Cindy Victor Na dobre i złe


CINDY VICTOR

NA DOBRE I ZŁE

Poświęcam matce i ojcu, którzy bez pamięci w sobie zakochani, zbiegli dwadzieścia jeden lat temu do Black Hills w Południowej Dakocie.


PROLOG

Droga Mamusiu!

Ta wiadomość z pewnością będzie dla ciebie szokująca, ale muszę ci donieść, że wyszłam za mąż. Od piątku, godziny drugiej po południu jestem panią Goddardową, żoną Matthew. Ślub cywilny, który braliśmy w oryginalnym pod względem architektury ratuszu w mieście Deadwood, był naprawdę miłą uroczystością. Obawiałam się, że będzie sztywno, ale myliłam się i teraz wiem, że zachowam ten moment w pamięci na całe życie. Brak mi słów, żeby ci opisać jaka jestem szczęśliwa i jak bardzo go kocham. Ty też z pewnością polubisz mojego męża, gdy go poznasz.

Mamusiu! Nie gniewaj się. Porzuciłam college. Nie jestem teraz taka pewna, czy kiedykolwiek pragnęłam zostać inżynierem. Myślę tylko o Matthew, mojej miłości do niego i naszej wspólnej przyszłości.

Piszę do Ciebie z uroczej chatki w Hisega, stojącej nad pięknym, zmarzniętym jeziorem, którego odnoga dochodzi prawie do samych drzwi. Dzisiaj rano widziałam bobra, a potem, gdy byliśmy na spacerze, podszedł do nas jeleń. Zatrzymał się w odległości około sześciu stóp i wpatrywał się w nas tak, jakby chciał powiedzieć: „Czeka was wielkie szczęście. Wasza miłość będzie się umacniała z każdym dniem". Tak twierdzi Matthew. On zna mowę zwierząt. Czy to nie urocze? Wszystko, co wiąże się z nim i z Black Hills jest cudowne. Cieszę się, że właśnie tutaj poszłam do szkoły, bo w innym mieście nie spotkałabym go. Pada śnieg, w kominku pali się ogień. Matthew przygotowuje prażoną kukurydzę i kakao na gorąco. Po południu pójdziemy bawić się w śnieżki. Zupełnie jak dzieci. Innym razem napiszę więcej. Ciesz się wraz ze mną. Nigdy nie przypuszczałam, że mogę być taka szczęśliwa.

Całuję cię Jilliane


ROZDZIAŁ I

- Jeżeli ona jeszcze raz napomknie mi o śnieżycy, to wyjdę z siebie. Sama dobrze wiem, że pada - denerwowała się podróżna w wypożyczalni samochodów.

Przed chwilą wysiadła z samolotu. Lokalne lotnisko w Rapid City przywitało ją śniegiem, który po raz pierwszy w życiu zobaczyła z bliska. Na trzydziestosiedmioletniej Tamarze Beattie widok wirujących na wietrze płatków wywarł silne wrażenie. Obawiała się podróży w takich warunkach, ale postanowiła pojechać do Hisega i nawet burza śnieżna nie byłaby w stanie odwieść jej od tego zamiaru.

- Czy mogłaby pani pokazać mi mapę? - zwróciła się do urzędniczki, powątpiewając w trafność otrzymanej informacji.

W Los Angeles, gdzie się urodziła i wychowała, w Malibu, gdzie później mieszkała często posługiwała się Atlasem braci Thomas. Jeździła zwykle autostradami, a nie polnymi drogami.

„O Boże! Jakie to pustkowie! Jak mogłam pozwolić Jilliane zapisać się do szkoły górniczej w Południowej Dakocie. Czy w Kalifornii nie ma wyższych uczelni? Na UCLA jest wspaniały wydział mechaniczny. Obyłoby się bez śniegu, a co najważniejsze, bez Goddarda" - rozmyślała Tamara.

- Dziękuję.

Prędko naszkicowała ołówkiem plan trasy, wyszła z maleńkiego budynku, odnalazła swój samochód i wyruszyła do Rapid City. Nie spodziewała się, że z lotniska do miasta może być tak daleko, ale w końcu dotarła do niego. W wypożyczalni dowiedziała się, że z Rapid City do Hisega jest jeszcze dalej, tylko w przeciwnym kierunku, to znaczy na zachód. Śnieg padał coraz bardziej gęsty, więc po krótkiej chwili namysłu ruszyła w dalszą drogę. Po pewnym czasie dojechała do maleńkiej wioski, którą z trudem dostrzegła z okna samochodu. Na domiar złego z powodu zmroku, który zapadł przedwcześnie, nie mogła odczytać z koperty adresu Jilliane.

- Och, Jilliane, dziecko - jęknęła z wściekłością - za trzy lata mogłabyś zostać inżynierem, a ty powiadasz, że nie wiesz, czy kiedykolwiek myślałaś o tym.

Tamara minęła wioskę i posuwała się wciąż dalej i dalej w głąb nieznanej okolicy w nadziei, że Hisega wyłoni się zza gór za tym czy tamtym wzniesieniem, odnajdzie wreszcie zakątek bobrów i jeleni. Zdążyła zmarznąć prawie na kość, ponieważ ogrzewanie w samochodzie zaczęło działać niedawno.

Gdyby Jilliane była w pobliżu, usłyszałaby, jak jej matka, zgrzytając zębami, wypowiada takie słowa: „Jak mogłaś coś takiego zrobić. Tak mi się odwdzięczasz za wszystkie moje starania, żeby ci dać dobre wykształcenie. Jeżeli samochód ugrzęźnie tutaj i zamarznę na śmierć, z piekła nie wyjdziesz, moja droga córko".

Z prawej strony ukazała się tablica: JOHNSON. DROGA PRYWATNA. Wreszcie jakiś ślad cywilizacji. Zatrzymała się przed czymś, co wyglądało na zajazd i podeszła do budynku. Była za bardzo zziębnięta i zdenerwowana, żeby zważać na formy, więc zamiast zwrócić się do kogoś indywidualnie z prośbą o pomoc, zawołała od drzwi:

- Czy ktoś wie, gdzie mieszkają Goddardowie. Objechałam całe miasto i nie mogę znaleźć ich domu.

- Oni tutaj nie mieszkają - powiedział flegmatycznie jeden z mężczyzn, a drugi przytaknął mu skinieniem głowy.

- No to gdzie? - cicho, ale stanowczo zapytała ożywiona i ośmielona podróżna.

Od stołu wstał starzec.

- Proszę za mną - rzucił i, mijając Tamarę, wyszedł z domu.

Tamara pospieszyła za nim. Mężczyzna wsiadł do furgonetki i ruszył. Szybko wskoczyła do swojego samochodu, a po chwili wlokła się tą samą szosą, którą przyjechała.

Pogrążyła się w rozważaniach o tym, co wydarzyło się przed pięciu miesiącami, wróciła myślą do dnia, w którym Jilliane opuściła dom, wyjeżdżając do Rapid City. Była podniecona, dumna i wzruszona, jak każda matka, która wyprawia dziecko po nauki. Teraz odczuwała bezsilną wściekłość. Straciła wiarę w rozsądek córki. Należała jej się bura, ale wiedziała, że jeżeli chce czegoś dokonać, musi podczas rozmowy z Jilliane powściągnąć swój gniew. Jedynym rozsądnym wyjściem był rozwód.

- Boże, dopomóż mi w tej sprawie, a o nic więcej w życiu nie będę cię prosić - westchnęła.

Statystyki pozwalają odgadnąć, jaki los czeka małżeństwa nastolatków: stracone złudzenia, katastrofy.

Matthew w jej wyobrażeniach nie różnił się od chłopca, za którego ona wyszła, będąc niewiele starszą od Jilliane. A może Matthew nie jest młodzikiem, tylko jakimś mężczyzną w średnim wieku. Nie wykluczone, że to ścigany przez prawo aferzysta matrymonialny, który w każdym porcie ma małoletnią pannę młodą. Kim by nie był, Jilliane musi od niego odejść, musi się rozwieść i wrócić do szkoły.

Tamara w myślach układała sobie, co ma powiedzieć, kiedy wejdzie do domu czy jaskini, jakkolwiek by wyglądało to miejsce, gdzie mieszka córka. Przemówi jej do rozsądku, powie, że będzie mogła wrócić do męża, kiedy skończy szkołę. Przy okazji Jilliane przekona się, czy Matthew ją kocha i będzie gotów czekać.

- Gdybyś ją kochał, nie pozwoliłbyś jej przerwać nauki. To, czego się dopuściłeś, jest przestępstwem - okropnym! Ty wszo! - wybuchnęła i to jej ulżyło.

Furgonetka w końcu zatrzymała się. Starzec wyszedł z szoferki, zbliżył się do jej samochodu, pochylił się nad okienkiem, które ona pospiesznie odsunęła i, pokazując ręką drogę po drugiej stronie dwupasmowej szosy, powiedział:

- Tam jest dom Goddardów. Pojedzie pani tędy. Proszę się nie obawiać. Śnieg jest odgarnięty.

Podziękowała mu. Z niepokojem wpatrywała się w furgonetkę, która zawróciła na pustej jezdni i powoli znikała jej z oczu.

Za autostradą nie było żadnych świateł i nic nie wskazywało na to, że znajdują się tam jakieś zabudowania. Miała nadzieję, że zgodnie z tym, co mówił staruszek, droga jest przejezdna. Jeśli się mylił, pozostanie jej tylko usiąść i płakać. Tak czy owak zbierało się jej na płacz, kiedy sobie pomyślała, że w konfrontacji, która ją czeka, górą może okazać się nie Tamara Beattie, lecz Matthew Goddard.

Skręciła w lewo i poczuła, że jedzie po utwardzonej drodze pokrytej cienką warstwą śniegu. Widok skrzynki pocztowej z napisem: Goddard dodał jej otuchy. Ponieważ jazda w szybko zapadającej ciemności wymagała dużej koncentracji, postanowiła tutaj przenocować. Nie było sensu w taką pogodę podejmować próby powrotu do miasta.

Na widok świateł w oknach odetchnęła z ulgą. Zatrzymała samochód przed okazałą luksusową willą w stylu skandynawskim, która sprawiła na niej wrażenie niesmacznej mieszaniny wyniosłości i przepychu.

- Naprzód do boju - rzekła do siebie z determinacją, kładąc siną z zimna dłoń na klamce samochodu.

Na schodach prowadzących do obszernego przedsionka próbowała odgadnąć, kto bardziej będzie zaskoczony jej widokiem: Jilliane czy Matthew?

Zadzwoniła. Nikt nie otwierał. Zapukała z całej siły. I znowu cisza. Przez okno we frontowej ścianie zobaczyła ogień płonący w kamiennym kominku. Zaklęła, jeszcze raz zadzwoniła i zapukała. Wyobraziła sobie Jilliane baraszkującą z mężem w łóżku i oczekującą oddalenia się niespodziewanego gościa.

- Dość tego dobrego, państwo Goddard - syknęła, chwytając za klamkę.

Och, otwarte. Bez skrupułów weszła do środka. Jako matka miała przecież prawo schronić się w domu, w którym, chociaż czasowo, mieszka jej córka. Nie może przecież umrzeć z zimna pod progiem.

Ciemność i śnieżyca pozostały po tamtej stronie drzwi. Tamara usłyszała szum wody. Ktoś brał prysznic. Oto dlaczego jej pukania nikt nie usłyszał. Potarła ręce, żeby je rozgrzać, ale to nie pomagało, więc wsunęła je do zimnych kieszeni zamszowej kurtki w kolorze burgunda. Rozejrzała się z zakłopotaniem po pomieszczeniu, stanowiącym umiejętne połączenie elementów drewnianych z ceramiką, kamieniem i tapetą. Matthew Goddard to nadziany facet. Spojrzała na belkę stropową salonu urządzonego w męskim guście. Do diabła! Pan młody, który to posiadał, nie był raczej biedakiem. Wytrącało jej to z rąk poważny atut. Na ścianach, wyłożonych drewnem, wisiały niewątpliwie bardzo drogie obrazy. Umeblowanie w stylu szwedzkim, wyraźnie w dobrym guście, również było kosztowne. Wzdłuż ściany z lewej strony kominka ciągnęły się półki. Wzrok jej, błądzący po grzbietach książek, natknął się na zbiór powieści detektywistycznych jej ulubionego pisarza, Nicholasa Kenyona. Jilliane nie lubiła kryminałów, toteż musiały one należeć do jej męża. Wzruszyła ramionami, przyznając niechętnie, że mają zbieżne upodobania. Smak z jakim urządzono pokój, świadczył o tym, że właściciel musiał być dojrzałym mężczyzną, nie zaś młodzieniaszkiem niewiele starszym od Jilliane. To jeszcze bardziej ją przygnębiło. Spodziewała się, że będzie miała do czynienia z lekkomyślnym, niedojrzałym intelektualnie, podatnym na argumenty chłopcem, oszołomionym szczęściem, które mu z nieba spadło. Jego stan posiadania świadczył zupełnie o czymś innym.

Wyrwana z zadumy przez głośne trzaski dochodzące z paleniska, Tamara pomyślała, że nie może bez końca pozostawać tutaj nie zauważona. W domu są tylko one dwie. To przecież jej córka bierze prysznic. Podejdzie korytarzem do łazienki i zawoła: „Jilliane, to ja, czy cię nie przestraszyłam?"

Zaledwie jednak uszła kilka kroków, plusk wody ucichł i rozległ się głęboki, męski głos:

- Suko, nie zasługujesz na to, żeby żyć. Nie rób ze mnie durnia: Czy myślisz, że uwierzę w te brednie?

Oniemiała z wrażenia. Nie mogła pojąć tego, co dochodziło do jej uszu. Zamieniona w słuch, usłyszała nawet odgłos ręcznika żwawo przesuwającego się po ciele.

- Och, proszę, nie błagaj mnie o swoje marne życie. I nie szlochaj. To takie niesmaczne.

Tamara starała się nie wyciągać pochopnych wniosków na temat stanu psychicznego Goddarda, który najwyraźniej fantazjował sobie w łazience, wycierając się po kąpieli. To, że odgrywał scenę zabójstwa kobiety, nie mogło stać się powodem do unieważnienia małżeństwa.

- Ach, jako skazana, masz prawo do wyrażenia ostatniego życzenia, zanim przeniesiesz się do wieczności. Czy nie wiesz o tym? Istnieje taki ładny, kulturalny zwyczaj, który zamierzam respektować. Śmiało! Jeśli nie będę w stanie spełnić twoich życzeń co do ostatniego posiłku, to pozwolę ci wybrać miejsce, w które skieruję swój pistolecik. Co masz do powiedzenia nędzna istoto?

Słysząc te słowa, Tamara doszła do wniosku, że to nie niewinne igraszki i że Matthew jest wariatem czystej wody. Z dłońmi przyciśniętymi do serca wpatrywała się z zaciekawieniem w korytarz. Czuła się tak, jakby była właśnie tą wyimaginowaną ofiarą, na którą szaleniec z łazienki kieruje strumień dezodorantu, zaciskając palec na nie istniejącym spuście.

- Ma pani rację. Nie powinienem zwracać się do pani per „suko". Pani wybaczy, błagam. No i jak? Lepiej?

Gdyby nie to, że mężczyzna prawdopodobnie był nagi, wkroczyłaby natychmiast do łazienki i tak by mu powiedziała, żeby mu w pięty poszło: „Może mnie pan nazywać panią Beattie, panie Goddard. A teraz, jak tylko pan zejdzie na ziemię, porozmawiamy o porwaniu mojej córki".

Pod wpływem gwałtownego wzburzenia nabrała za dużo powietrza w płuca i wypuszczała je teraz wolniutko i cichutko, żeby Matthew Goddard nie usłyszał czegoś i nie wyskoczył nago z łazienki.

Zmuszona była też do stania nieruchomo w pół kroku, bojąc się, że każdy ruch może zdradzić jej obecność. Mężczyzna powiedział coś do wymyślonej kobiety, tym razem cieplejszym, spokojniejszym tonem i Tamara znowu zaczęła bacznie nadsłuchiwać. Musiała wszystko dobrze zapamiętać, żeby powtórzyć Jilliane,

- Żegnaj, pani.

Oczy Tamary rozwarły się szeroko.

- Bam!

Tego było już za wiele. Wiedziała ponad wszelką wątpliwość, co zrobi. Wyjdzie stąd, wyjedzie na autostradę i zaczeka za zakrętem na Jilliane, żeby jej o wszystkim opowiedzieć. Ale co wtedy? Jak w takim wypadku przekona ją, żeby opuściła męża? Jeżeli powie: „Wślizgnęłam się do twojego domu jak wąż i podsłuchałam Matthew, który w łazience odgrywał scenę morderstwa" - wątpliwe, czy córka rzuci się w matczyne ramiona z wdzięcznością za wybawienie.

- Zostanę - westchnęła.

Usiadła wygodnie na sofie, rozparła się, aby w takiej pozie powitać zięcia. Pomyślała nawet, że może wcale nie jest wariatem. Wszyscy fantazjują. Najlepszym środkiem na wrogość do osoby, z którą jesteśmy w złych stosunkach, jest jej wyimaginowane morderstwo. Każdy psycholog to powie.

„Jestem psychologiem, ale nigdy tak nie twierdziłam - spierała się sama ze sobą - muszę się stąd wydostać". Przesunęła się na skraj sofy, gotowa w każdej chwili zerwać się z miejsca. Kiedy usłyszała skrzypnięcie podłogi w korytarzu, zwróciła się w kierunku skąd dochodził odgłos kroków. Czekała w napięciu.

Zamajaczył przez moment w ciemnym korytarzu, kierując się do salonu, a potem do jakiegoś innego pomieszczenia. Właśnie teraz powinna była wyjść, ale bała się, że narobi hałasu. Gdyby coś usłyszał, mógłby tutaj wpaść, a przecież był nagi.

Podniosła się, ale z trudem utrzymywała równowagę. Słyszała, jak otwierał szafkę i jak ją zamykał. Potem do jej uszu doszedł plusk wody. Nalewał wodę do szklanki.

- Dlaczego pan się nie ubierze? Czy pan nie wie, że jest zima? Zaziębi się pan na śmierć - powiedziała szeptem.

Po tym żarciku poczuła się nieco rozluźniona i zaczęła się skradać na palcach do drzwi, gdy jednak usłyszała jego kroki, straciła panowanie nad sobą. Ponownie pojawił się w korytarzu, więc wcisnęła się za wieszak na ubrania i przywarła twarzą do czarnej eskimoskiej parki, przesiąkniętej zapachem mężczyzny. Gorąco pragnęła, żeby poszedł do sypialni, nie oglądając się w jej stronę. Co by to było, gdyby stanął w salonie tak, jak go Pan Bóg stworzył i zastał tam nieproszonego gościa w osobie własnej teściowej?

Wkroczył zamaszyście do saloniku i wciąż nie zauważając jej obecności, stanął przed kominkiem. Zamarła z wrażenia, nie śmiąc oddychać, nie mogąc oderwać oczu od jego nagiego ciała. Uzmysłowiła sobie, co usidliło jej córkę. Jilliane znalazła się w mocy oczytanego, bogatego mężczyzny o nienagannym guście, o głosie, który mógłby budzić niedźwiedzie z zimowego snu. Jednym słowem był to mężczyzna w każdym calu.

Wstrząśnięta, ale i olśniona, przyznała, że Matthew Goddard jest po prostu piękny. Zważywszy na wszystkie plusy, jego fantazjowania pod prysznicem musiała uznać za błahostkę. Sądziła, że ma silniejsze nerwy, a tymczasem zapragnęła ukryć twarz w dłoniach i zawołać: „Zgoda, jesteś wspaniały, ale teraz ubieraj się!"

Ale on nie zamierzał się ubierać, przystąpił do wykonywania ćwiczeń gimnastycznych. Podziwiała sprawność jego stawów kolanowych. Nagle zaczęła odczuwać drżenie w swoich własnych kolanach. Wtulona w ubrania, które tłumiły jej ostrożne ruchy, powoli rozluźniała swoje zdrętwiałe członki.

Nie patrząc w jej stronę, mężczyzna padł na podłogę i zaczął robić „pompki". Liczyła: dwadzieścia, dwadzieścia siedem, trzydzieści siedem, pięćdziesiąt - czując jak zaczyna ją w środku mdlić z braku tlenu, a może jeszcze z jakiejś innej przyczyny.

Ćwiczeniom nie było końca i Tamara straciła rachubę. Matthew, sądząc po wydawanych przez niego okrzykach, nie był zbytnio zmęczony, natomiast ona zupełnie opadła z sił i słaniała się na nogach. Mimo że nie patrzyła na niego, oczyma wyobraźni widziała kształty jego wspaniałego ciała. Czuła nawet jego zapach. Aromat orzeźwiających płynów, których użył po kąpieli, łączył się w podniecającą całość z przesiąkniętą leśnymi przestrzeniami parką, do której tuliła twarz. Wreszcie przestał się gimnastykować i legł na wznak przed migotliwym kominkiem. Odpoczywał z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Tamarze natychmiast rzucił się w oczy brak obrączki ślubnej, ale bujająca w obłokach Jilliane prawdopodobnie nie zwracała uwagi na takie szczegóły.

- Być może „suka" nie jest tu na miejscu - rozmyślał na głos. - Nathan był przestępcą, ale z pewnością zbyt subtelnym, żeby powiedzieć do kobiety „suko", nawet wtedy gdy miał zamiar ją zastrzelić.

Tamara ani nie rozumiała, ani nie starała się pojąć, o co w tym wszystkim chodzi. Gdy tak stała jakby przylepiona do ściany, wydało się jej, że przewróci się za chwilę. Poczuła nieprzepartą chęć by paść na podłogę, przeprosić Goddarda za wtargnięcie do jego zacisza i błagać o dwie rzeczy: po pierwsze, żeby powiedział Jillianie, że matka zajrzała przejazdem i czeka na nią, po drugie, żeby zwrócił jej córce wolność.

- Nie. Nigdy. Nathan Shields nigdy nie powiedziałby „suko" - oświadczył z naciskiem.

Zadowolony z tego, że udało mu się bezbłędnie wykonać ćwiczenia, Goddard podskoczył i wykonał półobrót. Ten półobrót omal nie przyprawił go o zawał serca, gdyż jego oczom ukazała się kobieta rozpłaszczona na ścianie jak krzywo powieszony obraz.

- Co to? - zapytał, porywając poduszkę, aby zakryć nią swoją męskość.

Z zaciśniętymi powiekami i trzęsącą się głową Tamara padła przed nim na podłogę.

- Tak mi przykro - wykrztusiła w końcu, nie śmiejąc podnieść oczu. - Nie chciałam pana przestraszyć.

Trudno orzec, kto z nich był bardziej przerażony.

- Kim pani jest? - zapytał surowo, ale widząc ją skuloną na kawałeczku podłogi, uśmiechnął się i spojrzał z zaciekawieniem. Kobieta intruz była piękna, choć w nie najlepszej formie.

- Czy pani dobrze się czuje? - zwrócił się do niej łagodniejszym tonem.

Skinęła głową w milczeniu, ale twarz miała wciąż zwróconą w bok. Z największą przyjemnością wpatrywał się w jej doskonały profil.

Chwilę później wolniutko uniosła głowę i zaczęła go oglądać, zaczynając od kostek.

Goddard cały czas ją obserwował i zobaczył, że piękność o kruczoczarnych włosach przeżywa prawdziwe męki. Jej twarz na przemian bladła i czerwieniła się, mężczyzna nie mógł dłużej zachować powagi.

- Pani wygląda jak po szklaneczce czegoś mocniejszego - rzucił rozbawiony i wielkodusznie, jak gdyby nic szczególnego się nie wydarzyło, zapytał, czy nie ma ochoty na Crown Royal.

Nie mieściło mu się to w głowie. Zastanawiał się, w jaki sposób w jego salonie w ten śnieżny, zimowy wieczór zjawiła się śliczna, zagadkowa lady, dla której popełnia to drobne szaleństwo.

- Jestem Tamara Beattie, matka Jilliane.

- Ach tak! Tajemnica wyjaśniła się.

Podniosła się i kiedy stanęła pod ścianą, prostując się i ukazując wspaniałą figurę, czubek jej głowy znalazł się na wysokości jego podbródka. Poczuł aromat wody kolońskiej, który zmieszany z zapachem jej potu odurzył go, a potem usłyszał gromki pozbawiony wszelkich subtelności i... wściekły krzyk:

- Żądam unieważnienia małżeństwa. Jilliane musi zdobyć wykształcenie. Ślub w jej wieku to głupota. Temu dziecku złamano życie. Czy pan nie rozumie, na czym polega nieszczęście? Pan jest dorosły. Pan sobie doskonale zdaje sprawę!

Był całkowicie odmiennego zdania na ten temat, ale widząc jej cierpienie i wzburzenie, nie miał zamiaru przechodzić do porządku dziennego nad jej wątpliwościami.

- Doskonale rozumiem pani odczucie - rzekł - to małżeństwo musiało panią zaszokować. Proszę usiąść. Zaraz się ubiorę.

- Nie, wrócę jutro - oświadczyła.

Dziwiło go, po co jutro przyjedzie do jego domu i dlaczego pojawiła się dzisiaj wieczorem, ale o nic nie pytał. Z przyjemnością spotkałby się z nią, gdyby sobie tego życzyła.

Otworzyła torbę zwisającą z ramienia i zaczęła szukać kluczyków od samochodu. Widząc, jak drżącymi rękami przerzucała swoje rzeczy, pomyślał, że nie może pozwolić jej jechać w takim stanie. Poza tym na dworze sypał gęsty śnieg. A oprócz tego była taka ładna, że żal było ją tak prędko wypuścić.

- Idę się ubrać - powiedział - proszę zaczekać. Nie może pani sama jechać w taką pogodę.

Tamara wciąż szperała w torbie w poszukiwaniu kluczyków, więc on jeszcze raz, lecz w nieco innej formie, powtórzył swoją propozycję. Zdawał sobie sprawę z tego, że będąc nago, wygląda komicznie i starał się dodać sobie powagi, przemawiając do niej władczym tonem:

- Pani nie pojedzie. Za mocno pada. Jazda jest niebezpieczna. Czy pani rozumie?

To były naprawdę dobre rady prawdziwego mężczyzny. Skinęła głową na znak, że rozumie.

- W porządku. Proszę się stąd nie ruszać - prosił, nie wierząc w skuteczność swojej argumentacji.

Gdyby wyjechała i miała wypadek, czułby się za to odpowiedzialny. Zastanawiał się, czy nie wziąć ze sobą do sypialni jej kluczyków, ale byłoby to niezręczne.

- Ze względu na zamieć naprawdę nie mogę pani pozwolić wyjechać - skłamał, żeby się nie domyśliła, że jego namowy pozostają w ścisłym związku z jej urodą.

Miała znakomite rysy twarzy i jeszcze piękniejsze włosy, których lśniące, czarne pukle rzucały cień na nieskazitelnie gładkie czoło barwy kości słoniowej. Spoglądała na niego chabrowymi oczami, jasnymi jak bezchmurne niebo, lśniącymi wciąż młodzieńczym blaskiem.

- Zostanę. Ma pan rację. Ta śnieżyca. I w ogóle. Straszne warunki. Gdzie Jilliane?

- Na pewno w pracy. Niech pani będzie spokojna.

Kiedy to usłyszała, w jej oczach pojawił się cień pogardy i bardziej niż przedtem zapragnęła opuścić ten dom.

- Proszę o kluczyki. Niech pan będzie rozsądny.

To absurd. Nigdzie nie ucieknę. - Pod jej przymkniętymi powiekami błyskały iskierki przebiegłości.

- Jestem innego zdania - odparł.

- Proszę się ubrać. I niech pan spróbuje podczas tej czynności nie mówić nic o strzelaniu do ludzi. A zanim pan się tu zjawi, proszę założyć coś na tyłek. Zaczekam tutaj - powiedziała, nie spuszczając z niego oczu.

Uśmiechnął się do niej szeroko. Coraz bardziej mu się podobała. A więc to była matka Jilliane, o której wiedział tylko tyle, że mieszka w Malibu, jest rozwódką, psychologiem i autorką bardzo poczytnej książki. Miał za złe synowej, że nie powiedziała mu, jaką ma zachwycająco piękną matkę.

- Proszę się ubrać - odezwała się spokojnie, widząc, że nie rusza się z miejsca.

Pokręcił głową, nie dowierzając, że kobieta pozostanie w salonie choćby przez chwilę po jego wyjściu. Nie zamierzał zatrzymywać jej przemocą. Ubierze się czym prędzej i uda się za nią do miasta. Wiedział, że Tamara zatrzyma się w hotelu Aleka Johnsa, gdyż innego wyboru nie miała.

- Niech pani zamknie oczy, bo chcę się odwrócić - poprosił.

Posłuchała go, ale on jeszcze przez krótką chwilę spoglądał na nią. Długie rzęsy rzucały cień na jej śliczną twarz. Gdyby delikatnie dotknął palcem ładnych kształtów jej kości policzkowych, z pewnością byłoby wiele hałasu. Ale dlaczego nie miałby spróbować?

Uniósł rękę.

- Czemu pan tu jeszcze sterczy? - spytała cicho, nie otwierając oczu.

Spencer znowu się uśmiechnął.

- Do zobaczenia - szepnął i zaczął się oddalać, zasłaniając poduszką wstydliwą część swego ciała.


ROZDZIAŁ II

Tamara odliczyła do dwudziestu i czmychnęła.

- Ruszaj! - rozkazała toyocie, wkładając kluczyk do stacyjki i obracając go drżącą ręką.

Udało się. Odetchnęła z ulgą i powoli rozluźniła dłonie, nakazując sobie ostrożną jazdę od tej chwili aż do momentu zaparkowania samochodu przed hotelem w Rapid City.

Komunikaty radiowe ostrzegały przed niebezpieczeństwami na drogach. Pomyślała, że może napotka pług śnieżny i właśnie dostrzegła go przed sobą. Widziała go z bliska pierwszy raz w życiu. Nigdy nie przypuszczała, że sprawi jej to tyle radości.

Uspokoiła się. Ostre światła reflektorów torowały jej drogę w ciemnościach. Podczas nieznośnie długiej podróży do Rapid City snuła niewesołe myśli. Maż Jilliane miał około czterdziestki i musiał być fizycznie niezwykle atrakcyjny dla kobiet w każdym wieku. Również w jego niskim, mocnym głosie i w inteligentnych oczach było coś zniewalającego. Jako doskonały partner seksualny, całkowicie oczarował Jilliane i dlatego ubóstwiała go.

- Nigdy nie zdołam oderwać jej od niego, jeżeli on sam tego nie zechce.

Przez radio nadawano piosenkę o porzuconej kobiecie. Tak, Matthew z pewnością odprawi Jilliane, i to niebawem. Nie mogła znieść myśli o tym, jak uporczywie wpatrywał się w jej oczy, tym bardziej, że ona sama pod pretekstem... była przez chwilę skłonna pozostać z nim sam na sam, podczas gdy jej ufne i szlachetne dziecko ciężko pracowało.

Im dłużej rozmyślała, tym większa ogarniała ją wściekłość i desperacja. Jilliane nigdy dotąd nie postępowała tak skandalicznie i głupio. Tamara uważała siebie za szczęśliwą matkę. Teraz wszystko zawaliło się, a ona zziębnięta i samotna w obcym mieście niczemu nie może zaradzić. Przedtem myślała, że jeżeli dowie się, gdzie mieszka Jilliane, będzie mogła natychmiast spotkać się z nią. Córka jest tuż, tuż, a jej się wydaje, jakby była gdzieś za morzami.

Główną ulicą Rapid City dojechała do eleganckiego hotelu. Porzuciwszy nierealne, z góry skazane na niepowodzenie próby odnalezienia Jilliane w mieście, weszła do środka i wynajęła pokój. Po długiej męczącej podróży w mroku i śnieżycy pokój, do którego przyprowadził ją młody boy, wydał się jej spokojną przystanią. Dała chłopcu napiwek, powiesiła w szafie kilka rzeczy z tych, które miała w walizce i poszła pod prysznic, żeby uwolnić się od napięć fizycznych i psychicznych.

Susząc włosy pomyślała, że jedyne, co dzisiaj musi zrobić - to położyć się do łóżka i zasnąć. Nie będzie nic jadła, czytała i nie będzie oglądała telewizji. Nie będzie sobie zawracała głowy Jilliane i jej mężem - kidnaperem. Pragnęła zasnąć błogim snem, po którym ze zdwojoną energią zajmie się przyszłością córki.

Błyskawicznie uporała się z włosami, które po wysuszeniu, stały się jeszcze bardziej faliste. Z pewną satysfakcją zauważyła, że nie ma w nich ani jednego siwego pasemka.

Skierowała strumień powietrza na rękę i przez moment nie poruszała się. Można by ją wziąć za obcokrajowca, który właśnie zaczyna wieść życie emigranta.

Matthew był muskularny, miał głęboko osadzone szare oczy i nie suszył włosów po kąpieli. Kiedy wszedł do salonu, lśniące, ciemne pasma włosów spływały ze szczytu głowy we wszystkie strony. Część z nich opadała do przodu, formując przypadkowo grzywkę. Zrobiło się jej nieswojo na samo wspomnienie o przystojnym zięciu. Zadufany prostak, układ stosunków zmuszał ją do powściągania uczuć, które zaczęła do niego żywić. Stwierdziła, że jest tym zmęczona. Miała wszelkie ku temu powody. Zgasiła światło w łazience, weszła do pokoju i stanęła jak wryta.

Matthew Goddard siedział w fotelu. Na łóżku obok jej czarnego paska od kimona rozmyślnie ułożył swoją miodową kurtkę i rękawice.

Patrzył na Tamarę z zachwytem.

Ściągnęła luźne poły kimona, przez co jej kobiece kształty stały się jeszcze bardziej widoczne. Ze wzruszenia nie mogła wykrztusić z siebie ani słowa.

- Gdyby pani wyszła z łazienki w stroju Ewy, zamknąłbym oczy - rzekł z figlarnym chłopięcym uśmiechem - słowo daję.

- Jak pan... Jak pan tu wszedł?

- Tak samo, jak pani troszeczkę wcześniej do mojego domu, przez drzwi - odpowiedział cieplejszym tonem.

- Wezwę straż hotelową. To jest włamanie i naruszenie spokoju - wybuchnęła.

Spojrzał na telefon. Stał na szafce nocnej, na której położyła kryminał Nicholasa Kenyone. Tuż obok, zarzuciwszy muskularną nogę na kolano drugiej nogi, siedział Goddard w obcisłym swetrze i dżinsach. Budził respekt. Sprawiał wrażenie człowieka, który był gotów zgnieść ją w ramionach, gdy tylko zbliży się do niego. Pochylił się, podniósł aparat telefoniczny i trzymał w wyciągniętej w jej stronę ręce.

- Jak pani musi dzwonić, to trudno, ale to nie jest sprawa włamania i naruszenia spokoju, a raczej dobrej woli pewnego portiera, siostrzeńca mojego przyjaciela, który był tak uprzejmy, że udostępnił mi klucze. Chłopiec w dzień chodzi do szkoły, a w nocy pracuje. Czy nie będzie pani wstyd, jeżeli wyleją go z pracy?

- Nawet, gdyby to był seminarzysta, mający na utrzymaniu matkę wdowę, pożegna się z pracą. A pan powinien pójść pod klucz.

Podeszła do niego i wyrwała mu telefon z ręki, ale uczyniła to tak niezręcznie, że w dłoni pozostała jej tylko słuchawka. Oczami płonącymi nienawiścią patrzyła, jak Goddard łapie spadający na podłogę aparat.

Wyprostował się. Był taki ogromny i stał tak blisko, że poczuła się niewyraźnie. Trzymał jedną część aparatu, a ona drugą. Wydało się jej, że zbliża ich ten naprężony sznur, który ciasno oplatał ich dłonie. Przycisnęła słuchawkę do podstawy i z zadowoleniem zauważyła, że sprawia mu to ból.

- Kiedy tylko się ubrałem, wyruszyłem za panią do miasta w trosce o pani bezpieczeństwo podczas śnieżycy, Tamaro - tłumaczył się, ustawiając starannie telefon na szafce. - Jestem szczęśliwy, że nie znalazłem pani gdzieś na poboczu.

- Idę spać.

Oddalała się od niego tyłem wzdłuż ściany. Po drodze dopadła szafy, uchyliła drzwi, porwała z wieszaka swoją burgundowego koloru kurtkę i pośpiesznie zarzuciła ją na siebie. Pozapinała guziki i postawiła sztywny kołnierz. Pomiędzy jej nagimi udami kołysał się jakiś pasek, przypominając jej o tym, że to wierzchnie okrycie nie było w stanie uchronić ją przed pełnymi uwielbienia spojrzeniami Goddarda. Z jego błyszczących oczu mogła wyczytać, że teraz okryta aż do ud, wygląda o wiele bardziej pociągająco niż w skąpym stroju z jedwabiu.

- Nigdy dotąd nie widziałem tak ubranej kobiety - rzekł jakby na potwierdzenie tego, co mówiły jego oczy.

Milczała. Dobre sobie! Tydzień temu poślubił Jilliane, a dzisiaj już flirtuje z inną kobietą, ze mną, z matką swojej własnej żony! Rozejrzała się wokół w poszukiwaniu czegoś, czym mogłaby zasłonić nogi.

- Tutaj nie ma nic z takich rzeczy. Pani jest bardzo dobrze ubrana, Tamaro - zwrócił się do niej, odgadując jej myśli.

- Czego pan sobie życzy? - spytała oschle.

- Że tak powiem, chciałem, żeby pani bezpiecznie dojechała do miasta. Potem pomyślałem sobie, że skoro już tutaj jesteśmy oboje, moglibyśmy się bliżej poznać. Czy nam się to podoba, czy nie, jesteśmy rodziną. Jeżeli o mnie chodzi, to jestem z tego powodu niezmiernie szczęśliwy.

- To wcale nie znaczy, że i ja mam być zadowolona - odcięła się.

- Czy pan sobie nie zdaje sprawy, co to dla mnie znaczy wyjść z łazienki i zastać tu pana?

- Dzwoniłem, dzwoniłem, ale pani nie odpowiadała, więc zebrałem się w sobie i wszedłem właśnie wtedy, kiedy pani się kąpała. Pani też weszła bez zaproszenia do mojego domu i czekała, aż wyjdę spod prysznica. Ja z tego nie robiłem problemu, więc nie widzę powodów, dla których nie miałbym postąpić podobnie. Jednakże proszę o wybaczenie, jeśli panią uraziłem. A teraz, czy nie zeszłaby pani ze mną na kolację? Ale przedtem musi się pani przebrać, żeby nikt z nas nie czuł się niezręcznie.

Tamara najwidoczniej nie wiedziała, jak na to zareagować.

- Jeśli pani woli, można zamówić kolację do pokoju. Mogę to załatwić - zażartował.

Przebrał miarę. Zawrzało w niej jak w kotle, który lada chwila mógł wybuchnąć. Podeszła zdecydowanym krokiem do szafki nocnej i porwała słuchawkę. Co tam straż hotelowa! Dzwoni po policję.

- Pani składa zamówienie? - spytał uprzejmie z niewinną miną. - Dlaczego pani nie połączy się z bufetem? Pani Tamaro, proszę nie gniewać się, ale pani traktuje wszystko zbyt poważnie. A ja byłbym naprawdę niezmiernie szczęśliwy, gdyby pani zgodziła się zjeść ze mną kolację. Kiedy się bliżej poznamy, polubi mnie pani tak jak ja panią.

Odłożyła słuchawkę, przestała wybierać numer i wskazała ręką drzwi:

- Wyjdzie pan tędy albo pomogę panu wyfrunąć przez okno. Osobiście wolałabym ten ostatni wariant, ponieważ pańskie komplementy pozwoliły mi zorientować się, z kim mam do czynienia.

Popatrzył na ulicę, a potem znów na nią. Następnie zaczął pocierać dłonią podbródek w sposób wielce sugestywny.

- Pani irytuje się z tego powodu, że zobaczyła mnie tu niespodziewanie po wyjściu z łazienki - rzekł. - Zgoda. Pani też przestraszyła mnie dzisiaj wieczorem. Z tego wniosek, że w trosce o nasze samopoczucie powinniśmy od tej chwili uzgadniać terminy swoich spotkań. A teraz, po tylu emocjach, czy nie odczuwa pani głodu? Nie zaszkodziłoby... Odruchowo uchylił się i kryminał Nicholasa Kenyona ze świstem przeleciał koło jego ucha. Tor lotu książki kończył się pod przeciwległą ścianą. Goddard zrobił dwa kroki i podniósł ją z podłogi. Otworzył powieść na karcie tytułowej i spytał z wyszukaną kurtuazją:

- Pani Tamaro, będzie pani tak uprzejma użyczyć mi pióra, chciałbym tutaj coś napisać.

Otworzyła usta, ale nie była w stanie wyrzec ani słowa. Co to wszystko znaczy? Ten człowiek jest pomylony. Zupełnie pomylony. Gdy ona wciąż milczała, podszedł ogromnymi krokami do biurka stojącego naprzeciw drzwi, wysunął środkową szufladę i wyjął z niej długie czarne, plastikowe pióro.

Przez kilka chwil przypatrywała się bez słowa, jak pisał, zgięty nad blatem, a potem odezwała się:

- Panie Matthew Goddard, może takie sztuczki działają na Jilliane, ale nie na mnie. Mam nadzieję, że zobaczę pana w więzieniu albo w domu wariatów, tak, raczej tam.

Podniósł na nią wzrok pełen zdziwienia, uśmiechnął się do siebie i pisał dalej. Wreszcie wstał z krzesła i podszedł do niej. Cofnęła się.

- Jestem Nicholas Kenyon, mało kto o tym wie - przemówił do niej ciepło i radośnie, spoglądając na nią z góry. Przekrzywił głowę i zabawnie uśmiechając się, dodał:

- Kto pani powiedział, że Matthew to ja?

Tamara była do tego stopnia zmieszana, że nawet nie potrafiła się poruszyć. Miejsce gniewu na jej twarzy zajęło bezgraniczne zakłopotanie. Wyciągnął do niej rękę ze swoim kryminałem, a gdy ona wciąż stała bez ruchu, uniósł jej dłoń i wsunął do niej książkę.

- Proszę przeczytać, co napisałem - rzekł - jeśli potem w dalszym ciągu będzie się pani upierać, żebym wyszedł, spełnię pani życzenie.

Tamara drżącymi palcami odnalazła kartę tytułową i jednym tchem pochłonęła dedykację: „Tamarze, najwierniejszej wielbicielce Nicholasa Kenyona, i mam nadzieję, nowemu przyjacielowi niżej podpisanego, czego pragnę jeszcze bardziej, z wyrazami uznania dla Jej nieskazitelnej urody i gorącego ducha... " Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w podpis: Spencer Goddard vel Nicholas Kenyon.

- Pani pozwoli. Jestem Spencer. Matthew - to mój syn. - Podał jej rękę.

Wciąż nie mogąc dojść do siebie, spoglądała w odrętwieniu to na dedykację, to w jego oczy, to na jego dłoń, którą na koniec ujęła i potrząsnęła.

- Proszę się ubrać i zejść na kolację, pani Tamaro. Musimy przedyskutować kilka spraw.

Dyszała ciężko, nie wyjmując ręki z jego dłoni. Przedyskutować? Przecież ona nie może wydobyć z siebie słowa! Nicholas Kenyon, autor jej ulubionych kryminałów tutaj, w jej pokoju. Zaprasza ją na kolację. Była jego wielbicielką od czasu, gdy ukazała się jego pierwsza powieść. Niedawno, na Gwiazdkę trojgu swoich przyjaciół sprezentowała: „Śmierć za walutę".

- Zjadłbym coś, a pani? Pani dzisiaj tyle podróżowała. Nie przypuszczam, żeby linie lotnicze oferowały coś oprócz przekąsek.

W końcu przełknęła ślinę i zwilżyła wargi koniuszkiem języka. Suchość w gardle ustąpiła i Tamara odzyskała mowę.

- Kanapki były beznadziejne. Jestem straszliwie głodna. Przyjdę za chwileczkę, panie Spencer. Proszę zaczekać na dole.

Znowu zaczęła się uśmiechać i to przyniosło jej ulgę. Przynajmniej tysiąc razy słyszała, że jej największą ozdobą jest uśmiech i teraz sobie o tym przypomniała. Postanowiła posłużyć się tą bronią. Pragnęła podobać się Nicholasowi Kenyonowi vel Spencerowi Goddardowi. Z wyrazu jego oczu wyczytała, że odniosła sukces.

- Proszę się nie spieszyć, mamy czas - rzekł, wychodząc z pokoju.

Odprowadzała go w stronę drzwi, wciąż jeszcze nieco obłąkanym wzrokiem. Odwrócił się, aby jeszcze raz na nią spojrzeć.

- Nie mówiłem pani, jak bardzo cieszę się z naszego spotkania, Tamaro. Jestem bardzo szczęśliwy.

- Ja też - odpowiedziała, a raczej wyszeptała. Zmieszana tym, odchrząknęła i dodała:

- Ubrał pan dżinsy, a więc jest to jakaś szczególna restauracja.

- Nie tak szczególna jak... - wskazał kciukiem na siebie. - Właścicielka jest moją starą znajomą. Wybaczy mi. Każdy strój będzie dla nas odpowiedni. Zapewniam panią.

- Pospieszę się.

Podszedł do niej i wierzchem dłoni pogładził jej policzek.

- Chciałem zrobić to wcześniej, kiedy stała pani z zamkniętymi oczami i czekała aż wyjdę. Dlaczego pani uciekła?

- Myślałam, że pan, to Matthew i że pan oszalał.

- Gdyby pani wiedziała, że jestem jego ojcem i gdybym wyglądał na szalonego, czy wówczas zostałaby pani?

- Nie.

Na jego zamkniętych ustach igrał uśmiech. Palcami dotykał jej włosów.

- Nie, z pewnością nie - powtórzyła po chwili milczenia.

- Będę czekał na dole. Nie musi się pani spieszyć. Nie ucieknę.

Odwrócił się i wyszedł z pokoju.

Tamara wyglądała zachwycająco we wspaniałej zamszowej spódnicy sięgającej do połowy gładkich, połyskujących jak jedwab ud. Spencer zastanawiał się, czy zobaczy ją jeszcze kiedyś taką pociągającą jak dziś? Przypuszczał, że tak, ale równocześnie obawiał się, że taka chwila może nie powtórzyć się prędko. Tamara wtargnęła do jego życia wraz z gniewem i zamiecią. Coś podpowiadało mu, że będzie musiał postępować bardzo ostrożnie, jeżeli chce, żeby to spotkanie dało jakieś wyniki. Przyznawał się przed sobą, że żywił takie nadzieje, od chwili gdy wstał, żeby ją powitać.

Była taka piękna w jasnym, luźnym swetrze. Zauważył, że jej wspaniała uroda wymaga niewiele retuszu. Nie lubowała się w drogiej biżuterii. Skromniutki, złoty naszyjnik, sięgający szczytu jej wysokich, zaokrąglonych piersi, przyciągał jego wzrok do tych powabnych kształtów.

„Ma klasę i jest miła" - pomyślał, widząc ją w blasku świec narożnego świecznika. Siadł tam, gdzie stało wolne krzesło, ale potem przesunął je i przybliżył do niej. Zastanawiał się, czy rzeczywiście jest w niej aż tyle z tygrysicy, jaką mu się wydawała, czy to tylko pozory. Nie przypuszczał wcześniej, że jest taka piękna. Jej gładka skóra o przyjemnej barwie lśniła ciepłym blaskiem. Włosy Tamary wydawały się ciemniejsze niż przedtem, a migotliwy blask przydawał im wyjątkowego uroku. Kiedy się śmiała, jej ruchy stawały się bardzo swobodne.

Spencer jeszcze raz zmienił miejsce.

- Tamaro, lubię patrzeć na panią - rzekł z zachwytem.

Nie zmieszała się. Ten etap, gdy wszystko w ich stosunkach szokowało ją, miała za sobą.

Po przestudiowaniu menu stwierdzili, że mają podobny gust. Oboje zdecydowali się na przystawkę w postaci frytek, na sałatkę i na górskiego pstrąga na drugie. Różnili się natomiast zainteresowaniami. Spencera fascynowało życie na piaszczystych wybrzeżach Kalifornii i profesja psychologa. Tamara zaś rada byłaby usłyszeć o tym, jak się mieszka w lasach na mroźnej północy i jak się pisze kryminały.

- Psycholog to nic szczególnego - oświadczyła, ale w jej głosie nie wyczuwało się fałszywej skromności - każdy może nim zostać. Ale pisarz... ile razy w życiu zdarzy mi się rozmawiać z autorem kryminałów?

- Codziennie przez cały tydzień od dzisiaj, jeśli sobie pani życzy. Może pani wyznaczyć godzinę - zapewniał.

Potem namawiał ją, żeby opowiedziała mu o swojej książce. „Nastolatki i ich rodzice". Słyszał o bestselerze, zanim Jilliane doniosła mu o nim z wielką dumą.

- Żadna praca nie jest w stanie objąć całej dziedziny - rozważała w zamyśleniu. - Kiedy ją opublikowałam, zbierałam pochwały, ale nie byłam pewna, czy zasłużone. Postanowiłam wydać kolejną książkę - obszerniejsze opracowanie. W czasie krótkiego stażu naukowego próbowałam zająć się kwestiami, których nie poruszyłam, ale mój agent, wydawca, i prawdopodobnie recenzent rzucali mi kłody pod nogi.

- Pani jest chyba zbyt skromna i niechętnie słucha pochwał.

Pokręciła głową i uśmiechnęła się w taki sposób, że przyszła mu wielka chęć wyrazić jej swoje uznanie za pośrednictwem pocałunku.

- W żadnym wypadku. Uwielbiam je, kiedy na nie zasługuję. Przewodniczący pewnej konferencji spytał mnie, dlaczego tak nisko oceniam swój dorobek. To mnie zaskoczyło. Nie jestem skromna. Jestem tylko realistką. Ale myślę, że przylgnęła do mnie opinia osoby, która boi się sukcesu.

Z nim sprawy miały się podobnie. Zarzucano mu, że używa pseudonimu właśnie dla uniknięcia rozgłosu.

- Po co panu pseudonim? Spencer Goddard to świetne nazwisko, takie godne szacunku. Brzmi niezwykle dumnie i po męsku, ma w sobie coś, powiedziałabym, arystokratycznego.

To go zdumiało. Żadna inna kobieta nie była w stanie wymyślić takiego komplementu. Wielbicielki obsypywały go pochwałami o podtekście erotycznym, po których czuł się tak, jakby mu nagle guma do żucia stanęła w gardle. Zdarzało się to wtedy, gdy sobie troszeczkę za dużo wypiły. Niektórym wystarczy to, że obcują z Nicholasem Kenyonem, nie zaś z jakimś tam Spencerem Goddardem. Ale żadna z nich nigdy nie powiedziała, że Goddard jest znakomitym nazwiskiem. Jego nazwisko podobało mu się od dawna, a teraz Tamara utwierdziła go w tym.

- Dziękuję pani. Ma to dwie przyczyny. Po pierwsze, mój ulubiony autor powieści kryminalnych, Willard Huntington Wright...

- S.S. Van Dine - przerwała z ożywieniem. - Wiem, jak powstał jego pseudonim. Do nazwiska rodowego Van Dine dodał S.S., bo kochał okręty. Zaczął pisać podczas rekonwalescencji po wycieńczającej chorobie.

Dziwiło go, skąd ta kobieta ma takie wiadomości o jego idolu z młodzieńczych lat. Błysnęła mu w głowie myśl, że są stworzeni dla siebie, ale nie podzielił się z nią tym przypuszczeniem.

- Decydując się na pisanie pod pseudonimem literackim, świadomie poszedłem za jego przykładem. Po drugie, pierwszej swojej powieści nie traktowałem raczej poważnie, eksperymentowałem, nie myśląc o karierze. Z wykształcenia jestem maklerem.

- A tu sprawy się skomplikowały - zaśmiała się - jakie to ciekawe.

- Tak, rzeczywiście, nie spodziewałem się, że Nicholas Kenyon podbije świat, nie miałem nawet nadziei, że książka zostanie opublikowana. Następna pozycja rozeszła się jeszcze prędzej, szczególnie w Europie. W tej sytuacji użycie prawdziwego nazwiska straciło sens. To nie Spencer Goddard, lecz Nicholas Kenyon był na fali.

Tamara nałożyła sobie sałaty na talerz, po czym zwróciła się do Spencera, ujmując w dłoń jego nadgarstek.

- Sądzę, że na samym początku pana kariery sprawy miały się nieco inaczej.

Podobało mu się to. Nie bała się kontaktu z mężczyznami, bo nie podejrzewała, że jej dotyk działa tak podniecająco. Jednak ten gest wywarł na nim piorunujące wrażenie. Mimo to poważnie, w skupieniu słuchał jej odkrywczych uwag.

- Myślę, że użył pan pseudonimu w celu zachowania równowagi. Nie chciał pan stać się człowiekiem publicznym. Społeczeństwo identyfikuje znanych ludzi z funkcjami, które oni spełniają i oczekuje, że zawsze będą postępować zgodnie z pewnymi stereotypami. Takie problemy mają aktorzy i bardzo często duchowni. Dotyczy to również pisarzy, osiągających sukcesy, więc nie chciał pan ponosić takiego ryzyka.

- Wie pani, pani ma rację - rzekł - chcę, żeby obcy zostawili mnie w spokoju, a przyjaciele lubili mnie dla mnie samego. Nie wystrzegam się jednak rozgłosu, ani nie unikam go jako Nicholas Kanyon. Ale, jak to pani ujęła, umożliwia mi to utrzymanie równowagi. Nie ukrywam się przed nikim, ale jestem pisarzem, a nie producentem wody po goleniu czy bielizny.

- A mógłby pan... Uniósł brwi ze zdziwienia.

Rumieniec oblał jej twarz. Uśmiechnęła się do siebie: „Nie tak myślałam. To dlatego że tak patrzyłeś na mnie". - Oparła piękną twarz na dłoni i patrząc w bok wyszeptała:

- Och, drogi Spencerze, nie chciałam cię urazić.

- Zburzyła pani mój przesąd na temat psychologów. Nie przypuszczałem, żeby ludzie z tego klanu bywali onieśmieleni albo zakłopotani widokiem mężczyzny... zajętego gimnastyką - powiedział rozbawiony.

- Och, Spencer, to się tylko tak wydaje. Odczuwamy to samo, co inni, nawet tak irytujące emocje jak zakłopotanie. Popełniamy takie same błędy, jak wszyscy inni. Ale naprawdę nie myślałam o tym, jak pan wyglądał podczas ćwiczeń fizycznych. Przypominałam sobie głos, jakim przemawiał pan do tej nieszczęsnej lady.

- Pomyślała sobie pani, że jestem wcieleniem diabła?

- Sądziłam, że jest pan moim zięciem... i diabłem wcielonym jednocześnie. Nie przypuszczam, żeby kobieta w tak trudnej sytuacji zwracała uwagę na to, w jaki sposób zwraca się do niej morderca. Chyba że ma nadzieję, że Nathan Shields oszczędzi ją, ale nic na to nie wskazuje. Powinna raczej błagać, przymilać się, krzyczeć, a nie wyrażać niezadowolenie. Czy nie mam racji?

Odsunął się od stołu i spoglądał na nią z wielkim zainteresowaniem:

- W tym rzecz. Trafiła pani w dziesiątkę. Powinna pani zostać moim konsultantem do spraw fabuły i charakterów, i to od zaraz, pani Tamaro. Pani też tego pragnie.

Położyła rękę na piersi, między wzniesieniami, które kiedyś będzie całował. Oj! Będzie! Był tego pewien. Kiedyś dotyk tych wysmukłych, o doskonałym kształcie palców, zakończonych lśniącymi paznokciami, doprowadzi go do szału.

- Będę zaszczycona - rzekła. - A teraz proszę mi powiedzieć, czy zawsze pan odgrywa sceny mordu podczas kąpieli?

- Tylko wtedy, gdy miewam trudności w pisaniu - odpowiedział. - Rzeczywiście lepiej w łazience niż w domu towarowym czy supermarkecie. Nikt nie słyszy, co do siebie mówię... zazwyczaj.

- Zazwyczaj - powtórzyła jak echo i zaśmiała się triumfalnie.

W odpowiedzi pocałował ją w policzek. W ten sam, którego dotykał przed opuszczeniem pokoju w hotelu. Z lubością wpatrywał się w miękkie zagłębienia na jej twarzy, we włosy niezbyt długie, czarne o rudawym połysku i lekko wijące się.

- Teraz wiem, skąd Jilliane wzięła swój czar - szepnął - gdyby bardziej przypominała matkę, byłaby jeszcze piękniejsza.

Na twarzy Tamary pojawił się wyraz zatroskania. Jedno niebaczne napomknienie o Jilliane zupełnie zmieniło nastrój wieczoru. Westchnął w duchu. Gdyby był trochę zręczniejszy, nie sprowadziłby rozmowy na drażliwy temat, o którym zdawała się nie pamiętać.

Tamara przyjęła postawę bardziej oficjalną. Nie chciała dopuścić do siebie bolesnych obaw, które ją ogarniały. Ale bez skutku. W odróżnieniu od niej, Spencer zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo ich dzieci kochają się. Matthew i Jilliane byli tak oddani sobie, że nie miała żadnych szans rozdzielenia ich.

- Spencer! To małżeństwo trzeba unieważnić - powiedziała, wpatrując się w niego błagalnie. - Myślę, że mnie poprzesz. Liczę na ciebie.

- Nie, Tamaro, nie pomogę pani. Mogę jedynie pomóc pani zaakceptować to, co zaszło.

- Nie zgadzam się na to. Dlaczego nie chcesz mi pomóc. Pomyśl o synu. To małżeństwo w równym stopniu zaszkodzi jemu jak i Jilliane.

- Zdecydowanie popieram ten związek. Uważam, że musimy się pogodzić z tym, co się stało i nie zmienię zdania.

Spuściła oczy. Jej nozdrza lekko drżały. Czyżby hamowała łzy? Ze wzruszenia Spencer nie mógł wyrzec słowa, więc przybliżył się i objął ją ramieniem. Wyprostowała się gwałtownie i odrzuciła jego rękę.

- Nie musi mnie pan pocieszać. Wszystko w porządku - powiedziała oschle.

Nie bardzo wiedząc, jak zachować się w takiej sytuacji, napełnił lampki winem. Jeżeli odrzuca jego pomoc teraz, gdy jej rozpaczliwie potrzebuje, to co robić? Czy ma podjąć za nią dyskusję o kryminałach? Zapytać o pogodę w Malibu?

Kelnerka podeszła z tacą.

- Dania są gorące - ostrzegała - smacznego.

Z jej ponurej miny można było wyczytać, że drażni ją wszystko, łącznie z tą kolacją.


ROZDZIAŁ III

- Wspomniał pan, że Jilliane dzisiaj wieczorem pracuje, ale w dalszym ciągu nie wiem, gdzie - dopytywała się Tamara.

Praca - słowo najzwyklejsze we wszystkich innych przypadkach, w odniesieniu do Jilliane nabierało odcienia żalu i goryczy. Odłożyła widelec. Nie mogła jeść. Była zbyt podniecona.

- Jest kelnerką w pewnej bardzo eleganckiej restauracji niedaleko stąd.

Nie odezwała się ani słowem. Najbardziej wstrząsnęło nią to, że jest tak blisko. Tamarę kusiło, żeby pójść do restauracji, gdzie pracuje córka i porwać ją na lotnisko, a stamtąd do domu. Ale Jilliane dawno już przestała być dzieckiem i nie zniesie takiego traktowania.

- To jest wyjątkowo miłe miejsce, Tamaro. Jilliane jest zachwycona. Zwykle właściciele nie zatrudniają takich młodych dziewcząt, ale oni są moimi dobrymi przyjaciółmi, więc...

- Czy ktoś w tym mieście nie jest twoim przyjacielem? - przerwała mu obcesowo. - Jilliane nie może pracować na utrzymanie dwojga osób. Ile Matthew wnosi do budżetu rodzinnego? Czy też jest zatrudniony przez jakichś przyjaciół?

- Nie pracuje, bo studiuje stacjonarnie - odpowiedział łagodnie.

Kobieta zadrżała i otworzyła szeroko oczy. Starała się nie podnosić głosu, ale była bardzo zdenerwowana. Przygotowywała następne uderzenie.

- Ach tak? Rozumiem. Matthew uczęszcza do szkoły w pełnym wymiarze, bo to pozwala mu zachować ciągłość edukacji i daje widoki na przyszłość, a Jilliane, która jest przeciętną dziewczyną pracuje w restauracji. Ach przepraszam, nie w restauracji. W bardzo świetnej restauracji.

Z wściekłością spojrzała na talerz i dziobnęła widelcem kawałek letniej marchewki. Kiedy podnosiła go do ust, przyszło jej do głowy, żeby podzielić koszty kolacji. Zbyt mocno zmyła Spencerowi głowę, by pozwolić mu za siebie płacić, ale niestety nie mogła powstrzymać gniewu.

- Zdaję sobie sprawę z tego, w jakim strasznym jesteś nastroju i współczuję ci. Ale niepotrzebnie się rozdrażniasz, Tamaro. Kiedy zobaczysz te dzieci i przekonasz się, jak bardzo się kochają oraz jak są ze sobą szczęśliwe, porzucisz wszelkie obawy.

- Nie - zarzekała się. - Nazywasz ich dziećmi. To wszystko tłumaczy. To są dzieci, beztroskie i idealistyczne, jak wszystkie inne. Ale małżeństwo - to nie zabawa. Jilliane i Matthew nie powinni podejmować zobowiązań, które zaciążą na całym ich życiu. Jilliane powinna chodzić do szkoły. Spróbuj proszę, postawić siebie na moim miejscu i pomyśl, co byś przeżywał, gdyby twoja córka przestała zastanawiać się nad przyszłością tylko dlatego, że się zakochała. Jilliane nie może zrezygnować dla niego z kariery, która stoi przed nią otworem. Jest to błąd, niezależnie od tego, dla jakiego mężczyzny czy chłopca tak się postępuje.

Sięgnęła po puchar z wodą. Kiedy piła, Spencer odezwał się:

- Oni się kochają. Omal się nie zachłysnęła.

- To są dzieci, które nie wiedzą, co znaczy miłość - syknęła i odsunęła naczynie. - Posłuchaj, co ci powiem. Taka zwariowana historia już raz miała miejsce. Jako siedemnastoletni podlotek porzuciłam szkołę, żeby wyjść za chłopca, którego znałam cztery miesiące. Chciałam zostać lekarzem - pediatrą, podobnie jak Jilliane - inżynierem, nawet kosztem największych wyrzeczeń. Wtedy spotkałam Johna, jej ojca. Byłam młoda, romantyczna. Przerwałam naukę i wyszłam za mąż. Dopiero gdy przyszło na świat dziecko, którym trzeba było się zająć, zdałam sobie jasno sprawę z tego, jak bardzo oboje jesteśmy niedojrzali, jak bardzo nie dorośliśmy do małżeństwa.

Wspomnienia z odległej przeszłości odżyły w jej pamięci i na chwilę umilkła. Przypomniała sobie, jak pewnego razu wstała w środku nocy do dziecka. Kiedy tuliła je do piersi, uświadomiła sobie, że one obie nic dla Johna nie znaczą. Mieszkał z nimi, ale nie miał dla nich czasu. Będąc mężatką i matką, mogła liczyć jedynie na siebie. Toteż mając wciąż w pamięci te nieprzyjemne doświadczenia, pragnęła oszczędzić córce tego ciężkiego losu.

- Co się stało? - zapytał. - Zjedz choć trochę, zanim powiesz mi resztę. Kolacja stygnie.

Nie miała apetytu, ale zjadła kawałek pstrąga, jedną szparagę, kawałeczek zimnej marchwi i odezwała się:

- Nie musisz chyba słuchać, co nastąpiło potem. Nie powinnam była ci tego wszystkiego mówić. Wiem, że to wygląda tak, jakbym się nad sobą litowała.

- Mów dalej. Chcę wszystko wiedzieć. Sprawy wyglądają poważnie.

- Dojrzałam prędko, bo musiałam. John nie podejmował żadnych obowiązków rodzinnych i wreszcie, wkrótce po ukończeniu przez Jilliane trzech lat, opuścił nas. Nigdy nic go nie obchodziło, równocześnie nie przysłał nam ani grosza. Pracowałam jako sekretarka, robiąc studia wieczorowe. W końcu po długich, jak mi się wydawało latach, zdobyłam tytuł doktora psychologii. - Zamilkła i zatopiła się w swoich myślach. Do dzisiejszego dnia nie mogła uwierzyć, że dokonała tych wszystkich rzeczy. - Oto cała moja historia. Czy rozumiesz? Nie pozwolę, żeby Jilliane zmarnowała swoje życie.

Ujął jej twarz w swoje dłonie i głęboko, uważnie, ze współczuciem i powagą popatrzył w jej oczy.

- Dokonałaś tego wszystkiego i uważasz swoje życie za nieudane? - spytał po długim milczeniu. - Wychowałaś dziecko bez niczyjej pomocy, utrzymywałaś dom, osiągnęłaś sukcesy w życiu i w nauce i mimo to siedzisz tu i opowiadasz o swoim złamanym życiu? Tamaro, trudno mi uwierzyć w to wszystko, o czym mówiłaś.

- Ale ja zamierzałam zostać doktorem medycyny - sprzeciwiła się Tamara. - Pragnęłam tego, od chwili, gdy byłam na tyle dorosła, żeby czegoś pragnąć. Miałam zamiar wyrobić sobie pozycję, a potem wyjść za mąż, urodzić troje - czworo dzieci, które wzrastałyby w ukochanym domu z dwojgiem wspaniałych szczęśliwych rodziców. Jeden młodzieńczy błąd, popełniony w imię miłości, obrócił w niwecz moje misterne plany. Moje najskrytsze marzenia nigdy nie miały się spełnić.

- Ale inne plany wcieliłaś w życie - przypomniał Spencer. - Naprawdę, rozumiem cię Tamaro, wierz mi. Ale nigdy nie przekonasz mnie, że lata przeżyte pracowicie to lata stracone. Jako sekretarka wykonywałaś czynności pożyteczne dla innych i zdobywałaś ważne doświadczenie, które mogłaś potem wykorzystać. W młodości mamy różne plany, chcemy być pediatrami, inżynierami, koniokradami, tancerzami czy też brzuchomówcami, ale to wszystko może ulec zmianie.

Podczas wymiany zdań Tamara siedziała zwrócona twarzą do niego. Teraz oparła się o poręcz boksu i wbiła oczy w przeciwległą ścianę. Nie chciała patrzeć na tego człowieka, bojąc się, że ulegnie jego hipnotycznemu wpływowi i zapomni o tym, jak ją zawiódł. Oczywiście, nie był w stanie zrozumieć jej odczuć. Jako niepoprawny romantyk nigdy nie będzie do tego zdolny. Artyści często są tacy romantyczni. W mniemaniu Spencera Goddarda koniokrad czy fordancerka nie są w niczym gorsi od lekarza czy inżyniera. Nie dziwiło to w przypadku kogoś, kto z handlarza przekwalifikował się na literata.

- Czujesz się zawiedziona moją odpowiedzią. Przykro mi.

- Matthew i Jilliane są zbyt młodzi, żeby zakładać rodzinę - upierała się.

- Ależ oni nikogo nie pytali o zgodę. Wierz mi, kiedy ich zobaczysz, zmienisz zdanie o tym małżeństwie. - Nalał jej wina. - Oni są wprost przeznaczeni dla siebie. To wspaniałe dzieciaki.

- Nie powiesz mi, że te nasze cudowne dzieci utrzymują się z tego, co jedno z nich zarobi w restauracji. Przypuszczam, że Matthew nie kradnie bydła w przerwach między zajęciami, więc co oni jedzą? - spytała z przekąsem.

- Trochę im pomagam - odrzekł, udając, że nie dostrzega sarkazmu w jej słowach.

Tutaj w jej mniemaniu, tkwiły korzenie całego zła. Podejrzewała, że „trochę" znaczy bardzo dużo. Słuchała w złowrogim milczeniu. Spencer udostępnił dzieciom na miodowy miesiąc domek w Hisega, pokrywa ich wydatki na mieszkanie i samochód, zobowiązał się łożyć na naukę i książki syna.

- Powiedziałem im, że o resztę sami mają się troszczyć.

- Dzięki twojej hojności zupełnie nieźle im się powodzi - zauważyła, nie chcąc wciąż wytknąć Spencerowi tego, że jego pomoc uczy młodożeńców nieodpowiedzialności.

- Oczywiście, to nie stanowi ich własności - odpowiedział nie lekceważąc, ale też jakby nie zauważając, jej rozdrażnienia. - Jilliane jest tak urocza i czarująca, że dostaje przyzwoite napiwki i z pewnością otrzyma kredyt na zakup lodówki.

Przyzwoite napiwki. O, Boże, co za obłęd! Tylko czekać, aż powie, że Jilliane zdobywa doświadczenie, które jej się w życiu bardzo przyda. Była gotowa spytać go, czy rzeczywiście sądzi, że dobre napiwki równoważą brak dobrego wykształcenia, ale nagle poczuła pieczenie w oczach i suchość w gardle. Otarła łzę drżącą dłonią i sięgnęła po puchar z wodą. Płyn chlusnął jej na rękę, więc odstawiła naczynie, nie tknąwszy go nawet ustami.

- Tamaro... - wymówił czule jej imię i uprzedzając jej zamiar, wytarł jej dłoń płócienną serwetą. - Za bardzo się wszystkim przejmujesz - szeptał, ściskając lekko jej palce.

Współczucie pobrzmiewające w jego głosie i jego gesty prawie zupełnie rozbroiły Tamarę. Ogarnęło ją pragnienie, by rzucić się w jego ramiona i na jego piersi lać ciche łzy nad tym wszystkim, co przydarzyło się dziecku. Dobry, silny, opiekuńczy Spencer na wszystko znajdzie lekarstwo. Ale, oczywiście, nie mogło być o tym mowy. Przede wszystkim wciąż pozostawał obcym człowiekiem, mimo to, że teraz razem jedli kolację. Po drugie, ponosił odpowiedzialność za jej przygnębienie. Teraz, świadoma jego bliskości, a jednocześnie niepewna, jak ma potraktować jego propozycję pomocy, wyprostowała się, usztywniła i utkwiła wzrok w talerzu. Do jej uszu doszedł radosny kobiecy głos:

- Czy macie państwo jeszcze jakieś życzenia?

Tamara nie zauważyła, kiedy hoża pięćdziesięciolatka zbliżyła się do stolika. Teraz dokładnie przyjrzała się kelnerce. „Tę ciężko pracującą kobietę wychowywała z pewnością matka, której największym marzeniem było zapewnienie dzieciom świetlanej przyszłości" - pomyślała ze smutkiem.

Spencer zapewnił kelnerkę, że niczego im nie brakuje i kobieta oddaliła się. Tamara szepnęła ledwo dosłyszalnie:

- Może ona była kiedyś studentką i stypendystką.

- Przepraszam... co mówiłaś?

- Nasza kelnerka. Może kiedyś była studentką ze stypendium, porzuciła college, żeby jej mąż mógł ukończyć szkołę.

Spojrzał na nią z zaciekawieniem.

- Mów dalej, to zabawne, słowo daję. Żarty się ciebie trzymają.

- Zdarzają się takie wypadki - powiedziała z naciskiem.

- Zapewne humor ci się poprawi, kiedy usłyszysz, że Jilliane nie spędzi całego życia przy stoliku w restauracji. Nie jest to jakieś niezwykłe zajęcie, ale zawsze coś.

- Nie mówię, że nie jest - odparła Tamara, której poczucie sprawiedliwości kolejny raz wystawiono na próbę. - Moja ciotka Helena przez trzydzieści lat była kelnerką i nie znałam szlachetniejszej kobiety. Ale powiedz, czy wyczekiwanie nad stołami w restauracji polecisz również swojemu synowi jako receptę na pożyteczne spędzenie młodych lat? Dlaczego Matthew nie podjął pracy w restauracji u twoich przyjaciół, tylko poszedł do szkoły? Wtedy na niego spadłby ciężar utrzymania rodziny.

Spencer długo milczał. Sprawiał wrażenie, jakby rozważał odpowiedź i kiedy zaczął cedzić słowa, odgadła, że zastanawiał się, co powiedzieć, a czego nie.

- Nie sądzę, żeby Jilliane porzuciła szkołę z powodu sytuacji materialnej.

- Więc dlaczego przerwała naukę? - nalegała zaskoczona i zbita z tropu matka.

- Wolałbym o tym nie mówić. Będziesz miała okazję spotkać się z nią. Wtedy wszystko się wyjaśni.

- Spencer, ty coś przede mną ukrywasz. Nie rób tego, proszę... ! - zawołała błagalnym tonem i nagle urwała. Zacisnęła dłonie w pięści tak, że paznokcie wbiły się w ciało. - Czyżby była w ciąży?! - krzyknęła.

- Nie to miałem na myśli - odpowiedział spokojnie, ujął w palce wciąż zaciśniętą dłoń i pieścił ją, dopóki się nie rozluźniła. - Oni się kochają. Niech sami decydują o sobie. Naszą sprawą jest udzielenie im wsparcia moralnego i materialnego, ale nie powinniśmy mieszać się do tego, jak sobie układają życie, łącznie z tym, kto pójdzie do szkoły, a kto pójdzie kraść bydło.

- Pięknie - syknęła, wyszarpując palce z dłoni Spencera.

Ten rodzaj głupoty, ta lekkomyślna skłonność do widzenia wszystkiego w różowych kolorach doprowadzały ją do pasji. Oczywiście. Łatwo było mu być optymistą. To nie jego dziecko zostanie bez grosza jako samotna matka.

Główne danie dawno im wystygło. Przyglądała się przez chwilę potężnej porcji pstrąga leżącej na talerzu. Podłubała w niej nawet widelcem, ale nie miała na rybę najmniejszej ochoty. Kiedy kelnerka zbliżyła się do stolika, Tamara spodziewała się, że poproszą o rachunek i zaraz wyjdą. Ale Spencer zamówił dla siebie kawę, mimo że ona stanowczo nalegała, żeby już kończyć.

- Państwo nie skuszą się na deser? - nie dawała za wygraną kelnerka.

- Dziękuję - Tamara pokręciła głową.

- Wszyscy mówią, że nasz czekoladowy koktajl jest najlepszy na świecie.

- Nie wątpię, ale nie przepadam za czekoladą.

- Ja też nie. Wielki Bard z Avonu twierdzi, że potrawy o słodkim smaku wywołują kwasy w organizmie. W takim razie dobrze, jeszcze mała czarna i niosę panu rachunek, panie Goddard.

- Chwileczkę, proszę pani. - Tamara zatrzymała kelnerkę. - Z jakiego utworu pochodzi ta myśl?

- Z „Ryszarda Drugiego". Moją specjalnością w college'u była literatura. Nigdy nie miałam dosyć Szekspira. To mi zostało do dziś - odpowiedziała pięćdziesięciolatka i odmaszerowała.

- Nie mówiłam? - Tamara triumfująco spojrzała na Spencera.

Ten parsknął śmiechem, ale chwilę później, kiedy oświadczyła: Płacimy na pół - stracił rezon.

- Co ty? - rzekł pojednawczym tonem, chowając za siebie rachunek, jakby się bał, że mu go wyrwie z ręki.

Wpatrywał się w nią z wyrazem niedowierzania na twarzy. -

- Płacę za siebie.

- Tak? Dlaczego?

Gdy zadawał to krótkie pytanie, jego oczy płonęły, a na twarzy malował się wyraz takiego zakłopotania, że Tamara zaczęła żałować swojego zachowania.

- Wpadłam na ten świetny pomysł tuż po tym, kiedy zaserwowałam ci zdrową porcję złośliwości - wyjaśniła.

- Przełknąłem ją, nie była taka zła. Lubię ostre przyprawy. Ale w pewnym momencie przestraszyłaś mnie. Pomyślałem sobie, że nasze stosunki popsuły się do tego stopnia, że nie zechcesz być moim gościem. Teraz kamień spadł mi z serca.

Kiedy Tamara zwinnie wydostała się ze swojego zakątka, Spencer już czekał z wyciągniętą ręką.

- Dziękuję za kolację. Przykro mi, że nie byłam milsza.

- Nigdy tak cudownie nie spędziłem wieczoru, jak dzisiaj.

- Dobrej nocy! - życzyła hostessa.

Nie spiesząc się przeszli do hotelowego holu. Czerwony blask padał z kominka, umiejscowionego naprzeciw drzwi wejściowych, na boazerię z ciemnego drewna i na wyszukaną „indiańską" dekorację. Spencer objął Tamarę ramieniem. Przez szeroko otwarte drzwi chłód buchnął jej prosto w twarz. Spojrzała na swojego towarzysza. Kiedy ich oczy spotkały się, poczuła, jak lód i płomień walczą w jej wnętrzu. Odwróciła się od niego, żeby nie dać po sobie poznać, jak bardzo pragnęła, żeby nie opuszczał hotelu.

- Możemy usiąść tutaj, obok ogniska albo pójść do twojego pokoju, gdzie byłoby przytulniej. A może pospacerujemy na dworze, jeśli lubisz śnieg. Co wolisz? - spytał.

Wyglądał na bardzo zawiedzionego, gdy w odpowiedzi usłyszał:

- Dobranoc, Spencer, musimy się rozstać. Już późno. Jestem zmęczona. Miałam ciężki dzień.

Chciała być sama. Musiała jeszcze przed udaniem się na spoczynek załatwić pewną sprawę.

- Nie wątpię, że jesteś wyczerpana. Na pewno nie było ci łatwo dojechać tu - przyznał, ale w jego głosie pobrzmiewała nutka zawodu. - A więc, dobranoc.

Puścił jej dłoń, ale jeszcze przez moment jej ręce pozostawały w bezruchu. Spencera ogarnęło wzruszenie. On też nie chciał się z nią rozstawać.

- Naprawdę nie chcesz, żebym zaszedł do ciebie na parę minut?

- Naprawdę - zaśmiała się Tamara, która miała wielką ochotę zaproponować mu spacer do restauracji, gdzie pracuje Jilliane.

- Mógłbym ci poczytać książkę z moją dedykacją, to pomogłoby ci zasnąć - nie ustępował, starając się na wszelkie sposoby przekonać ją, że jedyną jego troską jest to, żeby utulić ją do snu.

- Jeszcze nigdy Nicholas Kenyon nie kładł mnie spać - trafnie zauważyła Tamara.

- Nawet cię nie dotknę. Troszeczkę sobie porozmawiamy. Nie chcę się z tobą żegnać... jeszcze.

- Zobaczymy się... jutro.

Pragnęła, żeby poszedł z nią, bardzo pragnęła, ale chciała porozmawiać z Jilliane sam na sam.

Spencer zauważył w jej oczach niezdecydowanie.

- Przecież prawie zgodziłaś się na to, żebym nie odchodził. Skąd ta zmiana decyzji?

Wiedziała, że poznawszy jej zamiary, będzie nalegał, żeby z nią pójść, więc skłamała:

- Chciałabym zostać sama, bo jeszcze dzisiaj wieczorem muszę zadzwonić do córki, powiedzieć, że przyjechałam, usłyszeć jej głos. Gdzie ona pracuje?

- Chyba nie wybierasz się tam teraz? - Zmarszczył brwi. - W tej chwili prawdopodobnie wychodzi z pracy albo już to zrobiła.

- W takim razie podaj mi jej domowy telefon. Jeśli okaże się, że nie ma jej w restauracji, zadzwonię do domu.

- Posłuchaj, Tamaro, wiem, że chcesz jeszcze dzisiaj spotkać się z nią. Ale nic dobrego z tego nie wyniknie, jeśli o tak późnej porze wyłożysz jej swoje poglądy. Dlaczego nie zaczekasz z tym do rana? Kiedy się dobrze wyśpisz, inaczej spojrzysz na sytuację Jilliane. Przyjadę samochodem i zabiorę cię do niej.

Tamara nie lubiła, żeby ktoś nią w ten sposób manipulował i miała wielką ochotę powiedzieć mu prosto w oczy, że nie pyta go o radę, gdzie, jak i kiedy ma się spotkać z córką. Pohamowała się jednak i spytała tylko:

- Czy byłbyś uprzejmy powiedzieć mi, gdzie ona pracuje? Chciałabym zadzwonić do swojego dziecka.

- Nie.

- Dlaczego nie? - nalegała, starając się nie tracić zimnej krwi.

- Dlatego, że ty chcesz tam iść, a nie dzwonić.

Spencer skrzyżował ręce na piersi, jakby zaznaczając w ten sposób, że to, co powiedział, jest nieodwołalne.

- Przyjadę około dziewiątej, zjemy razem śniadanie i pojedziemy do Jilliane. Moglibyśmy zaprosić dzieci do siebie, ale w sobotę rano na pewno będą spać.

Zdjął ręce ze swojej piersi i objął Tamarę. Zepchnęła z siebie jego ramiona dłońmi drżącymi z wściekłości jak całe jej ciało.

- Manipulujesz mną w obrzydliwy sposób - rzekła.

W rzeczywistości ubodły ją jego ostatnie słowa. Myśl, że Jilliane może być w łóżku z jakimkolwiek mężczyzną - obojętne, czy to mąż, czy nie - była dla niej nie do zniesienia.

- Jeśli próbę przekonania ciebie, żebyś odpoczęła, zjadła śniadanie przed wyruszeniem na wojnę, nazywasz manipulacją, to wybacz!

Postukał palcem po jej ręce, na co odpowiedziała mu tym samym z wielką irytacją.

- Tamaro, bądź rozsądna, powiedz wyraźnie, na czym polega moje przestępstwo - mówił uprzejmie, ale stanowczo. - Jeżeli to konieczne, możemy się nie spotykać aż do śniadania, ale czym zasłużyłem sobie na takie traktowanie.

- Nie będę jadła śniadania ani z tobą, ani z nimi - odrzekła cierpko. - Jeżeli zechcę, sama pójdę do nich, a teraz mów, masz zamiar podać mi ich adres i telefon, czy nie?

- Nie.

- Dowiem się w informacji.

- W porządku. Rób, jak uważasz. Ale naprawdę, mogłabyś zostawić ją w spokoju do rana i nie psuć jej krwi. Młodym też potrzebny jest sen.

Na kolejne pouczenie odcięła się ze złością, która znowu ją ogarnęła:

- Jesteś wszystkowiedzącym ustawiaczem i kwoką, jakiej w życiu nie widziałam. Wtrącasz się do wszystkiego, płacisz rachunki, przez ciebie Jilliane chodzi do pracy, zamiast się uczyć, zżera cię troska o to, czy się dobrze wyśpią. Mój Boże, Spencer, może ty jeszcze gotujesz im obiady?

Nagle uświadomiła sobie, że mówi zbyt głośno. Rozejrzała się po holu i zauważyła, że zwraca na siebie uwagę pracowników i gości hotelowych. Spencer nie wyglądał na zbitego z tropu.

- Nie zrobiłem tego, ale musiałem wziąć ich do siebie na obiad i przypilnować, żeby zjedli dużo sałaty - rzekł spokojnie z jowialnym uśmiechem.

- Dziękuję za sałatę. Obiad był... był pożywny - rzuciła, oddalając się korytarzem.

- Jesteś miła - dobiegła do jej uszu odpowiedź Spencera.


ROZDZIAŁ IV

Po powrocie do pokoju pomyślała, że jednak jeszcze dzisiaj mogłaby zadzwonić do Jilliane. Wystarczyło spytać w recepcji o nazwę i numer telefonu eleganckiej restauracji, znajdującej się w trzecim budynku licząc od hotelu, bo prawdopodobnie tam była zatrudniona.

Ale Spencer miał chyba rację, twierdząc, że wyszła do domu. Wbiła się jeszcze głębiej w fotel i zaczęła szukać w książce numeru informacji telefonicznej. Po chwili rozmyśliła się. Spencer był zdania, że telefon o tej godzinie mógłby zakłócić sen jej przemęczonemu dziecku - i też miał rację.

Z każdą chwilą rosło w niej bolesne pragnienie, by usłyszeć głos córki. Tyle zmian zaszło w jej życiu, odkąd opuściła dom, zamieszkała oddzielnie, została czyjąś żoną. To jej jako matki nie cieszyło, bo nie pozwalało wpływać na bieg wydarzeń.

Długo wpatrywała się w telefon, aż w końcu postanowiła, że zadzwoni rano. Narastała w niej niechęć do Spencera z tego względu, że zawsze miał rację. Chwyciła jego „Listę śmierci", przeczytała dedykację i już zamierzała rzucić książką o ścianę, ale się rozmyśliła i tylko cisnęła nią o poduszkę, nie chcąc zakłócać spokoju hotelowym gościom.

Książka upadła bezgłośnie. Tamara westchnęła.

Nerwy pozbawiły ją sił. Wstała z fotela i powlokła się do łazienki, żeby umyć się przed snem. Rozprostowała nogi pod chłodną pościelą, po chwili pomyślała, że z powodzeniem może poczytać. Była znużona fizycznie i psychicznie, ale sen nie nadchodził. Znowu otworzyła „Listę śmierci" i w nieskończoność czytała dedykację, w której coraz bardziej wytrącało ją z równowagi uznanie dla jej „gorącego ducha". Wyobrażała sobie Spencera pochylonego nad biurkiem i piszącego, podczas gdy ona o kilka stóp dalej kipiała ze złości, biorąc go za zięcia.

Błądząc wzrokiem po biurku, z bolesną wyrazistością przypomniała go sobie, jak stał tutaj, tuż obok niej: jego profil, bujne ciemne włosy, linię pleców, biegnącą od potężnych ramion do wąskiej talii, muskularne uda, lekko zgięte kolana. Ten obraz odebrał jej spokój ducha.

Starając się o nim nie myśleć, sięgnęła ręką po książkę i skupiła się na niej. Ten rozdział powinien być kluczowy dla całej historii i wymagał wytężenia jej rozproszonej uwagi. Wyprostowała się, podłożyła poduszkę pod plecy i utkwiła oczy w powieści.

Ale jak na złość przyszedł sen - i to prędko. Książka wypadła jej z rąk. Odłożyła lekturę na bok i zgasiła lampę. Zmęczona osunęła się na pościel i wtuliła twarz w drugą poduszkę. Spała w tym gniazdku aż do rana. Kiedy się obudziła, uświadomiła sobie, że śniła o Spencerze i że był to sen niezwykle erotyczny.

Tamara nie mogła sobie dokładnie wyobrazić Jilliane w „chałupie", na którą łożył Spencer, ale czuła, że córka wplątała się w coś nieciekawego. Zmieniła zdanie, gdy zobaczyła przytulny, biały domek z brązowymi okiennicami i błękitnymi gzymsami. Stał na zboczu pagórka o jakieś dwanaście jardów od szosy wijącej się serpentynami w kierunku najwyższego wzniesienia w Rapid City. Ten ładny budynek leżał w mieście, jednak z dala od miejskiego zgiełku. Lśniące porsche - na drodze dojazdowej - z pewnością zostało umyte dziś rano, bo nie było na nim ani śladu wczorajszej zamieci. Wyjrzała przez okienko, żeby sprawdzić adres na skrzynce pocztowej. Zgadzał się z tym, który podała jej Jilliane. Więc ona tu mieszka. Właścicielem samochodu jest niewątpliwie Matthew, rozpieszczony synalek Spencera. W przyprószonym śniegiem ogrodzie, z którego teraz przyglądała się jej wiewiórka, wiosną na pewno kwitły hiacynty, lilie, tulipany, ale Jilliane tego nie zobaczy.

Tamara wyprężyła swą zgrabną, purpurowo - czarną sylwetkę. Tu coś wciągnęła, tam coś wypięła. W czerwonym kolorze zawsze było jej do twarzy. Spiralny wzór na wełnianym swetrze podkreślał jej poczucie pewności siebie i kobiece kształty. Skórzana kurtka ze stojącym kołnierzem i czarne buty, zakrywające łydki, grzały dobrze. Przestała się zajmować sobą, bo oto wchodziła po schodach na werandę. Ogarnęła wzrokiem ten miły budyneczek, tak czarujący jak domek dla lalek. Przez chwilę szukała dzwonka, wreszcie znalazła, nadusiła przycisk. Powtarzając sobie, że najważniejsze, to się nie denerwować i działać z głową, zadzwoniła jeszcze raz.

W drzwiach stanęła Jilliane. Matka i córka bez słowa padły sobie w objęcia. Oczy Tamary raz po raz nabiegały łzami. Jilliane odezwała się pierwsza:

- Mamusiu, chciałabym ci przedstawić zięcia. Matthew, chłopiec o przyjaznej, ale niespokojnej twarzy, niczym nie przypominał swojego ojca. Widziała przed sobą nędznego, wstrętnego niegodziwca, samoluba, który pozbawił Jilliane sensu życia. Odkąd dowiedziała się o wybryku Jilliane, określała młodego Goddarda takimi albo jeszcze gorszymi epitetami. Wyobrażała go sobie jako pociągającego, rasowego mężczyznę, a nie ohydnego wycackanego lalusia. Miał dołeczki w policzkach i równiutkie ząbki, jakich w życiu nie widziała. Do diabła! To był dzieciak, który dopiero wyskoczył ze śpioszków. Jak Spencer mógł dopuścić, żeby tak zmarnował młodość? Dlaczego nie próbował powstrzymać swojego jedynego dziecka przed takim krokiem?

- Dzień dobry. Bardzo mi miło. Pani Beattie, jak sądzę - powitał ją Matthew głosem wyraźnie podobnym do ojca.

Zanim go nie usłyszała, nie mogła uwierzyć, że to syn Spencera. Podał jej prawą rękę, a lewą nerwowo odgarniał z czoła krótką czarną grzywkę. Stał sztywno, jakby połknął kij. Domyśliła się, że jego kolana drżą tak samo jak jej.

- Dzień dobry, Matthew. Bardzo mi miło cię poznać - odpowiedziała, starając się zachować spokój.

Bóg jeden wie, jak była zdenerwowana. Do tego przyczyniła się częściowo obecność Spencera, który musiał być w pokoju za przejściem zasłoniętym przez Matthew'a.

Kiedy Tamara w towarzystwie młodego stadła weszła do salonu, Spencer, ubrany w dżinsy i pulower, podniósł się z sofy pokrytej jasnym perkalem. Wydawał się zbyt wielki i potężny, żeby się czuć dobrze w tak małym i dziwnym pomieszczeniu. Z szerokim uśmiechem czekał, aż zostanie przedstawiony.

- Mamo, czy znasz... - zaczęła ciepło Jilliane.

- Ach, pani doktor Beattie, chciałbym pani przedstawić mego tatusia, Spencera Goddarda - rzekł Matthew.

Tamara nie zamierzała dłużej udawać nieznajomej. Dawałoby to do zrozumienia, że są w konspiracji, kiedy oni nawet nie byli po tej samej stronie barykady.

- Znamy się z twoim ojcem. Wczoraj jedliśmy razem kolację. Wstąpiłam nawet przedtem do jego domu, tak jest. Jak się masz, Spencer?

- Wspaniale, że się zjawiłaś - uradował się.

Młodzi patrzyli to na jednego, to na drugiego z rodziców:

- Ach, mamusiu, myślałam, że przyjechałaś późno w nocy - dziwiła się Jilliane. - Jak to się stało, że nie przyszłaś mnie odwiedzić, skoro miałaś tyle czasu?

- Nie mogłam, Jilliane. Przecież ty pracujesz, prawda? Och, moja droga, o czym ty myślałaś, gdy rzucałaś szkołę, żeby zostać kelnerką?

- Pani doktor. Zechce pani usiąść - prosił drżącym głosem blady z przejęcia Matthew.

W odpowiedzi na to odwróciła się i zawołała błagalnie, przyciskając dłonie do serca:

- Matthew, nie masz chyba zamiaru pozbawiać Jilliane wspaniałych widoków na przyszłość, za bardzo pragniesz jej szczęścia, żeby tak postępować!

Młody człowiek otworzył usta.

- Mamo! Nikt nie pozbawia mnie widoków na przyszłość! - wykrzyknęła Jilliane.

- Czy on wie, przez ile lat marzyłaś o tym, żeby zostać inżynierem, wznosić najnowocześniejsze budowle? Przypominam ci twoje słowa, twoje własne słowa!

- Wtedy byłam jeszcze dzieckiem. Nie wiedziałam, czego chcę - Jilliane miała łzy w oczach.

- Tamaro, dzieci, siadajmy - zapraszał spokojnie Spencer.

- Och, napiłbym się kawy - szepnął Matthew.

- Chciałabym porozmawiać z moją córką na osobności. Dobrze o tym wiesz - oświadczyła Tamara drżącym z przejęcia głosem. - Wczoraj wieczorem zgodziłam się czekać do rana, żeby się spotkać z Jilliane. Wyjaśnij mi, proszę, dlaczego rzucasz mi kłody pod nogi? - dodała, patrząc mu pewnie w oczy.

Wziął się pod boki i, zabawnie mrugając, mówił flegmatycznie:

- A więc, Tamaro, stosując się do twojej sugestii... Przyjechałem tutaj, żeby nakarmić dzieci. Przywiozłem kupę żarcia i zrobiliśmy sobie bardzo pożywne śniadanie.

Podkreślił słowo pożywne, żeby przypomnieć jej ich pożegnanie poprzedniego wieczora.

- Jesteś zupełnie nieznośny. Muszę ci coś przykrego powiedzieć w obecności twojego syna. Gdybym była Nathanem Shieldsem, wiedziałabym, co z tobą zrobić - nie ustępowała.

- Kto to jest Nathan Shields?! - zawołał zdezorientowany Matthew.

- Ktoś, kogo tatuś udaje, kiedy bierze prysznic - wycedziła przez zęby.

- Mamo, skąd o tym wiesz?! - histeryzowała Jilliane. Co chcesz zrobić? Matthew, o czym oni mówią? Nic nie rozumiem!

- Nie denerwuj się. Twoja mama nie umie pogodzić się z tym, że wyszłaś za mąż. - Spencer po ojcowsku objął Jilliane i przycisnął do siebie.

Dla Tamary był to wstrząs. Spencer wyraźnie sprzymierzył się z dziećmi, a jej to absurdalne małżeństwo stało kością w gardle. Już miała zażądać jednej godziny na rozmowę z córką na osobności, ale gdy ujrzała obok siebie twarze Jilliane i Spencera, miejsce wściekłości zajął w jej sercu bezgraniczny smutek.

Łzy ciekły po twarzy Jilliane. Wycierała ją rękawem swetra w różowe, koralowe i czarne jak węgiel wzory. Tamara kupiła go do kompletu wraz z różową koszulą i błękitnymi welwetowymi spodniami, które Jilliane miała na sobie, kiedy wyjeżdżała do szkoły.

Widok zapłakanej twarzy córki oraz ubrania, które kiedyś razem kupowały, podziałał na Tamarę druzgocąco. Twarz jej wykrzywił grymas bólu, lecz z zaciśniętych ust nie wyrwał się żaden jęk, z oczu nie płynęła ani jedna łza, choć ściskało ją w gardle.

Spencer objął ją nieoczekiwanie i przyciągnął do siebie. Jej twarz spoczywała na jego piersi, a jej ciało, wstrząsane cichym łkaniem, drgało tuż obok jego ciała. Drażnił ją żelazny uścisk, więc napięła wszystkie siły i wyrwała się z jego objęć.

- Popłacz sobie. To ci dobrze zrobi - poradził jej.

- Dziękuję. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę - odcięła się, próbując zapomnieć o tej chwili ulgi, którą przeżyła w jego objęciach.

- W takim razie wiedz, że pragnę jedynie pomóc ci. Dlaczego postępujesz tak, jakbyśmy byli wrogami?

Tamara nie potrafiła zrozumieć, jak wszyscy, na czele z nim, mogą być tak zaślepieni.

- Parę miesięcy temu wysłałam swoją, zaledwie dziewiętnastoletnią córkę do college'u, a dzięki tobie, Spencer, jest mężatką i kelnerką. Gdybyś wyjaśnił synowi, że rodzinę można zakładać, wtedy gdy się jest finansowo niezależnym, uniknęlibyśmy wielkiego nieszczęścia.

Kiedy skończyła, zauważyła, że jest w pokoju sam na sam ze Spencerem. To ją zbiło z tropu. Uprzedzając jej pytanie, Goddard powiedział:

- Jilliane pobiegła do sypialni, gdy zauważyła, że płaczesz z jej powodu.

- Idę do niej.

- Jest teraz z mężem. - Głos jego brzmiał ciepło.

Jilliane i Matthew wrócili do salonu i stanęli obok siebie, trzymając się mocno za ręce. Widok córki z oczami zaczerwienionymi od łez, wstrząsanej raz po raz paroksyzmami płaczu, jeszcze raz rozrzewnił matkę.

Matthew, choć miał oczy suche, wyglądał na bardzo wstrząśniętego. Pudełko z serwetkami drżało w jego ręce, gdy podawał je Tamarze.

- Dziękuję, Matthew, dziękuję, drogi - odezwała się po chwili pauzy.

- Dzieci, usiądźcie - powiedział Spencer.

Tamara usiadła na sofie, a Jilliane, ku wielkiemu zadowoleniu matki, zajęła miejsce tuż obok niej. Spencer rozsiadł się na jedynym w tym pokoju fotelu, a Matthew przycupnął na jego poręczy.

Tamara współczuła dzieciom, na które czekały trudne dni po ich rozdzieleniu. Przyzwyczają się, i po latach, kiedy będą dojrzałymi ludźmi, żyjącymi pełnią życia obfitującego w sukcesy, powrócą myślą do tego poranka z wdzięcznością, a nie z odrazą.

- Wszystko w porządku - rzekła Tamara, sięgając po chusteczkę do pudełka, które trzymał Matthew.

- Nie tak prędko, mamusiu - sprzeciwiła się Jilliane - ja też potrzebuję.

Spencer kiwał głową, ale różnie można było to zrozumieć. Tamara pragnęła wiedzieć, co kryje się w tych nieodgadnionych oczach, lecz nie śmiała dłużej zatrzymywać na nim wzroku. Powinna była wziąć sprawę w swoje ręce, ale nie mogła otrząsnąć się z wrażenia, jakie odniosła, gdy objęło ją jego silne ramię i chłonęła policzkiem ciepło jego potężnej piersi, okrytej niezbyt grubym golfem. To trwało tylko moment, ale nie mogła tego momentu zapomnieć. W dalszym ciągu przygniatała ją świadomość, że jest urzeczona ojcem Matthew. Wiedziała, że jego ciało też zapamiętało to zbliżenie.

- Wiesz, co czuję... - zaczęła Tamara. - Ja też rozumiem twoje uczucia. Matthew, jestem pewna, że teraz bardzo się kochacie, ty i Jilliane. To jest piękne, ta zapamiętała adoracja i wiara, że młodzi ludzie powinni się kochać... ale nie w każdym przypadku.

Jilliane bardzo delikatnie odsunęła się od matki, pochyliła się sztywno w stronę męża i, chociaż w pięści ściskała chusteczkę, nie pociągała nosem.

Spencer uważnie wpatrywał się w Tamarę, jednak trudno było odgadnąć, co powie. Matthew czupurnie wlepił w nią oczy, ale raczej przypominał chłopczyka, który postanowił nie krzyknąć „oj, oj", gdy zobaczył panią ze strzykawką. Jej serce waliło mocno, ale głos brzmiał spokojnie i zdecydowanie.

- Żądam, żebyście zrezygnowali z kontynuowania małżeństwa, z tym że będziecie mogli się znowu połączyć, gdy pokończycie studia. Zbyt wiele by was to kosztowało, gdybyście oboje zechcieli uczęszczać do szkoły, więc ja zabieram Jilliane z powrotem do Kalifornii i zapisuję do UCLA. - Przerwała, oczekując, że teraz Spencer zabierze głos. Miał wyśmienitą okazję wystąpić jako prawdziwy ojciec.

- Matthew, usiądź tutaj, będzie ci wygodniej - rzekł, wstając z fotela. - Czy życzysz sobie kawy, Tamaro?

Słowa te, wypowiadane beznamiętnie, zabrzmiały jak kpina. Z trudem powstrzymała się od ostrej repliki:

- Nie, dziękuję - powiedziała spokojnie, choć wzbierała w niej nienawiść do znikającego w kuchni Goddarda.

- Nie opuszczę go - zarzekała się córka.

- Matthew - odezwała się Tamara, spoglądając na niego oczami pełnymi bólu - czy pamiętasz, jak obiecywałeś swojej ukochanej, że jesteś gotów dla niej na największe poświęcenie? Przecież twoja miłość jest zbyt wielka, abyś mógł pozbawić Jilliane szans zdobycia wykształcenia i zrobienia kariery.

- Pojąłem Jilliane za żonę i nie opuszczę jej! - zawołał Matthew.

Jilliane podskoczyła z sofy na równe nogi, stanęła za fotelem, w którym siedział Matthew i krzyknęła:

- Zrobiłam karierę! Jestem jego żoną. Kocham cię, mamo, i przykro mi, że sprawiam ci ból, ale nie mogę żyć bez niego. Tak bardzo go kocham, że nawet nie biorę pod uwagę twoich propozycji. Poza tym małżeństwo nie ma nic wspólnego z porzuceniem przeze mnie szkoły.

Zauważywszy w drzwiach wysoką sylwetkę Spencera, Tamara przypomniała sobie słowa, które wypowiedział na ten temat poprzedniego wieczoru w restauracji hotelowej. Spojrzała w jego zatroskane oczy, które ostrzegały ją przed nieostrożnym krokiem.

- Co masz na myśli? - zwróciła się do córki.

- Nie przerwałam nauki z powodu podjęcia pracy. - Jilliane w sposób widoczny starała się panować nad emocjami i wypowiadać się dojrzale. - Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek chciałam zostać inżynierem, zrobić jakąś karierę... Każda uczciwa praca to też kariera. Mogę wykonywać jakieś proste czynności. Mogę być zatrudniona w sklepie, w biurze albo...

- Albo w restauracji - przerwała Tamara bez cienia złośliwości. - Jilliane, co cię opętało? - spytała, szczerze pragnąc ją zrozumieć. - Zawsze wiedziałaś, czego chcesz. Pragnęłaś, żeby twoje życie było niebanalne.

- Nie! Zapisałam się do szkoły górniczej dla ciebie, żebyś była dumna i szczęśliwa. Chciałam być jak najdalej od domu, żebyś nie mogła bez przerwy mną dyrygować. Kiedy tylko znalazłam się poza domem, zaczęłam sobie układać życie po swojemu, nie według twoich życzeń. Czy nie widzisz? Jestem już inna. Dojrzałam. Nie stawiam znaku równości między szczęściem i dyplomem inżyniera. Jestem szczęśliwa jak nikt nigdy. Matthew jest cudowny. Być jego żoną, to żyć bez troski, to jakby zabawa w tatę i mamę. Nigdy dotąd nie odczuwałam niczego podobnego.

Zabawa w tatę i mamę! Tamara oderwała wzrok od córki. Jej płonące oczy spojrzały na biało - niebieskiego ceramicznego królika z opuszczonymi uszami. Stał pod zasłoniętym oknem. Był śliczny i, tak samo jak okno, czarujący. Wszystko w tym pokoju tchnęło harmonią i zdrowiem. Można byłoby sfotografować to pomieszczenie, jak prawdopodobnie wszystkie inne w tym budynku, i wysłać zdjęcia do magazynu „Małe jest piękne". Oczywiście ten dom cały urok zawdzięczał hojności Spencera.

Jako osoba doświadczona przez los, kobieta, której część życia zakończyła się przedwczesną klęską, Tamara miała w pamięci te ponure lata, gdy była zmuszona pracować w biurze, którego nie cierpiała. Wracała z pracy, gotowała jedzenie dla Jilliane i sprzątała mieszkanie, żeby było czysto i schludnie.

Kiedy uporała się z tym, siadała do książek i uczyła się przez pół nocy bez chwili spoczynku. I tak dzień po dniu bez wytchnienia. To najbardziej utkwiło jej w pamięci. Niezależnie od tego, co zwodniczo obiecywał wystrój tego miłego domku, czuła, że Jilliane czeka podobny los. Nawet, jeśli małżeństwo okaże się udane, zawsze będzie świadoma straconych szans.

- Pani Beattie!

Spojrzała z zakłopotaniem na zięcia. Co chciał jej powiedzieć? Oczywiście, nie miał zamiaru poddać się i przystać na unieważnienie małżeństwa, więc po co ten cały kłopot?

- Nie będę miał nic przeciwko temu, jeżeli Jilliane kiedyś zdecyduje się wrócić do szkoły.

Tak. Ten chłopiec miał coś z wielkości swojego ojca. Tamara powstrzymała się od wypowiedzenia cierpkich uwag i rzekła z uśmiechem:

- Matthew, kiedyś - to nie to. Jeżeli ona natychmiast nie wróci do szkoły, jej szanse zmaleją do zera, a marzyła o tym, żeby w ciągu czterech lat zostać inżynierem.

Zapadła cisza, która trwała aż do wejścia Spencera.

- Tak pięknie na dworze, a my tutaj się męczymy. Możemy się przejechać. Jilliane, może pokazałabyś matce Black Hills.

- Oczywiście! - wykrzyknęła z entuzjazmem. - Tato! Mamo! Zawiozę was do Mount Rushmore. Co wy na to?

- Nie, dziękuję. Mam zamiar wrócić do hotelu - rzekła Tamara łamiącym się głosem, w którym brzmiało zaskoczenie tym, jak Jilliane zwracała się do Spencera.

Matthew zerwał się z miejsca i jak żołnierz pomaszerował przed nią, aby otworzyć jej drzwi. Rzuciła pospieszne: „Do widzenia", bo nie śmiała uściskać ani ucałować córki. Oczy matki znowu napełniły się łzami, ale ponieważ wyszła z domu i podążyła do samochodu, nie spoglądając w drogą dziecinną jeszcze twarz Jilliane, nic złego się nie stało. Nie rozpłakała się. Zanim zdążyła dopaść auta, dogonił ją Spencer:

- Tamaro!

Szła prędko, ale silna ręka pochwyciła jej łokieć i powstrzymała jej kroki.

- Daj mi spokój, tatusiu - warknęła ze wzrokiem utkwionym w dal, najwidoczniej po to, żeby nie domyślił się, że jest bliska płaczu.

- Nie idź tak prędko, proszę, prawie biegniesz.

- Chyba tu nie ma zakazu przekraczania prędkości - zakpiła.

- Ale upadki na lód są bardzo bolesne i miewają przykre następstwa. Pragnę zabrać cię na przejażdżkę, a nie do szpitala.

Nie mogła dłużej hamować tłumionej złości. Odwróciła się twarzą do niego i uwalniając swoją rękę od jego uścisku, szybko starła z policzka łzę, której nie osuszył wiatr.

- Ile płacisz za mieszkanie? - spytała z naciskiem i nie pozostawiając czasu do namysłu, dodała: - Twierdzisz, że dajesz im kieszonkowe. Według mnie tych dwoje nieodpowiedzialnych ludzi pławi się dzięki tobie w zbytku i luksusie. - Wskazując ręką porsche'a zaparkowanego na drodze dojazdowej, kontynuowała: - Przypuszczam, że to też, według twojej nomenklatury, kieszonkowe.

- Nie, to mój samochód - odpowiedział. - Używają mojej toyoty, a czasami udostępniam im ciężarówkę. Co się tyczy domu, to należy do mnie. Od tylu lat jestem jego właścicielem, że trudno byłoby mi go przepisać na kogokolwiek. Wydatki na eksploatację i utrzymanie są niewielkie. Jeżeli coś się psuje, najczęściej najmują fachowca. Rzadko w takich sprawach zwracają się do mnie. Ponieważ pytałaś o meble, to ci powiem, że pozwoliłem sobie dać je dzieciom w prezencie.

Pokręciła głową. Zrozumiała, że udzielał im moralnego i finansowego wsparcia, aby ochronić ich przed twardą ekonomiczną rzeczywistością.

- To ty urządziłeś tę zabawę w tatę i mamę - rzekła chłodno, wsiadła do samochodu i ruszyła.


ROZDZIAŁ V

Spencer odłożył słuchawkę hotelowego telefonu i odetchnął z ulgą. Zgadzała się, żeby do niej przyszedł. Z początku powiedziała „nie" i to stanowczo, ale kiedy wyjaśnił, że chciałby porozmawiać o tym, co ona nazywa zabawą w tatę i mamę, poprosiła go do siebie na górę. Bogu niech będą dzięki za tę ciekawość.

Szukając wolnego miejsca na parkingu, rozważał, dlaczego dzisiejszego popołudnia nie szło mu pisanie i dlaczego myślał wyłącznie o niej.

„Piękna, inteligentna Tamaro - powiedział do siebie w myślach, wciskając guzik w windzie - kobieto o melodyjnym głosie, przesadnie przejęta rolą matki, jesteś taka nieszczęśliwa, taka kochana, taka smutna, taka seksowna, taka rezolutna, tak nieprawdopodobnie gorąca, że wystarczy spojrzeć na ciebie, a ręce same wyciągają się, żeby cię objąć, tulić, pieścić, całować, tak żebyś poczuła się dziewczyną, której ani przez myśl nie przejdzie, że jest czyjąś matką".

Tego popołudnia pragnął jedynie ukoić jej ból i o ile to możliwe, trochę rozweselić. To, że nie pojechali do Rapid City nie znaczyło, że resztę weekendu też trzeba zmarnować. W windzie rozmyślał, co mógłby jeszcze uczynić dla dzieci, żeby sprawić Tamarze przyjemność. Pragnął, żeby po powrocie do Malibu poczuła się spokojniejsza o los Jilliane jako pani Goddard. Warto spróbować - dla dobra dzieci.

Przepełniony altruizmem już teraz porwałby ją w ramiona i raz po raz całował usta piękne i słodkie jak miód. Ze wszystkich sił pragnął coś dla niej uczynić i czując jak czas ucieka, poganiał to przeklęte metalowe pudło, które niosło go na jej piętro. Przyłożył dłoń do piersi w tym miejscu, gdzie jeszcze tak niedawno spoczywał jej policzek. Marzył o tym, żeby znowu zobaczyć doskonały kontur jej twarzy, ale żeby nie była zapłakana i żeby w pobliżu nie kręciły się dzieci obserwujące ich z nerwowym zakłopotaniem. Potarł pierś pięścią.

- Serduszko? - spytał starszy pulchny dżentelmen.

- Coś w tym rodzaju - odpowiedział, wychodząc z windy.

Kwadrans później przeżywał męki z tego powodu, że jeszcze nie trzymał w ramionach strasznej teściowej swego syna. Do odjazdu Tamary, który miał nastąpić nazajutrz rano, nie pozostawało zbyt wiele czasu. Mimo wszystko miał pewne powody do radości. Powitała go, siedząc w fotelu obok biurka. Jej zachowanie wskazywało na to, że gniew minął. Wysłuchała jego wyjaśnień, dlaczego wspiera materialnie młode małżeństwo. Od czasu do czasu kiwała głową, ale Spencer przypuszczał, że podzielała jego punkt widzenia tylko co do jego związku z Ruth. Natomiast na temat Jilliane i jej męża byli odmiennego zdania.

- No i w tym rzecz - konkludował. - Ruth i ja pobraliśmy się młodo, byliśmy młodsi niż teraz Matthew i Jilliane i byliśmy bardzo szczęśliwi, dopóki siedem lat temu nie rozdzieliła nas jej śmierć.

- Czy zdawałeś sobie sprawę z tego, jakie miałeś szczęście, jak kończą się takie awantury, co się dzieje z małżeństwami zawieranymi po trzech miesiącach znajomości?

- No tak. Ale coś ci powiem. Wiesz, Tamaro, nigdy tego nie żałowałem i myślę, że Ruth też.

- Dlatego, że z niczego nie musiała rezygnować, podejmując rolę żony i matki. Pomyśl, jak by się czuła, gdyby przyszło jej porzucić wieloletnie marzenia o karierze. - Pochyliła się do przodu, oczy jej pałały, gdy z emfazą wykładała swoje poglądy.

Spencer miał w zanadrzu dwie odpowiedzi i zastanawiał się, która będzie lepsza. Pierwsza była taka, że Jilliane nigdy nie twierdziła, iż porzuciła naukę dla małżeństwa, zachował ją jednak dla siebie i zdecydował się na inną.

- Dwadzieścia lat temu ludzie pobierali się młodo, więc kobiety z reguły nie miały możliwości zrobienia kariery. W tej części kraju ta tendencja trwa nadal. To nie Kalifornia.

- Ale Jilliane jest Kalifornijką - zauważyła spokojnie, lecz wracając do wczesnego ożenku Spencera, spytała: - Czy małżeństwo w jakimś stopniu nie utrudniało ci zdobywania wykształcenia i realizacji planów życiowych?

- Z pewnością tak. Ale na szczęście nie uważam, że należy je odkładać do chwili zrobienia kariery. Znam wiele przypadków, gdzie wywoływało to w ludziach egoizm i pozbawiało ich zdolności do podejmowania poważnych zobowiązań.

Milczała, wydawała się przygotowywać odpowiedź. W tym zamyśleniu wyglądała tak ponętnie, że przez chwilę poczuł zadowolenie z powodu ciszy, która zapadła. Schyliła nieco głowę, pukle jej czarnych włosów rzucały cień na policzek. Spencer wpatrywał się w kącik jej pełnych, soczystych ust. Nagle zapragnął przerwać tę całą rozmowę. Między nimi stało prawdziwie królewskie łoże, w którym tej nocy najwidoczniej nie będzie mu dane zaznać rozkoszy.

- Rozważam twoją wypowiedź - powiedziała tonem psychologa udzielającego porady, co go tak rozbawiło, że z trudem pohamował śmiech - i muszę stwierdzić, że bywają takie wypadki, w których rezygnacja z małżeństwa wyzwala postawy egoistyczne lub emocjonalny niedorozwój, jednak w tym konkretnym przypadku mam zupełnie inne odczucia, tylko nie wiem, jak ci to wyjaśnić.

Milczał, kręcąc się niecierpliwie w fotelu. Zastanawiał się nad tym w jaki sposób oderwać ją od tych straszliwych długich rozważań i zażyć z nią chwili radości.

Pomyślał, że musi ją gdzieś stąd zabrać. Na świeżym powietrzu, z dala od zgiełku miasta z pewnością zapomni o trapiących ją problemach matki i terapeutki.

- Małżeństwa zawierane w bardzo młodym wieku - rzekła ze smutkiem - na ogół nie zdają egzaminu. Twoje stanowi raczej odstępstwo od tej reguły. Natomiast dobrze zaplanowana kariera, która wydaje się być najmniej ważną sprawą, stanowi podstawowy środek samorealizacji. Kiedy wszystko zawodzi, jedynie praca zapewnia nam dobre samopoczucie. Myślę, że nie masz przeciwko temu zbyt wielu argumentów, prawdaż?

W obawie o to, że mogłaby odrzucić zaproszenie na wspólną kolację, zrezygnował z wszelkiej dyskusji i kiedy ona wykładała mu swój punkt widzenia na przyczyny powodzenia i klęski małżeństw, on obmyślał pewien plan.

- Wiem, czego człowiekowi potrzeba do samorealizacji, nie gorzej niż niejeden specjalista od spraw rodzinnych. Tak naprawdę to chcę ci zaproponować, żebyśmy spędzili trzy albo cztery, no pięć godzin bez jakiejkolwiek wymiany poglądów. Może zjemy razem kolację?

- Och, Spencer, nie sądzę...

- Kto w tym mieście oprócz mnie mógłby złożyć ci podobną propozycję? Pochylił się nad nią i roześmiał rozbawiony osłupieniem, w jakie wprawiło kobietę jego bezczelne pytanie, i dodał: - Jilliane idzie na nocną zmianę, obiecaj, że zjesz ze mną kolację, a ja przysięgnę, że zabiorę cię gdzieś bardzo daleko od restauracji, w której ona pracuje. I nie będzie żadnych dyskusji o dzieciach, tak jakbyśmy ich nigdy nie mieli. Teraz z kolei ona go zaskoczyła.

- Co za dzieci? - spytała, zabawnie przeciągając każdą sylabę.

Spencer był w wyśmienitym nastroju. Nie pamiętał, kiedy perspektywa spędzenia z kimś wspólnego wieczoru tyle dla niego znaczyła.

- Zgadzam się pod warunkiem, że tym razem sprawi mi to przyjemność. Czy uważasz, że jesteś do tego zdolny?

- Potrafię spełnić każde twoje życzenie. Czy będziesz gotowa na szóstą, no, powiedzmy na wpół do szóstej?

Na jej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia.

- Nie jest to typowa pora na sobotnią kolację, nawet w Midwest, ale będziemy musieli przejechać się kawałek - wyjaśnił.

- Będę gotowa na piątą trzydzieści - rzekła, odprowadzając go do drzwi.

- Wspaniale. Ach! Ubierz się jak najcieplej. Nasze strony znane są z chłodów.

Miły widok, który miał przed oczami sprawił, że zapragnął pocałować ten śliczny nosek i jeszcze coś. Z największym trudem powstrzymał się od wcielenia tego zamiaru.

- Czy spodnie będą wystarczająco eleganckim ubiorem tam, dokąd jedziemy?

- Jak najbardziej. Przynajmniej w nogi nie zmarzniesz.

- Chyba się nie doczekam... - szepnęła, idąc razem z nim w stronę drzwi.

Spencer tym razem jeszcze bardziej denerwował się na windę. Do piątej trzydzieści nie pozostawało zbyt wiele czasu. Musiał się spieszyć.

Zamknęła drzwi i oparła się o nie.

- To śmieszne, że jestem taka przejęta tym spotkaniem - mówiła do siebie.

Już raz poszli razem na kolację i nie ma najlepszych wspomnień. Spencer ponosił odpowiedzialność za nieszczęścia, które na nią spadły. Stanął przeciwko niej w walce o prawa rodzicielskie, a ona jeszcze się cieszy, że z nim wyjeżdża.

- Nie działał w złej wierze - usprawiedliwiała go. - Był rzeczywiście przekonany, że wszystko to przyniesie korzyść dzieciom.

Potem pomyślała sobie, że jednak dobrze się stało, iż pozostał przez tyle lat samotny. Ciekawe, czy przez cały czas opłakuje żonę, z którą stanowili szczęśliwą parę, czy może stał się playboyem. Wzięci pisarze często bywają pożeraczami serc niewieścich. Wiedziała o tym, bo udzielała porad eks małżonkom takich panów. Odwróciła się od drzwi wolno, jakby zahipnotyzowana własnymi myślami. Jej wzrok padł na gładko zasłane łóżko. Dziesięć minut temu miała przemożną chęć dzielenia go ze Spencerem Goddardem. Nie mogła uwierzyć, że jest zdolna do takich pragnień w stosunku do mężczyzny, którego znała od paru godzin, ale było to faktem. Może dlatego, że zobaczył w niej kobietę, a nie tylko rozhisteryzowaną mamusię, może dlatego, że jest taki przystojny, a może po prostu przyszedł taki czas. „Nie" - odpędzała od siebie myśli, które cisnęły się jej do głowy.

Uroda mężczyzn nigdy przedtem nie robiła na niej takiego wrażenia.

- Nie ma co ukrywać. Jestem pod jego wpływem i nie mogę sobie z tym poradzić - szeptała, patrząc w sufit.

Ale miało to jeszcze jeden aspekt. Spencer był... Nicholasem Kenyonem. I na tym wszystko polegało. Uwielbiała go od wielu lat.

„Wspaniale. Ja też jestem literatką - kpiła z siebie, siadając w fotelu. - Ale dość tego filozofowania na temat Dlaczego nie mogę doczekać się spotkania ze Spencerem'?"

Na wczorajszej kolacji pojawiła się w nowym kostiumie. Wzięła ze sobą do Rapid City oprócz tego kilka ubrań, ale jedyne ciepłe spodnie miała już na sobie poprzedniego dnia. Postanowiła więc coś sobie kupić.

Cztery sklepy z damską odzieżą, które jej polecono, znajdowały się w kwadratowym podwórzu hotelu. Nie spodziewała się znaleźć nic nowoczesnego w mieście z lokalnym lotniskiem i z centrum handlowym, które można było objechać w ciągu paru minut, ale sklepy, do których wstępowała, mile ją zaskakiwały.

- Muszę kupić odpowiednie spodnie, choćbym miała stracić na to dwie godziny - zwróciła się do młodziutkiej właścicielki sklepu. - Czy to nie będzie zbyt trudne?

- Hm. Nie sądzę. Nie jesteśmy dziś po południu zbyt zajęte. Siostra może błyskawicznie dokonać poprawek. Znajdziemy coś odpowiedniego dla pani - powiedziała dziewczyna i uśmiechając się zachęcająco, poprowadziła ją do wieszaków z odzieżą.

Tym „czymś" okazały się czarne, wełniane spodnie w prążki, które leżały na niej tak, jakby projektant brał z niej miarę. Zanim zdążyła przymierzyć dwa ciemne, luźne swetry, młoda ekspedientka skróciła i obrębiła nogawki.

O godzinie piątej pięć Tamara była kompletnie ubrana i nie pozostawało jej nic innego, jak tylko nerwowo oczekiwać pojawienia się Spencera przez najbliższe pół godziny. Jeszcze raz stanęła przed lustrem, odwróciła się nieco bokiem, podziwiając lekki jak puch, ciepły sweter. „Kto nie miał' kłopotów z garderobą w czasie długich miesięcy po urodzeniu dziecka, nie potrafi docenić komfortu, jaki daje możliwość zakupu świetnej gotowej odzieży" - pomyślała z uczuciem ulgi.

Kiedy przestała się przeglądać w lustrze, do spotkania pozostały jeszcze dwadzieścia trzy minuty. Skróciła sobie oczekiwanie czytaniem kryminału „Lista śmierci". Zanim zapukał do drzwi, skończyła rozdział.

- Przyszedłem za wcześnie? Pięknie wyglądasz. Zdumiewasz mnie urodą! - zawołał od drzwi.

- Czyżby? Przecież mam dziewiętnastoletnią córkę - odparła, zdejmując zamszową kurtkę z wieszaka.

- Jaką córkę? - mruknął porozumiewawczo, przypominając o ich umowie.

Dla Tamary było czymś niecodziennym to, że idzie pustym hotelowym korytarzem z upragnionym, choć poznanym zaledwie wczoraj mężczyzną. Pomyślała, że chociaż opuszczają hotel, są sobie bliżsi, niż gdyby pozostali w pokoju, oddzieleni drzwiami od innych ludzi. Jakie to dziwne. Postanowiła poddać próbie swoje uczucia.

W windzie, do której wsiadali, były jeszcze trzy pary.

- Musimy zrobić miejsce dla tych państwa - rzekł mężczyzna, ważący dobre dwieście funtów.

Było ciasno, toteż ich ciała przylegały dość mocno do siebie. Kiedy ujął jej ręce w swoje dłonie i z konieczności dotknął jej biodra, zakręciło się jej w głowie. Pomyślała, że to niechybnie z głodu albo z ciasnoty.

Bagażówka Spencera czekała na nich z włączonym silnikiem i ogrzewaniem.

- To dla mnie nowość, nigdy jeszcze nie jechałam takim samochodem - mówiła Tamara, wchodząc do niego po stopniach.

Na siedzeniu pasażera leżała wielka paczka. Wyglądała tak, jakby zawierała jakiś prezent. Podniósł ją i trzymał w rękach.

- Dziś wieczorem czeka nas wiele przyjemności - rzekł z tajemniczą miną, zatrzaskując drzwiczki kabiny.

Delikatny aromat, który podrażnił jej nozdrza, zaciekawił ją na równi z jego słowami.

- Czy będzie pani łaskawa to przyjąć? - spytał, wręczając jej paczkę.

Wzięła ją w ręce i poczuła się nieswojo, bo musiało być to coś, co kupił dla niej.

- To jest twoje - pochylił się nad nią z uśmiechem. - Otworzysz teraz, czy zrobimy to razem tam, dokąd jedziemy?

- Zaczekam - odparła bez wahania.

- Jeżeli otworzysz teraz, będzie ci cieplej w drodze.

Ucieszyła się z tego, że Spencer tak troszczył się o nią, ale w samochodzie było ciepło, poza tym miała na sobie zamszową kurtkę.

- Zawsze lubiłam czekać na rozpakowanie prezentów. To oczekiwanie sprawia mi wielką przyjemność.

- Ja też lubię oczekiwanie, bez względu na to czy to będzie prezent, urlop, czy publikacja książki - rzekł Spencer, ruszając z miejsca samochodem.

"Ani słowa o małżeństwie" - przykazywała sobie Tamara.

- Ciekawe, skąd ten zapach? - zagadnął ją, włączając się do ruchu zaskakująco łatwo według jej oceny.

- Nie miałam zamiaru pytać, co jest w środku - odpowiedziała. - Chciałam ci dać możliwość zrobienia mi niespodzianki.

- Czy na pewno nie chcesz pobawić się w zgadywanki? - zapytał z uporem.

- Zgoda... Jest zimno, a przede wszystkim daleko, trzeba mieć zapas żywności albo...

Urwała w połowie. Och, zabiłby ją, gdyby poznał jej myśli.

- Albo co? - nalegał.

- Albo zatrzymać się w domu pewnego młodego człowieka i ugotować mu obiadek - wybuchnęła śmiechem, chcąc w ten sposób dać do zrozumienia, że to żart.

- Jesteś nieznośna - zaprotestował - właśnie dlatego nie powiem ci, z jakiej okazji kupiłem cały kosz smakołyków.

- Niech ci będzie - odparła.

Przyznała w duchu, że jest bardziej romantyczna, niż przypuszczała. Wiezie ją w ten śnieżny zimowy wieczór na piknik. A może to jakiś straszny uwodziciel, porwie ją nie wiadomo dokąd, drogą pod niebem roziskrzonym gwiazdami.

- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko tej podróży - rzekł, jakby odgadując, jakie myśli dręczyły ją w chwili milczenia.

- Zgadłam? Absolutnie. Jedziemy do twojego domu? Do restauracji tuż obok niego?

- Tuż obok.

- Na którą mamy rezerwację?

- Z tym nie ma kłopotu.

- Tam zawsze są wolne miejsca, hm?

- Zimą tak. Ale nawet jeżeli będzie tłok, wejdziemy. Znam personel.

Spojrzała na jego profil, ledwo dostrzegalny w mglistym świetle kabiny, żeby się upewnić, czy nie kpi.

- Dzięki czterem kółkom możemy bezpiecznie podróżować.

Ostrożnie prowadził furgonetkę przez zamarznięte jezioro, w którym odbijał się księżyc. Małe świecące punkciki rosły z każdą chwilą, aż wreszcie zatrzymał wóz nie opodal jednego z nich i odsunął szybę w kabinie. Do okienka podszedł człowiek z latarką. - Wszystko jest tak, jak pan sobie życzył, panie Goddard.

Rzeczywiście, trzej chłopcy, których przedstawił jej jako synów swych przyjaciół, przygotowali składany stół i dwa fotele. Dwie świece w szklanych kloszach rzucały migotliwe światło na biały obrus i serwetki.

- Oczom nie wierzę! - wykrzyknęła, widząc to wszystko.

Odgadła, że pudełko, które trzymała w rękach zawiera parę ciepłych, ale niezbyt grubych rękawiczek, w których można trzymać sztućce.

Spencer podziękował chłopcom, którzy zapowiedzieli, że przyjadą za godzinę i posprzątają.

- To mnie urządza - powiedział - nie będziemy długo marudzić, prawda, Tamaro.

- Dziesięć minut wystarczy. Jem bardzo szybko - zapewniła go.

Chłopcy wsiedli do samochodu i odjechali.

- Czy nie jadą zbyt prędko? - spytała szczerze zmartwiona. - Jesteś pewien, że tu jest bezpiecznie?

- Wszystko w porządku. Oni to robią od lat.

- Przygotowują ci kolację?

- Nie. To robią po raz pierwszy. Łowią spod lodu ryby na tym i tamtym jeziorze wraz ze swymi ojcami. To sport, który... - mówił do niej cicho i łagodnie, głaszcząc delikatnie i czule jej włosy.

Dotknął lśniącego kolczyka.

- Jaki piękny. Błyszczy jak gwiazda, jak twoje oczy, jak twój uśmiech.

Dotknął dłonią jej policzka, zmysłowo pogładził jej szyję zasłoniętą prążkowanym kołnierzem żakietu.

- Mówiłeś o jakimś sporcie - przypomniała mu, odchrząkując, gdyż nie mogła mówić z wrażenia.

- Łowienie ryb spod lodu to sport nie dla kobiet. Zobacz prezent - rzekł, cofając rękę.

Czarne rękawiczki ze skóry i wełny leżały wspaniale na jej dłoniach. Wełniany szalik barwy burgunda pasował do żakietu. Było to dostrzegalne nawet w słabo oświetlonej kabinie.

- To miło z twojej strony! Widzę, że zapamiętałeś sobie, jakie kolory lubię.

- Zapamiętałem to na całe życie - odpowiedział.

- Pozwól, że ci pomogę. To trzeba tak - rzekł, biorąc z jej rąk szal. Okręcił nim jej szyję i mocno związał.

Włożyła na głowę kapelusz, który pasował jak ulał.

- Czy mi z tym do twarzy? - dotknęła wielkich kolczyków zwisających spod ronda, nie pewna, czy to połączenie jest efektowne. - Nigdy nie nosiłam takich kapeluszy.

- Nigdy nie widziałem piękniej ubranej kobiety - powiedział, poprawiając niesforne pasemko włosów.

- Pięknie w tym wyglądasz, ale wydaje mi się, że kolczyki są nieodpowiednie. Pozwól, że ci odepnę.

Poczuła dotyk jego palców obejmujących jej ucho z obu stron. Pieścił je delikatnie. Przeniknął ją taki dreszcz, jakiego nie mogło wywołać nawet zimne powietrze.

- Schowam je - powiedział, wsuwając kolczyki do kieszeni parki. - Mam dla ciebie jeszcze coś ciepłego.

Sięgnął na półkę za siedzenie podał jej kalosze.

- Włóż je na buty. Pasują?

Zrobiła to, o co ją prosił, aczkolwiek niechętnie. Po chwili przestała jednak przejmować się tym, że trudno będzie jej chodzić w takim obuwiu.

- Ach! Niech ci się przyjrzę. Co za kapelusz - rzekł, dotykając jej głowy tak, jakby ją błogosławił. - A jaki szalik. - Poprawił fałdy pod szyją.

Zaśmiała się, a Spencer kontynuował:

- Popatrzmy na rękawiczki. Zobaczymy, czy pasują.

Wyciągnęła do niego ręce i rozstawiła palce.

- Dobrze. A teraz kalosze. Zaczekaj - dotknął jej stopy swoim butem. - W porządku. Idziemy. Herbata jest już na pewno gotowa.

Po chwili pomagał jej opuścić kabinę. Mocno, ale delikatnie wziął ją w ramiona i wpatrując się w jej roześmiane oczy, postawił na gładkiej tafli jeziora. Kiedy jej stopy dotknęły lodu, odrzuciła w tył głowę i z zachwytem spojrzała w niebo.

- Tam na księżycu, jest człowiek - odezwała się.

- To właściciel - rzekł Spencer, spoglądając w górę, potem spytał: - Podoba ci się tutaj?

- Jest pięknie. Wspaniały wypoczynek - odpowiedziała z niekłamanym zachwytem.

- W takim razie, madame, podano do stołu - rzekł i jedną ręką obejmując jej talię, drugą podtrzymując lekko jej łokieć, poprowadził ją do oświetlonego świecami stolika.


ROZDZIAŁ VI

- Napij się herbaty, to ci zaostrzy apetyt, a ja tymczasem rozłożę dania na talerzach - powiedział Spencer.

Tamara na końcu języka miała pochwały dla niespotykanych aromatów, unoszących się znad posiłków, ale głośno ich nie wyrażała.

- Musiałem dokonać trudnego wyboru między kuchniami: chińską, grecką i polinezyjską - powiedział, otwierając termos z wieprzowiną przyprawioną czosnkiem i dodał: - Jednego o mnie nie wiesz, mianowicie tego, że kiedyś chciałem zostać szefem kuchni.

- To było przed czy po zdobyciu zawodu maklera? - spytała, wzdychając na widok tych wspaniałości, które stopniowo ukazywały się jej oczom.

- Przed.' Przygotowałem świetne meksykańskie danie, ale dodatki do niego są raczej chińskie, a nie meksykańskie czy też polinezyjskie, więc zrobiłem jeszcze jedno odstępstwo od przepisu i podałem je z sosem sojowym. Mam nadzieję, że potrawy te przypadną ci do gustu.

- Oczywiście - Z lubością ogarnęła wzrokiem sylwetki drzew majaczące na przeciwległym brzegu jeziora. Chińskie dodatki. Dlaczego nie? Jeśli taka jego wola. - Przepadam za chińską kuchnią.

Na gorący talerz, który trzymał w dłoni ubranej w rękawicę, położył krewetki zapiekane z ryżem i postawił przed nią. Chłonęli ciepło, które buchało z potraw. Strużka pary z czajnika rozpływała się w powietrzu i napełniała je mgiełką. Pod stołem stał piecyk opalany węglem drzewnym. Tamara miała wiele wątpliwości co do miejsca, gdzie Spencer rozpalił ogień:

- Czy chcesz roztopić lód? - spytała, wyobrażając sobie, jak pogrążają się w jeziorze razem z płócienną serwetką, zaciśniętą w dłoni. Ale zapewnił ją, że ciepło z tak małego źródła nie rozpuści lodu grubego na trzy stopy.

- Nie jest ci zimno? - zapytał z troską, sięgając po jajko zawinięte w folę.

- Nie, naprawdę nie. Przede wszystkim pali się ogień, a poza tym mam rękawiczki, szal i kapelusz.

- I kalosze. - Spojrzał na nią ze swojego miejsca i uśmiechnął się.

- I kalosze - zgodziła się.

W rzeczywistości czuła chłód, ale pomyślała, że nic jej nie będzie. Zastanawiała się, czy z nim zawsze i wszędzie byłoby jej tak dobrze.

- Jedz. Nie można pozwolić, żeby wystygło - zachęcał.

Tamara ani myślała zaczynać bez niego. Chciała mu pomóc, ale jej nie pozwolił. W końcu stuknęli się filiżankami herbaty, pozdrowili człowieka z księżyca i zaczęli jeść.

- Czy musisz jutro wyjeżdżać? - zagadnął ją Spencer. - Przecież dopiero co przyjechałaś.

- Niestety, jutro wieczorem obiecałam pomóc moim bardzo bliskim przyjaciołom w urządzeniu przyjęcia rocznicowego.

- A czy nie mogliby się obyć bez ciebie? - spytał. - Wydaje mi się, że obecność znajomych pozbawi go intymności.

- Być może, ale oni są innego zdania - odpowiedziała. - W każdym razie, wyjeżdżam. Na poniedziałek mam wielu klientów.

- Wizyty można przełożyć. Powiedzmy, że coś się stało. Zamieć, czy coś takiego.

Uśmiechnęła się:

- W poniedziałek mam referat na UCLA.

- No dobrze, a co będzie, jeżeli zadzwonię do twoich serdecznych przyjaciół, klientów, do UCLA, do fryzjerki i jeszcze... Nie wiem do kogo i powiem, że nie wrócisz przed upływem tygodnia? - rozważał.

- Oj, nie sądzę - zaprotestowała Tamara, przełykając kawałek kung pao - pieczonego kurczaka tak gorącego, że zerwała z siebie kapelusz i rozluźniła szalik. Porwała naczynie z wodą, w której pływały kostki lodu i chlusnęła w swoje rozpalone wnętrzności. - To wspaniałe. Boskie.

- Dziękuję. Masz rację. Lepiej, żebyś pozostała dwa tygodnie, a nie jeden. Albo - miesiąc. Powiem, że cię zasypało i nie ma nadziei, żebyś pojawiła się przed nastaniem wiosny.

- Nie uwierzą - kręciła głową.

- Na pewno. Co ci Kalifornijczycy wiedzą. Jedzą chleb z otrębami i kiełki lucerny, mają lato w zimie i myślą, że Midwest jest reliktem epoki lodowcowej. Gdyby byli emigrantami stąd, wiedzieliby, jak jest naprawdę.

Odłożyła widelec, przekrzywiła głowę. Była rozbawiona. Nie dalej niż tydzień temu sama jadła kanapki, do których użyła chleba otrębowego i oczywiście owoców avocado.

- Kocham twój śmiech - wyznał żarliwie. - Słuchałbym go bez końca. Powiedz, że zostajesz. Zawiadomię wszystkich, że biorę cię w niewolę aż do wiosny.

- Chciałabym zostać, ale to niemożliwe.

- Naprawdę chciałabyś? - spytał, patrząc na nią z taką czułością, że spoważniała.

- Tak.

- Żeby spędzić czas z... kimś, kogo znamy?

- Nie.

- Nie? Żeby łowić ryby spod lodu?

- Też nie. - Tamara parsknęła śmiechem i mimo że dalej była taktowna i uprzejma, nastrój prysł. Spencer nawet się nie uśmiechnął.

- Myślałaś o tym, żeby zostać ze mną?

- Tak, z tobą.

- No, w takim razie...

- Spencer, co ty robisz? Zamarzniesz na śmierć. Padł na kolana przed jej fotelem.

- Proszę cię o rękę.

Przez chwilę patrzyła na niego z niedowierzaniem, a potem pomyślała, że mówi poważnie.

- Proszę na klęczkach o pozostanie w Black Hills przez tydzień, a raczej dwa. Będzie wspaniale. Całymi dniami będziemy jeździć na nartach, łyżwach, sankach, na koniach, a wieczorami przy trzaskającym ognisku będziemy czytać na głos książki. Przewędrujemy Banlonds, pojedziemy na Stromą Górę. Zwiedzimy całą okolicę. Pokażę ci Górę Moriah, pokażę ci, gdzie zastrzelili Dzikiego Billa i gdzie spoczywa obok Pechowej Jane. Urządzimy sobie tam piknik.

Uśmiechała się, ale musiała przyznać, że jest to najwspanialsza propozycja, jaką kiedykolwiek przyszło jej odrzucić. Mimo że perspektywa zobaczenia grobu sławnej kobiety bardzo ją kusiła.

- Czy twój uśmiech oznacza aprobatę? - nalegał. - Powiedz, Tamaro. Zamieszkasz w moim domku w Hisega, wiem, że go lubisz.

Napomknienie o chatce, w której Jilliane i Matthew spędzili miodowy miesiąc, nawet jej nie poruszyło. Znaczyło to, że bardzo pragnęła ustąpić i powiedzieć „tak". Jednak niewywiązanie się z podjętych zobowiązań pociągnęłoby jej izolację towarzyską.

- Nie mogę. Może innym razem.

- Rozumiem. Mus to mus.

Podniósł się z klęczek, stanął za fotelem i przesunął go nieco. Kiedy wyciągnął rękę, żeby pomóc jej wstać, popatrzyła na niego drwiąco, jakby chciała spytać, czy jej odmowa oznacza koniec ich wspaniałego wieczoru.

- Jeżeli nie możemy być razem przez tydzień, musimy to nadrobić dzisiaj. Czy masz ochotę potańczyć, Tamaro?

Objąwszy się tak, jakby byli w ekskluzywnej sali dansingowej, kołysali się w rytmie nie istniejącej melodii. Ich ciała coraz bardziej zbliżały się do siebie, aż wreszcie głowa Tamary spoczęła na jego muskularnym ramieniu jak na poduszce.

Spencer pieścił jej rękę odzianą w rękawiczkę. Potem objął delikatnie jej kibić, a Tamara w odpowiedzi oplotła ramionami jego szyję. To zbliżenie było dla niej równie ekscytujące, co krępujące. Zastanawiała się, czy Spencer choć przez miesiąc będzie pamiętał o ich spotkaniu.

Był jednak tak blisko i czuła się tak cudownie, że porzuciła wszystkie rozważania. Przybliżył się do niej, czy też przytulił ją mocniej do siebie, nie mogła tego odgadnąć i zanucił jej do ucha „Upływa szybko życie". Niski, melodyjny głos działał na nią podniecająco i sprawiał przyjemność. Spencer doskonale wiedział, jak wywołać zamęt w jej myślach.

- Wydaje mi się, że mam nieodpowiednie obuwie - żartowała, zmuszając się do zrobienia jeszcze kilku kroków w tańcu.

- Dobrze ci idzie. Tańczysz lekko, jak piórko na wietrze.

- W końcu piórko upada na ziemię - odpowiedziała Tamara, ale do jego uszu doszedł tylko cichy szept.

Prawie się nie ruszali z miejsca, ale rytm, w jaki ją wprawił, rozognił ją do tego stopnia, że nie wiedziała, czy pląsa po wodzie, czy płynie w powietrzu, czy zjeżdża w dół spiralnym stokiem. Kiedy jednak ciekawskie dłonie Spencera dotarły do tego miejsca, gdzie zaczynały się wzniesienia pośladków i usłyszała chrapliwe „Nasza jest noc... ", pomyślała, że przyszedł czas na przerwę w tańcu.

- Spencer, chłopcy wkrótce wrócą?

- Z pewnością, ale przecież nie będziemy z nimi tańczyć.

Zakręcił nią tak, że omal butów nie pogubiła i zręcznie pochwycił znów w ramiona. Odchyliła się do tyłu i zawisła na ramieniu Spencera, wpatrując się w jego płonące oczy.

- Powinniśmy zawinąć, to co zostało i dać chłopcom.

Roześmiał się tak głośno, że aż ją to zabolało. Górował nad nią, trzymał w potężnych objęciach i mówił:

- Jesteś taka praktyczna, piękna Tamaro, chyba nie czujesz się najszczęśliwsza w Kalifornii, otoczona zgrają sentymentalnych lekkoduchów. Myślę, że powinnaś pozostać tutaj przez jakiś czas. Najlepiej - przez całe życie.

- Mieszkańcy Malibu zabierają ze stołu resztki obiadu, szczególnie, jeśli potrawy są takie wspaniałe jak te, które jedliśmy dzisiaj wieczorem.

- Ale nie poddają się porywom uczucia nawet wtedy, kiedy tańczą przy pełni księżyca.

Zrobił krok do tyłu i wpatrywał się, rozbawiony, w jej oczy w oczekiwaniu odpowiedzi.

Tego właśnie pragnęła - uwolnienia się od jego niezwykle silnego uścisku. Ciepło jego ogromnego ciała rozbudziło w niej jakąś tkliwość, jakieś pragnienia, które nie zaspokojone narastały z każdą chwilą. Kiedy Spencer wypuścił ją z ramion, dygotała nie tylko z zimna.

- Oni właśnie pół roku temu poszli za głosem uczucia, a teraz mają złamane serca i potrzebują mojej pomocy - rzekła, drżąc od chłodu i nie zaspokojonej żądzy.

Miała wrażenie, że to, co mówi jest zabawne. Chciała się pośmiać, żeby rozładować seksualne podniecenie, ale Spencer był śmiertelnie poważny.

- To ja będę miał złamane serce, to ja będę szukał porady u psychologa, jeśli więcej cię nie zobaczę. Powiedz, w jakich dniach i godzinach jesteś osiągalna i czy mógłbym zadzwonić do twojej sekretarki i zapisać się na wizytę?

- Czy nie kpisz sobie z mojego zawodu? - spytała, kuląc się z zimna, które jej coraz bardziej doskwierało. - Wydawało mi się, że należysz do ludzi, którzy nie potrzebują lekarza.

- Nigdy tego nie robiłem, ale jeśli będę musiał, zwrócę się o pomoc. A teraz potrzebuję cię, Tamaro, jestem w tobie bardzo zakochany i ty wiesz o tym.

- Spencer...

- Nie, nie, nie powstrzymasz mnie od opowiedzenia ci, co przeżyłem tamtego wieczoru. Byłaś taka piękna i blada na tle ściany mojego salonu i tak malowniczo kuliłaś się na podłodze, że zupełnie zawróciłaś mi w głowie.

- Wyglądałeś... raczej... na przystojnego - wyjąkała, szczękając zębami.

Ramiona jej pokryły się gęsią skórką, a sutki nabrzmiały. Poczuła zimno.

- Ty drżysz. - Spencer wziął ją w ramiona. - Nie mam pojęcia, dlaczego tak zmarzłaś. Pozwól, że cię ogrzeję.

Zgodziła się i zupełnie odtajała w jego objęciach. Pocałunek pozbawił ją gęsiej skórki i napięcia. Rozluźniła się. Stopy, odziane w buty i ogromne, niezgrabne kalosze, rozjechały się i byłaby upadła.

- Och - jęknęła.

Lecz Spencer pewnie ją podtrzymał. Nie uwierzył, że nie jest jej zimno i wkrótce zaprowadził ją do furgonetki, zakładając jej po drodze kapelusz.

- Ty się trzęsiesz. Założę się, że się nabawiłaś zapalenia płuc - lamentował Spencer. - To moja wina, to ja cię tutaj zawlokłem, ale otoczę cię opieką i nie wypuszczę, dopóki całkiem nie wydobrzejesz.

- Jadę do domu - zaśmiała się - czy to zapalenie, czy nie zapalenie.

- O której odlatuje nasz samolot? - spytał, otwierając drzwiczki samochodu. Silnik pracował i ogrzewał wnętrze.

Z kabiny obserwowała Spencera, który podszedł do stołu, pozawijał resztki jedzenia, wydostał portfel z tylnej kieszeni spodni, wyjął kilka banknotów, przeliczył, a potem położył je na stole, przyciskając czajnikiem.

Kiedy wrócił i usiadł koło niej, zaniepokojona zapytała:

- Czy to bezpiecznie zostawiać tak pieniądze? Może powinniśmy poczekać na chłopców, rozliczyć się i dopiero potem odjechać.

- Martwisz się o nich? - Spojrzał na nią z zaciekawieniem.

- Oczywiście.

- W porządku. W drodze powrotnej zatrzymamy się w miejscu, którędy mają przejeżdżać. Stamtąd będzie widać, czy jakiś nocny włóczęga nie kradnie pieniędzy i czy chłopcy wracają do domu. W ten sposób zadośćuczynimy również naszym, rodzicielskim ciągotom.

- Dziękuję. Popatrzyła na niego z wdzięcznością, choć wyglądało na to, że jej obawy nie zostały do końca rozwiane.

To, że lód nie pękł pod dwiema bagażówkami nie znaczyło, że trójka chłopców na koniach jest zupełnie bezpieczna.

- Opowiedz, jak przeżywałaś macierzyństwo, jak wychowywałaś córkę - rzekł zamyślony Spencer, prowadząc wóz drogą przez jezioro.

- To nie było takie trudne. Ktoś, czyjego imienia nie muszę wypowiadać, do niedawna nie sprawiał mi najmniejszego kłopotu.

- Nie wyobrażam sobie, żeby była do tego zdolna. Taka miła, kochana dziewczynka.

„Rzeczywiście, Spencer, Jilliane to wciąż dziewczynka, a dziewczynki nie mogą być mężatkami" - rozmyślała Tamara, ale nie dzieliła się z nim swoimi wątpliwościami.

Postanowiła odstąpić od zamiaru unieważnienia małżeństwa. Jilliane nie miała zamiaru opuścić męża. Wiedziała doskonale, że matka jej nie pochwali, a mimo to znalazła w sobie tyle siły charakteru, żeby postawić na swoim. Tamara żywiła nadzieję na to, że Spencer, który wprawdzie nie podzielał jej poglądów na to małżeństwo, nie będzie jej przeciwnikiem. Jego postępowanie wskazywało na to, że bardzo pragnie szczęścia Jilliane, chociaż lepiej zrobiłby, gdyby wstrzymał się z pomocą finansową dla dzieci i pozwolił Jilliane ukończyć szkołę.

Tamara wpatrywała się w profil Spencera rysujący się na tle szyby, zastanawiając się, czy nie odłożyć tego tematu na inną okazję.

Nie było na to czasu, bo Spencer, gdy tylko dojechali do brzegu i samochód zatrzymał się, wziął ją w ramiona:

- Przyrzeknij, że niedługo znowu przyjedziesz - przemówił zdławionym głosem, całując ją namiętnie. - Pragnę cię... jesteś taka słodka. Tamaro - wyszeptał jej imię.

Wcisnęła mu język do ust, żeby się przekonać, czy on też jest taki słodki jak ona. W jednej sekundzie objął ją i powiódł dłonią po całym jej tułowiu. Kołysząc ją na ramieniu, zdjął z niej kapelusz i rozwiązał szal.

Potrząsnęła głową, włosy jej spłynęły na policzki. Rozsuwał ustami kruczoczarne pasma, chwytał wargami i zębami jej atłasową skórę i ściskał ją leciutko, podniecająco.

Zadrżała z rozkoszy, gdy pocałował ją w ucho. Pieścił ręką jej uda, potem przesunął rękę wyżej, wzdłuż boków, aż dotarł do szyi. Dotknął ustami tętnicy, co jeszcze bardziej przyspieszyło jej puls. Odrzuciła w tył głowę i raz po raz szeptała jego imię. Jednym szarpnięciem rozpiął żakiet w talii i delikatnie dotknął jej piersi. Oparła rękę na dłoni, która tak słodko pieściła jej ciało i przycisnęła do siebie. Potem położyła rękę na jego głowie, prześlizgnęła się po gęstych włosach i dotknęła rozpalonych nozdrzy, które teraz znajdowały się tam, gdzie przed chwilą były palce Spencera, to znaczy, w zagłębieniu między wzgórkami piersi. Pragnęła go wciąż bardziej i bardziej.

- Tamaro, Tamaro - wzdychał ciężko.

Uniósł się i pocałował gorąco jej usta. Poczuła dreszcze dobiegające aż do mocno opatulonych palców stóp.

- Nie pozwolę ci jutro wyjechać. Zostaniesz ze mną albo ja pojadę z tobą do Kalifornii, ale zaklinam cię, nie może przepaść to, co zaczęło się między nami.

Znowu całowali się namiętnie. W pewnym momencie błyskawica rozdarła ciemność i rozległ się grom, który przerwał ciszę.

- Chłopcy wracają - rzekł Spencer. Wyprostowali się. Tamara szybciutko się pozapinała.

- Ciekawe, czego chcą. Załóż kapelusz i popraw szalik, bo będzie ci zimno. Zaraz wracam.

Po chwili znów był w samochodzie.

- Wspaniali chłopcy. Zostawiłem im dwa razy większą sumę od tej, która im się należała, a oni pomyśleli, że się omyliłem. Kiedy powiedziałem, że to ich nagroda za dobrze wykonaną pracę, nie chcieli tego przyjąć. To bardzo ładnie z ich strony, nieprawdaż?

- To wielce chwalebne - rzekła, zachowując dla siebie swoje uwagi. Dawanie napiwku, równego wartości usługi, nie nazwałaby przejawem uprzejmości. Kiedy następnym razem przyjaciele Spencera zostaną poproszeni o to samo, będą mieli prawo oczekiwać podobnej hojności, a nie otrzymawszy solidnego napiwku, mogą poczuć się dotknięci.

- Przyszli i posprzątali, nawet nie wiem kiedy.

- Ale oni wiedzieli, że tu jesteśmy - odparła Tamara. - Ładnie bym wyglądała, gdyby mnie nakryli, hm, w akcji.

- Twoje akcje są wyśmienite. Nie masz się czego wstydzić, ale zapewniam cię, nikomu oprócz mnie nie było dane ich oglądać. Mam zamiar zrobić to, o czym mówiłem wcześniej. Lecę do Kalifornii. Nic nie powstrzyma mnie przed podróżą.

Nieoczekiwanie rozległo się stuknięcie w okno. Spencer odsunął szybę.

- Panie Goddard, czy to nie jest kolczyk pana przyjaciółki? Todd znalazł go, gdy wnosiliśmy stół i fotele do samochodu i włożył do kieszeni, a potem zapomniał o nim.

- Tamaro, to jest Carl, syn moich dobrych znajomych.

- Dobry wieczór, panie Carl, dziękuję bardzo. Proszę podziękować ode mnie Toddowi.

- Rzecz jasna. Pani jest bardzo grzeczna. Och, panie Goddard, zapomniałbym panu powiedzieć, że znowu widzieliśmy pana syna na zabawie w zajeździe „U Jacka i Gilla". Przyszedł przed wieczorem, jakeśmy stamtąd odjeżdżali. W głowie się nie mieści, żeby tak postępował żonaty chłop.

Tamarze zrobiło się ciężko na sercu. Miała przed oczami dwa obrazy. Na jednym Jilliane dźwigała ciężką tacę, na drugim Matthew wlewał w siebie piwo.

- Za chwilę odjadą, tylko Carl wróci do samochodu.

- Odjedziemy zaraz po nich - oświadczyła Tamara.

W jej głosie pobrzmiewało rozdrażnienie. Siedziała w bezruchu, wpatrując się w przestrzeń za wycieraczkami, była wściekła i usiłowała opanować emocje.

- Tamaro, co się z tobą dzieje?

To pytanie jeszcze bardziej ją zdenerwowało.

- Nic - odpowiedziała.

Gdyby nie chciała z nim rozmawiać, zakrawałoby to na dziecinadę i prowadziłoby donikąd, toteż patrząc wciąż raczej na wycieraczki niż na Spencera, rzekła:

- Tego się nie spodziewałam. Dzieje się coś złego. Czy nie wydaje ci się to co najmniej dziwne, że mężczyzna, który wczoraj wziął ślub, idzie sobie na party, podczas gdy jego żona pracuje do późna w nocy.

- Znowu te dzieci. Jakbyśmy nie mogli spędzić bez nich tego wieczoru.

- Ja nie mogę. Raz po raz przychodzą mi na myśl. Ale Spencer, odpowiedz mi na jedno pytanie. Chciałabym wiedzieć, co ty myślisz o tym... o tym... party - Kiedy odpowiadał, był trochę zdenerwowany:

- Sądzisz, że to ważne, co ja myślę? To, że Matthew wybiera się gdzieś bez Jilliane czy vice v'ersa, ich sprawa. Jestem rozczarowany twoim podejściem. Uwierz mi, nie spodziewałem się tego.

- Nic na to nie poradzę - odpowiedziała.

Pragnęła oszczędzić mu przykrych uwag. Spodziewała się, że jako ojciec potępi postępowanie syna i myślała z goryczą, że Spencer jest skłonny zaakceptować każdą rzecz, którą zrobi Matthew.

- Jeszcze parę minut temu o nich nie pamiętałaś.

- Tak, to prawda. Ale teraz nie daje mi spokoju to, co powiedział Carl, że nie potrafi sobie wyobrazić twojego syna jako czyjegokolwiek męża. To rzeczywiście trudne. Jest tak samo niedojrzały, jak Jilliane.

- Och, Tamaro. Co się stało, to się nie odstanie. Czy dojrzali, czy nie, są małżeństwem i chcą nim pozostać, a my nie mamy tu nic do powiedzenia.

- Akurat - Tamara gwałtownie zwróciła się do niego twarzą - ty masz najmniej do powiedzenia! Obrzucasz ich pieniędzmi. „Hulaj, dusza, piekła nie ma" - to twoja dewiza. Mają ich tyle, że dławią się nimi. Stają się przez nie tępi i lekkomyślni.

Przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu, po czym, śmiejąc się do łez, zawołał:

- „Hulaj, dusza, piekła nie ma"! - Czy ja tak kiedyś naprawdę powiedziałem? Chyba musiałem być pijany.

Odwróciła się od niego urażona tym, że uważał wszystko za zabawne.

- Tamaro, kochanie, przybliż się.

Jego ramię oplotło ją, ale Tamara odrzuciła je.

- Nie dotykaj mnie! - wrzasnęła.

Pochylił się, żeby pocałować ją czule w ramię i wtedy przyszła jej do głowy myśl, że to wszystko stanowi dobrze ukartowaną grę, dzięki której omal nie udało mu się skłonić jej do pogodzenia się z tym, co nie było do zaakceptowania.

- Nie rozumiem, jak taki Matthew mógł zawrócić jej w głowie, przecież to wykapany tatuś - powiedziała złośliwie.

Spencer wyprostował się, spojrzał przed siebie, wycisnął sprzęgło i wrzucił bieg.

- Ależ on ma swoje życie - odrzekł twardo - i radzę ci, pozwól Jilliane pozostać jego żoną. Sprawy dzieci pozostaw im samym. Nie wolno ci dyrygować córką i chyba sama tego tak naprawdę nie pragniesz.

- Ty zawszony tatusiu! - zapiszczała Tamara dotknięta do żywego tym pouczeniem.

Spencer milczał, dopóki nie wyjechali na szosę prowadzącą do Rapid City.

- Tamaro, nie spodziewałem się, że ciebie, inżyniera dusz ludzkich, może nie cieszyć to, iż twoja córka staje się z każdym dniem dojrzalsza.

Nie odezwała się ani słowem, uważając jego argumentację za kompletne bzdury. Płacąc dosłownie wszystkie rachunki syna, z pewnością pomaga mu w osiągnięciu dojrzałości i niezależności. A ponieważ to nie jego latorośl zawarła związek małżeński w tajemnicy i porzuciła college, po to żeby podjąć licho płatną pracę, Tamara nie mogła poważnie traktować jego poglądów na temat nieingerencji w życie młodych.

Czekała ich długa podróż, o wiele dłuższa, niż wydawało się, gdy jechali w stronę jeziora, tym bardziej, że teraz odbywali ją w milczeniu. Spencer kilkakrotnie próbował nawiązać rozmowę, Tamara odpowiadała oschle i niechętnie, aż wreszcie zraził się i zapadło milczenie.

Zatrzymali się przed hotelem.

Kiedy zrzuciła z nogi kalosz, wraz z nim z jej stopy zsunął się but. Rozwścieczyło ją to, bo chciała opuścić samochód bez jego pomocy i w dodatku jak najprędzej. Kiedy ostrożnie zdejmowała drugi kalosz, Spencer sięgnął ręką do klamki.

- Nie wychodź, pójdę sama - rzuciła oschle.

- Dobranoc.

- Oddaję ci to. Ściągnęła nowe zimowe odzienie. Nie mogłabym tego nosić z czystym sumieniem.

- Podaruję Jilliane. Będzie na nią dobre.

- Doskonale. Dziękuję za kolację.

- Dziękuję za miły wieczór.

Nie przejmując się zbytnio tym, że o tak wczesnej porze Jilliane może jeszcze spać, w niedzielę skoro świt zadzwoniła pod numer, który w hotelu zanotowała sobie na serwetce.

Odezwał się Matthew. Mówił zaspanym głosem człowieka, który pragnie jedynie wypoczynku.

- Halo, Matthew. Czy mogę rozmawiać z Jilliane?

Cieszyła się, że wyrwała go ze snu.

- Czy Jilliane i ja moglibyśmy panią zaprosić na śniadanie do restauracji na lotnisku... dzisiaj rano?

Spytała go w myślach z udawaną troskliwością, za czyje pieniądze, ojca czy żony, zamierza ją ugościć, po czym bardzo uprzejmie oświadczyła, iż nie przyjmuje tego wspaniałego zaproszenia i że za parę... minut zejdzie do hotelowej restauracji.

Nie potrafiłaby usiąść przy jednym stole z tymi wykolejonymi młodzikami i udawać, że rozstaje się z nimi w zgodzie. Miała straszną chęć natrzeć uszu Matthew, za to, że poszedł na party.

W słuchawce rozległ się głos Jilliane.

- Cześć, mamo.

- Cześć, córeczko.

- Czy ciągle jesteś niezadowolona?

- Wcale nie. - Głos Tamary zadrżał.

- Miałam taką nadzieję. Wieczorem bez przerwy o tobie myślałam.

- Ja też, Jilliane, o tobie.

- No to... Czy musisz dzisiaj wracać?

- Och! Państwo Lane obchodzą rocznicę.

- Ach. Złóż im życzenia ode mnie.

- Dobrze, Jilliane. - Tamara na chwilę umilkła i próbowała się opanować. - Jilliane, czy myślałaś o tym... o tym, żeby wrócić do szkoły? Nie pytam o inne sprawy, bo spodziewam się, co mogłabyś mi odpowiedzieć. Ale co ze szkołą? Czy nie zmieniłaś zdania?

- Nie, nie mogę, spróbuj zrozumieć, mamo. Zrobiłam to, co uważałam za słuszne.

- Rozumiem doskonale, Jilliane. Nie podoba mi się to, ale cię rozumiem.

Pożegnała się z córką, pojechała na lotnisko, poleciała do Los Angeles, a stamtąd - do Malibu.


ROZDZIAŁ VII

Dom z widokiem na morze, który Tamara odziedziczyła po dziadkach, wiedzących o bożym świecie tylko tyle, że na górze świeci słońce, był prawie tak mały jak chatka, w której mieszkała Jilliane.

Zbudowane w końcu lat czterdziestych naszego wieku „pudełeczko", jak mawiała Tamara, było pozbawione architektonicznej wymyślności, więc nikt ze spacerujących wzdłuż pięknego kalifornijskiego wybrzeża, nawet nie rzucił nań okiem. Salon z widokiem na morze, maleńki pokój stołowy, ciasna kuchnia, przez którą szło się na werandę, dwa pokoiki sypialne i łazienka - wszystko to znajdowało się na jednym poziomie. Przejąwszy budyneczek na własność, przebudowała go, zmodernizowała i uczyniła najbardziej czarującym mieszkaniem jakie kiedykolwiek spotkała.

Po przyjeździe z Rapid City do Malibu w niedzielne popołudnie, nie omieszkała wyrazić głębokiej, serdecznej wdzięczności dzieciakom, za ich propozycję gościny. W ciągu ostatnich miesięcy czuła się osamotniona. Brakowało jej Jilliane.

Jeżdżąc codziennie z domu do pracy i z pracy do domu, myślała o tym, że mogłaby prowadzić jakieś sensowniejsze życie. Usiadła w białym, wiklinowym fotelu, ułożyła głowę na jasnej poduszce w kwiatki i z upodobaniem przyglądała się swojej ulubionej begoni. Jakże różniła się ta, tryskająca zdrowiem, roślina od niej, pozbawionej chęci do życia. Wydawało jej się, że ma tylko tyle sił, żeby dowlec się do łóżka i zasnąć na pół doby kamiennym snem, a mimo to jeszcze przejrzała pocztę, przeczytała telegramy, które nadeszły, i wreszcie porządnie się wykąpała.

Uroczystość rocznicowa miała się odbyć w pewnym klubie na zachodnich peryferiach Los Angeles, więc czekały ją dzisiaj dwie ponad półgodzinne podróże. O Boże, jakże była skołatana. Kiedy przekrzywiwszy głowę zdejmowała kolczyk, pomyślała, że to nie wielogodzinna podróż tak ją wyczerpała, lecz całodzienne rozważania.

Wracała w czasie podróży wspomnieniami do wydarzeń w Rapid City, do tego strasznego spotkania z Jilliane i jej mężem, do mąk, jakie przyszło jej przeżyć sobotniego poranka, do godzin spędzonych ze Spencerem - szczególnie do nich. Błądziła myślą od przeżycia do przeżycia, wciąż bez końca jak w labiryncie. Rzucała ciężkie oskarżenia pod adresem Spencera, to znów wpadała w jego objęcia i drżała wewnętrznie z zimna i niezaspokojonej żądzy, tak jak na lodowatej tafli jeziora w Południowej Dolinie.

Wsiadając do samochodu, postanowiła zostawić wszystkie kłopoty w domu. Na uroczystość musi przybrać uśmiech, stosowny do okazji. Kiedy ktoś pytał, jak Jilliane radzi sobie w szkole, odpowiadała, że doskonale. Nie był to wieczór odpowiedni na smutne wydarzenia.

W poniedziałek, nad ranem, przeszła całą drogę do Westwood, rozmyślając o Spencerze. Ale później całą uwagę skupiła na klientach. W Westwood posiliła się zupą i sałatą, potem miała odczyt na uniwersytecie. W domu, wyczerpana, twardo zasnęła. Obudziła się już po trzech godzinach i w dalszym ciągu myślała o nim.

We wtorek, jadąc do pracy denerwowała się, że to właśnie on zaprząta jej myśli, teraz, kiedy ona powinna zastanowić się nad losem Jilliane. Czuła, że nie wywiązuje się ze swoich rodzicielskich obowiązków. W czasie pierwszej przedpołudniowej wizyty przypomniała sobie o córce i zaniepokoiła się o nią, a nawet robiła sobie wyrzuty, co się jej kiedyś nie zdarzało. Czterdziestoletnia kobieta imieniem Terry opowiadała o swoim intymnym życiu. Mówiła, że ogólnie nie stroniła od mężczyzn, ale nie może sobie znaleźć odpowiedniego partnera, ponieważ ci wszyscy, którzy pojawili się w jej życiu, byli zdominowani przez matki.

- Kiedy wracam myślą wstecz, dochodzę do wniosku, że mój pierwszy mąż był moją najprawdziwszą miłością - zwierzała się Terry. - Jego matka wszystko zrobiła, żebyśmy się rozeszli. Nie miałam siły z nią walczyć. Wkrótce uznałam wszystkie jej argumenty przeciwko mojemu małżeństwu z Curtem za słuszne.

Tamara poczuła wewnętrzny ucisk, wyobrażając sobie Jilliane, która po upływie dwudziestu lat, opowiada terapeutce podobną historię: „Matthew Goddard był miłością mojego życia. Sądzę, że przestaliśmy się kochać, dlatego że moje małżeństwo stanęło pomiędzy mną i moją matką. Nie mogłam sobie z tym poradzić".

- Obawiam się, że będę musiała rozstać się z Joe, jak ze wszystkimi innymi. Widocznie nie potrafię przełamać złej passy. - Pacjentka Tamary przestała wierzyć w siebie.

Oczy Tamary rozwarły się z przerażenia, gdy zdała sobie sprawę z tego, że skupiła się na sprawach Jilliane, nie zwracając uwagi, na to co mówiła Terry.

Podczas lunchu poważnie zastanawiała się nad jakością swojej pracy. Czy powinna pomagać innym w rozwiązywaniu spraw osobistych i rodzinnych, zapytała siebie, gdy ma tak wiele kłopotów ze sobą. Tego popołudnia miała wyjątkowo dużo klientów. Ale w końcu przyszedł czas, kiedy mogła wyłączyć światło i opuścić biuro. Wtedy w jej świadomości rozgościł się Spencer jak wygodnicki intruz, którzy zamierzał pozostać na noc.

W domu zjadła avocado, kanapki z chlebem otrębowym na miodzie, które posypała kiełkami lucerny i jeszcze raz zasiadła do jednego z najwcześniejszych kryminałów Nicholasa Kenyona. Dedykacja, którą przeczytała na wstępie, rozdrażniła ją tak, że nie mogła się uspokoić przez cały pierwszy rozdział.

- Co za Joyce? - mruknęła i wyrżnęła „Ciałem, które pokonało przyciąganie" o szklany blat wiklinowego, koktajlowego stolika. „To na pewno była jego miłość - pomyślała. - Przyjaciółce, agentce, maszynistce, komukolwiek z kim się nie sypia, nie wypisuje się takich rzeczy: „Na pamiątkę Joyce, której uroda, talent i dowcip poruszają ociężałe męskie umysły".

Nie wyobrażała sobie, żeby takie słowa kierował do jakiejś starej przyjaciółki. Kim więc była Joyce? Też mi zmartwienie.

Zerwała się z miejsca. Przechadzka dobrze jej zrobi, przepędzi z głowy Spencera. Najpierw jednak weszła do sypialni i wyjęła ze szklanki duży błyszczący kolczyk. Należał do kompletu kosztowności, w które się przyozdabiała, kiedy chciała wywrzeć wrażenie na jakimś mężczyźnie. Był to ten sam złoty przedmiot, który Carl znalazł na lodzie. Tamara zapomniała spytać Spencera o ten drugi, który pozostał w kieszeni parki.

Ściskając go w jednej ręce, a w drugiej maleńką latarkę, zbiegła schodami na plażę. Rozejrzała się wokół, czy nikt jej nie obserwuje. Uszedłszy kilka metrów, odwróciła się jeszcze raz, aby się upewnić, że jest naprawdę sama. W tym miesiącu wszystkie domy w sąsiedztwie były puste, nawet jeżeli na zewnątrz i wewnątrz paliły się światła. Nie dziwiła się, nie widując całymi tygodniami ich właścicieli, którzy ciągle podróżowali. Państwo Harloes wyjechali do Paryża, Handeville'owie - ornitolodzy ubezpieczyli swoje mienie i uganiali się za ptactwem po Ameryce Południowej.

Zeszła niżej, tam gdzie piasek był mokry, przysięgając, że jednym pewnym ruchem ręki usunie ze swego życia Spencera Goddarda, którego symbolizował kolczyk.

Szum i plusk wody kazał jej się opamiętać. Jeśli rzuci ten przeklęty kawałek metalu do wody, to z pewnością wróci do niej i będzie ją straszył. Pierwsza fala wyrzuci go na brzeg, a on złośliwie, niby jakieś żywe stworzenie, będzie posuwał się cal po calu w kierunku domu i pewnego dnia. znajdzie go przed progiem.

Postanowiła rozwiązać ten problem inaczej. Narysowała serce, w środku wykopała dołek, wrzuciła kolczyk i zasypała piaskiem.

Żal jej się zrobiło Spencera, którego pochowała w czasie dzisiejszego spaceru. W drodze powrotnej gorzko płakała. Nie mogła siebie znieść. Miała to być przyjemna przechadzka, a sama ją popsuła. Za to obiecała sobie dobry spacer jutro rano przed pracą. A teraz musiała dać upust swojemu żalowi. Powstrzymywanie się od tego nie było wskazane, w dodatku w samotności mogła sobie na to pozwolić.

Po powrocie do domu, kiedy porządnie się posiliła, pochłaniając dwie porcje lodów czekoladowych, pozwoliła swojej wyobraźni przenieść się do Black Hills, do domku w stylu skandynawskim. Z powodu różnicy czasu Spencer prawdopodobnie dawno już spał.

- Spencer - szeptała czule - śnij o mnie we śnie i myśl o mnie, kiedy się przebudzisz.

Płucząc miseczkę i łyżeczkę, a potem wycierając je, zastanawiała się, czy Spencer będzie ją często wspominał i czy kiedykolwiek zadedykuje jej jakąś powieść. Wyobraziła sobie takie słowa na karcie tytułowej:

„Tamarze, zimnej i niestałej, jak lód, na którym tańczyła".

Powiesiła ścierkę na plastikowym wieszaku umieszczonym na boku lodówki, usiadła przy oknie i wpatrywała się w pustą plażę. Zaklinała się, że już jutro Spencer opuści jej myśli. To pewne jak to, że kolczyk, który zakopała na plaży, zabrała morska fala.

Obudziła się w środę o szóstej rano. Wyskoczyła z łóżka, ochlapała twarz, przejechała szczoteczką po zębach, przyczesała włosy, wskoczyła w różowy dres i tenisówki i nie zawracając sobie głowy ani sznurowaniem obuwia, ani zamykaniem drzwi na klucz, popędziła nad morze.

Zbiegła, raczej sfrunęła schodami w dół i gnała przez plażę. Dzięki Bogu, przypływ nie zmył serca. Klękła i wykopała wdowi kolczyk. Oczyściła go z piasku i przycisnęła do policzka. Zamknęła oczy, a jej umęczoną głowę wypełnił cichy, basowy szept Spencera:

„Jaki piękny - jak gwiazdy, jak twój uśmiech, jak twoje oczy Tamaro". Było to tak sugestywne, że poczuła na swoim ciele jego gorący oddech i ręce, które ją pieściły.

Wstała, schowała kolczyk do kieszeni spodni i wolno ruszyła przed siebie. Wlokąc się noga za nogą, udzielała sobie porady:

- Zapomnij o nim, Tamaro. Sposób w jaki durzysz się w tym mężczyźnie, z którym nigdy nie będziesz szczęśliwa, jest nieefektywny, a poza tym niesmaczny.

- Dzień dobry, Tamaro.

Odskoczyła na bok, przełknęła ślinę z wrażenia i oczami, które omal nie wyszły jej na wierzch, zobaczyła Spencera. Wydawało się jej, że widzi ducha. Odwróciła się i zaczęła szybko odchodzić.

- Przychodzisz tutaj codziennie rano? - spytał nonszalancko. - To świetny sposób na rozpoczęcie dnia.

Była zbyt wstrząśnięta, by sformułować najprostsze „tak" albo „nie", ale nie miało to znaczenia, bo teraz właśnie on mówił.

- Niech zginę, Tamaro, nie wiedziałem, że jesteś takim uparciuchem. Nie mogłem pozwolić na zmarnowanie trzech dni. Bardzo mi ciebie brakowało.

- Brakowało! - wykrztusiła, odzyskując mowę i kontynuowała w marszu. - Nawet mnie nie znasz. Jak ci może brakować kogoś, z kim spędziłeś tylko weekend?

- To dużo! To bardzo wiele! Znam cię od dawna. Bez ciebie dostaję rozstroju nerwowego. Nie mogę napisać ani linijki. Czy wiesz, co to znaczy dla pisarza? Do diabła, nie mogę przecież teraz wrócić do zawodu maklera, do tej przeklętej walki o byt, do dżungli, gdzie jeden zjada drugiego, żeby przeżyć. Ja kocham spokój.

- Ja też - rzekła dobitnie i przyspieszyła kroku.

- Czemu tak się zachowujesz? - zapytał zirytowany Spencer, zrównując się z Tamarą.

Milczała. Tak wiele miała mu do powiedzenia. Przede wszystkim, że tęskniła do niego tak samo, jak on do niej. Najpierw jednak postanowiła wyrazić ubolewanie z powodu swojego postępowania.

- Spencer, bardzo się cieszę, że mam okazję przeprosić cię za moje dziecinne zachowanie nad jeziorem. Nie wiem, co mnie wtedy napadło. Wszystko chyba przez to, że było to moje pierwsze spotkanie z mężczyzną.

- Drugie - poprawił ją. - Za pierwszym razem widziałaś mnie nagiego, pamiętasz?

- To mi czasami chodzi po głowie, gdy oglądam Wielki Kanion i Statuę Wolności - przyznała się, sadząc długimi susami. - Kiedy przyjechałeś?

- Wieczorem. Bardzo późno, naprawdę. Oto dlaczego nie przyszedłem od razu ani nie zadzwoniłem. Ale kosztowało mnie to wiele. Tak bardzo pragnąłem się z tobą zobaczyć, że przez parę godzin nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. W końcu włączyłem światło, wyciągnąłem „Nastolatków i ich rodziców", zacząłem oglądać twoje zdjęcia na okładce, zasnąłem nad książką i śniłem o tobie.

Chłonęła te słowa, czując jak coraz bardziej go pragnie, ale nadal nie mogła dojść do siebie. Ta mieszanina odczuć uskrzydliła jej stopy, które niosły ją wciąż prędzej i prędzej.

Spencer wyraził podziw dla jej chyżości i dodał:

- Teraz już wiem, skąd ta wspaniała forma.

- Dziękuję - odpowiedziała i nagle zwolniła. - Możemy się przespacerować.

- Dzięki Bogu - sapał, drepcząc przy niej w tych swoich kaloszach.

- Muszę wracać do domu i przygotować się do pracy - tłumaczyła.

- To ty w środy pracujesz? - Z powodu niezadowolenia głos Spencera był niższy niż zwykle.

- Nie wszyscy doktorzy mają wolne środy. - Spojrzała mu w oczy, a potem obejrzała go od stóp do głów, szczególnie przyglądając się jego odzieniu. Miał na sobie zbyt luźne wełniane spodnie - za krótkie i nieco workowate, dziwaczną brązową koszulę w kratę z zawiniętymi rękawami, zupełnie nie zwężającą się w talii.

Już kiedyś miała okazję oglądać ten swojski strój, ale nie mogła sobie przypomnieć gdzie. Z pewnością nie w Południowej Dakocie i nie na Spencerze.

Stanął w bezruchu i rozkrzyżował ręce, aby ułatwić jej obserwację.

- Podoba ci się moje drugie wcielenie? - spytał. - Podyktowała je konieczność. Moje walizki nie przyleciały za mną. Nie pytaj, dlaczego. To czasem się zdarza, jak mi wyjaśnił przedstawiciel linii lotniczych.

- Skąd wziąłeś takie ciuchy?

- Z szafy stojącej w mieszkaniu twoich sąsiadów. Wynajmuję je od piętnastego marca. Czy wyobrażasz sobie, jakie miałem szczęście? Po pierwsze - cały dom jest do mojej dyspozycji, a po drugie - właściciele nie pozamykali w szafach wszystkiego. Nie mogłem przecież przez cały dzień zastanawiać się, w co się ubiorę, więc pozwoliłem sobie to wypożyczyć. Ale bielizna jest moja. Włożyłem ją do nesesera wraz z rękopisem i przyborami do golenia.

Tamara, milcząc, chłonęła każde jego słowo, potem nagle przewróciła się na piasek i zaczęła tarzać ze śmiechu. Wszystko to rozbawiło ją do tego stopnia, że myślała, że ducha wyzionie.

Spencer ukląkł obok niej i też chichotał:

- Czy coś nie tak?

- Nie sądzę - zakrztusiła się Tamara, złapała oddech i dalej się śmiała...

- Spójrz na mnie! - rozkazał, ujmując dłonią jej brodę i usiłując wolniutko wbrew jej woli podnieść jej głowę.

- Nie, nie rób tego. W głowie... W głowie mi się kręci! Och... Och, chyba oszaleję od tego śmiechu.

- Wiem. Dlatego chcę, żebyś na mnie spojrzała! No, podnieś główkę, moja dziewczynko!

Spojrzał głęboko w jej oczy, w których błyszczały łzy radości:

- Kocham twój śmiech. Śmiej się. Nie krępuj się. Śmiej się, ile dusza zapragnie. To najsłodsza muzyka. Dla niej samej opłacało się tu przyjechać.

- Ale... Spencer... nie chcę się już ani śmiać, ani płakać. Jedno i drugie mam już poza sobą - rzekła z ciężkim sercem.

- Dość! - przerwał rozkazującym tonem i objął ją.

Nie pomogło to więcej niż jego żądanie. Tamara tylko zadrżała i westchnęła. Spencer pocałował ją w policzek, po którym spływały wolno łzy. Leżeli tuż obok siebie na piasku, objąwszy się i patrzyli na siebie z oddaniem. Położyła głowę na jego szerokim torsie. Spencer tulił ją mocno do siebie, gładził jej ciało od korony wspaniałych włosów do kolan. Wygięła się w łuk, ich usta złączyły się na długo w radosnym i spokojnym pocałunku.

Kiedy się od siebie oderwali, spytał zdyszanym głosem:

- Co ty tu robisz? - I ze zdziwieniem wyjął kolczyk z kieszeni ukochanej.

Siedzieli w kucki na plaży, a między nimi chwiał się kolczyk.

Spojrzała nań w zadumie.

- Wiesz, myślałam, że włożyłam tutaj klucz. Jak mogłam tak się pomylić?

- A drzwi zamknęłaś?

- Nie. Zapasowy klucz leży w doniczce z kwiatami.

Przy tych słowach uniosła się i pocałowała go w nos. Miał taki szlachetny nos, że aż zdziwiła się, że wcześniej tego nie zauważyła.

- To niedobrze, że nie zamknęłaś - rzekł.

- Dlaczego? Czyżbyś nie chciał mi pokazać, jak elegancko będziesz włamywał się do mojego domu, żeby mnie zdobyć? - Pocałowała go w sam środek brody.

Jaka świetna broda. Chropowata, męska, ale pomyślała, że nie to było w niej dominujące.

- Tego bym nie zrobił - odpowiedział, przesuwając ręką w dół, wzdłuż pleców. Przeniknął ją przyjemny dreszcz. Jeszcze bardziej pochylił się nad nią. Jego ręce zatrzymały się na jej lędźwiach.

- No, co byś zrobił, gdybyś nie mógł dostać się do mojego domu? - Położyła dłonie na jego piersi i masowała ją, odwzajemniając mu w ten sposób przyjemność, którą jej sprawiał pieszczotami.

- Zabrałbym cię - przerwał, nachylił się i lekko pocałował jej usta - do mojego domku.

Wynajął dom. W głowie nie mieściła się ta jego rozrzutność. Przestała go całować, przytuliła twarz do jego gorącej szyi. Co June Handeville pomyślała, gdy wynajmowała mu dom? O co pytała? Zapewne zażądała dwa tysiące za miesiąc. Ale to był Spencer, romantyk aż do zwariowania, człowiek bez trosk w życiu. Pokręciła głową. Jak ma postępować kobieta z tak nieokiełznanym mężczyzną? Nic, tylko wpleść palce w jego włosy i złączyć się z nim w długim, bardzo długim pocałunku.

Kiedy się podnieśli, Spencer rzekł:

- Myślę, że powinienem zabrać panią do mojej posiadłości, pani doktor Beattie.

- Naprawdę? Po co? - wyszeptała mu w usta.

Wiedziała doskonale po co, ale chciała to usłyszeć od niego.

- Po to... żeby... bo chcę być tam z tobą... hm... ach... przez cały dzień i całą noc.

- Cały dzień! - zawołała, wyrywając mu się z rąk. - Spencer! Przez cały dzień udzielam porad. Muszę być w pracy.

Pobiegli w stronę domu, znowu padli na piasek, pocałowali się na pożegnanie i nie odrywając od siebie nienasyconego wzroku rozeszli się po schodach do swoich domów.

- Zadzwonię do ciebie - powiedziała. - Przygotuję kolację. Wrócę do domu około szóstej.

- Nie będziesz gotowała po całym dniu pracy - odpowiedział. - Wybierzemy się gdzieś.

- W porządku, ale dzisiaj moja kolej. Wiesz, Spencer... - W połowie drogi odwróciła się. - Cieszę się, że przyjechałeś - wyznała.


ROZDZIAŁ VIII

Dojeżdżając do Westwood, gdzie zwykle panował straszliwy ruch, Tamara postanowiła zadzwonić do Spencera i umówić się z nim na lunch. Ale kiedy mijała biura, zmieniła decyzję. Pomyślała, że lepiej będzie, jeżeli Spencer pozostanie w Malibu i odpocznie. Nie ma sensu jechać tak daleko, do centrum miasta i pokonywać te wszystkie korki. Dla wspólnego obiadu? To byłoby niepraktyczne. Mieli za sobą piękny dzień, który spędzili nad oceanem. Taki dzień może zaowocować nawet utworem literackim.

Zadawała sobie pytanie, czy Spencer zdolny jest do pracy. Może gdyby w domu Handeville'ów była drukarka, mógłby posłużyć się komputerem.

Myśl o tym, że mieszka w sąsiednim domu naprowadziła ją na tematy filozoficzno - ekonomiczne. Gdyby po przyjeździe do Kalifornii zatrzymał się w hotelu, miałoby to sens, ale wynajęcie domu w tym celu, żeby sobie ułatwić romans, uznała za niedorzeczne. Uważała, że pieniądze są po to, żeby je wydawać, ale trzeba to robić ostrożnie, rozważnie, bo nigdy nie wiadomo, co będzie jutro. Widocznie miał nadzieję, że z każdym dniem będzie mu ich przybywać. Ale przecież kiedyś był maklerem, musiał się więc orientować w stanie finansów Nicholasa Kenyona.

No tak, ale ona nie pozwoliłaby sobie na tak niefrasobliwe życie, choćby osiągała nie wiadomo jakie sukcesy. I chociaż schlebiało jej to, że starał się ją zobaczyć, wzdrygała się na myśl, ile kosztują jego romantyczne wzloty. Sama opłata za wynajęcie domu pozwoliłaby jej córce na studiowanie w college'u przez kilka miesięcy. A tymczasem Jilliane nie chodzi do szkoły. Ale to są jego pieniądze, więc ma prawo dysponować nimi według swojego uznania.

Tamara zawsze zjawiała się w pracy wcześniej od sekretarki, Wilmy. Tego ranka bezpośrednio po otwarciu biura usłyszała kroki w holu. Myślała, że to prawnik, którego zatrudniała. Odwróciła się, żeby go powitać, ale to nie był on, lecz pracownik kwiaciarni, który przywiózł wiązankę dwunastu róż przeznaczonych dla niej - czerwonych, różowych i żółtych - w białym wazonie. W kwiatach była kartka: „Tuzin róż za każdy dzień rozłąki - Spencer".

- O Boże, to czyste szaleństwo. To działa mi na nerwy, ale dlaczego? - pytała siebie samej, stawiając bukiet na stole Wilmy.

Aby nie budzić sensacji, wyjęła kartkę z plastikowej oprawy i cofnęła się o kilka kroków, żeby się przyjrzeć różom, które zajęły cały stolik i wcale nie były na miejscu w takiej instytucji. Zagryzła wargi, ale potem zmarszczyła brwi, jakby upominając siebie, że powinna przyjmować jego hołdy tak samo ciepło i szczerze, jak on je składa:

„Powinnam się cieszyć, że okazuje mi tyle uczucia i nauczyć się tak samo kwieciście wyrażać swoje emocje" - pomyślała.

Przyszła Wilma i zaczęła przyglądać się kwiatom.

- Ach, Tamaro. Albo od wdzięcznego pacjenta, albo od nowego wielbiciela.

- Czy nie będą ci przeszkadzać na stole - spytała zgrabną, ale już siwiejącą sekretarkę. - W moim gabinecie mogłyby rozpraszać klientów.

Ale tego przedpołudnia właśnie ona była rozkojarzona. Po raz pierwszy w swojej karierze psychologa miała trudności ze skupieniem uwagi na tym, co mówili ludzie, zwracając się do niej po rady. I nie były to chwilowe pauzy, po których natychmiast wracała do rzeczywistości.

W wyobraźni widziała siebie o północy na plaży w silnych ramionach Spencera. Szum przypływu zagłuszał bicie ich serc. Żadna potrzeba, żadna konieczność nie mogły wyrwać jej z tego stanu, chociaż z całych sił pragnęła skoncentrować się na wykonywanej pracy.

Peggy, która przyszła na jedenastą, opowiadała, jak rozśmieszył ją jej nagi narzeczony. Chociaż myślała o nim poważnie, nie potrafiła ukryć przed nim rozbawienia, widząc jego obnażone ciało. Człowiek, którego miała poślubić był niepełnosprawny i potrzebował potwierdzenia z jej strony swojej męskiej atrakcyjności.

Słuchając tego, co z przejęciem opowiadała Peggy, myślała o zapierającym dech pięknym ciele Spencera. Wyobraziła sobie jego i siebie nago, klęczących obok siebie przed kominkiem, oddających się pieszczotom. Płonął, gdy jej ręce dotykały jego stalowych muskułów lub intymnych części ciała. Osiągali szczyt rozkoszy i od tego, co robili, można było dostać zawrotu głowy.

Przywołała się do porządku, mając nadzieję, że jej roztargnienie nie zostało zauważone. W poczuciu winy poświęciła klientce dodatkowych 30 minut, w wyniku czego zabrakło jej czasu na lunch.

- Czy mógłby mi pan na poczekaniu skrócić te spodnie? - zwrócił się Spencer do sprzedawcy, dodając, że chciałby odebrać jeszcze jedne i sportowy płaszcz, które miały być gotowe na godzinę czwartą.

Chwilę później opuścił sklep odziany tak, że Tamara prawdopodobnie nie mogłaby otrząsnąć się z szoku, gdyby go ujrzała w swoim biurze.

Przez trzy dni Spencer uważnie obserwował Tamarę. Chciał wiedzieć dosłownie wszystko o jej stylu życia. Kiedy obwiozła go po swoim królestwie, zaczynając od cukierni, a kończąc na recepcji u dentysty, miał wrażenie, że zobaczył wszystko, co najistotniejsze w południowej Kalifornii, nawet jeżeli na ulicach legendarnego Los Angeles, w Hollywood czy Beverly Hills czekały go jakieś inne przeżycia. W swoim zainteresowaniu posunął się nawet do tego, że chciał się dowiedzieć, gdzie jest stacja obsługi, w której Tamara naprawia samochód oraz gdzie go parkuje, idąc do pracy.

Lubił jej sprawiać niespodzianki, dzwoniąc właśnie tam, gdzie się w tej chwili znajdowała. Cieszyło go jej przyjemne zaskoczenie prezentami: kapeluszem, szalem, rękawiczkami.

Pamiętając, jak wiele sobie samemu może sprawić radości postanowił natychmiast kupić jej mały prezencik. Przejeżdżał właśnie koło jubilera. Trzy razy okrążył to miejsce, jeżdżąc w żółwim tempie, aż wreszcie postawił samochód o kilka ulic dalej.

- Jak tu można żyć? - dziwił się.

W Rapid City poruszanie się i parkowanie było o wiele łatwiejsze.

Przyszedł do biura Tamary około drugiej. Kiedy wchodził do budynku, inny mężczyzna otwierał drzwi wejściowe, wymieniając imię Tamary.

„Znam tego faceta - pomyślał i obejrzał się w jego stronę. - To jest. To jest... - Spoglądał z ukosa na wysokiego, czarnowłosego człowieka, który przypominał mu skrzyżowanie Rambo z marynarzem z NBC. Usiłował przypomnieć sobie jego nazwisko. - To on!" - powiedział do siebie, gdy uprzytomnił sobie, że mężczyzna w lotniczych okularach, za którymi ukrywał swe oczy, jest świetnym Hollywoodzkim reżyserem. Ta twarz od czasu do czasu pojawiała się na okładkach magazynów.

Spencer zaczął wyrzucać sobie, że interesował się, gdzie Tamara kupuje margarynę i pastę do zębów, a nie przyszło mu do głowy sprawdzić, kim są jej klienci.

Ciekawiło go, czy Tamara ma powodzenie u mężczyzn i czy wszyscy klienci są w niej zakochani. Z pewnością tak, ponieważ czytał, że ludzie zawsze durzą się w terapeutach płci przeciwnej. Zawsze. Jest taki artykuł. Zapamiętał sobie zawarte w nim uogólnienia. Jego bliski przyjaciel, Dan Davidson udzielał przez pewien czas porad kobietom. Po tej lekturze Spencer zastanawiał się, czy nobliwy starszy pan Dan, o dwudziestoletnim stażu małżeńskim, marzył ukradkiem o swoich pacjentkach.

Mężczyźni, którzy znaleźli pomoc u kobiety psychologa, zawsze się w niej zakochują. Zawsze. Bez wyjątku. Więc ten facet, który prawdopodobnie ubiega się o nagrodę Akademii dla najwybitniejszych reżyserów, jest po uszy zakochany w Tamarze. „Ona jest moja - myślał, spoglądając na reżysera, który właśnie przepadał w tłumie, spiesząc na kolejne spotkanie. - Trzymaj się z daleka, bo ja się z nią żenię".

W tym momencie zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy, po pierwsze, że wkrótce będzie żonaty, po drugie, że miłość do pani psycholog wzmaga jego wigor seksualny. Dał jej więcej rozkoszy, niż się spodziewał, więc nie było powodu, żeby ją uwodzili inni mężczyźni.

- O, pani doktor Beattie, uwielbiam pani żarliwe, gorączkowe okrzyki - wyszeptał z uśmiechem, którym pokrywał wewnętrzną rozterkę.

Wszedł do biura.

Sekretarka, której stół tonął w kwiatach, pochodzących właśnie od niego, oznajmiła, że pani psycholog ma interesanta i nie wolno jej przeszkadzać.

- Czy przyjmie jeszcze jedną osobę? - zapytał. - Widziałem, jak przed chwilą ktoś opuszczał gabinet.

- Hm, tak, to jest bardzo pracowity dzień, pani doktor jest nieco przemęczona. Czy chce się pan zapisać na wizytę?

- Oczywiście. Zgodzę się na każdą godzinę dzisiejszego popołudnia. - Sekretarka pochyliła się nad stołem.

- Większe szanse ma pan na wspólną kolację z państwem Ronem i Nancy Reagan.

Dobre maniery powstrzymywały Spencera przed tym, żeby odpalić, że już raz z pewnej okazji został przyjęty w Białym Domu. Nie uważał też za stosowne powiadomić sekretarki, że w najbliższą sobotę będzie jadł kolację z Tamarą.

Wilma poszperała w książce przyjęć i spojrzała na niego.

- Może pan spotkać się z doktor Beattie w następny wtorek o trzeciej. Wypadł nam klient. A więc panie...

- Goddard. Spencer Goddard. Nie, dziękuję. We wtorek mogę wpaść przy okazji. A tymczasem niech pani zawiadomi panią Beattie, że tu zaglądałem.

Wyszedł z biura. Mając całe popołudnie wolne, z powodzeniem może zrobić zakupy, choćby dla zabicia czasu. Ta perspektywa poprawiła jego nastrój i zimowe słońce wydało mu się darem niebios i nawet miejscowość, zaczęła mu się podobać.

Przede wszystkim wrócił do jubilera i zapytał, czy pozwoliłby mu skorzystać z telefonu, bo musi zadzwonić w kilka miejsc.

- Oczywiście, panie Goddard, jak pan sobie życzy - odrzekł właściciel sklepu, dla którego nie była to pierwszyzna.

Zamknęła biuro o piątej i wyszła w nadziei, że wieczorny ruch uliczny trochę ją rozerwie. Nie mogła doczekać się powrotu do Malibu i spotkania ze Spencerem. Tuż przed wyjściem stała długa limuzyna. Przystojny młody kierowca pochylił się przed nią z dłonią przyciśniętą do piersi.

- Pani doktor Beattie? - spytał, prostując się. - Jestem Craig. Mam polecenie od pana Goddarda, by zawieść panią do domu.

Otworzyła drzwi samochodu.

- Mam nadzieję, że w czasie jazdy odpręży się pani i że muzyka wzmoże pani apetyt.

- Ale mój samochód... - Wskazała ręką parking.

- Mister Goddard zaopiekował się nim.

Z mieszanymi uczuciami zajęła miejsce w limuzynie. Było to szaleństwo. Po co zostawiać samochód w Westwood, kiedy jej tu nie będzie?

Na siedzeniu leżało małe eleganckie pudełeczko z sześcioma tabliczkami czekolady i kartką: „Po dwie za każdy dzień rozłąki, Spencer".

Poprawiając się na pluszowym siedzeniu, Tamara rozmyślała, co to znaczy, że Spencer zajął się samochodem. Może holuje go do Malibu? Odrzuciła ciężką głowę na oparcie. Wiedziała, że jest zakochana i pragnęła czuć się tak romantycznie, tak beztrosko, jakby to była pierwsza miłość.

Większa część podróży minęła jej na ciągłym rozpatrywaniu tego, czym różnią się ze Spencerem. Wiedziała, że nie zdobyłaby się na wynajęcie samochodu po to, żeby pojechać tam, dokąd mogłaby dotrzeć własnym autem. Musiano by ją przedtem chyba poddać hipnozie...

Popijając Perriera i słuchając muzyki Bacha: „Koncertu na dwoje skrzypiec" - odkrywała wciąż nowe różnice.

Przede wszystkim inaczej wychowywali dzieci. Poza tym Spencer preferował małżeństwo tradycyjne, a więc nie będzie zadowolony z żony, która codziennie wychodzi do pracy.

„Stop. Tamaro! - Powściągała się surowo. - Kto tu mówi o małżeństwie?"

Przez resztę drogi do Malibu dręczyła ją myśl, czy on zastanawia się nad tym samym. Na pewno. Nie poświęcałby jej tyle uwagi, gdyby traktował ją niepoważnie. A może taki miał sposób bycia? Nie była chyba pierwszą, ani ostatnią, którą oszołomił swoją hojnością. Czy piękna, inteligentna Joyce, adresatka dedykacji z powieści „Ciało, które pokonało grawitację", nie otrzymała bukietów, nie wiadomo. Nie chciała zastanawiać się nad tym wszystkim, ale pytania mimowolnie przychodziły jej do głowy.

Kiedy Craig zajechał przed jej dom i otworzył drzwi limuzyny, spojrzała na podwórze sąsiadów i zobaczyła w nim samochód Spencera. Był tam, w domu, który wynajął. Serce jej zabiło mocniej w poczuciu jego bliskiej obecności.

- Dobranoc, pani doktor. Mam nadzieję, że jazda sprawiła pani przyjemność.

- Dziękuję, Craig. Nawet dużą.

Zauważyła, że nie mógł być dużo starszy od Matthew.

- Jedź z powrotem ostrożnie, zgoda? - Uśmiechnęła się. - W tych godzinach panuje straszny ruch na ulicach i wszystko może się zdarzyć.

- Dziękuję. Postaram się.

Kiedy odjeżdżał, stała przy drzwiach i patrzyła na dom Handeville'ów. Uprzytomniła sobie, że nie jest rozbita i znużona jak zwykle po przyjeździe do domu. Czuła się odprężona. Limuzyna? Bach? Była w świetnym nastroju, chociaż miała za sobą jazdę w szalonym ruchu i napatrzyła się na chamskich bezmyślnych kierowców. Wiedziała, że sprawiła to świadomość, że tuż obok czekał ktoś, kto jej pragnął i troszczył się o nią. Już wkrótce będzie z uwielbieniem wpatrywał się w jej oczy, rozśmieszał ją, rozweselał, całował, tulił - jak tam, na zamarzniętym jeziorze. Odetchnęła głęboko morskim powietrzem i weszła do domu.

Wybrała numer Handeville'ów. Spencer nie podnosił słuchawki. Zadzwoniła jeszcze raz i jeszcze raz

- bez zmian, nawet przy dwunastej próbie.

„Na pewno jest w łazience" - pomyślała i wyobraziła go sobie, żwawo szorującego ciało namydloną gąbką i odgrywającego sceny z najnowszej książki.

- „Co okrutny stary Nathan Shields, prostak z "Zimnych serc, gorących pistoletów" robił tam tak długo?" - dziwiła się. Zastanawiała się też, czy nie wykorzystać tej okazji, żeby dać Spencerowi do zrozumienia, jak bardzo uszczęśliwił ją swoim przyjazdem i udowodnić, że nie jest dla niej jedynie przelotnym romansem.

Jeszcze kiedyś państwo Handeville powierzyli jej klucz od swojego mieszkania, Tamara miała wielką ochotę użyć go, w czasie gdy Spencer brał prysznic. Mogłaby zdjąć garderobę, otworzyć łazienkę i...

- I albo Spencer padnie na widok niespodziewanego gościa, albo ja - zapiszczała z radości i zaczęła biegać po pokoju.

Tak to raczej on padłby trupem, gdyby zrobiła coś takiego. Był taki środkowo - zachodni, staroświecki. Pomyślała, że to ma swoje plusy. Tradycyjne przyzwyczajenia trzymały w ryzach jego niezwykle romantyczną naturę.

Po kilku minutach znowu zadzwoniła. Tym razem był przy telefonie. Serce Tamary zadrżało, gdy usłyszała jego: „halo". Podziękowała za róże, jazdę limuzyną, słodycze, i spytała, o której godzinie mógłby się z nią spotkać.

- Zaraz. W tej chwili - odpowiedział. - Jesteś gotowa?

- Jeszcze nie. Naprawdę, mimo że oszczędziłeś mi trudu prowadzenia samochodu. Miałam ciężki dzień. Zanim się ubiorę na kolację, chciałabym wziąć prysznic. Czy siódma ci odpowiada?

- To przecież całe wieki, ale niech będzie - odpowiedział i westchnął.

- Wieczność przeminie jak jedna chwila - pocieszała go. - Zobaczymy się o siódmej.

Wybrała skromną, ale elegancką jedwabną bluzkę. Była ciekawa, w co też on się ubierze. Być może linie lotnicze odesłały mu bagaż, a może znalazł coś w eleganckiej przebogatej garderobie sąsiadów. Te rozmyślania sprawiły jej przyjemność, ponieważ Spencer wyglądał wyśmienicie w każdej odzieży. Był rasowym mężczyzną. Należał do tych, którzy w młodości będąc przystojnymi, w wieku dojrzałym stają się do tego stopnia męscy i pociągający, że kobiety czują się nieswojo w ich obecności. W dodatku przy nim nabrała pewności siebie i wiary w to, że jest atrakcyjna, piękniejsza niż kiedykolwiek w życiu. Tak rozmyślając, weszła do łazienki.

Gdy namydliwszy gąbkę, delikatnie pocierała nią szyję i ramiona, nagle uprzytomniła sobie, że nie załatwiła rezerwacji. Właściwie nic takiego się nie stało. To, dokąd pójdą, zależy od tego, jak będzie ubrany. Zrobiła makijaż. Zastanawiała się, co na siebie włożyć i gdzie najlepiej byłoby pójść na cały wieczór - a czas płynął.

Kiedy naga grzebała w szufladzie z bielizną, rozległ się dźwięk dzwonka. Otworzyła dwudrzwiową szafę, wyjęła z niej luźny, różowy szlafrok, zarzuciła na siebie i zawiązując w talii, ruszyła spiesznie ku drzwiom.

- Przyszedłem strasznie wcześnie, ale liczyłem minuty do spotkania jak chłopak do swoich urodzin - rzekł, przypatrując się jej strojowi. - Nie mogłem się doczekać. Rozumiesz mnie?

- Oczywiście.

Ręce miał pełne pakunków. Coś, jakby rumieniec wstydu w połączeniu z nieśmiałym uśmiechem zmienił jego surowe, piękne oblicze w twarzyczkę chłopca. Chciała dać mu całusa na powitanie, ale nie mogła go dosięgnąć za górą pudełek.

Stała jak porażona w drzwiach do salonu, spoglądając to na niego, to na to, co przyniósł.

Wreszcie Spencer odezwał się:

- Może wyjdę i wrócę, kiedy się ubierzesz?

- Oczywiście, nie. Nie przyszedłeś wcale za wcześnie. Nie zdążyłam się ubrać, bo za długo grzebałam się w łazience. Ale co to? Pomogę ci. Podeszła, żeby zdjąć parę mniejszych pudełek ze szczytu piramidy.

- Och, połóż to na sofie, bo ścierpnie ci ręka - poradziła mu. - Czy naprawdę nie mogłabym ci w czymś pomóc?

- Ach. Wszystko w porządku. Już... już... kładę.

- Ha! ha! ha! - Zatkała sobie usta ręką.

Spencer rzucił się wraz z całym majdanem na kanapę, udając, że się przewraca. Gramolił się spod stosu paczek, spoglądał na nią i jęczał:

- Nie jestem dobrym dostawcą.

Dopiero teraz mogła obejrzeć i docenić jego garnitur. Odgadła, że to nie ten, który zaginął, lecz nowy, niezwykle drogi. Kiedy podliczyła w myśli koszt wynajęcia limuzyny, wydatki na prezenty, cenę garnituru, uprzytomniła sobie, że musiał mieć bardzo dużo pieniędzy. Nie przywiązywała zbyt wielkiej wagi do jego rozrzutności. Był dorosłym człowiekiem w wolnym kraju, mógł wydawać własne pieniądze tak, jak mu się podobało, szczególnie jeśli właśnie jej chciał sprawić przyjemność.

- Wygląda na to, że liczyłeś minuty raczej do moich urodzin - żartowała.

- O tak. Przywiozłem ci kilka drobiazgów. Wyglądał na zakłopotanego, jakby się martwił, że

tego, co kupił nie jest za wiele.

- Ogromnie dużo - poprawiła go.

- W tym dużym pudełku, z niebieską wstążką, czeka na ciebie prezent urodzinowy - rzekł uroczyście.

Patrzyła na niego z niedowierzaniem, dziwiąc się, skąd mu przyszło do głowy, że właśnie dziś przypada ten dzień.

- Spencer. Ukończyłam trzydzieści siedem lat, ale to stało się dawno, w maju - cztery miesiące temu.

- No widzisz. Przegapiłem twoje urodziny. Ale lepiej późno niż wcale. To samo z gwiazdką. To kwadratowe z zielono - czerwonym sznurkiem jest właśnie na Boże Narodzenie, w tamtym znajduje się coś na Święto Dziękczynienia, bo jestem taki szczęśliwy, że cię poznałem. Tu jest coś z okazji Dnia Zakochanych. A to ostatnie - podarek na Dzień Matki.

Uderzył lekko palcami w pudełko owinięte w biało - różowy papier:

- Jesteś wspaniałą matką, więc nie mogłem pominąć i tego święta.

Tamara stała po przeciwnej stronie koktajlowego stolika oszołomiona do tego stopnia, że gdyby chciała coś powiedzieć, z pewnością rozpłakałaby się. Kolana zadrżały pod nią. Musiała usiąść.

Spencer oparł ręce na kolanach i spoglądał na nią z sofy. Jego oczy mówiły o miłości chyba jeszcze wyraźniej niż wszystkie prezenty. Uniósłszy ręce, żeby poprawić węzeł nowego, czerwonego krawata, który leżał doskonale i nie wymagał najmniejszych korekt, rzekł spokojnym tonem:

- Tamaro, jest tylko jeden powód, dla którego kupiłem ci to wszystko razem i każdy przedmiot z osobna: jestem w tobie zakochany.

- Ja... - Tamara nie mogła mówić, szukała słów. - Ja ciebie też kocham, Spencer - rzekła tonem, który pochodził z głębi serca.

Niespodziewanie poczuła chłód. Stała o kilka stóp od niego w wygodnym, różowym szlafroku z paskiem i kuliła się. Czuła, jak cierpnie jej skóra na ramionach. Sutki nabrzmiały i uniosły bieliznę, przyciągając wzrok Spencera.

- Zimno ci, kochana? - pytał szeptem. - Ogrzeję cię swoim ciałem.

Wskazał na swoje kolana, dając do zrozumienia, że ma na nich usiąść.

Ten gest nie był potrzebny. Z miejsca, gdzie stała szybko przeniosła się w jego ramiona. Przylgnęli do siebie i jak szaleni zaczęli się całować.

Po długim, słodkim pocałunku, podczas którego strąciła dwa prezenty, rozmyślała, czym mogłaby odwdzięczyć się Spencerowi za wszystko, co dla niej uczynił. Oparłszy głowę na poduszce, rozluźniła pasek szlafroka i rozpięła go. Siebie samą i swoją wielką miłość - oto, co mu ofiaruje.

- O Boże, jaka jesteś piękna - szeptał Spencer - moja śliczna, droga, jedyna. Jesteś wspaniała, słodka, cudowna. O Tamaro, moja Tamaro.

Jego słowa, jak najwymyślniejsze pieszczoty, rozpalały jej wnętrze do granic wytrzymałości.


ROZDZIAŁ IX

Oprócz maleńkiego pudełeczka, które niezauważalnie ześlizgnęło się za poduszkę, wszystkie prezenty Spencera wkrótce znalazły się na podłodze.

Jego pieszczoty roznamiętniły Tamarę, ale i on czuł, że płonie. W przerwach między pocałunkami próbował zdjąć marynarkę i rozluźnić pasek od spodni. Sadzając ją na niezbyt szerokiej sofie, uwalniał się od marynarki, której rękaw jak gdyby przykleił się do jego ciała. Gdy z rozczochraną czupryną toczył tę nierówną walkę, wyglądał jak młodociany futbolista, który właśnie stracił kask. A przy tym wszystkim był elegancko ubrany. Miał na sobie bawełnianą, nową koszulę, jeszcze nie praną, noszącą ślady fabrycznego składania.

Chłopięca gorączkowość Spencera napełniała serce Tamary tkliwością, a jego męskość i siła wzbudzały w niej pożądanie. Dotknęła dłonią jego piersi, pogładziła sutki i podziwiając wspaniale rozbudowany tors, powiodła ręką aż do brzucha.

Szepcząc czułe wyznanie, ujmował jej ręce i całował dołeczki wewnątrz dłoni. Ciało jej przenikał dreszcz, gdy dotykał ustami nadgarstków.

- Kocham cię - wzdychała, a z jej szeroko otwartych oczu można było wyczytać wszystko, co przeżywała.

Wzrok Tamary błądził po jego twarzy, szyi. Była to uczta, którą miała spożyć w sensie dosłownym i przenośnym, więc dotykała tego, co widziała. Pod naciągniętą koszulą zarysowały się obojczyki. Zadrżał z rozkoszy, a ona zachichotała.

- Czy nie wiedziałaś, że obojczyki tak się podnoszą? - spytał chrapliwym głosem, opuścił głowę i całował jej palce.

- Nie miałam pojęcia... - wyrzuciła z siebie, gdy położył rękę na jej piersi.

- To przyjemne? - mruczał, a jego rozognione oczy, na wpół zamknięte, zdradzały, że zna tę słodycz.

- O tak, Spencer, chodźmy do sypialni - szeptała niecierpliwie.

Powiodła go za rękę ciemnym korytarzem.

- Byłem ciekawy, jak ona wygląda - szeptał z przejęciem, gdy zaświeciła lampkę nocną. - Miło tu - chwalił.

Stanęli przed wielkim lustrem.

Zwróciła się twarzą do niego. Zsunął z jej ramion różowy szlafrok, pocałował wyczekujące usta, przyciągnął ją bliżej i przycisnął jej twarz do swojego torsu. Uniosła głowę i odchyliła ją do tyłu, a on dotknął dłonią gładkiej marmurowej szyi tak delikatnie, jak się bierze różę. Potem jego dłoń przesunęła się między piersiami Tamary i zatrzymała się na brzuchu.

Kobieta instynktownie przylgnęła do jego ciała.

Podniosła w górę ramiona i oplotła palcami jego kark. Jej tułów był napięty, piersi uniesione. Pieścił ją, wzdychając głęboko. Tulił i pragnął jej gorąco. Ujmował w dłonie kształtne kiście jej piersi i zwalniał ucisk, koniuszkami palców opisywał kręgi wokół nabrzmiałych sutków, leciutko, delikatnie, że ten subtelny dotyk zapierał jej dech. Jeszcze bardziej wygięła się i wparła w jego tors, śledząc w lustrze swoje rozpalone ciało, które chłonęło jego pieszczoty. Odrzuciła ręce na bok i opuściła bezwładnie wzdłuż ciała. Spencer przestał pieścić jej brodawki, pochylił się i pocałował ją w ramię. Zamknęła oczy. Obraz z lustra zniknął. Poczuła przyjemne dreszcze rozchodzące się po całym ciele.

Ręce Tamary odnalazły biodra Spencera. Pieściła je i tuliła się do nich. Natomiast jej kochanek zaczął przesuwać dłoń, spoczywającą przez cały czas na jej brzuchu, coraz niżej i niżej, aż dotarł do wzgórka, pokrytego jedwabistymi pierścieniami, które kryły wejście do gorącego wnętrza. A potem zaczął pieścić jej uda. Spojrzała w lustro. Na widok ramienia oplatającego jej piersi i dłoni spoczywającej na udzie zakręciło się jej w głowie, i nogi się pod nią ugięły. Podtrzymał ją, dając schronienie w swoich pewnych ramionach. Przeniknęło ją przeczucie wielkich emocji, a on wciąż pieścił ją, wprowadzając w rozkoszne drżenie. Chciała należeć do niego, nie panowała nad płomieniami, które ją ogarniały, stała się kłębkiem uczuć i odruchów. Kiedy palcami błądził w dół i w górę po zakamarkach jej ciała, zwarła uda przytrzymując jego rękę na gorącym wzgórku. Przerwał zwiady.

- Co masz przed oczami? - zapytał, patrząc w lustro.

- Miłość... widzę, jak się kochamy - szeptała. - Jak pragniemy siebie... Pragniemy, jak najwięcej dać z siebie, wziąć... Jak najlepiej poznać siebie - wyrywało się z jej rozdygotanych ust.

Po tych słowach rozluźniła ciało i pozwoliła kochankowi wejść do swojego wnętrza. Nie mogąc zapanować nad sobą, wydała głośny okrzyk, aby rozładować napięcie. Ogarnęło ją uczucie upojenia, które niepostrzeżenie przeszło w niekończącą się ekstazę. Z siłą przypływu, który porywa wody i ciska na plażę Malibu, zawołała:

- Spencer!

Wtulił twarz w jej włosy i szeptał, szeptał do ucha, że ją kocha, kocha nad życie, bardziej, niż potrafił wyrazić, bardziej niż potrafił okazać, że będzie ją kochał po wsze czasy. Nie potrafiła odpowiedzieć, nie znajdowała słów. Przyszły później. Teraz stała obok niego, wsłuchując się w szept, który odrywał ją od rzeczywistości i przenosił w ich własny świat, pełen obietnic i miłości.

Wreszcie przestała całować stalowe mięśnie i zwichrzone włosy Spencera. Podniosła się na palcach, a potem przycisnęła twarz do jego gorącej mocnej szyi, wreszcie odsunęła trochę i zaczęła rozpinać jego nową, zmiętą teraz koszulę. Potężny tors, który już wcześniej podziwiała, teraz należał do niej. Całowała go, pieściła. Gdy dotknęła językiem maleńkiej brodawki swojego ukochanego, nowe pragnienie zapulsowało w jej wnętrzu.

- Tamaro... chyba... oszaleję - szeptał.

- Wiem - odpowiedziała cichutko.

Zarzuciła mu ręce na szyję. Przylgnęła spragnionymi pieszczot piersiami z uczuciem błogości i radości do jego napiętego brzucha. Dotknięcie metalowej sprzączki spotęgowało w niej ogień namiętności. Poczuła, że tuli się do intymnej części jego ciała. Spencer poruszył się i wymówił jej imię. Wcisnęła ręce między swoje i jego ciało. Dotykała go delikatnie, starając się, w krótkim czasie doprowadzić jego męskość do stanu, który da im największe zadowolenie.

- Tamaro.

- Sza.

Odpięła jego pasek, koniuszki jej palców powędrowały w górę, by potem powrócić do dołu. Wstrzymał oddech, ścisnął jej ręce w dłoniach i puścił je. Cofnęła się o krok. Nie spuszczając z niej oczu, zdejmował spodnie. Gdy zaczął ściągać skarpetki powiedziała:

- Pomogę ci. Trzymaj się mnie.

Posłuchał jej, lecz mimo to omal nie upadł do przodu, ponieważ zbyt uporczywie wpatrywał się w nią, zamiast poświęcić choć trochę uwagi, temu co robi.

- Ostrożnie - mówiła z uśmiechem, pomagając mu utrzymać równowagę.

- Nie, to ty, kobieto, uważaj! - zagrzmiał.

Porwał ją w objęcia i z okrzykiem triumfu zmierzał w kierunku łóżka, udając, że chce ją na nie rzucić. Położył ją jednak wolniutko, delikatnie i w taki sam sposób posiadł, zdjąwszy uprzednio pozostałe części garderoby.

Gdy minął szał, przez długi czas leżeli przytuleni do siebie, oddając się leniwym pieszczotom wśród pomrukiwań, westchnień i zaklęć miłosnych.

- Jednak w końcu dobrze się złożyło, że zapomniałam zarezerwować stolik w restauracji - głośno myślała Tamara.

- Nie jesteś głodna?

- Nie - odpowiedziała pospiesznie, bo nie chciała opuszczać łoża.

W tej chwili jak na złość żołądek zaczął jej dawać znać o sobie, jakby chcąc pokazać, że ona kłamie.

- Nie jadłam lunchu - poklepała się po brzuchu.

- Ja jadłem i też jestem głodny. A poza tym, załatwiłem rezerwację.

- Ale dzisiaj moja kolej.

- Dzisiaj - Spencer pochylił się i pocałował ją w pępuszek - moja kolej - i dodał: - Hm. Zawsze jest moja kolej. Wstawaj, ubieraj się. Zapraszam cię na kolację - rzekł, całując ją ponownie.

- Jak zwykle - potrząsnęła głową, nie dowierzając, że udało mu się cokolwiek załatwić.

- Dokąd pójdziemy?

- Nie martw się. To niespodzianka. Chodźmy.

Wyskoczył z łóżka i odwrócił się, żeby na nią spojrzeć.

- Wyglądasz wspaniale, że mam ochotę wziąć cię jeszcze raz.

- Bądź moim gościem - rozwarła ramiona.

Spencer ukląkł koło łóżka, dał jej długiego całusa i powiedział, że idzie do siebie na chwilę i zaraz wróci.

- Masz zamiar jeszcze raz? Zapytała, spoglądając znacząco na jego ciało.

- Trafiłaś w dziesiątkę.

Podniósł jej nogę, wyjął spod niej róg kapy, która częściowo zsunęła się z łóżka i owinął się nią jak wspaniałą peleryną.

- Jesteś szalony i kocham cię za to.

- Ja też. Ale teraz wstawaj i ubieraj się stosownie do okazji.

- Co to znaczy? - spytała zaciekawiona.

- Ubierz się ciepło. Sprawa ciepłej odzieży, zważywszy na miejsce, do którego się udajemy, jest dość istotna.

- Och! Jeszcze raz do twojej restauracji na lodzie? No, Spencer powiedz, dokąd pojedziemy.

- W plener - odpowiedział.

Schylił się, pocałował ją w czubek nosa, a potem wyszedł z kapą na ramionach, która wlokła się za nim jak królewska szata.

- Wrócę tutaj! - zawołał z holu.

Tamara włożyła na siebie dżinsy, granatowy sweter z kołnierzem, różowy pulower, różowy skafander. Wysokie, skórzane buty, które wciągnęła na skarpety, powinny uchronić jej nogi przed chłodem. W tym zimowym ubiorze czuła się prawie tak samo opatulona, jak na pamiętnym pikniku na zamarzniętym jeziorze.

Spencer wrócił ubrany w inny garnitur i nową bluzę z zamszu.

Położył na sofie kapę, a na podłodze postawił wielki karton.

Umieścił w nim prezenty i sądząc po przyjemnym zapachu, który napełnił pokój, jakieś delicje.

- Co za boskie aromaty - westchnęła.

- Po zakupach w supermarkecie, wstąpiłem do działu delikatesowego i załatwiłem pewną ważną sprawę.

- A nie pomyślałeś, na czym będziemy siedzieć? - spytała Tamara i gdy odrzekł, że nie, spiesznie wyjęła z szafy koc.

Często niepokoiła się o to, czy Jilliane przyzwyczaiła się do bardzo chłodnych nocy. Zdejmując z półki pled, uprzytomniła sobie, że przez długie godziny nie myślała o córce. Żyła teraz bardziej dla siebie samej i dla Spencera, niż dla dorosłego dziecka, które było w stanie samodzielnie wybierać sobie drogę w życiu.

- Zobaczymy, co tu jest - rzekła, wracając do rzeczywistości.

W kartonie, który otworzyli na plaży, znajdowała się zimowa odzież i złote kolczyki z maleńkimi diamentami. Te wszystkie przedmioty, jak wyjaśnił Spencer, przydadzą się jej w czasie następnej podróży do Południowej Dakoty. Była tam też duża rama na obraz, w mahoniowym kolorze.

- Na szczęście jest dobrze owinięta i dlatego szkło nie wyleciało, kiedy spadła z sofy - westchnął z ulgą -

Podniosła ramę i podziwiała ją.

- Podoba ci się? Są też ramy miedziane, srebrne jeśli nie jesteś zwolenniczką skóry, wymienię na inną.

- Jestem. Podoba mi się to. Jaki obraz zamierzasz oprawić w tę ramę?

- O tym porozmawiamy innym razem - odpowiedział, pragnąc najwidoczniej zmienić temat.

- Najlepsze na ostatku... - Zajrzał do prawie pustego pudła i rzekł z troską w głosie. - Wejdźmy do domu.

- Nie martw się, nic nie mogło zginąć - pocieszała go.

- Przypuszczam, że nie. Zebrałem wszystko, co spadło z sofy.

- A więc musi być za nią albo pod nią.

Nie miała ochoty wracać do domu. Była zdania, że ten ostatni prezent może zaczekać. Chciała położyć się obok niego, całować się, pieścić, zachwycać się wraz z nim gwiazdami, szumem i zapachem oceanu. Jak często ten człowiek z Południowej Dakoty miał okazję to robić?

- Masz rację, ale wracajmy. Przedmiot, który mam na myśli, nie jest jeszcze ubezpieczony. Będę się lepiej czuł, jeśli go znowu zobaczę.

Przekonawszy się o tym, że Spencer jest tak samo zapobiegliwy o dobra materialne, jak wszyscy inni przedstawiciele rodzaju ludzkiego, uśmiechnęła się z zadowoleniem.

Po powrocie do salonu Spencer zajrzał za i pod sofę, ściągnął kapę, podniósł poduszkę i dopiero tam odnalazł zgubę.

Siadła obok niego i otworzyła pudełeczko. Kiedy przed jej oczami zalśnił wspaniały szlifowany diament szmaragdowej barwy w złotej oprawie, szepnęła:

- Spencer... - i zaniemówiła.

Wsunął pierścionek na jej palec, pocałował i łamiącym się głosem wyznał, że ją kocha.

- Ja ciebie też.

- To znaczy, że jesteśmy małżeństwem?

- Tak myślę.

- W takim razie... tak.

Milczała, ale słowa nie były potrzebne. Objęli się i długo pozostawali w czułym uścisku.

- Jeśli pierścionek nie jest w twoim guście, można go wymienić, to samo dotyczy ramy.

Potrząsnęła głową.

- Bardzo mi się podoba, nie oddamy go. Ale skąd wiedziałeś, jaki mam rozmiar palca.

- Nie było to trudne. Zadzwoniłem od jubilera do Jilliane.

Powiedziała mi, że macie identyczne wymiary.

- Tak, to prawda.

Przypomniała sobie, że Jilliane miała dłonie zupełnie takie same jak ona. Często przyciskały je do siebie, żeby przekonać się, czy są równe. Pewnego razu Jilliane zauważyła, że jeżeli będzie miała wszystko takie same jak matka, będzie jej sobowtórem.

- Miałem szczęście - rzekł Spencer - wychodziła z domu. Gdybym zadzwonił dwie minuty później, nie zastałbym jej. Czy w dalszym ciągu boli cię to, że Jilliane i Matthew są razem? - dodał.

- Jestem bardzo za tym - odpowiedziała szczerze.

- Wiedziałem, tak samo jak oni, że nie będziesz zbyt długo przeciwna ich małżeństwu. W zeszłym tygodniu dzieci były u fotografa i zrobiły sobie pierwsze wspólne zdjęcie. Dlatego właśnie kupiłem tę ramę, ale wahałem się, czy ci o tym powiedzieć. - Spojrzał na nią figlarnie.

- Spencer. Z największą przyjemnością obejrzę zdjęcia Jilliane i twojego syna. Jestem nawet zadowolona z tego, co się stało, bo gdyby oni nie zrobili tego kawału, nigdy bym cię nie spotkała.

Spencer nachmurzył się i przerwał jej gorzką uwagą:

- To jest właśnie straszne. Moglibyśmy nic o sobie nie wiedzieć.

To należało już do przeszłości i Tamara nie chciała o tym myśleć. Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go ze wszystkich sił. Chwilę później salon opustoszał, Tamara i Spencer wyszli.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cindy Victor Na dobre i złe
Victor Cindy Na dobre i złe
Victor Cindy Na dobre i zle RPP095
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 30 Na dobre i złe dni
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy0 Na dobre i złe dni
03 Jennifer Greene Na dobre i złe
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 30 Na dobre i złe dni
Angelsen Trine Córka morza 30 Na dobre i złe dni
Angelsen Trine Córka Morza 30 Na Dobre I Złe Dni
na dobre i na złe
NA DOBRE I NA ZŁE
NA DOBRE I NA ZŁE
Na dobre. Na złe. Na wszystko..., Fan Fiction, Dir en Gray
06 Na dobre i na złe
Na dobre i na złe, TEKSTY POLSKICH PIOSENEK, Teksty piosenek
NA DOBRE I NA ZŁE, damsko męskie
Na dobre i na złe St
Na dobre i na złe
Na Dobre l Na Złe

więcej podobnych podstron