niezrozumiałym dla naszego ziomka, który posłużył się wobec tego jedynym znanym sobie rosyjskim zwrotem i odpowiedział „Nie rossamie po ruski"**, a dalej mówił już po niemiecku. Wówczas oficer zaczął się walić w pierś i ryczeć tak przeraźli­wie, iż Stenkula uznał, że najrozsądniej będzie oddalić się.

Śmialiśmy się z tego nieporozumienia, lecz wkrótce ogarnął nas poważniejszy nastrój, gdy poczmistrz na pytanie o konie odpowiedział, iż oficer rosyjski zabronił nas dalej wieźć, gdyż jeden z nas go obraził. Nie pozostawało nic innego, tylko zabrać się do wyjaśniania sprawy. Chłapowski znał rosyjski, poszedł więc do rozgniewanego oficera, którego gwałtowność znalazła ujście w najokropniejszych przekleństwach i złorzeczeniach. Chłapowski zaczął z wyszukaną grzecznością zapytywać obrażonego, czego właściwie od nas żąda, i po wielu daremnych próbach udało mu się w końcu dowiedzieć, iż Rosjanin zrozumiał, że Stenkula powiedział do niego Bist du verflucht!65. Powiedzenie to oficer znał i poczuł się obrażony. Po wielu pochlebstwach, tak przesad­nych, że tylko prawdziwy Rosjanin mógł je strawić, i po wy­tłumaczeniu pomyłki oficer utrzymywał mimo wszystko, iż czuje się głęboko obrażony i nadal groził swym gniewem.

Chłapowski i Stenkula wrócili więc nie załatwiwszy sprawy

* Tak w oryg.

** Tak w oryg.


i czekaliśmy teraz tylko, aż zostaniemy odesłani jako więźniowie do Warszawy, gdzie nasz los był nietrudny do przewidzenia. Postanowiliśmy wiec raz jeszcze, tym razem wszyscy, próbować uspokoić rozgniewanego oficera. Najwyraźniej jednak nie życzył on sobie więcej rozmów, gdy bowiem zobaczył nas przez okno, posłał służącego z wyjaśnieniem, że nie zamierza przeszkadzać nam w podróży ani też nie chce zamienić z nami jednego choćby słowa. Życzenie to uszanowaliśmy, co uwolniło nas od jakich­kolwiek nowych pomyłek językowych.

Pojechaliśmy dalej przez Krośniewice a na noc zatrzymaliśmy się w Kłodawie.

Mieliśmy szczęście, wyjeżdżając tak wcześnie z Kutna, bowiem polski korpus, który następnego ranka przeprawił się przez Wisłę, stoczył bitwę ze znajdującymi się tam Rosjanami. Bylibyśmy zgu­bieni, bowiem Polacy uważaliby nas teraz za wrogów lub zdraj­ców, skoro podróżowaliśmy pod rosyjską opieką.

Z Kłodawy pojechaliśmy do Grzegorzewa. Zaczęliśmy się tam naradzać, czy z Koła gdzie droga się rozdzielała jechać do Kalisza, czy też ruszyć dalej drogą na Słupce. Na drodze do Słupiec obawialiśmy się spotkać oddziały polskich maruderów, które przeprawiły się przez Wisłę i przedarły przez pierścień rosyjskiej armii. Droga na Kalisz była w naszym przekonaniu pewna i sądziliśmy, że bezpiecznie nią ujdziemy. Wybraliśmy jednak drogę na Słupce nie z przekonania, iż bezpieczniej tam­tędy dojedziemy, lecz kierowani raczej intuicją, która mówiła nam, by nie jechać przez Kalisz, nie wyjaśniając jednak dlaczego.

Jak słyszeliśmy później tego samego dnia została stoczona pod Kaliszem bitwa pomiędzy Polakami i Rosjanami. Bez wątpienia padlibyśmy jej ofiarą, gdyby jakiś traf nie kazał nam podróżować tą właśnie drogą, którą uważaliśmy za najmniej bezpieczną.

W Grzegorzewie czekaliśmy trochę na pojazd i wtedy właśnie wszedł do naszego pokoju kozak rozejrzał się badawczo dokoła, wyszedł i udał się do pobliskiego lasu. Gdy ruszaliśmy w drogę zrozumieliśmy dlaczego nas odwiedził bowiem z lasu wyłoniła się chmara kozaków, która jednak od razu zniknęła, usłyszawszy trąbkę pocztyliona i zauważywszy czarnego orła. Widzieliśmy w czasie drogi ich połyskujące na skraju lasu lance. Pod wieczór dotarliśmy jednak szczęśliwie do brzydkiego i brudnego miastecz­ka Słupce, które leży na granicy pomiędzy Polską właściwą a Polską pruską.

Spotkaliśmy tam różnych Poznaniaków, wśród nich wielu przyja­ciół którzy rożnymi drogami i na rożne sposoby przedostali się tu szczęśliwie z Warszawy. Nie byli jednak teraz przez to wcale


w lepszym położeniu. Pruska straż graniczna miała bowiem suro­wy rozkaz, by nie przepuszczać pod żadnym pozorem żadnego Poznaniaka, który bez pozwolenia króla pojechał do Polski, a teraz chciał przekroczyć granicę, by wracać do swoich.

Trudno sobie wyobrazić bardziej przykrą sytuację niż ta, w jakiej znajdowali się obecnie ci Poznaniacy. Mimo tysiącznych nie­bezpieczeństw udało im się przekraść do granicy swego kraju. Byli od niego na odległość rzutu kamieniem, wielu zaledwie o kilka mil stąd miało rodziców, żony, dzieci, a tylko milę czy półtorej za nimi znajdowali się Rosjanie, którzy w każdej chwili mogli nawiedzić ich schronienie i odstawie ich z powrotem.

Ci, co pozostali w domu, dowiedzieli się, iż przyjaciele są zaledwie o kilka mil od nich, a mimo to nie mogli się z nimi spotkać ani też swą czułością i troskliwością starać się utulić ból, jaki pozostawiła daremna walka o sprawę, z którą wiązali swe najdroższe nadzieje.

Chłapowski był także Poznaniakiem, miał jednak nadzieję prze­dostać się z nami do Strzałkowa — pruskiego miejsca kwarantan­ny, które leżało zaledwie pół mili od Słupców66. Wpuszczono nas, Chłapowski jednak, jako Poznaniak, został odesłany do Słupiec. Los tych wszystkich Poznaniaków jest nam zupełnie nie znany.

Ci, którzy przyjęci zostali na kwarantannę, spędzić tam musieli pięć dni, lecz nie czekało nas nic bardziej przykrego od prze­bywania w ciasnych pomieszczeniach i okadzeń, którymi Prusacy pragnęli nas oczyścić. Po pięciu dość nudnych dniach wyruszy­liśmy 24 września w dalszą drogę przez Wrześnię i Swarzędz* do Poznania. Jest to miasto zbudowane w bardzo starym stylu, dostarczające wszystkich możliwych przyjemności i wszystkich nie­wygód, jakie niesie ze sobą ciasnota. Znajduje się tam także pro­menada, na której Żydzi (była to sobota) świętowali właśnie sabat, spacerując i oddając się uciechom.

Gdy przyszliśmy z naszymi paszportami i już czystym sumie­niem na policję napotkaliśmy trudności, których się spodzie­waliśmy, a wyobraźnia zaczęła odmalowywać nam wyraźnie Spandau czy inną jakąś wypoczynkową miejscowość, przeznaczoną dla nieszczęśliwych Polaków i ich przyjaciół, którzy przybyli do Prus. Uznano nasze paszporty za sfałszowane, wystawione bowiem były na Bydgoszcz i Poznań, my zaś nie mieliśmy stamtąd żadnych podpisów, mieliśmy za to podpisy z rożnych polskich miast. Wy­pytywano nas drobiazgowo o wszystkie okoliczności naszego przej-

* W oryg . Schwerzendz.


ścia granicy, a także, gdzie to miało miejsce. Po przezwycię­żeniu różnych trudności, o których ze szczególnych względów nie mogę mówić, dostaliśmy nowe paszporty i po raz pierwszy po­czuliśmy, że nie zagraża nam żadne niebezpieczeństwo.

Po raz pierwszy zaświtała nam nadzieja, że szczęśliwie powróci­my do ojczyzny i zobaczymy naszych rodziców i przyjaciół. Śpieszyliśmy się teraz bardzo, zdawało nam się bowiem, że każda chwila zwłoki ukradziona zostaje tym, którzy niecierpli­wie oczekują naszego powrotu i ciągle lękają się niebezpieczeństw, które my mieliśmy już poza sobą. Nie udało nam się więc po­czynić żadnych spostrzeżeń. Droga nasza biegła bezustannie i jed­nostajnie od stacji do stacji i nic nie wydawało nam się godne uwagi oprócz naszej ojczyzny, do której zdążaliśmy.

Z Poznania ruszyliśmy pieszo, by po drodze odwiedzić Janko-wicze*, posiadłość hrabiny—wdowy Engestrom, położoną dwie mile na północny zachód od Poznania.

Nie udało nam się jednak jej spotkać, gdyż w tej samej chwili, gdy przybyliśmy, hrabina wyruszyła do Szamotuł**. Konty­nuowaliśmy jednak naszą wędrówkę dalej w kierunku majątku i zostaliśmy mile zaskoczeni widokiem trzech koron, szwedzkiego godła, wiszącego ponad drzwiami małego budynku położonego w sąsiedztwie dworu. Wiedzeni ciekawością weszliśmy do środka i spotkaliśmy gospodarza. Gdy powiedzieliśmy mu, iż jesteśmy Szwedami, odrzekł, że jest naszym rodakiem i że dlatego właśnie wywiesił nad drzwiami szwedzkie godło.

Chcieliśmy jemu i sobie sprawić przyjemność rozmawiając po szwedzku, lecz on odmówił, bowiem będąc tu przez siedem lat nie tylko zapomniał mówić, ale nawet już nic nie rozumiał. Biedny człowiek! Zapomniał mówić po szwedzku, ale nigdy nie zapomniał, że jest Szwedem. Opowiedział nam, że wraz z jeszcze jednym człowiekiem, który nadal pracował we dworze jako służą­cy, przyjechali z Jego Ekscelencją hrabią Engestromem i że po śmierci Ekscelencji otworzył tę gospodę i ożenił się z Poznanianką.

Gdy nasz szwedzki gospodarz z kiepską pamięcią do języków opowiedział pokrótce wszystko, co mogło nas zainteresować, obejrzeliśmy sobie dwór. Dwór w Jankowiczach był pięknym, dwupiętrowym budynkiem stojącym na wzniesieniu, otoczonym ogrodem, urządzonym dobrze i ze smakiem. Spotkaliśmy tu owego drugiego Szweda, który, podobnie jak jego towarzysz,

* W oryg. Jankowitsch.

** W oryg. Samter.


zapomniał także w dużym stopniu języka ojczystego, lecz z rado­ści na widok rodaków przemówił do nas straszliwie łamaną szwedczyzną.

Po zwiedzeniu dworu powróciliśmy do naszego gospodarza, by zjeść obiad. Wkrótce potem nadeszła młoda, dość ładna kobieta, trzymając za rękę małą dziewczynkę. Spytała, czy nadal są tu Szwedzi, a gdy odpowiedzieliśmy twierdząco, opowiedziała nam, ze pochodzi ze Sztokholmu i nazywa się Bruce, i że wyszła za mąż za Poznaniaka. Wymieniła jego nazwisko, ale zapomnieliśmy je, bowiem nie zapisaliśmy go od razu. Zdaje się, że sprawiło jej wielką radość móc porozmawiać z rodakami o wspólnej ojczyźnie, którą żarliwie kochała.

Prosiła nas na koniec o przekazanie pozdrowień krewnym i przyjaciołom w Szwecji, lecz niestety i ich imion nie możemy sobie przypomnieć z tego samego powodu, o którym wspomnia­łem. Gdyby więc ta książka wpadła w ręce któremuś z jej krewnych lub przyjaciół, pragnąłbym przekazać im gorące od niej pozdrowienia. Chciałbym też przeprosić za krótką pamięć, której nie mógłbym sam sobie wybaczyć, gdyby nie to, że nasza pamięć była wówczas nazbyt obarczona zdarzeniami i myślami, które się bezustannie wzajemnie rugowały, co sprawiało, że za­pominaliśmy wszystko, czego tylko nie zanotowaliśmy.

Z Jankowicz ruszyliśmy dalej do Bytynia, dokąd przybyliśmy o zmroku. Stenkula, który nie przyszedł jeszcze w pełni do siebie po chorobie, został tam, ja jednak powędrowałem dalej z Berghem w świetle księżyca do Pniew*, gdzie znaleźliśmy się o pierwszej w nocy. Jak większość małych miasteczek w prus­kiej Polsce Pniewy są nędzną miejscowością o kilku brudnych i krętych uliczkach. Znaleźliśmy w końcu miejski zajazd i zapuka­liśmy budząc służącą, która zobaczywszy nasze plecaki i kije w ręce, odpowiedziała po prostu, iż do tutejszego zajazdu takich nie przyjmują, lecz że na rynku jest miejsce, gdzie tacy znajdą nocleg. Nie warto było pokazywać świadectw akademickich ani polskich listów polecających, żeby przekonać poirytowaną dziew­czynę, iż byliśmy ludźmi, choć nie takimi, jak sądziła. Zabra­liśmy się więc, i nie próbując nawet miażdżyć biedaczki pokazy­waniem jej dowodów, świadczących o naszej wartości, poszliśmy do zajazdu przy rynku, gdzie tacy jak my mogli zażywać gościnności. Gdy tylko weszliśmy do izby, zobaczyliśmy, że zajazd nie należał do najlepszych. Tłoczyli się tam bowiem pijani, zaczepiając się nawzajem, i stwierdziliśmy, że tak naprawdę nie

* W oryg. Pinne.


należymy na razie do żadnej klasy, bowiem w miejskim zajeździe nie chciano, by tacy jak my tam przychodzili, tu zaś także nie bardzo pasowaliśmy, bowiem niezbyt chętnie przebywaliśmy z taki­mi, których tu przyjmowano.

Poprosiliśmy jednak o nocleg, odpowiedziano najpierw „nie", a wkrótce potem „tak", pod warunkiem, że zechcemy spać w tej izbie. W czasie pertraktacji z gospodynią zobaczyliśmy w izbie małego chłopczyka, który dawał nam znaki. Wyszliśmy za nim, a on powiedział, że nie będziemy tu bezpieczni, lecz że on może nam znaleźć nocleg. Zaprowadził nas za parę groszy do spokojne­go domku żydowskiego, gdzie na garści słomy złożyliśmy swe zmęczone członki. Następnego ranka rozpoczęliśmy dalszą węd­rówkę do Sierakowa*, gdzie zatrzymaliśmy się czekając na Sten-kulę, by wsiąść razem do dyliżansu.

W Sierakowie szalała cholera a lekarz miejski wyjechał, tak więc musieliśmy udzielić pomocy chorym w czasie naszego po­bytu w mieście aż do chwili, gdy rozległ się głos trąbki pocztowej, dając sygnał do odjazdu. Ruszyliśmy w drogę a potem jechaliśmy pospiesznie aż do Greifswalde. W Drezdenku** wsiadła do dyli­żansu młoda, piękna panna i jechała w naszym towarzystwie około dwudziestu mil. Spędziliśmy z nią piękne chwile.

Jako Szwedzi, byliśmy początkowo zdumieni, mając samotną pannę za towarzyszkę podróży. Przyzwyczailiśmy się, iż nasze panny nie ośmielały się wyjść z domu bez wuja czy ciotki lub przynajmniej jakiejś kobiety jako ochrony przed złośliwymi oczami i językami. Nie było jeszcze młodego Szweda, którego by podobne zwyczaje nie nabawiły kłopotów i który by nie musiał błysz­czeć intelektem i prawić komplementów pośród matron, tak, by choć mała część tego trafiła do pięknej dziewczyny przez nie strzeżonej. W Prusach jest zupełnie inaczej — albo cnota jest tam bardziej niezłomna, albo też jest ona w niższej cenie. W każdym razie był to okropny zwyczaj, by dziewczyna mogła podróżować całe trzydzieści mil zupełnie sama, w towarzystwie tylu młodych mężczyzn, choć nie kryło się w tym tyle niebezpieczeństw, co w różnych tete a tete, które nasze dziewczęta mają za plecami matek, i w miłostkach prowadzonych w Szwecji z powodzeniem, przewyższającym prawowierną Hiszpanię i niewierny Konstanty­nopol.

Przejeżdżaliśmy przez wiele miejscowości nawiedzonych przez cholerę. Panował tam spokój gdy jednak przyjeżdżaliśmy do

* W oryg. Zirke.

** W oryg. Driesen


miasta, do którego dotarła jedynie wieść o spustoszeniach, jakie cholera czyniła, byliśmy zamykani razem z naszą panną w domu kwarantanny i musieliśmy tam siedzieć, dopóki dyliżans nie ruszył w dalszą drogę. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej komicz­nego od podobnej kwarantanny. W czasie naszego uwięzienia trzy­mały się nas tylko wesołe pomysły, zabawy i dowcipy, w któ­rych brała udział nasza towarzyszka podróży, nie miało to bo­wiem dla niej większego znaczenia, iż przechodzi kwarantannę z kilkoma młodymi ludźmi.

W Szczecinie* wsiadł do dyliżansu pruski porucznik. Opowia­dał z niezadowoleniem, iż został odkomenderowany do Torunia, by pomóc Rosjanom w budowie mostów pontonowych przez Wisłę.

Droga po drugiej stronie Szczecina jest dość piękna, we wszyst­kich tych miejscach, gdzie Odra przecina miasto, znajduje się aż piętnaście mostów.

2 października rano przybyliśmy do Greifswalde, gdzie znowu musieliśmy przebyć pięciodniową kwarantannę zanim wjechaliśmy do miasta. Konsul generalny, af Lundblad, dowiedziawszy się o naszym przyjeździe, zrobił nam zaszczyt składając wizytę, która musiała się jednak ograniczyć do rozmowy przy barierze, odgra­dzającej dom kwarantanny. Opowiadał o wszystkim, co tylko nas mogło zainteresować i obiecał załatwić nam podróż do Szwecji jachtem, który miał odpłynąć 12 października, choć ruch statków ustał teraz prawie zupełnie.

Wiele razy odwiedzał nas też przyjaciel z Lund, magister Leche, który przebywał właśnie u generalnego konsula i nigdy nie zapom­nimy niezwykłej przyjaźni i dobroci, jaką obaj nas otaczali.

Gdy kwarantanna dobiegła końca, pojechaliśmy w towarzystwie Lechego na Rugię. Wyspa jest dość piękna, o urozmaiconym krajobrazie, a szczególnie ta jej część, która stanowi księstwo Potbus. Odwiedziliśmy Stubbenkammer, urwisko skalne z piasko­wca, spadające stromo do morza. Na samym szczycie, gdzie za­prowadzono nas z zawiązanymi oczami, znajduje się balustrada. Gdy zdjęliśmy opaski z oczu, ujrzeliśmy w dole przepaści spie­nione fale, rozbijające się o skałę. W połowie skały sterczał okrągły występ przypominający grzbiet koński, który zwano Tro­nem Królewskim. Tradycja mówiła, że Karol XII kazał się tam spuścić aby móc z tego miejsca przypatrywać się bitwie morskiej.

Zwiedziliśmy także ruiny świątyni bogini Herty z kamieniami ofiarnymi. W zamierzchłych czasach czczono tam Hertę i co

* W oryg. Stettin.


roku ofiarowywano na jej cześć dwie młode dziewice. W pobliżu świątyni znajdowało się małe, okrągłe jeziorko Herty, gdzie bogini przyjeżdżała się kąpać, wieziona przez swoje służki. Herta nie zażywa już tu więcej kąpieli. Podanie nie mówi jednak, czy ze wstrętu do wody, czy też z braku zaprzęgu.

12 października weszliśmy na pokład jachtu, a 15, po odbyciu niczym nie wyróżniającej się podróży morskiej, dobiliśmy do brze­gu pomiędzy twierdzami Kungsholmem i Drottningskar. Musieli­śmy odbyć na pokładzie czternastodniową kwarantannę i znowu nas okadzono, co można by uznać za satyryczne przedstawienie losu Polski, której nadzieje uleciały z dymem, by uchronić inne narody przed współczesną zarazą — liberalizmem, który w samo południe, a więc w środku dnia podąża szukając, kogo by połknąć.

30 października wysiedliśmy na ląd w Karlskronie i była to chyba najpiękniejsza ze wszystkich chwil w naszym życiu. Uścisnę­liśmy sobie serdecznie dłonie na przywitanie szwedzkiej ziemi, po której nigdy nie stąpał żaden niewolnik i gdzie wolność, gwa­rantowana prawami i obyczajami, pozostaje niezmienna od nie­pamiętnych czasów.

Ojczyzna jest zawsze najpiękniejszym krajem na ziemi, tam zamieszkuje nasze serce, stamtąd wyrastają wszystkie korzenie i nie sposób wyzwolić się od myśli: w Szwecji pragnę żyć i umrzeć, dla jej króla, to znaczy dla jej szczęścia poświęcę wszystko i pragnę, by moje serce spoczęło wśród jej wielkich pamiątek.

W tym czasie, gdy Polską wstrząsała rewolucja, a echa śmiertel­nej walki, jaką toczyła, rozchodziły się po Europie, Szwecja żyła cicho i spokojnie, chroniona morskimi falami, i zażywała szczę­ścia, którego pragnęły inne narody i o które nadaremnie walczył jeden z nich.

W Karlskronie witano nas niezwykle miło, tak zresztą, jak w czasie całej podróży do Skanii. Wszędzie spotykaliśmy się z życzliwością i sympatią, a także z ciekawością. Dlatego też po kilku dniach dogadzania naszym rodakom zamieniliśmy się niemal w maszyny do opowiadania, niczym przewodnicy w muze­um, tak że nawet we śnie potrafiliśmy opowiadać, co się nam wydarzyło niezwykłego w czasie podróży.

6 listopada ujrzeliśmy znowu Lund, a nasi przyjaciele przyjęli nas równie gorąco, jak nas żegnali. Następnego dnia po przyjeź­dzie zostaliśmy zaproszeni do wzięcia udziału w przyjęciu urządzonym na naszą cześć, a wśród obecnych mieliśmy przyjemność spotkać wielu naszych młodszych nauczycieli. Po wzniesieniu toastu odśpiewane zostały przy strzałach armatnich następujące


zwrotki, w których poeta wyraził ducha ożywiającego naszych towarzyszy, a może nawet ducha Europy.

Radośnie wita was ziemia szwedzka, bracia, głoszący słowa zwycięstwa! Lecz polski orzeł znów jest uwięzion, smutek — wybaczcie — miesza się z pieśnią.

Witajcie, bracia, znad brzegów Wisły! Dni zwycięstw dla was z odwrotem przyszły. Szczęśliwe serca, gdy z uniesieniem, plotą wam z liści laurowych wieniec.

Witajcie wszyscy trzej między swymi! Polskę zbawioną kiedyś ujrzymy. Gdy znów nadejdzie wolności powiew, zwycięży niebo. Bracia, wasze zdrowie!*

Opowiedziałem wtedy wszystko, co mi się tylko wydało god­nym uwagi, o naszej podróży do kraju, który z powodu swych nieszczęść miał zapewnione miejsce w historii i którego dzieje opowiadają wyłącznie o wewnętrznym rozkładzie i zewnętrznym ucisku. Ostatnia walka dobiegła końca. Jeżeli Polska ma kiedy­kolwiek żyć znowu jako państwo, jeżeli ma tam kiedyś zakwit­nąć wolność, nastąpi to równocześnie z powszechną wolnością w Europie, tą mianowicie, która odniesie swoje zwycięstwo dzięki oświeceniu, nie zaś wolnością połowiczną, trudną do pojęcia, która chwilowo odnosi zwycięstwa na polu bitwy po to tylko, by wkrótce z braku wewnętrznej spójności przestać istnieć.

Państwa starzeją się podobnie jak ludzie. Stare formy nie pasują do nowego ducha, ród ludzki nie starzeje się jednak nigdy, jest ciągle młody, podczas gdy współczesne formy państwa rozpadają się same. Kroczy on naprzód, gdyż nie jest w stanie cofać się do tyłu. Im bardziej powszechna staje się edukacja, tym bardziej to co stare musi kurczyć się i usychać. Przezna­czeniem nowego jest zdrowa i żywa siła wzrostu. To co stare nie ma jednak żadnego wewnętrznego życia, nie jest w stanie się rozrodzić, trwa, dopóki ostatnie jego włókna nie rozpadną się w proch. Trwa jak drzewo pochodzące z innej epoki, po­tężne drzewo, wokół którego rośnie i umiera nowa rodzina roś­lin, trwa jednak samotnie i musi w końcu paść samotnie, bo­wiem w jego okazałych kwiatach brak jest zarodków przyszłego życia. Z drugiej jednak strony to co nowe kwitnie w nieskoń­czoność i rozmnaża się, a gdy stare pada, młode dopiero za­czyna się zielenić.

* Wiersze przełożyła Marta Szafrańska-Brandt.


W ten sposób ród ludzki zdaje się podnosić, iść naprzód, zwyciężać i jeśli ktoś myślałby, iż oświecenie i wolność na­potykają w naszej epoce zbyt dużo przeszkód, powinien się pocieszyć, bowiem:

To, co już stare, nie jest wiecznotrwałe, powtarzać dawnych błędów się nie godzi, musi raz upaść, co wewnątrz zmurszałe, a z ruin wkrótce nowe się narodzi.

PRZYPISY

1 Nie podlegający konfiskacie. Prawdopodobnie zniekształcony fran­cuski.

2 Frithiofs saga Esaiasa Tegnera, jeden z najwybitniejszych szwedz­kich utworów poetyckich, napisany w 1825 roku, oparty na motywach staroislandzkiej sagi o bohaterskim Fritiofie Zuchwałym. Polski przekład ukazał się w roku 1856.

3 Przypuszczalnie chodzi o pieśń zatytułowaną Krakusy, znaną też pod tytułem Grzmią pod Stoczkiem armaty, ze słowami Wincentego Pola. Powstała ona wkrótce po bitwie pod Stoczkiem, w czasie której wojs­kiem polskim dowodził generał Dwernicki. Na możliwość tę zwrócił mi uwagę p Jerzy Łojek. A oto pierwsza zwrotka Grzmią pod Stocz­kiem armaty /błyszczą białe rabaty/ a Dwernicki na przedzie na Moskala sam jedzie.

4 Franc., kryte chodniki w ogrodach XVI—XVIII w, zasklepione półkolistą kratownicą, podtrzymującą pnącza lub gałęzie drzew, pol., berso, bindaz.

5 W wierzeniach skandynawskich demoniczny, najczęściej złośliwy karzeł lub olbrzym, zamieszkujący przeważnie górskie pieczary.

6 Przeprawę przez granicę opisał też w liście do rodziny G. F. Bergh (list do C.B. z 24 6 1831, którego fragmenty wydrukował 18 7 1831 „Aftonbladet"). Dobrzyń występuje w tym liście jako Dorczin.

7 Nie udało się ustalić, o jaką książkę chodziło.

8 W oryg. schas-korg, dosłownie nadwozie do pojazdu typu schas Schas (od franc. chaise — krzesło) to niewielki pojazd czterokołowy, od­kryty lub zakryty, z dwoma zwróconymi w tę samą stronę siedzeniami. Siedzenie przednie zajmował woźnica. Od Płocka z rozkazu dowódcy wojskowego województwa, Antoniego Mieszkowskiego, trzej lekarze odby­wać mieli podróż dwiema furmankami parokonnymi (oryginał dokumentu w posiadaniu C. F. Stenkuli).

9 Anna Christina Warg (1703-1769), autorka najpopularniejszej szwedzkiej książki kucharskiej Hjelpreda i hushallningen for unga fruen-timber, 1755 (Poradnik gospodarstwa domowego dla młodych dam ).


Książka ukazywała się regularnie do roku 1916, wywierając wielki wpływ na szwedzką sztukę kulinarną.

10 Ani w maju, ani w czerwcu 1831 roku nie ma w „Gazecie Warszawskiej" wiadomości o trzech lekarzach z Lund, mimo iż od­notowywano w niej przyjazdy do Warszawy lub nawet zamierzone wy­jazdy do Warszawy lekarzy angielskich, francuskich, duńskich, niemiec­kich, szwajcarskich i węgierskich.

11 Niem. Polacy i Szwedzi dobrze się biją i dobrze piją.

12 A oto co pisał w cytowanym wyżej liście o pobycie w Lipnie G.F. Bergh. Przyjęto nas w niezwykły sposób. Burmistrz urządził dla nas przyjęcie, na które zaproszonych było wielu urzędników i wojs­kowych. Pito za Polskę, za wolność, i pieniącym szampanem wznoszono toasty za Szwedów, nie traktowano nas jak obcych lecz jak braci. [...] Cóż to jednak wszystko znaczyło wobec owego prawdziwego nie­kłamanego entuzjazmu, jaki ci bohaterowie walczący o wolność przeja­wiali dla swej nieszczęsnej ojczyzny, i wobec z głębi serca płynących westchnień do nieba za pomyślność ich słusznej sprawy. Wszystko to wzięło mnie bardziej niż dowody ich przywiązania".

13 Plac Zamkowy, nazwa ta była używana w XIX w. (por. A. Jełowicki Moje wspomnienia, Warszawa 1970, s. 262 i nn) E. Szwankowski w: Ulice i place Warszawy, Warszawa 1970 s. 260 używa określenia „plac Zygmunta".

14 Pomyłka autora, posąg Zygmunta III na marmurowej kolumnie odlany został ze spiżu w roku 1644.

15 Tomasz Łubienski (1784-1870), generał. W 1806 roku oficer gwardii honorowej Napoleona. Brał udział w kampanii 1806 — 1807, 1808, 1809 oraz 1813 — 1814 roku. W armii Królestwa Polskiego dowódca bry­gady strzelców konnych. W czasie powstania był m. in. szefem sztabu głównego i zastępcą ministra spraw wewnętrznych. Brał udział w bitwie pod Grochowem. Po upadku powstania zesłany.

16 Franciszek Antomarchi (1780-1838), lekarz osobisty Napoleona. Wyjechał do Polski w kwietniu 1831. Do Warszawy przybył 19 maja. Rząd Narodowy mianował go doktorem medycyny i chirurgu oraz inspektorem generalnym wszelkich szpitali wojskowych. Zmarł na Kubie.

17 Bitwa pod Ostrołęką 26 5 1831 r zakończyła się faktycznie klęską wojsk polskich dowodzonych przez J. Skrzyneckiego. Ocena bitwy w oczach współczesnych nie była jednoznaczna, nawet dowódca wojsk rosyjskich, feldmarszałek Dybicz, dopiero następnego dnia zorientował się w skali odniesionego zwycięstwa. Skrzynecki sformułował pierwszy meldunek do Rządu Narodowego informując o klęsce, w następnych przedstawił tę operację jako skuteczny manewr, otwierający generałowi A. Giełgudowi drogę na Litwę (por. S. Przewalski Bitwa pod Ostrołęką, [w:] Powsta­nie listopadowe 1830 — 1831. Dzieje wewnętrzne, Militaria, Europa wobec powstania. Warszawa 1980, s. 252.

18 „Ucztę dla obrońców Ojczyzny" zapowiadała prasa ("Gazeta War­szawska", 12 6 1831). Wydawał ją pułk pierwszy Gwardii Narodowej. „W środku obszernego Ogrodu Saskiego pod drzewami ustawione były stoły, przy których przeszło trzy tysiące żołnierzy różnej broni przy od­głosie muzyki obiadowało. Zaszczycili tę ucztę obecnością swoją Rząd


Narodowy i Wódz Naczelny, wszyscy obiadowali przy osobnym stole, przy którym przeszło dwustu oficerów różnego stopnia siedziało. W końcu biesiady tej śpiewana była pieśń narodowa pana L. A. Dmuszewskiego przy towarzyszeniu muzyki Gwardii Narodowej. Po uczcie zaczęły się tańce, utworzyły się liczne koła, a publiczność płci obojej, w tłumie zapełniająca ogród, podzielała zabawę naszych wojowników, dopóki od­głos bębna nie zwołał ich do obowiązków." „Gazeta Warszawska", 13.6.1831.

19 Polki nie znalazły także uznania w oczach G. F. Bergha. W liście do E. N. Bergh („Aftonbladet", 18 7 1831) pisał on: „Spodziewałem się, iż Polki obdarzone są niezwykłą urodą, są one jednak przeciętne i bra­kuje im zwłaszcza miłej pulchności kształtów. Mają za to pałające oczy i żywe usposobienie".

20 Rodzaj lekkiej kawalerii. Bronią była lanca, szabla i pistolety. Nazwa pochodzi od chłopskiej krakowskiej sukmany. Nazwano tak po raz pierwszy pułk utworzony w 1812 roku uchwałą powołującą z każdych 50 dymów jednego człowieka do obrony kraju. Dowódcą był książę Józef Poniatowski. W powstaniu listopadowym brały udział dwa pułki krakusów, składające się z rodowitych mieszkańców krakowskiego.

21 Wspominając po raz pierwszy o listach G. F. Bergha do rodziny, „Aftonbladet" z 14.7.1831 roku donosił, iż widział on na własne oczy tłumnie zgłaszających się do wojska czternastoletnich chłopców. „Entuzjazm pa­nuje w Warszawie nie do opisania" — miał pisać Bergh.

22 W czasach powstania listopadowego Żydzi zamieszkiwali całą dzielnicę na północ od Arsenału i placu Krasińskich.

23 Nie udało mi się ustalić danych biograficznych dotyczących Trzeskiewicza (w oryg. Trzeskewits).

24 Łac., Niech zginie, precz!

25 13 maja „Gazeta Warszawska" zawiadamiała o przybyciu do Warszawy lekarza duńskiego, a 16 czerwca o wyjeździe z Kopenhagi do Polski kilku młodych lekarzy. Zapewne jednym z nich był S...p.

26 Finlandia przez setki lat, od 1284 do 1809 roku należała do Królestwa Szwedzkiego.

27 Antoni Jankowski (1783 — 1831), generał. Brał udział w kampanii 1807, 1808, 1809 i 1812 roku. Służył w armii Królestwa Polskiego, w powstaniu awansował na generała dywizji. Nieudolnym dowodzeniem korpusu (był wkrótce po ataku paraliżu) przyczynił się do klęski łysobyckiej. Aresztowany 29.6.1831. Sąd wojenny uwolnił go od zarzutu udziału w spisku.

28 Karol Turno (1788 — 1861), generał. Brał udział w kampaniach 1809-1811, 1812, 1813 i 1814. W 1815 roku został adiutantem w. ks. Konstantego. W czasie powstania organizuje piąty i szósty szwadron jazdy. W maju 1813 zostaje generałem brygady. Po upadku powstania zesłany do Rosji.

29 Józef Hurtig (1771-1831), generał. Brał udział w kampanii 1792, w powstaniu kościuszkowskim, w kampanii 1806 i 1812 — 1813 roku. Odznaczony Virtuti Militari i Krzyżem Oficerskim Legii Honorowej. W czasach Królestwa Polskiego dowodził brygadą kawalerii. Od roku 1822 był komendantem Modlina, a potem Zamościa. Był brutalny wobec


więźniów—Polaków. Przewodził sądowi pułkowemu, który skazał Łuka-sińskiego w 1825 roku na karę śmierci za bunt.

30 Antoni Sałacki (1774-1831), generał (w oryg. Salazki). Brał udział w kampanii 1792 roku i powstaniu kościuszkowskim. Od roku 1809 służył w armii Księstwa Warszawskiego. W armii Królestwa Pol­skiego awansował na generała brygady korpusu inżynierii. Według nie­jasnych wiadomości nadchodzących z Galicji, miał on wraz z generałami Bukowskim, Jankowskim i Hurtigiem utrzymywać kontakty z nieprzyja­cielem. Generał Skrzynecki wyznaczył Komisję Rozpoznawczą do zba­dania sprawy. Najwięcej podejrzeń skupiło się na Sałackim. Z korespon­dencji jego ([w:] W. Tokarz, Wojna polsko-rosyjska 1830—31, Warszawa 1930, s. 520) wynika, iż w początkach powstania przesyłał wiadomości wielkiemu księciu Konstantemu. Aresztowany 29.6.1831.

31 Kazimierz Słupecki (1782 - przed 1858), generał. Brał udział w kampanii 1809, 1812 i 1813 roku. W armii Królestwa Polskiego awansuje do stopnia pułkownika. W czasie powstania służy w sztabie gubernatora Warszawy. 29 czerwca aresztowany pod zarzutem działania na szkodę powstania. „Co do pułkownika Słupeckiego, miało się wykryć, że tenże nie tylko na podejrzenie zasługuje, ale owszem, uważany być powinien za Polaka sprawie narodowej nieżyczliwego" — pisała „Gazeta Warszawska" (1.7.1831). 8 sierpnia 1831 roku Słupecki zostaje jednak zwolniony, a we wrześniu mianowany generałem brygady, wkrótce potem wyjeżdża z misją do Berlina.

32 Brat generała Jerzego Fenshave, szefa tajnej policji Konstantego. Przybył do Warszawy, z Konstantym, wkrótce jednak porzucił służbę państwową. Żonaty był z Francuską, a dzieci uważały się za Polaków (por. Stanisław Szenic, Ani triumf ani zgon, Warszawa 1971, s. 328).

33 Chodzi zapewne o znanego, bogatego cukiernika Karola Lessel, spokrewnionego z generałem Maurycym Hauke. Pomyłka autora wynikła prawdopodobnie z nieznajomości języka polskiego.

34 Metresa Hincza, naczelnika kancelarii wielkiego księcia.

35 Antoni Jan Ostrowski (1782 — 1845), generał, senator w Króle­stwie Polskim, założyciel Tomaszowa Mazowieckiego. Jako ochotnik bronił Warszawy w 1794 roku. Brał udział w bitwie pod Raszynem. W 1809 roku wybrany na posła powiatu brzezińskiego. Po Kongresie Wiedeńskim zajmował się gospodarką w swych dobrach, wprowadzając oczynszowanie, zakładając zakłady włókiennicze, biblioteki i szkoły. W czasie Sądu Sejmowego głosował przeciwko wnioskom aktu oskarże­nia. Podczas powstania został dowódcą Gwardii Narodowej w stopniu generała. Popierał w sejmie wniosek detronizacyjny. Przeciwny kapitulacji, spowodował dymisję Krukowieckiego. Po upadku powstania zaocznie skazany na karę śmierci.

36 Stille jest niesprawiedliwy wobec Żydów. Sypali oni wraz z innymi szańce, byli członkami Gwardii Miejskiej.

37 Dzisiejszy plac Trzech Krzyży, zwany tez przez Stillego Rynkiem Aleksandra.

38 Produkt powstały z destylacji spirytusu zawierający oleje fuzlowe, mętny, o niemiłej woni.

39 Lekka kawaleria uzbrojona w lance.


40 Karol Wilhelm Ludwik Stackebrandt (1790-1855) (w oryg. Stackel-brandt). Od 1810 roku był na służbie w wojsku Księstwa Warszawskie­go. W roku 1830 został lekarzem dywizyjnym. Od 1832 roku aż do śmierci był ordynatorem ujazdowskiego szpitala wojskowego. W roku 1836 został członkiem czynnym Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego (por. Stanisław Kośmiński, Słownik lekarzów polskich. Warszawa 1888).

41 Nie udało się ustalić danych biograficznych dotyczących Stenszewskiego (Stęszewskiego, Staniszewskiego?). W oryg. Stenschewsky.

42 Artykuł Stillego, Stenkuli i Bergha o przebiegu epidemii cholery w Warszawie ukazał się 12.1.1832 w „Post och Inrikes Tidning".

43 W oryg. Chlop Millionowe. Melodrama Ferdynanda Raymunda. Sztukę odegrano w czasie powstania 11 razy, po raz pierwszy dla pod­chorążych 8 grudnia 1830 (por. Ludwik Simon, Teatr warszawski za powstania listopadowego. Warszawa 1931, s. 10).

44 Hotel Wileński — jeden z ośmiu pierwszorzędnych hoteli warszaw­skich na przedłużeniu ulicy Długiej zwanym Tłumackie.

45 Ernst Leopold von Schantz.

46 Rząd Narodowy. 29.1.1831 Sejm powierzył władzę wykonawczą Rządowi Narodowemu, którego prezesem został książę Czartoryski. Po wypadkach 15 sierpnia Rząd Narodowy podał się do dymisji, a generał Krukowiecki objął władzę, którą sprawował jako dyktator do 8 września. Po dymisji Krukowieckiego prezesem Rządu Narodowego został B. Niemojowski.

47 W rzeczywistości 11 sierpnia.

48 Autor nadmiernie i niesłusznie gloryfikuje generała Skrzyneckiego, który przez cały czas dążył do układów z nieprzyjacielem, i pragnął władzy dyktatorskiej, by, obezwładniając opozycję, doprowadzić do kapi­tulacji. Jednym z powodów upadku powstania miało być jego niedołęstwo i nieudolność w prowadzeniu działań wojennych. Artur Sliwiński pisze o „niczym nie wytłumaczonej, a równającej się zbrodni bezczynności Skrzyneckiego", który myślał tylko, jakby zwyciężyć bez bitwy (tenże Powstanie listopadowe, Warszawa 1930, s. 148, 153).

49 Żadne źródła nie potwierdzają obecności Krukowieckiego na placu Zamkowym. Zjawił się on tam dopiero po północy.

50 Domy pracy, rodzaj więzień.

51 Zginęły 34 osoby.

52 Według Stanisława Szenica (dz. cyt., s. 327) Bentkowski a właśc. Bętkowski był radcą stanu, a podczas koronacji Mikołaja pełnił funkcję herolda, ogłaszającego akt koronacyjny. Wacław Tokarz (dz. cyt., s. 520) wspomina tylko, iż został on zamordowany na placu Zamkowym. Artur Śliwiński (dz. cyt., s. 165) pisze, iż Bentkowski był urzędnikiem banku.

53 Ludwik Bukowski (1782-1831), generał. Brał udział w kampanii 1809 roku (odznaczony został krzyżem kawalerskim Virtuti Militari). 1813 (otrzymał krzyż Legii Honorowej) i 1814 roku. W powstaniu awan­sował na generała brygady. Po bitwie pod Łysobykami został wezwany przed Komitet Rozpoznawczy za nieudzielanie pomocy oddziałom Turny. 29 czerwca aresztowany i oskarżony o zdradę, postawiony został wraz z generałami Jankowskim i Hurtigiem przed sąd wojenny.


54 Don Miguel (1802-1866) syn króla portugalskiego Jana VI. Przeciwnik rządów konstytucyjnych, dwukrotnie dokonywał nieudanych spisków mających mu zapewnić nieograniczoną władzę.

niach 1809 1812, 1813-14 roku. W 1821 roku walczył w powstaniu piemonckim. Do Warszawy przybył w marcu 1831. W sierpniu został dowódcą korpusu. Przez swą nieudolność i niesubordynację przyczynił się do klęski powstania. We wrześniu przeszedł z korpusem do Galicji. Walczył z Austriakami w Piemoncie i został rozstrzelany "za niesubordy­nację" w 1849 roku.

56 Wojciech Chrzanowski (1793 —1861) generał. Brał udział w kam­panii 1812 roku. W wojsku Królestwa Polskiego awansował na pod­pułkownika. Autor planów operacyjnych w czasie powstania. Szef sztabu głównego za Skrzyneckiego. Występował jako zwolennik kapitulacji. Za prezesury Krukowieckiego zostaje gubernatorem Warszawy, zaniedbując przygotowaniadoobronymiasta. 57 Virtuti Militari.

58 Korpus Ramorina opuścił Warszawę 21 sierpnia 59 W Warszawie pozostało 35000 regularnego wojska. 60 Armia rosyjska liczyła na początku września 71 000 żołnierzy.

61 Prawdopodobnie Stanisław Chłapowski (1796 — 1863), syn szambelana Stanisława Augusta Chłapowskiego. W czasie powstania był adiu­tantem Chłapowskiego. Po upadku powstania położył wybitne zasługi w utrzymywaniu życia umysłowego w Poznańskim. W 1848 więziony był w Kościanie za odmowę złożenia przysięgi sądowi w sprawie politycznej (por. Teodor Źychliński, Kronika żałobna rodzin Wielkopol­skich. Poznań 1877)

62 Lars (Wawrzyniec) von Engestrom (1751—1826) Poseł nadzwy­czajny i minister pełnomocny króla szwedzkiego w okresie Sejmu Cztero­letniego. Kanclerz i minister spraw zagranicznych. W obliczu wojny szwedzko-rosyjskiej dążył do układu polsko-szwedzkiego. Przyjaźnił się z Niemcewiczem i twórcami Konstytucji 3 Maja. W 1790 zawarł mał­żeństwo z Rozalią Chłapowską. Za pozwoleniem króla przyjął polskie obywatelstwo. Pod komet życia osiedlił się w Polsce. Zmarł w swej posiadłości Jankowicze. Autor pamiętników pt. Minnen och anteckningar (Wspomnienia i notatki), Stockholm 1876. Wydanie polskie: Pamiętniki Wawrzyńca hrabiego Engstroma w serii: Pamiętniki z osmnastego wieku, t. XV, Poznań 1875, przekład J. I. Kraszewski.

63 Rakieta (raca) kongrewska, pierwowzór broni rakietowej. W roku 1831 posiadało ją tylko Wojsko Polskie. Ważna jest informacja autora, że w oblężeniu Warszawy broni tej użyli także Rosjanie. Wiadomości te zawdzięczam p. Jerzemu Łojkowi. W oryg. Congrewska Raquetter.

64 Jan Witt (1781 —56), generał rosyjski syn Józefa i Zofii z domu Galvani. Około 1819 roku jako generał-lejtnant dowodził korpusem jazdy był naczelnikiem kolonu wojskowych guberni jekaterynosławskiej i chersonskiej Szef policji politycznej i wojskowej, zasłużony przy de-konspiracji spisku dekabrystów. Wsławiony podczas powstania listopado­wego pełnił funkcję generała-gubematora Warszawy w czasie nieobce-


ności Paskiewicza (por. Jerzy Łojek, Potomkowie Szczęsnego. Dzieje for­tuny Potockich z Tulczyna, Lublin 1980, s. 57, 81).

65 Niem , odpowiednik polskiego: „Niech cię szlag trafi!" 66 Zgodnie z zarządzeniem Naczelnego Prezesa Wielkiego Księstwa Poznańskiego ustanowiono w związku z epidemią cholery tylko dwa przejścia graniczne: w Strzałkowie w powiecie wrzesińskim i w Pod­zamczu w powiecie ostrzeszowskim („Gazeta Warszawska". 10 5 1831).

KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stille Sven Jonas Podróż do Polski
Stille Sven Jonas Podroż do Polski
Sven Jonas Stille Podróż do Polski
Sven Jonas Stille Podróż do Polski
Sven Jonas Stille Podróż do polski
podroz do Polski Marie Senfleben Gudrich
Balzac Honoriusz PODRÓŻ DO POLSKI
Podróż do pietnastowiecznej Polski
Podroze do wnetrza siebie
Podroze Do Wnetrza Siebie Fragment Pd
Illustrowany przewodnik w podróży do Krynicy
63 S Goszcyński, Dziennik podróży do Tatrów
Nienawiść do Polski i Polaków
Komu mamy dziękować za wprowadzenie do Polski GMO
podroz do ziemi swietej neapolu Nieznany
Hassel Sven Krwawa droga do śmierci part 11
Linux Kernel Podróż do wnętrza systemu cz 1

więcej podobnych podstron