Na dobre. Na złe. Na wszelakie.
Jak na koniec marca, było zadziwiająco ciepło.
Wystawił twarz do słońca, oddychając głęboko, wciągając do płuc rześkie, morskie powietrze, niesione przez wiatr znad zatoki. Burzliwe, spienione fale rozbijały się o urwiste brzegi, rozpryskując na mokrych skałach miliardami perlistych kropelek. Z rykiem fal i wyciem wiatru gdzieś w konarach wysokich drzew, zmieszał się ostry, przenikliwy krzyk mewy. I umilkł, nagle, gwałtownie.
Odwrócił się, zaskoczony, słysząc przeraźliwe skrzypienie. I za chwilę, terkotliwy dzwonek. Na wiejskiej, nierównej drodze, kołysał się odrapany, chwycony już zębiskami rdzy rower. Pomarszczona twarz listonosza rozjaśniła się zmarszczkami uśmiechu, gdy zobaczył biegnącego w jego kierunku mężczyznę. Jasne włosy błysnęły w słońcu, gdy zwinnie przeskoczył kamień.
Pełen wyrzutu, zniecierpliwiony głos rozległ się teraz:
- A prosiłem, żeby zostawiać pocztę przed domem, Hayato. No prosiłem?
Starszy człowiek wzruszył ramionami, kiwając potępieńczo głową nad lekkomyślnością „chłopaka”.
Od małego taki był, nawet, jak kradli jabłka z jego sadu, beztrosko rzucał ogryzki przed progiem własnego domu. Oparł rower na „stópce”, wyciągając z poprzecieranej, skórzanej torby parę listów i małą paczuszkę. Sękate, zbrązowiałe od tytoniu palce zgrabnie rozdzieliły listy, wyławiając spośród nich cienką, niebieską kopertę. Pieczołowicie schował pozostałe z powrotem do torby, zamykając ją na trzymający się chyba na litość boską zamek.
- A gdzie ja będę zostawiał pod domem. Chłopaki wezmą, znaczki odedrą i wyrzucą, co ja, nie znam dzieciaków? A tak sobie spokojnie przeczytasz. I to, przyszło dziś rano. Zdaje się, że te klucze do urzędu, co ojciec twój miał przekazać.
Kiwnął głową, nawet specjalnie nie dziwiąc się domyślności staruszka. Hayato wiedział o mieszkańcach Kyoto więcej pewnie od nich samych, jego też znał od dziecka, znał jego sprawy i pocztę, która przychodziła.
Wrócił do Kyoto na pogrzeb matki. Zmarła niespodziewanie, na atak serca, nieustannie trapiona zmartwieniami o dzieci, sąsiadów, dom, kraj, wszystko. Przedwcześnie postarzała po śmierci jego ojca, gasła powoli, oswajając ze swoją śmiercią chyba wszystkich, którzy by po niej płakali.
Przyjechał miesiąc temu. I nadal tu był. Ciągle łaził po pustych plażach, wspinał się po skalistych brzegach i całym sobą chłonął to, co się w nim domem zapisało.
Niemal niechętnie wziął od listonosza kopertę, przygryzając nieświadomie wargi. Ledwie skinął mu głową, odwracając się szybko, by ten nie zauważył ciemnego rumieńca na jego szczupłej twarzy. Hayato odda klucze. On miał teraz tylko ten kawałek papieru, zwykłe kartki, zapisane drobnym, nieporządnym pismem.
Jego wzrok szybko przesunął się po pierwszych słowach zatrzymując na podkreślonym parokrotnie zdaniu. Lekki uśmiech pojawił się w kąciku ust, gdy słowa ułożyły się wreszcie w sensowną całość w rozpalonej głowie. Postaw znicza ode mnie też. Niebieskiego, lubiła. Wracaj, tęsknię, twój kot zrzucił palmę, pusto w mieszkaniu.
Stary listonosz patrzył za nim w milczeniu, obracając w palcach pęk kluczy, związany czerwoną tasiemką. Może te wielkie tokijskie centra też mogą być domem. A na ich chłopca ktoś tam przecież czekał, za to Hayato dałby sobie rękę uciąć.
Mamrocząc coś niezrozumiale pod nosem, powoli sprowadzał rozklekotany rower w dół. Ci chłopcy zawsze pozostaną dziećmi. Ciekawe, czy zdąży odnieść te klucze przed osiemnastą, bo znów mu zamkną urząd przed nosem. Ta Yourigo mogłaby doprawdy czasem na innych spojrzeć.
A młodszy zbiegał szybko ze wzgórza, potykając się w pośpiechu o wystające kępki trawy. Tooru Niimura wracał do domu.
*****
Zasapany Die otarł spocone czoło dłonią, rozmazując na nim smugi kurzu. Odwrócił się szybko, gdy okropny łoskot dobiegł z wielkiego salonu naprzeciwko. Z niejaką obawą zajrzał do środka, odruchowo już starając się pozostać niewidocznym. Unosząca się w pomieszczeniu wielka chmura kurzu ograniczała widoczność, toteż z większą już pewnością przesunął się bliżej wejścia. Ktoś potężnie kichnął i za chwilę rozległ się poirytowany głos lidera.
- Postaw to!... Nie tu, idioto, dalej, dalej, podnieś!
- Puściłeś mi to na nogę!
- Sobie też, jeśli cię to pocieszy. Co ja jestem, Herkules?! Nie utrzymałem...
- Co się stało? - rozpaczliwie zaszemrał Toshiya. - Co tak rąbnęło?
- Kanapa upadła.
- Kaoru!
- Małe przecież...
- Wybiła?!
- Małe mówię!
- Wytłumacz mi, Totchi, czemu uparłeś się przenosić to sam?
Basista stał przygarbiony, nerwowo splatając ze sobą palce dłoni. Spuszczone powieki i opadające na twarz kosmyki ciemnych włosów zasłaniały oczy.
- Będzie mu miło, jak wróci.
- Że się utachałeś jak w kamieniołomie? Dziwny objaw uczucia.
- Żeby jeszcze sam... właśnie, Totchi, skoro ma mu być miło, że sam, to czemu my to z tobą nosimy?
- Bo wy jesteście przyjaciele.
Logika była dziwna. W jakiś sposób jednak była i była rozczulająca. Die wylazł zza rogu, łapiąc za róg masywnej kanapy, tuż obok dłoni Kaoru. Nie pytając, lider stanął naprzeciwko, łapiąc z drugiej strony. Basista spojrzał na nich rozjaśnionym wzrokiem, zanim dźwignęli na trzy.
- Mam jeszcze wino w barku...
- Dobrze, Totchi - odparł zrezygnowanym głosem Kaoru, pchając wraz z przyjaciółmi ciężką, dębową szafę. - Ustawimy ci i kuchnię, bo inaczej się do barku nie dostaniemy, jak mniemam.
- Dobrze mniemasz.
- Ale w zamian tego wina się namnoży, jak cudem biblijnym.
*****
Opłukał ręce wodą, ochlapując i rozgrzaną twarz. Czekał na lotnisku od trzech godzin, z każdą minutą coraz bardziej rozdrażniony i zły. Samolot do Tokio miał opóźnienie.
Wytarł twarz papierowym ręcznikiem, patrząc w lustro. Posklejane wodą i potem jasne kosmyki włosów lepiły mu się do czoła, skręcając się lekko w loki. Niecierpliwie odgarnął je na bok, rozplatając palcami. Głębokie, koloru ciemnej czekolady oczy błyszczały gniewnie pod ściągniętymi w grymasie złości brwiami.
Przytłumiony, odezwał się z plecaka dzwonek komórki.
- No? A na lotnisku jeszcze, czekam na samolot... a gdzie...? Mhm... Jasne! Przy wejściu... dobrze, dobrze... jasne, nie ma sprawy... dzięki!
Nieco weselszy, spakował z powrotem plecak, zapinając porządnie zamki. Przygładził włosy, dopiął kurtkę i, pogwizdując beztrosko, wyszedł z łazienki.
Do odlotu miał jeszcze pół godziny. Spokojnie zdąży wypić kawę i kupić jakieś wino na wieczór.
*****
Die zamieszał w garnku wielką chochlą, kompletnie ignorując zaniepokojonego Kaoru, zaglądającego mu przez ramię. Z garnka dymiło.
- Die, może już...
- Nie.
- Ale tu się dymi...
- Nie.
Lider westchnął zrezygnowany i usiadł ciężko na krześle, sięgając po papierosy. Przygarbiony basista siedział naprzeciwko niego, bezmyślnie postukując palcami o blat.
Od kuchenki coś zasyczało, gdy Die szczodrze chlusnął do garnka odkorkowanym winem. Lider skrzywił się mimowolnie, zrywając na równe nogi.
- Dolewałeś już przecież!
- Siadaj! - wrzasnął Daisuke, odwracając się gwałtownie od dymiącej zawartości zielonego garnka. W dłoni dzierżył wazówkę, krople zawiesistego, tłustego sosu skapywały na podłogę, gdy gniewanie machał nią przed nosem Kaoru. - Marudzisz od początku! Nie spróbowałeś nawet! Siadaj, mówię...! Albo wyjdź! Cokolwiek, tylko przestań mi doradzać! Wiem co robię, ty głupia cholero!
- Ale...
- Nie ma ale! Odejdź! Ona lubi pływać! W winie!...
- To kura, idioto! One nie pływają!
- Taplają się...!
Toshiya jęknął cicho, łapiąc się za głowę. Gitarzyści kłócili się niemal od początku. Co go podkusiło, by teraz się przenosić? Wybiegł kuchni, goniony gniewnymi okrzykami i złowieszczym zapachem spalenizny.
Zbiegł po schodach i wyszedł przed dom, wyciągając papierosy. Oparty o ścianę budynku, zaciągnął się głęboko, obserwując kołujące wysoko ptaki.
Dom był stary, ale w dobrym stanie. Zaczął go remontować już po śmierci rodziców, teraz, po poprawkach „kosmetycznych”, jak je określił znużony Kaoru, mogli się wprowadzać. Sam nie wiedział, czemu uparł się robić to teraz, jeszcze przed powrotem Kyo.
Harowali od dwóch tygodni. Zagonieni do pomocy gitarzyści zgodnie pokiwali głowami nad jego głową, ale, złorzecząc mu co prawda pod nosem, wzięli się do roboty.
Bardziej skutecznie niż ekipa remontowa, jak stwierdził teraz, patrząc z podziwem na odnowioną werandę.
Wyjący ze śmiechu Die przytargał ze sklepu puszki farby w ohydnym, jaskrawoniebieskim kolorze, rozkosznie twierdząc, że tylko taka była. Na pytanie, czemu, w takim razie, nie udał się kawałek dalej, do innego sklepu, odparł, że farba jest ładna, sam ma taką łazienkę. O dziwo, nie było źle. Zdegustowany lider, machnąwszy ręką na drugiego gitarzystę, rozmieszał ją z piaskową żółcią i butelkowa zieleń, powstała z mieszanki, doskonale pokryła pociemniałe, stare deski. Usiadł na fotelu, nie wstawionym jeszcze do środka i zapatrzył się w niebo. Niedługo wróci.
Pokłócili się tuż przed jego wyjazdem. Rodzice Kyo nigdy nie zaakceptowali tego, że ich syn jest homoseksualistą, do końca namawiając go, by „przestał się wygłupiać” i znalazł sobie jakąś miłą dziewczynę. Wszystkie święta, wolne dni, uroczystości - spędzał Toshiya samotnie, czekając na Kyo. Palący wstyd, który narodził się, gdy uświadomił sobie ogromną ulgę, jaką odczuł po śmierci jego matki szybko minął. Nigdy więcej łez przy oblatującej igłami choince, nigdy więcej idiotycznych, samotnych wakacji. Ani telefonów wykonywanych ukradkiem, gdy rodzice spali. Może i ta miłość była chora, nienormalna, zła - ale według nich. Potępili ją, a razem z nią potępili Toshiyę, jako przyczynę. Nie słuchając. Nie myślą, cholera!
Telefon o śmierci jego matki odebrał Kyo późnym wieczorem, gdy siedzieli jeszcze na próbie. Zaczerwienione oczy, urywany głos - tuląc go do siebie, basista się cieszył.
Ohydnie, jak robak, nie człowiek, nie współczuł mu, ale się cieszył. Że został dla niego. Że został sam. I nie potrafił czuć inaczej. To było samoistne. I nadal nie było mu przykro. Martwił się, bo przykro - było Kyo. Współczuł mu. Wielkim poświęceniem był sam fakt dopuszczenia do siebie tego współczucia, gdy uświadomił sobie, że matka - to nie tylko słowo.
On sam cierpiał po śmierci rodziców. Zginęli w wypadku, do końca razem. Może łatwiej było mu się pozbierać, bo zawsze mieli siebie, od początku był dodatkiem do tej ich miłości, kochanym, pieszczonym, potrzebnym - ale nie niezbędnym.
A może pomógł mu wokalista, który siedział przy nim godzinami, po prostu z nim będąc.
To Shinya wykrzyczał mu wczoraj, że jest idiotą, że puścił Kyo samego. I już wtedy, kłócąc się z nim i wrzeszcząc, że nie ma pojęcia, o czym mówi, zdawał sobie sprawę, że popełnił błąd. Może i ona nie chciałaby go na swoim pogrzebie. Ale chciał go tam Kyo, a to z nim się wiązał, nie z jego matką. Ostatecznie, mógł poczekać za bramą cmentarza, czy coś. A potem go przywieźć do domu. Wysłał list. I sam siebie nienawidził, gdy przyszedł telegram od Kyo, że wraca natychmiast. Może po to ten dom, na jego powrót, by samemu sobie i jemu także, wydać się lepszym, niż był w rzeczywistości. Parsknął śmiechem, gdy z okna na piętrze wyleciała kura i z plaskiem rozpłaszczyła się na chodniku. Lider najwyraźniej nie zdzierżył.
- ... po nią! Natychmiast!
- ... piasku jest, będzie chrzęścił między zębami...
- Kaoru. Kurę!
- Die, daj spokój. Poleciała.
- Kury nie latają...!
- I nie pływają... Skoro ta już pływała, może i polatać...
Dogasił papierosa i wszedł do środka. Cóż, Kyo ma wrócić niedługo i lepiej, żeby nie zastał tego, co parę razy się im zdarzało oglądać. Bo skłóceni Die i Kao, godzący się podczas zwierzęcego seksu, to już przeżytek.
*****
I, jak to zazwyczaj bywa, wszystko zaczęło dziać się jednocześnie. Die włączył telewizor, gdy przed domem zatrzymywał się, prowadzony przez Shinyę, samochód. Nadawany przez zdenerwowaną spikerkę komunikat o rozbiciu się samolotu pasażerskiego do Tokio, dziś, o godzinie 18.45, unieruchomił gitarzystów.
Toshiya bardzo powoli usiadł na kanapie, wciąż ściskając w dłoniach salaterkę ze śledziami. Przechyliła się lekko i stróżka oleistej polewy wylała mu się na spodnie. Nagle przełykanie śliny stało się niewykonalne, nagle zamarło wszystko. I tylko nieznośny ból.
To już, tak...?
Nie ma go.
Śmierć...?
Kyo, Kyo, Kyo!...
*****
Nie słyszał dzwonka do drzwi. To Die podniósł się i martwym krokiem ruszył w ich stronę. Kaoru patrzył bezradnie na basistę. Co się mówi?
Toshiya płakał. I ktoś coś krzyczał? Wołał go?
Kyo?!
Kyo podszedł do niego szybko, chwytając jego twarz w zimne dłonie. Pośpieszne słowa wylatywały z jego ust:
- Jestem, Shinya mnie odebrał, właśnie się dowiedzieliśmy! Totchi, Tot, kochanie?...
Basista ostrożnie, jakby z niedowierzaniem, dotknął ciepłego policzka klęczącego przed nim wokalisty. - Totchi...
- Żyjesz - powiedział cicho, łapiąc go za rękę. Stojący wokół nich mężczyźni patrzyli w milczeniu, jak zamyka go w ramionach, jak bierze na ręce i nie patrząc na nikogo, wynosi z salonu.
Zdyszany Shinya klepnął w ramię stojącego obok Die'a. Wetknął mu w ręce torbę, z której wystawała szyjka butelki wina. I druga. Pod pachą perkusista ściskał coś szczelnie owiniętego w folię aluminiową, pachnącego ziołami. Gitarzyści w ciszy patrzyli, jak wykłada na półmisek kawałki kurczaka w cieście.
- No? - zapytał Shinya, patrząc na nich nieuważnie. - Co znowu?
- Skąd wiedziałeś... my mieliśmy zrobić?...
- Intuicja - mówił, odkorkowując wino. - Przypuszczałem, że zechcecie zabawić się w pedagogów.
- Pedagogów?
- No. A dzieci nie macie.
- Nie mamy - powtórzył tępo Kaoru, patrząc na niego badawczo.
- No. I tak sądziłem, że każdy chce kiedyś czegoś nauczyć.
- Nauczyć? - Die zmarszczył brwi, przewidując kpinę.
- Cóż, czy pomylę się, jeśli powiem, że leżąca przed domem, pachnąca winem kura uczyła się latać i pływać?...