Na wariackich papierach
Siedzę w fotelu, wyciągając nogi przed siebie. Paląc papierosa, ponuro zastanawiam się, jak zacząć rozmowę z tobą. A raczej - co zrobić, by jej nie zaczynać w ogóle.
Za oknem szaleje burza, wiatr wyje, zaplątując się w gałęzie drzew, ciemne chmury ciężko suną po ołowianym niebie, a zygzaki błyskawic przecinają atramentową czarń. Z westchnieniem dogaszam papierosa w stojącej obok cukiernicy i sięgam po butelkę wina, którą odkorkowałem parę minut wcześniej. Obracając ją w rękach, z zastanowieniem spoglądam na etykietę, badam wzrokiem promile, nazwy winiarni i hrabstw. Żółta czcionka zlewa się niewyraźnie w miejscu wyceny i uśmiecham się krzywo pod nosem, zastanawiając przelotnie, ile musiała kosztować ta rżnięta z grubego, ciemnego szkła, butelka płynnej rozpusty. Znając twój gust, nie liczyłeś się z drobnym druczkiem.
Oj, Kaoru, co ja znowu narobiłem… z nagłym zdecydowaniem odstawiam alkohol na stolik. Dziś nie będę się znieczulał, może poniesione konsekwencje wleją mi nieco oleju do tego pustego, czerwonego łba… kogo ja oszukuję? Ten olej od razu wsączyłby się przecież w słomę, którą mam zamiast mózgu.
Myślę o bzdurach, a ściana przyciąga hipnotyzującą zachętą do powalenia w nią głową. Jestem zdenerwowany. To wszystko przez to, że jestem zdenerwowany. A jestem zdenerwowany, bo muszę ci powiedzieć, że na ostatniej imprezie…
Cholera. Przełykam ślinę, gdy znajomo chrobocze klucz w zamku drzwi wejściowych.
Oto twoja chwila prawdy, Daisuke Andou, ty…
- Gratuluję nowej maskotki do przytulania. Daruj sobie zdziwienie, wyciągnąłem Totchiego na parę wściekłych.
… ty tchórzliwa, niedołężna mendo.
Kulę się, gdy patrzysz na mnie poważnie. Opierasz ręce na biodrach, wystukując stopą jakiś nerwowy rytm.
Mam ochotę wczołgać się pod fotel. Boże, Boże, w którego nigdy nie wierzyłem, czemuś się zemścił i mnie opuścił?
Wstaję z miejsca, spuszczając głowę i wyłamując nerwowo palce.
- No bo, Kaoru, to wcale nie było tak - zaczynam żarliwie, robiąc jeden krok w twoją stronę i zatrzymując się w miejscu. Nagłe przerażenie ściska mnie za gardło. A jeśli ty się… obraziłeś? Tak na poważnie? Kaoru, proszę, przecież ty… - Jesteś dla mnie najważniejszy - mówię ze straceńczą odwagą, w myśl zasady na sztos rzuconej szali - i tamto to się wcale nie liczy! Byłem trochę pijany…
- Byłeś ululany jak niemowlę przy buteleczce mleka - ripostujesz zgryźliwie i nieprzyjemne ciarki przechodzą mi przez kręgosłup. Co tu tak głośno wali? A, to moje serce. Cóż, to znaczy, że jeszcze nie umarłem. - A więc, z nim pierwszym mogłeś tak szczerze porozmawiać?
- Byłem pijany - jęczę, jak zacięty gramofon, wbijając wzrok w dywan. Barwna plama zostaje przysłonięta czubkami twoich nienagannie wypastowanych, czarnych półbutów, gdy stajesz przede mną. - Ale to było tak na żarty… przecież ty wiesz, że bym cię nie zdradził… Kaoru? - pytam zaniepokojony, gdy milczysz dłuższą chwilę. - Ty wiesz, prawda…?
- Wiem, wariacie - mówisz cicho, chwytając mój podbródek ciepłymi palcami. Drugą dłonią delikatnie przesuwasz wzdłuż mojej szczęki, obrysowując kości policzkowe i kolistą linię szyi. - Wiem - wzdychasz cicho, uśmiechając się jednak.
W tym uśmiechu jest całe twoje uczucie, pobłażanie i troska, z jaką patrzysz na swoje nieznośne uke. Uke, wyższe od ciebie, wyszczekane i nazbyt pewne siebie, które przy tobie staje się zagubionym dzieckiem tylko po to, byś poprowadził je za łapkę i pokazał, kim może być. Patrzysz na mnie, Kaoru, a w oczach masz uśmiech i ciepło. Rumienię się ze wstydu, wywołanego zgrzytliwym dysonansem, że po raz kolejny zrobiłem ci przykrość, bo nie zdążyłem się zastanowić, a ty mi to wybaczasz. Solennie obiecuję sobie w tej chwili, że postaram się więcej nie dać ci powodów do zmartwienia, że będę idealnym, przykładnym i stonowanym Die'm i niemal jęczę sfrustrowany, gdy uświadamiam sobie, że wtedy musiałbym nie być sobą.
- Kaoru…
- Wiem, bo ci ufam, kochanie - kończysz, przyciągając mnie lekko i wtulając twarz w moje włosy. Zamykasz mnie w objęciach, a ja czuję nierówne, mocne bicie mojego serca. Nie widzę twojej twarzy, ale czuję jak się uśmiechasz, gdy szepcę pod nosem śmieszne, najmądrzejsze z najgłupszych czułości, klątwy i zapewnienia. Gdzieś zza okna dochodzi nas wrzask jakiegoś ptaka, a twoje ramiona pachną nami. I nagle czuję, że jeśli kiedykolwiek będę jeszcze pytał o szczęście, to przypomnę sobie ten moment, gdy po raz kolejny uświadomiłeś mi, jak wielkim idiotą jestem. Spisuję przy tobie rejestr moich dni, tych bardziej i mniej normalnych, całego siebie, którego skrzętnie składasz w pełnowartościowy plik z otrzymanych z podartego segregatora, wariackich papierów.
- Kocham cię - mruczę nierozerwalne zaklęcie i słyszę przy uchu twój cichutki, pełen pobłażania i bezsłownego wybaczenia śmiech.