Balzac Honoriusz PODRÓŻ DO POLSKI

BALZAC HONORIUSZ

PODRÓŻ DO POLSKI

OD TŁUMACZA

Podróż Balzaka do Polski, której oipis niedawno wygrzebał i wydał w swoich Cahiers balzaciens niezmordowany Marcel Bou- teron1), jest epizodem długotrwałego stosunku uczuciowego, jaki wiązał genjalnego pisarza do naszego kraju. Przez kilkanaście lat, zanim on sam odbył tę drogę, szły z Paryża do Wierzchowni fo- ljały jego listów, pełne zaklęć, zwierzeń, wyznań; zarazem cała kronika — niezawsze ściśle autentyczna, — jego paryskiego życia. Listy te, wydane pod tytułem Lettres a VEtrangere, zajmują dwa wielkie tomy; przeszło drugie tyle jeszcze oczekuje druku.

Historja osiemnastoletniego istosunku pisarza z adresatką owych listów, Eweliną z hr. Rzewuskich Hańską, jest bardzo inte­resująca. W lutym r. 1832, młody ale już głośny autor Szuanów, Jaszczura, Fizjologii małżeństwa i paru opowiadań, które dały mu sławę znawcy serca kobiecego, otrzymał z dalekiej i jakże egzo- ^ tycznej — dla ówczesnego paryżanina — Ukrainy list, który ude­rzył go swym tonem i treścią. Podpisany był „Cudzoziemka“. Po nim przyszły dalsze. Ton listów był nader romantyczny, w stylu epoki; nieznajoma pisała, między innemi:

Pańskie pisma przejęły mnie uczuciem głębokiego entuzjazmu, pan je­steś świetnym meteorem, który ma dać życie i ruch nowej treści, ale niech się pan strzeże raf... Otaczają pana, czuję to... Chciałabym być jasnym aniołem, i ustrzec pana od wszelkiego błędu... Podziwiam pański talent, składam hołd pańskiej duszy, chciałabym być pańską siostrą, etc.

*) Boy-Żeleński: Szczęście Marcelego Bouteron („Słowa cienkie i grube“).

Przyszła w porę. Balzac był wówczas po epizodzie z margrabi­ną de Castries, który rozdarł jego serce, a izarazem upokorzył głębo­ko jego ambicję. Przez chwilę chciał podobno rzucić świat i wstąpić do Kartuzów. Wówczas otrzymał z Ukrainy przesyłkę: książka, oprawna w zielony safjan, Naśladowanie Chrystusa. Właśnie ob­myślał swoją ewangeliczną powieść Lekarz wiejski. Ta telepatja sprawiła głębokie wrażenie na umyśle pisarza, w którym realizm kojarzył się w zadziwiający sposób z mistycyzmem.

Balzac wciągnął się tedy w korespondencję. Był to dla niego wymarzony sposób romansu. Pochłonięty pracą, mógł oddać ko­biecie nadmiar swojej wyobraźni — na odległość; dla żywej ko*; biety nie miał poprostu czasu. Pisze listy coraz dłuższe, coraz go­rętsze, niemal miłosne. W lutym 1833 pisze: „Kocham cię, choć nieznaną46... W marcu: „Już zanadto panią kocham, mimo że cię nigdy nie widziałem. Są pewne zdania w twoich listach, które przy­prawiają mnie o bicie serca... Wolę jeden twój list, niż sławę lor­da Byrona...46

Łatwo pojąć, że pani Hańska obmyśla tymczasem sposób wy­rwania się ze swej pustelni w Wierzchowni i zbliżenia się do ideal­nego przyjaciela. Nie było to tak proste: aby wyjechać za granicę, trzeba było ni mniej ni więcej jak pozwolenia cara; otóż car nie pozwolił panu Hańskiemu udać się do Paryża. Podejrzewają, że chytry szlachcic, który zresztą nie wiedział nic o żoninej korespon­dencji, sam postarał się o ten zakaz, aby nie musieć wieźć żony do tego miejsca zepsucia! Ale pozwolono państwu Hańskim na podróż do Szwajcarji, i tam też, w Neuchâtel, Balzac miał poznać swą ta­jemniczą damę.

Kim była nieznajoma, która umiała do tego (Stopnia zająć wy? obraźnię wielkiego człowieka, wówczas trzydziesto trzyletniego męż­czyzny? Ewelina Hańska 2) miała lat dwadzieścia sześć czy ośm. Po­chodziła z możnej rodziny Rzewuskich, była siostrą znakomitego

2) Boy-Żeleński: Pani Hańska.

pisarza Henryka Rzewuskiego, autora Listopada, oraz Karoliny So-r bańskiej, głośnej miłostką Adama Mickiewicza. Rodzice, będąc w kłopotach majątkowych, wydali ją za starszego od niej o ćwierć wieku, nie równego jej rodem, ale bardzo bogatego Wacława Hańskiego.

Życie w Wierzchowni Wypełniała sobie pani Ewa lekturą. Wła­dając językiem francuskim lepiej niż swoim własnym, pogrąża się w literaturze francuskiej, śledzi wszystkie nowości, duchem prze­bywa w owem mieście, które wówczas wywierało tak fascynujący urok na Europę, — w Paryżu. Rezultatem ów list, pisany do Bal­zaka; och, z wszelkiemi ostrożnościami, niepodpisany, kreślony rę­ką guwernantki Francuski.

W półtora tedy roku po tym pierwszym liście nastąpiło spot­kanie kochanków — bo można ich tak nazwać, mimo iż nie widzieli się na oczy — w Szwajcarji. (Pierwsze widzenie miało być rozcza­rowaniem poetycznej Ewy, gdy ujrzała w oznaczonem miejscu krótkiego i grubego, dość ekscentrycznie ubranego Francuza: ale drugie wrażenie — urok werwy, genjuszu, olśniewająca rozmowa Balzaka, poryw jego entuzjazmu — rychło zatarło chwilowy za­wód. Co się tyczy Balzaka, ten jest w upojeniu. Czyż mógł wiedzieć, kogo spotka w swojej korespondentce? Młoda, piękna, bogata i — wielka dama! Spowiada isdę ze swego szczęścia w liście do sio­stry, liście którym pani Ewa nie byłaby zachwycona, gdyby go mo­gła znać, tak jak go zna dziś — historja literatury:

...Grunt, że mamy dwadzieściasiedem lat, śliczną buzię, najpiękniejsze w świecie czarne włosy, miękką i rozkoszną cerę brunetki, maciupą rączkę, dwudziestosiedmioletnie naiwne serduszko...

Nie mówię ci o niesłychanych bogactwach. Cóż to znaczy wobec arcy­dzieła piękności... Do tego oko powłóczyste, które, skoro się weźmie do roboty, staje się bosko rozkoszliwe. Byłem pijany miłością...

...Nie wiem, komu to opowiedzieć: to pewna, że nie mogę tego opowie­dzieć ani jej, wielkiej damie, straszliwej margrabinie (pani de Castries), która, podejrzewając tę podróż, spuszcza z tonu i przesyła mi rozkaz, aby się z nią spotkać u księcia de F...; ani też jej, prostej i rozkosznej mieszczaneczce.

Jestem ojcem: to inny 6ekret, który ci miałem zwierzyć — i posiadaczem mi­lutkiej osóbki, najnaiwniejszej istotki pod słońcem, która spadła mi niby kwiat z nieba, która przychodzi do mnie pokryjomu, nie wymaga ani listów ani nadskakiwaó, i powiada: „Kochaj mnie rok, a ja będę cię kochała całe życie...“

Ani też jej, najukochańszej (pani de Berny), zazdrosnej o mnie bardziej jeszcze niż matka o mleko swoje, które daje dziecku! Nie lubi Cudzoziemki, właśnie dlatego, że Cudzoziemka tak bardzo mi odpowiada.

Wreszcie nie jej, która chce mieć swoją codzienną porcję miłości i która, mimo że lubieżna jak tysiąc kotek, nie ma ani wdzięku ani kobiecości.

Tobie zatem, moja dobra siostro etc.

Ten pierwszy pobyt trwał pięć dni i spłynął nijako. Kochan-; kowie zaledwie mogli uszczknąć parę chwil poufniejszej rozmowy. Ale w miesiąc potem następuje nowe «potkanie w Genewie, i tu już zobopólna skłonność wybucha prawdziwą namiętnością. Balzac musi wręcz hamować swoją Cudzoziemką, która chciałaby wszystko rzucić i jechać za nim do Paryża. Kiedy Balzac kreśli w albumie to zdanie: „Wielcy ludzie są jak skały, czepiają się ich tylko ostry­gi64, Ewa dopisuje: „w takim razie ja jestem ostrygą66...

Po kilku tygodniach pełnego szczęścia, zaledwie zmąconego obecnością męża, którego ¿Balzac umiał również oczarować, — roz­łączenie. Mówią nam o niem listy Balzaka, oddychające miłością, tęsknotą. Żyje nadzieją spotkania ukochanej we Włoszech, ale pra­ce jego — jest wówczas w największej furji twórczości — sieć jego straszliwie powikłanych interesów, wszystko trzyma go w Paryżu. Znów musi mitygować Ewę, gdy ta chce na skrzydłach miłości lecieć do niego: cóżby iz nią począł, w dwuznacznej pozycji, w Paryżu, w pełni swoich zatrudnień i kłopotów. „Aniele mój, żadnych sza-' leństw. iNie, nie opuszczaj swego palika, biedna spętana kózko. Twój kochanek przybiegnie, kiedy zawołasz. Ale przestraszyłaś mnie66... Stanowczo woli kochać na odległość możną, wykwintną i czarującą „hrabinę66.

Nadzieja spotkania się we Włoszech zawiodła, Balzac nie mógł opuścić Paryża. W lecie r. 1835, państwo Hańscy wracają całym

dworem do Wierzchowni. Kochankowie nie widzieli się rok, nie zobaczą się Bóg wie jak długo. Wówczas Balzac rzuca wszystko, prace, wierzycieli, pędzi do Wiednia, aby pożegnać kochankę, za­nim jego Ewa przepadnie w niedostępnych stepach ukraińskich. Drogę do Wiednia obliczał na dziesięć dni: miał zabawić cztery dni i wrócić! I jeszcze, w ciągu tych czterech dni, zamierzał zwie­dzić pola bitwy pod Wagram i Essling, potrzebne mu do jego epo­pei napoleońskiej której nie napisał.

Został w Wiedniu trzy tygodnie, zapominając o wszystkiem. Wszystkie nieporozumienia, żale, spowodowane jego opieszałością, rozpłynęły się we wzajemnej tkliwości. ¡Na wyjezdnem Balzac pi­sze do ukochanej:

Nic mnie nie może oderwać od ciebie: ty jesteś mojem życiem i mojein szczęściem, całą mą nadzieją. Czegóż możesz się obawiać? Prace moje dowodzą ci mojej miłości: przyjechać tutaj, znaczyło przełożyć obecność nad przy­szłość. To szaleństwo pijanej miłości; bo, aby zakosztować tej chwili, oddaliłem o wiele miesięcy dni, w których sądzisz że będziemy wolni: wolniejsi, bo wol­ni... och, nie śmiem myśleć o tem...“

Bo, od czasu pobytu w Genewie, Honorjusz i Ewa uważają się za narzeczonych. Mieli czekać na .siebie, aż pani Ewa... zostanie wdową. Pan Hański miał pięćdziesiąt parę lat. Osobliwe były oby­czaje Romantyzmu.

Było to w czerwcu r. 1835. Balzac miał ujrzeć panią Hańską aż po siedmiu latach w lipcu r. 1843, istotnie jako wdowę.

Siedem lat! kawał czasu. Gdyby brać dosłownie wszystko co pisał Balzac swojej „cudzoziemce“, możnaby myśleć, że tych sie­dem lat wypełnia mu jedynie myśl o niej. Było może trochę ina­czej; ale chce aby w to wierzyła. Stworzył nawet na jej intencję swoją słynną „teorję czystości“, którą niektórzy cnotliwi historycy literatury wzięli tak dosłownie. W istocie życie jego było bardzo wypełnione. Olbrzymia produkcja literacka, borykanie się z wymy­kającą się wciąż fortuną, fantastyczne plany i przedsięwzięcia oraz wynikające stąd kłopoty finansowe, długi, których ciężar miał za

sobą wlec całe życie, — przytem podróże, towarzystwo, miłostki wreszcie, mniej lub więcej przelotne, to był jego codzienny Paryż. Ewa stawała się potrosze mitem, daleką gwiazdą -na horyzoncie, uwielbioną ale jakże odległą... Z Paryża na Ukrainę wówczas było dalej niż dziś do Chin; ®am list wędrował tygodniami, gdy który zawieruszył się w drodze, można było brnąć z nieporo­zumienia w nieporozumienie... Korespondencja rozpoczęła się z to­nu namiętności, w którym dość trudno było ją latami podtrzymy­wać; toteż zaczyna słabnąć. I byłaby może upadła, gdyby nagle tej wspaniałej ale już tylko na wpół realnej miłości nie zelektryzowała żałobna koperta, w której pani Ewa doniosła mu o swojem wdo­wieństwie.

Co się przez te lata działo z Ewą Hańską? Po owej dwuletniej podróży po Europie — pierwszej swojej podróży — wraca do Wierzchowni. Organizuje sobie życie, wypełnione czytaniem — ulu­bioną jej książką stają się Myśli Pascala — wychowaniem ukocha­nej córki i — listami Balzaka. Ale te listy — zawsze zbyt «skąpe* dla niej — niepokoją ją, drażnią. Obce jest jej to życie Paryża, którego nie zna. Zazdrosna bywa o tego człowieka, o którym wie że jest bożyszczem kobiet. Drażnią ją jego światowe stosunki, draż­ni ją jego finansowa gospodarka, dzięki której wciąż jest bez gro­sza, niewolnik pióra przykuty do miejsca, wydając równocześnie ogromne sumy. Drażni ją jego wyprawa na Sardynję po jakieś złote runo, wówczas gdy nie mógł się ruszyć z Paryża gdy szło o widze­nie z nią, z Ewą! Przyjaciele sączą jej w ucho niekorzystne wieści

o panu de Balzac; cóż ona właściwie wie o nim? — gotowa jest uwierzyć — jak jej mówią — że jest gracz, nawet że jest żonaty! Jego znowuż, zmęczonego pracą, męczą jej rekryminacje: po ośm- nastu godzinach spędzonych przy biurku, ciężko mu brać znowu» za pióro, aby usprawiedliwiać się na wielu stronicach z prawdzi­wych i urojonych przewin...

Naraz — wdowa. To słowo zmienia wszystko. Miłość staje się

czemś realnem, czemś pełnem nadziei, pragnień. Wdowa. I jaka wdowa!

Dla Balzaka nowa ta rzeczywistość krystalizuje się natychmiast w jednem słowie: małżeństwo. Wspaniałe, wymarzone małżeństwo. Od tej chwili żyje tylko przez Ewę i dla niej. Wszystkie dawne uczucia — spotęgowane jeszcze — odkwitły.

Dla pani Eweliny rzecz jest bardziej skomplikowana. Prze- dewszystkiem, przez tych ośm lat, od czasu poznania Balzaka, Ewa zmieniła się, dojrzała. Ta ipani Hańska to już nie mło­dziutka parafjanka, która, urodziwszy pięcioro dzieci (uchowało się tylko jedno), pierwszy raz wyjrzała na Europę i przyczepiła się „jak ostryga66 do wielkiego człowieka. Nie: ta Ewa, którą wi­dzimy teraz, jest inna. To kobieta, której inteligencja, bogata z na* tury, zmężniała i rozwinęła się pod wpływem duchowego obcowa­nia z genjalnym pisarzem. Idealna matka, która niezaspokojone potrzeby czułości przeniosła na jedyną córkę. To wreszcie kobieta trzydziestokilkoletnia, wielka dama, pani ogromnego majątku, przed którą otwiera się swoboda i przyszłość, najświetniejsze partje. Wy­miana przyrzeczeń z przed lat, o której i sam Balzac zaczynał już zapominać, nie dziw że uległa dla niej pewnemu przedawnieniu. Na razie zresztą pani Ewa ma bardzo poważne troski. W jesieni r. 1842 wyjeżdża do Petersburga, aby tam pilnować procesu, który* wbrew oczywistej słuszności, wytoczyli jej krewni męża.

Równocześnie, cała rodzina Ewy, znająca po trosze dzieje jej stosunków z Balzakiem, drży, aby Ewusia nie popełniła „szaleń­stwa66. W ich oczach, małżeństwo z tym francuskim literatem, po­ro wni dla nich sławnym co osławionym, byłoby najokropniejszym z mezaljansów. Umieją znaleźć skuteczne argumenty. Zarazem w niej odzywają się owe wątpliwości, gorycze, które nazbierały się przez poprzednie lata. Kiedy Balzac inie chce ani chwili wątpić

o rychłem połączeniu, ona odpowiada wymijająco; pragnie się po­święcić cała szczęściu córki, boi się tego okropnego Paryża. Wresz­

cie, w jednym liście pisze mu nawet to straszne słowo: „Jest pan wolny66. Wyrok ten zawinęła w list jednej z ciotek, wymierzony przeciw Balzakowi. Ale nieporozumienie to <nie trwa długo, na­miętnej wymowie Balzaka udało się zażegnać ten negatywny na­strój Ewy.

Czemuż on sam nie podąży do niej, aby obecnością swoją rozwiać resztki nieufności? Nie może. Podróż do Petersburga* w zimie, w owym czasie... Przytem położenie jego, iprace, długi* wieczne długi! Ale główny powód jest, zdaje mi się, ten, że ona sobie tego nie życzy. Zjawienie się Balzaka w tej chwili w Pe­tersburgu mogłoby fatalnie usposobić przeciw pani Hańskiej sfery, od których zależy rozstrzygnięcie procesu; byłoby kom­promitującą nieprzyzwoitością dla tej procesującej się wdowy w ża­łobie. Trzeba więc czekać, aż ona uzna za właściwe zezwolić. Upły­wa półtora roku; wreszcie, w lipcu r. 1845, Balzac przybywa do Petersburga i bawi tam miesiąc. Lody stopniały. Znów wszystkie nieporozumienia rozproszyły się, te dwa młode serca odniosły zwy­cięstwo nad latami rozłąki. Niedawno odszukał p. Bouteron dzien­niczek pani Hańskiej ¡z owej epoki; posłuchajmy jej samej, piszącej (oczywiście po francusku) dla siebie, tylko dla siebie:

Byłam tedy szczęśliwa!... Wiem wkońcu, co jest szczęście czyste i bez wy­rzutów. Czyż ośmielę się kiedy powiedzieć, nawet tutaj, jak bardzo to moje szczęście było ogromne i zupełne? Ale czyż można opisać na zimno, z piórem w ręku, to, co się czuło tak żywo?

A jednak jak nie mówić o nim w książce, którą przeznaczyłam na to, aby w nią przelewać całą moją duszę?... Jak nie wyrazić wszystkiej wielkości i do­broci jaka jest w tym człowieku; wszystkiej wzniosłości i słodyczy, płomiennej inteligencji i młodości serca, świeżej, uroczej, wiosennej! To niezrównane serce nie osłabło w swojem biciu od pierwszej chwili wzruszenia... Och! za stara je­stem i ciałem i duszą, aby być kochaną w ten sposób, czuję jakgdyby wstyd, wyrzut... Ileż razy, gdy on mówił i gdy ta cudowna inteligencja służyła za tłu­macza żywości jego uczuć, ja, słuchając go z rozkoszą, myślałam smutno, że jestem zbyt szczęśliwa, że jestem niegodna takiego szczęścia...

Znów tedy narzeczeni: tym razem już na dobre. Mimo to, sześć lat jeszcze upłynie do dnia ślubu; mimo to, chwile ich szczęścia bę­dą rzadkie, kradzione. Czemu? Wielu powierzchownych biografów pani Hańskiej «składało całą odpowiedzialność za tę odwlokę na nią, mieniąc ją kobietą oschłą, bez serca, samolubną, etc. Sądzić te sprawy w ten sposób, znaczy nie rozumieć sytuacji, której trudno­ści sam Balzac rozumiał doskonale. Aby zaślubić cudzoziemca, pani Hańska musiała mieć pozwolenie cara, którego car stale odmawiał: w przeciwnym razie musiałaby, wyjeżdżając, zrzec się majątku na, rzecz małoletniej sieroty, czyli zostawić go na łup drapieżnej ro­dziny. Pani Hańska chciała tedy najpierw wydać córkę za mąż, za człowieka którego uczuć dla siebie mogłaby być pewna. Balzac, który kochał w Ewie conajmniej w równym stopniu wielką damę jak kobietę, który znał się przytem na sprawach finansowych, ro­zumiał te jej względy, tembardziej że sam mógł dać swojej żonie pozycję nader problematyczną. Ilustruje to sprawa domu przy uli­cy Fortunée, gniazdka które Balzac przez kilka lat gotuje dla siebie i dla Ewy, ale w które sama Ewa musiała włożyć paręset tysięcy franków...

Bądź co bądź, od tej pory następuje nowa faza w życiu Bal­zaka. Zmęczony już nadludzką pracą, mimo że jeszcze stworzy sze­reg arcydzieł, na wpół obojętnieje na swą twórczość; główny cel je­go życia to ukraść sobie samemu jakieś parę tygodni czy parę mie­sięcy, i spotkać się gdzieś w Europie z Ewą i jej córką: później do trójki tej przyłącza się narzeczony Anny, hr. Mniszech; stanowią we czworo doskonale zgraną, kochającą się i lubiącą się kompa- nję. Włóczą się razem po Niemczech, Belgji, Holandji, po Wło­szech. Przez chwilę zdaje się pani Ewie że zostanie matką; to byłby argument bez repliki; przygotowuje się wszystko do tajnego małżeństwa.

Wreszcie, w r. 1846, szesnastoletnia Anna zaślubia Jerzego Mniszcha; pani Hańska, spędziwszy jakiś czas w Paryżu incognito,

i

udaje się z a córką i zięciem do Wierzchowni, aby tam młodą parę wprowadzić w zarząd gospodarstwa. Niebawem i Balzac podąży do Wierzchowni, do tej rezydencji, o której słyszał cuda i którą uważa obecnie poniekąd za swój dom rodzinny. Umożliwia mu tę podróż niedawno otwarta linja kolejowa, która tylko z dwiema przerwami zawiezie go w kilka dni z Paryża do Krakowa, skąd dostanie się dyliżansem, bryczką, kibitką, budą, aż na samo miejsce. Puszcza się w drogę, z niesłychaną jak na człowieka już nadwątlonego zdrowia determinacją, we wrześniu r. 1847; cała podróż trwała osiem dni bez (przerwy, dzień i noc, bez rozbierania się. Zaledwie stanął na miejscu, zaledwie ochłonął z podziwu dla rezydencji, o której pi­sze do siostry, że to „istny Luwr, a majątek jest tak wielki jak cały nasz departament66, już odzywa się w nim żyłka do komponowania fantastycznych interesów; już kombinuje transport dębów polskich do Francji, gdzie wartość ich zwiększyłaby się dziesięciokrotnie. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie dwie przerwy w linji kolejo­wej: przeładowanie kosztowałoby więcej niż całe dęby są warte.- Balzac porzuca z lekkiem sercem projekt, na którym budował for­tunę swoją i swego szwagra inżyniera, i oddaje się cały przyjemno­ści bytowania bez troski wśród ukochanej gromadki: gdybyż tylko nie ten klimat, tak straszliwy dla jego płuc! Druga ciemna strona, to wiadomości, jakie dochodzą z Paryża: interesy wikłają się coraz bardziej, i to nietylko jego ale i interesy pani Hańskiej, w której imieniu zajmował się lokatą kapitałów. Francja przechodzi kryzys związany z bliską rewolucją. Sytuacja staje się taka, że, nie bacząc na zimę, Balzac puszcza się z końcem stycznia 1848 do Paryża. Przybywa, i zastaje tam — rewolucję, ruinę swoich prac i nadziei. W tych gorących dniach niema miejsca na literaturę, nie oddaną namiętnościom chwili. Pisarz myśli tylko o tem aby uciec z Paryża i dobić do Wierzchowni, która coraz bardziej staje mu się domem. Jakoż, jeszcze we wrześniu r. 1848, przebywa znów tę samą drogę i znajduje się między swymi. Ale tym razem zmiana klimatu odbiła się jeszcze ciężej na zdrowiu Balzaka: przebył zapalenie płuc, serce

wypowiedziało posłuszeństwo, przechorował więcej niż rok, pie­lęgnowany najczulej przez panią Hańską i jej dzieci.

Wśród tego, najdroższy zamiar jego życia, — małżeństwo — wciąż się odsuwa. Ewa waha się: czując się królową w swoich do­brach, w otoczeniu kochających dzieci, boi się „czerwonego66 Pa­ryża, niepewnej przyszłości, wiecznych nieporządków finansowych Balzaka. Ale wkońcu ta wierna miłość, to gorące pragnienie przemogło jej wahania: 14 marca 1850, w kościele w Berdyczowie Ewa zostaje żoną Honorjusza i zaraz potem udaje się z mężem do Paryża. Niestety, choroba nie wypuściła go już ze swych szponów: 18 września 1850, licząc ledwie 51 lat, wielki pisarz zakończył ży­cie w Paryżu. Wdowa przeżyła go o dwadzieścia kilka lat.

W uzupełnieniu tego opisu podróży do Polski, przeznaczonego przez Balzaka do Journal des Debats, ale wydanego dopiero obec­nie po raz pierwszy, zamieszczam aiieco listów Balzaka do matki i siostry, pisanych z Wierzchowni. Wyjęte są z ogólnej ko­respondencji Balzaka. Wydają mi isię charakterystyczne przez to, że pozwalają zrozumieć właściwy ton jego stosunku z Ewą Hań­ską. Dziś, gdy Balzac urósł do rozmiarów kolo.su, natomiast uroki światowego Olimpu znacznie zbladły, skłonni jesteśmy fałszywie oceniać proporcje. Nieraz zdarza się spotkać ze zdaniem, że po­budką pani Hańskiej w zaślubieniu Balzaka była próżność, «sno­bizm, etc. Otóż, z listów Balzaka do rodziny, widzimy do jakiego stopnia było inaczej; widzimy że, jeżeli można mówić o próżności i snobizmie, to raczej były one po jego stronie. Między pozycją Bal-? zaka, na szczycie europejskiej sławy, a pozycją damy sytuowanej tak jak pani Hańska, była, mimo wszystko, przepaść, i Balzac od­czuwał to bardzo żywo. Odczuwał tak dalece, że chwilami, czyta­jąc te listy, aż przykro robi się za niego. Ale czyż ten epizod życia pisarza nie jest nieoszacowanym przyczynkiem do Komedji ludz­kiej?

Warszawa, sierpień 1931.

Gdybym nie miał wam do udzielenia rzeczy nadzwyczaj cie­kawych, nie trudziłbym się pisaniem tego listu, ani opowiadaniem mojej podróży. W ostatnich czasach tak nadużyto idei i faktu podróży, że postanowiłem «nigdy nic nie publikować — tak samo jak nigdy nic nie opowiadam — o krajach, które zwiedziłem; po- pierwsze, aby się nie pospolitować; powtóre aby nie mówić o so­bie, ile że ja jestto dla czytelnika notorycznie najnudniejszy za­imek. Przytem jestem (ja!) nadzwyczaj wesoły, śmieszek, a pu­bliczność nigdy nie wierzy tym, którzy piszą sposobem rozkoszne­go księdza Galliani. Wzgardliwe słowo pajac jest udziałem każde­go pisarza, który wam rzuca w .sposobną porę żarcik, niby deskę dającą przeskoczyć nudę przeprawy. To mi się wydaje dość na­turalne w kraju pełnym czci dla ludzi poważnych, to znaczy tych, których książki, ciężkie od teoryj, pisane są na korzyść dentystów, zniewolonych nastawiać zwichnięte szczęki. Jedyny czytelnik, któ­rego zdobył purytański wędrowiec, autor podróży po Ameryce, do­tknięty został tą straszliwą karą: nazywa się Garnier, mieszka przy ulicy de VEperon. Istnieje wreszcie ostatnia trudność i ta zdaje mi się wystarczająca; ogłaszam ją światu literackiemu w nadziei że mu się przyda: niepodobna wrócić do jakiegoś kraju, jeśli się chce być zabawnym i mówić prawdę o ludziach, rzeczach i o wszyst­kich właściwościach, które czynią jeden kraj zgoła niepodobnym do innych. Ponieważ Kijów leży w Rosji, wyobrażacie już sobie, ze ja piszę satyrę, że nie powiem ani słowa prawdy, że będę nie­słychanie dyskretny, ile że pewne słynne dzieło uraziło Rosję w oso­

bie jej cesarza; ale ja znajduję się w położeniu specjalnie usposa- biającem do mówienia prawdy. Oto czemu. Nie jestem obłudnikiem, oddawna wyraziłem mój podziw dla władzy absolutnej, z tem wsze­lako zastrzeżeniem: niema władzy absolutnej na ziemi. Moje racje, to nie żadne paradoksy. Wolę rząd jednego człowieka od rządów tłumu, bo nie potrafię nigdy, czuję to, porozumieć się z ludem, ani pozyskać go, a ci którzy tego próbowali, bardzo źle na tem wyszli; podczas gdy mam przekonanie — może to zarozumiałość z mojej strony — że tpotrafiłbym się (porozumieć z jednym człowiekiem, choćby to był największy despota.

Zważ, drogi redaktorze, że jesteś podporą rządu, który sobie wyobraża, że złagodził problem porozumienia się ludu z monarchą, a .złagodzenie to polega na tem, aby zaspokoić duszę, serce, żołądek siedmiuset osób — wybrańców ludu — nie licząc opinji publicznej, reprezentowanej przez prasę, która jest, mojem izdaniem, ludem abstrakcyjnym, duszą ludu, krwią, jeżeli wolisz. Otóż, prasa kom­plikuje nieustannie problem (zważ, że nie mówię, tak jak zuchwa­ła opozycja: system) insurekcją idej, zawsze «iostrzycą wielkiej in­surekcji ludowej. Zatem, nie będąc Rosjaninem, nie jestem urodzo­nym cenzorem tego rzekomego despotyzmu, jak każdy Europej­czyk lądujący w tem 'Cesarstwie. Idę dalej: daję pierwszeństwo rządowi rosyjskiemu: jest on, z punktu widzenia komiki, nieskoń­czenie ucieszniejszy niż rząd dwóch Izb.

Wśród żarcików Charivari, Korsarza i wszystkich naszych dzienniczków na temat kolosa Północy, samowładztwa, knuta, po­chlebstw Encyklopedystów, Grimma i Woltera wobec Katarzyny II, sądzę że istnieje złoty środek. Tego kraju zawsze niedoceniano, za­wsze zeń drwiono, artylerja myśli ostrzeliwała go, zohydzano go: ale on, niby niedźwiedź którego *nie imają się kule, wciąż kroczy. Otóż, Rosję należy rozważać w interesie Europy; wszak Napoleon, umierając, widział w niej niebezpieczeństwo dla Europy: albo śle­pa siła republik, albo ślepa siła podboju barbarzyńców. Taki jest testament wielkiego wodza. Nie mam tu pretensji pisać wielkiej

książki zatytułowanej: O Rosji; chcę tylko powiedzieć, w formie przedmowy, moim czytelnikom: „Uwaga!“ Nie mogę, ani nie chcę drukować całej prawdy; ale wszystko to, mimo że mówione mimo­chodem, żartobliwie, jest prawdą. Głupcy opowiadali, że cesarz Wszechrosji miał intencję odeprzeć książkę pana de Custine pió­rem francuskiem i że mi ofiarowywał przyzwoitą ilość chłopów w czasie mego pobytu w Petersburgu. Zaczynam tedy od oświad­czenia, że widziałem cesarza Mikołaja na odległość pięciu metrów, że 011 mnie nigdy nie widział ani tem samem nie mówił ze mną, a wreszcie, że wyjechał do Warszawy w sześć dni po mojem przy­byciu do stolicy, coby mi pozwoliło, w stylu wrażeń z podróży, po­wiedzieć, że uciekł. Nietylko nie dał mi pieniędzy, ale przeciwnie wziął je odemnie za podróż z Petersburga do Taurogów w powozie» z jego herbami, zaprzężonym często w dwadzieścia koni, pospolicie nazwanym we Francji karetką pocztową, pozwoliwszy mi wprzód spędzić sześć tygodni w Petersburgu, gdzie nie widziałem nikogo. Wszystko co mówiono i pisano o piękności cesarza jest prawdą; nie istnieje w Europie, ani tem samem w innych częściach świata, człowiek któregoby można z nim porównać. Fizjognomja jego jest lodowata z umysłu, umie bowiem, jak Napoleon, uśmiechać się w sposób nieodparty. Dziś cesarz Mikołaj jest jedynym przedsta­wicielem władzy, tak jak ją malują w Tysiącu i jednej Nocy. To kalif w mundurze. Padyszach Stambułu jest marnym podprefektem w porównaniu z carem. Co do mnie, żałuję, że nie mogłem obser­wować tego wielkiego starożytnego fenomenu, zniszczonego przez Anglików w Azji wszędzie gdzie Kompan ja indyjska dotarła z ku­pieckim łokciem w ręku. Ginie już w Persji, tak dalece, że Chiny i Japonja są jedynemi krajami, gdzie monarcha jest tem czem jest w Rosji.

Jednym z największych błędów wszystkich, którzy w ostatnich czasach pisali o Rosji, jest to, że chcieli sądzić ten kraj oczami konstytucyjnemi, widzieć go przez angielskie lub paryskie okulary. Ci pisarze nie biorą w rachubę charakteru rosyjskiego, który jest

z gruntu azjatycki; podobni są do graczy w wista, którzy, pojmując tylko wista, piorunowaliby na ludzi, którzyby grali w preferansa (gra rosyjska) albo w rever si, strojąc mniej lub więcej dowcipne żarty z głupoty ludu, który się oddaje innym grom niż szlachetna gra w wista.

Zawiele już tych przedmów; przystępuję do tematu. Ale czy to nie będzie przysługą, oddaną amatorom nieznanych prawd, uczy­nić jeszcze ostatnią wstępną uwagę o książkach ogłoszonych do dziś o Rosji? Powiedzmy głośno: nikt nie był w Rosji. Kupcy fran­cuscy, zamieszkali w rozmaitych miastach rosyjskich, w rozmaitych stronach cesarstwa, stają się wszyscy Rosjanami i, wróciwszy do Francji, nie powiedzą nigdy nic, coby nie było na korzyść cesarza i narodu rosyjskiego. Świadectwo ich niema tedy znaczenia. A te­raz, co się tyczy komiwojażerów myśli, ludzi ciekawych, dla nich Petersburg i Moskwa są całą Rosją. Pędzą zobaczyć dwie stolice połączone wspaniałym sześćsetwiorstowym gościńcem, i wyobra­żają sobie, że widzieli Rosję.

Widzieli Rosję tak, jak ten kto był w Kantonie widział Chiny; i za powrotem piszą, jako autentyczne spostrzeżenia, tysiąc bania- luków o cesarstwie większem już niż cesarstwo rzymskie za Augu­sta. Oto moje zdanie o «łynnem dziele pana de Custine. Jeśli się wytnie z tej książki wszystkie myśli księcia Kozłowskiego którego można wymienić skoro umarł, jeśli się usunie dwa czy trzy roman­se na temat cesarza, znajdzie się jedynie koncepty o rzeczach bę­dących koniecznością klimatu, poglądy zupełnie fałszywe na poli­tykę, opisy przepychu rosyjskiego oraz bardzo wykwintnie przy­brane komunały. Pani de Staël, w kilku stronicach swoich Dzie­sięciu lat wygnania, lepiej odmalowała Rosję niż to uczynił pan de Custine.

Ostatnim poważnym podróżnikiem był pan Cyprien Robert; podjął podróż pełną wszelkich bohaterstw, widział wiele; ale oglądał narody słowiańskie przez lornetkę panslawistyczną, opano* wany ideą niewykonalną, ideą przyszłej unji ras słowiańskich; po­

dróżował tak, jakby podróżował po Niemczech apostoł Młodych Niemiec. Otóż unja Słowian, jako wielka kula śniegu któraby się toczyła przez świat, jest na razie systemem równie niedorzecznytn, jak połączenie ludów Niemiec. Politycy z przedmieścia Saint-Mar- ceau, którzy marzą o federacjach, nie znają, jak wszyscy francuscy utopiści, głębokich nienawiści, które dzielą tych członków jednej rodziny. Polak i Rosjanin, Rosjanin i Serb, Bułgar, są równie dobrymi przyjaciółmi jak Prusacy i Austrjacy, jak Bawarzy i Nad- reńczycy, równie dobrymi przyjaciółmi jak janseniści i jezuici, re­publikanie i monarchiści we Francji. Ta idea spaczyła tedy sąd pana Cyprien Robert, który, z punktu widzenia sztuki, uległ rów­nież zanadto manji bizantyzmu! Bądź co bądź, prace tego podróż­nika, który nie objął ani dziesiątej części ogromnego państwa, ma­ją wielką wartość: zebrał wiele faktów, i prawdziwych faktów. Po­za tem pisarz ten posiadł wiadomości filologiczne o wiele poważ­niejsze niż wielu rusologów. Czy był na wysokości zadania, które­go się podjął? Dzieła jego w Rosji małe zrobiły wrażenie. Oto je* dyna odpowiedź, jaką można dać na to pytanie. A teraz, jedźmy!

Francuz jest istotą tak wyłączną — bo nacóż zdałaby się jego inteligencja, jeżeli nie na to, aby się stać wyłącznym, uważać wszystko co nie-francuskie za barbarzyńskie — że olbrzymia więk­szość Francuzów nie wie co to jest Kijów, miasto, które wymawia się powszechnie Quieffe, nawet kiedy się pisze Kijów, jak pan Cy­prien Robert. Kijów tedy, stolica Ukrainy, jest świętem miastem Rosji, dawną inetropolją, Rzymem Tatarów i Rosjan, starszym od Moskwy, rezydencją carów, w czasach gdy carowie zawiśli byli od wielkich hord i musieli, jako znak lenna, chłeptać wszystko co chan uronił, pijąc podane przez nich mleko. W ubiegłym wieku carowie wy chłeptali samego chana. Jest tylko jeden car, a ostatnim chanem, czysto nominalnym, był książę Krimgerai; ale nie rozu­miem, czemu carowie nie zachowali nazw tych państw przez dumę zwycięzców; uważam, że jakich pięć czy sześć tytułów dokoła cara tworzyłoby bardzo ładny polityczny rzut. Ale niema już chanów

ani udzielnych władców w Rosji, tak jak niema książąt Burgundji, Akwitanji, Bretanji, ani hrabiów Szampanji we Francji. Chanat był jednem z największych mocarstw ziemi. Obejmował w średnich wiekach dobre dwie trzecie kuli ziemskiej. Została z tego tylko ce- remonja ogłaszania przy dźwiękach trąby: „Królowie ziemi mogą jeść obiad44, kiedy władca azjatycki wstawał od stołu; ceremonjał, który wydaje nam się śmieszny zastosowany do chana Chiwy, ale który daje pojęcie o potędze barbarzyńskiego cesarza, od którego zawiśli byli carowie. Wielki chan był niedościgły pośród swoich pu­styń, a histo<rja jego panowania, jego polityka, były z pewnością szkołą polityczną dzisiejszej Rosji.

Poznawszy Rzym katolicki, czułem gorące pragnienie pozna­nia Rzymu greckiego. Petersburg jest miastem w kołysce, Moskwa ma wiek męski, ale Kijów, to jest wieczne miasto Północy. Cieka­wość moja, wyznaję, była wszakże jedynie upozorowaniem mego pragnienia. Prawdziwa i głęboka pobudka tkwiła w przyjaźni trwa­jącej już piętnaście lat: pragnąłem odwiedzić w ich własnym domu przyjaciół, których spotykałem zawsze gdizieś na szerokich gościń­cach świata. Słyszałem o stepach, o chłopach, o rządcach, o sa­niach, o Żydach, o małżeństwie cywilizacji z barbarzyństwem, w takich słowach, w tak fantastycznej postaci, że Ukraina zdała mi się jedynym krajem w świecie, gdzie mógłbym ujrzeć zupełnie no­we rzeczy i nowych ludzi. Cała ta część cesarstwa rosyjskiego jest zresztą najmniej znana. Ale co za podróż, zwłaszcza dla kogoś, kto znał Harela i kto słyszał jego odyseję, wówczas gdy, jako kornak panny Georges, zamierzył wtajemniczyć Kozaków z nad Dniepru w piękności tragedji francuskiej i w brzydotę nowoczesnego dra­matu. Liszt, Berlioz, ostatni podróżnicy z wielkiej rodziny arty- istów, nie rzekli mi ani słowa o swoich przeprawach w tem wiel- kiem cesarstwie, gdzie ściągnęli srogie podatki swemi knutami dy­rygentów. Uderzony doskonałą zgodą między ludem a carem, Berlioz zrozumiał z pewnością, że nie ma nic do roboty w kraju tak peł­nym harmonji; co za wspaniały akord organów płynie między Ar-

chaugielskiem a Warszawą, Wiatką a morzem Czarnem, zatoką Kamczatki a zatoką Fińską. Ci dwaj artyści, zwabieni wieścią o na­miętności cara do muzyki, uznali, że jest on autorem partytury

o wiele wspanialszej niż wszystkie ich symfonje i fantazje. Cóż za glos, który wibruje od jeziora Bałkajskiego do jeziora Poipus, od Ameryki do Azji, z akompaniamentem dzwoneczków feldjegra! Z tego wszystkiego wyciągnąłem wniosek, że, gdybym nawet nie miał przyjaciół zamieszkałych blisko Kijowa, i tak pojechałbym do Kijowa w interesie literatury i prawdy lokalnej.

Kiedy Diderot, Mercier de la Rivière i ¡Napoleon udawali się do Rosji, Bóg wie co za ostrożności przedsiębrali! Pierwszy wziął pięćdziesiąt tysięcy franków, ostatni pięćset tysięcy ludzi. Mercier zrobił testament, Diderot puścił się przez Holandję; Napoleon szedł różnemi drogami. Mówię wam, z chwilą gdy chodzi o podróż do tego kraju, czy się szuka przykładów najświetniejszych czy najpo­spolitszych, wszystko jest niepokojące.

Gdybym był Lamartinem albo Wiktorem Hugo, mógłbym, jak Napoleon, pociągnąć Europę za sobą, nie potrzebując, jak on, tylu magazynów i ambulansów; ale byłem bohaterski na swój sposób, wyruszyłem sam, bez służącego, z listem polecającym barona Ja­mesa Rotszylda na sumę dziesięć razy mniejszą niż suma rajcy par­lamentu pana Mercier de la Rivière. Ale miałem tę przezorność, aby napisać do hrabiego Uwarow, że nie znam absolutnie rozmai­tych gwar krajów które mam przejeżdżać, i że go proszę aby mnie polecił władzom. Co więcej, pan Kisielew był tak uprzejmy, że mnie polecił dobrej woli władz na granicy, i oto, opatrzony w małą walizkę i torbę, puszczam się w podróż — ośmset mil lądem — po angielsku, ale bez pulpitu: nie miałem ani źdźbła papieru, wyjąw­szy mój paszport. Gdyby to co uczyniłem nie zdumiało Rosjan, któ­rych nic 'nie dziwi w zakresie szybkości, nie mówiłbym o tem; ale tych ośmset mil przebyłem w osm dni. Nie umiem czekać, to nieu­leczalny błąd mojej natury. W podróży nie rozumiem wleczenia się, zwłaszcza kiedy się jedzie do przyjaciół. Przestrzeń tę listy idące

szybko przebywają w trzynaście dni; wyprzedziłem o dziesięć dni list, którym oznajmiłem swoje przybycie.

Nic kłamliwszego niż anonse kolei żelaznej. Czytałem trzy­dzieści razy, na czwartej stronicy Debatów, że przybywa się — koj leją Północną — z Paryża do Berlina w ciągu sześćdziesięciu go­dzin, w co włączono szesnaście godzin pocztą z Hamn do Hano­weru. Ponieważ z Hanoweru do Berlina i z Berlina do Krakowa kolej żelazna idzie bez przerwy (poza przesiadaniem z jednej linji na drugą) i ponieważ jedzie się dniem i nocą, liczyłem, że przybędę w cztery dni z Paryża do Krakowa. Udałem się na plac Giełdy, do urzędu ruchu, aby kupić za pięć franków rękojmię tej bajecznej szybkości. Urząd ruchu wręczył mi rozkład zupełnie ścisły, gdzie oznaczone są godziny odjazdu i ceny miejsc; ale zwrócono mi uwa­gę, że istnieje dwugodzinna luka między Mysłowicami a Krakowem. Tak więc, między Paryżem a Krakowem, istniały, w r. 1847, dwie luki: z Hamm do Hanoweru, i z Mysłowic do Krakowa; jedna sze­snaście godzin, druga dwie godziny. Pośpieszam zaznaczyć, że, w chwili gdy to piszę, te dwie luki są zapełnione, że odbywa się inauguracja połączeń, i że można dostać się w sześć dni z Paryża do Berdyczowa, w miejsce ośmiu które ja zużyłem, nie licząc czter­dziestu ośmiu godzin które straciłem, jak się to okaże. Od Paryża do Hamm prospekt kolei Północnej mówił prawdę. Pędzi się jak strzała z Paryża do Kolonji. Zabrałem w małym bardzo poręcznym koszyczku suchary morskie, skondensowaną kawę, cukier, ozór wę­dzony i małą buteleczkę anyżówki. To stanowiło zapasy na ośm dni; potrzebowałem starać się tylko o mleko: Milk po niemiecku, liko po polsku.

Kiedy się przyjeżdża do Brukseli około siódmej rano, przewo­żą cię na stację kolei kolońskiej, przez całą Brukselę. Ponieważ za­rząd kolei potrzebuje pewnego czasu aby przewieźć towary i baga­że, udziela dwóch godzin pauzy więźniom rail-way'u. Korzystamy z tego, aby się ogarnąć i zjeść śniadanie. Podczas śniadania spoży­tego w olbrzymiej hali przed dworcem, spostrzegam w oczach jed­

nego z moich towarzyszów niedoli, który śniadał również, ową uwagę, z jaką ogląda się nieszczęśliwe małpy sawańskie, zwane sła­wami europejskiemi, do których słusznie czy niesłusznie należę. Ale, mimo mojej rzekomej znajomości serca ludzkiego, absolutnie nie wiedziałem, czy nieznajomy był mi przyjazny czy wrogi. Żar­tuje się z roli trafu u autorów dramatycznych, ale oto co mi się zdarzyło. -Pani Kisielew wspominała mi w Paryżu o swojej brato­wej, z domu Potockiej, mojej znajomej od dwunastu lat, żonie rosyjskiego ambasadora, która sobie buduje pałac w Palermo* Wchodząc do poczekalni aby tam zająć miejsce, spostrzegam na pe­ronie z desek panią Kisielew i całą jej rodzinę, wraz z panią Olgą Naryszkin, jej siostrą; ta królowa Homburga wracała do pałaców z kart swojej rezydencji. No i jesteśmy oczywiście w jednym wago­nie. Te panie znały przyjaciół, do których jechałem, bo Potoccy spowinowaceni >są z 'wszystkiemi rodzinami w Polsce, ucięliśmy tedy dobrą pogawędkę od Brukseli do Kolonji. Ponieważ komora była niezbyt bita we francuzczyźnie, te panie oddały mi ogromną przy­sługę, wydobywając moje bagaże z pośród tysiąca waliz wyrzuca­nych przez gardziele furgonów. Ten zalew bagażów na tak małej przestrzeni jest jednym z największych idjotyzmów biurokratycz­nych. Gdyby nie te panie, które były cudownie uprzejme, byłbym się rozbił, ja i moje walizy, na tej rafie, bo nikt nie mówił po fran­cusku, a była dziewiąta wieczór, czas niezbyt sposobny dla znale­zienia tłumacza. Pożegnałem się wesoło-melancholacznie z mojemi opiekunkami, wkraczałem bowiem w pustynię, jaką stwarza dla podróżnika absolutna nieznajomość języków. Zrozumiałem donio­słość Zielonych Świątek. Dziś cud ten spełnia się zapomocą odro­biny inteligencji, trzydziestu su -za godzinę i dużo pamięci. Gospo­darz z hotelu Reńskiego gościł mnie już raz, mam zaś na szczęście fizjognomję dosyć wyrazistą aby jej nie zapomnieć; w istocie, zac­ny ten oberżysta zaopiekował się mną tak, żc znalazłem się na pe­ronie nazajutrz o piątej rano.

Oto pomykam ku Hanim bez towarzysza więzienia w wagonie,

sam, nie znając nic, nawet frazesu potrzebnego aby upomnieć się

0 bagaże. A gospodarz hotelu Reńskiego, po godzinnej naradzie między jedenastą a dwunastą w nocy, ukazał mi możliwość zosta­nia przez dzień w Hamm, zdradził mi bowiem to, co afisz kolei w Paryżu zataił. Między Hamm a Hanowerem, komunikacja odby­wa się przez wagony gatunku ślimaczego, których szybkość olśnie­wa iNiemców: nazywają je schnell-post to znaczy poczta pospie­szna. Ta poczta pospieszna robi mniej więcej dwie mile na go­dzinę, tyle, co nasze ciężkie dyliżanse francuskie w r. 1820. Zmie­nia się powóz na każdym postoju, nazwanym w Niemczech stacją,

1 na każdej stacji zabiera się pasażerów. Tym trybem, dwadzieścia cztery mil niemieckich, które dzielą Hamm od Hanoweru, musiało­by się robić w pięćdziesiąt godzin, a nie w szesnaście; i to jeszcze, aby się dostać na kolej hanowerską, trzebaby pisać do Ilamm i za­trzymać miejsce, bo podróżni zapisani mają pierwszeństwo przed niezapisanymi, a biuro w Kolonji przekazuje ilość zatrzymanych miejsc urzędnikowi w Hamm. Ponieważ nie mogłem się dać za­pisać o jedenastej w nocy, uniosłem w niespokojnej duszy tę nie­znośną wątpliwość: jeżeli chybię odjazd z Hamm, zniszczę harmonję przyjazdów i odjazdów na wszystkich linjach kolei; będę tkwił w Hamm, w Hanowerze i w Berlinie. To znaczyło potrojenie czasu, potrojenie wydatków, i — gorzej jeszcze — potrojenie nudy!

Przybywam do Hamm, zatrzymują nas w szczerem polu; ale na szczęście pogoda wspaniała.

Ha, powiadani sobie, czas przypomnieć sobie lekcje mimi­ki, mimo woli pobrane u pp. Mazillier, Petifcpas i® Natalji Fitz- james w Operze, na baletach które oglądałem.

Rzucają nasze bagaże w przestrzeń określoną sznurami przy- wiązanemi do palików; widząc moją walizkę i moje pudełko z ka­peluszem, walę w nie wołając „Aioje“ i pokazując kwit. Młody Niemiec, w którym zgaduję cechy numerowego, chwyta moje rze­czy i ciągnie mnie do omnibusu, który tak łudząco przypominał dy­liżans, że myślałem iż już jestem w drodze do Hanoweru. Zawic-

ziono mnie jedynie do biura pocztowego w Hamm. Tam powtórzy! ®*ę widok oceanu bagażów, kłębiących się na małej przestrzeni; trzydziestu podróżnych, trzysta paczek! Trzydziestu podróżnych oblega okienko, a trzysta paczek bombarduje dwóch Prusaków, ma­jących wszystko zważyć i wszystko zapisać. Mówi .się o furji fran-* cuskiej, mówi się o lawinach: nic nie da się porównać z burzą egoizmu, jaki rozwijają podróżni. Anglicy pruli tłum i ocean paczek jak <nóż rozcina jabłko; i, wspomagani swoją flegmą, swoim amba­sadorem, na którego powołują się bezustanku, dostają się pierwsi. Małe żydki prześlizgują się między nogami Anglików i podnoszą się między nimi a okienkiem, ku zdumienu synów Albjonu i ich ladys, które powiadają: Hao! Dwadzieścia razy odepchnięto mnie, ale miałem podwójne szczęście: jeden żyd, zmylony podobieństwem kolorów, załatwił moją walizę; kiedy rzuciłem na nią pudło z ka­peluszem, ku swemu wielkiemu zdumieniu poznał swój błąd. Za­czerń, widząc to, mój towarzysz z Brukseli rzekł do mnie w dobrej f rancuzczyźnie:

Pan ma kłopoty, pa<nic de Balzac, niech mi pan pozwoli służyć sobie za tłumacza.

Byłem ocalony; izaszliśmy się posilić do tej samej oberży i po­jechaliśmy tym samym wehikułem. Opuszczając Hamm, spytaliśmy zacnego Niemczyka kiedy mniej więcej będziemy w Hanowerze: dowiadujemy się, że jest dwadzieścia cztery mil, i że możemy so­bie winszować bajecznej szybkości, jeśli to będzie trwało tylko pięćdziesiąt godzin!... Wydaję okrzyk zgrozy, na myśl, że, wskutek trzech godzin straconych w Hamm, nie będziemy mogli wyjechać wieczornym pociągiem z Hanoweru, z którym afisz paryski mnie łączy; i że trzebaby jechać z szybkością najszybszej francuskiej poczty, aby przybyć na szóstą rano, na pierwszy odjazd z Hanowe­ru. Bajeczna okoliczność ,sprawiła, że mój towarzysz chciał podró­żować tak jak ja to rozumiem, czyli dwanaście mil na godzinę:- był to doktór Both, lekarz ambasady austrjackiej, który wiózł de­pesze dla Meternicha. Bierzemy natychmiast na spytki poczciwego

Niemczyka, który zachęca nas do zrealizowania idei, którą już sam powziąłem: mianowicie, w razie gdyby schnelUpost nie mogła mnie wziąć, aby zażądać extra-post.

Niemcy mają cztery rodzaje szybkości; jak się okaże, jest to kraj najbardziej skubiący jaki znam. Pozitivus poczty to eilwagen, dyliżans przy pomocy którego robi się milę na godzinę, jest to we- hikuł-rak. Z chwilą gdy droga wy&klepia się jak grzbiet zbyt tłustej kobiety, konduktor zsiada, podróżni wysiadają, zapala się fajki, konie idą stępa; kiedy zaś chodzi o zjazd z wysokości takiej jak spadek bulwaru Montmartre, zakłada się hamulce, która-to opera­cja wykonywana jest z niemiecką dokładnością. Comparativus pocz­ty w Niemczech, to schnell-post, wehikuł-ślimak, którym jechaliśmy właśnie. Pięć do sześciu karetek jedzie razem, a na ich czele kro­czy główny powóz, w którym podróżni siedzą nie zmieniając miejsc, podczas gdy wehikuły poboczne zmienia się od stacji do stacji. Su- perlativus poczty to extrapost; extrapost robi rzekomo milę nie­miecką w godzinę i robi ją w istocie; że jednak trzeba zmieniać po­wóz na każdej stacji, stwierdzam, że wciąż extrapost wyprzedzana jest przez schnełłpost.

Kiedy się ma własny powóz, extra-post, wówczas — przepłaca­jąc pocztyljonów niemieckich, dając im o wiele więcej niż poczty- 1 jonom francuskim wtedy kiedy pocztyljoni francuscy mówią między sobą: „Możesz jechać ostro z panem, to Francuz!64 — wówczas ex­trapost robi trzy mile na godzinę. Jest to tempo poczty niemiec­kiej między Forbach a Frankfurtem, która wydaje się w Niem­czech cudem szybkości. To też, kiedyśmy wzięli extrapost, ujrzeli­śmy rychło, że mija nas kawalkata, którąśmy opuścili, nie bez stra­szliwych trudności, a oto czemu. Trzysta kuferków władowano na trzy główne powozy, bez ładu; i kiedy, na pierwszej stacji, chcieli­śmy skorzystać z naszego prawa zmieniając schnell na extra — co wydało się szaleństwem wszystkim podróżnym niemieckim, a zwła­szcza żydom, którzy śmieli się z nas, znając dobrze zwyczaje tego kraju — konduktor tej olbrzymiej karawany stawił najgwałtowniej-

**y opór; ale ja, spytawszy doktora czy ma paszport kurjera wiozą- cego depesze, poradziłem mu aby skorzystał ze swojego dostojnego charakteru. Konduktor, przerażony odpowiedzialnością za opóź­nienie kurjera wysłanego przez księcia Metternicha, oddał nam trzy imperjałki do przejrzenia; trzeba było naszej furji oraz żądzy przy­bycia na miejsce, aby zużyć tylko godzinę na odnalezienie naszych rzeczy. Cóż za rewolucję byłaby taka operacja wznieciła we Fran­cji! Byłoby z pewnością przyszło do rozruchów. Co zrobili Niem­cy? Nabili fajki, i zaczęli ipalić, uśmiechając się z bezcelowości tej operacji.

Flegmę tę Niemiec posuwa do wzniosłości. Oto jedna z tysią­ca przygód tego rodzaju, mogących posłużyć do odmalowania tego narodu. Dwa pociągi przybywają na dworzec w Sorau, gdzie każdy z nich ma zmienić szyny. Zmiana ta odbywa się zawsze około ósmej wieczór. Zwyczajnie jeden pociąg przybywa wcześniej; ale, pewnego wieczora, ten na który zwykle czekano przybył wcześniej i coś się w nim zepsuło. Późniejszy, nawykły że zwykle jest pierwszy, za­trzymuje »się nawpro8t tamtego, tak że nikt nie mógł przypuszczać przyśpieszenia, każdy konduktor bowiem uprzedził drugiego zna­kiem: Przybyłem. Przypuszczają, że to jest jakiś pociąg towarowy, i spokojni Niemcy siedzą, czekając na siebie wzajem — mimo że mają siebie prosto nosa — przez całą noc, drzemiąc albo paląc. Urzędnicy przechadzają się po swoich peronach, nie zapytując się wzajem o nic. Około ósmej rano, jakiemuś Radcy Dworu zamknię­temu w wagonie zachciało się jeść i poszedł do restauracji, gdzie siedzieli pasażerowie obu pociągów. Natknął się na drugiego Radcę Dworu, skłonili się sobie poważnie i wypytawszy się wzajem o przy­czynę tego czekania, które im się wydało zbyt długie, dowiedzieli 8ię, że każdy z nich znajduje się właśnie w pociągu na który drugi czeka. Żaden podróżny nie podniósł skargi; ci zacni Niemcy zacie­rali ręce, podziwiając szczęśliwe spotkanie dwóch radców, któremu zawdzięczali tak rychle oswobodzenie.

Anegdotę tę opowiadało mi młode małżeństwo, podróżujące

jednym z tych pociągów, i które miało z pewnością przyczyny nie bardziej się skarżyć niż poczciwi Niemcy. Ponieważ oba pociągi wyprzęgły, pasażerowie zaś jedli śniadanie, wszystko siedziało w ka­wiarni, w doskonałych humorach. Ogrzano lokomotywy. Te śniada­nia kotłów i Niemców zajęły półtorej godziny, kiedy zaś trzeba by­ło siadać, konduktorzy, nie chcąc okazać się barbarzyńcami, musie­li czekać, aż ci, którzy siedli do istołu ostatni, skończą śniadanie.

Odnalazłszy nasze bagaże, .zaledwie zdołaliśmy dogonić schnell- post na najbliższej stacji, i zrozumieliśmy mistyfikację, jaką stano­wi extrapost9 o ile człowiek nie podróżuje własnym powozem* W biały dzień, z pieniędzmi w dłoni i z wielkiemi ułatwieniami, zmiana powozu, przeprzęganie i załatwianie kwitów trwa około dwudziestu minut. Trzeba użyć czwartego stopnia szybkości, który jest przywilejem, zachowanym, jak się okaże, dla dyplomacji. Pod­różny posiadający paszport kurjera wiozącego depesze może sobie kazać dać konie kurjerskie. Ko*nie kurjerskie obowiązane są, łącz­nie z pocztyljonem, robić milę niemiecką w pół godziny; jest ta tempo naszej zwykłej poczty, i trzeba powiedzieć, aby Niemcy wie­dzieli to dobrze, konie niemieckiej poczty robią ten kurs śpiewa­jący, bardzo łatwo i bez wysiłku, ile że drogi w Niemczech są bar­dzo płaskie, bez częstych falistości jak we Francji. Wystarczył do­bry napiwek, aby zwiększyć tę szybkość w sposób pozwalający nad­robić przeprzęganie. Mimo to, słysząc nasze postanowienie, że chcemy zdążyć na pierwszy pociąg hanowerski o szóstej rano, aby być w (Berlinie w dzień, i odjechać w trzy godziny później do Wroc­ławia, każdy naczelnik stacji mówił nam, że żądamy niepodobień­stwa, zwłaszcza straciwszy sześć godzin w Hamm oraz przy naszej zmianie schnellpost na extrapost. Jak wam się wydaje ten wyzysk podróżnych, te cztery stopnie, z których każdy ma odmienną cenę? W tem są całe Niemcy; ta gama cen powtarza się u oberżystów, u fabrykantów; wszędzie spotkacie positivus, comparativus i super- lativus. Prawie wszyscy Niemcy zadowalają się komparatywem, schnellpost; rzekłbyś, że ci ludzie mają kilka dni do rozporządzenia

w oiągu dnia, wyglądają jakby mogli robić pożyczki na hipotekę wieczności. A komuniści francuscy wyobrażają sobie, że potrafią zrewolucjonizować Niemcy! Pewien Niemiec, bardzo inteligentny, pełen patrjotyzmu, mówi! mi: „Czekajcie, 'kiedy ten niedźwiedź podniesie łapę, nie zatrzyma się! Pamiętajcie o Lutrze!46 Nie palo­no fajki za czasów Lutra, no i Luter ofiarował Niemcom piękny łup w postaci dóbr kościelnych do podziału.

Dotarliśmy do jakiejś małej mieściny w Hanowerze późno w nocy; tam, uważając że o wiele za dużo czasu tracimy na zmianę powozu i na przeprzęganie, osądziłem, że mój doktór ma za mało energji; poradziłem mu aby wpadł w pasję, i wpadł w pasję. Sta­jenny, który w ciągu kwadransa .zdołał wyciągnąć powóz z głębin dziedzińca, zostawia wszystko, poczem wraca. — Z końmi? powie­cie. — Ani trochę.

Przybywa, opąirzony rozporządzeniem policji, które zdjął ze ściany w stajni, a które to rozporządzenie uprawniało go, po pół­nocy, do użycia tylko pół godziny czasu na zmianę powozu i koni. Zważcie, że na żadnej stajni w Niemczech pocztyljon który wyprzę­ga nie pomaga temu który zaprzęga; nowoprzybyły zajęty jest tylko swojemi końmi; dobrze czy źle zapłacony, nie wzrusza się tem, co się dzieje poza nim, tak jakby miał głęboki interes w tem, aby pod­różny nie mógł jechać dalej. Zirytowany w najwyższym stopniu, ro­zumiejąc całą wagę straty kilku minut, wydobywam z kieszeni pię- ciofrankówkę, krzycząc po francusku: „Oto mój regulamin44! Po­wiadają, że Ludwik Filip nie ma władzy; otóż, zaświadczam, sam widok portretu tego monarchy pokonał hanowerską flegmę.

Ruszyliśmy w sześć czy siedem minut. Ujrzycie jaka była cena tych minut. Nigdy nie odbywałem, z cudzoziemcem rozumie się, przyjemniejszej podróży, niż te dwadzieścia cztery mile. Doktór Roth jest, jak wszyscy Niemcy średniej klasy, człowiek nadzwyczaj wykształcony, któremu pobyt w Paryżu dał, jak Korefowi, jak Hei- nemu, jak radcy Koelbowi, nieco żywości francuskiej. Był zbiera­czem, rozmawialiśmy o porcelanie, rozprószył pewne moje niepew-

nośoi w ważnych kwestjach ceramiki. Słowem, gawędziliśmy przez dwadzieścia cztery mile bez przerwy.

Nasz przyjazd do Hanoweru określał się w miarę jak mijali­śmy stacje. Wreszcie mogliśmy, ku wielkiemu zdziwieniu Niemców, już na nogach o tej wczesnej porze, spaść jak piorun, w wielkim galopie koni dyszących jak lokomotywa, przed stację w chwili gdy rozlegał się ostatni dzwonek. Stał się cud; ale to jedynie dzięki długości ostatniej stacji, która ma, zdaje mi się, cztery mile; gdy­byśmy mieli przeprzęgać jeszcze raz, wszystko byłoby przepadło; ten olbrzymi wydatek byłby poszedł zupełnie na marne. Ale, dzięki dukatowi w złocie na piwo, ostatni pocztyljon jechał jak nasza poczta do Bordeaux, która robi miejscami pięć mil w godzinę; dro­ga jest zresztą plaska jak ćwiartka papieru. Byliśmy o trzeciej po­południu w Berlinie, nazajutrz rano we Wrocławiu, a około dru­giej pożegnaliśmy się z doktorem przy odnodze idącej do Wiednia: ale ten uroczy człowiek wynalazł wśród pasażerów brata konsula rosyjskiego w Krakowie, który udawał się do Krakowa i któremu mnie powierzył. To uprzejme przekazywanie mnie z rąk do rąk, które towarzyszyło mi aż do Brodów, pozwoliło mi podróżować bez niepokoju. Ten Rosjanin, adjutant, zdaje mi się gubernatora wi­leńskiego, był dla mnie pełen względów. Wszelako, ponieważ nie jechaliśmy w tym samym wagonie, musiałem sam jeden rozwinąć niewiarygodną siłę mimiczną, na szczęście bowiem, będąc na pero­nie i widząc jak przewożą bagaże idące do Wiednia, ujrzałem moją walizkę, którą pakowano do pociągu wiedeńskiego. Natychmiast zacząłem walić laską w walizę krzycząc: „A moi! A moi! Mislowitz! Krakau!66

Nic tak nie dziwi Niemców jak francuski hałas; to jest dla nich coś tak niezwykłego, tak bardzo niskiego, tak sprzecznego z ich obyczajem, iż budzą się ze iswej zadumy absolutnie tak, jak na krzyki „Gore‘7 widzi się w oknie małego miasteczka wszystkie głowy; ciekawość bowiem bije z wszystkich tych dobrodusznych twarzy i rozpala ich oczy. Mimo to, w Heidelbergu, w Lozannie,

gdzie zdarzyły mi się dwie podobne przygody, w.zięto moją żywość za pijaństwo, której-to opinji — przyznaję — moja rumiana cera daje niejakie prawdopodobieństwo. Ta rewolucja wszczęta przeze mnie jednego sprowadziła na widownię wyższego urzędnika, który mówił po francusku i który zrozumiał doniosłość tej pomyłki, zwłaszcza dla człowieka nie umiejącego po niemiecku: kazał zała­dować moją walizę do wagonu mysłowickiego, upewniając mnie, że nigdy nie zdarzyła się podobna zbrodnia obrazy walizy, w co uwie­rzyłem, widząc powszechne zdumienie jakie wiadomość o tym fak­cie rozlała na wszystkich tych «niemieckich fizjognomjach.

Rad byłem z tego zwycięstwa, jakie niecierpliwość francuska odniosła nad niemiecką flegmą, wszyscy bowiem wydawali okrzyki Mein Gott, Terteifel, które dowiodły tej setce pasażerów, że ja nie byłem pijany i że słuszne były moje okrzyki: A moi! A moi! które-to okrzyki wznieciły istny popłoch, rozwinąłem bowiem skarby głosu, które zachowuję sobie na to, aby kiedyś uśmierzać burze parlamen­tu. Nasi wnukowie nie będą wiedzieli nigdy, na jakie przykrości narażały ich dziadków te przerwy w linjach kolejowych; oni, któ­rzy zastaną całą Europę polinjowaną żelazem i urządzoną jak for­tepian: skoro staną na jednym końcu klawisza, kolej żelazna wy­rzuci ich tak, jak muzyk wyrzuca nutę, u celu podróży.

Kiedyśmy się z trudem wlekli do Krakowa ciągnieni przez dy- chawiczną lokomotywę, która, opalana drzewem sosnowem, szła wolniej niż nasz dyliżans do Bordeaux, poradzono mi, abym został "w Gleiwitz zamiast jechać aż do Mysłowic. Mimo że z Mysłowic jest tylko trzy mile do Krakowa, trzeba (powiedziano mi) posyłać po konie do Krakowa; otóż, pnzy powolności, jaka cechuje Niem­ców, można zostać dziesięć albo dwanaście godzin w szczerem polu w Mysłowicach i spędzić tam noc, aby się w końcu dowiedzieć, że niema powozu. Gleiwitz jest to małe miasteczko, z którego odjeżdża wehikuł, dyliżans, wprost do Krakowa. Obaj z adjutantem rosyj­skim byliśmy tego samego zdania, wysiedliśmy w Gleiwitz. Boże miłosierny! te okolice usprawiedliwiają najzupełniej myśl owego

żołnierza francuskiego, który, prowadzony tamtędy, wykrzyknął: „I oi ludzie nazywają to ojczyzną!46 Co za gospody! Co zia kuchnia! Co za straszliwy sposób podawania! Mięso jest tu tkaniną z grubych sznurów. Myślisz że jesz, krajesz konopie, które ci zostają w zę­bach, i w końcu masz w ustach pakiet niestrawnego włókna; ale kosztuje to szalone sumy.

Pomiędzy Gleawitz a Krakowem znajduje się granica; trzeba było przebyć rewizję i zmienić powóz, bo z jednego kraju do dru­giego nie pożyczają tam powozu. Wpuścić powóz na sześć mil na swoje terytorjum, to operacja, która nazywa się tranzytem mię­dzynarodowym. Nigdy w życiu nie zapomnę sceny, jaką mi zrobił urzędnik austrjacki: widząc mnie z obiema rękami pełnemi pakun­ków i w kapeluszu na głowie, nie wiedząc że ja nie umiem po nie­miecku, wpadł w furję, że nie odkryłem głowy w jego kancelarji; on sam był w szlafroku, w pantoflach i w szlafmycy. Pytał, gdzie ja się chowałem. Rosjanin odpowiedział mu, że jestem o wiele lepiej wychowany niż on myśli; że jednak powtórzył mi przedmiot sprzeczki, złożyłem mój kapelusz na ołtarzu pokoju, to znaczy na kasie. Ten urzędnik strawił blisko pół godziny na szukaniu wagii i na ważeniu dukatów, których zażądał jako kaucji za kilka krawa­tów kupionych w Wiedniu, które przeszły przez Prusy a które tem samem uznano za pruskie. Odważył trzydzieści dukatów, zanim wy­brał z nich pięć, które ?nu się spodobały. Utrzymywał, że nie jest zdolny rozpoznać, czy krawaty są pochodzenia austrjackiego. Ta operacja miała się odbyć w Krakowie; on, pobrawszy cło, wydał kwit, każąc zarazem opieczętować krawaty. Zostaliśmy tam półtrze- ciej godziny. Rozumie się samo przez się, że konsul rosyjski, dowia­dując się o tej sprawie, prosił brata, aby <nie czynił żadnych kro­ków dla odzyskania swoich pięciu dukatów. Wyniknąłby z tego proces z cłem austrjackiem, który, w razie wygranej, zająłby pięć do sześciu tygodni.

Czy uwierzyłby kto, że to już druga tego rodzaju sprawa, któ­rej byłem świadkiem! Pani Naryszkin miała ze sobą koszyczek, pe-

len wełny do robótek kupionej w Niemczech, wyższość bowiem nie­mieckiej wełny do haftu jest znana i muszę wyznać, że przemysł francuski jest daleko w tyle za przemysłem niemieckim w tej mie­rze; otóż, opłaciwszy w Belgji cło za wełnę w swoim koszyczku, pani Naryszkin musiała płacić jeszcze raz na granicy pruskiej, mi­mo że to była jej robótka na drogę. Reklamowała, urzędnik pru­ski wskoczył do wagonu, zabrał koszyczek i oddał go swemu prze­łożonemu w Akwizgranie. Czy uwierzy kto? Ten przełożony zajmo­wał się sprawą przez dwadzieścia minut, pochwalił swego podwład­nego za tę szykanę, i zdecydował, że ta wełna, najo czy wiściej nie­miecka, ma opłacić cło.

Kto kiedy pomści podróżnych za okrucieństwa komory! Mimo iż, z mojej strony, nie mam powodu skarżyć siię na żadnego celnika i na żadną komorę w jakimkolwiek kraju, minio że spotkałem się wszędzie jedynie z grzecznością i że uważałbym za głupie i nędzne przemycać na tak małą skalę, byłem świadkiem procederów zdol­nych przyprawić o rumieniec dzikich. Ot, w obu tych wypadkach, jak nazwać hultajstwo popełnione w imieniu rządu? A co czasu straconego! A rzeczy porozrzucane, które trzeba rozpakowywać i pakować na nowo! Tak mnie przerażono komorą rosyjską w Ra­dziwiłłowie, że wiozłem z sobą starą bieliznę, stare ubrania, stare rękawiczki, stare buty, słowem rzeczy nienaganne.

W Krakowie pożegnałem zacnego Rosjanina i miałem wziąć kurjer austrjacki, pocztę która idzie z Krakowa do Lwowa prze­cinając całą Galicję; ale kurjer wiedeński nie przybył, musiałem wziąć kurjer krakowski i zostać w Krakowie cały dzień. Aż dotąd, jechałem od Paryża dniem i nocą bez zatrzymania się; sądziłem, żo gdybym się zatrzymał, byłbym zgubiony; uczułbym zmęczenie, któ­rego zapominałem zajęty podróżą; zwiedziłem tedy Kraków, obejrzałem chwałę zmarłej Polski, słynną katedrę zamku kra­kowskiego, który pan de Choisy uświetnił w ubiegłym wieku swoją obroną.

Kościół krakowski wart jest aby jechać do Krakowa; pełen

jest kaplic z grobowcami, gdzie nagromadzone bogactwa nie mają nic równego, chyba w Rzymie lub w niektórych kościołach belgit" skich. Widzi się srebrne rzeźbione trumny, na których bokach wyo­brażono bi^wy liczące po osiemset figur, ludzi i koni. Istnieją tam w kaplicach bronzowe drzwi, <na których iz obu stron widnieją ara­beski zupełnie różne, jak na owych szalach bez podszewki, a cudow­ne wykonanie świadczy, że w XIV wieku robiono w broaizie a w miedzi może bieglej niż dzisiaj. W tym kościele są istne skar­by, a i tak nie mogłem widzieć tego, co nazywają specjalnie skarb­cem, nie stało czasu na uzyskanie koniecznego pozwolenia. Pełno tam zresztą srebrnych posągów, ołtarzy z rzeźbionego srebra, świę­tych naczyń. Batorowie, Korybutowie, Jagieloni i inne konstelacje polskie są tam. Co się tyczy Krakowa, jest to trup stolicy; aby zaś niczego nie brakło porównaniu, Żydzi, te toczące robaki, zostali.

Kurjer wiedeński przybył i odjechał równocześnie z kra­kowskim; nie zdarzyło mu się nic złego, jedynie miał nadmiar pa­sażerów, dwa wozy zwyczajne, trzy dodatkowe, wiele pakunków. Tak więc, dla kogoś, kto zna Niemcy, spóźnienie było zupełnie wy­tłumaczone.

Spędziłem noc w Wieliczce, nie zdoławszy obejrzeć owych słynnych kopalni soli; to będzie na drugi raz. Jechałem tedy przez Galicję, gdzie wszyscy właściciele ziemscy przeklinali okrutny ka­prys komitetu polskiego w Paryżu, który uroił sobie wydać bitwę bez karabinów, bez białej broni, bez artylerji i bez prochu; o ile bowiem Austrja była okrutna, emigranci polscy we Francji byli głupi. Ale lekkomyślność polityczna emigrantów równa jest ich nie­nawiści do wiernopoddańczych rodaków. Słyszałem skargi ofiar:

o wiele bardziej jeszcze przeklinali spiskowców paryskich niż cie­mięzców wiedeńskich. Polacy paryscy upajają się mrzonkami, nie wiedzą już nic o swoim kraju; aby galwanizować naród, niczem jest dla nich zaryzykować rzeź sześciu tysięcy obywateli i śmierć sześć­dziesięciu tysięcy chłopów, trzeba bowiem wiedzieć, że sześćdzie-

s^t tysięcy chłopów umarło z głodu i chorób w ciągu tej zimy. Nieszczęśnicy ci, którym rząd przyrzekł ziemię i wolność, uważali się wszyscy za bogaczy, żaden niie pracował, ziemia leżała odłogiem i zginęli z nędzy, głodu i tyfusu. Niewątpliwie, odwet wymyślony przez Austrję jest wstrętny: rozpętała, może przez oszczędność, ciemne masy przeciw szlachcie; ale rząd miał wymówkę: był zacze­piony, podczas gdy Polacy paryscy atakowali bez żadnej szansy powodzenia. Błąd u spiskowca jest zbrodnią, zbrodnia u ciemięzcy staje się błędem. Taka jest ezysta prawda co do ostatnich wypad­ków w Galicji.

Szlachta galicyjska może tylko marzyła o tem aby powstać, bo jarzmo Austrji jest <nieznośne w Galicji jak we Włoszech i budzi tęsknotę za jarzmem rosyjskiem, ale to pewna, że Galiejanie, gdy im mówiono o spisku, wszyscy odpowiadali jednogłośnie: „Gdzie są wasze armaty? Gdzie wasza broń? Gdzie wasza pomoc, wasze po­siłki? Powstanie jest szaleństwem, inie mamy już nic, nawet szabel naszych przodków!64 Zażarci komuniści odpowiadali jak w 1792 r.: ,*Niech zginą ludzie, niech żyją zasady64. I to krwawe głupstwo ko­sztowało sto tysięcy ludzi i zrujnowało Galicję na dziesięć lat. We Francji, mówcy z obu Izb słuchali Polaków, a wiadomo jakie echo zyskują tam słowa, wielkie krzyki. Faktycznie, Galicja została za­rżnięta, a ta rzeź, jak rzeź Turków w Chio, mówi głośno całą praw­dę. To, co wam mówię, nie będzie miało wielkiego sukcesu, ale to jest prawda: na wszystkich drogach wygłodniałe widma, odpędza­ne batem, oblegały powozy, z których padały, powiedzmy to, obfite jałmużny.

Siódmego dnia od wyjazdu, wjechałem o piątej rano do Bro­dów, miasta, które należy w całości do pewnego wołyńskiego szlach­cica. Jestto siedziba wielkiego handlu. Nasze więzienia mają we­selszy wygląd niż pokoje w oberży mieniącej się hotelem Rosyj­skim: — pierwszy hotel w Brodach. Czekałem pięć godzin aż go­spodarz i służba wstaną. Dla mnie, podróż zaczynała się dopiero

w Brodach; sto mil bowiem dzielących Berdyczów od Brodów zda­wały mi się trudniejsze do przebycia niż siedemset mil z Paryża do Brodów.

Zaraz na początku wybuchły trudności. Żydzi obchodzili swo­je święto; .kiedy zaś Żydzi święcą swoje obrzędy, życie handlowe ustaje. Wszystko, począwszy od Brodów, jest w rękach Żydów. Nie czytałem w żadnem dziele ścisłych wiadomości .o tym podboju Pol­ski przez Hebrajczyków. Żyd panuje a nie rządzi! to jest pewne. Żydzi w Niemczech, we Francji, to są ludzie tacy jak wy i ja; ich religja, ich obyczaje, tak się roztopiły w społeczeństwie którego stanowią cząstkę, że wszystko co tworzy Żyda znikło, wyjąwszy spryt handlowy i chciwość; ale chciwość jego wkłada białe ręka­wiczki, jego spryt sfrancuzia się; jest poetą jak Heine, muzykiem jak Meyerbeer i Halevy, zbieraczem jak Fould, hojnym jak Rot- szyldy; podczas gdy począwszy od Krakowa widzi się prawdziwych talmudystów. To też, kiedy cesarz Franciszek, ten kpiarz na tro- •nie, którego życie oczekuje historyka — niemożliwego jeszcze przez trzydzieści lat — wszedł do wielkiej synagogi w Brodach, kiedy, ujrzał prawdziwych Żydów w stroju wielkich kapłanów, w pontyfi- kalnych szatach wszelkiego stopnia, nachylił siię do towarzyszącego mu księcia, i rzekł z miną człowieka który znalazł słowo zagadki:

A, już teraz wiem, czemu jestem królem Jerozolimy!

W żadnym kraju świata narodowość żydowska nie wrosła tak zuchwale, niby mech w polu, jak w Polsce, i rozumiem awersję, jaką przypisują carowi Mikołajowi do tej uzurpowanej władzy. Żydzi nie porzucili żadnego ze swych obyczajów i nie zrobili żadnego ustęp­stwa dla obyczajów kraju, w którym rasa ich miała się rozplenić. Nie wolno im posiadać, a w Rosji i dzierżawić ziemi, mogą tylko handlować i uprawiać lichwę: jakoż handlują i pożyczają na lichwę że niech Bóg broni! Widziałem ich w małych miasteczkach, gdzie roją się jak muchy, jak iidą do synagogi w pontyfikalnych strojach, które bawiły mnie nakształt maskarady, ale które nie dziwiły ni­kogo. Żyd polski lęka -się wciąż wymuszeń, jakie cierpieli w śred­

nich wiekach jego przodkowie; to też niezniszczalny instynkt raso­wy każe mu trzymać majątek w malej i przenośnej objętości. Z wy­jątkiem paru kolosalnych rodów żydowskich — jeden w Berdyczoi wie, drugi w Mikołajewie — które zresztą dążą do szlachectwa, do baronji, wszyscy Żydzi kondensują swoje zyski w następujący spo­sób. Żony ich noszą charakterystyczny czepek, składający się z dwóch olbrzymich kapuścianych liści z (klejnotów, umocowanych z dwu stron ponad czołem, na tle zahaftowanem perłami. Tam jest majątek każdej żydowskiej rodziny. Żyd myśli tylko o tem, aby za­mienić .swoje małe perły na wielkie, wielkie na jeszcze większe, perły lichszego blasku na szlachetniejsze, wreszcie na perły bez skazy. Tożsamo z brylantami. Rozumiecie tedy, że są Żydówki któ­re noszą czepki po sto, dwieście, trzysta a nawet sześćset tysięcy franków, co czyni w Polsce mil jon.

Jestto zatem kraj, w którym znajduje się najwięcej pereł w świeoie i gdzie są najpiękniejsze perły. Tem tłumaczą się słynne naszyjniki Walewskich, hrabiny Kisielew, księżnej Sangu&zkowej. 'Naszyjnik pereł za tysiąc dukatów, to w Polsce nic, zaledwie na to zwraca się uwagę! Za pierwszym razem kiedy widziałem w Dreźnie perły hrabiny Tadeuszowej Walewskiej, osłupiałem, nie że widzę perły — widziałem wszak perły skarbca drezdeńskiego, wiedeń­skiego i petersburskiego — ale że widzę perły niepojętej regular-^ ności, wielkości i blasku, na piersi białej jak śnieg, należące do oso­by, której majątek, mimo iż bardzo pokaźny, nie może się mierzyć z głośnemi fortunami Branickich, Hańskich, Potockich, Sangusz* ków, Czartoryskich, etc. Dowiedziałem się wówczas, że hrabina Walewska odziedziczyła po rodzinie trzy takie naszyjniki, jeden

o szesnastu rzędach pereł.

W Polsce nosi się zresztą zawsze perły, nawet w nocy, aby nie umarły. Perła jest jak moda, wymaga aby ją dobrze nosić. Tylko w Polsce wiedzą co to są perły. Perły hrabiny Kisielew są olbrzy­mie; w dniu gdy je ujrzałem w ambasadzie austrjackiej, nitka się przerwała, rozsypały się na dywan. Czy to była kokieterja? Nie

wiem; jako zapinkę mają słynny djament sławnej Greczynki, dja- ment wartości miljona, znany zresztą w handlu pod nazwą djamen- tu Potockich.

Żydzi, mówiła mi hrabina ze izwykłą nonszalancją, poży­czają mi na to pięćset tysięcy franków!

Perły domu Sanguszków są również bardzo sławne, ale będzie­my mieli 'sposobność mówić jeszcze o perłach mówiąc o skarbcu kijowskim. Łatwo pojąć, że zaopatrzeni w swoje kol je pereł i dja- mentów i czepki swoich żon, Żydzi wędrują gdzie chcą, drwią so­bie z nieszczęścia. Znawstwo djamentów i pereł jest* jak z tego widać, wiedzą wrodzoną u wszystkich Żydów: przechodzą szkołę u piersi swoich matek; od najwcześniejszego wieku oczy ich na­wykłe są do oglądania drogich kamieni, pereł i szacowania ich.

Nigdy Żydzi nie łączą się z chrześcijanami, ale zmieniają reli- gję aby zyskać szlachectwo i posiadać ziemię. Cytowano mi wiele rodzin polskich i rosyjskich pochodzenia żydowskiego. Z Żydami w Polsce jest jak z metysami w Stanach Zjednoczonych: w piątem pokoleniu pierworodna plama jeszcze się nie starła, magnaci pol­scy pamiętają ją ciągle. Żyda w chrześcijanina zmienia zawsze chęć utrwalenia ogromnych bogactw: chrzest, to jest ich savon­nette à vilain. Żydzi trzymają się między sobą jak galernicy, jak aktorzy, jak wszystkie plemiona wyjęte z pod prawa; to znaczy iż mają osobny zakon. Niema nic równego zuchwalstwu ich w speku­lacji. Olbrzymie fortuny wznoszą się i padają, nie wiadomo gdzie i jak. Piętnaście lat temu napnzykład, dom Nathansonów w Bro­dach miał pięćdziesiąt miljonów. Co się stało z tym majątkiem? Zagadka. Dziś szwajcarski dom Hausenerów zajął miejsce Nathan­sonów; toż samo dom Halperynów, zawdzięczających swój począ­tek rodzinie, której mam być gościem, jest królem Berdyczowa. Żydzi są straszliwi złodzieje; «pod tym względem są bliskimi krew­nymi Chińczyków. Niepodobna sobie wyobrazić ilości koni które giną skradzione, zwłaszcza na granicy. Żyd nie cofa 6ię przed mor­derstwem, gdy chodzi o znaczną sumę. Rasa ta ma osobliwe zwy-

czaję i zabobony, zachowała tradycje z czasów dzikości. I tak, kie­dy w rodzinie znajduje się Żyd pozbawiony wszelkiego zmysłu do łupiestwa, niezdolny do płukania dukatów w kwasie, obrzynania rubli, oszukiwania chrześcijanina, i żyjący w bezczynności, rodzina żywi go, daje mu pieniądze, uchodzi za genjusza; przeciwnie jaik w krajach cywilizowanych, gdzie człowiek genjalny uchodzi za głupca w oczach mieszczuchów; ale wówczas ten święty rodziny ży­dowskiej musi czytać wciąż Biiblję, pościć, modlić się jak fakir. Rotszyldy mają swego świętego, genjusza w tym rodzaju.

Żydzi w Brodach, nawet za miljony, nie zaniedbaliby swoich obrzędów, niepodobna zatem było dobić targu o mój przejazd z Brodów do Berdyczowa, nie chciałem bowiem spocząć aż pod opiekuńczym dachem moich przyjaciół. Nowy kłopot: komora ro- syjska otwiera się aż o dziesiątej, a komora rosyjska jest zarazem instytucją polityczną; sprawdza paszporty; przyczem kogoś, kto ma paszport w porządku, mogą zupełnie dobrze niepuścić przez gra­nicę. Gospodarz hotelu Rosyjskiego poradził mi tedy posłać tam mój paszport, dla przekonania się czy go uznają. Nie zdawał się zbytnio polegać na liście polecającym, o którym mówiłem. Ten zac­ny młodzian był mało obyty z językiem francuskim, znał Francję^ ze słyszenia, i zwierzył mi się że nie przejeżdża tędy ani trzech Francuzów na rok, wyjąwszy panien do towarzystwa, nauczycielek i nauczycieli których importuje się do Rosji konwojem; zachęcał mnie bardzo abym zaczekał na dzielnego żydka, który ma przed­siębiorstwo tych transportów i który mnie dostawi (powiadał) bar­dzo bezpiecznie do Berdyczowa w ciągu tygodnia. Na to słowo w ciągu tygodnia wydałem okrzyk, lub, aby rzec ściślej, wycie zdol­ne narazić mnie na zamknięcie jako warjata.

Ależ ja chcę być w Berdyczowie w dwadzieścia cztery go­dzin! — Pretensja ta, dopuszczalna u cara rosyjskiego, wyrażona przez podróżnego który przybył sam jeden dyliżansem lwowskim i który sam mógłby unieść swój bagaż, wywołała uśmiech mego go­spodarza; potrząsnął głową i rzekł, że konsul rosyjski mieszka

w jego hotelu. „Brawo, wszystko pójdzie dobrze!*6 wykrzyknąłem. I dobywając bilet z pugilaresu, rzekłem: „Niech mu pan odda mój bilet i zapyta czy może mnie przyjąć66. Muszę oddać tę sprawiedli^ wość zacnemu młodzieńcowi że w istocie poszedł i że wrócił zdu­miony. Znalazłem w konsulu w Brodach człowieka niezmiernie uprzejmego, jak prawie wszyscy Rosjanie stacjonowani poza krajem. Skoro mnie wysłuchał i skoro ujrzał pieczęć poselstwa w Paryżu, sam napisał list dołączony do mego paszportu, adresowany do pana de Hackel, głowy celników rosyjskich w Radziwiłłowie, i przesłał mu wszystko sztafetą, na mój koszt, rozumie się.

Pan de Hackel, rzekł, to przemiły człowiek, który nic co- dzień ma tak szczęśliwą niespodziankę; nie puści pana. (Zadrża­łem). — Nie, nie puści pana, nie zatrzymawszy go kilka chwil dla siebie. (Odetchnąłem).

Konsul zaprosił mnie na śniadanie, przedstawił mnie swojej siostrze, ale stan mojej tualety po siedmiu dniach podróży, dniem i nocą, we wszystkich znanych wehikułach, kolejach, pocztach wszystkich krajów, nie pozwolił mi przyjąć zaproszenia; wymówi­łem się tem, że potrzeba mi rosyjskich pieniędzy na dalszą podróż. Oczekiwałem bankiera żydowskiego z Berdyczowa, starego Halpe- ryna który odprawiał swoje modły a do którego adresowany był mój list polecający. Ten król Berdyczowa oświadczył, że nie opuści sy­nagogi przed wieczorem; musiałem tedy udać się do kantoru boga­tej firmy Hausener, gdzie zmieniłem napoleony na ruble, półruble, trzecie, czwarte, piąte i dziesiąte części rubla. Czegóż mi nie nao­powiadał faktor hotelu Rosyjskiego, który mnie oprowadzał po Brodach!

Pan nie wie, powiedział, co to jest podróżować w Rosji!/ To bardzo mało pięćdziesiąt rubli na podróż do Berdyczowa; naj­sprytniejsi kupcy, ci którzy jeżdżą sześć razy na rok z Brodów do Kijowa, i ci nie dostają koni inaczej niż przepłacając poczmistrzów. Konie są zawsze zajęte, etc...

Pięćdziesiąt rubli stanowi dwieście dwadzieścia franków, ru-

hel bowiem srebrny znaczy cztery franki dziesięć centymów, a ru­bel papierowy — jeden frank i dziesięć centymów. Oberżysta po­twierdził mi wszystkie trudności podróży w Rosji i przybrał znów minę drwiącą, kiedy wspomniałem o jeździe do Berdyczowa w dwa­dzieścia cztery godzin, to znaczy licząc cztery mile na godzinę, jak je robi karetka pocztowa z Petersburga do Taurogów. Ponieważ konieczny był powóz, zaproponowano mi, abym przewiózł powóz do Rosji: ofiarowano mi nawet pewną kwotę, aby się przyczynić do kosztów podróży. Obejrzałem powóz, była to rozkoszna brycz­ka przeznaczona do Kijowa; ale, dowiedziawszy się, że ja biorę konie pocztowe, komisjoner, który już mi dawał sześć rubli na dwadzieścia pięć których żądałem, odmówił wręcz. Ta odmowa za­intrygowała mnie: uciekłem się do żydka hotelowego, który mi wy­jawił sekret mej nieostrożności.

Pocztyljoni rosyjscy to cŁzicz, jadą tak szybko, że powóz rozleciałby się w kawałki zanimby dojechał do Dubna...

To mi nie zwiastowało dobrego stanu dróg. Gościńce rosyjskie są niewątpliwie wytyczone; są wspaniałe, szerokie jak wielka aleja Pól Elizejskich, ale to i wszystko: drogę trzehaby zrobić. W całem cesarstwie istnieje jedynie gościniec z Petersburga do Moskwy, z Petersburga do Taurogów, który, w dwóch trzecich, jest zarazem gościńcem do Warszawy. Poza tem niema dróg gminnych ani po­wiatowych: prawdziwy czas komunikacji to zima, sankami po śnie­gu. Oberżysta powiedział mi, że podróżny przybyły z Żytomierza ma powóz do sprzedania: budą; poszedłem obejrzeć ten pojazd zrobiony z drzewa i trzemy. Jestto podłużny koszyk umocowany na żerdzi, opatrzonej czterema kolami. Ofiarowałem pięć rubli, tyle ile dawał oberżysta; Polak żądał dwadzieścia pięć rubli (sto franków), potem piętnaście rubli, potem odszedł rozmyślnie, abym ja do niego wrócił. Taki jest Polak. Nie dostał nic i pewno stracił swój wózek.

Gdyby był zażądał sześciu rubli, byłby je dostał, a musiał z pewnością zadowolić się trzema. Oberżysta zwrócił mi uwagę, że

ten wóz jest w złym stanie; że, gdyby się złamał, wpadłbym w ręce żydów, którzyby mi kazali zapłacić za naprawę drożej niż za wóz, i że, na każdej stacji, znajdę na swój użytek tego rodzaju wóz ale mocniejszy. Oto co się zowie uczciwy oberżysta. Sztafeta nie wra­cała. Mój gospodarz poradził mi zjeść śniadanie, mówiąc że mam dużo czasu. Naraz, wchodzi jakaś osobistość, która siada i mówi:

Czy pan jest pan de Balzac?...

Tak, panie, odparłem przypuszczając jakąś wizytę policji.

Och! bardzo jestem szczęśliwy! Jestem Janin.

Czem mogę panu służyć?

To ja jestem do pańskich usług, odparł Janin. Jestem pra­wie jedyny człowiek w Brodach, który mówi dobrze po francusku; jestem z Neuchâtel. Ilekroć przybędzie tu jaki Francuz, posyłają po mnie, pomagam mu, bo Francuz jest tu w wielkim kłopocie; ale przyjeżdżają tak rzadko! Francuz tutaj, to osobliwość.

Wszystko to było powiedziane w jednym tonie.

Jakto, panie, pan chce jechać w ten sposób do Rosji? Ależ pan nie wie, <co pan czyni!... Pan nie wie, co to jest; pan już nie jest tutaj w Europie: jest pan w Chinach; granica chińska jest w Ra­dziwiłłowie. Umie pan po polsku?

Nie.

Zatem po rosyjsku?

Nie.

I jest pan sam!

Sam.

Janin zmierzył mnie oczyma od stóp do głów, niby osobliwe zwierzę, i wyszedł, aby opowiedzieć całym Brodom ten fakt nad­zwyczajny, niesłychany. Ostatni Francuz nie kupiec, który przejeż­dżał przez Brody, to był pan de Fougères. Przyjechał do wuja, któ­ry (został na Ukrainie od r. 1790 i który tu zrobił majątek. Lęk przed nieznanem zaczynał mnie trawić, traciłem moją niezmąconą niecierpliwość, która jest u mnie objawem gorącej krwi, o wiele lepszej niiż zimna krew. Naraz, około południa, wróciła moja szta-

feta, przywożąc mi paszport i pewność wpuszczenia mnie do Chin, wedle Szwajcara Janin. Widząc to, oberżysta pożyczył mi bardzo uprzejmie własnego powozu i koni aż do Radziwiłłowa.

Możecie mnie teraz pytać o przyczynę mego milczenia o roz­maitych miastach, krajach, które przebywałem; to dlatego, że wszę­dzie jest ta sama równana, to samo miasto, miasto niemieckie mniej, albo więcej podobne do Wiesbaden, większe albo mniejsze. Od Re­nu po Karpaty, to wszystko jest równina, częściej piaszczysta niż żyzna. Krajobraz francuski odnajduje się pod Krakowem. Galicja, która jest podszewką Karpatów, jest falista i urozmaicona jak Francja; te same drogi, tylko bez wsi i mieszkań. Każda stacja znajduje się w miasteczku, pałace kryją się dosyć starannie; tak starannie, że nie widziałem Przeworska, (należącego do księcia Hen­ryka Lubomirskiego, mimo że jadłem tam obiad.

Hanower, Magdeburg, Wrocław to są miasta w typie Frank­furtu. Berlin, który już znałem, to, jako miasto, -coś o wiele mniej od Nantes. Nigdy, cobądźby czynili królowie pruscy, nie potrafią uczynić Berlina zabawnym. To miasto podobne jest do słownika; jakiekolwiek będzie czyniło postępy — bo rośnie w mieszkańców ^

i w znaczenie, tak że niedługo przesłoni Wiedeń — Wiedeń będzie zawsze przyjemny, a Berlin nudny. Sądzę, że to jest skutek prote­stantyzmu. Berlin jest w zakresie nudy kuzynem Genewy. Natura wszystko zrobiła dla Genewy, a człowiek wszystko zniszczył. Po­myślcie, czem byłaby Genewa zgubiona w pustyni piasków, a bę­dziecie mieli pojęcie o Berlinie. To będzie może kiedyś stolica Niemiec, ale to będzie zawsze stolica nudy. To ta rozpaczliwa nuda skłania królów pruskich do tego, aby ubierać swoich żołnierzy w kociołki ze szpicem, zmieniać guziki u mundurów; próbują się zabawić, bawią się w żołnierzy. Duch pruski, który poruszy Niem­cy, czerpie ustawiczną podnietę w tej chęci rozerwania się, dzięki której pewnego pięknego poranka Niemcy ujrzeli farsę konstytucji

i parlamentu. Cała monarchja bawiła się tem uroczem widowi­skiem. Posłowie, zwłaszcza ci z nad Renu, nie zrozumieli, że król

pruski chciał się tylko rozerwać i chociaż szlachta krzyczała że to zabawa, posłowie nadreńscy upierali się brać rzecz serjo. Wiel­kie dzienniki francuskie, które mało znają ¿Berlin, omal nie za­ogniły sprawy z przyczyny bardzo uciesznych inwektyw króla pru­skiego pnzeciw Francji. Nie rozumiały potrzeby tego hałaśliwego śmiechu.

Kiedy się tak przebywa Niemcy z szybkością gołębia, kiedy się widzi to samo płaskie pole przez dwanaście godzin dziennie, każdy inteligentny człowiek zrozumie, czemu nikt nigdy nie mówił

o tych smutnych krajach. Rozumie -się wówczas, czemu Niemcy są tak dummi z Renu i Dunaju, z okolic Drezna i z Baden; dlatego, że na tej wielkiej przestrzeni niema nic więcej. A jeszcze piękności Baden są ostatnim zakątkiem Szwajcarji, tak samo jak ładne kra­jobrazy Wirtembergji, Turyngji i Drezna są ostatniemi zaułka­mi Alp.

Skoro raz minie się Karpaty, równina ta zaczyna się na nowo: ciągnie się od Galicji do morza 'Czarnego, od Bałtyku do Uralu, bez innych wzniesień terenu jak tylko wzgórza Kijowa, z których (naj­wyższe przypomina Montmartre. Opuściwszy Brody, dostałem «się tedy w ławę piasku, zdobną owemi wiekuistemi lasami świerko- wemi, poprzez które międzynarodowe stosunki Austrji i Rosji wypisane są w drogach tak licznych, iż rzekłbyś że każdy podróżny obrał sobie inną. Powóz wywiązywał się zresztą doskonale z żeglugi pełnej raf, omijając pnie ściętych świerków, i w pół godziny dość szybkiej jazdy przybyłem na wielką nagą przestrzeń, rozmiarów Marsowego Pola w Paryżu, gdzie z jednej strony znajdowała się olbrzymia szo<pa, komora austrjacka, i naprzeciw niej drewniana bar jera. Nie znając języka, nie mogłem nic rzec woźnicy; zatrzymał się przed inną szopą, która była z pewnością rodzajem gospody. Widząc to, udałem się — ile że była pogoda — pieszo, poprzez to olbrzymie pole, do bar jery; tam ujrzałem po stronie rosyjskiej dwie budy, gdzie z pewnością znajdowały się posterunek wojskowy i ko­mora. Nie omyliłem się. W Brodach, zacny oberżysta uprzedził

mnie, że nie można opuścić cesarstwa austrjackiego bez pozwolenia wydanego przez komisarza policji austrjackiej w Brodach, który mieszkał także w hotelu Rosyjskim. Urzędnik ten, który mówił po francusku, był pełen uprzejmości i wydał mi natychmiast mały nie­bieski papierek, który miałem oddać naczelnikowi posterunku au­strjackiego.

Ujrzałem u granicy rosyjskiej urzędnika o miłej i inteligent­nej fizjognomji, zupełnie w typie Francuza z wyższych klas: przy­pominał mi łudząco Juljusza de Resseguier. Widząc liczne ordery na piersi tego urzędnika, zląkłem się że się mylę: nie mogłem so­bie wyobrazić, aby pan de Hackel wyjechał na moje spotkanie. Kie­dym się przybliżył z ukłonem, spytał mnie w najlepszej francuz- czyźnie, bez cienia akcentu, czy to ja; na moją twierdzącą odpo­wiedź, przedstawił mi się jako de Hackel, naczelnik granicy. Mimo że w Petersburgu pan de Temirasew rozwinął dla mnie uprzejmość

i uczynność równe uprzejmości wyższych urzędników na komorach francuskich, zdziwiony byłem, że uprzejmość petersburską prze­wyższono jeszcze w Radziwiłłowie. Na znak pana radcy Stanu, zajechał wspaniały powóz zaprzężony w cztery konie, isłużba wzię­ła moje pakunki i złożyła je na przedzie powozu, i w ten sposób wjechałem w rzekome Chiny Szwajcara Janin.

Przedewszystkiem obowiązek! rzekł pan de Hackel; trzeba jechać na komorę i dopełnić rewizji.

W istocie zastaliśmy komorę pod bronią; otwarłszy moją wali­zę, zbadano ją z wszelkiemi względami. Pan de Hackel rzekł wów­czas: „Zostawiam parna moim ludziom, bo pani de Hackel liczy że pan jej zrobi tę przyjemność aby .podzielić nasz posiłek: mam ją uprzedzić“.

Broniłem się stanem, w jakim się znajduję, przybywszy z Pa­ryża do Radziwiłłowa tak szybko bez zatrzymania się. Pa<n de Hac­kel odpowiedział, że urok mego nazwiska kryje wszystkie braki,

i na tem aię skończyło. W kilka chwil przybyłem przed drewniany dom znanego mi typu, jakich tyle znajduje się w okolicach Peters­

burga. Przedstawiony pani de Hackel, dowiedziałem się, że to sta­dło przybyło świeżo z Archangielska, gdzie pan de Hackel był na­czelnikiem komory przez dziesięć lat. Taka jest Rosja. Przeskakuje się tam z klimatu lodowatego w strefy południowe w mgnieniu oka.

Opowiadano mi, że grecki arcybiskup z Irkucka, przeniesiony na Wołyń, umarł w krótkim czasie zmożony upałami. Z chwilą gdy nadchodziła zima ze swemi dwudziestoma stopniami zimna, odży­wał; lato spędzał w piwnicy. Pan de Hackel opowiedział mi, że je­go poprzednik zajął miejsce pana Temorasew w Petersburgu, ów zaś wszedł do Rady Stanu, co mnie szczerze ucieszyło, bo życzyłem wszystkiego najlepszego temu poczciwemu i zacnemu naczelnikowi grodzkich celników petersburskich.

Pan de Hackel nietylko jest człowiekiem inteligentnym, ale

i wykształconym; wspaniałością swego „skromnego obiadku66 przy­pomniał mi mój ostatni obiad spożyty we Francji w Tillay u Ve- rona. Wina przednie, ryby potwornych rozmiarów, wyborna dzi­czyzna. Od Paryża do Rosji to był mój pierwszy obiad, i znalazłem go w tem malutkiem mieście Radziwiłłowie!

Na to słowo „miasto66 wyobraźnia francuska uzmysłowi sobie domy, ulice, zakłady; tymczasem Radziwiłłów jest to kupa drew­nianych chałup, które trzymają się na nogach dzięki specjalnej ła­sce Opatrzności na Rosję. Ani metra bruku, wszystkie ulice są z ubitej ziemi.

Wytłumaczyłem moje położenie panu de Hackel, który, z cu­downą uprzejmością, przyrzekł mi usunąć wszystkie przeszkody. Ofiarował się dać mi jednego ze swoich ludzi, który będzie płacił za mnie pocztę i za którego wierność odpowiada. Skoro ujrzałem możliwość dotarcia do Berdyczowa bez żadnych przykrości, czułem że odżywam. Wyzbywszy się obaw, widząc że trudności mojej po­dróży rozwiały się jakby czarami dzięki temu właśnie, który, wi­dziany z Paryża, wydawał mi się zmorą, stałem się sobą, wesołym, rozmownym, radość zmogła moje zmęczenie, które doszło do nie­pokojącego paroksyzmu. Ten dobry humor zmąciła nieugiętość

policmajstra, który, nie mając urzędowego blankietu na prze­pustkę pocztową, nie chciał mi dać pozwolenia pisanego ręką. Nic n.ie mogło go ugiąć; przyszedł mi wytłumaczyć, że mu jest bar­dzo przykro, ale że nie może nic uczynić wbrew przepisom. Od dwóch miesięcy żąda druków i druki nie przychodzą. W tem jest cała Rosja. Słuchać, słuchać mimo wszystko, słuchać z niebezpie­czeństwem życia, isłuchać nawet gdy posłuszeństwo jest niedorzecz­nością i sprzeciwia się instynktowi. Po okresie głębokiej niesubor­dynacji ludzi i myśli we Francji, szczególnie uderza ślepe posłuszeń­stwo Rosjan. To znamienne posłuszeństwo stawowi zasadniczą róż' nicę między Rosją a Polską. Polak nie może ścierpieć władzy: chce rozkazywać, a nie słuchać. Ta bezgraniczna niepodległość polskiej natury, jej burzliwość, rozciąga się na wszystko w życiu, rozluźnia węzły rodzinne; nigdzie więcej niż w Polsce nie widzi się procesów między członkami jednej rodziny. Kraj dyscypliny, Słowianin po­słuszny, musiał pożreć Słowianina niesfornego, kraj któremu ule­głość była wstrętna. Dyscyplina była źródłem wielkości Rzymu, a ślepe posłuszeństwo wodzom było racją europejskiego podboju przez wielkie hordy północne. Dyscyplina wydała Europę na chwi­lę Napoleonowi, a jeżeli później, w czasie nie do przewidzenia, Ro­sja zaleje świat, będzie zawdzięczała wszystko swojemu duchowi po­słuszeństwa. Jak to wytłumaczę niebawem, ujrzycie, że żaden na­ród w świeoie nie jest lepiej zorganizowany do podbojów. To też każdy ¡inteligentny człowiek musi wzdychać nad obecnym brakiem dyscypliny we Francji, gdzie dyskutuje się wszystko, gdzie lu­dzie gotowi są przeczyć wszystkiemu, gdzie niekonsekwencje pol­skiej natury są we wszystkich mózgach, gdzie każdy chce być czemś wyższem, tak jak, za Cesarstwa, każdy chciał być pułkownikiem; gdzie stwarza się teorje, aby mieć pozory do buntu.

Odmiana naszego narodowego charakteru powinna dać do my­ślenia, kryje bowiem w sobie wszystkie nieszczęścia Polski. Czemu, jeśli nie wadzie ducha narodowego, można przypisać zniszczenie — dziś zupełne — narodu wybitnie wojennego, który liczył, blisko

dwieście lat temu, trzydzieści dwa miljony ludzi, który, w ciągu dwóch wiieków, istracil kolejno Koenigsberg, Gdańsk, Galicję, wiel­kie księstwo Poznańskie, Ukrainę, Litwę, kraje wielkie jak całe królestwa, i który dziś — wedle wyrażenia pewnego bystrego czło­wieka — straciwszy nawet swoje imię, widzi swoje ostatnie szcząt­ki, swoich ostatnich magnatów, zawziętych cna własną zgubę!

Posłuszeństwo, to jest cała konstytucja Rosji, i carowie uczy­nili wszystko, aby wzmocnić tego ducha w swoich poddanych. Otq dwie anegdoty, które wskażą, jak daleko carowie posuwają wycho­wanie tłumu. To jest wzniosłe w swoim rodzaju, ale mało kto zro­zumie we Francji wielkość tej nauki. Nazwą to barbarzyństwem. Po wielkich zasługach, jakie oddał Rosji Suworow, -car Paweł przy­znał mu tryumf. Zbudowano łuk tryumfalny w Petersburgu i pole­cono ukazem oddawać w drodze Suworowowi honory podobne tym, jakie się oddaje panującemu. Cesarz miał się znajdować pod lukiem tryumfalnym, aby przyjąć rosyjskiego bohatera. Niedyskrecja po­wiadomiła cara, że, w czasie swej kampanji pod Trebią i Novi, Su­worow, w zamęcie wojny, dał rozkaz dzienny generałowi, któremu* wedle przepisów cesarskiego regulaminu, nie należało poruczać tego zadania. Natychmiast car piorunuje Suworowa swą niełaską, po­zwala mu wjechać samotnie; lud i magnaci naśladują cesarza, i Su­worow umiera ze zgryzoty. Jak chcecie, aby, po takich przykła­dach, Rosjanie zagranicą nie czuli się wciąż pod okiem swego wład­cy? Po śmierci Suworowa, car bierze udział w jego pogrzebie; po ukaraniu winnego, został bohater, Paweł tedy, bardzo niesłusznie pomawiany o szaleństwo, musiał reprezentować Rosję na pogrzebie Suworowa. — Oto drugi fakt. Obecny car wracał na swoim paro­wym statku do Kronstadu. W chwili gdy steamer noszący flagę ce­sarską miał wpływać, wielki kupiecki okręt angielski wypływał z rozwiniętemi żaglami, mając wiatr z tylu. Kapitan steamera usuwa się na bok, aby przepuścić okręt, który nie mógł się zatrzy­mać. Car pyta, czemu jego istatek nie płynie prosto do Kronstadu; kapitan tłumaczy się, pokazując okręt kupiecki i nadmieniając, że

zderzenie jest nieuniknione. Cesarz czyni tylko jeden gest, ale gest rozstrzygający: car musi iść naprzód, nie troszcząc się o przeszko­dy. Kapitan puszcza się wprost, przewraca »statek angielski, dziura» wi go, wyrządza własnemu steamerowi znaczne szkody, ale cesarz nie zboczy! z drogi. Kapitana nagrodzono awansem i krzyżem, okręt angielski otrzymał hojne odszkodowanie. Oto jak Rosja musi przejść wszędzie.

To też jakie pojęcie ma iRo.sja o swoim carze! Dwaj żołnierze słyszą o rozdźwiękach w kościele greckim; jeden mówi do drugiego swoją gwarą: — Zdaje się, że z Bogiem coś krucho.

Ba, odparł drugi, co nam do tego! Car da czyn świętemu Mikołajowi.

-Czyn jest tem, ozem są klasy w cesarstwie chińskiem; to jest marka znacząca stopień istnienia Rosjanina w Cesarstwie. Car spo­strzegł się, jak słychać, że ograniczył swą władzę i wiele mówi się

o zniesieniu czynów, car bowiem może, wedle hierarchji czynów, powołać na dane miejsce jedynie człowieka którego czyn odpowia­da wysokości stanowiska. iNie mógłby tedy wznieść genjusza czter­nastej rangi do funkcyj, które naprzykład wymagają czwartej kla­sy. My we Francji mamy wszystkie nieszczęścia czynu, nie mając kompensaty samowładztwa. I tak, ministrów trzeba brać z pomię­dzy Parpw albo posłów. Obstawiono warunkami wszystkie stano­wiska, nawet posłowie muszą mieć czyn pięciuset franków podatku. To też przywilej rządzenia znajduje się z konieczności przydzie­lony conajwyżej dwudziestu osobom. Władza nie ma już, jak Lud­wik XIV, prawa brania talentu tam, gdzie go znajdzie. Wiek, cen­zus, wszystko jest czynem. Stąd ta gerontokracja — rządy star­ców — które hamują sprawność francuskiego gabinetu i które go wydadzą bez obrony wszelkiemu niebezpieczeństwu, z którejkol­wiek pochodziłoby ono strony.

Bądź co bądź, moi improwizowani przyjaciele znaleźli sposób pokonania tej trudności; wynajęto mi prywatne konie i skierowano mnie <na Dubno z listem do policmajstra, który, mając przepustki,

będzie mógł mnie załatwić prawidłowo. Nie możma podróżować w Rosji pocztą bez specjalnego pozwolenia, które upoważnia poch­mistrza do dania koni. Pozwolenie to nazywa się podróznia.

Wszystkie te przygotowania ukończono dopiero koło jedena­stej wieczór; tak więc, straciłem na »szybkości podróży osiemnaścię godzin w Brodach i w Radziwiłłowie, godzin zresztą dobrze zuży­tych dzięki pani Hackel i jej salonowi, gdzie zebrały się naczelne władze. Nasze dyrekcje komor we Francji nie mają nic odpowiada­jącego stanowisku pana de Hackel w Radziwiłłowie. Dyrekcja je­go obejmuje sto pięćdziesiąt mil granicy, z nadzorem politycznym

i handlowym, co daje wielką ilość urzędników pod jego rozkazami. Pensja jego wynosi czterdzieści tysięcy franków, a zależny jest od generał-gubernatora kijowskiego. Zachęcano mnie, abym się mu przedstawił. Gubernator ten, bardzo sławny, generał Babików, wła­da Wołyniem, Ukrainą, Podolem i częścią Małorosji: przestrzeń

o wiele większa od Francji. Ten prosty rzut uprzytomni wam wiel­kość Rosji, gdzie wszystko ma kolosalne wymiary.

Odjechałem obsypany uprzejmościami, napojony wyborną her* batą, opatrzony własną poduszką pana de Hackel dla złagodzenia W8trząśnień kibitki, którą miałem podróżować. Wyobraźcie sobie, że być ciągniony kibitką czy czterema końmi, to jedno. Ten pojazd z drzewa i trzciny, pędzący z szybkością lokomotywy, odciska w wa­szych kościach wszystkie nierówności drogi z okrutną wiernością. Skacze się na trzech nogach, opada się na siano, woźnica nie tro­szczy się o was, jego rzeczą jest^jechać, waszą trzymać się. Raz ce-' sarz — który podróżuje w ten sposób — został na drodze; poczty- ljon przybywa na postój, obraca głowę, nie widzi cesarza. Cesarza, wysypanego w śnieg, znaleziono na drodze; nie miał urazy do» pocztyljona.

Oto więc pędzę przez bezkresne pola, w kibitce, obok niezna­jomego, któremu dano trzydzieści dwa ruble srebrem na koszta podróży, obliczone przez poczmistrza w Radziwiłłowie. Noc była wspaniała, niebo podobne do błękitnej zasłony upiętej srebrnemi

gwoździami. Tę głęboką samotność, tę pustynię, ożywiał dzwonek, który .zawsze dźwięczy u szyi konia, i którego jasny i jednostajny dźwięk staje się w końcu czemś niewypowiedzianie miłem. Co za refleksje mnie ogarnęły! Właśnie osiem dni temu jadłem obiad w Tillay u Verona, i wszyscy zaczęli się śmiać, słysząc że jadę do Kijowa, osiemset mil od Paryża. Co za różnica, podróżować go­ścińcem z Paryża do Gowesse, a jechać ,z Radziwiłłowa do Dubna, Jechałem przez ciemne lasy świerkowe, myśląc co chwila, że nasza łódka rozbije się o pnie zostawione przez chłopów ruskich na zie­mi; ale chłop, który powoził, widział wszystko w ciemności. To była jedna z najpiękniejszych nocy, jakie spędziłem w podróży. Niepodobna sobie wyobrazić uroku, jakiego się kosztuje, sunąc przez raieznaną pustynię z chyżośoią gołębia. Dusza upaja się jak tańcem derwiszów. Rytm dzwonka wspomaga siłę tego marzenia.

Wreszcie, o wpół do trzeciej, dotarłem do Dubina; zatrzymano mnie na stacji. Pewny mego przewodnika, rzuciłem się na kanapę twardą jak łóżko polowe, i spałem pierwszy raz od dziewięciu dni; spałem snem dziecka, snem zmęczonych zapaśników, snem którego nie przerwie salwa karabinowa.

Rano, policmajster, typowy Rosjanin, świeżo ożeniony, w peł­nym uniformie, z orderami i w czterokonnym powozie, zaskoczył mnie przy rannej kawie. Wszystkich ceremonji przepustki poczto­wej dopełniono. Ten ex-oficer gwardji cesarskiej żałował bar­dzo, że się spieszę; żona jego byłaby chciała zaprosić mnie na śnia­danie. Odłożyliśmy to do mego powrotu, i wyruszyłem o dziesiątej z intencją dorzucenia wystarczającej ilości kopiejek na piwo, aby jechać tak, jak jedzie cesarz, to znaczy trzydzieści wiorst na go­dzinę. I tak się stało. Gdyby nie niezliczone zmiany wehikułów, for­malności przeprzęgów, byłbym przebył sto mil w piętnaście godzin, ale trzeba mi było trzydziestu, traciłem bowiem pół godziny, a nie­kiedy trzy kwadranse w nocy ina stacjach. Dobić do Ukrainy! to była już nie chęć, ale namiętne pragnienie, bo to był spoczynek, a nie czułem już sił więcej niż na dobę. Co za podróż! Mój prze­

wodnik, jeden z tych ludzi których hart jest przysłowiowy, prosił mnie dziesięć razy aby się zatrzymać, dając mi znaki, które wyra­żały jeg-o zmęczenie i potrzebę snu, ale odpowiadałem: Berdyczów!

I człowiek ten, włożony do posłuchu, siadał spokojnie z powrotem na kibitkę, i patrzał na mnie aby sprawdzić czy jestem z ciała i ko­ści, jak on. Namiętność udziela człowiekowi najbardziej zniewie- ściałemu, najsłabszemu napozór, siłę oporu wyższą -od wszelkiej s/iły materjalnej; ale w żadnym momencie życia nie rozwinąłem tyle woli, tyle siły nerwowej. Kopyta końskie słały na mnie fale piasku

i kurzu, tak biegły szybko. Przyjemność, że mnie niosą rosyjskie konie szybciej niż niemiecka kolej żelazna, (podtrzymywała mnie. Żywiłem mego przewodnika sucharami i francuskim ozorem, pił zwłaszcza miezmącenie anyżówkę, którą mu dawałem.

Z Dubna do Annopola, dokąd przybyłem około szóstej wie­czór, widziałem jedynie łany zboża, strzechy płaskie jak tabakierki. Co jakieś pięćdziesiąt wiorst, widziałem przy drodze lub na hory­zoncie jedną z owych siedzib rzadkich ale wspaniałych, otoczonych parkiem i błyszczących zdała miedzianym dachem. Ale co za róż­nica z Galicją! Wszędzie gromadki chłopów i wieśniaczek idących do pracy lub wracających z pracy, wesoło, swobodnym krokiem, prawie wszyscy śpiewając. Z pewnością nikt nie przewidywał mego przejazdu i żadna władza nie zaleciła tym ludziom aby się weselili; to była natura schwytana na gorącym uczynku. Nie mówię o obec­nym stanie Galicji, bo to jest wyjątek spowodowany katastrofą, ale mieszkańcy trzech prowincyj które przebyłem, wyglądali o wiele weselsi niż ludzie których spotyka się na drodze we Francji. I nie^ dziw; kiedy się dowiedziałem o warunkach życia chłopów w Polsce

i w Rosji, tłumaczyłem sobie doskonale szczęście tych ludzi.

Bez paradoksu, można powiedzieć, że chłop ruski jest sto razy szczęśliwszy niż dwadzieścia miljonów Francuzów, z których się składa lud, to znaczy ci, którzy się nie liczą do bogatych, lub, jeśli wolicie, dostatnich. Chłop ruski ma swój domek z drzewa i upra­wia poza tem, na własne dobro, około dwudziestu naszych morgów.

Z tej ziemi nie jest winien żadnego rachunku swemu panu, który zostawia mu jej płody; winien mu jest tylko trzy dni pracy w ty­godniu, a jeżeli pracuje ponad ten czas, wówczas otrzymuje zapłatę. Tych sto pięćdziesiąt dni na rok potrzebne są na zoranie i obsianie ziemi pańskiej oraz na zebranie zboża. Tak więc, chłop płaci po­niekąd czynsz za swoich trzydzieści morgów stoma pięćdziesięcioma dniami pracy, coby wypadło we Francji na trzysta franków. Po­datki płacone przez chłopów są nieznaczne. Co więcej, pan jest obowiązany mieć zapasy zboża dostateczne dla wyżywienia jego chłopów w .razie nieurodzaju. Zważcie, że ta przymusowa praca wykonywana jest tak licho, iż korzystniej byłoby dla właścicieli aby chłopi byli wolni, i zmuszeni, jak nasi, pracować za zapłatę; jakoż chłop żyje wolny od trosk niby dziecko pańskie. Żywią go, płacą, a niewola nietylko nie jest dla niego klęską, ale staje się dlań źró­dłem szczęścia, spokoju. To też zaproponujcie ruskiemu chłopu wolność pod warunkiem pracy, opłacania podatków: nie zechce jej. Ci chłopi, którzy się wykupują, to są bogacze, ludzie stateczni, któ­rzy, zamiast pić, zbierali pieniądze. To wyjątki w tej klasie. Kiedy wybuchły rozruchy w Galicji, chłopi na Wołyniu dowiedzieli się

o tem; jeden z nich, spytany na wiecu coby poczęli bez panów, od­powiedział:

Musielibyśmy ich wynająć.

Czyż nie trzeba (powiedzieć z Janem Hus>sem: Sancta simpli- citas!

Barbarzyńska ciemnota, oto cecha chłopów; są zręczni, spryt­ni, ale trzeba będzie wieków aby ich oświecić. Mówić im o wolno­ści, to znaczy dla nich, jak dla murzynów, że nie będą pracować. Toby było rozprzężenie całego cesarstwa, opartego na posłuszeń­stwie. Rząd i właściciele, wszyscy ci którzy widzą nikłe rezultaty pańszczyzny, najchętniej nadziby przejść z obecnego stanu do sy­stemu pracy za zapłatę; ale trzebaby przebyć straszliwy kryzys, pi­jaństwo chłopów. Obecnie chłop myśli o zarobieniu pieniędzy jedy-, nie po to aby się upić wódką. Handel wódką jest jednym z głów-

nych dochodów właścicieli, którzy odbierają w ten sposób to, co dają chłopu jako zapłatę. Zatem, słowo wolność wyraziłoby się dla chłopa w swobodzie picia. Cóż za nieszczęścia towarzyszyłyby tej fazie! Można odgadnąć niektóre z nich. Po pierwsze, ziemia byłaby inieuprawioną, ustałyby dochody, galicyjski głód i tyfus wytrzebi­łyby ludność, państwo otrzymałoby cios; całe życie rosyjskiego or­ganizmu osłabłoby od tej choroby.

Chłop ma mało potrzeb. Ubiór jego jest prosty i niekosztowny. W zimie ma kożuch i czapkę baranią, które trwają dwadzieścia lat; w lecie płótnianka. Skóry baranie i płótna są bajecznie tanie. Sie­kiera służy mu za narzędzie do wszystkiego. Żywność, składająca się z chleba i z kilku gatunków kaszy, jest obfita i zdrowa. Chłop ma swoje bydło, które mu daje cielęta i mleko: życie tedy sprowa­dza się dla «niego do rzeczy bardzo prostych. Sam sporządza «obie wóz, konie są prawie darmo. To też chłop ruski może iść wszędzie, wszystko nosi z sobą. Siła jego fizyczna jest nadzwyczajna, znosi najcięższe trudy, jest fatalistą jak ludzie Wschodu. Całe to pań­stwo, na jedno słowo cara, mogłoby przewędrować z Rosji do Euro­py; znalazłoby z a powrotem wszystko bez zmiany. Drewniane cha­ty, wsie, miasta, mają charakter obozowiska, wszystko obliczone jest na krótkie trwanie. Można tu policzyć na palcach domy z ce-« gieł. W trzech gubernjach, wielkich razem jak cała Francja, któ- remi włada generał Bibikow, niema ani pięciuset dworów takich jak ten do którego jechałem.

Od granicy do Berdyczowa to jakgdyby nasza Beauce, ale Beauce sto mil długa a sto mil szeroka, przecięta piaszczystemi przestrzeniami, porosłemi świerkowym lasem. Pod wieczór, przy­byłem do małego miasteczka, Annopola; ale zanim w nie wjecha­łem, ujrzałem na gościńcu właściciela, który się przechadzał w to­warzystwie żony pod murem okalającym jego siedzibę. Jestto jedna z osobliwości tej pustyni, prawie wszystkie bowiem dwory, iiawet najparadniejsze, mają ogrodzenie z wikliny plecionej na palikach,

albo z gliny, z desek, lub pni rozciętych na dwoje. Park Branickie- go na drodze kijowskiej to jedyny, który jesit otoczony inurem.

W tej chwili, na widok jedynego cywilizowali ego człowieka jakiego spotkałem, upadając ze zmęczenia i głodu, miałem chętkę wysiąść i poprosić o gościnę; ale pewność ze zwaliłbym się tam chory, obawa zostania zbyt długo u nieznajomego, dały mi straszli­wą odwagę jechania dalej. I w istocie, nazajutrz rano koło ósmej ujrzałem wielkie miasto; myślałem że to jest Berdyczów. „Był już czas46, powiedziałem sobie w duchu, czując w tej chwili całe zmęczenie. Omyłka, wynikła z przeświadczenia że jestem w Berdy­czowie gdy byłem dopiero w Żytomierzu, przyprawiła mnie o stratę dwóch godzin, ale iz wydarzeniami tak komicznemi i w których charakter Żydów ujawnił się tak doskonale, że opowieść tych cu­downych scen, w których pięć rozmaitych osób grało swoje role, miałaby wszystkie cechy powieści i komedji. Zachowuję ten epizod aby rozweselać smętne obiady, jakie przychodzi czasem cierpieć w świecie. Ta komedja pomnoży skarbiec moich anegdot z podróży.

Wściekły że straciłem dwie godziny, podwoiłem extra-nap.iw- ki, i robiłem blisko trzydzieści sześć wiorst ma godzinę; to też uj­rzałem koło południa wzgórze, na którem mieści się znamienite miasto (Berdyczów, należące, podobnie jak siostrzane Brody, do Radziwiłłów. Tam ujrzałem z nowem zdziwieniem domy tańczące polkę, to znaczy wszystkie pochylone, jedne na prawem biodrze, drugie na lewem, niektóre jakby kiwające nosem, większość rozła­żąca się, niektóre mniejsze od naszych bud jarmarcznych, czyste jak chlewki. Jest to widok tak nieoczekiwany dla Europejczyka, dla Paryżanina, że trzeba go oglądać kolejno w kilku miastach, nim się do niego przywyknie. Ten obóz żydowski był pełen Żydów, wszyscy wylegli na ulicę. Widząc Berdyczów, człowiek pyta się czy te domy, które trzech komisjonerów paryskich zabrałoby na jeden zawód, są zamieszkałe. Ciżba była tak zbita, że mój powóz zaprzę­żony w sześć koni, mimo dzikich krzyków pocztyljona, przebijał

się przez nią z wielką trudnością; kiedy zaś osie trącały jakiegoś głuchego, w-oźnica troszczył się o to bardzo /niewiele.

Wreszcie przybyłem na dziedziniec p,ocztowy, ale tam, pod po­zorem że książę Warszawski ma przejeżdżać, odmówiono mi koni. Policmajster zrobił uwagę, że moje pozwolenie pocztowe kończy się w Berdyczowie; zaezem poczta zażądała sześciu rubli za prze­jazd do Wierzchowni. Do pałacu jest sześćdziesiąt wiorst, jedzie się bocznemi drogami, słowem cała masa rosyjskich argumentów. Wszystko to wytłumaczył mi krawiec Francuz, osiadły w Berdy­czowie, który był dla mnie bardzo grzeczny i usłużny. Chmara Ży­dów (naliczyłem ich do dwudziestu pięciu) oblegała mnie, wszyscy czarni jak seminarzyści, z brodami które podrygiwały w słońcu, z oczyma które błyszczały jak karbunkuły i chciwemi rękami które odpychałem laską, wszystkie bowiem chciały macać mój łańcuszek od zegarka aby sprawdzić jego wagę i rzetelność złota. Ten sabbat chciwości przejął mnie dreszczem. Krawiec zaciągnął mnie do skle­pu z suknem, i tam postawił na straży subjektów, aby nie dopuścić do wtargnięcia do magazynu, gdzie mogłem wypić filiżankę kawy. Tymczasem targowano się za mnie z Żydami, którzy o połowę ta­niej niż poczta podjęli się mnie zawieźć, i to w szybszem tempie, do Wierzchowni. Dzięki uprzejmości ipana Ravel, autokraty kami­zelek i dyktatora elegancji na Ukrainie, wyruszyłem o drugiej bud­ką żydowską. Ujrzałem wówczas prawdziwe stepy, Ukraina bowiem zaczyna .się od Berdyczowa.

To, co widziałem dotąd, to było nic. To jest pustynia, króle-» stwo zboża, prerja Coopera i jej cisza. Tam zaczyna «ię gleba ukra­ińska, ziemia czarna i tłusta na głębokość pięćdziesięciu stóp, a czę­sto i więcej, której nie nawozi się nigdy i gdzie wciąż się sieje.

Ten widok wprawił mnie w osłupienie, zapadłem w głęboki sen: o wpół do szóstej obudził mnie krzyk Hebrajczyka, witającego Ziemię Obiecaną. Ujrzałem mały Luwr, świątynię grecką, ozłoconą zachodem słońca, wznoszącą się nad doliną, trzecią doliną, jaką oglądałem od granicy!...

DO PANI LAURY SUR VILLE, W PARYŻU

Wierzchownia, 8 października 1847.

Droga siostro!

Zajechałem tu bez wypadku, poza straszliwem zmączeniem: zrobiłem ćwierć średnicy ziemi, a nawet więcej, w ciągu tygodnia, me zatrzymując się ani nie kładąc; gdybym zrobił drugie tyle, był­bym juz za Himalajami! Ponieważ przybyłem na dziesięć dni przed moim listem, zdumiałem wiełce moich przyjaciół, miłe ujętych tym pośpiechem.

Ta siedziba to istny Luwr, a majątek jest wielki jak u nas de- partament. Niepodobna sobie wyobrazić obszaru i żyzności tych ziem, których nie nawożą nigdy i gdzie sieją zboże co roku. Mimo że miody hrabia i młoda hrabina mają we dwoje jakieś dwadzie­ścia tysięcy chłopów9 co stanowi czterdzieści tysięcy dusz, trzebaby ich czterysta tysięcy, afey móc uprawić całą tę ziemię. Obsiewa się tylko tyłe9 iłe mogą zebrać.

Ten kraj jest osobliwy w tym sensie9 że obok największych wspaniałości brak jest najpospolitszego komfortu. Ten majątek jest jedyny9 który posiada lampę Carcel i szpital. Są tu lustra na dzie­sięć stóp wysokie9 a niema obić na ścianach. A i tak Wierzchow- nia uchodzi za najzbytkowniejszą siedzibę na Ukrainie9 która jest wielka jak Francja. Zażywa się tu cudownego spokoju. Władze były wobec mnie pełne względów9 powiedziałbym nawet galanterji; ale też bez tych cudów nie zdołałbym zrobić kroku, nie znając ję­zyków krain, które przebywałem. Od granicy europejskiej aż do Odessy to niby jedno pole naszej Beauce.

Moje przybycie poprzedził smutny zwiastun: pożar, który zni­szczył szereg domów; a w dwa dni później, wybuchł drugi, przera­żające widowisko, które oglądałem własnemi oczami.

Mimo żyzności ziemi, przeobrażenie zbiorów w pieniądze jest bardzo trudne, bo rządcy kradną; brakuje też rąk do młócenia zboża, które młóci sią maszynami. Mimo to, nie wyobrażacie sobie bogactwa i potęgi Rosji; trzeba to widzieć aby uwierzyć. Ta potęga

i bogactwo są całe w ziemi; i to uczyni wcześniej czy później Ro­sją panią europejskiego rynku ziemiopłodów.

W tym przedmiocie, oto wiadomości, jakie przesyłam twemu mężowi, i pytania, na które proszę o odpowiedź.

Hrabiostwo Mniszech mają dobra jedne z najpiękniejszych w cesarstwie, i położone, szczęściem dla nich, na granicy rosyj­skiej, o pięć francuskich mil od miasta Brody. W Brodach zaczyna się gościniec galicyjski, który prowadzi do kolei żelaznej w Krako wie; od Krakowa zaś do Francji kolej będzie skończona na 15-ty tego miesiąca, była już bowiem tylko kilkumilowa luka dla dokoń­czenia odcinka między Hamm a Hanowerem, który otwierają w chwili gdy otrzymacie ten list. Otóż w tej chwili, we Francji, gdzie jest ogromne zapotrzebowanie dębiny na progi kolei żelaz­nej, prawie że brak dębowego drzewa. Wiem, że dębina wzrosła prawie w dwójnasób w cenie w budownictwie i w stolarstwie.

Na tej zasadzie, ci państwo, którzy mają dwadzieścia tysięcy morgów wysokopiennego lasu dębowego, mogą sprzedać sześćdzie­siąt tysięcy pni dębowych dziesięciometrowych, mających w prze­cięciu piętnaście cali średnicy u podstawy, a dziesięć cali w miej­scu gdzie się ucina pień z cieńszego końca. Trzebaby obliczyć cenę, jaką można dać za każdą sztukę właścicielowi, biorąc w rachubę: 1) transport z Brodów do Krakowa (80 mil), 2) fracht kolejowy z Krakowa do Paryża, licząc w to przeprawę Renem w Kolonji i Elbą w Magdeburgu; te punkty bowiem (jako że niema mostu w Kolonji, a robi się dopiero w Magdeburgu) wyma­gają przeprawy wodą; przewóz takich sześćdziesięciu tysięcy be­

lek, to nie bagatela. Ale, jeżeli pierwotna cena byłaby np. 10 fran­ków, a koszta transportu wynosiłyby 20 franków (podają jakieś cyfry by objaśnić moje rozumowanie), jeżeli tedy tram wypada po trzydzieści franków, chodzi o wiadomość, co warte jest w Pa­ryżu sześćdziesiąt tysięcy sztuk dębiny trzydziestu stóp długości (z ociosaniem), które dałyby sześćdziesiąt tysięcy tramów po dwa­dzieścia stóp i sześćdziesiąt tysięcy progów kolejowych po dzie­sięć stóp. Gdyby to dało tylko po dwadzieścia franków zysku, toby wynosiło miłjon dwieście tysięcy franków.

Sprawy tego rodzaju nie da się załatwić bez bankiera; dalej, rozumie się samo przez się, że można to uskutecznić tylko czę­ściowo, zacząć od dziesiątej części i przyjąć dwa lata na tę olbrzy­mią eksploatację, dając rękojmie. Otóż, wiem, że we Francji dąb tych rozmiarów sprzedaje się po sto franków. Powiedz mężowi, że w dyrekcji kolei północnej znajdzie wszystkie możebne infor­macje, czy to co do frachtu na czterech linjach kolejowych, które łączą się z sobą i biegną od Paryża do Krakowa, czy też co do tranzita i rabatóiv jakie dają towarzystwa, gdy chodzi o podobną operację.

Trzeba mi kategorycznej odpowiedzi w tej sprawie, która, gdyby nam dała tyłko pięć franków zysku od tramu i dwa franki od progu, wówczas, po pokryciu wszystkich kosztów, stanowiłaby majątek czterystu dwudziestu tysięcy franków. Rzecz warta jest, uby o niej pomyśleć. Otóż, niema wątpliwości co do istnienia sześć­dziesięciu tysięcy pni dębowych, a jeszcze mniej co do mojej moż­ności kupienia ich po cenie x; ale wątpię, aby je można było do­stać taniej niż po ośm franków; to byłaby ostatnia cena. Ponieważ mówię tyłko o pniach a nie o gałęziach, dałoby się może, gdybyś­my się podjęli wycięcia, wykroić sto dwadzieścia tysięcy progów z grubych konarów, nie licząc nieprzebranej ilości drzewa na opal. Z Krakowa do Brodów liczą ośmdziesiąt francuskich mil ivybornej drogi; w zimie jest sanna. Funkcjonują poczty, oprócz tego konie utrzymywane przez żydów, którzy są inteligentni, śmiali w intere­

sach i którzy przedstawiają tern samem ivszystkie korzyści kon­kurencji. Odpowiedzcie mi zatem możliwie najrychlej, i niech mi Surville sporządzi ścisły wykaz wszystkich kosztów, jakie pocią­gnąłby przewóz z Krakowa do Paryża, transita, ceł, jeżeli są we Francji etc. Dowiem sią tutaj, ile wynosiłby koszt transportu z Bro­dów do Krakowa i doliczą go. Wyświetlimy ten interes listownie, a na wiosną bądzie go można zrobić, jeżeli, po dojrzałem zbada­niu, jest do zrobienia. Nie trzeba sią dziwić temu że jeszcze jest do zrobienia, kiedy sią zna beztroską właścicieli ziemskch w tym kra­ju: to rodzaj mrożonych Antyllów, gdzie właściciele są kreolami ex- ploatującymi ziemią rąkami mużyków. Ci dwaj panowie Mniszcho- wie to chodząca uczciwość; nie może być najmniejszej obawy o so­lidność ich słowa łub kontraktu; co zaś do wyrąbu, mają zamiar wykarczować dwa tysiące morgów; zatem w zakresie dwóch ty sią- cy morgów niema żadnej trudności. Nacechowałoby sią drzewa na pozostałych czternastu tysiącach morgów. Pragnąłbym aby ten inte­res przyszedł do skutku, a wiadomość jaką wam przesyłam świad­czy że zawsze myślą o was i o moich siostrzenicach. Rzecz sprowa­dza sią do dowiedzenia sią, jaki transport jest droższy, wodą czy koleją; jeżeli bowiem przewozi sią z olbrzymim zyskiem świerki z Rygi i z Archangielska do Hawru, stwarzając fortuny w Rydze, w Hawrze i w Paryżu, cóż bądzie dopiero, kiedy, zamiast przewo­zić świerki, bądzie sią przewoziło dąby, których wartość jest eo­na jmniej podwójna.

A teraz, dają ci zlecenia dla mnie niezmiernie ważne: miano­wicie czytać uważnie dzeinniki i przesyłać mi natychmiast wiado­mości, czy kolej Północna powiąksza kapitał i czy wzywa do wpła­ty. Jestto, powtarzam ci, rzecz najwiąkszej wagi. Oto mój adres, którego proszą cią nie dawaj nikomu: „Pan de Balzac, Wierzchów- nia, koło Berdyczowa, gubernia kijowska (cesarstwo rosyjskie), przez Forbach, Kraków i Brody.

Życzą, aby ten list zastał was wszystkich w dobrem zdrowiu i aby zawierał dla was wiącej niż nadzieją.

Zaziębiony jestem od dwóch dni, co potnva prawdopodobnie dwa miesiące; na razie nie mogą wychodzić z domu. Mam je- chać do Kijowa, Rzymu północy, miasta o trzystu kościołach,

się pokłonić generał-gubernatorowi, wicekrólowi trzech gu- bernij wielkich jak królestwo, i uzyskać pozwolenie pobytu. Fi- zycznem niepodobieństwem jest, afeym mógł wrócić do Francji wcześniej niż za sześć lub osiem miesięcy, zaczyna się bowiem zi­ma, a nie mogę ryzykować podróży w zimie. Prawdopodobnie bę­dą w Paryżu w kwietniu, ale wrócą z pewnością tutaj, chcemy bo­wiem zrobić podróż na Krym, na Kaukaz, aż do Ty flisu. Ta podróż bardzo mi sią uśmiecha; niema nic piąkniejszego niż tamte strony. Powiadają, że to Szwajcarja, z dodatkiem morza i podzwrotniko- ivej wegetacji.

Bywaj wiąc zdrowa; prawda, jeszcze słówko. Cholera ivraca do nas, jest już w Kijowie lub blisko tego, i czyni sumienne spu­stoszenia. Nie miej o mnie żadnych obaw, bo cholera zabija jedynie ciepłych wujaszków, a moja sukcesja nie jest jeszcze dość poważ­na, aby mnie cholera wziąła pod uwagą; zostawia w spokoju łudzi, którzy mają jeszcze długi.

Tysiąc serdeczności wszystkim, a tobie w szczególności.

DO TEJŻE

Listopad 1847.

Droga siostro!

Powiedz mążowi, że drzewa mają właśnie te rozmiary których brak we Francji, i że jest z pewnością ze sto tysiący pni; ale jego rachunki są ścisłe, aż nadto prawdą jest, że transport z jednej łinji kolejowej na drugą we Wrocławiu, w Berlinie, w Magdeburgu, uda­remnia wyzyskanie tych bogactw. Myślałem właśnie o tem w czasie gdy szedł twój list.

Niema sposobu przewiezienia drzewa do Wisły i załadowania go w Gdańsku do Hawru, bo niema drogi między miejscem pro­

dukcji a Bugiem, który jest jednym z dopływów Wisły. To mi przy­pomina historję czterdziestu tysięcy morgów lasu kupionego za pól miljona w Owernji9 który zrujnował nabywcą dla braku środków transportu. W swoim czasie opowiadano mi, ze w Archangielsku są mil jony ogromnych pni, które pokrywają niby olbrzymią tratwą morze lodowate.

Niepodobna sobie wyobrazić olbrzymich bogactw, nagroma­dzonych w Rosji a bezwartościowych dla braku środków transpor­tu. Palimy tutaj (a Wierzchownia to jest pałac!) słomą: spala sią w ciągu tygodnia w piecu wszystką słomą, jaką sią widzi na targu św. Wawrzyńca w Paryżu. Kiedyś zaszedłem w Wierzchotcni na folwark, to jest miejsce gdzie sią ustawia stogi zboża, gdzie sią młóci zboże maszynami: było tam, na tą jedną wieś, dwadzieścia stogów trzydzieści stóp wysokich na pięćdziesiąt kroków długości

i dwanaście kroków szerokości. Ale kradzieże rządców, koszta, uszczuplają znacznie dochód. Nie ma sią pojęcia u nas o tem ży­ciu. W Wierzchowni trzeba mieć wszystkie przemysły u siebie w domu: jest cukiernik, tapicer, krawiec, szewc, etc., przywiązani do domu. Rozumiem teraz trzystu domowników, o których mówił mi w Genewie nieboszczyk p. H., który miał na swoich usługach całą orkiestrą. Hrabia Jerzy Mniszech, szczęśliwy małżonek hrabi­ny Anny, posiada na Wołyniu zamek, który jest niby polski Wer­sal; mam jechać go oglądać. Mieszka tam jego brat, bo hrabia Mni­szech przebywa stale w Wierzchowni.

Moje najgorętsze chęci jeszcze nie są bliskie spełnienia. Pani Hańska nieodzowna jest swoim dzieciom; prowadzi je, oświeca w rozległym i trudnym zarządzie tych majątków. Oddała wszystko córce, znałem jej intencje od czasu Petersburga. Jestem zresztą bardzo rad, że szczęście mego życia oczyszczone jest z wszelkie­go interesu; tem żarliwiej strzegę tego, co mi powierzono. Będę w kłopotach jeszcze na jakie dwa lata, rok 1848 bowiem będzie tak trudny do przeżycia, że będę musiał opóźnić o kilka miesięcy cał­kowitą spłatę matki; chyba że prace literackie byłyby bardzo wy­

dajne. Trzeba mi było przyjechać tutaj, aby sobie zdać sprawą

2 niewiarygodnych trudności, jakie stają na drodze spełnienia moich pragnień.

Cholera srozy się dokoła nas w okrutny sposób. W Sawatawie zmiotła dziewiąć tysiący osób, a w Kijowie, dokąd się udałem, za­bierała po czterdzieści do pięćdziesięciu osób dziennie; wybrałem się bowiem w końcu do Kijowa, a moje panie towarzyszyły mi. Młody hrabia spotkał nas w drodze; wracał z olbrzymiego majątku, wielkiego jak cały departament S eine et Marne, i przeciętego trzema rzekami: Dniepr, Prypeć i Teterów; chodziło o to, aby od- dalić nieuczciwego rządcę. Udaliśmy się na jego spotkanie; widzia­łem tedy Rzym Północy, prawowierne miasto o trzystu kościołach, bogactwa Ławry, św. Zofję stepów. To warto raz widzieć. Spotka­łem się z niesłychaną uprzejmością. Czybyście uwierzyli, ze pewien bogaty muzyk czytał wszystkie moje książki, ze pali na moją in­tencję co tydzień świecę przed świętym Mikołajem, i ze chciał opłacić służbę jednej z sióstr pani Hańskiej, aby się dowiedzieć kiedy będę wracał aby mnie zobaczyć. Cholera przeszła również przez Wierzchownię; w tej chivili, powiadają, jest w Wiedniu; ale my wszyscy mamy się dobrze. Zabrała syna bogatej pani Branic- kiej, pięćdziesiąt wiorst stąd. Mamy zresztą wybornego lekarza, osiadłego tutaj od dwudziestu łat; Wierzchownia bowiem ma sporo ludności dzięki fabryce sukna, bardzo dobrego. Robią mi paltot podbity syberyjskim lisem, z krajowego sukna, abym mógł przebyć zimę; i to sukno nie gorsze jest od francuskiego. Wyrabia się go dziesięć tysięcy sztuk rocznie.

Mam rozkoszny apartamencik: salon, gabinet i sypialnię; ga­binet jest z różowego stiuku, z kominkiem, wspanialemi dywanami, i wygodnemi meblami, okna cale ze szkła bez cynfolji, tak że wi­dzę krajobraz na wszystkie strony. Możesz sobie wyobrazić, co to jest za Luwr ta Wierzchownia, gdzie jest pięć czy sześć aparta­mentów tego rodzaju dla gości.

Pracuję w tej chwili wiele, chcę za powrotem wydać tyle ksią-

źek, aby załatać moje sprawy. Jem śniadanie u siebie i schodzą aż na obiad; ale panie i hrabia Jerzy odwiedzają mnie potrosze. Życie nawskroś patrjarchalne, bez żadnego przymusu. Wszystko tu jest na miejscu, podczas gdy gdzieindziej jestto ciekawe połączenie zbytku i nędzy. Takie wrażenie robi Kijów. Przywiozę, dla przy­brania schodów u siebie, widoki z Kijowa, wykonane przez jakie­goś Niemca i bardzo dobrze lito grafowane.

Listy wasze sprawiły mi wiele przyjemności; zachwycony je­stem wiadomością, jaką mam od matki, że domek przy ulicy For- tunee jest pod dobrą pieczą; pani Hańska była pełna obaw o tę siedzibę, gdzie jest tyłe bogactw. To owoc sześciu lat oszczędności;, obawia się złodziei lub nieszczęścia.

Cofnąłem się przed kosztem ubezpieczenia mebli, wszelki bo­wiem wydatek przeraża, kiedy jest jeszcze wszystko do zapłacenia i wszystko do wydania na srebro, biełiznę, resztę umeblowania, po­wozy, etc. To gniazdko usłane jest źdźbło po źdźble. Dobrze było­by, gdyby matka zachodziła tam co tydzień pytać czy nie przyje­chałem; toby trzymało ludzi w pogotowiu.

Bądź zdrowa: dziś jest dzień, w którym posyła się kozaka z listami do Berdyczowa, sześćdziesiąt wiorst przez stepy, trzeba więc kończyć.

Piszcie, ile będziecie mogli i wierzcie w pełne przywiązanie wuja, brata i syna.

Potwierdzaj mi zawsze odbiór listu, bo kozacy upijają się, gu­bią listy; choćby dostali w skórę, to nie wróci korespondencji!

DO TEJŻE

Wierzchownia, 26 stycznia 1848.

Droga siostro!

Otrzymałem dziś wszystkie twoje listy i ledwie mam czas po­dziękować ci, bo gotuję się do wyjazdu, a odbędę tę podróż w ta­kie mrozy (mieliśmy 21 stopni dziś rano!), że trzeba poczynić

wszelkiego rodzaju przygotowania. Ale kochani moi przyjaciele ro­zumieją się na tem; właśnie przymierzałem płaszcz do włożenia na futro, który jest jak istny mur.

Kiłka dni temu, w czasie przejażdżki sankami, spostrzegłem, że moje futerko z syberyjskiego lisa jest niby listek bibuły wobec tego straszliwego mrozu. Jadą za piąć dni. Wplata, jaką muszą uskutecznić w moje akcje kolei żelaznej, wzywa mnie bezwarun­kowo do Paryża, a wszelka przyjemność kończy sią wobec intere­sów, zwłaszcza jeżeli są nie moje! Piszą tedy to słówko w pośpie­chu, prosząc cią, abyś powiedziała matce, niech pójdzie na ulicą Fortunee uprzedzić, że, począwszy od 16 lutego, trzeba sią mnie spodziewać codzień.

To nie byłby powód aby sią niepokoić gdybym nie przyjeż­dżał; z powodu nagromadzenia śniegów, może być opóźnienie ośmio a nawet dziesiąciodniowe; mogą być uwiąziony w okropnych małych miasteczkach.

Nie mów o moim przyjeździe nikomu; chcą być jakiś czas w Paryżu sam; mnóstwo ludzi, wizyt, rzuciłoby sią na mnie, a ja chcą przedewszystkiem skończyć moją pracą.

Do zobaczenia zatem, niedługo. Uściskaj odemnie matką i cór­ki. Serdeczności dla mąża, dla ciebie najczulsze słowa.

DO PANA FROMENT MEURICE W PARYŻU

Wierzchownia, 1848.

Drogi panie Froment Meurice.

W dzień mego wyjazdu byłem tak zająty, że zapomniałem przypomnieć o puharze z kornaliny, który miałeś pan wykonać od dwóch lat. Bardzo mi przykro, że muszą stąd panu pisać, że tą rzecz trzeba wykonać; rujnuje pan opinją handlu francuskiego, którego niesłowność jest na antypodach obyczajów tego kraju, ży­jącego posłuszeństwem i punktualnością. Toteż Francuzi uchodzą

słusznie za war jat ów, zwłaszcza od lutego 1848. Jestem bardzo upo­korzony, kiedy widzą, ze poszczególni obywatele utwierdzają tę

o pin ją.

Ale może pan napratvic to zaniedbanie przy odrobinie dobrej woli. Oto szczegóły sprawy, które panu powtarzam, bo z pewno­ścią ich pan zapomniał.

Chcą, aby puhar podtrzymywały z dwóch stron dwie postacie, j jedna przedstawiająca Nadzieją, druga Wiarą. Znajdzie pan \ te ałegorje na grobowcu ksiącia Br etan ji, albo w jakim podrączni- ku. W potrzebie p. Laurent-Jan narysowałby je panu dla mnie, gdyby go pan poprosił. Nadzieja ma trzymać kartą, na której bą- dzie wypisane błąkitną emalją: Neuchâtel, 1883, a Wiara kartą, na której Amor, na kolanach, bądzie trzymał puhar w obu rąkach. Podstaiva, na której wszystko bądzie spoczywało, ma przedstawiać kaktusy, cierniste rośliny i głogi. Wszystko z pozłacanego srebra. j

Ponieważ dają panu piąć do sześciu miesięcy na ivykonanie tej małej roboty, może mi pan sporządzi szkic i wrączy go mojej matce, która mi go prześle.

Tysiąc uprzejmości dla pana i dla szanownej małżonki.

DO PANA LAURENT-JAN W PARYŻU

Wierzchownia, 1848.

...Mamy tu człowieka, który obrabia żelazo w cudowny spo­sób: gdybyś mi zechciał przesłać rysunek jakiego puharu, choćby najbogatszy, onby go potrafił wykonać, bądź w srebrze bądź w że- j lazie. To istny Benvenuto Cellini wyrosły niby grzyb w stepach Ukrainy. Gdybyś mógł dołączyć do tego rysunku trochą dobrych rycin, które trafiają sią czasami za bezcen, i złożyć małą kołekcyjką ornamentów, zwróciłbym ci te koszta z przyjemnością; podałbym ci zarazem drogą, którą mógłbyś mi je przesłać. Pomoglibyśmy w ten sposób godnemu i wielkiemu artyście, dostarczając mu wzorów.

DO PANI DE BALZAC W PARYŻU

Wierzchownia, 6 listopada 1848.

Droga matko. Posyłam ci sumą, którą zapowiedziałem. Od cza- su jak pisałem do ciebie, chwycił mnie rodzaj ostrego bronchitu, tak ze przez dziesięć dni nie mogłem ani pisać ani wychodzić; ta choroba nie zrobiła mi dobrze w trakcie kuracji płuc! Zatem nie będę mógł być na nowy rok w Paryżu, jak przypuszczałem.

Mamy tu czas bardzo ciepły, tak iź sanny nie będzie przed styczniem, i będę mógł jechać dopiero wtedy. Ponieważ pani Hań­ska otrzymuje swoje czynsze w tym czasie, a chce umorzyć dług zaciągnięty dla ulicy Fortunée, prawdopodobne jest, że ci wyślę potrzebną sumę z instrukcjami dla pana Gavault, iżby ta sprawa była ukończona w pierwszych dniach stycznia. Napiszę do ciebie w tej mierze, w swoim czasie i miejscu.

Byłem bardzo chory przed moim bronchitem, ale w chwili gdy do ciebie piszę, jest takie polepszenie w sercu i płucach, że trzeba wierzyć, iż te dwie kolejne choroby stanowiły szczęśliwe przesile­nie dla chronicznego cierpienia, które kuru je doktór. Obecnie przychodzi duszność jedynie kiedy się schylam, albo kiedy poru­szam ramionami. Mogę chodzić a nawet mogę wspinać się na pa­górki bez zbytniej trudności. Zacznie się znowu kurację na dwa miesiące.

Skoro tylko przyjadę, zakończę wszystkie rachunki za dom i zaległości dostawców.

Nie zapominaj kazać palić we wszystkich kominkach w wilgot­ne dni, nie oszczędzaj na tern i staraj się przy pomocy kaloryfera utrzymać jednostajną temperaturę w całym domu.

A więc, droga mamo, skończył się straszliwy rok! był dla mnie wysiłkiem, którego niepodobna powtórzyć. I czy nie straszne jest pomyśleć, że jeszcze będziemy dłużni tyle pieniędzy za ten dom?

Do widzenia: uważaj na siebie, oczekuj mnie z końcem stycz­nia lub najpóźniej w pierwszych dniach lutego. Najczulsze słowa etc.

DO PANIEN ZOFJI I WALENTYNY SURVILLE W PARYŻU

Wierzcliownia, listopad 1848.

Moje drogie i szanowne siostrzenice!

Jestem bardzo rad z waszych listów, które sprawiły mi tu wiel­ką przyjemność i które w każdym innym niż w waszym wu- jaszku, znanym z przyjemnych opowiastek, obudziłyby najczar­niejszą zazdrość swą wdzięczną lekkością oraz doskonałością stylu. Toteż przyniosą one, tak jednej jak drugiej, jako nagrodą należ­ną za tak piękne talenty, futerka, wspaniale t e r m o l a m a, podbite najpiąkniejszem futrem, które wasz dostojny wuj będzie się starał przemycić przez komorę, i które ściągną na was zazdrość wszystkich waszych koleżanek z lekcji rysunków. Nie zużyjecie zapewne nigdy waszych t er m o lam a; ta piękna i mocna mate- rja czerkieska trwa dziesięć i piętnaście lat; z termolama jest tak jak z ciepłymi wujaszkami; trzeba je — czy ich — dobijać, ni­szczyć własnoręcznie, z rozmysłem, co prowadzi za wujów do kry­minału, a za termolama do sprawienia nowych; ot co!

A teraz, moja dobra Zośko, nie trzeba się bać muzykowania z hrabiną Jerzową, bo ona ma dar do muzyki równie wielki jak zamiłowanie, i gdyby nie była z domu posażną jedynaczką, byłaby wielką artystką. Jeśli będzie mogła za półtora roku albo za dwa lata przyjechać do Paryża, będzie tam brała lekcje kontrapunktu i kompozycji, bo tylko tej umiejętności jej brak. Ma ręce bez prze­sady ośmioletniego dziecka, i te ręce niedostrzegalne, miękkie, białe, których trzy zmieściłyby się w mojej, mają siłę żelazną, jak ręce Liszta, oczywiście w odpowiednich proporcjach. Nie palce ale klawisze się gną; obejmuje dziesięć klawiszów, trzeba widzieć ten cud aby uwierzyć. Muzyka, matka i mąż, — oto w trzech słowach cały jej charakter. To Fenełla domowego ogniska, błędny ognik naszych dusz, nasza wesołość, życie zamku. Kiedy jej niema, same mury wiedzą o tem, tak je rozwesela swą obecnością. Nigdy nie

znała nieszczęścia, nie wie co to przeciwność, jest bożyszczem wszystkiego co ją otacza, — a ma wrażliwość i dobroć anioła; mó­wiąc o niej trzeba w jednem zdaniu złączyć przymioty, które wszel­ki moralista uważałby za niemożliwość, a przecież to jest prawda, bijąca w oczy wszystkich co ją znają.

Jest głęboko wykształcona bez pedanterji; rozkosznie naiwna, wesoła jak dziecko, mimo iż mężatka; śmieszka jak mała dziew­czynka, co jej nie przeszkadza żywić święty zapał dla wszystkiego co piękne. Fizycznie, posiada wdzięk piękniejszy od samej pięk­ności; wdzięk, który rozświetla cerę jeszcze śniadą (ma ledwo sze­snaście lat!), nosek ładnie zarysowany ale zachwycający jedynie z profilu; kibić czarująca, szczupła, smukła; nogi, ręce, cienkie, ivytworne, i takie maleńkie jak mówiłem. A wszystkie te zalety podnosi wzięcie dumne, rasowe, ta jakaś naturalna wyniosłość, którą nie wszystkie królowe mają i która zupełnie się zatraciła we Francji, gdzie wszyscy chcą być równi. Ta dystynkcja, to wzięcie wielkiej damy, to jeden z najcenniejszych darów, jakie Bóg — Bóg kobiet — może im dać.

Hrabina Jerzowa mówi czterema językami jak własnym. By­strość jej obserwacji zdumiewa mnie samego; nic jej nie uchodzi, a przytem jest niesłychanie delikatna i cudownie pewna w przy­jaźni. Słowem, po dwóch tygodniach spędzonych z nią, nie znajdu­je się dla niej lepszego określenia niż rzadka perła. Mąż ubóstwia ją, ja ją ubóstiviam, dwie staropanniejące kuzynki ubó­stwiają ją, i będzie się ją ubóstwiało zawsze, bo zawsze znajdą się nowe przyczyny aby ją więcej kochać.

Byłbym bardzo rad dowiedzieć się, że Walentyna uczy się tyle co hrabina Jerzowa, która, poza wszystkiemi swojemi studjami, pra­cuje jeszcze specjalnie i codzień nad fortepianem. Owo cudowne wykształcenie, to owoc pracy, od której miss Walentyna stroni tro­chę zanadto; otóż, powiem mojej drogiej siostrzenicy, że robić tylko to co się lubi, to źródło wszelkiej deprawacji, zwła­szcza u kobiet. Zasady, spełniony obowiązek, rządziły dziecin-

stwem młodej hrabiny, mimo ze bogatej jedynaczki; toteż jeszcze dzisiaj czuje się małą dziewczynką wobec matki, współzawodniczy ze wszystkimi o zaszczyt usługiwania jej, odnosi się do matki z sza­cunkiem iście angielskim, feudalnym; umie połączyć głęboką mi­łość z głębokim szacunkiem, czułość z poufałością, bez najmniej­szego niebezpieczeństwa dla olbrzymiego dystansu jaki istnieje między matką, która ją zrobiła tem czem jest, a córką, choćby naj­bardziej skończoną i doskonałą. Młoda hrabina nigdy nie powie­działa do matki ty; cudownie rozwiązuje problem najtkliwszej czułości oraz pełnych szacunku względów. To nie jest krytyka na­szych obyczajów, to próba tvytłumaczenia tego wielkiego tonu, te­go niewytłumaczonego wzięcia pani Hańskiej i jej córki, które po­lega jedynie na odcieniach; otóż my, we Francji, skasowali­śmy odcienie, dystanse; nie spotyka się już u kobiet owego połączenia godności osobistej z domowemi i religijnemi cnotamu Odmierzając każdemu co mu się należy i oddając mu to z godnością i wdziękiem, można się mniej lub więcej zbliżyć do tego tonu.

Dosyć morałów, bo wy jesteście małe szelmeczki, zdolne po­myśleć, że ja wam ciężko każę kupić wasze car a co; niech mnie Bóg broni, abym byl podobny do rodziców, którzy każą przyjem­ności okupywać plagami albo też ciasteczkami pełnemi moralnego rumbarbarum.

Bądźcie zdrowe, drogie moje małe. Ściskam was i kocham.

DO PANI DE BALZAC W PARYŻU

Wierzchoivnia, 29 listopada 1848.

Droga matko!

Pisząc do Laury i jej małych, nie mogę nie napisać do ciebie paru słów: interes i czułość. Nie odpowiedziałaś na pytanie, jakie ci zadałem na dwa zawody co do Franciszka: mianowicie czy go dobrze wyuczyłaś opatrywać i czyścić lampy, bo

to jest punkt zasadniczy. Wolałbym raczej usłyszeć9 ze posiada twoją zręczność oraz schludność w tej czynności9 niż dowie­dzieć się9 że umie robić dywany. Dozór nad kaloryferami, dbałość

0 ciepło w domu9 obsługa kominków, drzwi i staranie o cenne przedmioty, oto do czego przeznaczam imć Franciszka. Otóż ty jedna możesz go wychować, a&y miał ręce jak jaka Niemeczka, aksamitne w dotykaniu tych cacek, ic; traktowaniu ich z całą deli­katnością, nie upuszczaniu miotły ani szczotki na ivszystko. Staraj się zwłaszcza wszczepić mu przywiązanie do domu, do mnie, po­budzając jego ambicję, tłumacząc mu, że powinien być dumny że służy u mnie, ¿e ja się nim interesuję, ¿e liczę na niego. On jest doprawdy z tej gliny, 2 której się lepi dobrych starych służących9 z tych co to wrastali w rodzinę.

Od /¿sta, który pisałem do ciebie przed kilku dniami, wróci­łem do mojej kuracji; doktór żąda sześciu tygodni9 aby mnie do­prowadzić do stanu pozwalającego myśleć o podróży. Będę z pew­nością z końcem stycznia w Paryżu9 ale napiszę do ciebie9 tak jak sobie życzysz, dwa tygodnie naprzód, a&yś mogła przygotować dom

1 dać mu cały blask. Skrzepiłem się nieco, chudość znikła9 wrócę odmłodzony mimo choroby.

Aia/ra nadzieję, że masz się dobrze i że wytrzymasz cierpliwie dwa miesiące, które trzeba ci jeszcze przebyć w twojej paryskiej pustelni. Ocft/ gdybyś była tutaj, cóżby się z tobą stało?... Trzeba robić cztery miłe śniegiem albo zbożem, zanim się znajdzie księ­dza, który, tylko za to aby się pokazać, żąda szesnaście franków i nie udziela sakramentów inaczej niż za brzęczącą monetę. Haha! po dwóch tygodniach Ukrainy wydałaby ci się twoja ulica Fortu­née rozkoszna9 zwłaszcza iż9 będąc pewna Franciszka, możesz od­wiedzać Laurę i jej dziewczęta ile ci się podoba. Bylibyśmy w roz­paczy, gdybyś miała być niewolnicą, która nie śmie wychodzić kie­dy zapragnie; toteż baw się ile tylko zdołasz. Gdybyś wiedziała, jacy my ci tu jesteśmy wdzięczni za trudy, jakie sobie zadajesz, aby dobrze utrzymywać ulicę Fortunée. Bo to byłoby okropne wydać

tyle pieniędzy i nie znaleźć tego domu w całej jego świeżości: jako ponoszący odpowiedzialność, byłbym w rozpaczy.

Dowidzenia, droga mamo, ściskam cię najtkliwiej, z całym szacunkiem.

DO PANI DE BALZAC W SURESNES

Wierzchownia, 20 grudzień, 1848.

Droga matko!

Sytuacja jest tak ciężka, tutaj jak wszędzie, że zmuszony je­stem napisać do p. Souverain z prośbą aby zaczekał jeszcze. To ci mówi dosyć wyraźnie, że ofiary mają sivoje granice i że nie trzeba nużyć nikogo, nawet tych którzy są nam najbardziej oddani. Te ustawiczne długi domowe nie mogły nie wywrzeć złego wrażenia, i gdyby się wyłoniła jakaś nowa historja, nie wiem, czy przyszłość moja nie zachwiałaby się od tego.

Mimo to, pamiętaj, że co się tyczy ciebie, nic się nie zmieniło; swoją pensyjkę będziesz zawsze otrzymywać regularnie, i bardzo mnie martwi kiedy się dowiaduję z listu pana Souverain, że ty, w swoim wieku, idziesz pieszo z ulicy Fortunée aż do niego. Pa­miętaj, że jeżeli idziesz pieszo, to dlatego że sama chcesz, bo ja cię upoważniam, we wszystkiem co mnie dotyczy, abyś brała do­rożki i zapisywała je na mój rachunek.

Nie chcę wracać wprzód, aż będzie wszystko skończone, na dobre albo na złe.

Bądź więc nadzwyczaj ostrożna we wszystkiem co mnie tyczy; byłoby fatalne gadać o moich nadziejach, które stają się bardzo problematyczne.

Wolę raczej, abyś się wydawała zrozpaczona, niż przeciwnie. I mam moje powody aby ci to pisać. Mów ciągle, że spodziewasz się mnie za trzy miesiące.

Skończyliśmy inwentarz domu, i oceniliśmy, że meble i dom

warte są do trzystupięćdziesięciu tysięcy franków! To właśnie prze- raza; nie prędko będziemy mogli z nich korzystać, i przykro działa to, ze się uwięziło tak znaczną sumę, wobec zysków jakie możnaby z niej mieć obecnie w rencie państwowej wedłe kursu.

Zamykam w tym liście moje życzenia na rok 1849; życzę ci, abyś się miała dobrze, aby interesy szwagra szły jak najlepiej, aby wielka sprawa mojego życia zakończyła się, i abyś wówczas mogła żyć spokojnie i szczęśliwie.

Odczytaj uważnie moje notatki tyczące interesów, aby wszyst­ko wykonać co do litery.

Bądź zdrowa, droga matko; pomyśl, że trudy, jakie sobie za­dajesz dla mnie, będą ostatnią małą przykrością jaką ci sprawię.

Najtkliwsze wyrazy szacunku od przywiązanego syna,

DO PANI LAURY SURVILLE W PARYŻU

Wierzchownia, styczeń 1849.

Twój list, droga siostro, sprawił mi wielką zgryzotę, z przy­czyny niewypłacalności pana C... Interesy nie mogą dobrze iść we Francji, dopóki nie będzie regularnego rządu; Ludwik Napoleon to jest, jak powiada Laurent-Jan, drabina, po której możemy wy­dostać się z rynsztoka republiki. Toteż jeszcze przez rok interesy będą kuleć we Francji. Niech nas Bóg ma w swojej opiece!

Pracuję dużo, bo nie patrzę na rzeczy różowo. Moi przyjaciele mają trzy wielkie procesy na karku; pojedziemy z pewnością do Petersburga, dokąd ściągną ich te procesy. Hrabina nie chce nic postanowić, dopóki dzieci jej nie będą spokojne i wolne od trosk majątkowych. Zresztą długi twego brata, czy osobiste czy familij­ne, niepokoją ją ogromnie. Mimo to, spodziewam się wrócić z koń­cem sierpnia; w każdym zaś razie, nie chcę się już rozstawać z oso­bą którą kocham. Tak więc, jestem niby Spartanin: wracam albo z tarczą albo na tarczy.

Jak my żałujemy domu, tej szelmy bonbonierki, która pochło­nęła czterysta tysięcy franków! Co możnaby dziś zrobić z cztery- stoma tysiącami franków! Prawda, że jeszcze winni jesteśmy sto tysięcy.

Wszystko jest rozpaczliwe! Bo wyobraź sobie, że z tego kraju nie można wysyłać pieniędzy. Nie łicząc zakazu cesarza, żydzi bio­rą piętnaście i dwadzieścia od sta prowizji; tak, że gdyby nawet chciało się i mogło9 toby była ruina! Niema się wyobrażenia o chci­wości tutejszych żydów. Szyłok przy nich jest figłarnem niewiniąt­kiem. Pomyśl, że chodzi tylko o zmianę. Co do pożyczki, to biorą czasami pięćdziesiąt od sta, i to jeden żyd od drugiego.

DO PANI DE BALZAC W SURESNES

Wierzchownia, luty 1849.

Droga matko!

Skarżysz się na moje milczenie, a przecież, jeżeli dobrze ra­chuję, pisałem do ciebie najmniej siedem razy od mego wyjazdu. Pozatem, nie wiesz że poczta kosztuje bardzo drogo w tym kraju, że płacą tutaj porto za listy które wysyłam, płacą za te które otrzymuję, a są zbyt delikatni aby mi wspominać o tem. Otóż, ja jestem tutaj jedynie gościem9 wspaniale, królewsko przyjmoivanym, ale tylko gościem, który nie może nadużywać gościnności.

Wydaje ci się szczególne, że ja nie piszę do moich siostrzenic. I to ty, ich babka, masz tego rodzaju pojęcia o etykiecie rodzinnej! Ty uważasz, że twój syn, pięćdziesięcioletni, obowiązany jest pi­sywać do swoich siostrzenic! Dziewczęta powinny się czuć bardzo zaszczycone i bardzo szczęśliwe kiedy do nich nakreślę kilka słów; piszę do nich kiedy mam czas, ich listy są zresztą bardzo miłe i zawsze robią mi przyjemność.

To co mi piszesz o położeniu Surville9a jest rozpaczliwe! Do­

myślałem się, ze od roku nie spoczywa na różach, i bardzo mi przykro9 że jeszcze nie mogę przyjść mu z pomocą.

Surville, tak bogata inteligencja, tęgi i dzielny pracownik, nę­kany losem, jak ja byłem przez dwadzieścia lat! Ale ja byłem sam, « on ma żoną i dzieci, i żona jego jest moją siostrą, a córki jego to moje siostrzenice! Jakże żałują, że podjąłem sprawy domu przy ulicy Fortunée tak kosztownie! Jestem winien jeszcze siedemdzie­siąt tysięcy franków, a siedemdziesiąt tysięcy franków, przy obec- nym kursie renty, to dziś majątek, w chivili gdy wszystkie źródła zawiodły naskutek bezrobocia literackiego!... Kiedy pomyślę, że, gdyby nie Souverain, który mi pożyczył pięć tysięcy franków, nie byłbym mógł wyjechać, i że te pięć tysięcy franków płatne sq w kwietniu! Wesołe! Ale na co zda się jęczeć; trzeba zapłacić, i po­staram się to uczynić.

Bywaj zdrowa, droga matko, bo mam dużo do pisania, a jutro jest dzień pocztowy. Wszystko co ci mogę jeszcze powiedzieć, to abyś dbała o siebie, nie dręczyła się, i abyś brała, we wszystkiem co się mnie tyczy, omnibusów i fijakrów ile wlezie. Kiedy mówię we wszystkiem co się mnie tyczy, wiesz dobrze że mó­wię i o sprawach hrabiny, i ona też pragnie abyś się jaknajmniej trudziła.

Na biedną hrabinę spada jedno nieszczęście po drugiem: nie- tylko dotknęły ją dwa pożary, ale jeszcze ograbiono ją na znaczne sumy ze spadku po wuju. Wszystkie te opłakane wydarzenia odbiły się na szczęśliwych planach przyszłości: i oto wciąż jeste­śmy jak ptaki na gałęzi i ja jestem wciąż tyłko gościem, bardzo ko­chanym, bardzo mile widzianym gościem w Wierzchowni.

Jeszcze raz bądź zdrowa. Tysiączne serdeczności synowskie, a zwłaszcza tysiączne dzięki za wszystkie starania i trudy dla mnie.

Błagam cię, jak najmniej opuszczaj dom przy ulicy Fortunée, bo Franciszek wprawdzie jest wierny i poczciwy, ale nie jest zbyt rozgarnięty i może narobić wiele głupstw.

DO PANI LAURY SUR VILLE W PARYŻU

Dawno już nie miałem listów od ciebie, droga siostro, i pewnie już ich nie dostaną; bo kiedy ten cią dojdzie, bądą gdzieindziej niż w Wierzchowni, gotując sią do wyjazdu, który o tej porze nie jest rzeczą łatwą. Kiedy sią kończy sanna, przy odwilży drogi sią robią niemożliwe, wskutek wylewów każdy strumień staje sią nie- zwalczoną przeszkodą, bo rzeki są bez mostów. Zima nie oszczą- dzila nas tutaj; mieliśmy mrozy niczem rok 1812. Załapałem w Ki­jowie czwarty bronchit, na który długo i okrutnie cierpiałem. Le­czenie choroby serca i płuc trzeba było przerwać, nie miałem sił, bo znajdują sią w fazie zupełnego osłabienia miąśni obu organów. Stąd duszność z łada powodu, nawet przy każdem głośno powie- dzianem słowie... Wszystko to nie jest wesołe.

Wiem o waszych sprawach tyłko z kiłku wierszy, które mi pi­sze matka. Zdaje sią że idą dobrze? Wiem, że twoje małe bawią sią, i że ty balujesz też od czasu do czasu.

Rad byłbym sią dowiedzieć, że p. Ai... bierze udział w tych wszystkich balach i że ta rzecz dobiega końca. Ale milczenie babci w tej mierze każe mi sądzić, że, mimo straszliwych przeszkód na które sią natykam, i które są iście bez końca, piąćdziesiącioletni wujaszek wyprzedzi może młodą siostrzenicą i wygra wreszcie za­kład. Pozbawieni jesteśmy oddawna miłego szczebiotu twoich pa- nien, z wielkim naszym żalem.

Mam nadzieją być w Paryżu 15 albo 30 kwietnia, to zależy od wielu rzeczy. Stan Galicji przedstawia w tej chwili tak udelkie nie- bezpieczeństwa dla podróżnych, że trzeba czekać rezultatu kroków przedsiąwziątych przez rząd dla bezpieczeństwa dróg. Cale bandy uzbrojonych złodziei rabują po miastach w biały dzień i porywają ludzi. Przytem ziszczenie wielkiej sprawy mego życia natrafia tutaj na trudności, przewidziane niestety i spowodowane formalnościami; tak że, mimo iż pilno nam obojgu, wyjazd jest niepewny.

Widziałem na kontraktach kijowskich wspaniałe dywany per­skie w rodzaju port jery, jaką mi dął p. H. w zeszłym roku, i między innemi tuzin krzeseł cudownej roboty. Ale wszystko za taką cenę, ¿e trzeba było się wyrzec. Woleliśmy kupić t e r m o l am ę dla Zosi i Walentynki, które znajdą w nich rzecz wiekuistej trwałoścU Młoda hrabina ma futro pokryte termołamą, które jej mat­ka nosiła w r. 1830: jeszcze zachowało kolory. Nie wiem, jak ci lu­dzie Wschodu robią, aby przeobrażać swoje słońce na materje wszelkiego rodzaju. Te ludy są pijane światłem.

Spędziłem trzy tygodnie w swoim pokoju; jedyną moją przy­jemnością było oglądać hrabinę Jerzową Mniszech idącą na bal w strojach królewskiej wspaniałości. Nikt nie ma pojęcia, co to są tuałety w Rosji; to o wiele o wiele więcej, niż wszystko co się wi­dzi w Paryżu. Większość kobiet rujnuje swoich mężów przepy­chem tualet, a tancerze rujnują tualety kobiet swoją brutalnością. W figurze mazura, w której walczy się o chusteczkę tancerki, po­darto w sztuki chusteczkę młodej hrabiny wartości tcięcej niż pięć­set franków, jedną z najpiękniejszych w jej wyprawie. Kochana matka wynagrodziła to, dając jej najpiękniejszą ze swoich, dwa ra­zy bogatszą; płótna tyle tylko, aby się uszczypać w nos, wszystko inne koronka point d9 A n g l e t e r re. Oto nasze wielkie wy­darzenia, osądź z nich o reszcie.

Bądź zdrowa; tysiąc czułości dla ciebie i dla twoich niemych córek, na które się dąsam i tysiączne serdeczności dla męża, które* mu życzę powodzenia.

DO TEJŻE

22 marca 49.

Droga Lauro!

Niema nowin z pustyni; są tylko te, które mnie dotyczą oso­biście, a te nie są pomyślne.

Moje sprawy psują się. Toteż wahałem się z pisaniem do cie­bie: poco gryźć się fatalnym obrotem rzeczy, nad którym można

jedynie ubolewać i poddać się mu. Nie pisałem nic matce o tych zgryzotach; nadto je powiększyła, komplikując moje położenie listem, w którym pierwszy raz pisze do mnie przez ,,v o u s“!... Chy­ba nie wiedziałaś o tem, bo byłabyś zapobiegła, ty, taka dobra, ta- .ka pojednawcza! W okolicznościach, w jakich się znajdują, to było fatalne. Pisać do mnie list, z którego dla ludzi logicznych musi wy­nikać albo zly syn, albo matka o charakterze trudnym, drażliwym etc. Przy tem to był list matki do piętnastoletniego chłopca, który coś zbroił... I przy tem wszystkiem, matka oddana jest cala moim sprawom, zastępuje mnie, zasługuje na same pochwały, i ja ją czczę!

Jest prawie pewne, że wrócę tak jak wyjechałem; gdyby nie stan Galicji, który budzi niepokoje, już byłbym w drodze. Ten Ust tak nie w porę, w którym mama nietylko nie mówi mi czulszego słowa, ale kończy oświadczeniem iż uzależnia swoją czułość od mego postępowania (matka, która może kochać albo nie kochać takiego syna jak ja; siedemdziesiąt dwa lata z jednej strony, pięć­dziesiąt z drugiej!), przybył w chwili, gdy ja wychwalałem pomoc mojej matki, gdy mówiłem jaka jest rachunkowa, ile trudów so­bie zadaje w swoim wieku etc., etc.

Wreszcie udało mi się wytłumaczyć hrabinie, że trzeba aby matka miała służącą w Suresnes, że trzeba się nią zająć, stworzyć jej szczęśliwą starość, kiedy przyszedł ten mroźny podmuch w for­mie jej listu, w diva miesiące po wymówce, jaką zrobiłem matce, a ty wiesz czy była usprawiedliwiona!... Cośmy tu przeszli niepoko­ju przez cały wielki miesiąc! Ja nie byłem niespokojny, ale czy mogłem zapobiec domysłom osoby niesłychanie ostrożnej, nawet nieufnej, i której to wyłącznie dotyczyło! Odgadłem jak się to wszystko działo, tak jakbym patrzał na to. Wreszcie, gdy ja piszę do niej całe tomy, mama skarży się że do niej nie piszę; co więcej narzuca mi obowiązek pisania do moich siostrzenic i od­pisywania na ich listy, co jest wywróceniem zasadniczych praw rodziny; a trzeba abyś wiedziała czem są osoby u których ba­

wię, aby zrozumieć złe wrażenie takich uwag, które matka w swo­jej odpowiedzi traktuje jako źle zrozumiane żarty. Mówią ci to, abyś zrozumiała, jak olbrzymie rozmiary mogą przybierać głupstwa kiedy się jest daleko od siebie. Z czego chcesz, aby sądzono moją rodzinę, jeśli nie z naszych wzajemnych stosunków?

Otóż właśnie list matki przyszedł w okolicznościach o których mówię, i w innych o wiele cięższych. Uzyskałem prawo napisania do Petersburga, aby prosić o zezwolenie cesarza, i nie tylko cesarz nie zezwolił, ale jeszcze przez ministra kazał nam powiedzieć, że istnieją prawa i że należy się im poddać.

Zmęczona wreszcie tem wszystkiem, pani Hańska radziła mi, abym jechał sprzedać ivszystko przy ulicy Fortunée. Tutaj jest bo- gata, kochana, szanowana; życie nie kosztuje jej nic, nie śpieszno jej udać się w miejsce, gdzie widzi tylko swary, długi, wydatki i no­we twarze; dzieci jej drżą o nią! Dołącz do tego godny i zimny list matki, która łaje swego maleńkiego (pięćdziesiąt lat!), a zro­zumiesz, że na takie wątpliwości wyrażone co do szczęścia i przy­szłości, ambitny człowiek wyjeżdża, oddaje dom przy ulicy For­tunée temu do kogo należy, bierze się z powrotem do pióra i za­kopuje się w dziurze gdzieś na Passy. Dla kobiety czterdziestopię­cioletniej względy majątkowe mają ogromną wagę.

Ty, która masz dwie córki na wydaniu, pozwól sobie dać lek­cję bardzo przyjacielską i praktyczną.

Zrobiłaś — przypuśćmy — jakieś świetne interesy, masz sto tysięcy renty, zamek, dajesz czterysta tysięcy franków posagu każdej z córek; oczywiście są bardzo poszukiwane, najznaczniejsi ludzie, synowie najlepszych rodzin, starają się o Zosię; ale Zosia spotkała rzeźbiarza, jak np. Dawid, jak Pradier, kocha go, pozwoliliście mu bywać; mieszka w zamku, żyjecie od trzech lat jak rodzina, sto­sunki ułożyły się najserdeczniej, niema żadnych tajemnic, wszyst­ko jest jasne, przejrzyste. Naraz, douciadujesz się, że zawód rzeźbia­rza przechodzi kryzys, że rząd ogranicza zamówienia, że prace usta­ją, że artysta miał długi, zapłacił je, że jednak winien jest han­

dlarzowi marmuru, komornikom, i ze liczy na swoją pracą aby to spłacić. List jego żonatego brata zdradza ci, że ów brat walczy mążnie o byt dla swojej żony i dzieci i jest zagrożony; że sio­stra, licho wydana za mąż, żyje w Kalkucie w gląbokiej nądzy, na malej posadce, która ledwie jej starczy na życie. Dochodzą cią inne wieści; że rzeźbiarz ma starą matką, której obowiązany jest wypłacać pensją; ta matka, przedtem osoba dostatnia, mieszka gdzieś na wsi, i ta matka pisze do swego syna, którym jest Dawid, albo Pradier, albo Ingres, list, gdzie traktuje go jak smarka­cza i mówi mu, że bądzie go kochała pod takiemi a takiemi wa­runkami.

Przypuśćmy jeszcze, że w tych okolicznościach nastrącza sią inna part ja. Młody człowiek, przyzwoity, bez długów, trzydzieści tysiący franków renty, jest prokuratorem. Co robią pani Surville i jej mąż? Widzą z jednej strony ubogą rodziną, niepewną przy­szłość; znajdują pretekst, i Zosia zostaje żoną generalnego proku­ratora z trzydziestoma tysiącami franków renty.

Odprawiony rzeźbiarz powiada sobie: „Ależ mnie matka urzą­dziła swoim listem: po kiegoż licha siostra Karolina pisała mi

o swojem położeniu! Czegóż mój brat nie siedział spokojnie! Du­żo śmy na tem zyskali: miałem w rąku małżeństwo, które zapewnia­ło mi los, ale ponad wszystko szcząście, i ot, wszystko przepadła przez głupstwo!“

Wiedz, że z małżeństwem bywa tak jak ze śmietaną: łada co, zmiana powietrza, zapach, warzy ją. Złe małżeństwo zawiera sią z najwiąkszą łatwością; dobre wymaga nieskończonych wzglądów, najbaczniejszej uwagi, albo też wszystko djabli biorą; ja też mam szanse zostać kawalerem.

Mam i bądą miał w pani Hańskiej najlepszą, najoddańszą przyjaciółką, przyjaciółką taką jaką sią ma tylko raz w życiu, dzie­ci jej bądą mnie kochały tak jakbym należał do rodziny; ale nie chcą narażać przyszłości matki, którą ubóstwiają; i — mają racją.

Niepodobna sobie wyobrazić rozsądku, rozumu pani Hańskiej;

dorównują jej wykształceniu, które jest olbrzymie; jest jeszcze piękna, ałe nienawidzi świata i jego utrapień; łubi spokój, sa­motność i książki.

Jesteśmy coraz bardziej niespokojni o położenie Francji, a trzeba przyznać, ze wieści z Paryża nie są zachęcające.

Co robi Surville? Jak przebyliście burzę? Te pytania, wśród spokoju i samotności w jakich żyję, zaprzątają mnie nieustannie, a przyjaciele moi, którzy dzielą moje uczucia, dręczą się niemniej odemnie. Hrabina Jerzowa Mniszech zna Zosię i Walentynkę, mó­wi o nich, opisałem je, interesują się tu niemi. Dziewczęta powin- ny6y pisać do mnie raz na miesiąc. Mimo iż Ust z zagranicy ko­sztuje dziesięć franków, zawsze powitanoby okrzykami radości szczebiot tych dwóch ładnych papużek.

Pomyśl, moja dobra Lauro, że nikt z nas, jak się to mówi, nie zrobił k ar j e r y; że gdybym, zamiast musieć pracować aby żyć, został mężem jednej z kobiet najlepiej urodzonych i spokrewnio­nych, o majątku solidnym chociaż ograniczonym, wówczas, mimo jej chęci aby żyć w domu i nie utrzymywać żadnych stosunków, nawet z rodziną, o wiele łatwiej mógłbym być pomocny wam wszystkim, Jestem pewien życzliwości i zainteresowania pani Hańskiej dla twoich drogich dziewcząt.

Jest zatem więcej niż obowiązkiem mojej matki i wszystkich moich nie szkodzić mi w szczęśliwem ziszczeniu tego związku, któ­ry przedewszystkiem jest dla mnie szczęściem... Nie trzeba też zapominać, że o tę osobę, tak dla jej urodzenia jak dla wiel­kiej reputacji piękności, inteligencji, majątku (bo przypisywano jej miljony córki), ubiegały się osoby najznakomitsze i najwyżej poło­żone, i to ciągle. Jest więcej niż bogata i szlachetna, jest cudownie dobra, anielskiej słodyczy, zdumiewająco łatwa w pożyciu i wresz­cie szczerze pobożna. Toteż, kiedy ludzie biorą pod uwagę wielkie i tylostronne korzyści, nadzieje moje są przedmiotem niedowierza­nia, niemal drwiny. Zaprzeczają, i to ze wszystkich stron, możli­wości sukcesu.

Gdybyśmy mieli żyć wszyscy na jednym okręcie i pod jed­nym dachem, rozumiałbym kwest je godności, które podnosi matka; ale dla utrzymania się w granicach w których powinna znaleźć się ta osoba, przynosząca z sobą (poza majątkiem) najcenniejsze ko­rzyści socjalne, sądzę, że trzeba poprzestać na tem, aby dać wra­żenie rodziny bardzo kochającej i bardzo oddanej człowiekowi, któ­rego ona kocha. To najlepszy sposób, aby obudzić jej życzliwość i zapewnić sobie jej wpływ, który będzie olbrzymi! Możecie wszy­scy mówić, w pięknym przystępie niezależności, że nie potrzebuje- cie nikogo i że dacie sobie rady o własnych siłach. Ale ja, mówiąc między nami, sądzę, że wypadki ostatnich lat dowiodły wam, że nic się nie robi bez stosunków, bez cudzej pomocy, a najmniej do po­gardzenia są te siły, które są najbliższe.

Tak, Lauro, to jest w Paryżu coś, móc otworzyć, kiedy się za­pragnie, salon i zgromadzić elitę społeczną, która znajdzie w nim kobietę wytworną, imponującą jak królowa, wysokiego rodu, spo­krewnioną z najświetniejszemi rodzinami, dowcipną, wykształconą i piękną; to nielada narzędzia władzy. Świat liczy się z domem tak postawionym i wielu ludzi najwyżej sytuowanych będzie go zazdro­ściło, zwłaszcza gdy twój kochany braciszek przyda do niego sła­wę i bardzo zręczną politykę. Wdawać się tedy w jakiekolwiek walki z kobietą, która skupia w sobie tyle potęg, to szaleństwo, mó- ivię ci to poufnie. Ani służalstwa, ani pychy, ani podejrzliwości, ani za wiele nadskakiwań; naturalność i godna serdeczność, oto co zdrowy rozsądek dyktuje jako linję i regułę postępowania wobec takiej kobiety.

Zaledwie śmiem ci powiedzieć, że dla tych trojga jestem, jako talent, przedmiotem podziwu, który nie sprzeniewierzył się sobie od ośmiu lat, i że serdeczna zażyłość podróży we czworo, znajomość mego charakteru, moich uczuć, moich przyzwyczajeń, mego obej­ścia, jeszcze go wzmogły. Wyobrazisz sobie, że ja sobie kadzę; nie, mówię ci fakt, niewątpliwy fakt, który opiera się na fikcjach serca albo na rzeczywistości. Otóż te trzy kochane osoby nie pr zeba-

czają nigdy tym, którzy zranią ich uczucia dla mnie. To stara­łem się dać do zrozumienia mojej matce w liście, który wywołał jej Ust, a ten ostatni Ust nie naprawił złego. Gdybym był wiedział co zawiera to pismo, byłbym je zachował dła siebie, 60 mogę oczywi­ście nie pokazywać łistu; ałe mimowołi wykrzyknąłem: „Matka po­gniewała się na mnie!66 Stąd wynikła cała szkoda.

Pojmujesz, ze list w którym odpowiedziałem matce i obecny, piszę, pieczętuję i oddaję hrabiemu Jerzemu przed odjazdem koza­ka do Berdyczowa; w razie gdybyś mi pisała rzeczy, które przezna­czałabyś tylko dła mnie, wystarczy, jeżeli zaznaczysz u góry: „Dla ciebie66, albo „Poufne66, i na tem koniec. Osoby, u których bawię* pokazują mi wszystkie swoje listy najbardziej poufne, w intere­sach czy rodzinne, ale mają dla mnie tyleż szacunku co przywiąza­nia; jestem patrjarchą rodziny, i nie wyobrażajcie sobie że jestem spętany. Związek, w którym żyjemy we czworo można rzec jednem sercem, da się porównać jedynie z naszem wzajemnem przywiąza­niem. Moje zgryzoty są zgryzotą trojga innych, i kiedy przyszedł twój Ust, ów pierwszy, w którym tak czarno matowałaś swoje po■* łożenie, podzielono tutaj moje zmartwienie tak żywo, że zapomnia­no niemal o swojej niemożności, i to niemożności rozmaitego ro­dzaju: niemożności płynącej z praw, i niemożności realnej; bo wiesz, że dwaj bracie Mniszchowie muszą ratować królewskie dobra Wiśniowiec, które mają siedem tysięcy chłopów i szesnaście tysięcy morgów lasu sadzonego przez króla Michała Wiśniowieckiego, któ­rego są spadkobiercami bo król zostawił jedynie siostrzenice. Oj­ciec pani Hańskiej pochodzi od jednej z tych siostrzenic, a Mnisz­chowie od drugiej; trzeci raz te dwa wielkie rody kojarzą się. W chwili gdy otrzymasz ten Ust, młody hrabia Andrzej zaślubia hrabiankę Annę Potocką, jedną z paru bogatych dziedziczek jakie zostały w Polsce, bo dziedziczki są równie rzadkie tutaj jak we Francji! To małżeństwo jest pod każdym względem bardzo szczę­śliwe.

Widzisz, że piszę do ciebie jak do ukochanej siostry; toteż, nie

)

90

Balzac

zdradź nic poza tem co będziesz uważała za właściwe: staraj się przywieść matkę do rozsądku. Nie bierz w złym sensie wszystkiego co mówię; to płynie z dobrego serca i chęci oświecenia cię jak na­leży postępować w sprawach małżeństwa. Tak, drogie dziecko, trze­ba obchodzić się z tem jak z jajkiem, zastanawiać się nad każdem słowem, nad każdym postępkiem. Wreszcie, jeżelim w czem pobłą­dził w tym długim liście, nie trzeba mieć mi tego za złe; a zwła­szcza nie mówmy już o tem; o to też proszę matki. Wbij sobie do­brze w głowę, że ja nie mam najmniejszej ochoty przewodzić nad moją rodziną, być absolutnym i tyranem: toby mi było czemś najbardziej uprzykrzonem. Jedyna rzecz której pragnę to spokój, życie domowe i umiarkowana praca, aby skończyć Ko me- dję ludzką. Mam nadzieję, jeżeli przypadkowo moje tutejsze projekty się nawiążą, że dam sobie rady: gdybym się załamał zu­pełnie, zabiorę to co do mnie należy przy ulicy Fortunée i roz­pocznę filozoficznie moje życie na nowo: ale tym razem ulokuję się w jakimś pensjonacie, wezm% poprostu umeblowany pokój, aby być niezależny od wszystkiego, nawet od mebli. I czy uwierzysz? ta perspektywa w niczem mnie nie przestrasza, chyba dla matki; a i to będę mógł, wydając tylko sto pięćdziesiąt franków mie­sięcznie, wypłacać jej pensję. Cóż chcesz! dla mnie, obecna spra­wa, poza uczuciem (niepowodzenie zabiłoby mnie moralnie), to jest wszystko albo nic, cetno czy licho. Skoro raz przegram partję, nie będę już żyt, zadowolę się poddaszem, i stoma frankami na miesiąc; ręce, dusza, ambicja, nie żądają we mnie innej rzeczy prócz tego co ścigam od szesnastu lat; jeżeli mi się to olbrzymie szczęście wy mknie, nie potrzebuję i nie chcę już niczego. Nie trze­ba myśleć, że ja kocham zbytek: kocham zbytek ulicy Fortunée ze wszystkiem co się z nim wiąże, piękną i dobrze urodzoną kobietę, w dostatku, ze wspaniałemi stosunkami, ale nie mam żadnego przy­wiązania do rzeczy samej w sobie. Ulica Fortunée była zrobiona tylko dla niej i przez nią. Oczekuję tedy wszystkiego od tego trudnego sukcesu, przeciw któremu wszystko się spiknęlo. Jeżeli

nie jestem wielki przez Kome d j ę ludzką, będę nim przez ten sukces, jeżeli przyjdzie...

Ponieważ działam wciąż roztropnie i w nadziei tryumfu, po- wiedz matce, afey założyła podwójne port jery w alkowie i aby ob­szyła je koronkami, które ma. Powiedz jej także, afcy przewietrzyła dywany, fctóre sq w szufladzie komody królowej.

Bądź zdrowa, droga Lauro, niech Bóg strzeże ciebie i twoich, i obyśmy się mogli ujrzeć szczęśliwi! Tysiąc czułości dla twoich dziewcząt i dla męża.

Nie można tu nic sprowadzać z Paryża; prawdopodobne jest, ze wasze kasztany w cukrze przyjdą w lecie. Zamęt w Galicji utrud­nia przesyłki handlowe; regularnie dochodzą tylko listy.

Ałe ale: z mego portretu Boułangera zrobił się najokropniejszy knot pod słońcem; farby musiały być złe albo źle skombinowane, jest cały czarny, ohydny! Nie mamy malarzy: żaden nie wie, jakich farb użyć, a bez wiedzy o farbach, niema malarstwa. Wstyd mi za Francję za podobny obraz; umieszczono go też w bibljotece, do której mało się zachodzi. Co za różnica z Holbeinem z mojej gale- rji, czystym i świeżym po trzystu latach!

DO PANI DE BALZAC, W PARYŻU

Wierzchownia, 9 kwietnia 1849.

Dostałem przedwczoraj twój list z 23 marca, droga matko, i odpowiadam na niego natychmiast. Niema sposobu uiszczenia w tym roku najmniejszej wpłaty, i — jeżeli wrócę sam — co mi się wydaje, niestety, prawdopodobne! — trzeba mi będzie praco­wać jak w najtwardszych latach mego życia.

Twoja skrzynka z cukierkami przyszła wczoraj, ale niestety wszystko było pomieszane i mniej lub więcej zniszczone wskutek trzęsienia. Z pewnością wypełniłaś puste miejsca gazetami i wszyst­ko co drukowane wyrzucono na cle! Widzę, że wy nigdy nie zrozu­miecie Rosji ani jej mieszkańców. Posyłać druki, to znaczy gotować

mi największe przykrości; można być wydalonym za ten prosty fakt. Poleć usilnie Souverainowi9 aby używał do paczek jedynie szarego lub białego papieru, to nieodzowne; i tak, instrukcje co do lamp i wszystkie druki Gagneau znajdują się na cenzurze w Peters­burgu i zaprzątają cenzorów9 którzy starają się w nich znaleźć sens polityczny.

Co się tyczy Małgorzaty, biorę ją; nie będzie nigdy wchodziła do pokojów9 będzie miała do czynienia tyłko w kuchni9 i nie bę­dzie wychodziła stamtąd.

Mówisz mi o klęskach9 chcesz zarobić na tytuł Kasandry; zapo­minasz 9 że Laura pretenduje do tego tytułu. Ale błagam cię9nie pisz mi nigdy o podobnych rzeczach, wiem o nich lepiej od ciebie; co się tyczy spraw pieniężnych9 nie mogłabyś być przezorniejsza niż osoba do której się zwracasz. Ta osoba posiada niewiele, ale zależy jej na tem: toteż jest skąpa i przewidująca ponad wszelki wyraz, bo nie uważa aby twój syn byl, mimo swoich zalet, zdolny do prze­zorności, skąpstwa i przewidywań. Widzisz, jak ją przeraziło to że się naruszyło jej dochód, i jak wszystko wisi na włosku z powodu trochy głupich długów!

Kiedy cię proszę abyś zrobiła jakiś wydatek na dom, to nie z mojej inicjatywy, to dlatego że ona sobie tego życzy. Nie chce nawet myśleć o małżeństwie, dopóki wszystkie długi za dom nie bę­dą spłacone, bo osoba która minęła czterdziestkę, to nie jest po­strzelona mlódka i nie życzy sobie najmniejszego źródła zamętw w głębokim spokoju w jakim pragnie żyć.

Bądź zdrowa, droga matko; uważaj na siebie, nie szczędź ni­czego dla swej wygody; mam nadzieję, że około łipca przybędę aby cię zwolnić z tivego ciężaru, wyprawić cię na dobre do twego Su- resnes, gdzie ze swą służącą i przy małej pensyjce będziesz nieco mniej nieszczęśliwa. Będę się starał zwolnić cię od wszelkich zobo­wiązań, skoro tylko skończę z mojemi, bo chciałbym już mieć pew­ność że żyjesz sobie w swoim kąciku, dobrze obsłużona, zażywają­ca wszelkich wygód, jakie się należą starej matce.

Nie dziw sią, gdyby sią opóźniały moje odpowiedzi, bo za kilka dni trzeba mi będzie jechać do Kijowa, przedstawić sią general-gu- bernatorowi; jest to obowiązek ciążący na każdym cudzoziemcu. Musiałem to odłożyć z powodu ciągłych przeziąbień; to zresztą nie. bagatelka ta kosztowna podróż. Nie wiem, ile mi czasu zajmie i kiedy bądziemy z powrotem.

DO PANI LAURY SURYILLE, W PARYŻU

Wierzchownia, 9 kwietnia 1849.

Byliśmy tak wzruszeni tem coś mi pisała o rozpaczy męża, dro­ga Lauro, że wszyscy mieliśmy Izy w oczach. Na szczęście wróciłaś nam nadzieją na następnej stronicy. Czekamy wszyscy, czy rzeczy się ułożą; Bóg wie, jak wam życzymy najlepszego uładzenia się wa­szych interesów. Donieś mi coś w tej mierze, skoro tylko będzie co pewnego; nie wyobrażasz sobie, jak my tu się troszczymy o was i o wasze dziewczynki.

Czy pojmujesz, że zgryzoty pozbawiły mnie dwóch zębów: zdrowe, całe, białe, wypadły mi, i to bez bólu! Nikt nie wie, co mnie kosztuje rok 1847 i luty 1848-go; a zwłaszcza obecna niepewność mego losu! Mam tutaj spokój materjalny; — to wszystko. I co był­bym robił we Francji? dzienniki i teatr nie dają dziś na życie, a tak przynajmniej, mimo mego oddalenia, mogłem matce zapeivnić egzystencję.

Pisze mi, że nie zatrzymujesz Małgorzaty; jeżeli przez oszczęd­ność, proszę cię, powiedz tej poczciwej dziewczynie, aby została u ciebie; będę płacił jej pensję i za powrotem do Francji wezmę ją dla siebie. Wystarczy mi że jest uczciwa i dobra kucharka, nie bę­dzie miała u mnie nic do roboty poza kuchnią, nic tylko to.

Ponieważ kilka domów wali się dokoła ciebie, usłyszysz może

o jakim starym służącym, to znaczy człowieku czterdziesto, najwy­żej pięćdziesięcioletnim, włożonym do służby, schludnym, porząd­

nym i pewnym. Potrzeba mi takiego człowieka i mogłabyś go dla mnie zatrzymać; wówczas, przy Franciszku i Małgorzacie, byłbym spokojny; nie mogą sią obejść bez kucharki, któraby była naprawdą kucharką, i bez służącego znającego służbą. Otóż, Franciszek może być tylko do bramy, do kaloryferów, do dziedzińca, schodów, po- syłek, lamp i grubej roboty; trzeba mi kogoś specjalnego do mojej służby i do pokojów. Wszak to rzucając szczotką aby biec do bra­my, Franciszek przedziurawił mi obraz; potłukłby mi porcelaną i kryształy. Zresztą niepodobna mi zostawić domu bez opieki: niechże Franciszek bądzie na posyłkach a ja przy pracy, czyż ko­bieta może iść otworzyć bramą w tej dzielnicy? Zatem, gdybyś usłyszała o takim feniksie, napisz mi; zwłaszcza pamiątaj, że trze­ba aby to był człowiek zaufany.

Daruj, że cią nudzą temi szczegółami, ale zważ że ja ci to pi­szą tylko na wypadek, w razie szcząśliwego spotkania. Zależy mi przedewszystkiem na flamandzkiej czystości i na zrączności.

Dziąkują twoim małym za ich list; niepodobna mi pisać do ko­goś jeszcze prócz do ciebie i do matki, bo nie mam czasu. Toteż proszą cią, abyś powiedziała w mojem imieniu panu Laurent-Jan, że dziąkują mu za jego wyborny i dowcipny list; hrabina Anna pro­siła mnie, abym go jej darował do jej zbioru autografów, tak jej sią wydał dobrze napisany: nazywam go pan em de S e v i g n e. Powiedz mu że otrzyma sztuką, skoro bądą miał pewną okazją, a trzeba na to czekać, bo jak przesłać rąkopis? nie przyjmują tego na poczcie, trzeba znaleźć okazją do Petersburga (co jest o cztery­sta mil) i uzyskać aby ambasador zechciał sią tem zająć.

Co sią tyczy Kalif om ji, przeraziłaś mnie: to niedorzeczny pro­jekt. Że taki uczony jak twój mąż sądzi, że istnieją jeszcze pokłady takie jak w Uralu (przepowiedziane przez Humboldta na dumdzie- ścia piąć lat przed ich eksploatacją), jak w Kalif om ji i jedzie ich szukać, opierając sią na podobieństwach geologicznych i mineralo­gicznych, zgoda; ale jechać tam, gdzie tłoczy sią cały świat (dwa­

dzieścia piąć tysiący Chińczyków!) jechać tam, gdzie przeprawa i powrót są tak trudne, tam gdzie jest szalona konkurencja, to mi się wydaje szaleństwo. Puścić się na szukanie nowego Uralu, nowe­go Sacramento, gdzieby się było pierwszym, to mi się wydaje moż­liwe i t o b y m zrobił wraz z nim, gdybym miał o dziesięć łat mniej. Myślałem o tem przed dwudziestupięciu łaty; pani de Berny powstrzymała mnie: gdyby żyła, mogłaby potwierdzić, że w r. 1829 mówiłem jej, że muszą być kupy złota w górach nie wy­zyskanych i nie przeszukanych dotąd.

Chciałbym móc ci powiedzieć coś pocieszającego co do mojej przyszłości, ale wszystko waha się i to ku gorszej stronie. Wrócę niebawem, i zapewne sam. Dowiesz się o tem w najbliższym liście.

DO PANIEN ZOFJI I WALENTYNY SURVILLE, W PARYŻU

Wierzchownia, kwiecień 1849

Moje drogie siostrzeniczki!

Bądźcie tak dobre wsunąć w pierwszy list, który napisze do mnie mama albo babcia, dokładny i jasny przepis, tak dokładny i jasny abyśmy go mogli wytłumaczyć kucharzom-mużykom: 1° sos pomidorowy wymyślony przez waszą matkę, i aby był zupełnie taki jak ten który się jada u was; 2° purée cebulowe, takie jak robiła Ludwika u babci, bo tutaj, widzicie, żyjemy niby w wielkiej pusty­ni, i aby przełknąć kawałek wołu, który cały kosztuje tylko sto franków, oraz barana, trzeba wszystkich finezyj kuchni paryskiej.

Bądźcie dumne, Zosiu i Walentynko, że czyniąc to, będziecie dobrodziejkami kraju całkowicie pozbawionego cielęcia; to znaczy cielęcia jadalnego, bo krowy mają tu cielęta jak wszędzie, ale te cielęta odznaczają się republikańską chudością. Wól, taki jak go sią spotyka w Paryżu, jest mitem; wspomina się go we śnie; w rzeczy­wistości, mamy tu mięso liczące dwadzieścia lat, łykowate, którem

pomnaża sią pakiety konopi przeznaczone na eksport. Pociesza się człowiek wyborną herbatą, cudownym nabiałem. Co sią tyczy jarzyn, są okropne; marchew smakuje rzepą, brukiew nie smakuje niczem. W zamian za to, odkryto tu niezliczone odmiany kasz, robi sią kaszą z prosa, z gryki, z owsa, z jączmienia, etc. Gotowi ją robić z kory drzew.

Zatem, moje siostrzeniczki, zlitujcie sią nad tym krajem tak bogatym w zboże, ale tak ubogim w jarzyny. Och, jakby sią śmiała Walentynka, widząc jabłka, gruszki i śliwki; nie przestałaby sią śmiać do końca roku.

Bywajcie, moje dziewczynki; znoście cierpliwie republiką, bo macie prawdziwą wołowiną, cieląciną, prawdziwe jarzyny, i pocz­ciwego wuja, wielce szcząśliwego i karmionego kaszą. Bądźcie zaw­sze milutkie i wypiszcie waszemu wujciowi swoją polityką sosianą.

DO PANI DE BALZAC, W PARYŻU

Wierzchownia, 30 kwietnia 1849.

Droga matko!

Dostałem twój list z 12 kwietnia i pospieszam z odpowiedzią.

Jeżeli wrócisz na stale do Suresnes, zaglądaj cząsto do Paryża; codziennie, jeżeli możesz, rzuć okiem na ulicą Fortunee; a bierz dorożki, bo wiesz że ja nie chcą żebyś oszcządzala. Nie rób mi naj­mniejszego niepokoju; nie mam już na to zdrowia!...

Trzebaby założyć dywan w jadalni. Postaraj sią, aby pan Henry przysłał swego czeladnika. Winien jestem dobry na­piwek temu człowiekowi, który mi założył wszystkie dywany i któ­rego raz skrzyczałem. Powiesz mu, że w sierpniu bądzie mógł przyjść po gratyfikacją, pragną mu ją wrączyć osobiście.

Cierpienie serca, dosyć poważne ale które jest na drodze do wyleczenia, nie pozwoliło mi podjąć podróży do Kijowa; odbądą ją aż za dziesiąć dni, a za powrotem bądę miał pewno nowiny od ciebie.

Sztuka, o której mówią ze ma być grana w Komedji Francu­skiej, to może być tylko Aferzysta, albo ta którą poślą panu Lau- ren-Jan pierwszą okazją. Sztuka, którą przeznaczam dla Teatru Hi­storycznego, ma wielką rolą dla pani Dorval; jeżeli wróci, możesz jej to powiedzieć: olbrzymia rola, taka jak ona lubi.

Moje najdroższe sprawy nie idą tak dobrze jakbym pragnął, ale ponieważ powód tego jest smutny i ściśle mój osobisty, nie mam co o tem mówić, chcą ci przesyłać jedynie dobre nowiny. Gdybym był zupełnie czysty od długów, miałbym o wiełe silniejszą pozycją.

Bądź zdrowa, kochana matko; zasyłamy ci życzenia najlepsze­go zdrowia. Co do twego dobrobytu, zacząłem go już budować i za­znasz dobrych dni, jeśli Bóg mi użyczy życia. To też módl się doń za mnie, trzeba mi tego.

Tysiące czułości od twego powolnego syna.

DO PANI LAURY SURVILLE, W PARYŻU

Wierzchownia, 30 kwietnia 1849.

Droga siostro!

Dostałem twój list z 12-go, zawarty w liście matki, dziękuję ci. List dziewcząt był bardzo miły, sprawił nam tu wielką przyjemność. Jedna uwaga: wiedz, że listy przychodzące z Francji, opłacone czy nie, kosztują jedno i to samo. Niema zatem co ich opłacać. To wiel­ki wydatek tutaj porto za listy; młody hrabia koresponduje z ca­łym światem z przyczyny swego zbioru owadów, dostaje listy z In­dy j i z Brazylji, które kosztują szalenie. Jeżeli twoje małe, których listy podobają się bardzo młodej hrabinie, chcą pisać do mnie, niech się nie krępują, i ty także nie krępuj się. Piszcie do mnie wprost, ale nie dawajcie mego adresu nikomu.

Siedzę tutaj, przykuty chorobą. Niestety! zapłaciłem haracz

rokowi 1848, jak wszyscy ci, którzy od niego umarli albo umrą. Jedynie moje końskie zdrowie sprawia kłopot władczyni ludzkości; nałeżą do opozycji, która zowie się życiem. Pod wpływem zgryzot z owego łutego, który poderwał finanse i literaturą, wywiązał sią u mnie przerost serca (zachowaj to w tajemnicy przed matką!) Nie mogłem chodzić szybko ani iść bodaj trochą pod górą. Wreszcie tutaj doszedłem do tego że nie mogłem sią czesać bez duszności i bicia serca; dwa razy były ataki zupełnej dusznicy. Niepodobna mi wejść na schody, chyba z najwiąkszemi ostrożnościami; toteż konieczne było oddać sią w rące lekarzy. Szcząściem jest tutaj je­den z najlepszych uczniów słynnego Francka, oryginału mego L e- kar za wiejskiego; po moim ostatnim ataku poradziłem sią go. On i jego syn rozpoznali „prostą hypertrofią“, i zgodnie rączą za moje wyzdrowienie. Ale zato siedzą w lekarstwach! Na jak dłu­go,, Bóg to wie! Bądź co bądź, niepodobnaby mi zrobić bez niebez­pieczeństwa ośmiuset mil, które mnie dzielą od Paryża, dopóki nie bądą zupełnie wyleczony. Te straszliwe duszności chwytają mnie przy lada irytacji, przy silniejszem wzruszeniu; trzeba aby w mem życiu wszystko było różowego koloru. Przykrości, o których wiesz9 były początkiem choroby; potem katastrofy roku 1848, który mi zabrał robót na sześćdziesiąt tysiący, na które liczyłem; straty, któ­re pani Hańska poniosła tutaj i które odmieniły szcząśliwą fizjo- gnomją moich spraw9 — wszystkie te przykrości dokończyły mnie.

Tą straszliwą chorobą, straszliwą dla człowieka żywego jak ja (bo czy to znaczy żyć, musieć uważać na wszystko, na najmniejszy wyraz uczuć, na żywsze słowo, szybszy krok?), obciążył, od dwóch tygodni, haracz, który spłacam klimatowi. Aż dotąd, nie czu­łem straszliwego działania tego azjatyckiego klimatu. To przeraża­jące! Mam migreną codzień, śpią z ustawicznym bólem głowy, Azja śle nam wiatry nasycone zupełnie innemi składnikami niż aura europejska. Ale, jak ci mówiłem, obaj doktorzy Knothe rączą za moje wyleczenie, a przyznam ci sią, mniej dobrze byłbym pielągno- wany w Paryżu, niż tutaj, gdzie wszyscy mają dla mnie uczucia tak

tkliwe, tak ojcowskie, tak synowskie, przywiązanie tak szczere, ze to zastępuje oddanie najbardziej kochającej rodziny.

^4Ze dosyć o mnie; zwłaszcza sza przed matką! Sądząc ze sta­nu, w jakim mi ją matujesz, mogłaby się tem przejąć ponad miarę; powiedz jej tylko, afey unikała w listach wszystkiego, co&y m£ mo­gło sprawić przykroić.

Dobrze zrobiłaś, ¿e zostałaś przy ulicy des Martyrs: pomyśla­łaś to co myślałem ja sam: ze więcejby cię kosztowała przeprowadz­ka, niżbyś oszczędziła zmieniając mieszkanie. Można zacisnąć pa­sek równie dobrze w mieszkaniu za tysiącpięćset franków, jak w mieszkaniu za trzysta. Nie odpowiedziałaś na najważniejsze rze­czy w moim liście; naprzyklad co do Małgorzaty i co do feniksa9

o którego wyszukanie prosiłem. Te dwa punkty są bardzo ważne, bo trzeba abym miał kogoś najpóźniej na sierpień. Bądź jak bądź, wrócę w sierpniu. Trzeba skończyć w swojem legowisku... Czy moż­na ofiarować komuś życie tak zrujnowane jak moje! Chcę uregu­lować moje położenie wobec nieporównanej przyjaciółki, która od szesnastu lat lśniła nad mojem życiem jak dobroczynna gwiazda.

Ach, biedna siostro, wszystkie klęski rewolucji lutowej nie są ani znane ani skończone. Ten głupi masowy bunt demokracji z La- martinem na czele, sprawił wiele złego Francji i pożre swoich twór­ców! Jeżeli spotkasz w tej ruinie poczciwego człowieka lat czter­dziestu czy pięćdziesięciu, znanego z uczciwości, zdolnego być dum­nym z tego że mi służy, umiejącego utrzymać dom we flamandzkiej czystości, chwytaj go! Jeżeli spotkasz takoż samiczkę od tego sam­ca, trzymaj ją również; ale zwłaszcza obserwuj ich dobrze, aby sprawdzić, czy oni istotnie mają zalety w które stroją się wszy­scy służący szukający miejsca.

Bądź zdrowa, droga siostro! niech Bóg ma w pieczy twoją ro­dzinę i twoje sprawy! niech twój mąż cieszy się zawsze dobrem zdrowiem! niech jego interesy prosperują! Muszę jechać do Kijowa, przedłożyć moje uszanowanie generał-gubernatorowi; dostanę wia­domości od was aż za powrotem.

DO TEJŻE

Wierzchownia, 21 czerwca.

Droga Lauro!

Czekam odpowiedzi na dwa listy, które pisałem do matki, a zwłaszcza pilnej odpowiedzi od pana Gavault. Wy, w waszym Pa­ryżu, tak nieświadomym wszystkiego co poza nim, nie macie po­jęcia, ze wasze odpowiedzi idą do mnie dwadzieścia do dwudziestu pięciu dni, gdy moje listy dochodzą was w dziesięć dni.

Zwlokłem dwa tygodnie z odpowiedzią, droga siostro, bo prze­szedłem straszliwy atak. Moja choroba serca (nie mówiąc o bólach żołądka, które są jej następstwem) doszła do tego stopnia nasile­nia, że musiałem się oddać w ręce tutejszych lekarzy. Zbadali mnie i ustalili doskonale chorobę; nazwali ją, aby mnie nie prze­rażać, „hipertrofią prostaf*. Ojciec byl zdania aby podjąć kurację, wbrew mniemaniu syna, który, przejęty naszemi francuskiemi po­jęciami, uważał mnie za straconego. Po półtora miesiącu leczenia — leczenia które polega na przywróceniu krążenia krwi żylnej i na oczyszczeniu jej, zważywszy że się zagęściła i że pletora była spo­wodowana brakiem równowagi między krwią tętniczą a żylną, — przyszedł okres leczenia, skazujący mnie na spożywanie dwa razy dziennie czystej cytryny; obecnie mam to rozpocząć na nowo. Otóż, pewnego pięknego ranka, wybucha takie zaburzenie w plexus s o lar i s, że walę się niby rażony piorunem na kanapę, chwytają mnie wymioty, w których zdaje się że oddam ostatni dech. Głowa moja ważyła mil jony kilogramów; dziewięć godzin nie mogłem nią ruszyć; następnie, kiedy chciałem wykonać ruch, uczułem. bóle i za­wroty takie, że, aby je wytłumaczyć, trzebaby porównać moją gło­wę do kopuły św. Piotra i wyobrazić sobie bóle podobne do dźwię­ków, któreby się rozlegały w obszarze tej kopuły. Miałem wrażli­wość na ból niezmiernie wzmożoną. Lekarz nie odstępował mnie, bał się gorączki gastrycznej. Przyszedł drugi atak wymiotów,

wreszcie, po dwudziestu piąciu godzinach agonji9 mogłem zażyć le­karstwo przygotowane aby zapobiec zapaleniu jelit.

Sześć dni przeleżałem w łóżku, sześć dni trwał okres konwa- łescencji. Zdaje się, ¿e £o fcyio gwałtowne zderzenie się choroby z moim wspaniałym organizmem: oto, podnosząc się z łoża boleści9 stwierdzam, że objawy mojej choroby sercowej znikły: mogę cho­dzić po schodach, kłaść się na wznak, drogi oddechowe są wołne, serce również. Mimo to9 nie ufając polepszeniu, lekarz chce koń­czyć swoje dzieło i odrestaurować mnie; trzeba na to jeszcze mie­siąca. To bardzo wielki lekarz, zupełnie nieznany. Oddaje sprawie­dliwość lekarzom francuskim, pierwszym w świecie aby rozpoznać

i określić chorobę, ale uważa ich za zupełnych nieuków, z paroma wyjątkami, w terapeutyce9 to znaczy w znajomości środków łecznU czych. Czy to nie jest okropne, że Soulie umarł z braku tego leka­rza, bo byłem przed dwoma miesiącami tak samo chory jak Soulie kiedy się zaczął leczyć. Miałem tę samą chorobę, spowodowaną tym samym nadmiarem pracy. i nie mogłem już zrobić dziesięciu kro-t ków bez przystanku. Wszystkie moje bóle żołądka znikły od dwóch miesięcy. Ileż wdzięczności winien jestem temu lekarzowi! On lubi skrzypce: skoro będę w Paryżu, muszę mu znaleźć prawdziwego Stradiwarjusa i ofiarować mu go.

25 czerwca.

Nie mogłem oddać tego listu kozakowi wyprawionemu do Ber­dyczowa z ostatnią pocztą, podejmuję go tedy dziś; tembardziej się cieszę że go odłożyłem, ile że dostałem tymczasem pakiet listów z 25 maja.

...Niestety9 nie mam dobrych nowin do przesiania. Co się ty­czy przywiązania, czułości wszystkich, chęci usunięcia chwastów zarastających moją drogę, matka i dzieci są cudowne; ale główna sprawa podlega jeszcze trudnościom, opóźnieniom, które mi każą wątpić9 czy Bóg zechce, aby twój brat był szczęśliwy9 przynajmniej

w tym sensie, niepodobna bowiem mieć rodziną równą tej co do jedności, wzajemnej miłości, delikatności, dobroci. Żyjemy, jak­byśmy mieli tylko jedno serce we czworo; nieustannie to powta­rzam, ale to jedyne określenie życia, które pędzę tutaj.

Mar ja jest zupełnie szalona. Jakim cudem ona nie wie, że aby przebyć Niemcy, trzeba dziś pięćdziesięciu godzin bez zatrzymania się, od Kolonji do Krakowa; cena dwieście czterdzieści franków; że jej projekt czy służba której żąda, wymagałaby podróży od stolicy do stolicy, gdzie każdy pobyt kosztowałby dwa razy tyle co podróż przez Niemcy; że wieczną pretensją Niemców jest, aby w niczem nie być podobnymi do Francuzów; że wściekają się, skoro im ktoś mówi o Francji; że Wiedenki mają nie pretensję ale pewność iż są bardziej comme il faut, bardziej eleganckie, dowcipniej­sze od Paryżanek; że pozatem Niemcy to jest kraj najbardziej dzia­dowski, najbardziej pozbawiony wszystkiego w świecie; że jest sześćdziesiąt tysięcy Niemców w dzielnicy Saint-Antoine w Paryżu, którzy tam żyją nie mogąc wyżyć w Niemczech; że od czasu jak Paryż istnieje, ani jedna Niemka nie przyjechała do Paryża w in­nym cełu niż aby sprzedawać szczoteczki ałbo samą siebie, co moż­na robić bez żadnej nauki.

Dziś rano, wziąwszy cytrynę, miałem atak, który mi kazał za­niechać tego środka; żołądek już go nie znosi, a mimo to lubię je9 rzecz osobliwa! Czy to spadek po mojej matce, który zgarniam w pięćdziesiątym roku, i za jej życia? Czy wiesz, że położywszy się, w następstwie tego ataku, około południa, piszę do ciebie od dru­giej w nocy i zaczynam o świcie nie wiedzieć już co się ze mną dzieje? Zatem dowidzenia; pragnę mieć rychło dobre wiadomości. Serdeczności dla męża, uściskaj twoje małe odemnie, napiszę do nich pierwszą pocztą. Co do ciebie, droga Lauro, przyjmij starą (niestety!) czułość twego biednego brata, którego serce jest zawsze jednakie, mimo że odnowione przez ukraińskiego doktora.

Widzisz, że Niemcy robią takie głupstwa, że nie można już przejeżdżać przez nie! Cóż za naród! Robią rewolucję rzekomo

aby sią pozbyć swoich książąt, i zaczynają od tego, że sobie spro- kurowaly jednego więcej.

Którędy wrócę, nie wiem; ale we wrześniu będę w Paryżu.

DO PANI DE BALZAC, W SURESNES

Wierzchownia, 5 sierpnia 1849.

Droga matko!

Dostałem twój list z 22 lipca i odpowiadam na niego, zarówno jak na ów z 8 lipca.

Przedewszystkiem nie niepokój się o moje zdrowie, bo już je- stem zupełnie poza wszystkiem; ale, mimo że choroba jest — aby tak rzec — przecięta, chodzi o to, aby usunąć przyczynę złego, to znaczy doprowadzić serce i płuca do doskonałego stanu, tak jakby nigdy nie były uszkodzone.

...Sądzę, że moi przyjaciele mogą mieć interesy w Moskwie; w takim razie wróciłbym przez Moskwę i Rygę, choćby poto aby uniknąć powrotu przez Galicję, która jest zbyt blisko teatru wojny

i zajęta przez wojska rosyjskie.

Interesy są tutaj, pod względem finansowym, bardzo zachwia­ne. Dużo zboża, mało pieniędzy. Wreszcie, z przyczyn które trudno jest wyszczególniać w liście, projekt, który mnie tu sprowadził, mu­szę uważać za odroczony na nieokreślony czas.

Trzeba tedy będzie podjąć obrożę nędzy i pracować wytrwałej niż kiedykoltmek, powierzając Bogu resztę.

Pojmujesz, że w tych warunkach zbyteczne jest zajmować się pokojówką. Żałuję bardzo, że nie będę miał Antoniego, ale w mo- jem obecnem położeniu wystarczą mi Małgorzata i Franciszek.

Począwszy od 15 października możesz trzymać dom pod bro­nią. Mam nadzieję być między 20 a 25 w Paryżu, obejrzawszy Mo- skwę: to jedyna w życiu okazja ujrzenia tego cudu, toteż nie żałuję miesiąca opóźnienia, jakiego dozna mój powrót.

DO PANI LAURY SURVILLE, W PARYŻU

Wierzchownia, 20 października 1849.

Droga siostro!

Jeżeli jesteś zdziwiona ze tak późno otrzymujesz ten list, zmartwisz sią słysząc o przyczynie opóźnienia; tylko, jeżeli ko­chasz matką i brata, nie mów ani słowa o tem matce, to byłby dła niej straszliwy cios.

Objawiło sią u mnie to, co lekarz nazywa gorączką cephalgicz- ną przerywaną; to okropne! Bal sią przy każdym napadzie, że przyjdzie zapalenie mózgu. Miałem ostatni napad przed trzema dniami; trwało to więc trzydzieści trzy dni. Chudy jestem jak w 1819, zostało jednak trochę brzucha, bo był tak wielki, że to jest ostatnie schronienie tuszy zaatakowanej przez chorobę. Wkońcu gorączka ustąpiła sześciu dawkom chininy dziennie, zmieszanej nie wiem z czem. Febry w tym kraju są sławne; kiedy się złapie febrę mołdawską, zastają ślady na cale życie. Oczywiście, podróż do Mo­skwy zaniechana. Piszę do ciebie pierwszego dnia rekonwalescencji.

...Powiedz zatem matce, że, jeśli nie wracam, to że zapewne mam nadzieję zakończyć szczęśliwie mpją podróż (i nie będzie to zupełnie bez podstaw); że lepiej jest dla mnie zostać jeszcze mie­siąc lub dwa, niż wracać poto aby jechać znowu. Dodaj, że rzeczy idą może lepiej niż sam mówię, słowem, przyrządź to tak, aby nie domyślała się prawdy.

...Czy wiesz, co to są rządcy w Rosji? Przez dwadzieścia pięć lat, hrabina miała tylko rachunki wychodzące na zero z majątku, który, puszczony w dzierżawę, daje dziś dwadzieścia ośm tysięcy franków czynszu. Brakuje w tym kraju rąk: Beauce, której nie trzeba nawozić; toteż co się dzieje? Tego roku obrodziła wspaniała pszenica; i ot, przyszło jakieś ziele, które było mocniejsze od zbo­ża, zdusiło pszenicę i wyrosło na jej miejscu. Widziałem tę trawę: była wyższa odemnie, ze złotemi kłosami, w których nie było nic; zjadła przeszło połowę zbioru. To istna szarańcza.

...Służący, który mnie obsługuje, jest żonaty; on i jego żona przybyli, aty się pokłonić swoim państwu. Oboje kładą się do- słownie na brzuchu, biją trzy razy o ziemią czołem i całują ci nogi. Ludzie umieją sią korzyć tylko na W schodzie. Jedynie tam słowo władza ma sens. Trzeba panować jak car rosyjski, albo nie brać sią do tego. Przybył człowiek z Wiśniowca z jakąś przesyłką i ży­czył swoim państwu szcz ąśliw e go królowania. T rzeba też powiedzieć, że Michał Korybut, którego dobra poszły miądzy Rze­wuskich i Mniszchów, posiadał (za Ludwika XIV) sam całą Ukrai­ną, całe Podole, cały Wołyń i dobra w Galicji; trzy razy tyle co obecna Francja, i oto jego potomkowie po kądzieli mają z tego wszystkiego ledwo kilka wsi!... Jak rodziny upadają! Hrabina An­na i jej mąż przywieźli z Wiśniowca zegar Maryny Mniszchówny, carycy, która miała w swojej wyprawie (szczegóły znajdują sią w ich archiwach) wiadro pereł wschodnich i sześć koszul. Wuj ich to był ostatni król polski; pani Geoffrin przyjechała mu sprzedać swoje obrazy. Przywieźli pani Hańskiej najpiąkniejszego Greuze9a jakiego widziałem, robionego przez Greuze9a dla pani Geoffrin; dwa Watteau, malowane przez Watteau dla pani Geoffrin; te trzy obrazy warte są osiemdziesiąt tysiący franków. Obok tego dwa Le- downe Leslie, J akób II i jego pierwsza żona; jeden Van Dyck, Cranach, Mignard, Rigaud, wspaniałe; trzy Canałetti kupio­ne przez króla od Rijzonico, trzy Rothari, piąkniejsze od Greuze9a; słowem dwadzieścia obrazów pierwszej klasy. Hrabina posiada już Van Dycka, kupionego od Van Dycka przez jej pradziadka, Rem- brandta, etc. Co za obrazy!... Hrabina Jerzowa chce aby trzy Ca- naletti były w mojej galerji, dwa Watteau, Greuze i dwa piąkniej­sze Rothari w sali mozajkowej, gdzie brakuje już tylko dwóch płaskich urn malachitowych i dwóch waz, aby był komplet. Och! są tu dwa Van Kuysum, których, gdyby je pokryć djamentami, je- szczeby sią nie opłaciło. Co za skarby w tych wielkich domach polskich! To przerażające, jak tu skarby ocierają sią o barbarzyń­stwo...

DO PANI LAURY SUR VILLE, W PARYŻU

Wierzchownia, 29 listopada 1849.

...Podjąłem od tygodnia leczenie mojej choroby serca. Nasz doktór to jest wielki lekarz, zagrzebany iv Wierzchowni; ale, po­dobnie jak wielu genjuszów, niezbyt lubi sztuką w której celuje

i uprawia ją tylko z niechęcią. Jest kolekcjonerem broni, skrzypiec

i dzieci, bo ma sporo tych naturalnych produktów. Starszy jego syn jest lekarzem, który oddaje się swej sztuce z zapałem i również zapowiada się na wielkiego lekarza. Jako lekarz, ojciec wynalazł proszki. Leczy zapomocą substancyj obróconych w proszek, któ­ry łyka się w opłatku: skutki sq cudowne. Zmienia je, dawkuje9 miesza w miarę potrzeb chorego i najdrobniejszych faz cierpienia* To wymaga starań i obserumcji nadzwyczaj drobiazgowych, ale umie w ten sposób opanować najrozpaczliwsze choroby. Trzeba jeszcze sześciu lub ośmiu miesięcy leczenia aby zastawki mego serca odzy­skały swoją elastyczność, swoją silę i młodość, bo przyczyną mojej choroby było upośledzenie krwi żylnej, dwie krwie nie mieszały się z sobą należycie, zastawki serca nie funkcjonowały dobrze i krew przelewała się do prawego płuca, potem wychodziła oskrzelami przy najmniejszym wysiłku. W Paryżu byłbym już umarł, jak Sou- lié. Nasi paryscy lekarze zbyt są zajęci, aby rozwijać tak drobiaz­gowe starania; mają zwłaszcza wszyscy uprzedzenie co do nieule- czalności chorób serca, pozatem absolutnie nie mają pojęcia o sto­sowaniu leczenia zależnie od temperamentu. Doktór chowa w głę­bokiej tajemnicy skład swoich proszków, nie wydaje go nawet star­szemu synowi. Uleczył radykalnie ludzi bardziej chorych odemnie*

Możesz być dumna ze swoich córek, napisały dwa listy doprawdy urocze, które obudziły tutaj zachwyt. To nagroda twego życia dwie takie dziewczyny, nie trzeba być niesprawiedliwym wo­bec losu, możesz przyjąć od niego wiele nieszczęść. To tak jak ja z panią Hańską. Dar jej serca tłumaczy mi wszystkie moje zgryzo­ty, przykrości i prace; płaciłem zgóry złemu cenę podobnego skar­

bu; jak powiedział Napoleon, wszystko sią płaci na ziemi, nic nie jest skradzione. Uważam nawet, że bardzo tanio zapłaciłem. To prawie nic dwadzieścia piąć łat pracy i walk, aby kupić przywią­zanie tak wspaniałe, tak promienne, tak pełne. Oto czternaście miesięcy żyję tutaj w pustyni — bo to jest pustynia — a wydaje mi się, że spłynęły jak sen, bez godziny nudy, bez jednej sprzeczki,

i to po pięciu łatach wspólnych podróży i szesnastu latach stałej znajomości. Jedyne przyczyny niepokoju to nasze zdrowie i in­teresy.

...Wyjazd mój oznaczony, czekam tylko sanny; w tej porze nie­podobna jest puszczać się w drogę, zanim śnieg nie dojdzie pewnej wysokości i nie zyska pewnej konsystencji, inaczej mógłbym zostać dwa tygodnie lub miesiąc w jakiej wiosce zrobiwszy sto mil. Mie- liśmy wczoraj śnieg, ale lichy, topniał. To grozi głodem w tym kraju kiedy śnieg nie spadnie na grunt ścięty dziesięcioma stopnia* mi mrozu, a zimna się jeszcze nie zaczęły... Mam nadzieję być w Paryżu z końcem stycznia; sprawy moje wymagają tego, ale spra­wy tutejsze idą przed wszystkiem.

DO ¡PANI DE BALZAC W SURESNES.

Wierzchownia, 10 stycznia 1850.

Droga matko!

Otrzymałem twój ostatni list, poczciwy długi list, taki jak lubi­my. Gospodarze moi mają pewne życzenia tyczące loterji naro­dowej, i mam nadzieję, że ten list przyjdzie jeszcze na czas; z chwilą gdy go dostaniesz, załatw szybko zlecenie wyłuszczone w dołączonej notatce.

Od czasu jak do ciebie pisałem, przebyłem znów prawdziwą chorobę na tle strasznego bronchitu; myślałem że już padnę tutaj, wypluwszy moje płuca. Musiałem zostać dziesięć dni w pokoju, nie wychodząc, a nawet w łóżku, ale te panie dotrzymywały mi towa­rzystwa z uroczą dobrocią, nie zrażając się moim pięknym sposo­

bem plucia, który znasz. Pocą sią tak, ze myślałem ze duszą wy­pocą; och, bardzo cierpiałem. Ale wygrzebałem sią jeszcze raz, i są­dzą nawet ze zaaklimatyzowałem sią; bóle głowy i wszystkie cier­pienia aklimatyzacji ustały. Dopiero od trzech czy czterech dni od­zyskałem zdrowie; bądź co bądź, chroniczna choroba nurtuje cią­gle. Doktór ma rozpocząć leczenie za dwa dni; będę je prowadził do ostatniej chwili, bo jestem na wyjezdnem. Nim opuszczę Rosję, mamy się wybrać na kontrakty do Kijowa; skorzystam z tego, aby załatwić moje sprawy paszportowe.

Podróż zaczyna się 15-go stycznia. Trzeba wynająć dom, wysłać tam powozy, konie, naczynie, kuchnię, łóżka, meble, etc• Wrócimy w pierwszych dniach lutego, i wówczas puszczę się ku ulicy Fortunée, co będzie bardzo trudno, bo śniegi tak zasypały koleje, że pociągi nie idą codzień i droga jest pewna dopiero za Dreznem. Groziło to, że można utknąć na tydzień w szczerem polu; mimo to mam nadzieję, że dobiję do Paryża w połowie lutego, o ile nie zajdą nieprzewidziane wypadki jak to bywa w tej porze roku.

...Pokonaliśmy tutaj wielkie przeszkody, ale jeszcze zostały wielkie i nie wiem czy na kontraktach wszystko będzie skończone• Przypuściwszy że rzeczy ułożą się szczęśliwie, będziesz mogła do­myślić się ich obrotu z tego co ci napiszę o sprawie ulicy Fortunée.

Nie mogę przejść ani dwudziestu schodów; choroba, mimo że stanęła, wciąż się przypomina. Co bądź się stanie, będę musiał wró­cić tutaj, aby dokończyć leczenia.

Muszę cię pożegnać; hrabia namyślił się z przyczyny śniegu wy­siać kozaka dzień naprzód, a ja nie wiedziałem o tem.

DO TEJŻE

Wierzchownia, 26 styczeń 1850.

Otrzymałem dziś wieczór, droga matko, twój list z 3 stycznia: dwadzieścia trzy dni, które szedł, mogą ci objaśnić w jakim stanie są drogi. Są zupełnie niemożliwe z powodu mrozów; mamy 30 stop­

ni przy wietrze, co równa się 60. Dziś rano zelżało trochę; za dwa dni, jeżeli mróz wytrzyma, puszczamy się do Kijowa, gdzie trzeba zostać jakieś czternaście lub piętnaście dni. Zawizuję mój paszport i, jeżeli czas pozwoli, około 15 lutego będę w drodze; ale, ponieważ z końcem lutego bywają jeszcze straszliwe mrozy, nie liczcie na mnie przed 15 marca, bo trzeba będzie z pewnością jechać etapami, zatrzymywać się w Brodach, potem w Galicji, w Krako­wie, we Wrocławiu, w Berlinie, we Frankfurcie i zostać kilka dni w Dreźnie. Wszystko to czyni razem około dwudziestu dni posto­jów i siedem dni drogi, razem dwadzieścia siedem. W moim stanie choroby, jechać inaczej byłoby szaleństwem.

Za powrotem z Kijowa, wyślę tedy do ciebie mój ostatni list;

o ile coś nie zajdzie, ten jest przedostatni. Dalby Bóg, aby ostatni był zarazem zawiadomieniem o ślubie! Ty jesteś tak dobrze z Pa­nem Bogiem, że powinnabyś się pomodlić do niego i odprawić ja­ką nowennę.

Droga matko, gdybyś potrzebowała czego dla siebie, mów bez wahania, bo chcemy abyś miała wszystkie wygody. Słowo omni­bus w twoich ustach sprawia mi najżywszą przykrość; w twoim wieku, w twoim stanie zdrowia, kiedy jedziesz na obiad do Laury albo kiedy od niej wracasz, a zwłaszcza kiedy wyjeżdżasz w moich interesach, bierz dorożki. Mówię ci, omnibus krwawi mi serce! Mam nadzieję, dzięki moim pracom, sprawić, abyś nie zaznała ni­gdy omnibusu i abyś mogła zawsze brać wygodny powozik, ilekroć nie dogadzałoby ci wychodzić pieszo.

DO TEJŻE

Wierzchownia, 28 luty 1850.

Droga matko!

Dostałem tutaj przed dwoma dniami twój list z 11, a poprzed­ni otrzymałem w Kijowie. Niestety! ta podróż do Kijowa była opła­kana dla mego zdrowia. Oskrzela, płuca, wszystko jest zajęte. To

jeszcze nie koniec. Stanowczo moja natura opiera sią aklimatyzacji. Ten kraj jest niemożliwy dla temperamentów nerwowych. Zbytecz­ne jest mówić, do jakiego stopnia jestem wychudły i osłabiony.

...A teraz, kiedy wyjadą? Nie można nic wiedzieć. Po pierwsze, Galicja jest pełna zbrojnych band, które, wedle pewnych wiadomo- ści, napadają w biały dzień. Musiałaś czytać w Debatach, ze w okolicach Krakowa ogłoszono stan wojenny i że są wojska ma­jące poskromić tych bandytów. Trzeba tedy czekać, aż wróci po­rządek. Przytem czekamy dopiero odwilży. Kiedy jest odwilż, dro­gi są nie do użycia; trzeba aby grunt stężał, a przytem moje rzeczy muszą iść dziesięć dni przedemną.

Gdyby moje tak pieszczone nadzieje ziściły się, byłoby to je­szcze opóźnienie kilku dni: trzebaby jechać do Kijowa, dla zale­galizowania moich papierów. Pod tym względem wszystko jest możliwe, bo tych kilka kolejnych chorób, cierpienia złączone z okresem aklimatyzowania się, które dzięki przywiązaniu znio­słem z uśmiechem, bardziej wzruszyły tę piękną duszę niż ją prze­raża, jako rozsądną kobietę, trochę drobnych długów jakie mam jeszcze do spłacenia. Widzę, że wszystko pójdzie dobrze...

DO PANI LAURY SURVILLE, W PARYŻU

Wierzchownia, 15 marca 1850.

Droga siostro!

Wczoraj w Berdyczowie, w kościele parafialnym św. Barbary, delegat biskupa żytomierskiego, święty i cnotliwy kapłan, we wszystkiem podobny do naszego księdza Hinaux, spowiednika księż­nej Angouleme, pobłogosławił i skojarzył moje małżeństwo. Jest tedy od dwudziestu czterech godzin pani Ewa de Balzac, z domu hrabianka Rzewuska, czyli pani Honorjuszowa de Balzac, czyli pa­ni de Balzac starsza. To nie jest już tajemnica i, jak widzisz, oznaj­miam ci ją corychlej.

Świadkami byli hrabia Jerzy Mniszech, ziąó mojej żony, hra­bia Gustaw Olizar9 szwagier księdza hrabiego Czaruskiego9 delegata biskupa oraz proboszcza paraf ji berdyczowskiej. Hrabina Anna pro­wadziła matkę9 obie nie posiadają się z radości. Ewa de Balzac od­dala cały swój majątek dzieciom. Hrabia Jerzy jest dla niej może lepszy, niż wielu synów dla własnej matki.

Mimo wszelkich wysiłków, mamy jeszcze trochę długów, toteż będę musiał jeszcze tęgo pracować, ale mamy pewność, że naj­później w roku 1852 stadło nasze osiągnie przynajmniej dobrobyt. To tych sześćdziesiąt tysięcy franków, wpłacone na kolej Północną tak nas obciążyło; mówię nas9 bo byliśmy zaręczeni od 1846, od Strassburga. ...Co się tyczy pani de Balzac, cói ci powiem jeszcze? Może budzić zawiści, ale, z wyjątkiem jej córki, niema w tym kra­ju kobiety9 którąby z nią można porównać; to djament Polski i klej­not tej starej i świetnej rodziny Rzewuskich...

Mam nadzieję, że będziemy w drodze za dwa tygodnie, a po­dróż nasza potrwa mniejwięcej tyleż; toteż mogę ci powiedzieć: 99Do widzenia niedługo“.

Twój brat Honorjusz, u szczytu szczęścia!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sven Jonas Stille Podróż do Polski
podroz do Polski Marie Senfleben Gudrich
Sven Jonas Stille Podróż do Polski
Stille Sven Jonas Podróż do Polski
Sven Jonas Stille Podróż do polski
Stille Sven Jonas Podroż do Polski
Stille Sven Jonas Podróż do polski
Podróż do pietnastowiecznej Polski
Podroze do wnetrza siebie
Podroze Do Wnetrza Siebie Fragment Pd
Illustrowany przewodnik w podróży do Krynicy
63 S Goszcyński, Dziennik podróży do Tatrów
Nienawiść do Polski i Polaków
Komu mamy dziękować za wprowadzenie do Polski GMO
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 6 Pulkownik Chabert
podroz do ziemi swietej neapolu Nieznany
Linux Kernel Podróż do wnętrza systemu cz 1

więcej podobnych podstron