Podróż do piętnastowiecznej Polski
Wyłączyłem wehikuł wyciągnąłem kluczyki ze stacyjki. Jeszcze raz sprawdziłem. Tak wszystko się zgadza jestem w piętnastowiecznej Polsce. Otwieram drzwi i ostrożnie wychodzę z pojazdu. Nie zdziwiłem się zbytnio widokiem który ujrzałem, ponieważ spodziewałem się odmiennego widoku niż tego którego znałem dotychczas. Mianowicie stałem na całkowitym odludziu. W miejscu gdzie powstanie miasto z którego wyruszyłem w podróż miedzy wiekami. Były wielkie łąki, potężne lasy mieszane oraz co najważniejsze- czyste powietrze. Tego nie opiszą żadne słowa, żaden pędzel nie namaluje tak rozległych i malowniczych widoków. Liście drzew które rosły na skraju lasu, falowały powiewami jeszcze ciepłego wiatru. Wszystkie odcienie koloru żółtego, czerwonego i miejscami zielonego lśniły barwami wczesnej jesieni. Te kilka chwil które trwały może dziesięć minut, odczułem jak gdyby kilka godzin. Nie chcę tracić czasu na rozmyślania. Musze przecież rozbić obóz przed zmrokiem który teraz przychodzi bardzo szybko. Dokładnie powyłączałem wszystkie urządzenia w przerobionym samochodzie terenowym. W moich podróżach towarzyszy mój wierny przyjaciel Robinson. Jest wielkim psem o długiej sierści, łapy i brzuch ma białe, pysk i uszy brązowe zwisające na boki. Grzbiet i ogon jest miodowy z ciemniejszymi zwisające na boki. Grzbiet i ogon jest miodowy z ciemniejszymi plamami. Mądry rasowy bernardyn, pomaga mi we wszystkim lecz potrafi postawić na swoim. Wypuściłem go z wehikułu, było widać jak bardzo się cieszy nowym miejscem biegał, skakał i przynosił mi patyki. Postanowiłem poszukać miejsca na ognisko, nie trwało to długo, bo tuż przy lesie wił się strumyk z krystalicznie czystą wodą. W pobliżu tej rzeczki rozpaliłem wesoło palący się ogień. Rozbiłem namiot zjadłem kolację która składała się z puszki zupy. Robinson domagał się swojej ulubionej potrawy- pieczonego kurczaka, ale niestety musiał zadowolić się zupą z puszki. Minęły trzy godziny od przybycia z przyszłości, wiec zmrok na dobre pogrążył się nad łąkami i wspaniałym lasem. Dołożyłem do ognia wyschniętych gałęzi dębu i brzozy. Płomień przygasł na chwilę, ale kilka minut później rozjaśnił się wesołymi językami ognia. Pies leżał koło paleniska i zasypiał. Zrobiłem to samo tylko zasypiałem w namiocie. W oddali słychać było wiele odgłosów na przykład sowę, która mnie bardzo usypiała. Następnego dnia, o poranku obudziły mnie głośne śpiewy ptactwa, którego było bardzo dużo. Wstałem może o godzinie ósmej, nad łąkami unosiła się mgła ale szybko się poniosła, bo słońce mocniej przygrzewało. Myłem się w strumyku kiedy zorientowałem się, że Robinson znikł. Bez wahania zawołałem go lecz bez rezultatów. Pomyślałem, że zaraz wróci na śniadanie które czeka na niego w samochodzie. Właśnie tak się stało, po chwili radośnie skacząc przez niskie krzewy wrócił do swojego jedynego pana. Dałem mu jedzenie, które zjadł z apetytem tak samo jak ja. Oczywiście jedliśmy zapasy zupy której miałem pod dostatkiem.
Po posiłku posprzątałem namiot zagasiłem żarzący się popiół, spakowałem wszystko do terenówki i ruszyłem w drogę. Chciałbym zobaczyć piętnastowiecznych ludzi, mam wiele pytań na przykład: czy uwierzą, że jestem z przyszłości? Jak zareagują? Może nikogo nie spotkam? Po godzinie jazdy wzdłuż rzeczki ostatnie pytanie zostało wykluczone, mianowicie zauważyłem jakiegoś człowieka, który prowadził jedną parę bydła. Nie widzi nas. Powiedziałem do psa. Zaparkowałem wóz w zaroślach, a dodatkowo przykryłem go gałęziami i mchem. Nie było go widać. Przebrałem się w ciuchy pożyczone a raczej skradzione z teatru w Gdańsku. Robinsona przypiąłem do smyczy i prowadziłem go przed sobą. Mądry pies, wiedział żeby zachować się cicho. Śledziłem wysokiego mężczyznę, widać było, że jest bardzo silny, prowadził krowy tak samo jak ja mojego bernardyna. Szedłem za nim dobre trzydzieści minut. Chyba się zorientował, że go śledzimy. Powiedziałem szeptem od Robinsona. Pies tylko się spojrzał na mnie jak gdyby mnie rozumiał. Szliśmy około stu Mertów od chłopa, ścieżką która była wydeptana kopytami bydła. Widać, że co dziennie wyprowadza zwierzęta na pastwiska bogate w soczystą trawę. Byliśmy na dróżce obok której płynął strumyk, rosły ty kępy młodych wierzb i olch, starsze były tylko dęby i wysokie topole. Stanąłem za zaroślami kiedy mężczyzna poił krowy. Patrzyłem na niego z zaciekawieniem. Chciałem go poznać, ale powstrzymałem się od podejścia do nieznajomego. Poczekamy tu chwile. Powiedziałem do Robinsona. Może uda nam się zobaczyć gdzie mieszka. W tym momencie pies potężnym głosem zaszczekał. Chłop odwrócił się i spojrzał w moją stronę. Stałem bez ruchu, nie wiedziałem co robić. Nieznajomy przywiązał krowy do drzewa i szedł w stronę krzaków gdzie byłem ukryty. Postanowiłem, że się z nim przywitam. Wyszedłem z kępy wierzb, człowiek zatrzymał się i patrzył na mnie jak na posag. Czemuż za mną idziesz? Spytał mężczyzna. Poprosiłem go, żeby wskazał mi drogę do miasta. Miałem trudności w rozmowie, ponieważ mówił staropolski językiem. Było widać jak bardzo był zdziwiony moim wielkim psem, bo nie spuszczał z niego oczu. Ewidentnie był to mężczyzna, wyglądał na trzydzieści lat, miał niebieskie oczy, kasztanowe włosy i umięśniony był jak wielki sportowiec. Miał buty ręcznie szyte ze skóry jelenia. Lniana bluza zwisała poniżej pasa, a kapelusz także skórzany przechylony był na lewo. Na plecach miał zarzucony worek. Byłem bardzo zachwycony, że na żywo mogę zobaczyć, poznać i zrozumieć jakie życie było parę wieków temu, ale to dopiero początek. Chcę jeszcze zobaczyć na własne oczy piętnastowieczne miasto, ale to będzie już następna moja podróż.
KONIEC