Pedersennte Raija ze śnieżnej krainy0 Na dobre i złe dni

Bente Pedersen

NA DOBRE I ZŁE DNI

1

Frachtowiec „Misza” sunął cicho po wodach Dwiny. Wiatr wypełniał jego żagle i prowadził na północ, w stronę Morza Białego. W stronę Archangielska.

Antonia nie mogła dłużej usiedzieć pod pokładem. Stała, w spodniach i butach do konnej jazdy, po nos owinięta w skórzaną kurtkę. Włosy utrzymywał w ry­zach kolorowy szal. Na bladej twarzy odcinały się płonące czerwienią policzki. W oczach miała bezden­ny mrok.

Jewgienij podszedł do niej i objął ją ramieniem. Był jej przyjacielem. Był blisko. Zapewniał jej to, czego tak potrzebowała, a o co nie śmiała poprosić. A więc sam zrozumiał.

- Nigdy nie myślałaś, że tu powrócisz? - spytał ci­chym głosem. - Nie sądziłaś, że to znowu zobaczysz?

Antonia pokręciła głową. Przy ustach rysowały jej się leciutkie zmarszczki. W kącikach oczu - zapo­wiedź kurzych łapek. Jej twarz mówiła o bólu, jaki przeszła. Słabe światło świtu ujawniało szczegóły ży­cia Toni temu, kto umiał je odczytać. Była to twarz kobiety nadal młodej. Kobiety, która zawsze czerpa­ła z życia pełnymi garściami. Która żyła pełnią każ­dej chwili, jaka była jej dana.

- Chętnie wyskoczyłabym od razu do Raiji - powiedziała Antonia. Wydawała się drobna przy Jewgie­niju. Teraz czuła to jeszcze wyraźniej.

- Przecież umiesz pływać - zażartował Jewgienij. - Woda jest może trochę zimna, lecz przeżyjesz. Ale gdybyś utonęła, Raija udusiłaby mnie gołymi rękami. Nie warto ryzykować, nie uważasz?

Uśmiechnęła się do niego. Żeby tylko wiedział, ile się napływała! Z jakimi rzekami musiała się mierzyć! Dotychczas wygrywała, lecz kiedyś mogło się jej nie udać. Nie warto przeciągać struny.

- Uciekłam pod osłoną ciemności - odparła. - Wró­cę do Archangielska w pełnym świetle dnia. Nie po­chylę karku. Odpowiadam za moje czyny. Niczego nie żałuję.

- Podziwiam twoją odwagę.

- To nie odwaga - rzuciła sucho Antonia. - To spo­sób na przetrwanie. Uczciwość. Od tej pory chcę tak żyć. Może nie jest za późno.

Zaśmiała się. Jej śmiech zabrzmiał szczerze. Nie było w nim obaw ani poczucia winy. Tonią nie oglą­dała się za siebie ze łzami w oczach. Na jej ustach błą­kał się uśmiech, spoglądała wyzywająco, głowę nosi­ła podniesioną wysoko. Antonia patrzyła prosto w przyszłość. Zacisnęła zęby. Nie było w niej ani krzty wyrzutów sumienia.

- Muszę cię opuścić, Toniu - powiedział Jewgienij, spoglądając na nią z góry. Nie był pewien, czy ona po­winna zostać teraz sama, ale przy zawijaniu do portu miał pewne obowiązki do spełnienia jako kapitan.

- Nie skoczę do wody - zapewniła go Tonią. - Dam sobie radę. Przeżyłam już trudny moment. Wtedy przyszedłeś i pomogłeś mi. Teraz znów jestem Tonią.

A Tonią daje sobie ze wszystkim radę. Będę stała tu i machała na powitanie Archangielska. Na pewno wzbudzę sensację!

No i stała na pokładzie, gdy wpływali do portu. Machała ręką na powitanie swojego miasta. Machała i uśmiechała się. Na brzegu zrobiło się tłoczno. Tłum jeszcze zgęstniał, gdy zaczęli ją rozpoznawać. Stoją­cy najbliżej wody omal nie zostali zepchnięci w dół.

Antonia wciąż machała, a uśmiech nie schodził jej z ust.

- Nigdy wcześniej nie widzieli podobnego zu­chwalstwa - zaśmiał się Jewgienij. Zawołał Tonie, a ona odwróciła się do niego. W oczach miała ten swój błysk. Jej śmiech aż kipiał. Był jak źródło biją­ce nawet zimą.

- Antonia wróciła do domu! - zawołała.

Jewgienij wiedział, że nowina szybko obiegnie mia­sto. Zastanawiał się, czy Archangielsk po tym wyda­rzeniu kiedykolwiek będzie taki sam.

Mąka, którą przywieźli, wydała się już nieważna. Nikt nie pytał o wieści z południa. Ludzie stali na na­brzeżu, stłoczeni niczym śledzie w beczce, i wypatry­wali sobie oczy. Już zaczynali snuć domysły.

- Nie dam rady - zwątpiła nagle Antonia. Przed nią gęstniał las postaci. Głowy, wyciągnięte ku niej, wydawały się koronami drzew.

I te oczy...

Nie mogła dostrzec miasta poprzez tłum ludzi. Ale poczuła zapach Archangielska. Zapach morza. Mo­rza, które wkrótce zamarznie, ale które miała w pa­mięci przez cały ten czas.

- A właśnie, że dam radę - rzuciła, unosząc dumnie podbródek. Dłonie zacisnęła na balustradzie tak mocno, aż pobielały jej kostki, jednak ci na dole ni­gdy nie dostrzegą strachu, który czuła. Nigdy nie do­myśla się, że ich widok napełnił ją przerażeniem.

Jewgienij nie mógł stać koło niej, przynajmniej nie cały czas. Nie oczekiwała tego od niego, zresztą nie chciała, by ktokolwiek powiedział, że Jewgienij mu­siał ją wspierać.

Tak postanowiła.

Przybywała sama.

Tak właśnie chciała, by mówili.

Frachtowiec przybił do brzegu.

- Antonia Jurkowa! - przemknęło przez tłum. Glo­sy przybrały na sile. - Antonia!

Poczuła niepokój. Słyszała, jak nazywają ją też in­nym określeniem.

Nad portem rozległy się głosy:

- Tonią wróciła!

Nawet nie chciała wyobrażać sobie, co o niej mó­wią. Nie chciała się pogrążać. Rozkazała to sobie. By­ła gotowa zapłacić za swoje decyzje.

Nie sądziła, by się bardzo zmieniła. To miasto już wcześniej nie potrafiło jej zmienić. Nie ugnie się tak­że i tym razem.

Załoga przełożyła trap na keję. Wydawało się, że niektórzy chętnie by weszli na statek, ale nie wiedzie­li, jak zostałoby to przyjęte. Dlatego z ulgą powitali mężczyznę, który lekko jak kot skoczył z brzegu na pokład.

Choć szczupły, miał silne ramiona. Postarzał się, stwierdziła Tonią. Ale jego zmarszczki dodawały mu męskości.

- Antonia, ty bezczelna diablico! - zawołał Wasilij i ucałował ją soczyście w oba policzki. A potem w usta.

Zaśmiał się w kierunku ludzi stojących na kei. Głoś­no, błyskając białymi zębami, jak tylko on potrafił.

- Wasia robi to, o czym wszyscy mogą tylko zama­rzyć! - zawołał i okręcił Tonie wokół siebie. - Schud­łaś! - stwierdził. - Do diaska, kobieto, nikt nie sądził, że odważysz się tu wrócić. Wszyscy mówili, że jesteś zbyt dumna, by wracać z podwiniętym ogonem.

- Wcale tak nie robię - odparła. - Nie widzisz, że wracam pod pełnymi żaglami?

Zaśmiał się, odsuwając ją na odległość ramienia. Przyjrzał się jej uważnie. Pokręcił głową z niedowie­rzaniem.

- Nie minęło wiele lat - stwierdził. - A może jed­nak wiele. Warto było?

On też zadał jej to pytanie. Jak wcześniej Jewgie­nij.

- Zrobiłabym tak samo jeszcze raz - odparła To­nią. - Wszystko, Wasilij.

- Ależ to będzie niespodzianka dla Raiji - powie­dział, puszczając ją.

Antonia przyjrzała mu się, gdy wymawiał imię Raiji. Wiedziała już, skąd wzięły się zmarszczki na jego twa­rzy. On nie przestał kochać. Po prostu to ukrywał. Na­wet przed sobą samym. Nie wybierał przecież obiektu swej miłości. Raija nadal pozostawała tą jedyną.

Antonia nie rozumiała, jak on i Jewgienij byli w stanie tak długo i tak blisko ze sobą pracować. Przecież to musiało boleć ich obu. Nawet cień Raiji budził namiętności, których ona nie chciała wywoływać. Przebywając z nią, trzeba się było z tym liczyć. Przywyknąć. Albo zapomnieć.

Może ja też taka jestem?

Antonia nigdy nie zastanawiała się nad sobą. Ni­gdy gruntownie. Teraz chyba będzie musiała.

Na szczęście ma jeszcze trochę czasu do wiosny.

Stała na pokładzie obok Wasilija. Czuła, że przy­najmniej on jest jej przyjazny. Jewgienij też. Grigorij nadal w niej żył.

Gdyby zamknęła oczy, potrafiłaby przywołać po­stać Anastasa.

Ale nie umiała przypomnieć sobie twarzy Olega. Nie pamiętała, jak on wygląda!

Nie chciała jednak zbyt długo się nad tym zastana­wiać. Wstrząsnęła głową.

- Nie mam dużo bagażu - powiedziała. - Pójdę po niego.

I zniknęła pod pokładem. W tobołku miała ubra­nia kupione z Anastasem w Wielikim Ustiugu. Łączy­ły się ze wspomnieniami najradośniejszych godzin jej życia. Takie były wspomnienia o Anastasie. Jasne i szczęśliwe. Wesołe. Takie, jak dusza Anastasa. Mło­da i pełna nadziei.

Antonia nie chciała podejmować decyzji. Jeszcze nie. Nie byłoby to w porządku. Wiedziała jednak, że każdą decyzją zrani co najmniej jedną osobę.

Nieważne, co postanowi, rezultat będzie właśnie taki. To smakowało gorzko.

Nie podejmie decyzji teraz, gdy kłębiły się w niej uczucia. Sama nie wiedziała, czy posiada jeszcze choć odrobinę zdrowego rozsądku.

Podszedł do niej Wadim. Towarzyszyli mu nowicjusze. Spuścili wzrok, gdy położył dłonie na ramio­nach Antonii. Nawet jako kandydaci na zakonników wiedzieli, że nie powinien on dotykać kobiety. Zwłaszcza takiej, jak Antonia.

- Cieszę się, że cię spotkałem - powiedział Wadim. Mnich. Syn bogacza. - Pomogłaś mi zrozumieć siebie samego - dodał, uśmiechając się przelotnie. - Pomo­głaś stać się lepszym człowiekiem. Lepszym mni­chem. Może kiedyś opowiem o tobie. O kobiecie, któ­ra pozwoliła pewnemu mnichowi szerzej spojrzeć na życie. Mocniej poczuć, że żyje w sposób właściwy...

Antonia pokręciła głową. Spojrzała na jego znisz­czony, szary habit. Na zmarszczki na twarzy. Napo­tkała jego mądre spojrzenie. W oczach miał spokój. Ale jego twarz nie była otwartą księgą. Nadal otacza­ła go aura tajemnicy. Pewnie pozostanie tak na za­wsze. Urodził się do władzy i zaszczytów, na bywal­ca balów i wielbiciela kobiet, właściciela rozległych włości i niezliczonych koni.

Zamienił to wszystko na prosty habit i kilka ksią­żek, które nosił ze sobą. Na najprostsze życie - i jed­nocześnie najtrudniejsze.

- Nie mów tak o mnie - poprosiła Tonią. - Jeżeli ujrzałeś coś jaśniej, Wadim, bracie Wadimie, to nie z mojego powodu. Prędzej - pomimo mnie. Wszyst­ko jest wewnątrz ciebie. Wszystko pochodzi od cie­bie. Mam nadzieję, że będziesz... szczęśliwy.

- Poprosiłem o skierowanie mnie na Wyspy Sołowieckie - rzucił.

Wcześniej wydawało się, że go tam zsyłali za to, że stał się kłopotliwy dla niektórych braci w zakonie. Wypowiadał zbyt swobodne sądy. Myślał samodzielnie. Nie był typowym mnichem. Zbyt wiele pozosta­ło w nim ze świeckiego człowieka. Silna indywidual­ność Wadima sprawiała, że według niektórych nie okazał się najlepszym sługą Bożym.

Według Antonii było odwrotnie.

Jako człowiek Wadim ogarniał całą rzeczywistość, nieograniczoną klasztornym murem.

A teraz udawał się do monastyru na wyspach leżą­cych przy ujściu Onegi do Morza Białego. Mówiono, że leżą za plecami Boga.

A więc sam poprosił, by go tam skierowano...

- Pewnie cię już nigdy nie zobaczę - powiedział brat Wadim, ujmując dłonie Antonii w swoje. Po­chwycił jej spojrzenie. Przytrzymał je z czułością i ła­godnością. Patrzył na nią jak na swojego bliźniego. Jak na przyjaciela. Ale na tyle nadal był mężczyzną, ze wszystkimi słabościami ludzkimi, by widzieć w niej także kobietę. - Będę się o ciebie modlił. Nie­ważne, czy ty wierzysz, czy to coś dla ciebie znaczy. Ale i tak będę się modlił, byś odnalazła spokój. Że­byś była szczęśliwa. By twój niepokój stał się dla cie­bie żaglem, który pozwoli ci dotrzeć do bezpieczne­go portu. Będę o tobie myślał.

- Dziękuję - uśmiechnęła się Antonia. - Wiem, że ty wierzysz, Wadim. Że mówisz szczerze. Tym wię­cej to dla mnie znaczy. To podarunek bez końca...

- Tak właśnie miało być - odparł mnich z uśmie­chem. - Cieszę się, że zrozumiałaś. Oznacza to, że się nie pomyliłem co do ciebie.

Puścił jej dłonie i wszedł na ląd. Spojrzał na ocze­kujących ludzi, którzy szybko się rozstąpili. Za nim, potykając się, przeszli nowicjusze. Ścieżka, jaką utworzyli, szybko zarastała. Antonia dostrzegła jesz­cze plecy Wadima zza tłumu mieszkańców Archan­gielska.

Oni nie rozumieli, dlaczego Tonią rozmawiała z mnichem, co miała z nim wspólnego.

A niech się zastanawiają!

Podszedł do nich Jewgienij. Porzucił swe obowiąz­ki, by ją wspierać. Stali obok niej z Wasilijem ramię przy ramieniu.

Antonia czuła ich obecność jak tarczę, która mog­ła ją chronić przed tłumem. Była wdzięczna obu męż­czyznom za troskę. Ale nie mogła jej przyjąć. Nie mogła pozwolić, by to dla niej robili.

- Muszę sobie poradzić sama - powiedziała z na­ciskiem.

Nie wiedziała, skąd brała się jej odwaga. Ale właśnie tak chciała żyć. Chciała być silna. Wtedy jej działania i słowa wynikałyby z jej siły w sposób równie oczywi­sty jak to, że co roku na wiosnę odradzają się kwiaty. Już koniec tych czasów, gdy żyła w zakłamaniu!

- Dokąd pójdziesz? - spytał Wasilij. Antonia spojrzała na niego poważnie.

- A jak sądzisz? - spytała w końcu. - Jest tylko jed­no miejsce, dokąd mogę pójść, prawda, Wasia? Zakła­dam, że klucz leży na zwykłym miejscu?

Jewgienij pokiwał głową.

Wasilij uśmiechnął się z uznaniem. Przez chwilę pomyślał o Olegu, ale nie umiał mu współczuć. Zo­baczył go oczami wyobraźni w Norwegii, na wyspie Soroya w Finnmarku. Oleg postawił tam z rosyjskie­go drewna dom, który nie ustępował niczym miejsco­wym domom. Dobrze mu było na północy, nie cierpiał biedy ani zimna. Zyskał przyjaciół wśród Nor­wegów, nawet nauczył się ich języka. Miał tam syna i Linę - no i swoją żonkę z piekła rodem tu w Archangielsku.

- Żaden diabeł by nie wymyślił, że kiedyś tu wró­cisz, Toniu! - westchnął Wasilij. Musiał się zaśmiać, takie to było i tragiczne, i komiczne zarazem. Co za kobitka z tej Antonii! - Ale dobrze, że jesteś. Lepiej ci pójdzie z końmi niż nam z Jewgienijem...

Antonii omal się nie wyrwało, że nie jest pewna, czy zostanie. Ale milczała. To nie było właściwe miej­sce ani czas.

Już sam jej powrót był trudny do przetrawienia. Poczeka.

Jewgienij pomógł jej dojść do trapu, który stanowi­ły dwie szerokie deski z przybitymi poprzecznie stop­niami. Nie było żadnej poręczy, ale Tonią i tak jej nie potrzebowała. Stąpała pewnie, wyprostowana. Tobołek nie był zbyt ciężki. Gdy odjeżdżała, też nie miała wie­le ze sobą. Ale z całkiem pustymi rękami nie wracała.

Powie to każdemu, kogo napotka.

Nie żałuje ani trochę!

Antonia przystanęła w miejscu, gdzie kończył się trap. Przed nią był stały ląd. Jej miasto. Ludzie.

Omiotła wzrokiem ich twarze. Poznawała ich. Do­rośli nie zmieniają się tak bardzo. Niektórzy posiwie­li, innym przerzedziły się włosy. Niektórzy wyblakli, a niektórzy rozkwitli. Nigdy nie wiadomo, co komu przeznaczy los.

Minęły cztery lata.

Wyjechała w tysiąc siedemset trzydziestym dziewią­tym. Teraz był tysiąc siedemset czterdziesty trzeci.

Cztery lata...

Pewnie wiele mogliby jej opowiedzieć. Zadać rów­nie wiele pytań...

Antonia patrzyła im w twarze. Widziała umykają­ce spojrzenia.

Nic się nie zmieniło. Może i wyglądali trochę ina­czej. Czas obchodził się z niektórymi łagodniej, z in­nymi okrutniej.

Ale wiele się nie zmieniło.

Nikt nie patrzył jej prosto w oczy. Nikt nie zadał żadnego pytania.

Wszystko było dokładnie jak kiedyś.

Może za kilka lat wszyscy zapomną, że ona wyje­chała i wróciła.

Może nikt już o tym nie wspomni...

O, nie!

Antonia nabrała powietrza w płuca.

- Dzień dobry, Archangielsku! - rzuciła głośno. Stojący najbliżej wzdrygnęli się. Wbrew swej woli musieli na nią spojrzeć.

Nadal była jedną z nich, choć jednocześnie nią nie była.

Niewysoka, wyprostowana, ciemnowłosa.

I niezwykle odważna!

To ją od nich najbardziej różniło. Od większości ludzi, których znali.

- Dzień dobry, Archangielsku! - powtórzyła Anto­nia, podnosząc głos niemal do krzyku. Wyglądało na to, że zacznie przemawiać do zebranych na brzegu. Uśmiechnęła się. Udowodniła swój wrodzony tupet, o którym niemal zapomnieli.

Kilka twarzy złagodził ostrożny uśmiech. Nie mogli się powstrzymać. Patrzyli po sąsiadach i jeśli ten się uśmiechał, sami też rozciągali usta. Gdy już z lewej i z prawej atmosfera zelżała, ci stojący pośrodku, naj­bardziej surowi, też spuścili z tonu.

Może Antonia różniła się od nich. Ale, na Boga, była jedną z nich!

A swoich się przecież nie odtrąca!

- Tak, to ja! - rzuciła Tonią wesołym tonem. W du­szy nie czuła się bynajmniej wesoła, ale nie dawała te­go poznać.

Jej twarz oszukiwała...

- Możecie już zamknąć usta. Wiem, że was zdziwiłam. Takie słowa dodawały jej odwagi. Wytrąciła im broń z ręki, zanim dosięgli ją ostrymi słowami. Gri­gorij powtarzał, że czasem atak jest najlepszą obroną.

Może teraz byłby z niej dumny...

Nie wolno jej myśleć o Grigoriju!

- Tak, to Antonia. Wróciłam. Wyglądam bezczelnie dobrze, nie musicie mi tego mówić. Może powinnam założyć worek pokutny, posypać głowę popiołem, a pod oczami mieć czarne sińce. Ale tak nie będzie. Uciekłam z mężczyzną. Może słyszeliście inne wersje, ale ta jest prawdziwa. Oleg nie jest niczemu winien. Zasługuje na lepszą żonę niż ja. Więcej nie powiem. A teraz wróciłam do domu.

Nabrała powietrza. Wszyscy na nią patrzyli. Uda­ło jej się zmusić ich do słuchania. Zebrani w porcie wstrzymali oddech, niemal nie mrugali.

Antonia sama nie mogła w to uwierzyć. Nie zapla­nowała tego. Wiedziała tylko, że musi stanąć twarzą w twarz z tłumem, i że miasto wcześniej czy później zażąda wytłumaczenia.

Zrobiła to od razu. I podziałało.

- Niczego nie żałuję - dodała, spoglądając na nich zuchwale. Udało jej się spojrzeć w oczy wielu oso­bom. Przekonać je.

Żaden z mężczyzn nie chciałby jej mieć za żonę, ale żaden już jej nie oskarżał. Wbrew woli w wielu sercach budził się dla niej podziw.

Kobiety, które stały z tyłu, wymieniły spojrzenia, zaciskając usta. Nie oskarżały jej słowami. Może zro­bią to później, razem.

Wielu z nich sprawa Antonii pozostawiła dziwny, słodko - gorzki smak w ustach. Antonia zrobiła to, o czym żadna nigdy nie śmiała mówić. Kobiety na­wet nie chciały same przed sobą przyznać, że niekie­dy o tym myślały. O tym zabronionym. Chude, zmęczone kobiety pozwalały sobie rzadko na odro­binę marzeń, które mogły choć na chwilę ogrzać ich serca.

A ona to zrobiła - i jeszcze wróciła!

Może tego właśnie nie mogły jej wybaczyć. To roz­bijało ich marzenie. Odbierało blask tajemnym tęsk­notom.

Antonia nigdy nie pozna ich myśli. Nigdy nie do­wie się, że one też marzyły.

- Dlaczego wróciłaś? - rozległo się pytanie. Jedyne pytanie.

Zaskoczyło ją. Nie oczekiwała, że ktoś się odważy wyróżnić z tłumu.

Ale może słyszała właśnie głos tłumu.

Nie odnalazła twarzy tego, kto pytał. Ukrył się szybko za innymi.

To jednak nie miało znaczenia.

Stanęła przed nowym wyzwaniem. Musiała ze­drzeć swoją maskę i pokazać Antonię o cztery lata starszą i niewiele mądrzejszą.

Nie spytaliby, gdyby nie chcieli jej na nowo przy­jąć. Gdyby była im obojętna, nie interesowałaby ich jej odpowiedź.

- Jestem matką - powiedziała Antonia. Odsłoniła swą nagą, boleśnie szczerą twarz. - Nie mogłam o tym zapomnieć. Uważacie pewnie, że jestem naj­gorszą matką w Archangielsku, może nad całym Mo­rzem Białym. Pewnie to prawda. Ale gdyby nie Olga, chyba bym nigdy nie wróciła.

Przekonała ich.

Rozstąpili się przed nią. Antonia poszła w stronę miasta. Do domu, który opuściła cztery lata temu.

Antonia wróciła do siebie.

Nadal była jedną z nich.

2

Anastas pewnie by się uśmiał: pierwszą rzeczą, któ­rą Antonia zrobiła po czterech latach nieobecności w domu, było sprzątanie.

Tak, jakby wierzyła, że wszystko, co się działo przed jej powrotem, można zmyć wodą z ługiem. Odszorować za pomocą piasku tak, że drewno wygląda niczym namoczone w mleku.

Odważyła się spojrzeć ludziom prosto w oczy. Przeszła przez tłum nie niepokojona. Przecież ich nie okłamała. To był początek. Rozpoczęcie na nowo.

Czyż nie tak to sobie wyobrażała?

Antonia nie odpowiedziała na to pytanie. Nie chciała myśleć. Wolała trzepać pledy i ubrania. Przez otwarte drzwi wpływało chłodne, wieczorne powie­trze. Sprawiało, że światło w lampach migotało.

Wreszcie zamknęła okna. Napaliła w piecu. Ujęła w dłoń klamkę drzwi. Zaskrzypiały zawiasy. Już daw­no nikt ich nie oliwił...

Poszła po więcej drew do stajni. Rozmawiała z każ­dym koniem. Zobaczyła trzy nowe, brakowało dwóch starych. Ale trzy były jej dobrymi znajomymi.

Wyglądały na zadbane. Niczego innego nie oczeki­wała, inaczej zabrałaby je ze sobą. Wtedy...

Anastas, co teraz robisz? przemknęło jej przez myśl. Tęskniła za jego śmiechem. Jego żartami. Tęsk­niła za jego ciałem, które ją rozgrzewało.

Może wybranie Anastasa oznaczałoby, że stchó­rzyła?

Ale teraz powinna zachowywać się jak osoba do­rosła. Musi temu sprostać sama.

Musi podjąć decyzję.

Zrobiła pierwszy krok, gdy zeszła na ląd. Ale na­dal miała przed sobą daleką drogę.

Olga była już tak blisko. Sprawiała jej ból świado­mość, że nie może jeszcze przytulić swojego dziecka. Nawet nie wie, kiedy się odważy. Jeżeli się odważy...

Gdy ktoś wreszcie nadszedł, nie zapukał. Antonia zresztą tego nie oczekiwała, dlatego nie zamknęła drzwi na klucz.

Przybyszce udało się powstrzymać zimny wiatr przed wtargnięciem do środka.

Raija wpatrzyła się w Antonię. Obie jednocześnie rzuciły się ku sobie, obejmując w gorącym uścisku.

- Nikt jeszcze nie sprawił mi takiej niespodzianki! Na ile pamiętam... - rzuciła Raija, nie wypuszczając Toni z objęć.

Antonia słyszała, że przyjaciółka płacze. Sama też płakała.

- Wiesz, że nie pamiętasz wszystkiego - odparła Tonią, pociągając nosem.

Puściły się, popatrzyły na siebie i wybuchnęły śmiechem. Wpatrywały się uważnie nawzajem w swoje twarze. Znały je niemal tak dobrze, jak swo­je własne, a może nawet lepiej. Obie nie przejmowa­ły się zbytnio swoim wyglądem i nie obserwowały zmian, które przynosił im upływający czas. Ale teraz dostrzegały je wyraźnie na twarzy przyjaciółki.

- Jewgienij o niczym nie wspomniał, zanim dzieci nie poszły spać - wyjaśniła w końcu Raija. Pokręciła głową. Nadal nie mogła tego pojąć. Nie mogła w to uwierzyć, powrót Toni graniczył z cudem. Jednak się zdarzył.

- Olga?

- Nic nie wie. Jeszcze nie - odparła Raija spokoj­nie. Była pewna, że postąpiła właściwie.

Antonia, drżąc, nabrała powietrza.

- Oby tylko Archangielsk jej o tym nie powiedział - rzuciła.

Raija potrząsnęła głową.

- Nie, Toniu. Ty jej o tym powiesz. Jutro. Antonię przeszedł dreszcz. Dołożyła drew do ognia, choć to z pewnością nie było konieczne.

- Czy ona mnie... nienawidzi?

- Czy ośmioletnie dzieci mogą nienawidzić? - od­parła Raija pytaniem.

- Nie wiem - westchnęła Tonią. - Nie pamiętam siebie z dzieciństwa.

Usiadła przy stole. Raija też.

- Nie pamiętam, co wtedy czułam. Może to ozna­cza, że nie nienawidziłam?

- Olga to dobre dziecko - rzekła Raija. - Rozsąd­ne i rozważne. Strofuje mojego syna lepiej ode mnie. Ona i Misza zachowują się zupełnie jak rodzeństwo. Ona jest mądrzejsza. Może czasem szaleje tak samo jak on, ale potrafi przewidzieć konsekwencje swego zachowania. Misza po prostu rzuca się w wir zabawy. Olga rozważa, co ta zabawa przyniesie. Nie parzy się ani kaleczy tak często, jak mój syn.

- Czy to normalne dla dziecka? - spytała Tonią za­niepokojona. - Czy ona też nie powinna rzucać się w zabawę jak Misza?

- Ona dorastała razem z Misza - tłumaczyła Raija. - Dobrze widziała, co czeka kogoś, kto postępuje nieroz­sądnie. Twoja córka to dobre, mądre dziecko, Toniu. Może nie będzie taka szalona jak ty, ale ma w sobie si­łę. I jasność spojrzenia. Nie powinnaś się tego obawiać. Po prostu taka jest...

- Czy jest ładna? - spytała Tonią nieco zażenowa­na. - Wiem, że to znaczy tak mało, a jednak dużo. Chciałabym, żeby moja córka była ładna, i wiem, że dla mnie taka będzie. Niezależnie od tego, jak inni ją widzą.

- Ona jest ładna - zapewniła ją Raija. - Podobna do ciebie i Olega w taki sposób, że nie można spre­cyzować, czyje rysy są czyje, ale jest podobna do was. Rozumiesz?

Antonia pokiwała głową, choć nadal nie umiała wyobrazić sobie twarzy swej córki.

- Jest podobna do siebie takiej, jak gdy wyjecha­łam?

Raija zastanowiła się i pokiwała głową.

- Przecież to to samo dziecko! Ale twarz malucha zyskała inne rysy. Teraz można mieć pojęcie, jak bę­dzie wyglądać jako dorosła. Wasia mówi, że Olga bę­dzie bardzo ładna, i już żałuje, że nie jest o pokole­nie młodszy!

- Chyba powinnam dziękować diabłu, że nie jest młodszy - skrzywiła się Tonią. - Chociaż nie jest na tyle stary, by Olga była bezpieczna. Nie wydaje mi się, bym się cieszyła, mając Wasię za zięcia...

Wybuchnęły niepohamowanym śmiechem, aż łzy stanęły im w oczach.

- Widujesz się z Wasilijem? To pytanie miało podwójne dno.

- Tak, przy wszystkich, zwyczajnie - odparła Raija. - Nic innego nie wchodzi przecież w grę, prawda? Nie chcę go zranić. A on nigdy nie należał do ludzi, których zadowala coś niepełnego. Brałam do siebie dzieci, gdy on chciał wyjechać. Tylko tak mogłam mu pomóc. Też czu­ję się za nie odpowiedzialna.

- I za Wasię? - spytała Tonią z błyskiem zrozumie­nia w oczach.

- Rozstanie nie zmieniło twojej bystrości wejrze­nia - westchnęła Raija.

- Wiem, co w trawie piszczy - stwierdziła Tonią. - Jesteś prawdziwą kwoką!

- A ty? - zmieniła temat Raija. - Jeszcze nic nie po­wiedziałaś. Jewgienij przekazał mi tylko, że Grigorij nie żyje.

Antonia pokiwała głową.

- Mówił coś jeszcze?

- Wolał, żebyś ty mi opowiedziała. Znasz Jewgienija... Raija wzruszyła ramionami. Najwyraźniej prosiła męża, by powiedział jej więcej, ale on milczał.

- Przyjechałaś sama? Przyjaciółka pokiwała głową.

- Powiedziałam, że zostanę tu na noc. Zrozumiał. - Jewgienij zawsze był wyrozumiały... - westchnęła Tonią. - Sama nie wiesz, jakie masz szczęście, że on jest twoim mężem, Raiju - Raiso!

- Błąd! - Raija uśmiechnęła się szeroko. - Ja to do­brze wiem!

Antonia porwała szal Raiji.

- Pożyczam go. Opowiem ci wszystko. Wszystko od kiedy ukradłam łódź do spotkania z Jewgienijem. Niczego nie zataję. Powiedziałam Jewgienijowi, że opowiem to wszystko raz, i tylko raz. Wam. Olegowi... Ale jeszcze tak cholernie długo do wiosny! - Uśmiech­nęła się słabo. - W tym domu nie ma ani kropli alko­holu, moja droga. A ja będę potrzebowała czegoś do przepłukania gardła. Założę się, że ty też...

Powróciła nie sama. Wasilij wyglądał na zażenowa­nego. Ale w jego oczach było zrozumienie.

- Wasia też tego powinien wysłuchać - stwierdziła Tonią. - Poza tym może się zdarzyć, że się rozpłaczę. Może ty też, Raiju - Raiso. Wasilij umie pocieszać. A skoro jesteśmy we dwie, nie jest to niebezpieczne...

- Poza tym tylko ja miałem rum, którego potrze­bowała - dodał Wasilij cierpko, stawiając butelkę na stole. Przyniósł jeszcze szklanki i usiadł koło Raiji. Blisko, lecz nie zanadto blisko.

- Nie muszę zostać - dodał. - I tak dam ci rum. Antonia westchnęła i pogładziła go szybko po po­liczku.

- Schudłeś - stwierdziła. - Może nie umiem się do­brze wysławiać, ale jestem nadal szczera. Jesteś mo­im przyjacielem. Byłeś moim kochankiem. Nadal czuję pomiędzy nami więź. Mało kogo cenię tak wy­soko jak ciebie, Wasia. Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć, mój ty drogi, zakuty łbie?

Wasilij uśmiechnął się lekko. Rzucił zrezygnowane spojrzenie na Raiję, prosząc w ten sposób o wybaczenie.

- Czy nie robisz kłopotów Raiji? - spytał. - Jew­gienij może być zazdrosny...

- Jewgienij na pewno też jest zakutym łbem - uśmiechnęła się złośliwie Tonią. - Ale jeśli naiwnie sądzi, że sprostałbyś nam obu z Raiją - Raisą jednej i tej samej nocy, to chyba świadczyłoby to o tym, że stracił zdolność osądu!

Raija zakaszlała, pragnąc ukryć śmiech. Wasilij po­groził tylko pięścią w stronę Toni. Na jego twarzy błąkał się uśmiech.

- Zabiłam tego człowieka, który zabił Grigorija - oświadczyła niespodziewanie Antonia. Rozpoczęła w samym środku historii, tam gdzie niejako skończyło się i jej życie. Gdzie jakby wstrzymało oddech, zanim nie ruszyło dalej. Wtedy jej własne życie było jedyną rzeczą, jaka jej została. Walczyła o nie, choć sama nie wiedziała, dlaczego.

- Zabiłam go, uderzając złotym posągiem jego bo­ga: klęczącej kobiety z czarą w rękach.

Napotkała szeroko otwarte oczy Raiji.

- Zabiłam go Jumalą, Raiju. Żyłam w cieniu, jaki rzucała. Nienawidzę jej.

Antonia chwyciła butelkę rumu i napiła się prosto z niej. Nawet nie nalała dla przyjaciół. Zrobił to Wa­silij, głównie po to, by Tonią nie wypiła wszystkiego. Ale ani on, ani Raija nie tknęli trunku.

- Jumala kosztowała mnie Grigorija. Kosztowała wszystko, w co wierzyłam. Moje życie jeszcze nigdy nie było tak mało warte jak tam, na wschód od Ura­lu, a na zachód od bagien. O ile wiem, ona nadal tam rządzi. Chyba wytarli z niej krew... - Tonią zaśmiała się zimno. - Żołnierze jej nie znaleźli. Nasłaliśmy ich na nią...

- My? - spytał Wasilij ostrożnie.

- Anastas i ja - odparła Tonią. - On zdążył ożenić się z jedną z nich, w pogańskiej ceremonii. Ona zmar­ła... - Zaśmiała się ochryple. - Byliśmy z Anastasem we władzy różnych bogów. Nam też udzielono ślu­bu. Pewnego rodzaju ślubu...

Spojrzała na nich.

- Ty i Anastas? - spytała Raija z niedowierzaniem.

- Tak, mam dwóch mężów - potwierdziła Antonia. - Ten kraj jest większy, niż myślimy. Mieści o wiele wię­cej, niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić...

Raija przełknęła ślinę. Jej dłoń powędrowała nie­zauważalnie wzdłuż krawędzi ławki, na której sie­dzieli, i odnalazła dłoń Wasilija. Wsunęła się w jej cie­płe wnętrze i splotła ich palce.

Wasilij nie spojrzał na nią, zacisnął tylko dłoń.

- Może opowiesz nam wszystko od początku, Toniu - zaproponował. - Inaczej z Raiją - Raisą nic nie zrozumiemy.

- Od wtedy, gdy odjechałaś z Grigorijem - dorzu­ciła Raija. - Reszta sama przyjdzie. - Przerwała jed­nak sama. sobie: - Gdzie, u diabła, jest teraz Anastas?

- W Wielikim Ustiugu - odparła Antonia bezbarw­nie. - Nie chciał ze mną pojechać, choć uważa, że je­steśmy małżeństwem. Ma na to dokumenty.

- To niemożliwe - zaprotestował Wasilij. - Nawet Anastas powinien to zrozumieć. Jesteś żoną Olega.

Antonia popatrzyła na nich przeciągle, przytrzy­mując ich spojrzenia. Uśmiechnęła się.

- Dojdę do tego. Nie pytajcie mnie za wcześnie. Ale wierzcie mi, że Anastas ma dokumenty świadczą­ce o tym, że Oleg nie jest już moim mężem...

Raija otworzyła usta, by pytać dalej, lecz powstrzymał ją uścisk dłoni Wasilija. W milczeniu pod­ciągnęła kolana pod brodę, okrywając je spódnicą. W domu Antonii i Olega zawsze wiało chłodem od podłogi.

- Opowiadaj - zażądała. - Nie zaczynaj to tu, to tam. Nawet jeśli miałoby to zająć całą noc - opowiadaj!

Gdy skończyła, nie pytali już o nic. Milczeli.

- Nawet nie powtórzę tego, co zawsze mi mówi­łaś, Toniu - odezwała się w końcu Raija. - Nie wspo­mnę ani słowem!

Antonia odpowiedziała jej bladym uśmiechem, opierając się o ścianę. W czasie tej nocy już nie piła więcej rumu poza pierwszym łykiem, który pomógł jej rozpocząć opowieść.

A więc przebyła i tę rzekę.

- To Jumala istnieje? - spytała Raija. Tonią pokiwała głową.

- To zła bogini. I zły lud, który ją czci! Ale Raija pokręciła głową.

- To prześladowany lud. Ciężko doświadczony. Ma tylko tę figurę ze złota, która daje im siłę. Oni nie są źli, Toniu...

Antonia nie odpowiedziała. Nie mogła przecież zmusić Raiji do zrozumienia tego, co czuła. Zobacze­nia tego, co ona widziała. Oczywiście, mogła próbo­wać, ale nie teraz.

W czasie opowieści Antonii ramię Wasilija spoczę­ło na barku Raiji. Raija nie mogła sobie przypomnieć, by przesunęła się w kierunku mężczyzny, ale przecież musiała. Nie pamiętała też, kiedy objęło ją ramię Wa­silija. On też tego nie wiedział. Ale w miejscu zetknięcia ich ciał zapłonął ogień. Ogień, który zyskał na mo­cy, gdy Wasia to odkrył. Wcześniej niemal zapomniał o obecności ukochanej, taką siłę miała historia Toni. Oboje tak bardzo chcieli udowodnić sobie nawza­jem, że to nie jest niebezpieczne, że nadal są przyja­ciółmi, że siedzieli bez ruchu.

- I niczego nie żałuję - obwieściła Antonia zdecy­dowanie, maskując wzruszenie.

- Oleg też swoje przeżył - rzuciła Raija, zerkając na Wasilija. W jego oczach wyczytała ciche ostrzeżenie. Uważał, że nie wszystko można przekazać od razu.

- Wiem - odparła Tonią. Nawet w złotawym świet­le lampy jej twarz wydawała się blada. - Jewgienij mi opowiedział.

Nie musieli więc zastanawiać się dłużej, jak jej to przekazać...

- Miał do tego prawo - westchnęła Antonia. - To ja pierwsza zawiodłam. Nikt go nie może oskarżyć. To ja popełniłam rzecz niewybaczalną. Oleg jest męż­czyzną. Dlaczego miałby żyć samotnie? Przecież opu­ściłam go cztery lata temu. Nie oczekiwałam, że co­kolwiek tu zastanę. Niczego nie oczekiwałam.

- Może nie powinnaś była wracać! - westchnął Wa­silij. Puścił Raiję pod pretekstem dołożenia do pale­niska. Już niemal wygasło, więc musiał klęknąć i roz­dmuchać żar.

Raija patrzyła na niego. Zapamiętywała to jak ob­raz. Zamknęła oczy. Właściwie nie chciała widzieć, jak on rozdmuchuje żar, nie widzieć go przy tej co­dziennej czynności. Nawet w czymś takim mógł kryć się ból. Ból w czymś tak zwyczajnym, jak widok męż­czyzny rozpalającego ogień.

Ból.

A przedtem - to wszystko, co opowiedziała Anto­nia.

Ból zawarty w jej historii.

- Nigdy nie uważałam, że będę mogła tak po pro­stu wrócić - odezwała się Antonia. Mówiła do tych dwojga, którzy byli jej najlepszymi przyjaciółmi. Bra­kowało jej Jewgienija. Ale może on nie zrozumiałby jej opowieści tak dogłębnie jak Raija i Wasilij. Oni mieli wspaniałą zdolność rozumienia rzeczy niewy­powiedzianych. Potrafili zanurzyć się w cudze myśli, w cudzy ból, w niesformułowane jeszcze marzenie - i zrozumieć.

Na pewno niewielu ludzi to umiało.

- O wiele łatwiej byłoby mi tam zostać. Przemie­rzać przestrzenie razem z Anastasem. To takie pro­ste. Moglibyśmy kupić jakieś konie, być wolni... To też mogłoby zapewniać szczęście. Już nie jestem wy­bredna. Akceptuję o wiele więcej. A Anastas...

Zamilkła. Ale ponieważ ani Raija, ani Wasilij się nie odzywali, mówiła dalej:

- ...Anastas nigdy by nie dopuścił, by czyjeś dni by­ły smutne. Zawsze towarzyszą mu śmiech i blask. Z nim nawet szary dzień ma złocistą poświatę. O ileż prościej byłoby pozostać z nim w jego wolności!

- W jego wolności - powtórzyła Raija z łagodnym naciskiem.

- Nie obciążaj go winą za coś, za co biedak nie mo­że odpowiadać!

Raija długo patrzyła na Wasilija, unosząc brwi. Uśmiech błąkał się jej wokół ust.

- Słuchaj! - powiedziała tylko.

- Jego wolność - przyznała Tonią. - A moje dziecko.

- Oleg nigdy się jej nie wyrzeknie - rzekła Raija. - Nie wyobrażam sobie czegoś takiego.

- On ma syna...

- Mężczyźni i ta ich duma. - Raija wzruszyła ra­mionami. - Olga jest jego pierwszym dzieckiem. Nie­ważne, że to dziewczynka. Nie będzie dziedziczyć, ale to jego ulubienica.

- Którą ty wychowałaś - rzuciła Tonią sucho. - Dla­tego, że ja uciekłam - dodała. - Oleg ma w ręku wszystkie argumenty, widzę to. Ale ona jest także mo­im dzieckiem! Nie chcę, by stała się jej krzywda. Mo­gę ofiarować dla niej moje szczęście, jeśli to pomoże.

- Kobiety zawsze coś poświęcają! - westchnął Wa­silij.

Teraz siedział obok Antonii, obejmując ją po przy­jacielsku. W tym uścisku nie było żadnego miłosne­go napięcia, tylko przyjaźń.

Raija widziała to.

Czuła ból.

- Nikt nie żąda ofiar - dodał, mówiąc jakby do nich obu. - Nikt nie chce odbierać komuś innemu jego szczęścia. Czy to może dać radość?

- Olga jest tylko dzieckiem.

- Olga jest człowiekiem - powiedział Wasilij ciepło. Był zmęczony. Miał ciężki dzień, a nocy pozostało już niewiele na wypoczynek. - Nie powinnaś niczego po­święcać, Tonią Bez względu na to, co postanowisz, nie powinnaś niczego żałować.

- Kochasz go? - spytała Raija nagle. - Kim jest dla ciebie Anastas? Powinnaś to wiedzieć. Nie urodziłaś się wczoraj, kochałaś już wielu.

Antonia skrzywiła się. Po policzkach spłynęło jej kilka łez. Wytarła je niezbyt czystym rękawem ko­szuli Wasilija.

- Do cholery, Raiju - Raiso, nie wahasz się przed rozdzieraniem czyjejś duszy na strzępy! Gdybym nie znała cię tak dobrze, wyrwałabym ci kilka twoich czarnych loków!

Raija wzruszyła ramionami.

- Żadna z nas nie jest zbytnio wrażliwa na wyry­wanie włosów!

- Nie rozmawiałyśmy o takich sprawach inaczej niż sam na sam.

- Nie ja poszłam po Wasilija. - Raija była nieporuszona.

- Nie wciągajcie mnie w to! - zastrzegł się mężczy­zna.

Antonia przytrzymała ramię Wasilija, gdy ten chciał ją puścić.

- Stałeś się częścią mojego życia - stwierdziła. - Je­steś częścią życia Raiji. Tak jak my jesteśmy częścią twojego. Niezależnie, czy chcemy tego, czy nie chce­my. Pomiędzy nami trojgiem istnieją silne więzi, Wa­silij. Nie możesz stać z boku. Jesteś częścią całości, mój kochany!

- A w Archangielsku jest tyle zwykłych kobiet! - westchnął Wasilij. - Dlaczego ja wszedłem akurat po­między was? Czuję się, jakbym trafił przez pomyłkę do klatki rysia!

- Zwykłe kobiet są dla zwykłych mężczyzn - po­wiedziała Antonia łagodnie. - Po tych latach spędzo­nych na wschód od Uralu stałam się odważniejsza. Mówię, co myślę.

- ...tak jakbyś wcześniej umiała trzymać język za zębami! - rzucił Wasilij.

- Ty nie jesteś zwyczajnym mężczyzną - powtó­rzyła Antonia.

- A Anastas? - spytała Raija, ziewając. - Czy on jest zwyczajny? Rozumiem, że oboje weszliście w tę grę. Wiele można zrobić, by ratować własną skórę. To normalne. Ale oboje mieliście możliwość przekreśle­nia tego później. Trzymania się na dystans...

- Było zimno - przyznała Antonia. - Marzłam. A nocami na wozie było ciasno...

Wasilij zaczął się śmiać. Puścił Antonię, stanął na szeroko rozstawionych nogach i śmiał się głośno.

- Niezłe wytłumaczenie! Może ja też tak będę mó­wił? Wszędzie może być zimno i ciasno!

- Kocham Anastasa na swój sposób! - krzyknęła Antonia, porwała szal Raiji i uciekła na dwór.

- Może musi przewietrzyć myśli - mruknął Wasi­lij, nie patrząc na Raiję.

Zamknął drzwi za Antonią. Nie zamierzał iść za nią. Ale przemknęło mu przez myśl, że może powi­nien. Pozostawanie sam na sam z Raiją mogło oka­zać się niebezpieczne.

- Kochać... na swój sposób - powtórzył tylko. - To oznacza pewnie zadowolenie się czymś skromniejszym...

Dopiero gdy to powiedział, dotarło do niego, że nie wyczuł podtekstu tych słów.

- Przepraszam, to nie było taktowne - powiedział. Raija roześmiała się.

- Od kiedy zaczęliśmy być taktowni, Wasilij? W Archangielsku nie używa się takiego słowa, przy­jacielu!

- No, nie było to uprzejme - poprawił się.

- Nie tłumacz się! - rzuciła. - Mówmy o Antonii. Nie chcę myśleć o nikim innym. Ona jest moim naj­lepszym przyjacielem. Chcę jej szczęścia.

- On nie żyje - odpowiedział Wasilij, opierając się o krawędź stołu. - Czy to nie tłumaczy wszystkiego? On nie żyje.

- Zdarza się, że w życiu kobiety bywa kilku męż­czyzn - odparła Raija. Nie przepraszała za podtekst swoich słów. - Ale tego, że zostawiła Olgę, jeszcze jej całkiem nie wybaczyłam. Nigdy nie umiałam. Może teraz to naprawi.

- Jesteś wobec niej surowa - stwierdził Wasilij. - Też jesteś kobietą. Nie potrafisz jej zrozumieć?

- Ona jest matką - upierała się Raija.

- Ty nie byłabyś zdolna postąpić jak ona? Raija poczuła łupanie w skroniach, zacieśniającą się obręcz wokół głowy, ból... Dostrzegła jeszcze py­tające spojrzenie Wasilija, zanurzyła się w nie... i oto­czyła ją ciemność.

3

- Do diabła ciężkiego - zaklęła Antonia. - Co z nią zrobiłeś?

Antonia rzuciła szal i podbiegła do Raiji, którą Wa­silij położył na ławie. Pod głową miała jego kurtkę.

Antonia przyłożyła dłoń do policzka i czoła Raiji. Były chłodne.

- Czy ona jest zimna, czy to ja? - spytała zaniepo­kojona. Już zapomniała, że krzyknęła na Wasilija.

- Ty? - spytał Wasilij. W oczach miał niepokój, na twarzy wyraz poczucia winy, lecz nie powstrzymał się od żartu: - Czy ty kiedykolwiek byłaś zimna? Roz­mawialiśmy tylko - dodał cichym głosem, nie spusz­czając wzroku z Raiji. - Nie zrozum mnie źle: nie roz­mawialiśmy o nas. To już przeszłość, rozumiesz?

- O mnie?

Wasilij po chwili skinął głową. Tonią wciągnęła po­wietrze i spojrzała na Wasilija.

- Mogę ci powiedzieć, o czym rozmawialiście - rzu­ciła cicho. - Raija mogłaby zabić za Olgę. Ona mi nie wybaczyła, że odjechałam i zostawiłam córkę.

Wasilij potwierdził.

- Skąd wiesz?

- Po prostu wiem - stwierdziła. A gdy nadal nie spuszczał z niej wzroku, uległa pokusie i dodała: - Ja wiem więcej o Raiji niż ona sama. Wystarczy? Nie mogę cię w to wtajemniczyć.

- Coś wyszło na jaw, gdy była tu Lina... Antonia pokiwała głową. Imię kobiety Olega nie budziło w niej żadnych uczuć. To tylko imię, całkiem ładne zresztą. Nawet się nie zastanawiała, jak tamta wygląda. Nie interesowało jej to. Po prostu przyjęła jej istnienie do wiadomości.

- Jewgienij mi mówił - rzuciła. - Ale to nie wszyst­ko, Wasia. Jeszcze dużo pozostało ukryte. Co jej te­raz powiedziałeś? Przecież musiałeś coś jej powie­dzieć, prawda?

- Spytałam ją, czy byłaby w stanie zrobić coś ta­kiego, jak ty - przyznał Wasilij niechętnie. - Czy mogłaby porzucić dziecko...

Antonia pokiwała głową. Pogłaskała Raiję po wło­sach. Już się rozgrzała, teraz tylko Raija była chłodna.

- Ona to zrobiła? - spytał Wasilij, utkwiwszy swe ja­sne oczy w oczach Toni. - Ona zrobiła to samo co ty?

Antonia milczała przez dłuższą chwilę.

- Jeżeli to się zdarzyło, ukryte jest w jej niepamięci.

- Jewgienij o tym wie? Tonią nie odpowiedziała.

- A więc wie - stwierdził Wasilij. - I Oleg. I ty. Czy te wszystkie kłamstwa są tego warte? Przemilczenie warte swej ceny?

Antonia pokiwała głową.

- Tak - odparła. - Gdybym tak nie uważała, powie­działabym jej wszystko od razu, gdy się obudziła. Ale nie zrobiłam tego. W tym przypadku wierzę w słusz­ność kłamstwa i przemilczenia. Ale w dniu, gdy Jewgie­nij ją unieszczęśliwi, rozbiję tę szklaną kulę, w której siedzi Raija. Wtedy pozna całą swoją przeszłość. Jewgie­nij o tym wie. I nigdy jej nie unieszczęśliwi, Wasia. To też ich łączy. Więc twoje marzenia są beznadziejne.

- Wiem o tym już od dawna - rzucił. - Ale to nie bardzo pomaga.

Wstał. Oparł się o framugę drzwi.

- Pewnie chwilę potrwa, zanim się ocknie. To sa­mo zdarzyło się w czasie pobytu Liny. Wtedy też uciekła. Tak jak teraz od nas. Tak, Toniu, ja wiem, że to beznadziejne. Ale to mi nie pomaga. Jestem jed­nym z tych dziwnych ludzi, którzy muszą mieć wszystko albo nic. Już nie. Lepiej, że żyję bez niej, niż z kimś, kogo bym tylko krzywdził. Nie umiem tak. Co innego ktoś na kilka godzin którejś nocy. To uczciwe. Wtedy i ona, i ja wiemy, o co chodzi. Nie ma mowy o wplątaniu kogoś w życie z kimś... obcym. Nie życzyłbym tego żadnej kobiecie. Chciałem prze­stać widywać Raiję, nie widzieć jej nigdy więcej. Ale nie mogłem. Ona weszła już w moje życie na dobre. Jest matką dla dzieci Dagniji, chyba nawet bardziej, niż była nią Dagnija. Może to okrutne mówić tak o własnej bratowej, bo starała się jak mogła. Nie mo­gę tego zmienić, nie mogę odebrać Raiji dzieci. Jestem jej ogromnie wdzięczny. Nie mogłem zaproponować im nikogo innego. Zresztą tylko ją widziałem jako drugą matkę dla nich. Nie mogę od niej uciec. Ale przestałem już błagać o okruchy, niczego jej nie utrudniam. Na pewno sama to przyzna.

- Ale nie możesz ukryć swoich uczuć - stwierdzi­ła Tonią - choć ona na pewno jest ci wdzięczna, że się starasz...

Antonia okryła przyjaciółkę pledem, mimo że w izbie było ciepło jak latem. Jednak ciało Raiji po­zostawało nadal zimne. Tonią nie była pewna, czy po­winna ją dodatkowo okrywać, ale nie mogła nie spró­bować.

- Czy moje dziecko można pokochać? - spytała niepewnie Wasilija. - Ty przecież znasz się na dzie­ciach.

- Olga może byłaby inna, gdybyś sama matkowa­ła jej przez te lata - rzucił Wasilij bez ogródek.

Tonią aż się skurczyła, ale przyjęła cios.

- Jest taka... dorosła - mówił dalej. - Bardziej roz­sądna, niż można by oczekiwać po dziecku w jej wie­ku. Często mówi jak dorosła. Ale gdy zamknę oczy, słyszę jakby głos Raiji. Wtedy przestaję się dziwić...

Spróbował przywołać w pamięci obraz dzieci. Syn Raiji o wyrazistych rysach twarzy. Ze śmiechem, któ­ry niemal można zobaczyć. Z błyskiem w oku, za­wsze rozjaśnioną twarzą. Ryzykant.

Ale przecież to nic niezwykłego, dzieci na ogół sprzeciwiają się ograniczeniom. Wolą myśleć, że im uda się dokonać tego, czego nikomu się nie udało. Że żadne drzwi nie pozostaną przed nimi zamknięte.

Wasilij pamiętał to z własnego dzieciństwa.

Ale nie przypuszczał, by on był aż tak śmiały jak Misza.

Szalony i gwałtowny”. Tymi słowami go opisywa­no. Na pewno na nie zasłużył, choć nie uważał, by dobrze oddawały jego charakter. Tak samo nie odda­wały charakteru syna Raiji i Jewgienija.

Może także nie można było trafnie opisać Olgi?

- Olga nie rosła w cieniu Miszy - powiedział w końcu Wasilij. Obawiał się, by Tonią nie zrozumiała źle jego milczenia. - Ale na pewno trudno jest żyć obok niego. Musisz zachowywać się zupełnie inaczej, by cię zauważono. Może Olga byłaby bardziej szalo­na i swobodna, gdyby miała inny dach nad głową niż wspólny z Michaiłem. Ale jest, jak jest. Są swoimi przeciwieństwami. Ona jest cicha i zamknięta w so­bie, ale nie umniejsza siebie. Nie pragnie budzić lito­ści. Ale jest bardziej rozsądna, niż można by oczeki­wać po ośmiolatce. Ona jest małą... cholera, Toniu, przecież nie powiem: „kobietą”...

- Może „małą Raiją”? - zaproponowała Antonia. Wasilij pokiwał energicznie głową.

- Tak, właśnie tak! Mała Raija!

Uśmiechnął się szeroko tym swoim niepowtarzal­nym uśmiechem. Błyskały mu wtedy w oczach dzikie ogniki.

- A ładna z niej bestyjka, Jurkowa! Cholernie ład­na! No, ale z taką matką nie mogło być inaczej. Jeśli nie znajdę sobie innej żony, zanim ona dorośnie, oświadczę się o jej rękę. Może, Toniu, zostaniesz mo­ją teściową?

- Chyba prędzej sama za ciebie wyjdę! - odparo­wała błyskawicznie Tonią.

Poczuła jednak ciepło w sercu, słysząc tyle do­brych słów o swojej córce. To i owo ją zastanawiało, ale czuła wyraźnie, że Wasilij naprawdę lubi Olgę. A Antonia nie znała żadnego innego mężczyzny, któ­ry potrafiłby lepiej opisać dziecko niż właśnie Wasi­lij. Mogła mu wierzyć.

Jej córka nie była podobna do innych dzieci. Wy­różniała się. Widzieli to nawet obcy. A może właśnie to chciała usłyszeć?

A czy wszystkie matki nie pragną czegoś takiego usłyszeć o swoich dzieciach? Tonią nie wiedziała.

- Czy Raija mówiła ci o bajkach, które opowiada Oldze?

Ocknęła się z zamyślenia. Spojrzała na Wasilija. Stał pośrodku izby. Szerokie spodnie opadały mu miękko na wysokie cholewy butów. Spostrzegła, że w pasie przewiązał się kolorowym szalem. Koszulę miał białą i zupełnie czystą, a szyję okręcił inną chust­ką. Dopiero teraz do niej dotarło, jak był wystrojo­ny. Przypomniała sobie, że gdy po niego przyszła, stał i zawiązywał tę chustkę.

Zrozumiała, że musiał zauważyć, iż Raija przyje­chała do miasta.

- Bajkach? - powtórzyła Tonią. Pokiwał głową, przeczesując dłonią włosy. Trochę mu się przerzedziły, zauważyła. Wokół jego oczu do­strzegła zmarszczki.

Wasilij nie robił nic, by ukryć swoje słabsze stro­ny. Na pewno nie był tym, który posuwa się do osta­teczności, by zataić, że w jego życiu istniał ból albo że mijające lata pozostawiły na nim ślady. Na pewno też nie chciał zostać zapamiętany jako kobieciarz. To nigdy nie było dla niego ważne.

W każdym razie nie po Raiji.

Wasilij przypomniał sobie jedną bajkę. Olga opo­wiedziała mu ją, gdy miała pięć lat. Od tamtej pory opowiadała ją także Jelizawieta. Nigdy nie usłyszał jej z ust Raiji. Ona zachowywała je tylko dla dzieci.

Szkoda, myślał Wasilij. W bajkach było tyle mądrości.

- Ja nie umiem opowiadać. Na pewno nie bajki - usprawiedliwiał się.

Wywołał tym śmieszek Antonii.

- Coś takiego! - rzuciła. - Biorąc pod uwagę, że je­steś mężczyzną, który naopowiadał kobietom chyba najwięcej bajek, dziwię się, że tak uważasz, mój dro­gi Wasiliju!

- To jest bajka innego rodzaju!

- Musisz mi ją opowiedzieć - upierała się Tonią. - Słyszałeś je, może nawet z ust Raiji - Raisy. Przekaż mi choć odrobinę tego, co zna Olga! To może mi pomóc ją zrozumieć. Może da mi smak tego, czego się po­zbawiłam...

- To Raija powinna ci ją opowiedzieć... Zerknęli na leżącą.

- To jeszcze potrwa kilka godzin - stwierdziła To­nią stanowczo. - A sam wiesz, że nie odejdziesz stąd, zanim ona się nie obudzi.

Wasilij skrzywił się, mrucząc, że coś za dobrze go zna...

- Mów! - zażądała.

- To chyba tę Raija powtarzała najczęściej - zaczął Wasilij. - To właściwie Jelizawieta mi ją kiedyś prze­kazała. Może coś niechcący przekręcę, ale to szło mniej więcej tak...

Wzrok Wasilija złagodniał. Jego głos zaczął prze­kazywać wizję. Właściwie przestał być podobny do jego głosu. Malował postaci, zmieniał intonację... I on twierdził, że nie umie opowiadać!

- Daleko, daleko, w zimnym kraju nad wielkim, białym morzem żyli sobie król, królowa i mała kró­lewna. Król i królowa bardzo kochali swą córeczkę. Miała ciemne oczy i ciemne loki tańczące wokół gło­wy za każdym razem, gdy nią poruszyła, a zdarzało się to często. Jej małe stopy biegały i tańczyły bardzo szybko. Uśmiechała się i śmiała tak, że aż zazdrości­li jej aniołowie.

Król nie był zwykłym królem: nie siedział na tro­nie i nie rządził jak inni królowie. Król władający zi­mowym królestwem nad białym morzem lubił praco­wać. Kochał też morze, niemal tak samo mocno jak swoją małą córeczkę. Dlatego najchętniej pracował na morzu. Żeglował na najpiękniejszych łodziach. Miał najwspanialsze statki, pomalowane na najpięk­niejsze kolory. W zimowym kraju nie rosło wiele kwiatów, lecz królewna mogła z łatwością wyobrazić sobie łąki pełne kwiatów, gdy patrzyła na statki ojca. Zdarzało się, że król żeglował do obcych krajów, tak jak inni królowie. Ale nie po to, by zdobywać nowe ziemie czy rabować. Ten król był miłym królem. Że­glował po to, by handlować. Był kapitanem na naj­wspanialszym statku, nazwanym imieniem królowej. Co roku płynął na zachód, do krajów o skalistym, stromym wybrzeżu, których królewna nigdy nie wi­działa. Sprzedawał tam drewno, a kupował ryby. Na wschodzie ryby są bardzo potrzebne, a na zachodzie łowili ich całe mnóstwo. Za każdym razem, gdy po­wracał, opowiadał córeczce o swoich podróżach. Sa­dzał ją na swoich szerokich barkach tak, by mogła wpatrywać się w dal ich białego morza. Królewnie nie mogło pomieścić się w głowie, że za tym morzem jest jeszcze większe morze. Król opowiadał, że jest naj­większe ze wszystkiego, co widział. Pewnego dnia, mówił, gdy ona dorośnie, podaruje jej statek i pożeglują razem w szeroki świat, by też mogła ujrzeć to morze i wszystkie obce kraje, które on widział. Tak obiecywał jej ojciec, król zimowego królestwa nad białym morzem. Kochał ją bardzo, mimo że musiał często ją opuszczać. Tak już jest, gdy jest się królem takim jak on.

Mała królewna miała najpiękniejszą matkę w całym zimowym królestwie nad białym morzem. Mama by­ła też najmilsza w świecie. Królewna wiedziała o tym i nie zamieniłaby swojej mamy na nikogo innego.

Królowa nie kochała morza. Kochała za to konie. Żaden koń nigdy jej nie ugryzł, nie kopnął ani nie zrzucił. Wszyscy mówili, że ona ma magiczne dłonie do koni. Potrafiła sprawić, by wyzdrowiały chore, po­trafiła ujarzmić najdziksze ogiery. Zabierała córeczkę na sanie zimą i do powozu latem. Pozwalała, by kró­lewna przychodziła do stajni i głaskała konie. Pozwa­lała, by dawała im jeść. Wkrótce konie znały małą księżniczkę równie dobrze jak królową i polubiły ją niemal tak samo jak jej matkę.

Wszystko szło dobrze w zimowym królestwie nad białym morzem. Ale kiedyś, późną jesienią, nadeszły wieści od sióstr królowej. Mieszkały daleko, w innym kraju, choć też nad białym morzem. Siostry królowej zachorowały. Królowa była jedyną osobą, która mogła je pielęgnować. Nikt inny się nie odważył. Królowa bar­dzo kochała swoje siostry, więc pożegnała się ze swoją córeczką - królewną i pojechała. Jej najlepsza przyjaciół­ka, która mieszkała nad rzeką niedaleko pałacu, miała się zaopiekować królewną. Królowa pojechała daleko, do dalekiego kraju, by opiekować się swoimi siostrami. Nie odważyła się wziąć ze sobą swojej córeczki, cho­ciaż ona tego chciała. Niedługo miała nadejść zima. No i bała się, by jej mała córeczka nie zachorowała na to, na co chorowały jej siostry. Była to niebezpieczna cho­roba, dlatego nikt inny nie odważył się ich pielęgnować Nikt nie chciał ryzykować. Tylko ich siostrze, królowej, starczyło odwagi. Serce jej krwawiło, gdy opuszczała swoją córeczkę, ale pocieszała ją i siebie, że niedługo wróci. Poza tym król na pewno pojawi się w pałacu, za­nim nastanie zima i zamarznie morze.

Mijały dni i tygodnie. Mała królewna mieszkała w domu nad rzeką. Miała tam towarzysza zabaw, chłopca w jej wieku, który stał się dla niej niemal bra­tem. Jednak tak tęskniła za swoją mamą, że serdusz­ko jej niemal pękało. Codziennie pytała, kiedy wróci jej mama, królowa. Ale jej mama na niby nie umiała jej odpowiedzieć. Mówiła tylko, że to długa podróż i że pielęgnowanie chorych długo trwa.

Powrócił król. Był bardzo zmęczony po długiej po­dróży. Zasmucił się, gdy nie zastał swojej żony, kró­lowej, w domu. Mała królewna bardzo chciała znów zamieszkać w swoim pałacu, ale jej tata, król, uważał, że powinna nadal mieszkać w domu nad rzeką. On nie umiał zajmować się pałacem, mówił. Królewna miała mieszkać nad rzeką, dopóki nie wróci królowa.

Nadeszło lato, potem znów zima. I nowe lato. Ma­ła królewna wciąż pytała o mamę, królową. Pytała także o tatę, króla. On nadal żeglował na swoich pięk­nych statkach w dalekie kraje. Królewna tęskniła. Ale nadal pamiętała ich twarze. Pamiętała zapach włosów swojej mamy, królowej. Pamiętała jej głos. Pewnej nocy przyśniła jej się mama. Była w dalekim kraju, daleko od białego morza. Królewna nie wiedziała, gdzie to jest, ale widziała swoją mamę. Mama powie­działa, że nie przestała kochać swojej małej córeczki.

Jest teraz w kraju, w którym już nie jest królową. Rządzi nim nie tak miły król, jak tata królewny. Ten król jest zupełnie inny. Gdy królowa pomogła swo­im siostrom wyzdrowieć, usłyszał o tym i zamknął ją w swoim zamku. Powiedział, że dopóki nie uzdrowi wszystkich chorych w jego królestwie, nie wróci do domu, do swojej córeczki i męża.

A w tym królestwie było tak wielu chorych, że kró­lowa zupełnie nie wiedziała, ile czasu jej to zajmie. Ale była odważna i bardzo chciała wrócić do domu. Na­wet jeśli miało to potrwać jeszcze kilka lat, królowa to zrobi. Bo bardzo, bardzo kocha swoją córeczkę. Ni­gdy nie przestała o niej myśleć. Każdego dnia wspo­minała ją, jej ciemne loki i wesoły śmiech. Zawsze, za­wsze za nią tęskniła. I pewnego dnia, gdy już ostatni chory wyzdrowieje, królowa opuści granice obcego kraju i zjawi się w pałacu nad białym morzem. Wró­ci do swojej małej królewny. Tego mogła być pewna. Pewnego dnia królowa powróci...

Wasilij zamilkł i usiadł na ławie koło Antonii.

Antonia nie była w stanie wymówić ani jednego słowa. W głowie miała tylko tę bajkę.

- Pewnego dnia królowa powróci... - powtórzyła w końcu. - Czy Olga w to wierzy? Czy nie jest już za duża na takie bajki?

- Ona opowiedziała ją Jelizawiecie - odparł Wasi­lij. - A Jelizawieta nie wierzy, by jej mama wróciła. Ona wie, że Dagnija nie żyje. Ale bajka jej się podo­bała. Łagodziła jej rany. Jest starsza od Olgi, a jednak bajka podziałała...

- Królowa! - pociągnęła nosem Antonia. Nie sądzi­ła, by mogła jeszcze płakać. Myślała, że wypłakała już wszystkie łzy. Nie wyobrażała sobie, by cokolwiek mogło ją poruszyć do tego stopnia, by płakała. - Sie­bie samą uczyniła nikim! A mnie królową!

- Raija nie lubi się wywyższać - rzekł Wasilij, obej­mując Tonie silnym ramieniem. Suchymi palcami osuszał jej łzy. - A przecież to bajka o małej królew­nie. Oczywiście, że musiała mieć królową jako mat­kę i króla jako ojca. Inaczej nie byłaby prawdziwą królewną!

- Opowiadała wiele bajek? - spytała Antonia. Do­brze się czuła z głową wspartą o ramię Wasilija. Czu­ła znajome, bezpieczne ciepło i siłę. - Wymyśliła nie tylko tę jedną, prawda?

Skinął głową.

- Raija opowiada wiele bajek. Możliwe, że mnie w tym prześcignęła, ale chyba moje bajki dotyczą cze­goś innego, nie sądzisz?

Tonią chichotała, pociągając nosem. Wasilij pew­nie by żartował, nawet leżąc na łożu śmierci. Ta myśl jeszcze bardziej ją rozśmieszyła.

- Raija opowiadała Oldze wiele bajek - mówił dalej Wasilij. - Może pamiętam jeszcze i inną, ale uważam, że to Raija powinna ci ją opowiedzieć. Albo Olga. Mo­że to dobry pomysł, Toniu? Niech Olga opowie ci baj­kę o małej królewnie!

- Czy wszystkie były o niej? Pokiwał głową.

- Tak sądzę. Jelizawieta kręci nosem, gdy ma którąś opowiedzieć. Być może Raija wymyśla inne bajki dla Miszy... Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Boję się poznać ją zbyt dobrze. Nie chcę wnikać w jej życie. To mnie boli. Jej także nie mógłbym ochronić przed bólem.

- Tak żałuję, że to nie ciebie pokochałam - wes­tchnęła Tonią. Wasilij otarł jej ostatnie łzy. Oparł po­liczek o jej brązowe loki. Wspierali się nawzajem, da­wali sobie bliskość i ciepło, poczucie wspólnoty. Ich myśli nadal krążyły wokół bajki.

- Może tak byłoby prościej - przyznał Wasilij. - Wtedy królowa nie opuściłaby zimowej krainy.

- A z drugiej strony - dodała Tonią cicho - nie by­łoby wtedy małej królewny! A królowa właśnie od­kryła, że królewna jest najważniejszą osobą w jej ży­cia Nikt jeszcze nie walczył tak zaciekle o połowę królestwa, jak ja będę walczyła o zdobycie względów tej małej królewny!

Wasilij ścisnął jej ramiona.

- Jesteś kobitką z piekła rodem! - stwierdził z uśmiechem. - Zawsze to wiedziałem.

- Jestem królową zimowej krainy znad białego mo­rza - uśmiechnęła się Tonią w odpowiedzi. - W takiej krainie nie ma kobiet, które się łatwo poddają. My potrafimy stawiać czoło nawałnicom.

- Może ta bajka będzie miała szczęśliwe zakończe­nie - rzucił Wasia - ale cieszę się, że to nie ja będę musiał je wymyślić!

4

- Ani słowa Jewgienijowi! - zażądała Raija. Jej oczy były ciemne, płonęły intensywnie jak żar w ognisku.

Antonia i Wasilij obiecali jej to z wielką niechęcią.

Raija zauważyła tę niechęć. Była blada, wymęczo­na, ale gotowa do walki. Zaatakowała, zanim któreś z nich o tym pomyślało.

- Nie patrz na mnie tym „on - powinien - o - tym - wiedzieć” spojrzeniem! To moje życie i sama wiem, co chcę przemilczeć!

Może czym innym było zachowywanie tajemnicy samemu, a czym innym wymaganie tego od innych, ale Raija nie przejmowała się podobnymi subtelno­ściami. W przyjaźni była lojalna i zdolna do najwyż­szych poświęceń, więc oczekiwała tego samego od swoich przyjaciół.

Nie każdy był w stanie sprostać takim wymaga­niom.

Raija czasem odstraszała ludzi żarem, który nosiła w sercu.

- Jewgienij sądzi, że to mi już mija - dorzuciła ła­godniej, ocierając zimny pot z czoła.

Ani Antonia, ani Wasilij nie wierzyli, że to cała prawda. Ale Raija umiała utrzymywać tajemnice. Ni­gdy nie zdradzała więcej niż chciała.

Tonią i Wasilij tej nocy starali się spać na zmianę. Jednak w momencie, w którym Raija się ocknęła, oboje spali głęboko. Gdy Tonią obudziła się, cała sztywna, w krześle, ujrzała Raiję siedzącą przy stole z twarzą ukrytą w dłoniach.

- W tym nic nie ma - tłumaczyła później. - Żadne­go snu, nic. Całkowita ciemność, nicość. Pustka. Nicze­go nie przeżyłam, a teraz głowa pęka mi na kawałki...

Spojrzała na Wasilija z cierpieniem w oczach.

- O czym my rozmawialiśmy? Pamiętam tylko, że rozmawialiśmy. A potem nic...

- O dzieciach - odparł sztywno. Nie podał szcze­gółów. Może to był klucz do przeszłości Raiji, ale on nie chciał pomagać jej w jego odnalezieniu. Sam nie wiedział, co byłoby dla niej najlepsze.

A już sądził, że zna odpowiedź, że wie, co mogło­by zapewnić Raiji spokój duszy.

Teraz zaświtało mu, że może nie ma jedynej słusz­nej prawdy.

Może ona nie powinna jej znać.

Raija zauważyła jego wahanie. Nie było mu łatwo wytrzymać jej spojrzenie.

Ale nie naciskała go, wiedziała, że to nie ma naj­mniejszego sensu. Wola Wasilija była równie nieugię­ta jak jej własna. Mieli wiele wspólnych cech. Oboje wiedzieli o tym.

- Przeżyłam to, i już - powiedziała w końcu Raija. - Nie ma chyba powodu robić z tego czegoś poważne­go. Czy Tonią przekazała ci jakieś nowe, pasjonujące tajemnice, których nie mogłam usłyszeć?

Wasilij pokręcił głową z uśmiechem.

- Nie wszystko można obrócić w żart - powiedział.

- I to mówisz ty?! - wykrzyknęła Raija, rozpusz­czając włosy, by je upiąć na nowo.

Wasilij zastygł, wpatrzony w Raiję. Jewgienij pewnie widział już tysiące razy, jak Raija rozpuszcza włosy, i znał na pamięć każdy jej ruch. Wiedział, jak zwija wło­sy w węzeł, znał jej wyraz twarzy, gdy to robiła. Raija we wspaniały sposób pomagała sobie przy pracy gry­masami. Nie starała się w każdej chwili być powabna i po prostu robiła miny.

Wasilij uważał, że to rzadka cecha u kobiet. Inne tak się nie zachowywały, w każdym razie on tego nie zauwa­żył. Z takich rzeczy się wyrasta w dzieciństwie, sądził.

Patrzył, jak Raija zwija włosy w węzeł. Wiedział, że nie jest tak ścisły jak u innych kobiet. Wkrótce po­winny się z niego zacząć wysuwać pojedyncze pasem­ka i otaczać twarz lokami, opadać na czoło, wić się po plecach.

- Chyba wszyscy musimy się przespać? - spytała Raija, wstając. Zaprzeczała w ten sposób zdrowemu rozsądkowi: nie poprawiałaby włosów, gdyby na­prawdę myślała o śnie.

Wasilij uznał to za wzruszające. Ale był zmęczo­ny, pewnie jak one obie.

Możliwe, że Raija chciała, by już sobie poszedł. Ale to przecież Tonią go tu zaprosiła.

Antonia nic nie powiedziała, patrzyła tylko na nich. Wasilij domyślał się, że chciała wyczytać z ich twarzy, co dla nich znaczyły te lata. Sprawdzić w ich spojrze­niach, czy zaistniało coś nowego pomiędzy nimi.

Mogła sobie to darować.

To, co on czuł do Raiji, nawet dziecko umiałoby nazwać. A Raija nie zmieniła stosunku do niego.

On był jej przyjacielem. Nikim innym. Oczywi­ście, możliwość bycia jej przyjacielem sama w sobie stanowiła nobilitację. Nie dla wielu Raija otwierała swoje serce. Była ostrożna z natury. Może miała ja­kieś złe doświadczenia? Na ogół nikt nie trzyma lu­dzi na dystans po roku znajomości.

- Ja najlepiej wyśpię się we własnym domu - powiedział z uśmiechem, ale z powagą w oczach.

Takiego właśnie ludzie go znali. Już nie pytali, cze­mu jest właśnie taki. Wielu wiedziało. Zresztą, nie warto było pytać.

On nigdy nie odpowiadał.

Antonia powoziła. Jechały wzdłuż Dwiny. Słońce sta­ło już wysoko. Antonii pociły się dłonie, ale pewnie trzy­mała wodze. Traktowała konie spokojnie jak zwykle.

Z ludźmi mogło być gorzej.

Ubrała się w szerokie spodnie. W pasie przewiąza­ła się kolorowym szalem. Założyła skórzaną kurtkę, poplamioną i niezbyt ładną, ale ciepłą. Włosy tańczy­ły jej swobodnie na wietrze. Nie włożyła chustki, jak czyniły to mężatki.

- Oni i tak wiedzą, że jestem żoną - rzuciła do Ra­iji, zanim ta cokolwiek powiedziała. Raija też nie lubi­ła nosić chustki. Gdy było chłodno, owiązywała głowę i ramiona szalem, który mocowała w pasie. Na zimę miała dodatkowo futrzaną czapkę, która przypomina­ła nieco czapki męskie. Niektórzy nawet żartowali, że żona Jewgienija Bykowa wolałaby być mężczyzną.

Ale ani Raija, ani Jewgienij nie przejmowali się tym zbytnio. Ludzkie gadanie nie znaczyło dla nich wie­le. Zresztą za często o nich nie rozmawiano.

- Jeśli nie marzniesz, to w porządku - powiedziała cicho. Nie dotyczyło to stroju Toni ani pogody. - Je­śli nie będziesz gwałtowna, wszystko pójdzie dobrze.

Antonia nic nie odpowiedziała, zacisnęła tylko zęby.

Raija zastanawiała się, jakie obrazy przesuwają się teraz przed oczami Toni. Czy pamięta to niemowlę, które z takim trudem urodziła? Pamięta krągłe policz­ki małej? Pierwsze kroki? Pierwsze dźwięki, które ro­dzice z takim zapałem uznają za pierwsze słowa?

Raija nie wiedziała. I nie chciała pytać. I nie chcia­ła przekazać jej własnych myśli.

Raija myślała o ośmioletniej Oldze.

Mogła to uczynić. Znała ją równie dobrze jak swoje rodzone dziecko. Czuła, że kocha ją tak samo jak Mi­sze. Olga stała się jej dzieckiem, jej małą dziewczynką...

Coś zapiekło ją w piersiach. To, czego przestała się spodziewać, jednak nadeszło. Raija nie wierzyła, by Tonią wróciła.

Raija wierzyła, że Olga pozostanie jej córeczką.

Ale Olga jest córką Antonii. Antonii, która ją zo­stawiła. Która nie powinna mieć prawa wracać po czterech latach nieobecności i nazywać siebie matką...

Raiję kłuło serce. Czuła tyle bólu. Tyle pustki. Ty­le tego, czego nie chciała, by wyszło na jaw...

Kochała Antonię.

Coś głęboko w niej rozumiało Antonię; także to niewybaczalne, czego się dopuściła.

To była gorzka świadomość. Bolesna. Raija nie chciała wnikać w ten ból. Zawierał zaułki i ślepe ulicz­ki, w których nie chciała się zagubić. Może coś by zrozumiała, ale bała się tego.

Teraz Antonia wróciła znikąd, by zabrać Olgę. By odebrać Raiji jej kochaną córeczkę. Jej kwiatuszek. Jej małą dziewczynkę.

Antonia miała do tego prawo.

Mimo że odjechała od Olgi w pośpiechu i że nie było jej przy córce przez połowę jej życia, to jednak Antonia ją urodziła. Raija pamięta tę chwilę. Olga ni­gdy nie stanie się jej dzieckiem.

Mogła tego chcieć. Mogła o tym marzyć, ale tak ni­gdy nie będzie.

Raija kochała zarówno Antonię, jak i Olgę. Musia­ła stłumić swój ból i nie utrudniać im spotkania.

- Czuję się tu bardziej w domu niż w Archangielsku - powiedziała Antonia, gdy zbliżyły się już do do­mu Raiji nad Dwiną.

Powstrzymała nieco konia. Chciała ogarnąć wszystko wzrokiem. Potrzebowała też czasu na na­branie sil przed tym, co ją czekało. Nie była w stanie niczego przewidzieć, mogła jedynie mieć nadzieję...

- Może dlatego, że przez ostatnie lata bywałam głównie na pustkowiu - mówiła dalej. Milczenie Ra­iji przytłaczało ją. Przerażało.

Nagle poczuła się straszliwie samotna.

- Miasta i zbyt dużo ludzi od razu mnie odpychają. Popuściła wodze koniowi. Budynki zagrody rosły w oczach. Tonią czuła, jakby skradały się ku niej, a ona stała w miejscu.

Oczekiwanie.

Strach.

Ośmioletnia Olga także ją przerażała.

Jewgienij wyszedł im na spotkanie na podwórze. Zmarszczone czoło zdradzało niepokój. Pomógł An­tonii zejść w wozu. Raija zeskoczyła sama.

- Musiałem wyjaśnić Oldze, dlaczego Raija zosta­ła na noc w Archangielsku - rzekł cicho do Antonii.

Sposób, w jaki to powiedział, ukłuł Tonie prosto w serce. To nie był najlepszy sposób przekazania jej dziecku wiadomości, że mama wróciła.

Ale Jewgienij widocznie się nie zastanawiał. Po prostu powiedział prawdę tak, jak czuł.

- Co na to Olga? - spytała Antonia, oglądając się przez ramię w stronę okna domu.

Może miała nadzieję, że ujrzy twarz dziecka przy­ciskającego nosek do szyby...

Ale nie było tam nikogo.

Antonia, mrugając, przegoniła łzy. Była blada. Z całych sił starała się ukryć zawód, lecz na próżno.

Jewgienij objął ją swym silnym ramieniem i uścisnął.

Antonia wyczuła, że on i Raija wymieniają spoj­rzenia za jej plecami, ale nie przejęła się. Mieli do te­go prawo.

Olga nie była tylko jej dzieckiem. Nie tylko jej i Olega, lecz także córką Raiji i Jewgienija. Nie my­ślała o tym wtedy, gdy powierzała Olgę opiece Raiji. Wtedy nawet nie myślała, że wróci.

- Co powiedziała? - powtórzyła pytanie Tonią. - Powiedz mi, Jewgienij, nie musisz niczego łagodzić...

Błagała go spojrzeniem o prawdę. O nic więcej, i o nic mniej.

W jego twarzy dostrzegła ślady... współczucia!

Nie chciała więcej wiedzieć. Ukryła twarz na pier­si Jewgienija. Poczuła bijące od niego ciepło, jego za­pach. Przypomniał jej przeszłe lata, gdy nie należała do nikogo, a wolność dla nich obojga stanowiła naj­większą wartość.

Jakże to było dawno!

Żadne z nich nie sądziło wtedy, że miłość może ich aż tak zniewolić. Wtedy śmiali się z tych, którzy da­li się zaplątać w sieć uczuć.

Wtedy na pewno nie przypuszczali także, że moż­na kochać dziecko aż do bólu.

To było w innej epoce.

Głos Jewgienija dotarł do niej z daleka, choć jego usta niemal dotykały jej włosów.

- Misza i Olga wzięli rano konie i pojechali. Mają ze sobą jedzenie na cały dzień...

- Nie mogłeś... - zaczęła Raija. Antonia słyszała jej głos jak przez watę. Poczuła tylko, jak Jewgienij ściska ją mocniej.

- Mogłem zatrzymać ją na siłę - powiedział opano­wanym głosem. - Ale nie chciałem. To nie byłoby słusz­ne. Olga jest dzieckiem, a nie psem na smyczy. Ona wróci. Po prostu pragnęła poczuć wiatr na twarzy...

Antonia wysunęła się z objęcia Jewgienija. Nie by­ło dla niej przeznaczone.

W piersiach miała pustkę i ból.

Wiatr na twarzy?

Uśmiechnęła się. A więc mimo bólu było to moż­liwe. Poczuła delikatne ciepło w otwartej ranie.

Sama była trudnym dzieckiem. Często krzykiem i tupaniem wyrażała swoje przekonania, nie przejmu­jąc się najbliższymi. Może nigdy się tego nie nauczyła...

- Z pewnością to moja krew - rzuciła Tonią drżą­cym głosem i zdołała spojrzeć Raiji i Jegienijowi pro­sto w oczy. - Dobrze jeździ?

Przeszła jej przez głowę myśl, że Olga spadnie z konia. Idiotyczna, oczywiście. Olga miała osiem lat i na pewno na tyle dobrze trzymała się w siodle, by nie spaść. To oczywiste!

- Tak, bo jest twoją córką - odparła Raija, targając włosy Toni. Ujęła ją pod ramię i pociągnęła w stro­nę domu. - Jewgienij zajmie się koniem. Chodźmy do środka. Oni nie wrócą szybciej tylko dlatego, że bę­dziemy tu stać. A Olga zawsze umiała się utrzymać na końskim grzbiecie. Misza też dobrze jeździ, ale ona jest nawet lepsza. Cieszy cię to, prawda?

Tonią uśmiechnęła się. Tak, cieszyło ją to. A jesz­cze bardziej fakt, że dowiadywała się czegoś nowego o swoim dziecku. Czuła, jakby obraz córki, który miała w głowie, zyskiwał nowe kolory.

Widziała teraz Olgę wyraźniej.

- Czy ona mnie nienawidzi? - spytała.

Stały w kuchni Raiji. Tonie ogarnęła melancholia. Tyle wspomnień wiązało się z tymi ścianami... I one tyle czasu patrzyły na jej dziecko!

- Czy to dlatego pojechała?

- Ona przecież nie odmówiła spotkania z tobą - odparła Raija. - Jewgienij by to przekazał. Ale ta wiadomość zaskoczyła ją. Oszołomiła. Musiała się otrząsnąć, jeżdżąc konno. Może to i dobrze, że do­wiedziała się o twoim powrocie, zanim cię zobaczy­ła. Może to dobrze, że nie zaskoczyłyśmy jej. Mog­łaby się czuć upokorzona. Ale przecież nie zawsze myślimy słusznie...

Antonia zaśmiała się nerwowo.

- Tak, to byłby po prostu napad - rzuciła. Usiadła. Poczuła nagle, jak jest zmęczona. - Krzywda - doda­ła. - Tak odebrałoby to dziecko.

Już dawno nie myślała w ten sposób. Wiele lat nie czuła się matką i pozwoliła sobie zapomnieć, w jaki sposób myśli dziecko.

- Ale tak bardzo chciałam ją zobaczyć...

To było jej usprawiedliwienie. Jako dorosła brała najpierw pod uwagę własne potrzeby. Antonię ude­rzyła myśl, że ten właśnie błąd najczęściej popełnia­ją dorośli. Dzieci są małe i łatwo uznać, że ich uczu­cia i myśli też są małe i nieważne.

Antonia poczuła wstyd. Już dawno nie myślała o innych, tylko o sobie. Już dawno nie czuła, że inna osoba jest ważniejsza niż ona sama. Mimo to nadal nie żałowała swoich decyzji.

Nie zmieniłaby niczego.

Musiała odjechać. Musiała żyć tak, jak żyła.

Nie pociągnęła Olgi za sobą w niepewną przy­szłość. To też był rodzaj troski o dziecko. Może inni nie patrzyli na to w ten sposób. Olga miała wszelkie powody, by czuć się porzucona.

Antonia zrozumiała, że nie powinna oczekiwać za­ufania ze strony córki. Nie teraz. Nie od razu. Naj­pierw Olga musi się przekonać, czy Antonia jest te­go warta.

Ale żywiła nadzieję, że znów się zbliżą. Znaczyło to dla niej teraz więcej niż cokolwiek innego.

- Olga i Misza często są sami na dworze - powie­działa Raija głosem pełnym rozsądnej troski. Tonią poczuła nawet, że ta troska obejmuje i ją. - To nie pierwszy raz. I na pewno nie ostatni. Oni potrafią da­wać sobie radę. Dobrze im zrobiło, że mieli siebie, wiesz? Nigdy nie byli sami, zawsze mogli na siebie li­czyć. To dawało im poczucie siły. Są wspaniałomyśl­ni, mogą wybaczać nam także nasz... brak rozsądku.

Antonia nie wiedziała, czy właśnie te słowa pragnę­ła usłyszeć, ale pomogły. Były niczym okład z ziół na rozjątrzoną ranę.

- Chcesz zobaczyć ich pokój? - spytała Raija. TAK! chciała krzyknąć Tonią. Wiedziała, gdzie jest, znała jego ściany i sufit. Sama tam sypiała.

Ale pokręciła głową.

Sprzeciwiała się temu, co czuła, ale nie mogło być inaczej.

Bardzo pragnęła zobaczyć ten pokój. Możliwe, że powiedziałby jej więcej o córce. Mógłby dodać żyw­szych barw do jej obrazu.

Ale Olga powinna poczuć do niej zaufanie. To Ol­ga powinna jej go pokazać. Nie wolno zaglądać tam ukradkiem, podczas nieobecności dzieci.

- Później - rzuciła tylko. Nie chciała tłumaczyć. Nie mogła. Otoczyła się murem.

Czekała.

Nadeszło popołudnie. Antonia przyłapała się na tym, że niepokoi się o dzieci. Wyobrażała sobie wie­le niebezpieczeństw, które mogły je spotkać. Spytała Raiję, czy ona się nie boi, pragnąc, by potwierdziła.

Raija wzruszyła tylko ramionami.

Jewgienij pojechał do Archangielska. On nie miał wolnych dni. I to go cieszyło.

- Oni wrócą - powiedziała Raija pewnym tonem. Już to wcześniej przeżywała. Już wiele razy wyjeżdża­li i wracali.

Antonia była matką małego dziecka. Otaczała Ol­gę stałą opieką.

- Oni mają się stać prawdziwymi ludźmi - mówiła dalej Raija. - Nie staną się nimi, jeśli będziemy trzymać ich na smyczy. Nie staną się nimi, jeśli bę­dziemy im dyszeć na karki. Musimy pozwolić im na uczucia. Muszą móc pobyć sam na sam ze swoim gniewem czy radością. Nie możemy wkraczać w ich życie tylko dlatego, że jesteśmy ich rodzicami i że ma­my przydzieloną przez Boga władzę nad nimi. Nie dano nam takiej władzy, Toniu... Może trudno to przyznać, bo chcemy żyć poprzez nich i dla nich, i z nimi. Ale ani nam, ani dzieciom nie wyjdzie to na dobre. To jest niesłuszne.

- Prawdziwi ludzie... - powtórzyła Tonią. - Speł­nieni ludzie... Uważasz nas za takie? - Tonią spojrza­ła na Raiję pytająco. - Czujesz się spełniona?

- Nie wiem - odparła Raija szczerze. - Sądzę, że to dlatego, że nie pamiętam. Czuję, że jakiejś części sie­bie nie obejmuję. Nie wiem, czy byłoby inaczej, gdy­bym nie miała luki w pamięci. Może istnieją powody, że pamięć mi nie wraca. Może byłoby to zbyt bolesne...

Rozmawiały dalej, nawet gdy usłyszały stukot ko­pyt końskich na zewnątrz. Udało im się to.

Antonia musiała jednak wyjrzeć przez okno. Zo­baczyła, jak Olga swobodnie zeskakuje z konia, jak wstrząsa głową... Zamarła, gdyż rozpoznała w ru­chach córki swoje ruchy! Córka robiła wszystko do­kładnie jak ona!

Coś ścisnęło jej gardło, ale nie wolno jej było pła­kać! To byłoby zbyt wiele dla dziecka. Powinna być ostrożna.

- Wasia opowiedział mi jedną z twoich bajek - rzu­ciła Antonia. Usiadła, lecz nasłuchiwała całą sobą.

- Wasilij? - zdziwiła się Raija. Rzadko używała zdrobnienia jego imienia, nie czuła takiej potrzeby. - Nawet nie wiedziałam, że je w ogóle słyszał. Opowiadam je przecież tylko dzieciom. Stare, dobre bajki, albo nowe...

- ...równie dobre - dokończyła za nią Antonia. - Każdy lubiłby bajki pasujące akurat do jego sytuacji.

- Łatwiej jest opowiadać bajki, niż próbować prze­kazywać swoje zdanie - odparła Raija. - Łatwiej niż być dorosłym, który mówi, jak się mają zachowywać. Ist­nieje wiele sposobów wychowywania małych trolli...

Antonia uśmiechnęła się słabo. Raija dobrze wie­działa, o czym mówi.

Otwarto wejściowe drzwi. Usłyszały odgłos kro­ków dwóch par nóg. Szybkich. Gwałtowne ruchy. Ściszone głosy i śmiech przeznaczony tylko dla nich dwojga.

I oto stała przed Antonią. Ciemnooka, o płonących policzkach otoczonych ciemnymi kędziorami. Spię­ta, uważnie obserwująca. Doskonale wiedziała, przed kim stoi. Miała twarz podobną do twarzy Antonii - ale jednocześnie niepodobną. Miała w sobie dużo po­wagi Olega. Zwłaszcza teraz, gdy tak stała, pełna czuj­ności, oczekiwania, krytyki; gotowa do ucieczki, jeśli Tonią ją zawiedzie. Jak zwierzę, gotowe zniknąć, gdy zwietrzy człowieka.

Czy Olga wyczuwała jakieś niebezpieczeństwo?

Antonia nie umiała sobie odpowiedzieć. Mogła tylko wpatrywać się w córkę, nie mogąc się nią dość nasycić. Dostrzegała w niej wciąż nowe cechy. Zaskoczyła ją mieszanka samej siebie i Olega. Nie rozumiała, w jaki sposób dziecko mogło się aż tak zmienić.

Widziała, że pomiędzy tą Olgą, którą pamiętała, a Olgą, która przed nią stała, była przepaść.

Raija powiedziała, że Olga się nie zmieniła. Ale Ra­ija obserwowała jej rozwój z dnia na dzień. Nie za­uważała różnic. Dla Raiji nie istniały.

Ból.

Teraz Antonia widziała twarz dziewczynki, w któ­rej już były widoczne rysy osoby dorosłej. Zrozumia­ła, dlaczego Wasilij twierdził, że Olga będzie piękno­ścią. To prawda. Ona już była ładna niczym kwiat wczesną wiosną. Na szczęście jeszcze dużo brakowa­ło do pełni lata.

Misza trzymał się w tyle. Olga przerosła go o pół głowy, ale przecież była od niego starsza. Miał niemal tak ciemne włosy, jak Raija. Był do niej tak podob­ny, że jako dziewczynka na pewno byłby ładny. Ale w jego twarzy przebijały także rysy Jewgienija.

Antonia wolałaby, by Olga i Misza nie zmienili się tak bardzo przez te cztery lata.

- Czy królowa znad białego morza powróciła do domu? - spytała Olga pewnym tonem. Było coś wy­zywającego w sposobie, w jaki uniosła podbródek.

Antonia poczuła ulgę, że Wasilij opowiedział jej właśnie tę bajkę.

- Podróż była długa, ale nic nie zdołało mnie po­wstrzymać - odpowiedziała jej głosem zmienionym ze wzruszenia. Czy ośmiolatka uzna, że płaczący dorosły jest głupi?

- Zostaniesz tu, czy też odjedziesz jak król znad białego morza?

- A co byś wolała? - spytała Antonia, choć zdawa­ła sobie sprawę, że nie powinno się składać takiej od­powiedzialności na ramiona dziecka.

- Nie wiem - przyznała Olga szczerze.

Tonią poczuła się jak smagnięta szpicrutą. Jednak wiedziała, że powrót nie będzie prostą sprawą. Mu­siała jeszcze odzyskać całe królestwo.

- Myślałam o tobie - powiedziała Antonia. To by­ła prawda, ale słowa jakby straciły na wartości. My­śli nie mogły nikogo obejmować. Myśli nie mogły po­cieszać, gdy ktoś upadł, obcierając kolana do krwi. Myśli nie potrafiły nikogo uspokoić, gdy ciemność straszyła szepczącymi głosami.

- Czy ja muszę wrócić do... domu? - spytała Olga. Nadal stała w miejscu, a jej spojrzenie krążyło mię­dzy Raiją a Tonią.

Raija spojrzała na przyjaciółkę. To musiała być jej decyzja.

- Bardzo bym tego chciała - powiedziała po chwi­li Tonią. - Ale, oczywiście, to ty postanowisz, kiedy. Nie mogę cię zmusić. Nie mam ochoty cię zmuszać.

Olga pokiwała głową.

- Chcę zostać tu - oznajmiła, nie spuszczając z matki oczu. - Przynajmniej na razie - dodała.

Antonia zastanawiała się, czy córka zrobiła to z li­tości.

5

- Czegoś chyba oczekiwałam - powiedziała Tonią do Wasilija. - Czegokolwiek...

Siedzieli w pomieszczeniu dla woźniców w jej staj­ni. Antonia posłała po niego, gdy tylko wróciła.

Raija namawiała ją, by została. W domu nad Dwiną starczyłoby miejsca i dla niej. Izby nie były może zbyt duże, ale nigdy nie brakło im gościnności.

Antonia nie mogła jednak zostać.

Wasilij zjawił się z butelką rumu. Antonia nie mia­ła pojęcia, skąd ją wyczarował. Pozostało to jego ta­jemnicą. Wezwała Wasię, bo prostu nie mogła być sa­ma. Zresztą tylko z nim mogła teraz rozmawiać.

Swoimi uczuciami nie była w stanie podzielić się z Raiją.

Jeszcze nie.

Dzisiaj Raija zwyciężyła, choć pewnie nawet tego nie chciała.

- Chyba nadużywam twojej przyjaźni - rzuciła To­nią.

- Może i tak - przyznał Wasilij. - Ale ponieważ tak dawno tego nie robiłaś, jeszcze się nie zmęczyłem.

Długo czekał, aż Tonią zacznie mówić. W końcu sam spytał:

- Było ciężko?

Tonią wyciągnęła ku niemu dłonie odwrócone wnętrzem ku górze.

- Nie widzisz, jak krwawię? - powiedziała bez cie­nia uśmiechu. - Nie jestem w stanie nienawidzić Ra­iji - dodała cicho. - Ale niemal pragnęłabym, bym mogła. Może to niesprawiedliwe. Jest mi źle. Czuję się zawiedziona. Pewnie jakaś siła wyższa śmieje się teraz szyderczo, ale ja czuję zawód! Moje dziecko wo­lało zostać u Raiji. Mój dom stał się podwójnie pu­sty, Wasia!

On też znał to uczucie. To, o którym mówiła te­raz Tonią.

- Jak sądzisz, kto cię zawiódł? - spytał bez ogró­dek. - Olga czy Raija?

- Raija - odparła Tonią bez zastanowienia. Ocze­kiwał takiej odpowiedzi.

- Jestem niesprawiedliwa, wiem - dodała, zanim zdołał cokolwiek powiedzieć. Nawet nie wiedział, co mógłby albo powinien odpowiedzieć. Może tak wła­śnie miało być?

- Ale Raija mogła poprosić Olgę, by z tobą poje­chała, co? - uśmiechnął się szeroko. - Przecież pew­nie by się jej udało.

Tonią pokiwała głową. Tak myślała, ale skąd on mógł to wiedzieć?

- Ale właściwie byłabym zła, gdyby tak zrobiła - przyznała. - Chcę, by Olga przyszła z własnej woli. Nie dlatego, że ktoś zdecyduje za nią. Że ją zmusi. Rozumiem, dlaczego ona nie chce...

- Jesteś kimś obcym - tłumaczył Wasilij, ujmując jej dłonie delikatnie. Pochylił głowę i po prostu współczuł Toni. - Ta królowa, o której opowiadała Raija, istnieje tylko w bajkach. Sądzę, że Olga zro­zumiała to już wcześniej. Nie pamięta cię inaczej. Zachowała jedynie mgliste wspomnienia, mimo że Raija faszerowała ją opowieściami o tobie. Ale to nie to samo.

- Nie - odparła Antonia. Wolałaby chyba, by Wa­silij nie był tak przenikliwy. Ale jednocześnie była mu za to niezwykle wdzięczna. Czuła się taka rozdarta.

- Co zrobiłabyś na miejscu Raiji? - zastanawiał się. Antonia na końcu języka miała oskarżenie, że Wasia zawsze będzie bronił Raiji, ale zmilczała. Wiedzia­ła, że nie ma racji.

- To samo, co zrobiła Raija - westchnęła. - Nie ro­zumiesz, jakie to wszystko jest dla mnie trudne?

- Nie - odparł z pełną powagą. - Szczerze mówiąc, nie rozumiem!

Ich spojrzenia spotkały się - i oboje wybuchnęli śmiechem. To było dobre lekarstwo.

Antonia zgasiła lampę. Okienko pomieszczenia wychodziło na zaułek, którym rzadko kto przecho­dził. Mimo to Tonią wyjrzała na zewnątrz.

- Co oni sobie o mnie myślą? - powiedziała cicho. - Światło w stajni o tak późnej porze... Sądzą pewnie, że uwodzę któregoś z woźniców.

- A jeśli zobaczyli mnie, to są przekonani, że tur­lamy się razem po sianie.

Tonią zaśmiała się. Śmiech dobrze jej robił, odga­niał czarne myśli.

- Wiesz co, Wasilij? - wyznała. - Nie traktuj tego jak plamy na twoim męskim honorze, ale naprawdę nie mam na to ochoty. Zupełnie nie...

Roześmiał się.

- Gdybym przypuszczał, że chodzi ci o moje cia­ło, Toniu, to bym nie przyszedł!

- Zwykle odpowiadasz na wezwanie? Pokiwał głową. Antonia popatrzyła na swoje dłonie.

- Ale mam czarno pod paznokciami! To pamiątka po bagnach na wschód od Uralu. Boże broń, żebym kiedyś znów tam trafiła! Jeszcze czuję odór tego ba­gna, w którym o mało się nie utopiłam...

- Co z Anastasem? - spytał Wasilij. Mówienie o ba­gnie stanowiło dla Antonii rodzaj ucieczki. Wasilij wyciągnął korek z butelki. Nie mieli szklanek. Pili prosto z butelki i szło im całkiem dobrze.

- Właśnie, co z Anastasem? - powtórzyła pytanie Antonia, opierając się o ścianę. Belki wydały jej się niezwykle zimne, choć wcale nie marzła. - Kochany, miły, młody Anastas! Poczucie humoru i rozsądek w pełnej harmonii. Tak ładny, że aniołowie muszą mu tego zazdrościć, jeżeli istnieją jakieś anioły. Tak pełen wiary, że nie ma rzeczy niemożliwych. Pełen nadziei, mimo własnych upadków i niepowodzeń. Co z Anastasem, Wasia? Co mogę z nim zrobić? On uwa­ża, że mnie kocha. Ja przypuszczam, że go kocham. Czy to wystarcza?

- Pytasz niewłaściwą osobę - westchnął Wasilij. - Jeśli o to chodzi, nie mogę odpowiedzieć. I nie chcę. A Oleg?

Zaśmiała się.

- Nie pamiętam, jak on wygląda... Nieładnie to brzmi, prawda?

Popatrzyła na Wasilija pytająco. On nie potrafił jej potępić za słowa o mężu. Bywały cięższe grzechy.

- Nie zapomniałam go tak całkiem - pospieszyła dodać Tonią. - Aż tak okropna nie jestem. Ale nie umiem złożyć w całość wszystkich jego cech. Nie umiem stworzyć z nich obrazu Olega. Czy nie ozna­cza to braku miłości, jeśli nie pamięta się twarzy part­nera? - Zamyśliła się. - Ale pamiętam wiele z jego ge­stów. Pamiętam, jak zmieniał się jego głos. Pamiętam, jak na mnie patrzył... Ale nie wiem, jak on wyglądał!

Wasilij miał ochotę powiedzieć, że Oleg na nic in­nego nie zasługiwał. Nic nie mógł poradzić na to, że stał po stronie Toni.

Nie miał nic przeciwko Olegowi. Nic konkretne­go. Nawet nazywał go przyjacielem. Oleg był przyja­cielem. Ale nie w ten sam sposób, jak Antonia. Ci, którzy twierdzili, że przyjaźń pomiędzy kobietą a mężczyzną nie jest możliwa, nie mieli o tym poję­cia. Albo nie poznali Toni.

Wasilij nigdy nie rozmawiał aż tak poważnie z mężczyznami. To kobiety dostrzegały jego najlep­sze cechy. Najsubtelniejsze.

Mężczyźni nie pozwalali innym mężczyznom na taką bliskość. Żaden z nich nie mógł drugiemu poka­zać ran, które lizał w samotności.

- Powinnam wyjechać, zanim on wróci? Antonia rzadko pytała o radę. Nie było to do niej podobne. Wasilij zmieszał się. Nie wiedział, czy ona naprawdę chciała uczciwej odpowiedzi, czy tylko pragnęła usłyszeć potwierdzenie własnej decyzji.

- Nie powinnaś - odparł w końcu. - Skoro wróci­łaś, musisz na niego zaczekać. W przeciwnym razie całkiem zniszczysz mu dobre imię. Nie tylko w Archangielsku, ale i nad całym Morzem Białym. Będą o nim opowiadać anegdoty. O mężczyźnie, którego ta sama żona opuściła dwa razy. Musisz dać mu szan­sę, by choć porozmawiać. Jeśli wyjedziesz... może to zniszczyć opinię i Olega, i naszą. Dobrze wiesz, jaką siłę mają plotki. Też musiałaś to odczuć.

Antonia wpatrywała się w Wasilija, zdumiona. Mo­że i sama mogła dojść do tych wniosków, ale czymś innym było usłyszeć je z jego ust. Zaskoczyło ją to.

Poprawiła się na krześle, podciągnęła nogi pod sie­bie. O ile było to łatwiejsze, gdy się nie musiało jed­nocześnie myśleć o spódnicy! Przemknęło jej przez myśl, że ten, kto wymyślił spódnice, musiał nie lubić kobiet. Dlaczegóż inaczej kazałby im chodzić w czymś tak niewygodnym i ograniczającym ruchy?

Tą myślą nie mogła się podzielić z Wasilijem. Na pewno nie teraz.

- Czy zdarzają ci się jeszcze odloty, Wasia? - spyta­ła miękko, niemal niewinnie, choć z zainteresowaniem w oczach wpół ukrytych pod ciemnymi rzęsami. - Tak jak kiedyś - dodała, pomagając sobie wymownymi ge­stami. - Widują cię ludzie w karczmach Archangielska z kubkiem wysoko uniesionym nad głową, przyjacie­lu? Zdarza się, że tańczysz na stole z przewiązanymi oczami, z butelką norweskiego trunku za pazuchą?

Wasilij zaśmiał się.

- No, dawno tego nie robiłem - przyznał. - Toniu, ja skończyłem już trzydzieści trzy lata. Mija mi pierwsza młodość. Nie powinno się zabierać grze­chów młodości w strefę siwych włosów. Jestem już starszy od Zbawiciela.

Antonia spojrzała na Wasilija przenikliwie. Odsta­wiła butelkę. Zastanawiała się, czy w życiu przyjaciela w czasie jej nieobecności nie wydarzyło się więcej, niż mówiła to Raija.

Owszem, nie było całkiem niezwykłe, że wspomi­nało się wiek Chrystusa jako punkt odniesienia. Cza­sem ważniejszy niż okrągłe dziesiątki.

Ale chyba Wasilij nie stał się nagle w połowie ży­cia osobą wierzącą?

Taksowała go uważnie wzrokiem, choć zdawała so­bie sprawę, że czegoś takiego nie da się zobaczyć.

Wasilij zaśmiał się swoim radosnym śmiechem. W oczach miał ogniki, które można było porównać do odblasku słońca na drobnych falach na Morzu Białym.

- Nie jest tak, jak myślisz - uspokoił ją. - Nie śpie­wam w cerkwi co niedziela. Nie spuszczam wzroku, gdy przechodzi koło mnie kobieta. Nie wyrzekłem się alkoholu, jak widzisz. Ale wiele się zmieniło. Mo­że będziesz się z tego śmiała, ale ja się zmieniłem. Sta­łem się dorosły...

- Tak dorosły, że mi odmówisz? - spytała Antonia wyzywająco. Najwyraźniej coś planowała.

Wasilij spytał, do czego ona zmierza.

- Do czegoś, czego nie zrobię, gdy Oleg wróci do domu - odparła z szelmowskim błyskiem w oku. Wa­silij pamiętał dobrze ów błysk z czasów, gdy żaden mężczyzna nad Morzem Białym nie mógł się czuć przy Toni bezpieczny. - Coś, czego na pewno nie po­winnam. Coś, co mogę zrobić tylko dzisiaj. Będzie to ucieczka od mojego zbyt pustego domu...

Wasilij zaczynał się domyślać, o co jej chodzi. Nie my­ślała o igraszkach na sianie, choć przez chwilę tak przy­puszczał. Teraz widział wyraźnie, do czego zmierza.

- Odważysz się? - rzuciła Tonią tak prowokująco, że nie mógł odmówić. Choćby dlatego, by jej przy­pilnować.

Ona miała na to ochotę. Zdecydowanie. I zrobiła­by to, z nim czy bez niego.

Wasilij uznał, że lepiej, by jej towarzyszył.

- Gdy uroda i rozum się zjednoczą, nic nie może się nie udać - zaśmiał się. - I tak nieźle już napsuliśmy sobie nawzajem opinii. Ale uważam, że nie po­winnaś tego robić.

- Nigdy nie robiłam tego, co powinnam - odparła sta­nowczo Tonią. - Robiłam głównie to, co chciałam, od kiedy już wiedziałam, czego chcę. I niczego nie żałuję.

Wasilijowi zabrakło argumentów wobec takiego zdecydowania. Wzruszył ramionami i poszedł z nią.

- Nie widziałem ciebie tu wcześniej! - wybełkotał mężczyzna niemal leżący na stole. Wasilijowi zdawa­ło się, że go zna, ale ten nie do niego się zwracał. Ob­cy skierował drżący palec ku oczom Toni.

Tonią milczała.

- Ale słyszałem o tobie niejedno! - zaśmiał się nie­znajomy. - Ty jesteś Antonia, postrach wszystkich spodni!

Wasilij mógłby bez trudu wyrzucić natręta z karcz­my, ale podejrzewał, kim on może być. Tonią też mrugnęła do niego ostrzegawczo.

Pokiwała palcem przed twarzą mężczyzny. Uśmiechnęła się łagodnie, ale była niczym wilczyca zbierająca się do ataku.

- Coś musiałeś pokręcić - powiedziała głosem mięk­kim jak aksamit. - Jestem Antonia, radość wszystkich spodni! Chociaż to przesada, a poza tym to już prze­szłość...

Wasilij zdołał ukryć uśmiech. Mrugnął porozumie­wawczo do kilku towarzyszy, którzy znali Antonię i którzy chętnie puściliby pięści w ruch dla jej obro­ny. Zresztą, nigdy nie potrzebowali zbytniej zachęty do bójki. Ale jeśli ktoś obraziłby ich Tonie, byłby to niewątpliwie jeden z lepszych powodów do połama­nia jakiejś szczęki czy kilku żeber.

- Ale to ty uciekłaś z wyjętym spod prawa - rzucił cicho mężczyzna. Tylko ci najbliżej stojący mogli usły­szeć jego słowa. Wokół panował gwar. Prowadzono głośne rozmowy, śpiewano i tańczono. Brzęczało szkło.

Obcy nie wyglądał już teraz na mocno pijanego. Wasilij wiedział z doświadczenia, że niemożliwe jest wytrzeźwieć w tak krótkim czasie.

A więc on udawał.

Nikt bez powodu nie udawał pijanego w miejscu takim jak to!

Wasilij był zadowolony, że przynajmniej sam jest mniej więcej trzeźwy. Nie był pewien co do Toni. Pi­ła zdrowie z każdym, kogo znała - a znała wielu. Ale wiedział też, Tonią miała swoje sposoby i oszukiwa­ła. Wiele razy zdarzyło się, że pijący z nią lądowali pod stołem, a ona nie. Ale tak działo się dawno temu.

Antonia uniosła brwi i wpatrzyła się w obcego sze­roko otwartymi oczami, zdumiona jak dziecko.

Dobry Boże, niech ona nie przesadzi, przemknęło przez myśl Wasilijowi. Ten człowiek najwyraźniej potrafi wywęszyć najmniejszy błąd.

Ale Antonia zaśmiała się perliście.

Wasilijowi przyszedł na myśl wiosenny potok, który jest w stanie rozsadzić lód swoimi niewinnymi kroplami.

Łatwo było odebrać Tonie jako osobę słabą, jeśli oceniało się tylko po wyglądzie. Ale on znał ją na szczęście lepiej!

- Wyjęty spod prawa? - powtórzyła Antonia słod­ko. Ujęła mężczyznę za przegub i pochyliła się ku niemu konfidencjonalnie. - Powiedz coś więcej! - po­prosiła.

Wasilijowi serce podskoczyło w piersiach ze stra­chu, że ona jednak przeciągnie strunę. Poczuł, że ta noc doda mu siwych włosów.

- Któż rozgłosił taką plotkę? - pytała Antonia. - Chyba nie mój mąż? - Potrząsnęła głową. - Rozu­miem, przecież gdyby był to wyjęty spod prawa, większość kobiet uznałaby to za fascynujące. Być po­za prawem... Niebezpieczeństwo kusi, nie uważasz? Czy może jesteś grzecznym chłopcem?

Jej oczy wpatrzyły się wyzywająco w oczy niezna­jomego. Wasilijowi zaschło w ustach z wrażenia. To­nią po prostu flirtowała z obcym!

- Ten człowiek przebywał w tych okolicach, gdy ty zniknęłaś, Jurkowa - rzucił mężczyzna. - Cztery lata temu.

- Dużo o mnie wiesz - powiedziała Antonia cicho.

- Wiem dużo o tym przestępcy - odparł obcy i wy­mówił nagle imię i nazwisko Grigorija, obserwując przy tym Tonie. Czekał na jej reakcję.

Wasilij nie dostrzegł żadnej zmiany w twarzy przy­jaciółki, mimo że znał ją dobrze.

- Był przystojny? - spytała Antonia. Nadal trzyma­ła mężczyznę za przegub, lecz nie był to już kobiecy uścisk. Wasilij zauważył, że obcy usiłuje uwolnić swoją rękę.

Opisał Grigorija, nie wspominając o jego ślepocie.

A więc nie wiedzieli! Tonią uznała to za ich zwy­cięstwo, swoje i Grigorija.

- Mój miał ciemne włosy i był nieprzyzwoicie mło­dy - westchnęła. - Oczy jak letnia noc. Prężne ciało. Gorący w łóżku. Och, niezły był z niego ogier! Zresz­tą, znał się na koniach. W moim wieku nie odrzuca się takiego bożka... Pojechałam z nim. Przemierzyłam pół kraju. I nikt nie miał powodu, by nazywać nas wyjętymi spod prawa. Choć na pewno mojemu mę­żowi ciężko przyszło przyznać, że wykołował go ja­kiś gołowąs... - Roześmiała się. - Rozumiem go. Chciał zachować resztki godności. Chłopak, który był lepszym kochankiem niż on, stał się wyjętym spod prawa! Przykro mi, ale nie spotkałam tak cieka­wego człowieka. I nie umiem nic o nim powiedzieć...

Nieznajomy patrzył na nią długo i badawczo. Już nie udawał pijanego.

Lekceważący grymas jego ust stał się wyraźniejszy. Ludzie zauważyli, że obcy ubrany był lepiej niż oni i że dłonie miał miękkie i nieomal różowe. Z pewno­ścią nigdy ciężko nie pracował.

Domyślili się, kim jest, zanim sam powiedział to Antonii.

- Pracuję dla gubernatora - rzucił. - Ten łobuz po­szukiwany jest za zdradę stanu. To działo się dawno temu, ale nie zostało zapomniane. Wygrzebałem sta­re dokumenty, gdy usłyszałem, że wróciłaś, Jurkowa. Przeczytałem każdy z nich. Nadal uważam, że ucie­kłaś z nim.

- Dlaczego mężczyźni zawsze szukają najbardziej skomplikowanego rozwiązania? - spytała zrezygno­wanym tonem. Głos jej przy tym nie zadrżał. Nie by­ło w niej strachu. Przynajmniej go nie okazywała. - Prawda jest zwykle prosta. Tu też...

Nieznajomy pokiwał głową, gdy wstawał.

- Podzielam twoje zdanie, Jurkowa. Także uwa­żam, że prawda jest prosta. Ale to wcale nie znaczy, że ci wierzę.

- Dlaczego przychodzisz w takie miejsca? - spyta­ła Tonią, gdy obcy obrócił się już do niej plecami.

Zdziwiony, zatrzymał się i spojrzał na nią przeciąg­le. Uznał, że to nie jest obraźliwe pytanie. Ona pyta­ła po prostu dlatego, że chciała wiedzieć.

- Właśnie w takich miejscach można napotkać prawdę - odparł. - W takich miejscach można skło­nić ludzi do mówienia. Nie wszyscy wiedzą, kim je­stem. To ułatwia sprawę. Teraz też tak miało być.

- Poznałam, kim jesteś - rzuciła Antonia. - Żaden zwyczajny człowiek nie zadaje takich pytań w takim miejscu. I żaden nie jest tak pijany, jakiego ty chcia­łeś udawać, tak wcześnie. Możesz to zapamiętać. Przyda ci się następnym razem. Dałam się wciągnąć w rozmowę z czystej ciekawości. Nie mogłam zro­zumieć, że ktoś taki jak ty może chcieć czegoś od ta­kiej jak ja...

Powiedziała to takim tonem, jakby przypuszczała, że wziął ją za dziwkę, jakby właśnie takiej kobiety szukał. Chciała go obrazić, ale on nie pozwolił się sprowokować.

To też było dziwne, uznał Wasilij, i nie był w tym przeświadczeniu odosobniony.

Antonia patrzyła, jak nieznajomy odchodzi. Czu­ła, że poniekąd wygrała.

- Niech żyją stajenni! - wykrzyknęła, unosząc swój kubek. Inni poszli za jej przykładem i spełnili toast.

Wszystko wróciło do normy.

Człowiek gubernatora został zapomniany. Tutaj szybko zapominano. Często wynoszono stąd pobi­tych gości i uprzątano potrzaskane stołki.

Każdy z obecnych w karczmie miał swoje grzechy. Tutaj nikt nie był szczególnie ciekaw przeszłości to­warzysza od kielicha.

Wieczór przeszedł w noc.

Gdy ciemność zgęstniała, Wasilij zaniósł Tonie do domu. Sprzeciwiała się gwałtownie, ale mówiła tak nieskładnie, że Wasilij usprawiedliwiał się ze śmie­chem, że nie rozumie, o co jej chodzi.

Spała już, gdy położył ją do łóżka. Zamknął cicho drzwi i poszedł do siebie.

Nieźle narozrabiała, ale nie zdołała zatańczyć na stole.

Widać Tonią też się postarzała...

6

Antonia obudziła się z szumem w uszach. Zakręciło jej się w głowie, gdy spróbowała wstać. Wtedy przypo­mniała sobie, gdzie była poprzedniego wieczoru. Pamię­tała większość wydarzeń, przynajmniej w przybliżeniu. Opadła z powrotem na posłanie i zamknęła oczy.

Światło dnia było tak jaskrawe...

Powoli docierały do niej szczegóły.

Pamiętała mężczyznę, który pytał, czy uciekła z wyjętym spod prawa. Powiedział na głos: „Grigorij Jakowlewicz Antonów”.

Bolało ją, że musi się go wyprzeć. Ale wiedziała, że chciałby tego. Może powinna się cieszyć, że ktoś go jeszcze pamięta, pamięta jego dokonania... Nie miała co do tego pewności. Ludzie powiązani z władzami nie wspominali go z radością. Dla nich był niebez­pieczny. Jeszcze długo będzie niebezpieczny, dopóki jego imię nie zatonie w stosie dokumentów. Dopóki napis „Grigorij Jakowlewicz Antonów” nie wyblak­nie na pożółkłym papierze.

Powrót do domu niemal wymazał jego imię ze świadomości Toni. Gdy rozejrzała się po pokoju, wszystko wyglądało dokładnie jak cztery lata temu. Upływ czasu jakby nie istniał. Mogła zamknąć oczy i udawać, że to wszystko było snem.

Grigorij. Dziecko, które urodziła i straciła. Kati. Anastas...

Nie, Anastas był rzeczywisty.

Wiedziała, że on jest w Wielikim Ustiugu. Był zbyt blisko, by udawać, że to tylko sen. Anastas był zbyt re­alny, by uznać go za marzenie senne. Był zbyt żywy...

Olga...

Olga też.

Antonia zastanowiła się, co teraz robi jej córka. Już przecież dzień. Jewgienijowi pewnie przekażą wieści o nocnej eskapadzie Toni. On powie o tym Raiji.

Ale ona nie powtórzy tego Oldze.

W jaki sposób można odzyskać zaufanie dziecka wystarczająco dużego, by wiedziało, że matka je za­wiodła?

Może powinna była posłuchać Anastasa? Przystać na jego propozycję wolności?

Jeszcze nie było za późno. Jednak wiedziała, że nie wolno jej jeszcze raz zawieść Olgi.

Antonia pozostała w łóżku. Przez krótką chwilę żałowała, że żyje.

Wciąż leżała, gdy ktoś otworzył drzwi. Usłyszała ciężkie kroki. Pomyślała z wisielczym humorem, że Wasilij chce sprawdzić, jak się mają jej zwłoki.

To był Jewgienij.

Na jego twarzy gościł szeroki uśmiech. Jewgienij usiadł na brzegu łóżka. Z trudem usiłował przybrać współczującą minę, lecz uśmiech stale przez nią prze­bijał.

- Chodzą słuchy, że Jurkowa naprawdę wróciła do domu - powiedział.

Antonia słabo pokiwała głową. Mogła sobie wy­obrazić plotkujących.

- Czy Wasia dobrze się czuje? - spytała tylko. Jewgienij zaśmiał się serdecznie.

- Wasilij jest taki jak zwykle. Zapewniał mnie, że z to­bą nie było tak źle. Nawet nie zatańczyłaś na stole...

Antonia przewróciła oczami. Zaraz pożałowała, bo w głowie poczuła jakby lawinę.

- Chodzi o spotkanie z Olgą? Tonią nawet nie musiała odpowiadać. Widać po niej było wyraźnie, co czuła.

- Czy ja źle zrobiłam? - spytała z rozpaczą w gło­sie. Nie umiała się przed nią obronić.

Jewgienij z powagą na twarzy pogłaskał ją po gło­wie i odgarnął ciemne loki opadające jej na oczy.

- Że wróciłaś? - spytał w końcu. - Czy to miałoby być złe? Przecież jesteś stąd. Ale cztery lata to dla Ol­gi połowa jej życia. Nie byłaby sobą, gdyby tak od ra­zu zaakceptowała tę sytuację. Ona nie jest taka.

- No tak - przyznała Antonia. - Nie pomyślałam o tym - westchnęła. - O wielu rzeczach nie pomyśla­łam. Chciałam tylko do niej wrócić. Jak ona się ma?

- Chodzi naburmuszona - odparł Jewgienij z lek­kim uśmiechem. Napełniło to Tonie zarówno cie­płem, jak i bólem.

Jewgienij też kochał Olgę.

- Raija wczoraj wieczorem długo z nią rozmawiała. Wiesz, wcześniej nie sądziliśmy, że wrócisz. Dlatego Raija uczyniła z ciebie postać z bajki, kogoś ulotnego jak elfy. Olga nie umiała wyobrazić sobie swojej mat­ki z krwi i kości. Olga nie była przygotowana na spo­tkanie ciebie, mimo że powiedziałem jej, iż wróciłaś.

Dla niej mama była kimś nierealnym. Teraz przeżywa trudne chwile. Jeżeli w ogóle ktoś mógłby jej pomóc odnaleźć się w nowej sytuacji, to Raija. Musimy do­stosować się do Olgi. Nie mamy prawa wymagać od niej zbyt wiele. Dorosły może by sobie poradził. Ona nie. Olga musi mieć poczucie bezpieczeństwa!

Antonia przyznała niechętnie w duchu, że to ona powinna coś takiego powiedzieć. Zamiast tego zale­gała w łóżku, użalając się nad sobą. Zajmowała się je­dynie własnymi uczuciami. Nadal nie umiała myśleć o innych, tylko o sobie...

- Może powinnam dać jej teraz spokój? Nie przy­chodzić do was, żeby nie poczuła się osaczona?

Jewgienij uścisnął ją szybko, po przyjacielsku, An­tonia powiedziałaby nawet, że po ojcowsku.

- To brzmi okropnie, prawda? - spytał ze współ­czującym uśmiechem.

- Lecz tak będzie najlepiej? - Tonią usiłowała być dzielna.

- Raija będzie czuwała - zapewnił Jewgienij. Naj­wyraźniej rozmawiali o tym z Raiją. - Ona przyśle po ciebie, gdy uzna, że już można - obiecał. - Zrozum, my nie chcemy zatrzymywać Olgi na siłę. Kochamy cię i wiemy, że Olga jest twoją córką. Ale nawet kwia­tów nie przesadza się, wyrywając je bez litości i wty­kając byle jak na nowe miejsce. Wtedy więdną.

Antonia znów poczuła, że to ona powinna to po­wiedzieć.

- Miałam dziecko z Grigorijem - wyznała, patrząc w sufit. - Umarło. Nie sądzę, żebym mogła mieć wię­cej dzieci. Olga jest i pozostanie moim jedynym dzieckiem.

Anastas miał na ten temat inne zdanie, ale Tonią wiedziała, co mówi.

Tonią opowiedziała Jewgienijowi całą swoją historię.

- Kocham cię - zapewnił, obejmując ją ramieniem, gdy skończyła. - Tak łatwo moglibyśmy cię stracić, Toniu, nigdy nawet nie dowiedziawszy się o tym. Nie wiem, jak byśmy się z tym pogodzili, moja przyja­ciółko. Znaczysz dla nas zbyt wiele.

- Może tak byłoby najlepiej dla Olgi - westchnęła Tonią. Nie miała więcej łez. Jednak ciepłe słowa Jew­gienija podziałały jak balsam na jej zbolałą duszę. Mo­że na nie nie zasługiwała, ale przywróciły jej chęć, by wstać z łóżka i wykorzystać resztę dnia. Uwierzyła, że wszystko się jakoś ułoży i problemy się rozwiążą.

- Raija pewnie nigdy nie poszłaby do karczmy się upić - dodała po chwili.

- Nie - przyznał Jewgienij. - Ty i Raija bardzo się różnicie. Może to i dobrze. Raija zareagowałaby na taki wstrząs w inny sposób. Nie mówię, że jej byłby lepszy, a twój gorszy. Jednak dobrze się stało, że Wa­silij ci towarzyszył. Nie wyszłabyś z tego obronną rę­ką bez opieki, Toniu. Mam nadzieję, że starczy ci tej przygody na dłużej. My na razie musimy się zająć Ol­gą. Rozumiesz, prawda?

- Możesz pojechać do domu i powiedzieć Raiji, że rozumiem - odparła Antonia. - I że żyję! Plotki już pewnie do niej dotarły...

- Dlaczego ona wyjechała? - spytała Olga. Raija piekła chleb. Ręce miała pokryte mąką aż po łokcie, nawet trochę zabłąkało jej się na twarz. Zwy­kle tak było, gdy piekła chleb. Włosy ukryła pod chustką i podwinęła rękawy; osłonięta fartuchem wy­dawała się inną osobą.

Olga i Misza zaofiarowali pomoc. Stali i wyrabia­li swoje małe chlebki, pakując kulki surowej masy do ust, gdy sądzili, że Raija nie patrzy. Nie pomagały upomnienia, że rozbolą ich brzuchy. Nie mogli się opanować, widząc tyle wspaniałości na stole.

- Bo ja nie wierzę, że zachorowały jej siostry - rzu­ciła, wkładając trochę surowego ciasta do ust i pa­trząc przy tym wyzywająco na Raiję. - Nikt nie jest tak długo chory. I nie ma tu żadnych innych królów. Całą Rosją rządzi caryca Elżbieta!

- Nie powinnaś jeść surowego ciasta - spokojnie zwróciła jej uwagę Raija, dalej wyrabiając masę. - To­nią ma siostry. Ale to nie dlatego wyjechała.

- To dlaczego?

- Uważam, że ona sama powinna ci powiedzieć - Raija nie chciała i nie umiała przekazać prawdziwej historii Toni. Tę bajkę Tonią sama powinna opowie­dzieć Oldze. - Ale na pewno nie wyjechała dlatego, że cię nie kochała - dodała. - Wyjechała, bo musiała. Byłoby gorzej dla ciebie, gdyby cię wzięła. Przez ten czas przeżywała nie tylko dobre rzeczy. Oboje z Mi­sza jesteście na tyle duzi, by to wiedzieć. Antonia wie­le wycierpiała.

- Byłoby głupie, gdybym miała ją polubić dlatego, że mi jej żal - uznała Olga.

Raija przyznała jej rację. To wszystko było trud­niejsze, niż sobie wyobrażała...

- Nikt nie oczekuje, byś ją od razu polubiła, jeśli sama tego nie czujesz - westchnęła. - Wiesz, że za­wsze wam mówiłam, że nikt nie może was zmusić do lubienia kogokolwiek. Powinniśmy tolerować więk­szość ludzi, choć nie musimy ich lubić.

- Powiedziałaś przecież, że chcesz, bym ją polubi­ła! - Olga upierała się przy swoim.

To była prawda. Raija tak powiedziała. I napraw­dę tego chciała.

Ale nie mogła zmusić do tego Olgi. Ośmiolatka nie widziała różnicy. Uważała, że Raija jest niesprawie­dliwa. Uważała, że trzyma stronę Antonii.

Olga nigdy nie nazwała Antonii mamą.

Tylko wtedy, gdy w bajkach ta odległa mama by­ła jak dym unoszący się w powietrzu.

Szeptała „mama”, gdy nie mogła zasnąć, i wtedy niemal widziała jej postać na skraju łóżka.

Jej mama była postacią z bajki i można było ją ko­chać. Olga była pewna, że taka bajkowa mama też ją kocha.

A teraz Olga nazywała ją „Antonia” i brzmiało to ostro i brzydko.

Albo mówiła tylko: „ona”...

Raija pewnymi ruchami formowała okrągły chleb. Ugniatała i wygładzała podatną masę. Wiele uczuć wtapiała w ten chleb. Wiele słów.

Czy mogła inaczej opowiadać te bajki? Czy powin­ny być bliższe rzeczywistości?

Nie wiedziała.

- Musisz dać Toni szansę - rzuciła. Sama się zdzi­wiła, że jej głos zabrzmiał tak surowo. Olga i Michaił, gdy byli młodsi, słysząc ten ton jej głosu ukrywali twa­rze w dłoniach, prosząc ją, by przestała tak mówić.

Teraz żadne tego nie zrobiło.

Misza przerzucał swój chleb z ręki do ręki. Obserwował jednak uważnie wszystko. Może nawet docie­rało do niego więcej, bo oceniał sytuację z boku. Ol­ga mocno wszystko przeżywała, a uczucia mogły za­głuszyć rozsądek.

Dziewczynka wpatrywała się odważnie w twarz Raiji. Raija zawsze wiedziała, że mała może być upar­ta i trudna. Do tej pory nie miała ważnych powodów, by to pokazać. Zawsze trzymała się w cieniu Micha­iła i umiała zachowywać się jak grzeczna panienka, wspiąć się na kolana Raiji czy Jewgienija i być ich ko­chaną córeczką.

- Żądam tego od ciebie! - rzuciła Raija, zabierając się za kolejny bochenek. Wyszedł jej niezbyt zgrab­ny, bo była wzburzona. Nic to, następne będą lepsze. - I mówię ci, młoda damo, że ja umiem wymagać, mi­mo że nie jestem twoją matką. Żądam, żebyś zacho­wywała się przyzwoicie wobec Antonii! O nic więcej cię nie proszę. Nie mogę cię zmusić, byś ją polubiła, choć mogę sobie tego życzyć. Wystarczy? Możemy się tak umówić?

Olga nie odpowiedziała.

Zacisnęła usta, rzuciła swój kawałek ciasta, zerwa­ła fartuch - lecz powiesiła go porządnie, zanim wy­padła za drzwi.

Michaił długo za nią spoglądał, ale został, by do­kończyć swój chleb.

- Pójdę jej poszukać - powiedział później, patrząc przepraszająco na matkę. - Olga jest bardzo zdener­wowana, może ja z nią porozmawiam rozsądnie!

Raija uśmiechnęła się i pozwoliła mu pójść. Uśmiech pozostał jej na ustach, gdy patrzyła, jak Mi­sza idzie przez podwórze w stronę stajni.

Rozsądna rozmowa i jej syn?

Przynajmniej wierzył w siebie, i może nie bez pod­staw. Jeżeli ktoś mógłby okiełznać tę nową, gwałtow­ną Olgę, to musiałby być kimś takim jak Misza.

Ona nic już nie mogła poradzić. Jewgienij też nie.

Czeka ich próba cierpliwości, ale będą musieli przez nią przejść. Razem. Dla dobra Olgi.

Siedziała na słomie, zebranej w snopy i ułożonej w stos przypominający żółtą górę, trzeszczącą, gdy się na nią wspinało.

Całkiem bezpieczne to nie było.

Michaił dobrze o tym wiedział. Nie pozwalano im się tam wdrapywać. Ojciec wyraźnie im tego zabro­nił. Całkiem niedawno znalazł Misze na samej górze. Złościł się wtedy okropnie, groził nawet laniem. Wy­żej wejść już się nie dało. Misza prawie dotykał gło­wą belek pod dachem, ale brakowało mu jeszcze tro­chę, by tego dokonać. Pocieszał się, że i Oldze nie uda się to jeszcze tej zimy.

Misza uważał, że to głupie, że jest niższy od Olgi. Była od niego starsza, ale tylko o niecały rok. On był za to chłopcem! Miał nadzieję, że Olga nie urośnie wyższa od mamy. Albo Antonii. Sam liczył na to, że będzie wysoki co najmniej jak ojciec.

Wtedy to już nie będzie niesprawiedliwe. Wtedy nic nie będzie znaczyło, że Olga jest od niego trochę starsza.

A teraz siedziała wysoko, pod dachem, skulona na żółtej wieży. Michaił poczuł chęć, by popchnąć niż­sze piętra słomy. Chciał sprawdzić, czy wieża się za­chwieje.

Nie zrobił jednak tego. Za coś takiego ojciec by go surowo ukarał. Poza wszystkim, słoma była potrzeb­na na zimę i traktowano ją jak świętość. Michaił wie­dział, co mu wolno, a czego nie.

- Tata da ci lanie, jeśli się dowie, że tam weszłaś - zawołał. Jednak był na tyle solidarny, że zamknął za sobą drzwi, by Raija nie dostrzegła Olgi. I na pewno by tacie nic nie powiedział. Ale niech Olga się trochę przestraszy.

- On nie jest moim ojcem i nie może dać mi lania! - dobiegły go z góry przemądrzałe słowa.

Misza źle się czuł, stojąc na dole z zadartą głową i niemal łamiąc kark. Zdecydował się wspiąć do Olgi, zdjął więc buty i wełniane skarpety. Na słomę powin­no się wchodzić na bosaka. Zamierzał powiedzieć o tym Oldze, bo ona nie zrobiła tego jak należy.

- Poza tym ty też dostaniesz lanie - dodała dziew­czynka, gdy Misza usadowił się nieco niżej niż ona. Tam, gdzie siedziała, nie było już miejsca, zresztą nie dala poznać, że chce, by usiadł koło niej.

Nos uniosła do góry.

Michaił znał tę jej minę. Chciała mu pokazać, że wcale go tu nie zapraszała. Nawet nie chciała, żeby za nią w ogóle szedł.

- To najwyżej razem dostaniemy lanie - westchnął chłopak. - To nic takiego. On nie bije mocno, tylko raczej tak na pokaz. Uważa, że tak trzeba. Wszyscy oj­cowie, których zna, mają rózgę wiszącą na drzwiach. Tata sądzi, że on też musi.

- Ona mnie nie lubi - przerwała mu Olga. Siedziała skulona, z podbródkiem opartym o podciągnięte kola­na, które objęła ramionami. Michaił zauważył, że płakała. Oczy miała czerwone, nos też. Dziwne, że osoba właściwie ładna stawała się tak brzydka, gdy płakała.

- Tego nie wiesz na pewno - odparł. Domyślał się, kogo miała na myśli.

- A czy twoja mama cię porzuciła? - spytała Olga ostro. - Skąd możesz wiedzieć, jak to jest? O niczym nie masz pojęcia, Misza. Jesteś tylko dzieciakiem!

- Mama ją lubi, mimo że cię zostawiła. A ja wiem, że mama nie lubi nikogo, kto jest głupi albo zły. Ma­ma nie lubiłaby jej, gdyby ona zrobiła ci coś złego. Bo mama cię kocha! Zrobi dla ciebie dokładnie to, co dla mnie, tak powiedziała! Tata też!

- Oni nie są moimi rodzicami! - krzyknęła Olga z bólem. - Łatwo ci tak mówić, bo masz i mamę, i ta­tę! Mojego taty nigdy nie ma w domu. O wiele bar­dziej kocha to dziecko, które ma w Norwegii. Z tą głupią, głupią, głupią Liną! On już mnie nawet nie lu­bi! Może to moja wina, że mama i tata się nie lubią. Może to moja wina, że mama wyjechała, a taty nigdy nie ma w domu...

O mało co Michaił przyznałby jej rację. Ta Olga rzeczywiście potrafiła być nieznośna! On wiedział o tym najlepiej. Musiał się przyzwyczaić, że dzieli się z nią swoją mamą i swoim tatą. Oni nie byli jej ro­dzicami, ale Michaił często o tym zapominał. Aż przyjechała Antonia, jej prawdziwa mama.

Wiedział, że Oleg jest ojcem Olgi, ale prawie ni­gdy nie było go w Archangielsku.

Myślał o Oldze jak o siostrze.

Bywała nieznośna. Okropna! Często się na nią de­nerwował, zwłaszcza gdy robiła mu kawały i śmiała się z niego.

Bywała paskudna.

Może nie byłoby dziwne, gdyby to rzeczywiście ona sama była powodem wszystkiego, co ją spotkało.

Ale jednak...

Michaił utrzymał język za zębami.

Mama mówiła, że czasami najlepiej jest milczeć. Nie wszystko trzeba mówić. Nie powinno się umyśl­nie ranić innych. Tak mówiła mama.

Może tak całkiem nieznośna ta Olga nie była...

- Możesz ją zapytać - zaproponował.

- Ech! Nie chcę z nią rozmawiać! Nigdy, przenig­dy nie będę z nią rozmawiać! Słyszysz, Misza? Ona jest głupia! Nie lubię jej! I jest brzydka!

- To akurat nieprawda - zaprotestował Michaił uczciwie. Był synem swojego ojca i już potrafił oce­niać urodę kobiet. - Ona jest ładna. Bardzo ładna! Prawie tak ładna, jak mama.

- Nawet nie w połowie - zaprotestowała Olga. - Wcale nie tak ładna jak mama - Raija!

To było coś nowego. Dotychczas Olga nazywała jego mamę Raija - Raisa. Bardzo rzadko mówiła ma­ma, może wtedy, gdy się zapomniała. A teraz siedzia­ła tu i udawała, że nigdy inaczej jej nie nazywała! Mi­chaił nie wiedział, co o tym sądzić.

- Wydaje mi się, że ją pamiętam - powiedział, nie przejmując się, co Olga pomyśli o nim czy o Anto­nii. - Pamiętam, że była miła. Pamiętam, że ją lubi­łem. - Zamilkł na chwilę, po czym dodał: - Ty jej nie pamiętasz? Przecież powinnaś, jesteś ode mnie starsza!

- Może - ucięła. Dziewczynka dyndała nogami. Niemal zaczepiała jego głowę ciężkimi zimowymi butami o podeszwach grubych na palec.

- Nie będę z nią rozmawiać - powtórzyła z upo­rem. Jej mina nie wróżyła nic dobrego. Michaił do­brze wiedział, że ktoś zaraz odczuje to na własnej skórze.

Nie wziął pod uwagę, że to będzie właśnie on.

- Lubisz mnie? - spytała Olga niespodziewanie.

W innej sytuacji Michaił nie poniżyłby się, by od­powiedzieć na takie pytanie. Nawet zadane przez nią. Przecież są granice tego, o co można pytać. Ten te­mat był... lepki. Smakował jak miód, który za długo stał w spiżarni. Nieprzyjemnie.

- Nooo - zaczął wiercić się niespokojnie. Lubił ją przecież, ale co innego przyznać to na głos.

- Lubisz mnie bardziej niż mama - Raija i Jewgienij mnie lubią?

Dlaczego pytała o takie rzeczy?

- Skąd mogę wiedzieć? - próbował się wykręcić Mi­chaił. Ale od następnego pytania już się nie wykręcił.

- Nie będę z nią rozmawiać. Nie chcę, by mnie zmusili. Musisz wybrać między mną a nią. Ja jutro ucieknę. Idziesz ze mną?

Rozdziawił usta.

- Uciec? - spytał. Wiedział, że Olga uzna, że głu­pio pyta.

Pokiwała głową.

- Daleko?

- Tak daleko, jak damy radę!

- To niebezpieczne!

- Boisz się? Michaił przełknął ślinę. Nigdy w życiu nie przyznałby jej, że się boi. Ona nigdy nie może nazwać go tchórzem!

- Ja? - zaśmiał się. Poczuł się nagle najodważniej­szym chłopakiem nad Morzem Białym. Ucieczka? To brzmi całkiem interesująco. Na pewno nie uciekną daleko. Tata ich odnajdzie. Po południu będą już w domu. Może trochę na nich nakrzyczą, ale tylko trochę. Dorośli pewnie będą się o nich bać. A gdy do­rośli się boją, nie krzyczą tak bardzo. Może też się wstydzą, że się bali? Tak jak on...

To była dziwna myśl, po raz pierwszy przyszła mu do głowy.

- Mama zauważy, jeśli znikniemy w ciągu dnia - powiedział, jakby to on przemyślał sprawę i ułożył cały plan.

- Dlatego musimy to zrobić dziś w nocy - rzuciła Olga stanowczo. - Już to przemyślałam. Będzie tak...

Michaił zamilkł i słuchał. Z niechęcią przyznał, że jej plan był dobry. Zapowiadał się ciekawie.

- Dziś w nocy - obiecał, zanim zaczął schodzić na dół.

Olga nie odpowiedziała. Siedziała na miejscu, gdy zamykał za sobą drzwi stajni. Myślała.

7

Olga nie spała tej nocy. Michaił też nie. Przynaj­mniej niewiele. Za każdym razem, gdy się budził, sły­szał oddech Olgi. Oddech czuwającej Olgi.

Odsunęła nieco zasłony w oknie, gdy Raija zamk­nęła wieczorem drzwi. Mogli dostrzec niebo. Obser­wowali, jak noc staje się czarna, aż nie mogła być czarniejsza. Potem stopniowo się rozjaśniała.

Michaił widział, że niebo zasnuwają chmury. To dobrze. Nikt ich nie zauważy.

Leżał nieruchomo, udając, że śpi. Może Olga też zaśnie. Może nie będzie miała już siły czuwać. Może o wszystkim zapomni...

Nie, żeby się bał!

Nie był tchórzem.

Ale nie był przekonany, czy to naprawdę dobry po­mysł. Mama i tata na pewno bardzo się przestraszą. Antonia też. Miał co do tego pewność, choć Olga twierdziła, że Antonia jej nie lubi.

Wszyscy będą się bać.

Mama mówiła, że to źle straszyć ludzi. Że nikt nie powinien tego robić celowo. Że to niesłuszne. Mama mówiła to też Oldze.

Przecież ona musiała to pamiętać!

Łóżko Olgi zaskrzypiało. Michaił wstrzymał oddech, przypomniał sobie jednak, że ma udawać sen. Spróbował oddychać powoli, tak jak ludzie, którzy śpią. Nie wiedział o tym, zanim nie pojawiła się u nich Olga. Często leżał i słuchał, jak ona oddycha w nocy. Odkrył, że ktoś, kto nie śpi, oddycha szyb­ciej. To dziwne.

Dzięki Oldze zrozumiał wiele innych rzeczy, i to nie dlatego, że ona specjalnie to robiła. Nie umiał te­go wytłumaczyć.

Po prostu tak było.

Dziewczynka usiadła. Powoli, nasłuchując przy każdym ruchu.

A więc ona nie zaśpi. Michaił Jewgienijewicz, sied­miolatek, no, prawie ośmiolatek, zrozumiał to.

Słyszał, jak Olga się ubiera. Ściele łóżko. Zawsze była taka porządna. A jemu jakoś nie pasowało, żeby uciekać, gdy się posłało łóżko. Może sądziła, że Raija będzie mniej zła? Michaił uznał to za głupie.

Mama nie będzie się przejmować wyglądem łóżka, gdy odkryje, że uciekli.

Olga na pewno to rozumie!

No i podeszła do niego. Szturchnęła go. Misza jesz­cze się nie zdecydował, jak ma się obudzić: powoli i zdziwiony, czy szybko, jakby na to czekał.

- Wiem, że nie śpisz, Misza, ty tchórzu! - szepnę­ła Olga.

To zdecydowało. Chłopak usiadł, nie przejmując się, że go przejrzała. Nie patrząc na nią, ubrał się. Porząd­nie się ubrał. W nocy było jeszcze zimno, w dzień też.

Michaił nie posłał swojego łóżka.

Olga nic na to nie powiedziała. Misza niemal cze­kał, że ona coś powie, może mu każe to zrobić. Nic takiego się nie stało, zupełnie jakby nie zauważyła.

Misza wysunął nieco dolną wargę, urażony, ale milczał. Ona też.

Ostrożnie otworzyli drzwi.

W domu panowała cisza. Jak to w nocy. Drzwi do pokoju rodziców były zamknięte. Czasem je zamyka­li, wtedy dzieci nie mogły tam wchodzić. Michaił miał niejasne pojęcie, dlaczego rodzice się zamykali, ale nie chciał o tym myśleć.

Szli na palcach, omijając skrzypiące deski podłogi. Oboje dobrze wiedzieli, gdzie powinni stawać. Czę­sto bawili się, że ten, pod kim pierwszym zaskrzypi podłoga, przegrywa.

Olga zabrała jeden z upieczonych chlebów. Zawi­nęła go w szal.

Misza właśnie miał szepnąć, że wróci po plecak, ale położyła palec na ustach.

Mieli nie rozmawiać!

Westchnął.

Plecak został. Wzięli buty w ręce. Drzwi zewnętrz­ne były ostatnią przeszkodą. Tata niedawno naoliwił ich zawiasy. Śmiał się, że goście nie będą się czuli do­brze, jeśli drzwi tak skrzypią na powitanie.

Teraz tylko leciutko jęknęły.

Serce stanęło Miszy w gardle. Zamarł w miejscu. Olga też. Chłopak widział, jak drży jej dłoń na klam­ce. Nasłuchiwali.

Potem wymknęli się na dwór.

Olga zamknęła drzwi. Ręka jej już nie drżała. Drzwi znów jęknęły, ale nic się nie stało.

Dom był nadal cichy.

Michaił w głębi duszy czuł żal.

Mama i tata po prostu spali! Przecież nie powinni spać, gdy Misza i Olga uciekają z domu!

Mama i tata powinni opiekować się swoimi dzieć­mi i dbać, by się im nic nie stało. Jak mieli to robić, gdy po prostu spali?

Michaił stał na stopniach domu i chciał zostać przyłapany.

Ale nic się nie zdarzyło.

Przebiegli przez podwórze na schody spiżarni. By­ły niewidoczne z okna pokoju rodziców. Gdyby wyj­rzeli, nie dostrzegliby dwojga dzieci siedzących i sznurujących sobie buty.

Palce szybko im zdrętwiały. Trudno wiązać buty, gdy włożyli dodatkową parę wełnianych skarpet.

Misza aż wysunął z przejęcia język. Udało się! Ol­ga nie powinna myśleć, że jej lepiej idzie tylko dlate­go, że jest od niego trochę starsza!

Spiżarnia była oczywiście zamknięta, a klucz wi­siał u pasa mamy.

Wśliznęli się tam jednak jeszcze wczoraj, zabrali dwie suszone kiełbasy i ukryli pod schodami. Bali się, że znajdą je myszy, ale i tak nie zjadłyby wiele.

Olga wydobyła kiełbasy. Uśmiechnęła się szeroko.

Były całe!

Podała mu jedną, żeby niósł. Sama miała jeszcze chleb. Michaił pomyślał, że może się z nią zmieniać, ale nic nie powiedział. Nie chciał, żeby była na niego zła, że się odzywa.

I ruszyli w drogę. Szli na północ wzdłuż Dwiny. Prawie nie zostawiali śladów na stwardniałej ziemi. Dobrze, że jeszcze nie spadł śnieg. Wtedy wszyscy by wiedzieli, dokąd poszli. Poza tym byłoby zimniej. Michaił nieomal żałował, że zima jeszcze nie nadeszła... Rozmawiali o trasie ucieczki. Oboje wiedzieli, do­kąd mają iść. Przynajmniej z początku. Co do dalsze­go ciągu nie byli pewni, ale zdecydują po drodze. Nie mogli się o to porządnie pokłócić w domu, więc się poddali. To dziwne jak na nich...

- Jesteś pewien, że dasz radę wiosłować? - spytała Olga. - W normalnej łodzi? Sam? W rzece jest prąd...

Wiedział o tym. Głupi przecież nie był. Ale on po­trafił wiosłować, zanim nauczył się chodzić! Przynaj­mniej tak mówił tata. Oczywiście, nie mógł tego po­wtórzyć Oldze. Powiedziałaby, że kłamie. Nigdy nie wierzyła w coś, czego nie zobaczyła na własne oczy.

Ale wiosłować potrafił!

- Umiem płynąć Dwiną pod prąd nawet we śnie! - rzucił buńczucznie. Musiał dodać sobie odwagi. Było wciąż tak ciemno, ciemniej, niż przypuszczał. Prze­cież noc już się kończyła!

- Ha! - prychnęła Olga, dając do zrozumienia, co myśli o jego oświadczeniu.

- A na pewno tą łupiną Nikity!

Olga nic nie powiedziała. To ona wpadła na po­mysł, by wykraść starą łódkę Nikity. On i tak już jej nie używał od wielu lat. Zestarzał się i ramiona od­mawiały mu posłuszeństwa. Wzrok też.

To wcale nie była kradzież, skoro łódź była mu nie­potrzebna... Stary Nikita nie odczuje jej braku. Jeże­li w ogóle go zauważy...

Michaił doceniał, że to świetny pomysł. Wiedział też, że sam by na to nie wpadł. To Olga miała lepsze pomysły. Ale za to on potrafił wiosłować!

Rozmawiali przedtem, by uciec konno. Byłoby im łatwiej, niż tak iść i marznąć. Dojechaliby dalej. Ale byłoby też łatwiej ich znaleźć. Konie nie znikały bez śladu. I nie poruszały się bezszelestnie.

Ludzie zapamiętaliby dwoje dzieci na koniach.

- Przecież mogliśmy uciec za dnia! - wpadł nagle na pomysł Misza. Że też nie przyszło mu to do gło­wy wcześniej! - Powiedzielibyśmy, że jedziemy na przejażdżkę, jak zwykle. I pojechalibyśmy daleko, da­leko! Czekaliby na nas dopiero wieczorem...

- No, ale nie zrobiliśmy tak - ucięła Olga. A więc też o tym nie pomyślała. Słyszał po jej głosie, że ona również nie czuje się pewnie, idąc tak w półmroku.

Nikita był ich najbliższym sąsiadem. Mieszkał w domku nad brzegiem Dwiny. Nad samą rzeką, na palach, stała jego szopa na łodzie. Łódka, o której my­śleli, leżała wciągnięta na brzeg. Nie była duża. Na tyle mała, że Michaił uznał, że da radę nią sterować. Tak sądził.

Właściwie to nie pamiętał jej dokładnie, wydawa­ło mu się, że jest mała. Dlatego bez wahania odpo­wiedział Oldze, że będzie mógł przepłynąć nią na drugi brzeg Dwiny. Chciała się tam przedostać. On mógł tylko udać, że prąd jest zbyt mocny...

Misza nie chciał znaleźć się na drugim brzegu. Nie odnajdą ich tam przed nocą, a on chciał dziś spać we własnym łóżku!

Ale Olga nie może powiedzieć, że jest tchórzem, który nic nie potrafi!

Droga do domu Nikity dłużyła się im. Kiełbasa cią­żyła coraz bardziej, ale Misza słowa nie pisnął. Olga przecież niosła i chleb, i kiełbasę. Nie mógł być od niej gorszy, w końcu był chłopcem!

Wydawało im się, że minęła wieczność, gdy wresz­cie tam dotarli. Olga zbiegła nad brzeg.

Michaił poczuł dym. Dostrzegł cienką smugę do­bywającą się z komina domu Nikity.

Podszedł do Olgi i skinął głową w kierunku domu.

- On nie śpi!

- No i co? - spytała wyzywająco dziewczynka. Uznał, że jest nie do zniesienia z tą wyniosłą miną.

- Może nas odkryć!

- On nie widzi własnej dłoni - prychnęła Olga. - Nie zobaczy nas! Zwłaszcza nie w ciemności, ty głup­tasie!

Miszy zupełnie się nie podobało, że nazwała go głuptasem. Wrzucił bez słowa swoją kiełbasę do ło­dzi, gdzie Olga umieściła już swój prowiant. Przeciął linę i pomógł Oldze spychać łódź.

- Może nas usłyszeć - szepnął. - Ludzie, którzy tra­cą wzrok, często dobrze słyszą...

- Boisz się, czy co? - spytała pogardliwie. Misza nie sądził, by Olga się bała. Nie widział jej dokładnie w półmroku, twarz zrobiła jej się dziwnie niebieska... Zresztą, ciężko było im pchać.

Gdy łódź znalazła się w połowie w wodzie, kazał dziewczynce wejść do środka. Posłuchała bez słowa sprzeciwu. To się nigdy wcześniej nie zdarzyło! To znaczy często robiła to, co zaproponował, ale dopie­ro po długich dyskusjach.

Michaił sam przepchał ostatni kawałek drogi. Łódź zachrobotała po kamieniach rzeki. Musiał zamoczyć nogi, by w drapać się do środka. Złapał za wiosła. Wy­dały mu się strasznie wielkie. Łódź też była większa, niż pamiętał, ale nigdy nie powiedziałby tego Oldze.

Przenigdy!

Odpychał się jednym wiosłem, a gdy nie dosięgał już dna, usiadł i złapał za drugie. Dał sobie chwilę od­poczynku i pozwolił, by rzeka ich niosła.

Pociągnął kilka razy wiosłami, ale odkrył, że to nie ma większego sensu.

- Równie dobrze możemy płynąć z prądem - rzu­cił, wciągając wiosła na dno łodzi.

Olga nic nie odpowiedziała. Nie znała się na tym, poza tym Misza podejrzewał, że ona się boi. Zresztą to nic dziwnego, sam się bał.

Łódź była zbyt ciężka, by dał radę nią kierować. Wiosła okazały się za duże, a prąd zbyt silny.

- Nie popłyniemy na drugi brzeg - postanowiła Olga.

- Dobrze - odparł chłopak ze skrywaną ulgą.

- Jesteś pewien, że damy radę schować się gdzieś w porcie, zanim się rozjaśni? - spytała.

- Tak. Dotrzemy tam przed świtem. - Michaił po­czuł, że rośnie. Że ma już te osiem lat i jest tak samo duży jak Olga, i że nigdy już nie pozwoli, by nim ko­menderowała.

- Znajdą łódź - rzuciła Olga. Zawsze myślała o wszystkim. Misza na to nie wpadł. Znajdą łódź! Oczywiście! Rozpoznają ją od razu, pomyślał chłopak.

Właściwie pragnął tego. Może dlatego nie chciał o tym pomyśleć?

Teraz musiał znaleźć jakieś wyjście. I to szybciej niż Olga! No i dobre.

- Ta cholerna łódka - mruknął, płynąc wygodnie rzeką właśnie tą cholerną łódką.

- Raija - Raisa nie pozwala przeklinać - zwróciła mu uwagę Olga.

- Mama nie pozwala też uciekać! - rzucił przez zę­by. - Zatopimy tę łódź! - oświeciło go nagle. Jakie to było proste!

- Potrafisz?

- Oczywiście - odparł Michaił. Pewnie, że nie umiał. Ale do Archangielska jeszcze kawał drogi, jesz­cze zdąży coś wymyślić.

Marzli, ale i tak płynąć było lepiej niż wędrować piechotą.

Szybko się rozjaśniało. Nie przewidzieli tego. Są­dzili, że wszystko pójdzie im prędzej. Powinni byli szybciej iść, szybciej uwolnić łódkę...

Gdy planowali ucieczkę, wszystko wydawało się takie proste!

Olga uważała, że powinni przepłynąć na drugi brzeg Dwiny i tam ukryć łódź w jakichś szuwarach, tak by nie dostrzeżono jej z ich brzegu.

Stamtąd poszliby dalej i znaleźli jakąś szopę z sia­nem, gdzie by się zagrzebali i gdzie byłoby ciepło. Gdyby mieli szczęście, natrafiliby na stajnię. Olga miała rękę do koni i one nie zdradziłyby ich obecno­ści. I spaliby w cieple zwierząt. Mieli ze sobą jedze­nie, więc nie byliby głodni.

To nie wydawało się trudne, a właściwie tak łatwe, że Olga dziwiła się, że dzieci częściej nie uciekają z domów.

Michaił myślał o tym planie, gdy dryfowali w stro­nę Archangielska.

To było takie proste.

W planach.

Zapomina się wtedy, że coś może pójść źle. Pocie­szało go, że Olga też tego nie przewidziała.

Ona też nie wiedziała wszystkiego mimo swoich skończonych ośmiu lat. A przecież często dawała mu do zrozumienia, że jest najgłupszy na całej ziemi, al­bo nazywała go małym dzieckiem...

Olga też nie była duża!

Wpadł mu do głowy pewien pomysł. Ze skrywa­nym śmiechem spytał Olgę:

- Wiesz co? Jeżeli mieliśmy chować się w stajni, niech to będzie stajnia Antonii!

- Zamknij się lepiej! - odparowała.

- Zastanów się - przekonywał Misza. - Przecież to ostatnie miejsce, gdzie będą nas szukać. Nikt nie po­myśli, że jesteśmy tak blisko. Tam jest ciepło. Woź­nice zapominają często wziąć stamtąd jedzenia...

- Nie ma mowy! - rzuciła Olga stanowczo. Niech Michaiłowi się nie wydaje, że może decydować. - Ja uciekam od niej, a nie do niej!

Zaśmiał się. On tylko próbował. Choć pomysł nie­wątpliwie był dobry...

Sam nie wiedział. Może to był taki plan, jak ten Ol­gi. Może on też zapomniał o tym, co mogło pójść źle?

- Więc robimy tak, jak wcześniej powiedziałem? Olga pokiwała tylko głową. Jeśli był na tyle głupi, że nie rozumiał, że się na to godzi, to niech sobie pyta.

Nie chciało jej się odpowiadać.

Dopłynęli do części miasta zamieszkanej przez biedotę. Mało było tam okien z szybkami, widzieli tylko niewielkie otwory w ścianach. Nad ranem na pewno były zasłonięte. Mieszkańcy tych domów nie mogli sobie pozwolić na zbyt długie utrzymywanie ognia na palenisku. Nie mieli czym płacić za opał, więc wyła­wiali drewno płynące rzeką i zbierali chrust w lesie.

Czasami po kryjomu ścinali jakieś drzewko lub pod­kradali skądś.

Ciężko było patrzeć bezczynnie na marznącą ro­dzinę.

Mimo że noc była bardziej szara niż czarna, Mi­chaił nie bał się, że ktoś ich tu zobaczy.

Nad rzeką zalegała mroźna mgła, która dokładnie ich okryła. Zupełnie jakby wpłynęli w zamrożoną chmurę, pomyślał Misza. Ale nie powiedział tego Ol­dze. Czuł, że by go wyśmiała.

Dryfowali z prądem, aż minęli tę część miasta. Wtedy Michaił schwycił wiosła i zaczął wiosłować ile sił. Męczył się, wiosła były dla niego za duże i za cięż­kie. Drewno latami nasiąkało wodą. Przeznaczone były dla większych, męskich dłoni o grubej skórze, a nie dla jego, dziecięcych. Nadal znosiło ich w dół rzeki, lecz Misza zacisnął zęby i wiosłował w kierun­ku brzegu. Nigdy jeszcze nie bolały go tak ramiona, myślał, że wiosła mu je wyrwą. Ale nie poddawał się.

Powoli, powoli podpłynęli do brzegu. Łódź zaszurała dnem o piasek.

Michaił ze zmęczenia nie był w stanie się uśmiech­nąć, ale poczuł wielką ulgę.

Wstał, wbił jedno wiosło w dno rzeki, utrzymując tym ich na miejscu.

- Musisz tutaj wyjść - rzucił Oldze.

- Zamoczę się! - zaprotestowała.

- Trudno.

Popatrzył na nią z prośbą w oczach. Nie umiał bła­gać słowami. Jeżeli ona nie rozumiała, że musi to zro­bić, to niech nie ucieka!

Olga westchnęła, ale już nic nie powiedziała. Wstała, złapała w jedną rękę chleb, w drugą kiełbasy i wskoczyła do wody.

Była lodowata.

Olga wydała z siebie jakby skowyt szczeniaka. Spiorunowała Misze spojrzeniem, ale zacisnęła zęby i dobrnęła do brzegu.

Woda sięgała jej do pasa.

Michaiłowi było jej żal, ale to nie on wpadł na po­mysł ucieczki! Sama tego chciała!

Na szczęście w tym miejscu nie było wiele domów. I tylko z trzech, czterech kominów unosił się dym.

Mogli zostać zauważeni, ale było to jednak mało prawdopodobne.

Michaił wyrzucił wiosła na wodę najdalej jak tyl­ko mógł. Zanim wstanie dzień, odpłyną aż na morze.

Wyskoczył z łódki do wody. Wiedział, że będzie zimna, i nawet nie chciał się zastanawiać, jak bardzo.

Buty utrzymywały go w miejscu. Od razu nabrały wody i poruszanie się stało się niezwykle trudne.

Trzymając łódź jedną ręką, pochylił się, podniósł z dna rzeki kamień i wrzucił go do łodzi.

Ciężko mu to szło.

Przemknęło mu przez głowę, że ten pomysł też nie był najlepszy. Trudno wykazać się zręcznością, gdy się stało po pas w lodowatej wodzie, trzymając łód­kę i opierając się prądowi Dwiny. I będąc przestra­szonym uciekinierem.

Ale przy Oldze nie może mu się nie udać! Podniósł największy kamień, jaki zdołał, i wrzucił do łodzi.

Łódź wreszcie zaczęła się zanurzać. Nadal pływa­ła, ale ledwie wystawała już nad powierzchnię wody.

Misza wstrzymał oddech. Marzł tak, że niemal nie był w stanie myśleć. Ale wiedział, co ma zrobić.

Niedaleko była głębia. Podprowadził łódź w tym kierunku, z trudem ją utrzymując. Prąd był tu silniej­szy. Ale nie mógł jej puścić. Nie powinni jej odnaleźć!

Woda sięgała mu do ramion. Dygocząc, zdjął mo­kre rękawice i sięgnął po jeden z kamieni. Musiał wy­bić dziurę w burcie!

Zaczął uderzać. Drewno było zmurszałe, jednak nie poddawało się łatwo. Michaił płakał z bezsilności i złości. Płakał, bo marzł tak, że zaczynały go łapać skurcze.

Uderzał z całych sił, spotęgowanych rozpaczą.

Wreszcie woda zaczęła wypełniać łódkę. Michaił puścił ją i patrzył, jak powoli, płynąc z prądem, zata­pia się.

Wreszcie zniknęła.

Wtedy rzeka o mało go nie porwała. Z najwięk­szym trudem doczłapał do brzegu. Czuł tylko swoje uszy i stopy. Zimne powietrze cięło niczym nożem.

Olga czekała na brzegu. Widział po niej, że płaka­ła. Wyciągnęła do niego rękę i pomogła wyjść na ląd.

Byle tylko nie upadł!

- Chodź! - rzuciła tylko.

Już nic nie powiedział. Pobiegli. Olga też znała drogę.

Tym razem działali według jego planu.

8

Raiję obudziło zimno. Przemarzła, mimo że piec w ich pokoju był nadal letni. Ale podłoga była chłod­na. Raija na bosaka przeszła do kuchni i rozpaliła w piecu.

Lubiła poranki.

Oznaczały czas przeznaczony dla niej, i tylko dla niej. Cenne chwile, gdy wokół panowała cisza i spo­kój, a dzień się jeszcze nie zaczął. Wtedy była tylko sobą - Raiją.

Nie to, by nic nie robiła. Ręce miała stale zajęte, jednak czuła, że oddycha w tych chwilach poranka.

Wkrótce dom wypełni się głosami, dźwiękami. Tak też będzie dobrze. Lubiła mieć wokół siebie tych, któ­rych kochała. Stanowili treść jej dni i wieczorów.

Ale poranki należały tylko do niej.

Po chlebach poznała, że coś jest nie tak.

Wczoraj wieczorem ułożyła wszystkie na ławie i przykryła lnianym ręcznikiem. Teraz miała każdy z osobna owinąć w ściereczkę i zanieść na przecho­wanie do chłodnej spiżarni.

Byłby to jej pierwszy kurs do spiżarni. W ciągu dnia czekało ją takich wiele, jak zwykle. Nie miała wtedy czasu na myślenie.

Zajmowała się jedzeniem, ubraniem, domem. Przygotowywała posiłki, szyła ubrania. Sprzątała, szoro­wała, gotowała. Dbała o zwierzęta w oborze. Dzieci też wymagały opieki. One też chciały, by posiedziała z nimi chwilę. Takie chwile dodawały jej sił do dalszej pracy, mimo że ze zmęczenia bolało ją wszystko.

Dzieci dawały jej śmiech i momenty słonecznego szczęścia w ciągu dnia.

Brakowało jednego bochenka.

Raija stała z lnianym, lekko pożółkłym ręcznikiem w dłoni.

Przed nią leżało siedem bochenków chleba. Okrąg­łych, brązowych, z zagłębieniem pośrodku, które ro­biła kciukiem.

Siedem bochenków.

Powinno być osiem.

Przetarła oczy i policzyła je jeszcze raz, mimo że mia­ła pewność, że widzi siedem. Nawet tak wcześnie rano była w stanie odróżnić siedem bochenków od ośmiu. Było ciemnawo, ale nie będzie trwonić oleju do lampy!

Raiji nigdy nie powodziło się tak dobrze, by cokol­wiek marnować. To grzech!

Chleby leżały w dwóch rzędach po cztery w każ­dym. Teraz te trzy były rozsunięte tak, żeby rzędy miały jednakową szerokość. Jakby ktoś chciał zama­skować brak jednego bochenka.

Dzieci!

Oczywiście, że to ich sprawka! Swoich własnych nie ruszyły. Krzywe, płaskie chlebki leżały nietknię­te. Ale jej chleb zniknął!

Nie spodobało jej się to. Upiekła tyle, by starczy­ło na dłużej. Nie po to, by Olga i Misza bawili się drogocennym jedzeniem.

Dzieciom było dobrze. Nigdy nie cierpiały głodu. Dzięki Bogu, że nie! Raija czuła jednak, że ona kie­dyś bywała głodna. Naprawdę głodna.

Była to nowa część jej brakującej przeszłości.

W domu nad Dwiną nadal trwał cichy poranek.

W Raiji narastał jednak niepokój, jakby powięk­szał się jakiś dół w duszy.

Czarny niepokój.

To przez tę ciszę!

Wiedziona niejasnym przeczuciem, otworzyła drzwi do pokoju dzieci. Od razu zrozumiała, co jej jest, gdy ujrzała puste łóżeczka dzieci.

To był strach.

Raija krzyknęła.

Zerwała przykrycia, lecz nie zobaczyła pod nimi dzieci, które może chciały ją nastraszyć. Nie spotka­ła ją śmiejąca się twarzyczka, zadowolona z żartu.

To nie były żarty.

Szybko się zorientowała, że się porządnie ubrały, bo wiele ubrań zniknęło.

Olga założyła dwie pary wełnianych skarpet, naj­cieplejszą spódnicę i wełnianą koszulę pod sweter. Nie było też jej kurtki, grubych rękawic i wełniane­go szala.

Serce Raiji biło jak oszalałe. Z trudem zachowywa­ła spokój. Była pewna, że najcieplejsze buty Olgi też zniknęły.

Michaił założył długie wełniane pończochy pod spodnie. Zwykłe, flanelowe spodnie.

Tylko jedną parę skarpet... On zawsze był mniej przewidujący od Olgi, przemknęło przez myśl Raiji.

Założył jednak ciepłą koszulę pod sweter, ten z wyższym kołnierzem. Skórzaną czapkę i rękawice. Brakowało jego kurtki, butów pewnie też.

Opadła na łóżko Michaiła, marznąc tak, że aż szczękała zębami.

Dzieci zniknęły. Chleb też.

Boże drogi, dokąd mogły pójść? Po co miałyby wy­chodzić w nocy? Kiedy to się stało? Nie mogły prze­cież...

Raija nie chciała w to uwierzyć, ale zrozumiała, o co chodzi.

To nie żaden żart. One nie poszły, by ją nastraszyć dla żartu.

To nie był żart.

Zniknęły naprawdę.

Jewgienij stanął w drzwiach ubrany tylko w długie kalesony. Miały wypchnięte kolana, co zwykle roz­czulało Raiję. Teraz nie.

- Dzieci? - spytał.

Zrozumiał od razu. Wyczytała to z jego pozbawio­nej wyrazu twarzy. Przypominał jej tę otchłań, któ­rą czuła w duszy.

- Ubrali się ciepło - powiedziała Raija nieswoim głosem. Przecież ona nigdy nie czuła się bezsilna! - Zabrali ze sobą chleb.

Jewgienij wypadł z pokoju. Słyszała, jak ubiera się w pośpiechu, a wtedy nic nie idzie tak, jak trzeba. Przeklął kilka razy, co było jak na niego niezwykłe.

Nie mogła jednak wstać i pójść mu pomóc. Ona chciała, ale ta nowa Raija nie była w stanie tego zrobić.

Przemknął jak huragan koło otwartych drzwi po­koju dzieci. Usłyszała, jak jęknęły drzwi wejściowe. Nie przekręcał klucza, a więc były otwarte!

Boże - dlaczego niczego nie słyszałam? Dlaczego nic nie wyczułam? Dlaczego nie potrafiłam temu za­pobiec?

Gdzie oni są?!

Mój Misza, moja Olgo, gdzie jesteście?!

Dzieci idące czarną nocą, w mrozie. Raija nawet nie chciała sobie tego wyobrażać, ten obraz po pro­stu stanął jej przed oczami.

- Na szczęście nie wzięli konia - odezwał się Jew­gienij.

Nie usłyszała, jak wszedł.

Jego twarz była jakby naga. Włosy sterczały we wszystkie strony, ale nie dbał o to.

- Cholera, że też nie ma śniegu! - rzucił, krzywiąc się. Wypadł na dwór bez kurtki, a to od razu wywoły­wało ból w ramieniu. Nie myślał o tym. Raija zrozu­miała. Cierpiała, widząc wielki strach w twarzy męża.

- Nie mogli zajść daleko! - rzucił przez zęby. Nie mógł ustać w miejscu, chodził od ściany do ściany.

Raija powiedziała mu, w co dzieci się ubrały.

- Nie słyszeliśmy ich - rzucił, oskarżając siebie i ją. - Spaliśmy tak mocno, że nic nie usłyszeliśmy! Nawet drzwi skrzypią, ale i tego nie słyszeliśmy...

Raija nie oskarżała siebie słowami, lecz jej milcze­nie miało taką samą wymowę.

- Mogli pójść tylko w dwie strony - rzucił po chwi­li Jewgienij, wyglądając przez małe okno. Na dworze panowała cisza. Na Dwinie nie dostrzegł żadnej łodzi. Nawet ptaki nie latały. Czyżby to był zły znak? - Po­szli wzdłuż rzeki - mówił dalej pewnym tonem. - W górę lub w dół. Nie poszli w głąb lądu, do lasu...

Raija pokiwała głową. Olga była rozsądna. Bez względu na to, na co się zdecydowali, ona zadba o to, by się nie zgubili. Misza może poszedłby za zewem przygody, ale ona nie. Przecież założyła dwie pary skarpet!

Ta myśl niemal przyprawiła Raiję o łzy.

- Pojadę na południe - odezwał się Jewgienij. - Ro­zejrzę się. Popytam. Nie mogli przecież dojść daleko! Są tylko dziećmi i nie chodzą szybko. A po drodze jest mało zagród, o ile tam doszli.

Raija przełknęła ślinę. Myślała podobnie jak on. Jewgienij też był rozsądny, jak Olga.

- Ty weź wóz i pojedź do Archangielska - rozkazał. Pokiwała głową.

- Przyślij tu Wasilija. Będziemy razem szukać. Mu­simy ich znaleźć. Nie ma zbyt wiele miejsc, w któ­rych mogliby się ukryć!

- Ja też chcę szukać - stwierdziła stanowczo Raija. On nie mógł jej tego zabronić. Nigdy by mu tego nie wybaczyła!

- Rób, u diabła, co chcesz, ale potem! - Jewgienij tracił cierpliwość. Był zrozpaczony, głodny i zły. Ra­ija zrozumiała, dlaczego jej tak odpowiedział. - Spro­wadź tu Wasię! Znasz drogę. Toni też powiedz. Mo­żecie sobie szukać, ale sprowadź najpierw Wasię!

Ruszył do kuchni. Teraz Raija była już w stanie działać. Dogoniła go, wcisnęła jeden bochenek chle­ba, pomogła zapiąć kurtkę. Przez okno dostrzegła, że osiodłał konia, który czekał niecierpliwie w chłod­nym wietrze znad Dwiny. Zimna mgła znad rzeki za­czynała znikać: znak, że ranek był w pełni.

- Zjedz coś! - poprosiła Raija męża, całując go w oba policzki.

Jewgienij stanął nieruchomo. Spojrzał jej w oczy i pocałował lekko w usta.

- Nie chciałem tego powiedzieć - wyznał ciężko. - Tego o Wasi. Ale... tak bardzo się boję!

Raija pokiwała głową. Zabolało ją to, ale mu wy­baczyła. Człowiek mówi różne rzeczy, gdy jest głod­ny i przerażony.

- Wiem - odparła, głaszcząc go po policzku. - Idź i znajdź mi ich!

Dobiegł ją odgłos końskich kopyt.

Ubrała się wreszcie. Założyła dwie pary pończoch. Była równie rozsądna jak Olga. Zresztą to ona na­uczyła dziewczynkę myśleć o takich rzeczach. Stara­ła się nauczyć tego także Misze, ale takie sprawy przemykały przez jego głowę jak stadko przestraszo­nych kur.

Wzięła plecak i spakowała do niego ubrania na zmianę dla obojga i dwa chleby. Zrobiła to odrucho­wo, sama nie wiedziała dlaczego.

Zacisnęła szal pod brodą i zaczęła zaprzęgać konia do wozu.

Szkoda, że nie ma śniegu. Zostawiliby na nim śla­dy. Czyżby wzięli to pod uwagę?

Poza tym łatwiej byłoby jej jechać saniami. Palce już jej zgrabiały, było tak zimno!

Ale wkrótce jechała już wzdłuż Dwiny na północ, w stronę Archangielska.

Rzeka płynęła ciemna i spokojna obok niej, tak jak od setek lat. Czas nic nie znaczy wobec rzeki.

Rzeka była wieczna.

Raija zacisnęła dłonie na lejcach.

Ona nie prosiła o wieczność. Nawet o nic, co ją przypominało. Była tylko człowiekiem, a wieczność znajdowała się poza zasięgiem człowieka.

Ona prosiła tylko o to, by te dzieci, które miała tylko przez ułamek wieczności, wróciły bezpiecznie do niej.

Czuła lodowaty wiatr na twarzy. Zacisnęła zęby. Wargi jej pękały.

Chciała płakać, ale nie mogła sobie na to pozwo­lić. Łzy by ją oślepiły, a musiała jak najszybciej do­stać się do miasta. Nic nie może jej opóźniać.

Z komina domu Nikity unosił się dym. Gdyby nie fakt, że stary był niewidomy, zatrzymałaby się i spy­tała, czy nie widział przechodzących dzieci. Jej dzieci.

Ale to nie miało sensu. Zresztą teraz otwory w ścia­nach domu zasłonięte były przed zimnem.

Raija pojechała dalej. Do Archangielska.

Wasilij wpatrzył się w nią zdumiony, gdy w koń­cu otworzył. Długo musiała stukać do jego drzwi. Stał przed nią, boso, w spodniach i rozchełstanej koszuli, zaspany.

- To ty? - spytał z niedowierzaniem. Potrząsnął głową, jakby uważał, że jej widok to dalszy ciąg snu. Ale nie strząsnął go z powiek.

Pociągnął Raiję do środka.

Raija dopiero wtedy poczuła, jak bardzo jest zmę­czona. Też nic nie zjadła, a przecież sama przypo­minała o tym Jewgienijowi. Pojechała, byle tylko szybciej. Teraz zakręciło jej się w głowie i musiała wesprzeć się o Wasilija. Po prostu potrzebowała oparcia, czyjegoś ciepła.

Tak bardzo się bała!

Jewgienij też się bał. Ale nie miał czasu, by ją przytulić. Stali przed sobą, a pomiędzy nimi była pustka i lęk. Nie potrafili sobie pomóc.

Teraz wtuliła się w Wasilija, a on przygarnął ją, zdumiony. Zdawał sobie sprawę, że musiało się stać coś złego, inaczej Raija by się tak nie zachowała.

- Co się stało? - spytał, gładząc ją po plecach. Jej ramiona obejmowały go mocno, czul, jak ona drży, a jej usta szepczą coś bezgłośnie. Raija płakała.

Łzy, które powstrzymywała w drodze, teraz popły­nęły strumieniem.

- Dzieci - wykrztusiła po kilku próbach wydoby­cia głosu.

Wasilij ocierał jej łzy palcami. Czule dłonie ostroż­nie obejmowały twarz Raiji. Przemknęło jej przez myśl, że to niezwykłe uczucie, gdy ktoś jednocześnie dotyka jej obu policzków.

Dotarło do niej, co ta myśl oznacza, i zaczerwieni­ła się gwałtownie. Zawstydziła się. Wasilij nie rozu­miał, dlaczego, i nie miał zrozumieć.

W końcu udało jej się opowiedzieć, co się stało.

Wasilij nadal ją obejmował. Raija jeszcze drżała. Stał, trzymając ją, opierając swój policzek o jej czoło. Nic nie mówił, po prostu był. Może nie jak skała, ale był samym ciepłem i współczuciem. Skała byłaby zim­na. Wasia promieniował ciepłem i troską. Nie odma­wiał Raiji prawa do słabości.

Potrzebowała tego. Potrzebowała chwili, gdy jej strach mógłby oderwać się od ciężkiego supła gdzieś wewnątrz niej i gdy mogła spojrzeć mu prosto w oczy.

- Jewgienij prosi cię o pomoc w poszukiwaniach - powiedziała. Wasilij pokiwał głową. Usta miał zaciśnięte, brwi zmarszczone. Raija już go takim widy­wała. Rozpoznawała jego powagę i chłodną ocenę sytuacji.

Wasilij mógł się bać, lecz umiał spojrzeć obiektyw­nie na problem.

- To Olga - stwierdził, zakładając kilka warstw ubrań. Raija z Jewgienijem też tak czuli, ale nie powiedzie­li tego głośno.

Osoby postronne wskazałyby Michaiła jako pomy­słodawcę, gdyż zawsze wymyślał dzikie zabawy. Ra­ija i Wasilij jednak wiedzieli, że Misza nie wpadłby na coś takiego.

- Któż by przypuszczał, że tak zareaguje - mruknął. Przesunął na ogień garnek, z którego uniósł się sła­by zapach mięsa.

- Ugotowałem wczoraj zupę - wytłumaczył. - Jelizawieta jest u sąsiadki, która ma rodzić. Kobieta chciała, by ktoś zajął się resztą dzieci i mógł zawia­domić, kogo trzeba. Jej mąż popłynął na zachód. To jeden z naszych.

Raija zrozumiała teraz, dlaczego jest tak cicho. Wa­silij był sam.

- Starczy i na dziś - dorzucił, stawiając na stole dwie drewniane miski. - Musisz coś zjeść, Raiju.

Nie wiedziała, czy zdoła cokolwiek przełknąć. Ale posłusznie usiadła na krześle, które dla niej odsunął. Pozwoliła, by odwinął z niej szal i zdjął rękawice.

- Nie jest tu aż tak zimno jak na zewnątrz - po­wiedział z uśmiechem w oczach.

Raija rozpięła kurtkę i dała jej opaść na ziemię.

- Skończył mi się chleb - tłumaczył się Wasilij. - Będzie zupa bez chleba.

- Ja mam na wozie - odparła Raija. - W plecaku. Wasia przyniósł chleb i dał jej, by go rozłamała.

Słuchał uważnie, gdy mówiła o tym, że dzieci wzięły jeden bochenek ze sobą, że Olga założyła dwie pary skarpet, a że Misza nie był tak przewidujący. Słuchał, podczas gdy ona ubierała swój strach w słowa.

- Jewgienij ma rację - rzucił, nalewając zupę do jej miski. Była tłusta, pełna kawałków mięsa, kaszy, pły­wała w niej cebula i coś zielonego. Wasilij zawsze miał w słoikach jakieś suszone zioła, które dodawały smaku potrawom. - Nie mogli zajść daleko.

Usiadł obok niej, a nie naprzeciwko. Raija była mu za to wdzięczna. Potrzebowała ciepła drugiego czło­wieka. Musiała wiedzieć, że na odległość ręki jest ktoś, z kim mogła dzielić swój strach. Nie mogła zo­stać sama.

Czyżby odgadł, że wątpiła w słowa Jewgienija? Czy to było aż tak wyraźnie widać?

- Jedz! - rzucił. Zaczęła jeść. Najpierw niechętnie. Poczuła jednak, jak ciepło rozchodzi się po jej ciele i że rozpuszcza to coś, co czuła od rana.

- Musieli się wyspać na zapas - twierdził Wasilij. - Albo śpią teraz. Nie daliby rady bez snu, dokądkol­wiek by zamierzali pójść. W nocy było bardzo zimno.

Raija pokiwała głową.

- Jewgienij musiał zgadywać, dokąd poszli?

Znów pokiwała głową. Miała nadzieję, że Jewgie­nij trafił na jakieś ślady, choć graniczyło to z niemoż­liwością. Szron na ziemi przetrwał kilka godzin i zniknął. Wasilij najwyraźniej też o tym pomyślał.

- Musieli wyruszyć wcześnie w nocy? - spytała cicho.

Wasilij pokiwał głową.

- Nic nie słyszeliśmy - przyznała Raija. - Nie ro­zumiem tego. Musiałabym coś usłyszeć!

- Nie możesz winić siebie za to, że ich nie słysze­liście - rzucił Wasilij surowo. Wkruszył chleb i jadł gorącą, sycącą zupę. Pomiędzy brwiami miał głęboką bruzdę. Myślał. - Mogli przedostać się na drugi brzeg Dwiny - rzucił. - Będą się trzymać rzeki, zgadzam się z Jewgienijem. Ale mogą być na drugim brzegu!

- Przecież jest szeroko! - przerwała mu Raija. - Jest silny prąd. Oni są za mali, by dać radę przepłynąć łódką na drugi brzeg!

- Może oni tak tego nie ocenili - stwierdził Wasi­lij w zamyśleniu. - Gdybym ja był małym chłopcem, który ucieka z domu, chciałbym przedostać się na drugi brzeg. Wtedy byłaby to porządna ucieczka. I nie uważałbym, że to niemożliwe.

- Ale musieli skądś wziąć łódkę! Pokiwał głową.

- Musieli sobie skądś pożyczyć, prawda? - Oczy Wasilija były takie jasne i spokojne. Na chwilę uspo­koiły i Raiję. - Sprawdzę, gdzie brakuje łódki. Sądzę, że to nam da więcej niż szukanie na tym brzegu. Bę­dziemy wiedzieć, skąd wypłynęli. Wykluczy to nam część obszaru. Łódką mogli popłynąć tylko w jednym kierunku. To nam pomoże.

- A jeśli utonęli? - musiała spytać Raija.

Ta myśl dręczyła ją od początku, lecz nie odważy­ła się wypowiedzieć jej na głos. W każdym razie nie do Jewgienija. Na pewno by się rozgniewał.

Niebieskozielone oczy Wasilija wpatrzyły się w nią z powagą. Proste brwi spotkały się nad nosem.

Jeden policzek drgał mu lekko. Wziął ją za rękę.

- To jest możliwe - rzucił z trudem. - Nie może­my tego wykluczyć, prawda?

Żadnego pocieszenia, tłumaczenia. Nie powiedział, że to nie mogło się zdarzyć.

Wtedy by mu nie uwierzyła. Był równie szczery wobec niej, jak ona wobec siebie.

To było możliwe.

Ale nie wolno jej o tym myśleć.

W milczeniu skończyli zupę. Raija założyła kurt­kę i owinęła się szalem. Wasilij też ubrał się ciepło.

- To zajmie na pewno cały dzień - rzucił. - Ktoś musi powiedzieć w porcie, dlaczego nas nie ma.

Raija pokiwała głową.

- Nie powinnaś być sama - stwierdził, gdy wsiada­ła na wóz. - Nie możesz być teraz sama, Raiju!

- Pojadę potem do Toni - odparła cicho. - Musi o tym wiedzieć.

- Zostań w mieście! - poprosił. - My wrócimy tu­taj, niezależnie od tego, gdzie ich znajdziemy. A po­tem własnoręcznie wepchnę Olgę do tego domu, w którym powinna być, jeśli nikt inny tego nie zrobi!

- To nie jest wina Olgi! Uśmiechnął się smutno.

- Tak, to nie jest jej wina. Ale to ona za to płaci. Mam już dosyć cierpiących dzieci!

Stał i patrzył za nią, jak Raija jechała wąskimi uliczkami w stronę portu i domu Toni. Naprawdę miał dosyć cierpiących dzieci...

9

To była dobra kryjówka. Kiedy Michaił ją zapro­ponował, Olga miała wątpliwości. Ona chciała prze­prawić się na drugi brzeg Dwiny, wtedy byłaby to prawdziwa ucieczka. A tak, to jakby zbliżali się do tych, od których uciekali.

Oboje przemoczyli się na wskroś. Biegli ile sił po­między domami nadal śpiącego miasta. Na szczęście nie mieli daleko. Inaczej zamarzliby na kość.

W porcie życie nigdy nie zamierało. O tym nie po­myśleli.

Dygocząc, zatrzymali się za jakąś szopą i nasłuchi­wali męskich głosów dobiegających znad wody.

Plac, który mieli przemierzyć, wydawał się prze­ogromny jak ocean, o wiele szerszy niż Dwina. Nie pomagała im świadomość, że to nieprawda. Musieli przez niego przejść, a nie było tam nic, za czym mog­li się schować. Nic poza ciemnością, która z chwili na chwilę ustępowała.

Nie mogli też tak stać. Zaraz nadejdą pracownicy. Odesłano by ich do domu, zanim by pisnęli słowo.

Te głosy chyba nigdy nie umilkną!

- Musimy przejść - szepnęła Olga. Michaił tylko szczękał zębami. Był blady.

- Pójdziemy spokojnie - mówiła dalej cicho - jeśli pobiegniemy, zrozumieją, że coś jest nie tak. Ale je­śli pójdziemy powoli, nie zauważą nas. Będzie się wy­dawało, że mamy tu być.

Michaił nie całkiem rozumiał, o co jej chodzi, ale był gotów na wszystko, byle znaleźć się w pomiesz­czeniu. Umrze, jeśli postoi tu jeszcze chwilę!

Olga złapała go pod ramię. Spokojnie przeszli przez pogrążony w półmroku plac. Nie rozglądali się na boki, po prostu szli przed siebie. Myśleli, że ten plac się nigdy nie skończy.

Rozmowa, która dotarła do ich uszu, nie urwała się. Nadal słyszeli, jak dobiega gdzieś z boku. Bali się zerk­nąć w tamtą stronę, by nie napotkać czyjegoś wzroku.

Wszystko było niebezpieczne.

Wreszcie przykleili się do ściany po przeciwnej stronie. Stało tu wiele większych i mniejszych budyn­ków. Należały do armatorów i kupców. Niektórzy zbudowali tu swoje magazyny, inni hangary na łodzie.

Także Jewgienij i Oleg mieli tu swój kantorek i ma­gazyn. Mieściły się w jednym ze średniej wielkości budynków.

Pod magazynem był stary hangar, już nieużywany. Ledwo wystawał nad powierzchnię wody. Dawało się do niego zejść z magazynu albo dojść z kei po wąskiej półeczce nad wodą. Na dłuższej ścianie doku znajdo­wały się podwójne drzwi, przez które wypływała łódź, gdy była potrzebna. Teraz nie było tam żadnych ło­dzi, tylko woda. Wzdłuż ścian szły półki aż do plat­formy, na której złożono rzeczy potrzebne w czasie rejsów. O ile Michaił pamiętał, leżało tam tego sporo.

Nikt nie będzie tu ich szukać.

Nie znajdą lepszej kryjówki.

Ale nie mogli do niej dojść przez magazyn. Nie mieli klucza, poza tym pozostawiliby mokre ślady.

Dzieci zsunęły się z nabrzeża. Brzeg rzeki był tu stromy i pełen kamieni. Już nie musieli zachowywać ciszy. W porcie zaczął się ruch. Nikt ich tu nie mógł dostrzec, chyba że z łodzi na wodzie. Ale nie mieli si­ły już o tym myśleć ani zachowywać ostrożności.

Stanęli twarzami do ściany doku. Pachniała butwiejącym drewnem. Olga zawiązała chleb i kiełbasy w szal i umieściła tobołek na plecach. Palcami szuka­ła zaczepienia na ścianie, ale bezskutecznie. Mogli co najwyżej wbić sobie drzazgi pod paznokcie, to wszystko.

Na wąskiej półeczce brakło miejsca na całe stopy. Musieli przesuwać się powoli z czubkami stóp rozsu­niętymi na boki. Trudno im było, ale bali się wpaść do rzeki.

Michaił szedł pierwszy, mimo że drżał tak, iż led­wie trzymał się na nogach. Wysunął język i starał się z całej siły.

Dobrze pamiętał, hangaru nie zamykano. Drzwi przesuwały się w dobrą stronę, jednak by je zamknąć, któreś musiało znów wejść do wody.

Misza zacisnął zęby i zsunął się w dół.

Olga dotarła dopiero po chwili.

- Co robisz? Misza, ty nie możesz znów wchodzić do wody!

- Jedzenie musi być suche - powiedział tylko, prze­suwając drzwi do końca. - Siadaj mi na ramiona, a ja dojdę do półki.

Zrozumiała. Zagryzła wargi, próbując usadowić się na jego barkach, nie mocząc spódnicy. Niemal strąciła Miszy czapkę, łapiąc go za głowę, by nie stracić równowagi.

Powoli ruszył do środka.

Olga nie odważyła się spojrzeć w dół. Słyszała tylko plusk wody przy każdym kroku chłopca. Na szczęście nie było głęboko. Gdy podniosła nogi, nie moczyła ich. Wolała nie patrzeć, dokąd woda sięga Miszy, dopóki nie zrzucił jej na półkę. Olga upadła, ale jedzenie po­zostało suche, choć chleb nieco zgniotła.

Popatrzyła w ślad za Misza, który wrócił, by zamk­nąć drzwi. Woda sięgała mu do piersi.

Nie był zbyt wysoki. Ale za to odważny!

Olga nie wiedziała, czy mu to kiedyś powie, ale na pewno mu tego nie zapomni.

Chłopak wdrapał się na półkę. Dygotał. Razem przeszli na platformę.

Było tu ciemnawo, ale w każdym razie znaleźli się wewnątrz pomieszczenia!

Olga odwiązała tobołek z drogocennym jedzeniem i położyła na jakąś skrzynię.

Stało tam wiele skrzyń. Kilka beczek. Leżały narzę­dzia do połowu ryb. Zardzewiałe haki i haczyki. Splą­tane liny. Liny ładnie nawinięte.

Nawet przetarte żagle zostały złożone i schowane. Oszczędzano materiały i nierzadko się to opłacało.

Przy ścianie dostrzegli kilka worków ze słomą. Nie pachniały najładniej. Olga zmarszczyła nosek, ale rozu­miała, że nie mogą wybrzydzać. Dostrzegła kilka lamp. W jednej nawet zachlupotała oliwa, gdy nią potrząsnęła.

- Nie mamy niczego do zapalania - stwierdziła dziew­czynka.

- Tak, żeby jeszcze podpalić port! - rzucił Misza.

Zdjął już ociekającą wodą kurtkę i sweter. Jednak nie stał się dzięki temu bardziej suchy.

- Wielki pożar - zamyśliła się Olga. - To mój wuj wtedy podpalił.

- Więc ty nie musisz - zdążył odpowiedzieć Micha­ił, zanim zgiął się w ataku kaszlu.

Olga odwróciła się od niego i zdjęła spódnicę. Wy­żęła ją i powiesiła na beczce. Słyszała, jak Misza robi to samo ze swoimi ubraniami.

Dobrze było zdjąć wreszcie buty. Ze skarpet kapa­ła woda, ale bez nich było też zimno.

Olga powiesiła jedną parę, choć chyba wyschnie za rok, pomyślała. Wełna tak powoli schnie... Wyżęła drugą parę najmocniej jak mogła i wciągnęła z powro­tem. Misza też na to wpadł. Siedział w kalesonach i mokrym swetrze, z wyżętymi skarpetami na nogach. Dygotał cały blady, wręcz sinawy.

Olga rzuciła mu swoją kurtkę.

- Jest mokra tylko na dole. Założył ją, choć niechętnie, ale nie wydawało się, by mu jakoś od razu miała pomóc.

Rozejrzeli się bezradnie wokół. Marzli. Nie mogli rozpalić ognia, ale duma nie pozwalała im się wycofać.

Musieli zadowolić się workami ze słomą, choć pewnie pełno było w nich robactwa.

- Dostaniemy wszy! - zadrżała z obrzydzenia Ol­ga. Jednak zawlokła jeden worek w stronę sterty skrzyń, które osłaniały ich od najgorszego przeciągu. Ściany hangaru były pełne szpar. Pewnie pomoże to w schnięciu rzeczy, ale na pewno nie będzie grzało.

Michaił dociągnął drugi worek, który utworzył ro­dzaj zapory.

Musieli przykryć się żaglem. Szkoda, że nie było żadnej derki. Ale raczej na pewno roiłoby się w niej od wszelkiego obrzydlistwa.

Znaleźli dwa żagle: wielkie, ciężkie, sztywne od morskiej wody, połatane chyba sto razy.

Dzieciom udało się jakoś zawlec je na miejsce i utworzyć z nich coś podobnego do nory. Wpełzli pomiędzy nie.

Nie zapomnieli wziąć ze sobą chleba. Olga okryła ich oboje szalem, na ile go starczyło.

Leżeli blisko siebie, blisko, by nie marznąć tak bardzo.

Obojgu zbierało się na płacz.

Ale żadne nie uległo.

Zjedli trochę chleba. Chwytały ich takie dreszcze, że nie mogli żuć. Śmiali się wtedy i wydawało im się, że robi im się cieplej.

Gdy przestawali się śmiać, było im tak samo zimno.

- To dobra kryjówka - przyznała Olga. - Ale w mo­jej byłoby bardziej sucho.

Znów porwał ich atak śmiechu, aż dostali czkawki.

Objęci, zasnęli wreszcie.

Olga obudziła się, bo chciała siusiu. Wysunęła się ostrożnie z posłania, by nie obudzić Miszy. Głupio by się czuła, gdyby usłyszał.

Doszła do końca platformy i ukucnęła nad wodą. Spojrzała przez szparę. Uznała, że dzień chyba się już kończył.

Czyżby spali tak długo?

Może tak?

Olga marzła. Bala się. Dziwna kula gdzieś w jej wnętrzu stawała się coraz bardziej twarda i zimna.

Olga poczuła, że nadal jest senna.

Poczłapała z powrotem. Objęła się ramionami, lecz to nic nie dało. Nie było w niej ciepła.

Dotknęła rozwieszonych ubrań. Mimo że chyba minął cały dzień, nie zrobiły się bardziej suche. Pod nimi widniały kałuże, ale i tak wydawało się, że za­wierają w sobie całą wodę Dwiny.

Dlaczego nie pomyślała, by wziąć coś do rozpale­nia ognia!

Zabraniano im bawić się ogniem, ale teraz to co in­nego.

Ona sądziła, że będą spać w ciepłej stajni razem z końmi...

Wtedy nie potrzebowaliby niczego do ogrzania się, żadnego ognia.

Olga poczuła głód. A więc ta kula nie oznaczała tylko strachu...

Znalazła nóż przy spodniach Michaiła. Chłopak rzu­cił je na podłogę. Olga powiesiła je na beczce, myśląc, że ten Misza chyba nigdy nie nauczy się porządku.

Wzięła kiełbasę i zadrżała z zimna. Czy musi tak wiać akurat teraz?

Szybko i już nie tak ostrożnie wpełzła pod żagle. Czuła, jakby to była jama w sianie. Tylko że nawet w byle jakiej jamie w sianie byłoby na pewno cieplej!

Olga nie chciała o tym myśleć, choć przez chwilę odniosła wrażenie, że dociera do niej zapach koni. Nawet było to przyjemne.

Podpełzła do Miszy. Chłopak poruszył się we śnie, ale nie obudził.

A niech sobie śpi. Nie można polegać na chłop­cach, ot co! Teraz też nie, myślała Olga, krojąc grube plastry kiełbasy. Jedzenie pomogło jej przez chwi­lę. Było jej dobrze, gdy żuła i czuła smak kiełbasy roz­chodzący się po ustach. Szybko zapełniła żołądek.

Musiała znów wypełznąć na zewnątrz, by odłożyć kiełbasę i nóż.

Nie wolno było mieć ostrych przedmiotów tam, gdzie się spało. Można by było się na nie nadziać we śnie.

Olga zmarzła natychmiast, gdy wystawiła ręce po­za żagle. Naciągnęła materiał na siebie, gdy wróciła na miejsce. Żagiel nie owijał ich tak ciasno, pomiędzy głowami a materiałem mieli trochę wolnej przestrze­ni. Zupełnie jak w namiocie.

Chyba zrobiło się trochę cieplej.

Poczuła, jakby jej ciało drętwiało. Poruszyła palca­mi stóp. Kłuło. Wydało się jej, że skarpety są bardziej suche. Chyba lepiej było zachować ubrania na sobie, by wyschły. Ale były takie zimne i mokre...

Poza tym czuła się dobrze i nie chciała znów wyłazić po jakieś mokre rzeczy, które zabrałyby im to ciepło.

Niech sobie wiszą.

Tak długo schły...

Długo...

Olga wyjrzała spod żagla. Popatrzyła na sufit. Po­mimo ciemności dostrzegała belki utrzymujące pod­łogę w magazynie.

Dziwnie było pomyśleć, że znajdowali się pod ma­gazynem.

Magazynem Jewgienija.

I taty...

Olga nie chciała o nim myśleć. On był głupi. Sie­dział w Norwegii z Liną i tym głupim dzieckiem, któ­re nazywał bratem Olgi! A ona nie miała żadnego brata! I nie chciała żadnego mieć. Lina nie była jej ma­mą, była mamą tego bachora. Na pewno wrzeszczał całe dnie! I co z niego za brat, skoro nie mieli tej sa­mej mamy.

Olga pamiętała dobrze, że tata tłumaczył jej, że to naprawdę jej brat, bo on jest ojcem ich obojga.

Olga uważała, że to okropne.

Nie chciała myśleć o tacie. O Linie też nie. A na pewno nie o tym dzieciaku, którego nigdy nie widzia­ła, a który ukradł jej tatę.

Ubrania jeszcze długo nie wyschną...

Czy Raija - Raisa bała się już o nich? Myślała, że się potopili?

Olga nie chciała, by Raija - Raisa się o nich bała. Przecież nic im się nie stało. Są pod dachem i nawet już tak bardzo nie marzną. Jedzenie mieli. A ubrania jeszcze wyschną!

Przysunęła się bliżej Michaiła. Ogrzewali się na­wzajem, mimo że Misza spał jak suseł.

Olga wolałaby nie straszyć Raiji - Raisy, jednak nie mogła przecież powiedzieć jej, że uciekają, ale że nie powinna się o nich niepokoić.

Wtedy to nie byłaby ucieczka.

Pewnie już ich szukali...

Nigdy ich tu nie znajdą!

Olga nie przypuszczała, że ktoś w ogóle szukał w tym miejscu. Nad nimi było dziwnie cicho. Nie spałaby tak długo, gdyby ktoś przyszedł do pracy. Jewgienij i Wasilij na pewno ich już szukali.

Dobiegały ją odgłosy z portu. Dobrze było je sły­szeć. Czuła się prawie tak, jakby leżała wysoko na sia­nie i słuchała odgłosów ze stajni.

Gdzie mogli ich szukać?

Na pewno w jakichś głupich miejscach, które im, Oldze i Miszy, nie przyszłyby do głowy. Może w le­sie? Jakby ktoś był tak niemądry, by uciekać do lasu! I nie zabrać ze sobą dwóch kiełbas i bochenka chle­ba. I nie pomyśleć o miejscu do spania.

Czy dorośli sądzili, że ona i Misza byli tak głupi?

Dlaczego ta Antonia odjechała?

W bajkach nie było odpowiedzi.

O mało nie nazwała ich głupimi, ale zreflektowała się.

Raija - Raisa nie opowiadała głupich bajek. Były ład­ne, choć nieprawdziwe. W życiu działo się inaczej niż w bajkach.

Ona nie była żadną królewną. Była tylko Olgą. Długo pozbawioną matki, a właściwie także i ojca.

Nigdy dotąd tego nie czuła.

Miała przecież Raiję - Raisę, Misze, Jewgienija. Tworzyli dobrą rodzinę. Taką, którą pewnie by sama wybrała, gdyby mogła.

Dlaczego ona wróciła?

Dlaczego teraz?

Olga poczuła napływające łzy, ale przygryzła war­gi. Nie chciała płakać.

W domu nad Dwiną czuła się tak dobrze! Trakto­wała go jak swój dom, tak samo jak Misza.

Już nie prosiła o bajki. Królowa z białego króle­stwa stawała się mniej ważna. Olga nie czuła się jak królewna z bajki Raiji - Raisy.

No i wszystko się zawaliło.

Nic nie zostało.

Nie było ani królewny, ani Olgi.

Było tylko dziecko pozostawione samemu sobie.

Olga uważała, że ciężko być tym dzieckiem.

- Dlaczego ona wróciła? - spytała. Jej głos zabrzmiał cicho i smutno w tym wielkim pomieszczeniu. Odbił się o ściany echem, jakby ata­kując ją jej własnymi słowami:

- Dlaczego ona wróciła? ...wróciła? ...iła? Olga pamiętała tylko loki. Głosu nie. Oczu też nie.

Dłonie... Tak, pamiętała dłonie. Pamiętała, jakie były, gdy przykładała je do jej policzka.

Chciała znów je poczuć - ale jednocześnie nie chciała.

Dlaczego ona wróciła?

Oldze było już tak dobrze. Zaczynała zapominać. Już niemal stała się córką i siostrą.

Wcale nie musiała wracać!

W Oldze narastała złość.

Leżała tutaj i marzła tylko dlatego, że Antonii za­chciało się wrócić. Gdyby została tam, gdzie była, Ol­ga nie musiałaby uciekać! Nie musiałaby leżeć na śmierdzących workach, przykryta zatęchłymi żagla­mi w starym hangarze, przemarznięta i przerażona ciemnością.

Nikt ich tu nie znajdzie!

Antonia wcale nie musiała wracać. Olga jej nie lu­bi. Nigdy w życiu jej nie polubi!

Michaił powiedział, że ona ma miłe oczy i że jest ład­na. Powiedział, że ją pamięta. I że była sympatyczna.

A niech ją sobie lubi!

Olga nie chciała jej pamiętać. I nie uważała, że An­tonia jest ładniejsza od Raiji. I na pewno nie miała miłych oczu. Michaił czasami miał pusto w głowie. Może dlatego, że był chłopakiem.

Chłopcy bywają okropnie głupi!

Olga bardzo chciałaby być dzieckiem Raiji i Jew­gienija. A Michaił mógłby być synem Antonii. Zoba­czyłby, jak to jest być dzieckiem zostawionym przez własną matkę! I ciekawe, czy myślałby wtedy, że ma mile oczy i że jest ładna, gdyby wróciła. Ciekawe!

Olga pociągnęła nosem.

Misza nic nie zauważył.

Dziwne, że tak mocno spał! Ale może zmęczył się zatapianiem łódki.

Nigdy by nie przypuszczała, że on da temu radę. Sądziła, że tylko się chwali. Zupełnie dobrze to wy­myślił.

Olga przekręciła się plecami do Miszy, bo nie mog­ła powstrzymać się od pociągania nosem. Dlatego, że nie mogła powstrzymać łez.

A Misza nie może zobaczyć, że ona płacze...

Otarła oczy skrajem żagla, ale łzy nadal płynęły. Musiała płakać.

A ubrania jeszcze długo nie wyschną...

Gdy wreszcie przestała, ciało i głowa wydały się jej puste. Nic nie zostało. Tylko piekące oczy, tym bar­dziej piekące, gdy ocierała je kawałkiem sztywnego żagla. Bolało ją gardło i kapało z nosa.

Zimna kula gdzieś w jej wnętrzu nie była już zim­na. Bolała.

Wszystko ją bolało.

Długo leżała, wpatrzona przed siebie. Było jej cie­pło w plecy, ale od przodu ziębiło.

Michaił mamrotał coś przez sen.

Czasami gadał przez sen i w domu.

Raija - Raisa powiedziała, że nie wolno budzić tego, kto mówi przez sen. Także nie tego, kto lunatykuje. Olga cieszyła się, że Misza nie lunatykuje. Teraz by­łoby to niebezpieczne. Musiałaby go obudzić.

A nie wiedziała, co by się wtedy stało. Raija - Raisa nic o tym nie wspomniała. Ale Olga była pewna, że coś okropnego. Inaczej dlaczego by tego zabraniali?

Olga pomyślała, że powinna coś zjeść. Mieli jesz­cze dużo kiełbasy. Ale nie czuła głodu. Poza tym by­łoby to niesprawiedliwe wobec Miszy. Powinni zja­dać tyle samo. A ona już raz jadła kiełbasę.

Zaczeka, aż on się obudzi.

Zazdrościła mu, że spał. Czas wtedy mija tak szyb­ko. Olga chciała, by czas prędko mijał. Może wyschną ubrania...

Nie znajdą ich tak od razu.

Obróciła się z powrotem i wsunęła rękę pod Mi­chaiła. W ten sposób była bliżej i ręka nie zawadza­ła. No i było cieplej.

Znów wymamrotał coś przez sen. Olga musiała się uśmiechnąć. Nic nie zrozumiała, jak zwykle. Czasa­mi wsłuchiwała się, pragnąc coś zrozumieć, ale bez skutku. Mówił jakby w obcym języku.

Ale był wtedy słodki. Znów się uśmiechnęła.

Przyłożyła policzek do policzka Miszy i po chwili wreszcie zasnęła.

Na dworzu wieczór powoli przechodził w noc.

10

- Nie wiem, czy to najlepszy sposób - westchnęła Raija. Wdrapywała się właśnie na wóz, którym jeź­dziły z Antonią od domu do domu.

- A jaki byłby właściwy? - parsknęła Antonia ze złością.

Raija znała ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że przy­jaciółka jest blisko granicy płaczu. Ale Tonią nie pła­kała. Zacisnęła zęby. Rzuciła, że przecież nie usiądą z założonymi rękami, czekając, aż cud sam spadnie im na głowy.

To była nowa Tonią. Coś w ciągu tych czterech lat zmieniło Tonie w osobę zdolną do działania.

- W końcu robimy coś - rzuciła Tonią, Raija nie pamiętała, który raz. - Wolałabyś siedzieć w domu, czekać i nic nie wiedzieć?

- Nie - odparła Raija.

Lepiej było coś robić i nadal nic nie wiedzieć. Założyły, że Wasilij miał rację. Ze dzieci zdobyły łódkę.

Jakąś małą łódkę, którą mogły sterować. Ale nawet w Archangielsku łódka z dwojgiem dzieci, w nocy al­bo nad ranem, powinna wzbudzić zainteresowanie.

Chwyciły się tego źdźbła nadziei, że ktoś mógł je zauważyć.

W mieście chodziły od domu do domu, pytając, czy ktoś nie widział dwojga ośmiolatków w łódce dziś rano. Tak, ich dzieci. Olgi i Miszy.

Wszędzie odpowiadano im, że nie. Kręcili głowa­mi i mówili, że to straszne i że będą się rozglądać. Je­żeli ich zobaczą, złapią i odprowadzą.

Chodziły tak przez pół dnia. Nikt niczego nie za­uważył, ale wieść się rozniosła. Już nie szukały same. Dzieci z ubogich rodzin zaczęły też szukać. Skoro za­ginęły dzieci z bogatych rodzin, na pewno szukając, zasłużą sobie na nagrodę. O ile im się uda.

Raija i Antonia wróciły niechętnie do domu. Zja­dły owsiankę, prawie nic nie mówiąc.

Nie widziały Jewgienija ani Wasilija. Mężczyźni szukali dzieci po swojemu. Na pewno tak samo do­kładnie jak one.

Potem wprzęgły konie do wozu i zaczęły jeździć do domów na granicy Archangielska. Domy stały w większej odległości od siebie. Nie wszystkie były duże, ale stały na własnej ziemi. Choćby jej skrawku.

Znów pukały do drzwi. Znów zadawały te same pytania. Czasem okazywało się, że wieści dotarły już przed nimi. Otrzymywały odpowiedź, zanim nadzie­ja zdołała rozpalić się w ich oczach.

Nikt nie widział dzieci.

Ale i tak wolały to niż bezczynność/Wiedziały przynajmniej, kto ich nie widział.

Przerażające było to, że dzieci mogły przejść tędy niezauważone. Najwyraźniej wybrały dobry moment na ucieczkę.

- Dokąd byś poszła, gdybyś była dzieckiem, które chce uciec z domu? - spytała Raija.

Zbliżały się do otwartej przestrzeni. Pozostał im tylko dom starego Nikity, no i ich własny. Bała się, że wrócą do domu, niczego nowego się nie dowie­dziawszy.

- Do ciepłej stajni - odparła Tonią bez zastanowie­nia. - Moją stajnię już przeszukałam. Nikogo nie było.

Brakowało jednego woźnicy, który najprawdopo­dobniej zbyt głęboko zajrzał do kieliszka. Jego towa­rzysze szukali zrozumienia u Toni; przecież ona wie, jak to może być...

Ale dziś się im nie udało. Pani była zła i zdenerwo­wana.

- Stajnia to niezła myśl - zamyśliła się Raija. - Prze­cież mówimy o Oldze. Misza nigdy by nie wpadł na pomysł ucieczki. On lubi wygodę. Olga pomyślałaby o stajni. Zupełnie tak samo, jak ty...

Antonia zaśmiała się ponuro.

- A więc mamy coś wspólnego jako matka i córka. Poza tym - niewiele...

Raija udała, że nie słyszy. Wiedziała, że Antonia się boi. Powinny być dla siebie teraz wyrozumiałe i nie obrażać się, jeśli jedna drugiej powie coś przykrego.

- Sądzisz, że mogli przepłynąć Dwinę? Raija wstrzymała konie. Obie patrzyły w tym sa­mym kierunku.

Na zachód.

Widziały ziemię, którą późna jesień obdarowała ciemnymi kolorami: brązem i czernią. Jeszcze gdzie­niegdzie żółciły się ostatnie liście na gałęziach, prosząc o okrycie przed mrozem. Zielone igły sterczały wyzy­wająco, pełne życia, na przekór nagiemu otoczeniu.

Świat był równie zimny także na zachodzie. Niebo daleko na horyzoncie zasnuwała mgiełka. Zakry­wała jakieś wzgórza, do których trzeba by było je­chać dni, może tygodnie.

A blisko nich - Dwina.

Tętnica ich świata. Teraz ciemna i leniwa. Przy brzegach zaczynała formować się cienka warstewka lodu, delikatna i krucha. Pierwsze igiełki lodu, póki co niewinne i ładne.

Ale to dopiero początek. Przypomnienie, że zima nadejdzie także i w tym roku.

Dwina była szeroka w tym miejscu...

Ale klarowne powietrze mogło oszukać wzrok. Bo nie wyglądała tak szeroko. W ciemności dało się do­strzec jaśniejszy pas piasku na drugim brzegu.

- Ja bym przepłynęła na drugą stronę - rzekła An­tonia. - Także po ciemku. Także wtedy, gdy byłam tak mała jak... Olga i Misza. Uznałabym, że dam ra­dę. Nigdy nie bałam się wody.

Raija chciała dodać, że Michaił też nie boi się wo­dy, ale nic nie powiedziała. Antonia i tak miała dość zmartwień.

W każdym razie mogły być pewne, że ich dzieci są gdzieś razem.

- Olga w tym nie przypomina ciebie - stwierdziła Raija. - Nie wiem, czy Misza mógłby przepłynąć Dwinę. Może Jewgienij to wie albo Wasilij. Ja nie. Ni­gdy nie zachęcałam go, by polubił wodę...

Antonia pomimo bólu musiała się uśmiechnąć. Nie było żadną tajemnicą, że Raija bała się morza.

- Jeżeli zdobyli łódkę, mogli przepłynąć Dwinę. Przynajmniej próbowali - powiedziała Antonia i za­milkła. Długo patrzyła na rzekę.

Raija znała jej myśli. Ona też je miała. Czuła ten sam obezwładniający strach.

Raija modliła się w duchu, żeby dzieci nie wpadły na pomysł płynięcia rzeką. O ile uciekły do lasu, by­ła jeszcze dla nich nadzieja. A jeśli płynęli Dwiną, ba­ła się, że ich nie odnajdą.

Nie odnajdą ich żywych...

- Albo ku ujściu - mówiła dalej Antonia. - Nie mo­gą być daleko od Archangielska. Musimy je odnaleźć. Przecież to niemożliwe, by zniknąć na tak krótkim odcinku! Muszą się odnaleźć, wcześniej lub później...

- Lepiej niech to będzie wcześniej - rzuciła Raija i popędziła konie. - Jedziemy do domu. Zobaczymy, czy wrócili mężczyźni. Może coś wiedzą...

Antonia pokiwała głową. Chodzenie od drzwi do drzwi wyczerpało jej siły. Trudno było patrzeć lu­dziom w twarze i widzieć ich współczujące spojrzenia, w których niekiedy dostrzegały także niedobrą radość.

Nie sposób uwierzyć, że ktoś mógł czuć coś takie­go tylko dlatego, że nieszczęście przydarzyło się wła­śnie jej.

Nic nie mówili, ale Antonia odczytywała to z ich twarzy. Widziała wiele niewypowiedzianych słów w ich spojrzeniach. Z podciągnięcia kącika ust. Z ta­kich drobiazgów, których sami nie zauważali.

Nie wypada się uśmiechać, gdy ginie dwoje dzieci. Ale skoro jedno z nich jest córką Antonii, niektórzy pozwolili sobie na myśl, że widać sobie na to zasłu­żyła.

Tonią widziała to w ich oczach. W spojrzeniach pełnych samozadowolenia. Przerażały ją.

Mogła zrozumieć, że nie wszyscy ją lubili. Antonia mogła się pogodzić z tym, że niektórzy jej nie akcep­tują. Wcześniej też tak bywało. Teraz też mogło.

Ale oni nie powinni uważać, że to jest odpowied­nia kara dla niej. Jeżeli coś złego przydarzy się Oldze i Miszy, dotknie to o wiele więcej ludzi.

Przede wszystkim dzieci.

Czy oni nie myśleli o dzieciach, gdy mówili swoje „Nie, niestety, ale oczywiście będziemy się rozglądać?”

Obojętność przerażała Antonię.

Brak uczuć.

Ona nie chciała litości. Nikt by nie chciał. To po­niżało człowieka.

Ale współczucie? Czy tak trudno współczuć inne­mu? Sąsiadowi? Czy tak trudno to okazać?

Czy nie rozumieli, jakim bólem przepełnia matkę lęk, że jej dziecko mogło zginąć?

- Jeżeli przepłynęli Dwinę, będzie łatwo ich odna­leźć - powiedziała Antonia.

Raija milczała. Na twarzy miała mrok nocy. Wy­raz jej twarzy dokładnie odzwierciedlał twarz Toni. Mrok w oczach Raiji był taki sam jak w jej. Teraz by­ły podobne. Jak siostry.

- Jeżeli utonęli, woda wyrzuci je gdzieś na ląd - rzuciła Raija brutalnie, gdy niemal dojeżdżały do do­mu. - Wcześniej czy później.

Antonia zamknęła oczy. Też widziała to w my­ślach. Jako obraz: dwa ciałka zniekształcone przeby­waniem w wodzie, leżące na kamienistym brzegu.

Ale nie nazwała tego słowami. Nie była w stanie nazwać tego, co widywała w najgorszych chwilach, a co byłoby najstraszniejsze ze wszystkiego.

A więc Raija poszła o krok naprzód. Raija nazwała to słowami. Wyryła je w swojej głowie, a teraz tak­że w jej.

Mimo to ulżyło jej niejako, gdy je przełknęła. Bez dłuższego zastanowienia, bez rozpamiętywania. Po prostu je przyjęła do wiadomości.

Nienazwany ból nieco zelżał. Odważyły się spoj­rzeć w oczy tragedii, która może je spotka.

Może będą musiały się z tym pogodzić. Z faktami, które nie znają litości.

- Przeżyłabyś to? - spytała Antonia głosem zbliżo­nym do krzyku mewy, której podebrano jajka z gniazda.

Mewy, która późną wiosną bezustannie lata mię­dzy niebem a morzem i uparcie wraca do pustego gniazda. Niewytłumaczalnie pustego.

- Dałabyś radę?

- Nie chcę o tym myśleć - rzuciła Raija i popędzi­ła konie. Antonia bała się, czy zdołają zatrzymać się na podwórzu. - Nie wierzę w to - dodała Raija ze zło­ścią.

Koniom udało się stanąć.

Serce Antonii było nadal niespokojne.

- Czułabym coś, gdyby Misza umarł - stwierdziła Raija pewnym tonem. Antonia chciała jej wierzyć. Wierzyć w jej przeczucia. - Czułabym to!

Siedziała nieruchomo, nadal trzymając lejce. Anto­nii nie podobało się to, ona umiała obchodzić się z końmi lepiej niż Raija. W Raiji było zbyt dużo uczuć.

- Czułabym to - twierdziła uparcie Raija. - On jest moim dzieckiem. Nie może umrzeć tak, bym o tym nie wiedziała. A ja nie czuję śmierci. Nic nie czuję! Nic!

Antonia ujrzała, jak łzy spływają z oczu przyjaciół­ki. Zrozumiała strach i gniew Raiji. Podobny do jej gniewu, a jednak inny. Bo Raija miała te niewytłuma­czalne zdolności. Te przerażające odejścia. Potrafiła coś przeczuć - czasami. Coś wiedziała - czasami.

Raiję gnębiła nieznośna myśl, że może Michaił nie żyje.

Ale nawiedzała ją też jeszcze inna: że nie żyje, a ona tego nie przeczuła.

Podwójny ból.

Antonia zapomniała o swoim poczuciu winy z po­wodu tego, co się stało. Dostrzegała tylko cierpienie Raiji.

- Stajnia jest otwarta - rzuciła nagle Raija.

Antonia bała się myśleć, że to dzieci. Nie chciała tego przyznać sama przed sobą, ale zeskoczyła z wo­zu i pobiegła, ile sił w nogach.

Koń Jewgienija. I Wasilija...

Oparła czoło o framugę drzwi. Ścisnęła ją obiema rękami. Czuła wyraźnie ostre kanty drewna.

To było rzeczywiste.

Przecież nie miała złudzeń, a jednak zawód był przeogromny...

Raija też tak naprawdę w to nie wierzyła. Ale prze­cież w nich obu tliła się maleńka nadzieja, która mó­wiła cichutko, że przecież jest szansa...

Mężczyźni usłyszeli je. Jewgienij pomógł Raiji zejść z wozu. Antonia wreszcie puściła framugę i po­patrzyła na nich. Pochylili się ku sobie, objęli. Dłoń Jewgienija na karku Raiji.

W jego ruchach było zwątpienie. Stali tak, nic nie mówiąc, przez dłuższą chwilę. Razem.

Wreszcie rozluźnili objęcia. Jewgienij wskazał gło­wą w kierunku domu. Sam zaczął wyprzęgać konie.

Antonia chciała mu pomóc. Przydać się na coś. W końcu miała obie dłonie, a on jedną... Jewgienij machnął tylko, żeby poszła sobie.

Ale Antonię nie tak łatwo przegnać. Nie jest prze­cież muchą! Wcisnęła ręce głęboko w kieszenie, opar­ła się o ścianę i obserwowała go, jak wprowadza ko­nie do stajni. Weszła za nim i patrzyła, jak je czesze zgrzebłem.

- Nic? - spytała wreszcie.

- Nic - odparł. Kiedy ona widziała go takim ostatnio? A, wtedy, gdy wywrócił się wóz Toni i Raiji. Dziesięć lat temu, no tak.

Gdy Raija błąkała się między życiem a śmiercią, a on nie mógł się z tym pogodzić. Gdy Raija straciła pamięć, a Jewgienij nie mógł być pewien, czy to bę­dzie trwale.

- Wygląda na to, że zdobyli łódkę - odezwał się. Antonia wpatrzyła się w niego, nic nie mówiąc.

- Wasilij twierdzi, że stara łódka Nikity jeszcze z zeszłym tygodniu leżała na brzegu. On nie pamię­ta, ale mówił, że dawno nie schodził nad rzekę. Każ­dy mógł ją wziąć. Przyznaję, że ja jej nie zauważyłem. Leżała czy nie, nie pamiętam. Po prostu nie zwróci­łem na to uwagi.

- Teraz jej nie ma? - upewniła się Tonią. Jewgienij potwierdził.

- A więc są gdzieś na północ od domu Nikity... - zamyśliła się Tonią. - Pytałyśmy we wszystkich do­mach stąd aż do portu. Nikt ich nie widział. Żadnej łódki z dziećmi. Żadnej pustej. Pytałyśmy o wszyst­ko...

- Ale zmniejszyło nam to obszar poszukiwań - po­wiedział Jewgienij. - Może to nic takiego, ale jakiś po­czątek. Nie poddamy się. Znajdziemy ich. Nawet je­śli... - zamilkł.

- Nawet jeśli pływają gdzieś martwi? - Antonia na­zwała głośno ich najgorsze myśli. Łatwiej jej to przy­szło. Wydawało się jej, że jakby się już poddała, ocze­kując najgorszego.

Przecież tak nie czuła!

Ale potrafiła spojrzeć w oczy rzeczywistości.

- Musieliśmy coś zjeść - rzucił Jewgienij tonem usprawiedliwienia. Toni nie przyszłoby na myśl oskarżanie go o zrobienie sobie przerwy. Przecież je­go też musiały opuszczać siły.

Poszli do domu ramię w ramię. W ten sposób nie­jako się wspierali.

Raija stała przy piecu. Zsunęła z głowy szal, który utworzył jakby kaptur na jej plecach. Grzała dłonie.

Wasilij siedział wsparty o ścianę. Śledził ją wzrokiem. Nic nie mówił. Nie istniało wiele słów przydatnych w tej sytuacji. Bardziej pasowało wspólne milczenie.

- Przeprawimy się na drugi brzeg łodzią, która za­bierze też konie - rzucił Jewgienij. - Przeszukamy te­ren naprzeciwko domu Nikity. Może gdzieś tam są, jeśli się przedostali. Nie wiadomo, co chcieli zrobić...

Był niespokojny. Czuł, że tracą czas.

- Inną poślę w dół Dwiny, wzdłuż brzegu. Niech sama dryfuje, tak jak pewnie oni. Mogli nie opano­wać łódki...

- Misza świetnie wiosłuje - odezwał się Wasilij.

- A jeśli to nic nie da? - spytała Raija głucho. Nie patrzyła na nikogo. - Co wtedy zrobimy?

- Nie wiem - odparł Jewgienij ciężko. - Możemy się modlić, by to coś dało. Możemy się modlić o szczęście, by udało nam się je znaleźć. Bo inaczej nie wiem...

Nikt nie wspomniał słowem o zdolnościach Raiji. Nikt jej o to nie poprosił, nie zrobił najmniejszej alu­zji...

Jednak Raija odwróciła się gwałtownie z płonącym spojrzeniem.

- Ja nic nie czuję - rzuciła, jakby odpowiadając na niezadane pytanie. - Nawet nie musicie się zastanawiać. Nic tam nie ma - wskazała na głowę, wzburzona. - Czuję tylko, że czegoś ode mnie oczekujecie! Że po­wiem wam, gdzie oni są. Ale ja nie wiem! Nie umiem tego wyczuć! Jedyne, co czuję w sobie, to pustka. Mo­ja własna pustka. Nie oczekujcie ode mnie niczego!

- Nikt niczego od ciebie nie oczekuje - odparł Jew­gienij sztywno. Ale nie podszedł i nie objął jej. Bez­silność jakby go sparaliżowała. Jej atak wymierzony był także przeciwko niemu i Jewgienij poczuł, że to było krzywdząco niesprawiedliwe.

- Myślę, że tylko ty jedna uważasz, że to można tak rozwiązać - odezwał się Wasilij. - Nie obciążaj siebie, Raiju! Nie potrafisz wejść w coś, czego nie znasz. Michaił jest twoim dzieckiem, ale nawet ty nie potrafisz wcielić się w czyjąś duszę. Nawet jeśli ten człowiek jest ci tak bliski. Nie wymagaj tego od sie­bie, Raiju! To ty sama tego wymagasz...

Antonia wyraźnie widziała, jak Raija stopniowo odpręża się. Może nie tylko z powodu słów Wasilija, ale sposobu, w jaki mówił. W głosie miał spokój. Prze­konanie. On niczego nie obiecywał. Ale i nie żądał.

Patrzył na nią i widział, co ją boli. Potrafił jej to przekazać.

I Raija to zaakceptowała.

Właśnie to zdumiało Antonię najbardziej.

Może i zaniepokoiło. Stwierdziła, że przez te lata Wasilij bardzo zbliżył się do Raiji. Czuła to. Zdawa­ła sobie sprawę, że Jewgienij o tym wiedział, ale po­wściągał swoją zazdrość. Antonia jednak dostrzegała, że to go gnębi.

Nie wiedziała, z którym z nich powinna o tym po­tem porozmawiać - o ile w ogóle nastąpi jakieś „po­tem .

Jeżeli wszystko stanie się jednym wielkim bólem, nic nie będzie miało znaczenia.

Ale jeśli będzie dobrze, porozmawia z Raiją. I z Wasią. Może z obojgiem. Ale nie jednocześnie.

Raija może nie zdawała sobie z tego sprawy, ale po­między nią a Wasilijem iskrzyło. Iskry są niebezpiecz­ne, to oczywiste. Trudno byłoby opanować ogień...

- Co my mamy robić z Raiją? - spytała Antonia. Mogła przynajmniej odwrócić na chwilę ich uwagę, sprawić, by nie zauważyli niebezpieczeństwa. Na razie.

- Weźmiemy ze sobą kilku ludzi z lodzi - odparł Jewgienij szybko. - Zakładam, że możemy wziąć ko­nie z twojej stajni?

Antonia pokiwała głową. To było oczywiste, nie musiał nawet pytać.

- Ci z woźniców, którzy zechcą, mogą popłynąć z wami. Mają popłynąć z wami - poprawiła się szyb­ko. - Są mi to winni, tobie też.

- Ktoś musi tam zostać - rzucił Wasilij.

Tonią zerknęła na niego szybko. Wasilij oparł łok­cie na kolanach i splótł dłonie. Można by pomyśleć, że się modli. Antonia jednak wiedziała lepiej, bo wi­działa wyraz jego twarzy. Zrozumiała, że on kieruje swoje słowa do Raiji. Że to ją pragnie przekonać do swojego pomysłu. Wiedział, że ona będzie próbowa­ła poruszyć niebo i ziemię dlatego, że nie umiała od­powiedzieć na pytanie, które dręczyło wszystkich.

- Całe miasto już wie o dzieciach - mówił dalej po­woli, chcąc, by dokładnie go zrozumiała. By wiedziała, że może zrobić coś ważnego, nie robiąc nic. - Wszyscy ich szukają, Raiju. Ci, którzy są biedni, przewracają każdy kamień w Archangielsku, bo wiedzą, że dostaną coś za dobrą nowinę. Oni muszą gdzieś przekazać tę wiadomość. Ktoś musi być w domu Toni. Tu jest za daleko. A Olgi i Miszy tu na pewno nie ma.

- I tylko czekać? - spytała Raija.

- Tylko czekać - odparł Wasilij. - My też nie wie­my, czy nasze działania mają sens. Może szukamy w złym miejscu. Nie wiemy. Wy już i tak wiele zro­biłyście. Oni pewnie wyszli, gdy było jeszcze ciemno, i schowali się pod osłoną mroku. Nikt ich nie widział, a więc nie dotarli zbyt daleko. Gdy się rozjaśniło, ktoś musiałby ich spostrzec, gdyby nadal byli w dro­dze. Teraz wiemy więcej!

- Zwariuję od tego czekania - powiedziała Raija. - Ale zrobię to.

Jewgienij znów mógł odetchnąć. Antonia też po­czuła ulgę. To będzie udręka, ale widziała jej sens. Z Archangielska łatwiej im będzie śledzić wiadomo­ści o łodziach.

- Wkrótce zapadnie zmrok - rzuciła. - Kiedyż wreszcie wyruszycie?

- Nie ruszymy bez was - odparł Jewgienij. - Mu­szę być pewien, że jesteście w Archangielsku.

Tak też się stało.

Pół doby w niepewności. Antonia miała nadzieję, że wszystko wkrótce się wyjaśni. Coś powinno się zdarzyć. Nie mogły wiedzieć, co. Tylko, że - coś.

11

- Nie jesteś głodny?

Olga przypatrywała się Miszy przez zmrużone po­wieki. Chłopak nie spał. Tak jakby nie spał. Coś dziw­nego zrobiło się z jego oczami, ale może tylko się jej wydawało. Przecież było ciemno.

Chyba zapadła noc.

Olga podchodziła wcześniej do drzwi i spoglądała przez szpary.

Widziała światła z lodzi, które stały przy brzegu. I kilka świateł wzdłuż lądu. Niewiele.

A więc ludzie kładli się już spać.

Teraz wróciła do ich jamy w żaglach. Naciągnęła sztywne płótno na głowę. Osłoniło ich od najgorsze­go przeciągu. Olga uznała nawet, że zrobiło się cie­plej.

Odkroiła plaster kiełbasy i dała Miszy. Wziął nie­chętnie i bardzo powoli żuł. Olga uznała, że trwało całą wieczność, zanim sięgnął po następny plaster. Ona w rym czasie zjadła pewnie cztery.

- Powinniśmy wziąć jeszcze wodę - powiedziała. - Ale to nic. Do jutra rzeczy pewnie wyschną.

Misza pokiwał tylko głową. Nie powiedział wiele od czasu, gdy ją trącił, pytając, jak długo tu są. I był taki gorący.

Olga uważała, że to wręcz dziwne. Bo przecież by­ło tak zimno! Ona marzła.

Czasem dostrzegała krople potu na jego czole. Do­brze, że była tak blisko niego, bo ją grzał. Ale i tak trochę się bała.

- Już nie mogę... Poddał się po trzecim plastrze. Nie chciał więcej.

A przecież to jego ulubiona kiełbasa!

- Źle się czujesz? - spytała, ogarnięta lękiem.

- Może się przeziębiłem - odparł. - Ta zimna woda... Mama zawsze mówiła, że to źle przemoczyć nogi...

Zaśmiał się i zaczął kaszleć. Olga też się zaśmiała, ale ucichła, gdy odkryła, że on znów zasnął.

Tak raptem?

To dziwne...

Odłożyła daleko nóż i kiełbasę. Nagle straciła ape­tyt.

Misza był taki gorący... Olga przysunęła się jeszcze bliżej i posłuchała jego oddechu.

Może się przeziębił. Ale to minie. Oczywiście, to niedobrze, że tak długo moczył się w zimnej wodzie...

Olgę ogarnęło przygnębienie.

To przecież był jej pomysł. Od początku jej. I ona wciągnęła w to Misze.

Źle się z tym czuła. Jakby nowy supeł związał się w jej żołądku.

Przecież nie chciała, by tak się potoczyło!

Nie mieli się zamoczyć. Nie mieli marznąć! To nie miało być takie niebezpieczne. I wcale nie straszne.

Wszystko stało się wbrew jej woli. Nie rozumiała tego. Wszystko jakby wymknęło się z jej rąk...

Ona chciała...

Właściwie czego chciała? Dlaczego na to wpadła? Dlaczego to stało się ważniejsze niż cokolwiek innego?

To były niedobre pytania.

Olga odsuwała je od siebie. Próbowała myśleć o czymś przyjemnym. O kwiatach w blasku letniego słońca. O cieple pieca wieczorem. O zapachu świeżo usmażonego łososia. O soczystych jagodach. O zapa­chu stajni...

Próbowała. Ale nie potrafiła utrzymać tych przy­jemnych myśli dłużej niż sekundę. Ulatywały od niej jak motyle w wiecznej pogoni od kwiatu do kwiatu.

Olga nawet nie widziała tych kwiatów...

Dlaczego musieli to zrobić?

By przestraszyć...

Tak, chciała ich przestraszyć. Olga pociągnęła no­sem i przyłożyła policzek do policzka Miszy. Był tak gorący, że aż parzył. Zupełnie jak piec w domu.

Dziwna myśl.

Misza nie powinien być przecież aż tak gorący...

Ona chciała przestraszyć Antonię. A mamę Raiję - - Raisę... Też była trochę na nią zła. Ale nie chciała, by ona się przestraszyła.

Tylko Antonia.

Raija - Raisa będzie na nią bardzo zła, jeśli Misza się rozchoruje.

Ale on się przecież tylko przeziębił!

Poza tym nie było ich zaledwie dzień. Nie minęła nawet doba, jak mówią dorośli. Minie dopiero w nocy.

A wtedy na pewno ich znajdą. Przecież to wcale nie taka trudna kryjówka! Byłoby o wiele lepiej, gdy­by schowali się w jakiejś stajni, tak jak ona zamie­rzała. Teraz znaleźli się tak blisko Antonii, że aż śmiesznie. Z okien kuchni mogli tu do nich zajrzeć!

Olga nie nazywała tego domem.

To nie był dom.

Pewnie następnym razem obudzi ją jakiś dorosły. Bo ich znajdą.

Może tak się ucieszą, że zapomną, że się na nich rozgniewali.

Olga miała taką nadzieję. To była nawet lepsza myśl niż te poprzednie. Lepsza niż myśli o kwiatach.

Po raz pierwszy od bardzo dawna włożyła kciuk do ust. Niezbyt czysty, ale nie przejmowała się tym.

Było jej całkiem ciepło obok Miszy, gorącego jak piec w domu nad Dwiną.

Olga zasnęła z uśmiechem na twarzy.

Nadeszła noc.

Byli uciekinierami już całą dobę. I nic nie poszło tak, jak zamierzali.

Wcale nie było ciekawie...

W kuchni Antonii nikt nie spał. Jewgienij i Wasilij odczuwali zmęczenie. Ich twarze zdradzały brak snu i rosnący lęk. Szczęki mieli zaciśnięte. Dusili w sobie poczucie bezsilności, które działało jak trucizna.

Raija gotowała gęstą zupę rybną. Miała ze sobą chleby, które wzięła z domu. Był w nich ukryty śmiech. Piekła je wczorajszego wieczora.

Ostatniego wieczora...

Nie, nie wolno tak myśleć! Nigdy!

Po prostu, upiekła je wczoraj. I zawierał się w nich śmiech Olgi i Miszy. Te chleby przybliżały dzieci.

Jednocześnie coś kojarzyło jej się źle z tymi chleba­mi. To z ich powodu weszła rano do sypialni dzieci...

To wszystko zaczęło się dlatego, że brakowało jed­nego bochenka.

Zjedli, niewiele mówiąc. Ktoś mruknął, że dobra zupa. Na pewno dobra. Ale smak teraz tak niewiele znaczył...

- Przerzuciłem każdą kupę siana po drugiej stronie rzeki - powiedział Wasilij, mieszając łyżką w swojej misce. Jako dziecko nigdy tego nie robił. Rzadko kie­dy miał tyle jedzenia, by zdążyć się nim znudzić. By­wał tak głodny, że wręcz brakowało mu oddechu po­między kęsami.

- Nie wszystkim starczy siana na zimę - dodał Jew­gienij. - Pewnie będą musieli część zwierząt zarżnąć przed wiosną...

Inne myśli. Może nie pogodne, ale przynajmniej oderwali się na chwilę od swoich.

- No i któryś ranny ptaszek zauważył, jak coś pły­nie wodą w porannej mgle - dodał Jewgienij.

Już mówił to wcześniej.

To był jakiś ślad. Jak słaby wietrzyk.

- Ale powiedział, że to równie dobrze mogła być kłoda drewna - przypomniał Wasilij. Uważał, że na­leżało uspokoić ich przyspieszony puls. - Też nie je­stem pewien, jak dobry on ma wzrok - dodał. - Już nie jest pierwszej młodości, mrużył oczy przed świat­łem. Przecież rano wszystko jest niewyraźne. Rzeka pogrążona jest we mgle. Może to bardziej wyobraź­nia podpowiedziała mu, że coś w niej widzi...

- Wiemy - odparła Raija. - Ale nikt nie widział żad­nej kłody. I żadnej łódki, która przybiła do brzegu. Żadne dziecko nic nie widziało...

- A przecież wiadomo, ile chcę zapłacić za tę łódkę, gdyby ją znaleźli. Na pewno więcej, niż ta łupina jest warta...

- Ja sądzę, że to byli oni - upierała się Raija. Kolo­ry powróciły jej na twarz.

Mieli punkt zaczepienia.

Źdźbło nadziei.

Kierunek poszukiwań.

Oczywiście nie znaczyło to, że te okropne rzeczy nie mogły się dzieciom przytrafić. Nadal było to możliwe.

- Będziemy wiedzieć więcej, gdy wróci łódź z mo­rza - powiedział Jewgienij.

Oczekiwali powrotu łodzi, która miała przeszukać brzeg u ujścia Dwiny po stronie wschodniej, przepły­nąć na zachodnią kawałek morzem i wrócić wzdłuż zachodniego brzegu.

Nadal mieli jakąś nadzieję.

Ale Jewgienij powiedział prawdę o łódce Nikity - to tylko łupina.

Antonia wciąż ubrana była w spodnie do konnej jazdy. Jej bluzka miała piękne zakładki i kolorowe hafty na całym przodzie. Te wesołe wzory stanowiły dokładne przeciwieństwo tego, co czuła.

- Biorę na siebie całą winę - rzuciła nagle. Trzy pary oczu spojrzały na nią.

- To moja wina - powtórzyła. Spojrzała po kolei im w oczy. - Na pewno tak myślicie. Że to by się ni­gdy nie zdarzyło, gdybym miała na tyle rozumu, by nadal trzymać się z daleka. To prawda. Olga wtedy by na nic takiego nie wpadła. Zrobiła to dlatego, że wróciłam. Że chciałam odebrać ją Raiji i Jewgienijo­wi. Myślałam tylko o sobie...

- Kochana Toniu! - Raija objęła przyjaciółkę, przy­tuliła i pogłaskała po włosach. - Przecież nie mogłaś tego przewidzieć, prawda? A ja znam Olgę. Może na­wet lepiej niż ty teraz. Nigdy bym nie przypuszcza­ła, że ona wpadnie na coś tak szalonego. To równie dobrze moja wina, jak i twoja. Jeżeli w ogóle może­my mówić o winie...

- Uważam, że nie możemy - odezwał się Jewgienij cicho. - Nie możemy rozdzielać winy. To na nic. Ol­ga nie zrobiłaby tego, gdybyś nie wróciła, Toniu, to prawda. Ale ja nadal uważam, że miałaś prawo wró­cić. Olga przynajmniej wie, że naprawdę ma mamę. Że jej nie zmyśliła.

- Ty nigdy się nie poddajesz - powiedziała Anto­nia powoli. Spojrzała na niego z szacunkiem.

Jego twarz była niczym wyciosana w kamieniu. Nie zdradzała nic.

- Tak, nie poddaję się - potwierdził. - Jeżeli pod­danie się oznacza, że oni nie... że nie żyją, to ja się nie poddaję! Nigdy! Nie mogę.

Wstał gwałtownie. Mówił dalej ochrypłym głosem:

- On nie umarł. Mój syn nie umarł! U diabła, jesz­cze nie minęła doba! Misza zna się na wodzie. On tak po prostu nie utonie! Jest urodzony do życia na wo­dzie. Przecież on po mnie wszystko przejmie. Dla nie­go to budowałem!

Jewgienij szarpnął drzwi i zniknął w mroku nocy. Już kilka razy wcześniej był w porcie. Stawał na na­brzeżu i wypatrywał drugiej lodzi. Próbował przebić mrok wzrokiem, zobaczyć coś więcej, niż to możliwe.

Ale nigdy jeszcze nie zostawił za sobą otwartych drzwi.

- Ta myśl zaczyna do niego docierać - rzuciła Ra­ija, siadając ciężko na miejscu, które opuścił mąż. Zło­żyła ręce na stole i wpatrzyła się w nie. - Sama nie wiem, czy wierzę w Boga. Kiedyś chyba tak. Ktoś mnie chyba tego uczył? Mama? Nie mam pojęcia. Ale modliłam się wcześniej. Nie wydaje mi się to niena­turalne. Nie wiem, czy mogę, ale to nie może być złe. Tylko nie jestem przyzwyczajona...

Zamilkła i pochyliła głowę.

Antonia i Wasilij długo na nią patrzyli. Potem na siebie. Wasilij splótł dłonie. Milczał razem z Raiją. Dodał swoją modlitwę do jej. Był równie nieprzyzwyczajony, równie plączący słowa. Równie szczery.

Antonia uciekła wzrokiem.

Ona nie mogła się modlić.

- Dowiadywaliście się na łodziach? - rzuciła po chwili. Już o to wcześniej pytała, ale chciała się upew­nić, że nie zapomnieli.

- Na wszystkich - odpowiedział Wasilij cierpliwie. Niedawno przekazywał jej dokładnie to samo. - Na każdej z nich. Załogi są przekonane, że nie mają żad­nych pasażerów na gapę. Żadnych dzieci. Nie widzie­li żadnych dzieci na kei. Nic nie słyszeli. Oni nie mog­li wejść na żadną łódź. Żadna nie odbijała z portu ani wczoraj, ani dziś. Nie mogli tędy przejść. Musi istnieć inne rozwiązanie, choć może jeszcze go nie widzimy...

Raija i Antonia nie podzielały jego optymizmu. By­ły matkami. Miały tyle do stracenia. Nie mógł ich zrozumieć ten, który nie ma dzieci. Nawet Wasilij...

Nie chciały tego. Żadna z nich. Ale nie były w sta­nie nic na to poradzić.

Ich nadzieja słabła.

Dopóki istniała choć najmniejsza szansa, musiały wierzyć. Bo istniała. Była znakiem, że wszystko jesz­cze można naprawić. Że może być tak jak dawniej. Że nic nie było niemożliwe.

Ale zarówno Antonia, jak i Raija zaczęły lękać się najgorszego...

Jewgienij wrócił biegiem. To zrozumiałe: był bez kurtki, a na dworze panował chłód. Wiatr z północy nie wiał jeszcze najmocniej, ale potrafił przeniknąć na wskroś. Szeptał o zimie, całował lodowato, choć jeszcze nie był w najgorszym humorze. Wściekłość ogarniała go dopiero po nowym roku.

- Coś nowego? Znów ta nadzieja, której wystarczała najmniejsza pożywka, by mogła podnieść głowę.

- Znaleźli ich?

- Ktoś ich widział?

- Żyją?

- Nie znaleziono ich. Ani nie widziano.

Jewgienij przygotowany był na najgorsze, gdy cze­kał na kei. Dlatego te wiadomości uznał za dobre. Je­go nadzieja odżyła. Gdyby odnaleziono łódkę, znik­łaby.

Teraz wierzył w to, że dzieci są gdzieś pomiędzy domem Nikity a Archangielskiem.

A to oznaczało nie wiadomo gdzie!

Rano wstanie nowy dzień. Znów będzie jasno. I on je odnajdzie, nawet jeśli będzie musiał rozebrać na ka­wałki każdy dom w tym przeklętym mieście!

Jeżeli gdzieś tu są, nie ukryją się przed nim.

- Ale jest coś więcej - dodał.

Poszukał wzrokiem Antonii. Współczuł jej.

- To nie wszystko. Nasza łódź nie wróciła sama. Oleg przypłynął na łodzi rybackiej. Jest w domu.

Antonia zamknęła oczy.

W domu? Gdzie? Co to znaczy?

- Czy nie miał zostać tam na zimę? - spytała zmie­nionym głosem. - Dlaczego wrócił?

Jewgienij wzruszył ramionami.

- Chłopcy mówili, że płynęli obok nich kawałek drogi. Rozmawiali ze sobą. Ale nie powiedział, dla­czego wraca.

Antonia z trudem przełknęła ślinę. Chyba naprawdę jest coś w twierdzeniu, że nie­szczęścia chodzą parami.

- On wie? Jewgienij potrząsnął głową.

- Ani o tobie, ani o Oldze. Powiedzieli, że wraca­ją z ładunkiem.

Cisza.

Antonia wykręcała dłonie. Raija nadal siedziała w krześle Jewgienija. Nie mogła tego wszystkiego ogarnąć. Wasilij siedział pod ścianą. Drgał mu jeden kącik ust. Był poza ich kłopotami, ale jednak razem z nimi. Wplątał się w ich życie, czy tego chciał, czy nie. Nie umiał się wyrwać. Nie chciał.

- Dowie się - stwierdził Jewgienij twardo. Nadal stał w półotwartych drzwiach. Nie miał zamiaru zo­stać. Antonia zrozumiała, dlaczego. - Jak tylko upo­rządkuję łódź, dowie się.

Antonia wstała jak we śnie. Włożyła swoją popla­mioną skórzaną kurtkę. Na głowie zawiązała chustkę. Nie miała rękawic, więc wsunęła dłonie w rękawy.

- Myślałem, żebyś to ty mu powiedziała - rzucił Jewgienij. - Ty albo ja.

Antonia pokiwała głową.

Jewgienij miał rację. Nawet się nie bała. To tak nie­wiele znaczyło wobec tego strasznego, co się tu działo.

Minęła Jewgienija. Usłyszała głos Raiji, upomina­jący go, by coś na siebie włożył. Że nie może tak bie­gać i zachorować. Że i tak dosyć kłopotów.

Antonia niemal nie poznawała głosu Raiji. Nigdy nie brzmiał tak przenikliwie, na granicy krzyku. Cie­kawa była, czy Jewgienij też to zauważył.

Może nie podobało mu się, że Raija zostawała sa­ma z Wasilijem. Chociaż - co się mogło teraz między nimi stać?

Która matka mogłaby rzucić się w ramiona innego mężczyzny i złamać przysięgę małżeńską w takich okolicznościach?

Oboje byli na to zbyt prawi. Nie łamali zasad, tak jak ona. Byli czyści...

Antonia czuła się zbrukana, gdy szła w stronę por­tu. Do Olega.

Jewgienij szedł krok za nią. Miała koło siebie jego wielki cień. Czuła bliskość kogoś, komu na niej zale­żało.

- Zobaczę, czy zgadza się z jego obrazem, jaki mam w głowie - powiedziała ponuro. - Cholera, nawet nie pamiętam, jak on wygląda!

- Niezbyt ładnie to brzmi, Toniu - odparł Jewgie­nij. - To niesprawiedliwe wobec niego...

- Wiem - rzekła. - Ale jestem szczera. Nie umiem go sobie przypomnieć! Ale nie myśl, że nie próbo­wałam.

Doszli już niemal do nabrzeża, gdy Tonią zatrzy­mała się i schwyciła przyjaciela za ramię.

- Czy on jest sam? - spytała.

Wpadło jej na myśl, że Oleg mógł wrócić z tą ko­bietą, z którą żył w Norwegii. Z Liną. I ich dzieckiem, albo już dziećmi, jak mówił Jewgienij.

- Nie wiem - odparł spokojnie. Popatrzył na nią i dodał: - I tak nie uda ci się tego uniknąć. Nawet gdy­by Oleg przyjechał z Liną, musisz mu powiedzieć. W tej chwili wszystko poza tym jest nieważne. Obo­je jesteście rodzicami Olgi.

Antonia zadrżała.

Przyjaciel miał rację.

Oni są rodzicami Olgi.

Ludzie Jewgienija już byli w lekkiej łódce, którą mieli dobić do lodzi rybackiej. Przyszli w dobrym momencie, bo dopiero wypływali. Wstrzymali wio­sła, gdy Jewgienij niczym jednoręki olbrzym stanął w swojej łódce.

- Chcę, żebyście mnie uważnie posłuchali - powie­dział donośnym głosem.

Słuchali.

- Nikt, powtarzam, nikt nie może powiedzieć Olegowi, co trapi nasze rodziny!

Cisza.

To była ta wielka nowina. No i druga, że lekko­myślna Tonią wróciła. Ta też była niezła...

- My popłyniemy do niego jako pierwsi. I nikt nie powie ani słowa, zanim Tonią nie wejdzie na pokład. Zanim sama nie powie wszystkiego Olegowi. Zrozu­miano?

Nikt nie podważał prawa Jewgienija do rozkazywania. On był armatorem i pryncypałem. To jego łódź przybiła do brzegu. I to jego syn zaginął.

Pokiwali głowami.

Łódka z Jewgienijem i Tonią płynęła pierwsza. Po­zostałe kołysały się przy brzegu.

Dopiero gdy zobaczyli, że z dużej łodzi opuszcza się drabina linowa i że Tonią zaczęła się po niej wspi­nać, powiosłowali ile sił.

Jedna sprawa to dotrzymanie obietnicy danej Jew­gienijowi. To kwestia honoru. Rozumieli go. Może to i Antonia powinna powiedzieć mężowi o tym, co się wydarzyło, mimo że ostatnim razem rozmawiali czte­ry lata temu.

Ale być świadkami czegoś takiego to zupełnie co innego! Na pewno nie odbędzie się to cicho i spokoj­nie, a oni chcieliby coś z tego mieć. Dlatego wiosło­wali tak szybko, jakby chodziło o życie.

12

Oleg rozpoznał ją od razu, jak tylko wstała, by do­sięgnąć drabinki. Żadna inna kobieta nie miała takiej zgrabnej, drobnej sylwetki. Wspięła się po drabince zwinnie jak wiewiórka.

Oleg stał nieruchomo jak skała i czekał, aż ona do niego podejdzie.

Antonia wiedziała, że nie ma dla niej ucieczki. By­ła tylko jedna droga.

Słyszała, że teraz po drabince wspina się Jewgienij. Jemu trudniej to przychodziło, bo mógł się przytrzy­mywać tylko jedną ręką. Ale nie chciał pomocy. Ro­bił to po swojemu, wolniej, z większym wysiłkiem, ale radził sobie. Tak jak z większością zadań, których się podejmował.

Tonią cieszyła się z ciemności. Nawet takie jak ona mogły się w niej ukryć. Zapalone na pokładzie lam­py nie oświetlały wszystkiego dokładnie.

Ale wystarczyły, by przyjrzała się Olegowi.

Nie, nie zapomniała jego twarzy. Tej silnej, kan­ciastej twarzy nie można było całkiem zapomnieć. Je­go ciemne oczy patrzyły na nią. Włosy sterczały pod czapką. Zapuścił brodę. Antonia nie była pewna, czy było mu z tym ładnie, ale mężczyznom takie sprawy są widać obojętne.

Podeszła blisko. Zastanawiała się, jak on ją odbie­ra. Czy poznawał tę kobietę, z którą łączyły go mał­żeńskie więzy?

- A więc wróciłeś do domu, Oleg... Był to rodzaj przywitania.

- Pani też - odpowiedział, kłaniając się lekko. Trzy­mał ją na pełen chłodu dystans.

Antonia rozumiała, dlaczego. Otaczali ich ludzie słuchający. Gapiący się. Będą mieli co opowiadać w karczmie!

- Tak, wróciłam - rzuciła Tonią. - O tym możemy później porozmawiać. Teraz ważniejsze jest co innego.

Usłyszała, jak Jewgienij, sapiąc z wysiłku, wdrapał się wreszcie na pokład.

- Powiedziałaś mu już? - spytał. Antonia pokręciła głową.

- Co miała powiedzieć? - spytał Oleg. Czuł jakieś napięcie. Chodziło o coś więcej niż o to, że Tonią wróciła i najwyraźniej pozostawała w najlepszej ko­mitywie ze starymi przyjaciółmi.

- Olga i Misza uciekli z domu - powiedziała Anto­nia, starając się wytrzymać spojrzenie męża. - Zabra­li łódkę i w nocy popłynęli Dwiną. Ktoś na drugim brzegu chyba widział, jak płynęli, ale ukryła ich mgła. Więcej nic nie wiemy. To ostatni ślad.

- Zniknęli? - Oleg popatrzył na Jewgienija. - Ucie­kli? - Nie mógł tego pojąć. - Nie panujecie nad dzie­ciakami? Były u ciebie i u Raiji?

- Olga nie chciała do domu - odparła Antonia. Bo­lało ją to wyznanie, ale to się nie liczyło. - Dopiero co wróciłam, Oleg. Parę dni temu. Opowiem ci wszystko, ale nie w obecności tylu słuchaczy. Na Olgę spadło to nagle. Chciała jeszcze mieszkać u Raiji jakiś czas. Nikt nie przypuszczał, że coś takiego przyjdzie im do głowy...

- Nie mogłaś zostać tam, gdzie byłaś? - prychnął Oleg i odwrócił się od żony.

Nie podeszła do niego. Jego plecy były najlepszą tarczą, jaką mógł się zasłonić.

Nie umiała mu odpowiedzieć.

Miał pełne prawo odwrócić się od niej.

Jewgienij objął ją ramieniem i ścisnął pocieszająco. Skrzywił się i powiedział głośno:

- On ma prawo być w szoku. Rozkaż kapitanowi, by zajął się łodzią - rzucił w stronę Olega. - Jesteś po­trzebny na lądzie. Ja zamierzam odnaleźć moje dziec­ko. Zakładam, że ty swoje też.

Oleg wydał rozkazy, nie patrząc już na nich. Jew­gienij pociągnął Tonie w kierunku burty, gdzie zacze­piona była drabinka.

- Nie przedłużajmy tego, mała - uśmiechnął się zmęczony.

Zeszła na dół do łódki. Za nią Jewgienij. Potem Oleg.

- Co za cholerne powitanie - rzucił. Schwycił za wiosła. - Ja wiosłuję!

Popłynęli szybko w stronę lądu. Złość i ból doda­ły Olegowi sił.

Antonia nie mogła na niego patrzeć. On też omi­jał ją wzrokiem. Byli sobie obcy.

Ale mieli Olgę.

Anastas, przemknęło jej przez myśl. On powinien tu być. Pomógłby jej. Jego dłonie były takie dobre. Czuła się taka samotna. Nie powinna była wracać!

Oleg miał rację.

Ale nie zobaczy jej łez. W każdym razie zanim nie porozmawiają. Antonia nie wiedziała, kiedy to nastą­pi. Nie mieli czasu na rozmowy, dopóki nie wiedzie­li, co z Olgą.

Już nawet nie wyobrażała sobie, że może ją odzys­kać. Jeśli tylko znajdą ją żywą, niech sobie mieszka u Raiji i Jewgienija, jeśli tego chce!

Oleg nie zabrał nic z łodzi. Pojechał tak, jak stał. Nawet z nikim się nie przywitał, gdy popędził długi­mi susami w kierunku tego domu, który jeszcze nie­dawno naprawdę był ich domem.

Jedynie podał Toni rękę, gdy wychodziła na brzeg. Przelotne dotknięcie zimnych palców i szorstkiej, twardej skóry. Lekki uścisk, gdy wskakiwała na ląd. Potem nic.

Nie zamienili ani słowa.

Antonia zaczekała na Jewgienija.

- Czas - powiedział samym ruchem warg. - Czas. Nie mówili więcej, bo nadal wzbudzali sensację wśród mieszkańców Archangielska.

- Czy widziano dzieci? - ktoś z tłumu odważył się na pytanie.

Jewgienij pokręcił głową. Objął Tonie i prowadził ją przez tłum.

- Chyba utonęli - rzucił ktoś do siebie.

Jewgienij zatrzymał się. Popatrzył na zgromadzo­nych ludzi. Mieli wiele zapalonych lamp. Przyszli do portu mimo nocnej pory, by dowiedzieć się czegoś nowego.

Jewgienij dostrzegł jednego, wyraźnie zawstydzo­nego mężczyznę. Przygniótł go wzrokiem.

Cisza była jak krzyk.

Teraz Antonia musiała go odciągnąć. Obawiała się, że będą stali tak w nieskończoność.

- On nie miał tego na myśli - rzuciła uspokajają­co. Ją też zabolały słowa obcego, ale nie chciała wy­stawiać cierpienia własnego i Jewgienija na widok pu­bliczny.

To ona musiała ciągnąć za sobą wściekłego przyja­ciela.

- On mówi, że mój syn nie żyje! - wykrzyknął, gdy tylko zamknęli za sobą drzwi. Na zewnątrz i tak to pewnie słyszano.

- To była bezmyślna uwaga - próbowała uspokoić go Antonia. Spojrzeniem przepraszała zebranych.

- Powiedział, że chyba utonęli - powtórzył Jewgie­nij już opanowanym głosem.

- Jednak wielu z nich nam współczuje - odparła Raija. Popchnęła go w stronę krzesła. Usiadł ciężko, bezwładnie jak worek mąki.

Oleg opierał się o ścianę tak, jakby chciał ją wy­pchnąć na zewnątrz. Wasilij przeniósł się na ławę, na miejsce Antonii. Był nie całkiem z nimi, ale na pew­no nie poza nimi.

- Już jest zbyt ciemno, by szukać - odezwała się Antonia.

- Myślisz, że marzną? - Raija chodziła niespokoj­nie, zamiatając podłogę skrajem spódnicy. Nie mog­ła usiedzieć. Nie mogła nawet ustać w jednym miej­scu. Rozsunęła zasłony i wpatrzyła się w ciemność za oknem. Nie dostrzegła nic poza odbiciem wnę­trza izby. Stali się tylko widoczni dla tych, którzy byli na zewnątrz. Zaciągnęła szybko zasłony i za­drżała.

- Jest tak ciemno - poskarżyła się - a oni są gdzieś tam. Olga boi się ciemności...

- Zamilcz! - cicho rzucił Jewgienij opanowanym głosem.

Raija zamarła. Dłonie Wasilija zacisnęły się na kan­cie stołu. Antonia stanęła przed Wasią.

- Spokojnie - szepnęła. - Żadne z nas nie jest teraz sobą!

Usłyszała, jak Wasilij z drżeniem wypuszcza i wciąga powietrze. Utkwił spojrzenie w Raiji i nie spuszczał z niej wzroku.

Nie, doprawdy żadne z nich nie jest teraz sobą, po­myślała Antonia.

Spokojnie zaczęła mówić o tym, co wiedzą, co przypuszczają, a czego się boją.

Mówiła przed siebie, nie patrząc na Olega. Ale to głównie do niego kierowała swoje słowa. Dla niego porządkowała swe myśli, ból i strach.

- Dziś już za ciemno, by szukać - zakończyła. - Za ciemno...

- Nieźle nam zamieszałaś - mruknął Oleg, nie pa­trząc w jej kierunku.

Pomiędzy nimi nie było wojny. Istniało coś znacz­nie gorszego. Nawet nie nienawiść. Nienawiść była płomiennym uczuciem. Oni oboje pozostawali zim­ni. Zimni niczym ogromne sople lodu, brzęczące przy dotknięciu.

- To nie jest wina Toni - rzucił Jewgienij. Oleg już nic więcej nie powiedział.

Milczenie przytłaczało małą kuchnię. Antonia czuła, jak łomocze jej w skroniach, jakby krew miała jej eksplodować.

Może on wybaczyłby jej, gdyby umarła?

Beznadziejna myśl. Nawet to by teraz nie pomo­gło. Ale Tonią była tak zmęczona, że nie była w sta­nie myśleć rozsądnie.

- Znajdzie się dla mnie miejsce u ciebie, Wasilij? - spytał Oleg.

Jego spojrzenie przeleciało nad głową Toni. Ona niemal pochyliła głowę, by to spojrzenie nie przebi­ło jej na wskroś.

- Jasne - odparł Wasia i zeskoczył z ławy. - Wszy­scy potrzebujemy snu. Ale nie zamykajmy drzwi. Może coś się wydarzy...

Oleg wyszedł pierwszy, nie oglądając się. Antonia poczuła, jak się kurczy w sobie. Zasłużyła na to, jed­nak bolało...

- To minie - stwierdził Wasilij, gładząc ją przelot­nie po policzku swoją suchą, ciepłą dłonią. - Przyj­dziemy jutro.

Jewgienij także się podniósł. Oczami poprosił Ra­iję o zrozumienie i poszedł na tamtymi.

- Szczury opuszczają tonący statek - stwierdziła Raija gorzko. Nawet się nie uśmiechnęła. Usiadła ciężko za stołem. - Dla nas jest tu wystarczająco du­żo miejsca, Toniu. Wystarczająco dużo.

- Czy to od nas tak uciekają? - zastanowiła się An­tonia. - Czy od siebie samych?

Raija wpatrywała się przed siebie. Czuła się zawie­dziona. Ostatnią rzeczą, jakiej spodziewałaby się po Jewgieniju, było to, że pójdzie za Olegiem i Wasili­jem. Oczekiwała od niego więcej. Tak ważne było teraz dla niej, żeby nie została sama. Potrzebowała go! Przecież obiecali sobie, że będą dzielić dobre i złe chwile. Ramię w ramię pójdą na spotkanie jasnych i ciemnych momentów w życiu.

A on odmówił dzielenia się z nią swoim bólem.

- Staram się zrozumieć - powiedziała w końcu, splatając dłonie. - Robię wszystko, co mogę, by go zrozumieć.

Nie potrafiła ukryć zawodu. Antonia usłyszała go w jej glosie.

- To jest rodzaj zdrady - rzekła Tonią.

- Może mężczyźni rozpaczają w inny sposób? - za­stanawiała się głośno Raija. - Może nasz ból jest dla nich zbyt silny?

Tonią odsunęła krzesło od stołu tak, by móc oprzeć stopy o jego krawędź.

- A co z nami? - spytała. - Czy my musimy ukry­wać się z naszym bólem?!

- Myślisz o tym, że oni mogą być tam gdzieś, w ciem­ności? Ze marzną?

Antonia pokiwała głową.

- Ja mam to przed oczami cały czas - powiedziała Raija powoli. - Mam wrażenie, że to czuję... to, jak im jest zimno... Czuję zimno w palcach, w stopach. Czuję mróz. Nie taki przenikliwy jak w czasie wia­tru, ale powolny, który kradnie ci stopniowo całe twoje ciepło. Robi ci się tak zimno, że nie zwracasz na nic uwagi... Marznę! Dlaczego on poszedł, nie ogrzawszy mnie?

- Może nie miał ci nic do zaofiarowania - wes­tchnęła Antonia. - Może nie mógł się odważyć, by zmierzyć się z twoim bólem. On wie, jak mocno cierpisz. To go przeraża. On też się boi. Ale boi się tak­że nazwania swego lęku. Boi się o nim myśleć. Na­wet nie chce wiedzieć, jak bardzo ty się boisz...

- Wiem to wszystko - odparła Raija. - On nie po­zwala mi zbliżyć się do siebie. A ja nie chcę być sa­ma, nie umiem sama stawić czoła burzy. A Jewgienij dzisiaj częściej obejmował ciebie niż dotykał mnie...

Raija zadrżała, ale nie zapłakała. Nie chciała pła­kać. Wolała udawać, że nie istnieją powody do pła­czu. Nie chciała w nie uwierzyć.

- Ja nie jestem niebezpieczna - rzuciła Tonią.

- Wiem - odparła Raija.

- Dla niego też nie - dodała Tonią.

- Właśnie to miałam na myśli. A ja marznę do szpi­ku kości! I tylko Wasilij to zauważył. Tylko on dał mi kilka cennych chwil bliskości. A to nie to samo. Oczy­wiście, to wspaniałe, że ktoś się tobą przejmuje. Do­brze jest poczuć czyjąś dłoń na włosach czy móc się wypłakać na czyimś ramieniu. Ale to nie u jego boku miałam stać! Nie o jego czułość wszystko we mnie woła! Jestem tak wygłodniała, że przyjmuję troskę Wasilija, bo inaczej bym oszalała. Mogę zamknąć oczy i udawać, że to Jewgienij. Ale wiem, że to nie je­go ciepło we mnie wstępuje. Wiem, że ten mężczyzna ma dwie ręce. Czuję je obie, gdy mnie obejmuje. Sły­szę jego oddech. Ja wiem, że to nie Jewgienij. Słyszę głos mówiący słowa, które powinien powiedzieć mój własny mąż! Mówi, że jestem dzielna. Że nie wierzy, by oni zginęli. Mówi, że nie mogę się poddawać. Że jestem najsilniejsza z nas wszystkich. Że nie mogę tra­cić nadziei. To Wasilij mówi te słowa, Toniu! Obej­muje mnie i przelewa we mnie swoje ciepło. Prosi, bym nie marzła. Ja tego potrzebuję, Toniu. Strasznie tego potrzebuję. I przyjmuję to. Dlaczego to nie Jew­gienij obdarza mnie tym ciepłem? On marznie tak sa­mo jak ja. Ja chcę go ogrzać. Dlaczego nawet nie po­zwala zbliżyć się do siebie? Dlaczego rani nas oboje?

- Nie wiem - mogła tylko odpowiedzieć Tonią. Tak dawno nikt jej nie obejmował w geście czułości... Nie musiała zamykać oczu, by przywołać obraz Anastasa.

O Boże, jak ona za nim tęskniła!

Oleg na pewno jej nie obejmie. Tego mogła być pewna. Jego zimna pogarda była jak mur. Antonia na­wet nie spróbuje go przejść. Może to i lepiej.

Kto wie, może ucieszy go, gdy mu powie o doku­mentach...

Ale najpierw muszą odnaleźć Olgę.

- Powinnaś być ostrożna z Wasią - powiedziała. - Nie możesz się nim bawić, Raiju. Za jego czułością nie stoi tylko współczucie i przyjaźń. Niech on nie znaczy dla ciebie zbyt wiele! Możesz zniszczyć coś cennego. Jewgienij potrzebuje więcej czasu. On róż­ni się od Wasilija. Wasilij lepiej rozumie kobiety niż jakikolwiek mężczyzna. To powinno nas właściwie odstraszać, bo świadczy o jego doświadczeniu z ko­bietami. I o wrażliwej duszy. Jest niczym wilk w owczej skórze. A jednocześnie jest miły. To niebez­pieczne połączenie. Ja nie chcę, żeby ktoś cię zranił, Raiju - Raiso! Nie chcę, żebyś skrzywdziła siebie samą. Wasia nie jest dla ciebie.

- Wiem - odparła Raija. - Ale tak marznę... Antonia dołożyła drew do paleniska. Na pewno nie wygaśnie dziś w nocy.

- Idziemy spać? - spytała. - Przynajmniej spróbujmy... Położyły się w małżeńskim łóżku Toni i Olega.

Żadna z nich nie mogłaby zostać sama.

Leżały pod trzema warstwami przykrycia. Zasłony częściowo odsunęły. Nie chciały się odgradzać od świata.

Oczy stopniowo przyzwyczajały się do ciemności.

- Nie sądziłam, że Oleg będzie tak zacięty - odezwa­ła się Antonia. Słyszała, że Raija jeszcze nie zasnęła. Odpoczywały także, gdy po prostu leżały w cieple. - Oczekiwałam jego gniewu. Ale nie goryczy...

- Dla niego była to zdrada - odparła Raija. Zebra­ła się w sobie i dodała: - Ja też uważałam, że zdradzi­łaś. Nie mnie, i nawet nie Olega. Tylko Olgę.

- Uważałaś? - Przychodzą mi do głowy najróżniejsze myśli przyznała szczerze Raija. - Nie wszystkie jasne. Ła­twiej było myśleć o tobie źle, gdy byłaś daleko. Te­raz dużo trudniej. Bo teraz czuję, że po prostu bar­dzo cię kocham.

Oczy Antonii wypełniły się łzami. Zaskoczyło ją to wyznanie. Ostatnio o wiele łatwiej się wzruszała, wystarczało kilka ciepłych słów.

- Zostaniesz tu? - spytała Raija.

- Nie wiem. Nie jestem już tego taka pewna. On mnie tutaj nie chce. Nie sądzę, żebym mogła z nim żyć. Nie sądzę, żebym chciała. Ale nie wiem... - Westchnę­ła. - Ale to będzie potem. Najpierw - Olga. On musi ze mną zacząć rozmawiać. Wcześniej czy później. A je­śli on nie będzie mówił, ja mam mu coś do powiedze­nia. Ale to nie może odbyć się kosztem Olgi.

Zamilkła.

I dodała tylko:

- Jeśli... Słowa zawisły w powietrzu. Nie musiała kończyć.

- Ale gdyby Anastas tu był, mężczyźni by nie ucie­kli! - rzuciła. Drżała z tęsknoty za nim. Za jego czu­łością, delikatnością. Za tymi jego cechami, które nie umniejszały go jako mężczyzny. Był młody, miał gładkie policzki, nie miał imponującej postury, ale potrafił przyznawać się do słabości.

Antonia za tym tęskniła.

No i za tym, co Raija. Za ramionami, które by ją objęły. Za człowiekiem, który podzieliłby jej ból.

Ona i Raija mogły dzielić ból, mówiąc o nim. A to co innego niż zaufanie do człowieka, z którym dzie­li się część życia.

- Ty chcesz - rzuciła Raija, która umiała przejrzeć marzenia Toni - zabrać stąd Olgę i pojechać do Anastasa! Uciec stąd. Na przestrzenie, do których zawsze tęskniłaś. Do wolności i koni, i zapachu stajni...

- Nie wiem, czy mam do tego prawo - odparła To­nią. Nie musiała potwierdzać słów Raiji, która trafi­ła w sedno. - Olga jest tylko nam z Olegiem użyczo­na. Zresztą to będzie... później.

- Czy przychodzi ci do głowy, gdzie mamy ich szu­kać? - spytała Raija po dłuższej chwili.

Niesamowite, jak bardzo były podobne. Antonia właśnie myślała o tym samym. Nie pojmowała, gdzie dzieci mogły się podziać.

- Jeśli zatonęli, znaleźlibyśmy przynajmniej łódkę - powiedziała.

- A jeżeli ktoś je porwał? - Raija wyobrażała sobie najprzedziwniejsze możliwości.

- Nie wiem - rzuciła Antonia. Nie chciała o tym myśleć.

Starała się zasnąć. Usłyszała, że Raija też zaczęła oddychać spokojniej.

Nagle coś wpadło Toni do głowy... Usiadła. Potrząsnęła Raiją.

- Nadal marzniesz? - spytała. - Marzniesz? Dotknęła dłoni Raiji, poklepała ją po policzkach.

I dłonie, i policzki były ciepłe. Nawet płonęły.

- Tak, marznę - odparła Raija. Antonia zamknęła oczy. Nie mogła powstrzymać łez.

- Naprawdę tego nie rozumiesz, kochana Raiju - Raiso? Krzyczałaś na nas, że za dużo od ciebie ocze­kujemy. Sama od siebie za dużo oczekiwałaś. A kie­dy to przychodzi, nie rozumiesz tego!

Raija nasunęła na siebie wszystkie trzy warstwy na­krycia, które Tonią z niej ściągnęła.

- Mówiłaś, że marzniesz - Tonią wpatrzyła się w przyjaciółkę na wskroś ciemności. - Pamiętasz?

Raija pokiwała głową. Już niemal spała i nie było łatwo jej mówić. Ale rozumiała, do czego zmierza To­nią.

- Mówiłaś o przenikającym cię zimnie, pamiętasz? Nie takim, które przychodzi z wiatrem. Tak mówi­łaś. Czy nadal tak czujesz?

Raija znów pokiwała głową.

- Nigdy nie miałaś przeczuć w stosunku do swo­ich najbliższych. Ale teraz coś czujesz!

- Nie wiem, czy odważę się w to uwierzyć... - Ra­ija była ostrożna.

- Uwierz! - wyszeptała Tonią z naciskiem. - Jak długo ty czujesz chłód, one też go czują! A więc ży­ją! Na dworze wieje, ale ty nie mówiłaś, że to takie zimno.

- A więc nie są na dworze? - Raija nie była prze­konana, czy może w to uwierzyć.

- I nie są w domu, gdzie są ludzie - dodała Anto­nia. - Nie rozumiesz, że do czegoś dochodzimy?

Raija pokiwała głową. Chciała wierzyć. Nie wie­działa, czy potrafi.

- Ale jeszcze się nie rozjaśniło - powiedziała. - Ni­czego nie możemy zrobić, zanim nie będzie jasno.

Antonia zwinęła się w posłaniu.

- Chciałabym marznąć za nich - westchnęła. - Ale musimy wierzyć, że one żyją...

Raija nie odpowiedziała. Marzła.

13

Olga źle spała. Niezależnie od tego, w jakiej pozy­cji leżała, zawsze coś jej marzło. I słyszała głosy! Ja­kiś gwar...

Zamrugała oczami w półśnie, ale wszystko wokół było nadal pogrążone w ciemności. Mimo to docho­dziły ją odgłosy jakiegoś zamieszania. Nic nie rozu­miała, ale nie rozbudziła się do końca, i to wszystko stało się częścią jej niespokojnego snu.

Następnym razem, gdy się obudziła, nadal było ciemno. Ale cicho.

Możliwe, że patrzyła tak w ciemność jeszcze kilka razy. Nie umiała rozeznać się w czasie. Unosiła się gdzieś pomiędzy snem a rzeczywistością. Wszystko zlewało się ze sobą, splatało nawzajem. To, co było zawsze, to zimno i mrok.

Olga obudziła się tak naprawdę w samym środku koszmaru. Śniło jej się, że tonie! Słyszała, jak krzy­czy. Obudziła się tym krzykiem. Marzła.

Nadal słyszała chlupot wody.

To oczywiste, leżeli przecież nad wodą. Słyszała dokładnie plusk małych fal.

Ale leżała w jamie z żagli.

Nie tonęła.

Tylko marzła.

I było jej mokro...

Olga nie rozumiała. Pomimo ciemności i chłodu wygrzebała się nieco spod płótna.

Ściany pomieszczenia trzeszczały. Ciemność jakby jeszcze potęgowała ten dźwięk. Olga nigdy nie przy­puszczała, że ściany potrafią tak trzeszczeć!

Rozróżniała już otaczające ją cienie. Wiedziała, czym były, a przynajmniej tłumaczyła sobie, że nie są niczym strasznym. Byli tu sami z Michaiłem.

Noc niedługo przejdzie w dzień. Na pewno ich wtedy znajdą. Przecież to taka prosta kryjówka! Na pewno ich znajdą.

Miała mokrą spódnicę.

Może dlatego śniło jej się, że tonie?

Ale nie była wszędzie mokra. Olga zbadała mate­riał dłońmi. Palce miała zdrętwiałe z zimna, ale jesz­cze rozróżniały coś prawie suchego od czegoś cał­kiem mokrego.

Spódnica była mokra z przodu.

Chyba nie zrobiła siusiu we śnie?

Olga podniosła spódnicę i sprawdziła. Nie, tam by­ła sucha. Nic nie rozumiała...

Ależ ten Misza świszczy, kiedy oddycha!

Nagle zrozumiała: to Misza zsikał się przez sen. Ona leżała do niego przodem, obejmując go dla cie­pła. Dlatego i ją zmoczył.

Zadrżała.

To było trochę okropne.

W planach ucieczka wydawała się taka prosta. Mia­ło być o wiele lepiej, niż było naprawdę.

Olga marzła.

Nie mogła wejść z powrotem do jamy. Było tam cieplej, ale poczuła siki. Wszędzie zresztą śmierdzia­ło. Uniosła ramię do nosa. Ono też śmierdziało.

Michaił musiał być mokry. I to bardziej. Świszczał, gdy oddychał...

Olga dotknęła ostrożnie jego czoła. Nie był już go­rący, ale mokry od potu. Dostrzegła, że Misza jest bardzo blady.

W ciemności nawet jej dłonie wydawały się jasne, ale twarz Miszy po prostu świeciła białym blaskiem.

Olga przestraszyła się.

To jej wina, że Michaił zachorował. To ona wpa­dła na to wszystko. Ona go do tego namówiła.

Raija - Raisa będzie bardzo zła!

Raija - Raisa będzie rozpaczać, jeśli Misza się tak rozchoruje, że umrze...

To zdecydowało. Może jeszcze była noc, ale Olga nie mogła czekać.

Marzła.

Misza też marzł.

Olga rozejrzała się po składowisku. Leżało tu w sto­sach wiele rzeczy, tworząc zaułki i ciasne przejścia.

Ale ona nie mogła się teraz bać.

Podeszła do drabiny wiodącej do klapy w dachu. Była wysoko.

Może spaść i się zabić. Albo wpaść do wody...

Odetchnęła głęboko kilka razy, zanim zaczęła się wspinać po wąskiej, na pól spróchniałej drabinie, przymocowanej do belki kołkami i owiązanej linką. Nie wyglądało to najlepiej, ale Olga starała się o tym nie myśleć.

Dotarła do klapy. Nie spoglądała w dół. Wiedzia­ła, że by się tylko przestraszyła.

Olga stanęła, jak mogła najpewniej. Musiała oka­zać rozsądek, a nie tylko wpadać na pomysły niebez­pieczne dla siebie i innych.

Pchnęła z całej siły.

Zaskrzypiało, lecz klapa nie drgnęła. Olga zaparła się ramionami i pchnęła tak mocno, że zatańczyły jej gwiazdki przed oczami. Drabina się zachwiała, ale dziewczynka zdążyła się jej przytrzymać.

Klapa nadal była zamknięta. Widocznie coś na niej leżało.

Olga oparła na chwilę czoło o szczebel, zanim za­częła schodzić.

Nie miała już innych możliwości poza jedną jedyną.

Bała się, ale Misza nie wyglądał dobrze. Nadal od­dychał jakoś dziwnie.

Nałożyła półsuchą kurtkę. Owiązała szalem głowę. Pewnie i tak wiatr go zwieje, ale to nie miało znaczenia.

Przeszła wąską półką aż do drzwi. I wskoczyła do wody.

Doznała wstrząsu.

Ale szła dalej. Odsunęła ciężkie drzwi, wyśliznęła się na zewnątrz i zasunęła je z powrotem. Nie chcia­ła, by zimne powietrze wiało na Michaiła.

I pobrnęła wodą do brzegu.

Nie sprawiło jej to trudności, było całkiem płytko. A bardziej mokra już nie mogła być.

Wygramoliła się na keję. Nie usiłowała zachowy­wać się cicho. Nic się nie liczyło poza tym, że Misza musi znaleźć się w domu.

Drogę tak dobrze znała... Olga biegła, potykając się i czując, jak mróz przenika ją do szpiku kości. Marz­ła tak, że dygotała, biegnąc.

Dom...

Pałac z bajki.

Stajnia obok niego.

Dym z komina.

Może nie mogli spać? Może bali się o nich? Ona też. Antonia.

Mama...

Olga nie mogła dłużej stać. Rzuciła się do drzwi. Zastukała. Poruszyła klamką - i wpadła do środka.

Nie rozumiała.

Otwarty dom?

Nawet nie zamknęła drzwi, bo osunęła się na pod­łogę, płacząc. W środku było tak ciepło! Tak cudow­nie ciepło!

Raija i Antonia usiadły gwałtownie, gdy usłyszały stukanie. Ktoś wpadł do środka.

Obie wbiegły do kuchni i dojrzały Olgę leżącą na ziemi. Rzuciły się do niej, uklękły przy niej. Obejmo­wały ją, coś mówiły, płakały. Znów ściskały.

- Misza - wykrztusiła Olga. Była szczęśliwa. Uda­ło jej się. Dotarła na miejsce. Uratowała Misze.

Antonia ściągnęła z córki przemoczone ubranie i okryła ją wełnianym kocem. Nacierała ją nim, zmie­niła na drugi. Z jej ust dobiegały chaotyczne słowa. Słowa, których nie wypowiedziała przez cztery lata. Które ukryła w sobie jak skarb, bo przeznaczyła je tylko dla Olgi.

- Misza marznie - powiedziała Olga.

- Gdzie? - spytała Raija spokojnym głosem, rozcie­rając dłonie Olgi.

Antonia poczuła podziw dla przyjaciółki. Raija nie reagowała histerycznie. Nie rzuciła się na dziewczyn­kę i nie wytrząsała z niej odpowiedzi.

- Magazyn - szepnęła Olga. - Jest pod magazynem...

- Wielki Boże! - wykrzyknęła Raija. - No oczywi­ście! - Narzuciła na siebie kurtkę, nie patrząc, czyja jest. - Najlepsza kryjówka. Że też o niej nie pomyśle­liśmy!

I już wypadła za drzwi.

Za sekundę wróciła, szybko zgarnęła koc, i znów wybiegła.

Antonia przysunęła stołek jak najbliżej paleniska, usiadła z Olgą w ramionach, kołysząc ją. Olga zamk­nęła oczy.

To było o wiele większe dziecko niż cztery lata te­mu. Dobrze wypełniało jej objęcia. Ale nadal pozo­stawało jej dzieckiem.

Olga więcej nigdy nie zmarznie!

Gdy Raija stanęła przed magazynem, zdała sobie sprawę, że nie wzięła klucza.

Zaklęła.

Po prostu pobiegła, nie zastanawiając się. Wróciła tylko po koc.

Że też nie pomyślała wcześniej o tym miejscu! Po­winni to byli przewidzieć...

Każde z dzieci przecież na pewno wymyśliło inną kryjówkę. To było zgodne z ich naturą. Nie pamięta­ła, żeby oboje kiedykolwiek się w czymś zgadzali. No, chyba że obojgu coś zagrażało. Wtedy stali twar­do razem.

Cały czas zastanawiali się, co mogła wymyślić Ol­ga. Przecież ucieczka to był jej pomysł.

Zapomnieli, że Misza też miał swoje pomysły.

Jeśli nie wybrali stajni, pozostawało morze. Oni za­stanawiali się nad łodziami, a zapomnieli o tym miej­scu, które właśnie Misza znał najlepiej ze wszystkich związanych z morzem.

Myśli dorosłych nie przypominały dziecięcych...

Powinna pójść po mężczyzn... Raija stała niezdecy­dowana przed budynkiem magazynu.

U diabła!

Straci tylko cenny czas. Na tyle znała Olgę, by wie­dzieć, że dziewczynka by nie przyszła, gdyby napraw­dę się nie przestraszyła. A powiedziała, że Misza jest chory!

Raija nie miała powodu, by wątpić w jej słowa. Mi­chaił nie może dłużej leżeć na mrozie, sam.

Olga mogła pójść wodą, to i ona może! Raija Wie­działa, którędy szła dziewczynka. Gdy już zrozumia­ła, gdzie się ukryli, zrozumiała też, że istnieją dwie drogi dojścia.

Albo z magazynu, albo od morza.

W porcie było pusto. Wszyscy poszli spać. Na stat­kach błyszczały pojedyncze światełka.

Raija podwiązała spódnicę fartuchem i zsunęła się nad wodę. Spostrzegła półkę i poszła nią, odwlekając moment zanurzenia w lodowatej wodzie.

Koc zostawiła na brzegu. Miała tylko dwie ręce.

Gdy już weszła do wody, obudziła się na dobre. Nagłe uderzenie chłodu było przejmujące.

Odsunęła drzwi na całą szerokość. Podciągnęła się na wąską półkę, przeszła nią i podbiegła do stosu żagli.

Padła na kolana, rozgarniając materiał. Zapach trud­no było opisać. Ale ujrzała twarz Miszy! Oddychał!

Nie była w stanie nic powiedzieć. Nie musiała. Przytuliła syna i pocałowała jego spocone policzki. Były zimne, tak samo jak przepocone włosy, ale cia­ło ukryte pośród żagli buchało ciepłem.

Dlaczego to zrobili?!

Raija popatrzyła na stromą drabinę wiodącą do kantoru. Nie wniesie nią Miszy. A na pewno go tu nie zostawi!

Nie zauważała, że marznie. Ze sama jest przemo­czona.

Potrzebowała mężczyzny o sile niedźwiedzia. Ale była sama, i musiała sobie sama poradzić.

Wydobyła Misze z jamy. Pociągnęła go za sobą do półki. Wiedziała, że ponowne zamoczenie go w lodo­watej wodzie może mu zaszkodzić, ale na ląd nie by­ło daleko. A tam czekał wełniany koc.

Raija przeniosła syna aż do otwartych drzwi. Nie pomyślała nawet o ich zamknięciu. Niech sobie tak stoją.

Położyła Misze na półce, a sama zeskoczyła do wody.

Znów ten szok z powodu zimna, ale tym razem nie aż tak niespodziewany. Jej ciało widać nie doszło jesz­cze do siebie po tym pierwszym. Nie oczekiwało ni­czego łagodniejszego.

Zacisnęła zęby.

Pociągnęła bezwładne ciało Miszy na swoje barki tak, by otoczyło jej kark. Stanęła na szeroko rozsta­wionych nogach. Dno było nierówne i musiała przy­zwyczaić się do nowego rozłożenia sił, by iść z do­datkowym ciężarem.

Ruszyła, brnąc przez wodę.

Brzeg prowadzący na nabrzeże był dosyć stromy i nierówny. Raija z trudem odróżniała w ciemności szczegóły, ale udało się jej wydostać. Ostatni kawa­łek drogi po prostu ciągnęła syna za sobą, szepcząc słowa przeprosin. Nie chciała go tak traktować, ale musiała się spieszyć!

Przeklinała soczyście wszystkich mężczyzn, a szczególnie pewnych trzech panów, których brakło przy niej, gdy ich najbardziej potrzebowała.

Owinęła Misze w koc. Spódnica, którą podwiąza­ła, opadła w dół. Dobrze, że nie wcześniej, przynaj­mniej nie krępowała jej ruchów w wodzie.

Z trudnością podniosła chłopca. Jeszcze tak dale­ko do domu Toni!

Ale Misza był jej dzieckiem, i musiała to zrobić dla niego.

Raija nie zdołała włożyć go sobie na ramiona. Cią­gnęła go, opartego na jednym boku, po nierównym bruku ulic miasta.

Gdyby Antonia nie otworzyła jej drzwi, pewnie upadłaby i leżała na schodach.

Zatrzymała się dopiero przy ławie. Antonia pomo­gła jej położyć na niej chłopca.

- Olga jest już w łóżku - powiedziała cicho. - O Bo­że, jak on wygląda!

- Za dużo zimnej wody - rzuciła Raija, ściągając z siebie najbardziej mokre warstwy ubrania. Potem zaczęła rozbierać Misze. - Zagrzałaś wodę?

Antonia dopiero co wstawiła kociołek, ale i tak ta woda była o wiele cieplejsza niż morska.

Umyły go razem. Nieopalone ciało chłopca wyda­wało się całkiem białe. Nie obudził się. Mamrotał tyl­ko coś bez związku.

Antonia przyniosła koszulę Olega, by przebrać w nią Misze. Sięgała mu niemal do kostek, a rękawy musiały podwinąć prawie do szwu na ramieniu.

Ale była sucha.

Otuliły go ciepłym pledem, zaniosły do sypialni i niemal zakopały pod przykryciem obok śpiącej Olgi.

Chwilę stały obok siebie u stóp łóżka.

Przyjaciółki. Matki. Razem przeszły przez najcięż­sze doświadczenie ich życia.

Teraz czuły ulgę.

Gdy znalazły się w kuchni, znów padły sobie w ob­jęcia. Śmiały się i ściskały. Zachowywały się jak sza­lone. Bo oszalały ze szczęścia.

- Uszczypnij mnie mocno - poprosiła Antonia. - Muszę to poczuć! Wiedzieć, że to wszystko prawda. Jednocześnie ich widzieć i czuć ból, bo wtedy uwierzę.

Raija uszczypnęła ją tak mocno, jak prosiła. Antonia uśmiechnęła się, choć musiała zacisnąć zęby.

- To jest prawda - zapewniła Raija. Stała bosa, na­dal w mokrym ubraniu. Ona też niemal tego nie poj­mowała.

Przecież nie tak dawno obie zastanawiały się, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczą dzieci żywe.

- Mój napar z ziół powinien postawić Misze na no­gi w kilka dni - dodała Raija. - A przynajmniej zła­godzić chorobę do zwykłego przeziębienia!

Antonia zaśmiała się, szczęśliwa.

Raija rozebrała się. Zmyła morską wodę z ramion i nóg. Umyła do czysta twarz. Stanęła naga przy pa­lenisku, grzejąc się.

- Możesz mi coś pożyczyć do ubrania? - zapytała, unosząc brwi. - Jewgienij nigdy by mi nie wybaczył, gdybym przeszła tak przez ulice Archangielska. Na­wet teraz, nocą.

Antonia zachichotała.

- Uznałby pewnie, że robisz to dla Wasilija - rzu­ciła złośliwie. Ale poszła po rzeczy dla Raiji.

Jej mokre ubranie rozwiesiła wokół paleniska. Pewnie wyschnie, zanim wstanie świt.

- Pójdę po nich - powiedziała Raija. - Jeśli Olga się obudzi, to ty powinnaś przy niej być.

Antonia pokiwała głową z powagą.

- Pozwoliła, bym ją objęła, Raiju - Raiso! Pozwoliła się przytulić. Ileż to dla mnie znaczyło!

Antonia uściskała mocno Raiję na potwierdzenie swych słów.

- Nigdy jej nie opuszczę! - dodała z promiennym uśmiechem. - Myślałam wtedy, gdy wszystko wyda­wało się najczarniejsze, że jeśli tylko Oldze nic się nie stanie, niech mieszka z wami, jeśli nadal będzie tego chciała. Czułam, że mogę się z tym pogodzić, jeśli tyl­ko ocaleje. Że lepiej jej będzie gdzieś indziej niż ra­zem ze mną...

- Już kiedyś też tak pomyślałaś - odparła Raija, gła­dząc ją po policzku. - Ja też tego nie rozumiem - do­dała. - Ale ta doba strachu sprawiła, że otworzyły mi się oczy na wiele spraw. - Uśmiechnęła się - Olga nie poprosi, by mogła u nas mieszkać. Sądzę, że wybie­rze ciebie, Toniu. Ona rozumie, że jesteś jej mamą. Ja jestem jej Raiją - Raisą. To nie całkiem to samo co mama. Ale Olga potrzebuje czasu. Ofiaruj jej go.

Pogrążone w ciszy nocy ulice były piękne. Raija ni­gdy wcześniej tego nie zauważyła.

Rzadko chodziła po nich nocą, to może dlatego...

Domy wydawały się ładne w mroku. Nie wiadomo, czy mieszkali w nich ludzie bogatsi czy biedniejsi.

Mrok potrafił wygładzać różnice.

Może nie powinno tak być, myślała Raija. Może nie powinno się ukrywać brzydoty, udawać, że jej nie ma.

Zastanawiała się, jak będzie wyglądał Archangielsk, gdy Olga i Misza dorosną. Może i ona to zo­baczy.

Pewnie będzie mniej roboty, mniej statków w por­cie. Już teraz odczuwali, że Petersburg przejmuje większość handlu morskiego w Rosji. Romanowowie zapominali o swych poddanych mieszkających dale­ko, na ubogiej północy.

Może miasto stanie się brzydsze?

Raija miała nadzieję, że nie. Miała nadzieję, że ci, którzy są teraz dziećmi, upiększą miasto. Ono będzie ładne także w świetle dziennym.

Może nie da się odróżnić, czy w danym domu mieszka ktoś bogaty, czy biedny. Wszyscy będą mie­li tyle, ile potrzebują...

To wydawało się takie łatwe, że Raija wiedziała, że jest niemożliwe. Jak wszystkie tego rodzaju pobożne życzenia.

Ostatni kawałek drogi przetańczyła. Cieszyła się, że nie spotkała nikogo, kto mógłby o niej pomyśleć coś niestosownego.

Nikt nie tańczy na ulicy, zwłaszcza nocą...

Na drzwiach domu Wasilija wystukała rytm weso­łej piosenki. Wiele razy.

Nie oczekiwała, że położą się tak wcześnie. Myślała, że najpierw wysłuchają nowin z Norwegii, że opowiedzą Olegowi to, co się tu działo, zwłaszcza z Antonią. No i że cały czas będą wlewać do kubków zawartość jakichś butelek... Mężczyźni, gdy zostawali sami, zawsze tak robili. Wtedy ukrywali się przed swoimi żonami.

Ale nie wyczuła wokół Wasilija charakterystyczne­go zapachu alkoholu, gdy wreszcie otworzył drzwi. Miał na sobie tylko spodnie i wyglądało na to, że za­kładał je w pośpiechu.

- To ty? - zdążył zapytać, zanim Raija objęła go ra­mionami i uściskała.

- Oni są w domu! - chciała zawołać, ale głos od­mówił jej posłuszeństwa, więc przekazała nowinę szeptem.

Wasilij odsunął ją na odległość ramienia, wpatrzył się w nią z niedowierzaniem, a gdy uwierzył, że Ra­ija mówi prawdę, niemal zmiażdżył ją w objęciach.

Jego oczy śmiały się, gdy napotkały jej wzrok. Wte­dy śmiech znikł. Wasilij nadal trzymał Raiję mocno, aż ona czuła drgania jego mięśni. Wyglądał niemal na przestraszonego.

I wtedy ją pocałował. Raija czuła, jak wbija mu pal­ce w ramiona, jak sama go trzyma, nie chce puścić...

To on ją puścił. On się cofnął, targając sobie wło­sy. Cofnął się, wpadając na Jewgienija.

Raija dostrzegła męża dopiero wtedy, gdy Wasilij ją puścił. Nie miała pojęcia, jak długo trwała ta chwi­la. Nie wiedziała, jak długo Jewgienij tu stał.

- To nie było to, co możesz sądzić - powiedział Wasilij, próbując wyjaśnień.

- Znaleźli się! - rzuciła Raija. Nadal stała w otwar­tych drzwiach. - Byli w hangarze pod magazynem. Nie wpadliśmy na to...

Obaj mężczyźni tylko westchnęli z bezsilności. Doszedł do nich Oleg.

- Znaleźli się? - spytał tylko. Raija pokiwała głową.

- Olga wróciła. Powiedziała, że Michaił jest chory...

- Chory? - spytał Jewgienij ostrym tonem. - Chło­pak jest chory? A ty biegasz sobie po ulicy?

Raija milczała przez chwilę.

- Tonią nie mogła odejść - odparła w końcu. - I tak się już nachodziła.

To go ostudziło.

Oleg założył szybko buty, wepchnął koszulę w spodnie i wybiegł w noc, nawet nie zapinając kurtki.

Jewgienij popatrzył na Wasilija i popukał go pal­cem w ramię.

- Następnym razem, gdy będziesz całował moją żo­nę, lepiej bądź ubrany - powiedział. - Inaczej znów cię oznakuje. A ja sądziłem, że nie lubisz być oswojony...

Wybiegł.

Wasilij zerknął na swoje ramiona. Pozostały na nich czerwone ślady po palcach Raiji... Westchnął i odwrócił się do niej plecami.

Raija weszła do domu i objęła go od tyłu. Przyło­żyła policzek do jego ciepłej skóry.

- On tak nie myślał - powiedziała. - Na pewno nie.

- Nie? - spytał ochryple, obejmując jej dłonie, któ­re splotła na jego brzuchu. - Pewna jesteś, Raiju?

- Ty mi dałeś bliskość, gdy jej potrzebowałam - po­wiedziała cicho, jakby nie zauważając jego pytania. Pytania, które miało niebezpieczny wydźwięk. - Ob­jąłeś mnie wtedy, gdy wszystko we mnie o to krzy­czało. Miałeś dla mnie pocieszające słowa, gdy byłam bliska załamania. Nazwałeś mnie dzielną, gdy czułam się żałośnie. Nikt inny tego nie zrobił, Wasilij. Umiesz mi powiedzieć, dlaczego ty byłeś tym jedynym?

Rozluźnił uchwyt Raiji i obrócił się powoli ku niej. Jego oczy pieściły ją spojrzeniem. Sprawiał, że wszystko, na co spojrzał, nabierało królewskich cech.

Jego dłonie splotły się za jej plecami.

Wasilij uśmiechnął się tym swoim uśmiechem, któ­rym zdobył tyle serc niewieścich, nieprzygotowanych na tyle uroku.

- Może dlatego, że nikt cię nie kocha tak jak ja? - rzucił na poły żartobliwie.

Spoważniał jednak szybko.

- Ale to ty wiesz lepiej, Raiju. Popatrzył na nią uważnie.

- Boże, jakaś ty piękna! Niech choć ten jeden raz wolno mi będzie ci to powiedzieć! Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką znam. Ale pewnie nawet gdybyś była brzydka, i tak miałabyś mnie w swej mocy. To było nieuniknione...

- Nie mów więcej, Wasilij...

- Masz rację - zgodził się, opierając czoło o jej czoło. - Byłem jedynym, kto miał jeszcze trochę sił, by myśleć nie tylko o dzieciach. Martwiłem się także o ciebie. Na tym polega różnica. Jewgienij jest ojcem. To jego syn zaginął. Gdyby to był mój syn, pewnie też nie myślałbym o ni­czym innym niż tylko o jego odnalezieniu. Obawiam się, że też zaniedbałbym moją żonę. - Westchnął. - Nie ko­cham cię bardziej niż Jewgienij. Nie chcę kłamać. Po pro­stu tak jest Mój strach był mniejszy od jego strachu. By­łem w mniejszym napięciu niż on...

Raija pokiwała głową. Zrozumiała. Może zdoła wy­baczyć mężowi.

Inna sprawa, czy Jewgienij wybaczy jej... Wiedziała, że on tylko z pozoru lekko potraktował całą sprawę.

- Byłoby tak łatwo zostać u ciebie - powiedziała ci­cho. - Na chwilę...

Pokręcił głową i wypuścił ją z objęć. Nie odsunął się, ale już jej nie dotykał.

- To nie byłoby dla ciebie łatwe - powiedział. - Nie mogłabyś tego zrobić. A ja nie chciałbym ciebie w ten sposób. Dla mnie liczy się albo wszystko, albo nic. A wszystkiego mi nie zaproponujesz. Jesteś jedyną, z którą nie chciałbym się widywać w tajemnicy. Żad­ne z nas by temu nie sprostało.

- Masz rację. Tak mi tylko przeszło przez myśl - Raija uśmiechnęła się słabo. - Szczęście poddaje nie­zbyt rozsądne myśli. Ja tu przyfrunęłam...

- I odleć z powrotem - powiedział Wasilij, otwie­rając przed nią drzwi. - Czekają na ciebie, Raiju. Tam jest twój dom. U niego. Na dobre i złe dni.

14

Antonia przyjechała z wizytą do domu nad Dwiną. Mijały właśnie dwa tygodnie od tego strasznego dnia. Od tej nocy, gdy dzieci wróciły.

Znów Olga i Michaił bawili się razem.

Trwało dobry tydzień, zanim Misza wyzdrowiał. Ciężko chorował. Dwie doby bredził w wysokiej go­rączce, zanim oprzytomniał. Potem szło ku lepsze­mu. Okłady z wełny na pierś, kubek z dziegciem przy ogniu, wywary z ziół Raiji i herbatki Antonii - wszystko spełniło swoje zadanie.

- Jesteś na mnie zła? - to było pierwsze świadome pytanie Miszy.

Raija nie mogła być na niego zła.

- Za bardzo cię kocham - odparła. To była praw­da. - Kocham cię za to, że tu jesteś. Ze jesteś moim kochanym chłopcem...

- A tata jest na mnie zły? - drążył dalej Misza. Raija zaprzeczyła.

- To dlaczego go tu nie ma?

To było trudniejsze do wytłumaczenia. Nie umia­ła lepiej, więc powiedziała:

- Bo jest zły na mnie. Raija przekonała Jewgienija za pośrednictwem Olega, by odwiedzał syna popołudniami. Jej nie mu­siał oglądać, jeśli nie chciał.

A nie chciał.

W czasie jego odwiedzin Raija oporządzała zwie­rzęta.

Dwa tygodnie minęły w milczeniu. Po tej pierw­szej nocy w domu Antonii, gdy mówili wszyscy: o dzieciach, o ich kryjówce, o wszystkim...

Nawet wtedy się do niej nie odezwał. Potem też nie.

- Wiesz, Oleg ze mną rozmawia - przyznała Anto­nia zgryźliwie. Na głowie zawiązała chustkę. Kwiaty na czarnym tle. Dała jej cień powagi żony. - Nie śpi­my ze sobą, ale rozmawiamy. Także o Linie.

Raija uniosła wzrok na przyjaciółkę.

- Drugie dziecko to dziewczynka. Oleg chciał przy­jechać tu z chłopcem, by wychować go na Rosjanina. A ona stanęła dęba. Nie powiedział tego wprost, ale można się było domyślić, że wyjechał w złości...

- Nadzieja dla ciebie - powiedziała Raija.

- Nie nazywaj tego nadzieją! - poprosiła Tonią. - Ja sama nie wiem, co to jest...

- Oleg wie? Tonią pokiwała głową.

- Wszystko. Nie mogłam niczego zataić. Może wo­lał nie wiedzieć, ale ja chciałam być uczciwa. Nie ukrywam niczego.

- Czy on próbuje? Czy chce wrócić do tego, co było? Śmiech Antonii nie przypominał już tego dawne­go, wesołego potoku.

- Czy cokolwiek może być takie, jak kiedyś? - spy­tała gorzko. - Nie sądzę, by chciał próbować. Szcze­rze mówię. Nie pytałam go, czy chce. Czy uważa, że warto o to walczyć. Nawet nie wiem, czy sama tak uważam. Jeżeli, to tylko dla Olgi...

Zamilkła na chwilę.

- Wasia zrezygnował z pracy - rzuciła znienacka, trzymając Raiję spojrzeniem.

- To nie było tak - odpowiedziała Raija tak jak za­wsze. Jewgienij nie chciał uwierzyć w jej wyjaśnienie.

- Nawet przez krótką chwilkę? - naciskała Anto­nia. - Czy jesteś ze mną szczera, Raiju - Raiso? Czy je­steś szczera wobec siebie? Ostrzegałam cię przecież! Nie można zbliżyć się do Wasi, by się od niego nie zapalić. Prawda?

- To nie było to - uparcie twierdziła Raija. - Prze­cież ja wiem najlepiej. Wasilij też. On nie musiał re­zygnować z pracy. Może Jewgienij tak woli, ale to niepotrzebne. Długo będzie szukał tak zdolnego współpracownika jak Wasilij.

- Ciepło go bronisz - droczyła się Antonia. - Nie jesteś wobec niego chłodna, o, nie...

- Jestem jego przyjacielem! - Raija nie ustępowała ani o cal. Tonią zrozumiała, że nie wyciśnie z niej żad­nego wyznania. Raija będzie zawsze twierdziła, że to był niewinny pocałunek radości. Będzie tak twierdzi­ła, dopóki żyje, o ile Antonia ją zna. A zna ją niewąt­pliwie dobrze...

- W jego kantorze są cholerne przeciągi - powie­działa Raija. Już nie myślała o Wasiliju, tylko o mę­żu. - Nie narzeka na ramię?

- Nie jesteś jego matką! - Tonią potargała jej wło­sy. - To dorosły mężczyzna, Raiju - Raiso! Jeśli woli spać w kantorku, niech sobie śpi. Nie powstrzymała­byś go nawet, gdyby zechciał spać na którejś łodzi...

- Może bym to wolała - odparła Raija. - A więc na­rzeka?

- Czy słyszałaś, by Jewgienij kiedykolwiek narze­kał? - Tonią uniosła brwi pytająco. - On jest typem, który cierpi w milczeniu...

Nadeszła zima. Spadł śnieg. Najpierw jak cienka pajęczyna, potem kołderka. Wreszcie jak ciężka po­włoka. A Morze Białe stało się naprawdę białe.

Raija czuła wyrzuty sumienia. W domu było przy­tulnie i ciepło. W dni, kiedy przychodził Jewgienij, paliła jeszcze mocniej. Nie była na tyle naiwna, by są­dzić, że go to przekona do pozostania, ale przynaj­mniej miała pewność, że się ogrzeje.

Widziała, że ramię mu naprawdę dokucza. Widzia­ła to po sposobie, w jaki ściągał barki. Bruzdy w je­go twarzy pogłębiły się. Miał czterdzieści pięć lat i na pewno nie młodniał z upływem czasu. A już nie wte­dy, gdy karał siebie i ją w ten sposób.

W końcu Raija przyznała sama przed sobą, że du­ma ma też swoje granice. Tego dnia nie przedłużała obrządku w oborze. Był wieczór. Zanim przyszedł Jewgienij, zdążyła ugotować pożywną zupę, by choć coś zjadł porządnego. Wiedziała, że on często jadł u Antonii, ale sama też chciała zapewnić mu gorący posiłek.

Właśnie wychodził, gdy weszła. Stał w kurtce, za­kładając buty.

- Położyłem Misze spać - rzucił. - Był zmęczony. Raija pokiwała głową. Stanęła oparta plecami o drzwi. Milczała przez chwilę.

- Zjadłeś zupę? - spytała w końcu, gdy już założył buty i nie miał usprawiedliwienia, by nie patrzeć jej w oczy.

- Tak.

Jak zawsze krótka odpowiedź. Jak głęboka była jego gorycz? Raija stała nieporuszona. On też. W dłoniach trzy­mał czapkę. Już dawno nie patrzyli sobie w oczy.

- Czy znów chcesz się za nim wstawiać? - spytał Jewgienij ostro.

Raija powiedziała mu wcześniej, że uważa, iż Wa­silij powinien nadal u niego pracować. Jewgienij tak­że i to zrozumiał opacznie.

Może powinna inaczej dobrać słowa. Może naj­pierw powinna poprosić o inne rzeczy?

- Chcę się wstawić za sobą - odparła. - Za nami, Jewgienij. Jak długo to jeszcze ma trwać? Czy nie ma dla nas nadziei?

- To ty powinnaś wiedzieć - odparł sztywno.

Ale nie odchodził.

Raija zdusiła w sobie dumę. Gra toczyła się o wy­soką stawkę. Powinna wreszcie nieco ugiąć swego sztywnego karku...

- Nie oczekuję, że to zrozumiesz - powiedziała. - Wiem, że masz własne zdanie o tym pocałunku...

- Bo mam oczy na swoim miejscu - odparł Jewgie­nij. - Gdyby mi to ktoś opowiedział, może bym to mógł jakoś wytłumaczyć. Ale ja to widziałem na włas­ne oczy, Raiju! Widziałem, jak on cię trzymał. Czu­łość pomiędzy wami. Widziałem, jak... jak wpiłaś się w jego usta!

- Czy ten pocałunek ma zniszczyć wszystko po­między nami?

- Ja wiem, co zobaczyłem - odrzekł, nadal nieugięty.

- Nie widziałam go od tamtej pory - zapewniła - jeśli to cokolwiek dla ciebie znaczy. On zostawił do­brą posadę, by cię nie drażnić. Czego więcej chcesz?

- Uczciwości - rzucił. - Uczciwości, Raiju. Westchnęła i zamknęła oczy. Starała się zachować spokój. To była najdłuższa rozmowa od czasu, gdy się wyprowadził. Powiedział jej wtedy tylko, że bę­dzie spał w Archangielsku. Ze nie musi na niego cze­kać. Że nie jest w stanie dzielić z nią łoża.

- Żadne z nas nie może obiecać, że zawsze będzie­my się kochać - rzekła. - Ale możemy obiecać, że bę­dziemy się starać z całych sił. Tamto to był błąd. Przy­znaję.

Zdjęła rękawiczki i szal, ale pozostała na miejscu. On też stał nieporuszony niczym skała.

- To był najgorszy dzień mojego życia - mówiła dalej. - Nigdy wcześniej cię bardziej nie potrzebowa­łam niż właśnie wtedy. A ty mnie odepchnąłeś! Wiem, że to było straszne też dla ciebie, Jewgienij, ale tak pragnęłam, byś mnie objął i dodał siły i odwagi! Tak pragnęłam, byś mnie choć dotknął...

- Nie możesz zrzucać na mnie winy! - obruszył się Jewgienij. - To niesprawiedliwe, Raiju!

- Poczekaj - poprosiła. - Posłuchaj jeszcze trochę. Jeżeli potem nie będziesz chciał ze mną rozmawiać, to w porządku. Nie mogę cię powstrzymać, ale pro­szę tylko, byś mnie wysłuchał!

Niechętnie pokiwał głową. Spojrzał na nią wycze­kująco. Widziała po nim, że nie spodziewa się nicze­go nowego. Że nawet nie sądził, by mogła wytoczyć jakieś nowe argumenty.

Po prostu uprzejmie zgodził się wysłuchać tego, co ona ma do powiedzenia...

- Potrzebowałam cię - zaczęła mówić Raija. - Mo­że powinnam była ci to powiedzieć. Może powinnam była zrobić pierwszy krok i objąć ciebie. Ale czułam, że otacza cię mur, Jewgienij. Byłeś tak cholernie od­pychający! Wiem, że byłeś zmęczony i że się bałeś. Wiem, bo też to czułam. Oboje byliśmy wytrąceni z równowagi. Ale widziałam, że potrafisz objąć To­nie. Umiałeś się do niej uśmiechnąć. To bolało. Nie dlatego, że sądziłam, że jej pożądasz, ale dlatego, że umiałeś ją wesprzeć. Dlatego, że jej umiałeś dać po­czucie ciepła i wspólnoty, a mnie nie. To bolało. Mo­że wtedy ja zamknęłam się przed tobą. Nie wiem. Trudno widzieć siebie z zewnątrz. Myślałam o tym dużo. Przecież ja też umiem się opancerzyć. Ale nie jestem aż tak silna, jak wszyscy myślą. Bywa, że ja też kogoś potrzebuję. Wtedy właśnie potrzebowa­łam. A ty nie chciałeś być tym, który wyciągnie do mnie dłoń...

- Mieszasz dwie sprawy - odparł w końcu Jewgie­nij. Usiadł, co dało Raiji nadzieję, że jej wysłucha. - Dużo dzieli to, o czym mówisz, od tego, by rzucić się jednemu z moich przyjaciół na szyję i pozwolić, by cię całował tak, jak tylko mnie wolno. Ja jestem tole­rancyjny, Raiju. Ale potrafię rozróżnić przyjacielski pocałunek od tego, który wymieniłaś z Wasilijem. To było coś więcej...

Raija żałowała, że nie może wyrwać swoich uczuć z piersi i rzucić ich na stół, by Jewgienij sam mógł je ocenić.

To było niestety niemożliwe.

- Wasilij mówił mi, jaka jestem dzielna. Gładził mnie po policzku. Tego potrzebowałam. Mówił to, co podtrzymywało mnie na duchu. No i to on otwo­rzył, gdy przyszłam, by powiedzieć, że odnalazłam Misze. Byłam wtedy najszczęśliwszą istotą w Archangielsku. Uściskałabym nawet samego diabła, gdyby to on stanął w drzwiach!

Odetchnęła głęboko. Zrozumiała, że musi powie­dzieć coś z tego, czego on oczekiwał. Mimo że sama tak nie czuła.

Ona wiedziała, czym był ten pocałunek.

Wasilij też wiedział.

Ale nie była pewna, czy Jewgienij kiedykolwiek bę­dzie w stanie to zrozumieć. Musiała dać mu trochę tego, czego oczekiwał. Upór miał wiele wspólnego z dumą. Może nadszedł czas, by ona sama nieco zła­godziła swoje zasady...

- Może wymknęło się to nam nieco spod kontroli. Ale nie miało żadnego głębszego znaczenia. Po pro­stu się stało. On... nie jest to szczególną tajemnicą, że widzi coś we mnie. Mimo że w tym momencie zapło­nęłam dla niego, nie znaczy to wcale, że nadal miało­by tak być. Mamy prawo do popełniania błędów. I do pokuty, Jewgienij...

Czy na takie wyznanie czekał? Czy to odbierał ja­ko największe kłamstwo? Że ona uparcie odmawiała przyznania się do czułości i pożądania wobec Wasi­lija? Raija nie wiedziała nic poza tym, że już więcej nie mogła mówić na ten temat. Nie chciała kłamać.

- Jeżeli odebrałeś to jako szyderstwo wobec ciebie, proszę cię o wybaczenie - powiedziała. - To nie z Wa­silijem chcę iść dalej przez życie. Gdyby tak było, już dawno postarałabym się o niego.

Spojrzała Jewgienijowi prosto w oczy. Nie mrugnęła powieką. Była poważna. Silna. Teraz była już sil­na. Miała siłę niedźwiedzicy.

- A kogo ty chcesz? - spytał po długiej chwili ci­szy.

- Chcę ciebie - odparła. - Chcę nas. Kocham cię, Jewgienij. Nie możesz tego zmienić. Dotychczas nikt nie umiał tego zmienić. Bez ciebie jestem nieszczęśli­wa. Dom jest pusty bez ciebie. Moje ramiona są pu­ste. Łóżko jest jak ocean. Jestem przeraźliwie samot­na gdy ciebie nie ma, Jewgienij. Tęsknię za tobą. Nie będę szczęśliwa, jeśli nie będę mogła być z tobą. Na dobre i na złe. W zdrowiu i w chorobie...

Jewgienij nadal siedział. Badał ją wzrokiem. Raija nigdy nie umiała kłamać. I nie znalazł nic w jej twa­rzy, co wskazywałoby, że kłamie.

Ona nie będzie go błagała. Nic na całym świecie nie sprawi, by się przed kimś ugięła i złamała swoją dumę. Bez tej dumy nie byłaby sobą.

Życie z Raiją nie należało do łatwych. Nigdy nie będzie. Ale bez niej też było piekielnie trudno. Już to wiedział.

- Możesz pomóc mi zdjąć buty? - spytał, uśmie­chając się ostrożnie.

Okazało się, że potrafi wzbudzić w niej gorące po­żądanie, mimo że jest tylko jej nudnym mężem. Tym, który nie ma jednej ręki, za to więcej zmarszczek na twarzy, niż mógł policzyć.

- Nie musisz mnie napadać - zaśmiał się, gdy jej usta na chwilę oderwały się od jego ust.

- Czyżby? - odparła, nie rozluźniając uchwytu na jego karku. Jej usta żądały więcej. Nie słów. Tylko te­go. Pocałunku, którego Wasilij by nigdy nie uzyskał.

Żądała więcej niż pocałunku. Zdjęła ręce z jego kar­ku tylko po to, by uwolnić się z jakichś części ubra­nia. I po to, by rozluźnić jego pas i rozpiąć oporne guziki jego spodni.

I gdy jedną ręką przytrzymywała spódnicę, drugą odnalazła go i wprowadziła tam, gdzie chciała.

Stali się dwoma ciałami, dążącymi do spełnienia. Zaspokajali swoje najgłębsze tęsknoty i gasili pierw­sze płomienie.

Dopiero potem Raija pomogła Jewgienijowi zdjąć kurtkę.

- Nie pamiętałem, że to tak wspaniałe - uśmiech­nął się, choć oczy miał jeszcze czujne. Nie mógł od­ważyć się wierzyć jej całkowicie. Nie mógł oddać się jej inaczej niż w pożądaniu.

Jeszcze nie.

- A więc masz złą pamięć - uśmiechnęła się Raija. Rozpuściła włosy. Stała tylko w białej koszuli i halce z niezliczoną ilością tasiemek, które doprowadzały go do szaleństwa, gdy supłały się pod jego niecierpli­wymi palcami.

- Tęskniłam, Jewgienij - mówiła dalej. - Nie za ja­kimś mężczyzną, ale właśnie za tobą. Nie jestem lek­komyślna, wiesz. To ciebie pragnę. Chcesz spróbo­wać? Zgodzisz się, byśmy zostawili za sobą to, co nas dzieliło i zaczęli od nowa?

- Na dobre i na złe? - spytał Jewgienij z powagą. Raija pokiwała głową.

- Bez ciebie nie jestem sobą - rzekła. - Ale nie chciałabym z tobą żyć, gdybyś miał zatruwać mnie goryczą i mnie upokarzać. Tak nisko siebie nie cenię.

- Ja też nie - odparł Jewgienij. Wydawało mu się, że gorzka rana zaczęła się zabliźniać. Może nigdy nie zniknie, ale nie będzie bolała.

Doszedł do wniosku, że ukarał siebie bardziej, niż ukarał ją. To był zły czas.

- Dobrze być znów w domu - westchnął. - Postaram się być tym mężczyzną, na jakiego zasługujesz! Przecież nie chcę cię skrzywdzić. To z tobą jest mi najlepiej...

Raija potargała mu włosy.

- Wreszcie mówisz rozsądnie, mój mężu.

Znów usiadła mu na kolanach, objęła za szyję, za­częła całować lekkimi, suchymi wargami w nos, w po­liczki, w usta...

- Nie sądzę, by udało mi się coś jeszcze - rzucił Jewgienij rozbrajająco.

Raija roześmiała się perliście.

- Mamy czas, kochanie. Ale musisz wiedzieć, że ni­gdy nie dam ci już odejść tak łatwo. Jeśli będziesz pró­bował mnie opuścić, Jewgieniju Dymitrowiczu, bę­dziesz musiał biec bardzo szybko i daleko, bym cię nie dogoniła. Możliwe, że porzucę wtedy resztki mojej du­my. Od tej chwili zamierzam trzymać cię zębami i pa­zurami, Byków! I nie pozwolę, byś mnie zaniedbał!

Jewgienij zacieśnił objęcie.

- To samo dotyczy ciebie, Bykowa - powiedział. - Następnym razem, gdy zobaczę cię w ramionach in­nego, nie zawaham się użyć mojej jedynej pięści!

Zaśmiali się, wsparci o siebie czołami.

To trwało. Ale udało im się ujść cało ze sztormu życia. Udało im się. Może byli teraz nawet silniejsi. To, co ich niegdyś łączyło, istniało nadal. Tak cenne, że oboje chcieli o to walczyć.

- Jewgienij nie zjawił się - obwieścił Oleg po po­wrocie z portu. Stanął przy palenisku i otrząsał z sie­bie chłód.

- Może tym razem już zostanie - odparła Antonia. Siedziała, próbując łatać jego koszulę, która miała już wcześniejsze łaty, naszyte równym, drobnym ściegiem tak, by nie było nic widać. Antonia wysila­ła się, by szyć tak samo ładnie. Zdawała sobie spra­wę, że to beznadziejna sprawa, ale się starała.

- Przecież nie stało się nic wielkiego - zaśmiał się Oleg. Gdy chodziło o innych, bywał wspaniałomyśl­ny. - Jestem pewien, że Raija pocałowałaby i mnie, gdybym to ja otworzył!

Antonia nie odpowiedziała.

- Bywali i tacy, którzy musieli znieść więcej niż to - mówił dalej Oleg. - Mężczyźni, którzy mieli bardziej lekkomyślne żony niż, jak się okazało, Raija...

- Mnie masz na myśli? - spytała Antonia spokoj­nie, odkładając robótkę. Nie warto było plamić jej krwią, gdyby się rozzłościła i ukłuła igłą. - Mówisz o nas, Oleg?

- Może nadszedł czas, by porozmawiać o nas. Antonia pokiwała głową. Nie miała nic przeciwko temu.

- Będziemy rozmawiać, czy może krzyczeć? Bo jeśli krzyczeć, to lepiej poczekać i oszczędzić tego Oldze.

Oleg przystawił krzesło do stołu. Oddzielał ich tyl­ko róg stołu. Kolana Olega niemal dotykały jej, miał długie nogi.

- Stanowimy dziwną zbieraninę - powiedział. - Ty i ja, Raija i Jewgienij. I Wasilij. - Zamilkł wymownie. - Wasilij wiedział, jak się ustawić - dodał. - Łaził tu w dzień i w nocy. Żonę Jewgienija kochał w tajemni­cy, a moją w łóżku...

Antonia nabrała powietrza i wypuściła ze świstem.

- Z tym już dawno koniec - stwierdziła. - Wasilij nic do mnie nie ma. Może odegrał jakąś rolę w tym, co się dzieje pomiędzy Raiją a Jewgienijem, ale nie przypisuj mu zbyt wiele!

- A więc się przyznajesz? Skinęła głową.

- Zdarzyło się. - Nie mam na to usprawiedliwienia. Ale to nieważne. Pomogło mi tylko nie oszaleć. Nie chcieliśmy brnąć dalej...

Oleg zaśmiał się. Nie wiedział, co powinien powie­dzieć. Ona traktowała to wszystko tak lekko!

- Ważne było - mówiła dalej Antonia - jedynie to, że odeszłam od ciebie dla Grigorija.

Musiała nabrać oddechu, zanim mogła mówić da­lej. Wciąż nie potrafiła wymawiać tego imienia bez bólu. To imię wywoływało wspomnienia żywego Gri­gorija, pełnego tego wszystkiego, co w nim kochała. A potem - martwego. Nadal czuła ciężar jego bez­władnego ciała w swoich ramionach.

- Gdyby Grigorij teraz powrócił - powiedziała - zrobiłabym dokładnie to samo. Ty nie zrozumiesz, co mnie z nim łączyło. Ale nie znaczy to jednak, że cię kiedyś nie kochałam. Nadal cię kocham. Ale nie wiem, czy będziemy mogli razem żyć.

Oleg uśmiechnął się z bólem.

- Napisałaś mi to w liście. Czy ten chłopak też coś znaczy dla ciebie?

Anastas nie był aż tak młody, by nazywać go chło­pakiem, ale Antonia nie poprawiła męża.

- Anastasa także kocham - odparła. Zauważyła, że Oleg aż się skurczył pod wpływem tych słów.

Uczciwość bolała. Ale łatwiej przyznać się do prawdy niż wymyślać półprawdy i kłamstwa, które tylko oplątywały człowieka swą siecią.

- Ty masz Linę - dodała. - I dwoje dzieci. Nic dla ciebie nie znaczą?

- Dzieci - parsknął. - Nie kocham Liny. Nawet nie wiem, czy ją lubię...

- Dowiodłeś tego niezbicie! - nie mogła się po­wstrzymać Antonia.

- To, że ode mnie odeszłaś, bolało. Czułem się, jakbyś mnie wzięła do ust, posmakowała i wypluła. Musiałem pokazać wszystkim, że nadal jestem męż­czyzną. Nie sądziłem, że to będzie coś trwałego. Mia­ła tam zostać i zapomniałbym o niej. Ale zaszła w ciążę...

Antonia rozumiała. Historia nie była nowa. Zda­rzała się wiele razy.

- Nie wiem, czy wrócę na Soroya - dodał. - Nie mam szczególnej chęci. Chciałem uczynić z Olaia mojego syna, ale ona wolała widzieć go jako biedne­go rybaka gdzieś na wybrzeżu. Nie mogłem przecież wykraść własnego dziecka, prawda?

Czyżby on pytał ją o pozwolenie? A może chciał znać jej zdanie?

- Nie byliśmy najlepszymi rodzicami dla Olgi - po­wiedziała Tonią po chwili. - Na szczęście dla niej by­ła Raija...

- Nigdy nie pozwolę, by Olai zabrał Oldze to, co jej się należy - stwierdził Oleg.

Antonia długo na niego patrzyła, Zanim dotarło do niej, o co mu chodzi. On myślał o przyszłości. O spad­ku! Boże jedyny! Jej to nigdy nie przyszło do głowy! Nawet nie zaczęła się o to martwić.

- Kochasz syna? - spytała, ciekawa tego drugiego życia Olega. Opowiadał jej już trochę, ale jak męż­czyzna: bez właściwej treści, bez uczuć. Może robił to specjalnie, a może po prostu nie umiał inaczej.

Oleg zmieszał się tym pytaniem. Nie wiedział, ja­kiej odpowiedzi oczekuje Tonią. Ale odrzekł zgodnie z prawdą:

- Chyba tak. On jest dobrym chłopcem. A tam ży­cie jest ciężkie. Nie brakuje jedzenia, bo morze nigdy nie jest całkiem puste, ale zdobycie żywności to ry­zykowna zabawa. Morze to trudne pole do zbierania żniwa, Toniu...

- Ty chcesz dla niego czegoś więcej? Pokiwał głową.

- No to myślę, że on powinien tu przyjechać i po­znać twój świat jako twój syn. I wtedy sam wybierze, gdy już będzie wystarczająco dorosły. - Odczekała chwilę i dodała: - Ale nie możesz tego zrobić wbrew woli Liny. Nie możesz go zabrać bez jej zgody. By­łoby to złe i w stosunku do niej, i do dziecka. Ty nie jesteś taki, Oleg...

- Nadal tak jasno wszystko widzisz - westchnął. - Czy ty tylko swojego życia nie widzisz tak jasno, An­tonio Jurkowa? A może nazywasz się już inaczej?

Kciukami gładził jej dłonie. Dotykał odcisków, które miała po wewnętrznej stronie.

- Nie mam jedwabistych dłoni, prawda? - odparła, unikając odpowiedzi na jego ostatnie pytanie.

- Dłonie powinny trzymać inne rzeczy niż igłę do haftów - odparł. - Miękką skórę mają ci, którzy nie żyli naprawdę. Ty jesteś kobietą, która żyła. Masz dłonie fascynującej kobiety. Cóż wiedzą o pięknie ci, którzy twierdzą, że twoje dłonie są brzydkie? Nic, Toniu. Nic... Kiedy się zdecydujesz? - spytał nagle. - Mam prawo to wiedzieć.

- Anastas czeka na mnie aż do lata - odparła.

- Nie możemy rozmową przywołać tego, co kie­dyś było między nami - przyznał Oleg. - To wyma­ga wiele większego wysiłku od nas obojga.

Pokiwała głową, cofając dłonie. Czuła, że nie w po­rządku jest siedzieć tak i rozmawiać lub myśleć o Anastasie.

- A mamy o co walczyć? - spytała. Oleg na pewno nie może powiedzieć, że ona nie jest szczera. Cięła teraz aż do kości.

- Ja nigdy nie kochałem Liny - stwierdził Oleg. Był równie uczciwy i szczery jak Tonią, od kiedy zaczę­li ze sobą w ogóle rozmawiać. - Bije to teraz we mnie, ale jej nigdy nie kochałem. Bóg jeden wie, czy ktoś w ogóle może ją pokochać. Ona jest... głupia jak gęś! Może i dba o dom, ale cierpię na myśl, że ona będzie wychowywać moje dzieci! - Zamilkł na chwilę. - Cza­sem wstydzę się tego, że ona jest matką moich dzie­ci. To źle świadczy o mnie. Chociaż... nie jestem prze­cież taki wspaniały. Może nie mam prawa myśleć tak o niej? Ale ona nie jest kobietą, z którą żeni się z mi­łości. Jest taką, z którą żeni się z musu...

Antonia nie chciała go osądzać. Nie wiedziała, czy sama polubiłaby tę Linę. Raiją też nie miała o niej zbyt pochlebnego zdania. To mówiło samo za siebie. Tonią wierzyła w słuszność sądów Raiji.

- Olga potrzebuje bezpieczeństwa - stwierdziła To­nią stanowczo.

Tamto wydarzenie i dla niego było przełomowe. Mogli przecież ją stracić! Wtedy zrozumiał, kim był.

Ojcem, którego córka rzadko widywała. Który przybywał z podarunkami kilka razy do roku. Szczo­drego, jeśli chodzi o słodycze.

Ale ojcem, który nie brał jej do domu. Który nie miał czasu na poznanie swojego dziecka. Który nie wiedział, co Olga lubi jeść. Który nie wiedział, jaką robi minę, gdy jest zdziwiona, gdy ma płakać...

Był ojcem, który by nie umiał opisać swojego dziec­ka!

Dobrze, że Olga miała Raiję...

Ale tak nie mogło być zawsze, to sobie poprzysiągł. Jego córka nie powinna mieszkać u obcych. Powinna mieć swój dom - i kochających ją rodziców.

- A więc dla Olgi? - spytała Antonia.

- Najbardziej dla Olgi - odparł Oleg. Wiedział te­raz, na czym stoi. Wiedział, co może stracić. - Olga powinna mieć rodziców. Może i byłoby dla niej le­piej, gdyby dorastała u Raiji, jeśli wszystko miałoby być tak, jak dotychczas. Ale nie mogę jej się wyrzec. Kocham ją. Jest moim pierworodnym dzieckiem.

- Ja też się jej nie wyrzekam - oświadczyła Anto­nia. - Mogę ją zabrać ze sobą, jeśli nie będę mogła tu żyć...

- Nigdy! - przerwał jej Oleg, zrywając się na rów­ne nogi. Drżące dłonie zacisnął w pięści.

Długo stal przy palenisku, patrząc w ogień. Nic nie mówił. Podszedł wreszcie do Antonii, usiadł i spoj­rzał jej w oczy.

- Byłaś moją pierwszą prawdziwą miłością, Toniu. Byłem z tobą cholernie szczęśliwy. Nigdy nie było mi lepiej z inną kobietą. Ani przedtem, ani potem. Ale widzę teraz, że nie wszystko było takie, jak być po­winno. To ja korzystałem najwięcej, prawda? Żyłem nadal jak kawaler, tyle że byłem ci wierny. No, przy­najmniej większość czasu...

Nabrał powietrza. Zebrał się na odwagę. Może obieca zbyt wiele, ale wiedział, co ma do stracenia.

- Zdaję sobie sprawę, że nie mogę być nowym Grigorijem. Godzę się z tym, że pomiędzy wami by­ło coś... szczególnego. Ale on nie żyje i nie może mi już zagrozić. Ten drugi jest młody. Może ma wiele tego, czego ja nie mam. Ale mogę ci obiecać, Antoniu, że będzie musiał stoczyć ze mną ostrą walkę o ciebie. I nie tylko na pięści. Ja jestem kimś, kim on nigdy nie będzie: ojcem twojej córki. Bardzo ją kocham. I kocham ciebie, gdzieś w środku. Schowa­łem to głęboko. Wtedy, gdy ode mnie odeszłaś, chciałem jak najszybciej o tobie zapomnieć. By to mniej bolało. Tu i teraz nie umiem powiedzieć, że cię kocham. Nie tak, jak kiedyś. Ale może tak nie trzeba. Teraz oboje dorośliśmy. Kochać teraz zna­czy o wiele więcej niż wtedy. Sądzę, że mogę cię zno­wu pokochać. Nie mogę udawać, że już to czuję. To byłoby kłamstwo. Ale mogę obiecać, że będę próbo­wał. Jeśli ty obiecasz to samo...

Było to dla niego ważne. Nigdy jeszcze nie mówił tyle o swoich uczuciach. Nawet wtedy, gdy był mło­dy i zakochany po uszy.

- A więc to nie może być tylko dla Olgi - usłysza­ła Tonią swój głos. - Tchórzostwem byłoby twierdzić, że robimy to dla niej. Jeżeli spróbujemy, Oleg, musimy to zrobić dla siebie!

Uśmiechnął się i pokiwał głową. I pocałował To­nie ostrożnie w usta. Nie zrobił nic więcej. Byli na początku drogi, a wtedy nawet pocałunek wiele zna­czy.

Mieli przed sobą długą drogę. Będą próbować iść nią razem. Ale dobrze wiedzieli, że gdzieś w dali dro­ga może się powikłać.

EPILOG

- Może opowiesz nam bajkę, Raiju - Raiso? - spyta­ła Olga, oplatając ramionami szyję Raiji. Patrzyła na nią prosząco szeroko otwartymi oczami, bo wiedzia­ła, że tylko w ten sposób może sprawić, by ta uległa. - Chyba już sto lat nie opowiadałaś nam bajek - do­dała. - No i teraz, gdy mamy tu spać... Na pewno nie zasnę, jeśli nie opowiesz! Będę musiała wtedy wymy­ślić swoją własną, a nigdy mi nie wychodzi dobra. Na pewno nie taka, jak twoje!

- Ale słyszałaś już moje wszystkie bajki - uśmiech­nęła się Raija.

Był już późny wieczór. Sobota. Antonia i Oleg przyjechali do nich odetchnąć świeżym wiejskim po­wietrzem, jak żartowali. Spędzili razem długi, miły dzień. I mieli jeszcze przed sobą spokojną niedzielę.

- A może tylko mnie oszukujesz? - spytała Raija. - Może nie o bajkę ci chodzi, tylko byśmy zapomnieli, jak jest późno, co? Już dawno powinniście być w łóż­kach, wy sprytni bajkowicze!

- Malutką, nowiutką bajeczkę! - poprosiła Olga ci­cho. Usiadła na kolanach Raiji i potarła czubkiem no­sa o jej policzek. - Taką małą bajeczkę, która się do­brze kończy! - dodała. - Taką, którą wymyślasz, gdy opowiadasz!

Raija zaśmiała się, rozbrojona. Takiej prośbie nie mogła się oprzeć.

- Mogłabyś roztapiać kamienie, Oluniu... Daj mi chwilę pomyśleć. Ale potem idziecie prosto do łóżka!

Olga i Michaił obiecali to solennie. Antonia zwa­biła Misze na swoje kolana. Chłopak uważał, że jest już za duży na coś takiego, ale trudno było odmówić cioci Toni. Poza tym ona była jak druga mama.

- Kiedy twoja mama porywa moje dziecko, mogę chyba porwać jej! - śmiała się Tonią.

Oleg i Jewgienij siedzieli za stołem i popijali zim­ny kwas z kubków. Oni też w napięciu czekali na opowieść Raiji.

- Dobrze, będzie bajka - westchnęła Raija. - Ale dokładnie taka, o jaką prosiłaś. Bajeczka, którą będę wymyślała w trakcie opowiadania. I która się dobrze skończy.

Poczekała, aż zapadnie cisza, i zaczęła:

- W białym kraju nad białym morzem żyli sobie król i królowa. Uważali, że żyje im się całkiem do­brze. Mieli piękny pałac. Wspaniałe państwo. No i śliczne dziecko. Nie wiem, czy to był chłopiec, czy dziewczynka. Sami możecie wybrać, jak wam pasuje. Król i królowa żyli sobie szczęśliwie, nie mogli na nic narzekać.

Aż pewnego dnia król usłyszał o koniach, które miał król w sąsiednim państwie. Podobno były to naj­wspanialsze konie, jakie oko ludzkie widziało. Król miał swoje wspaniałe konie, lecz od tej chwili nie za­znał spokoju. Musiał mieć właśnie te konie, które miał król sąsiedniego państwa! Pewnego dnia więc pożegnał się z królową i pojechał tam. Powiedział, że nie będzie szczęśliwy, dopóki nie będzie miał tych ko­ni na własność. Podróż się przeciągała, lecz w końcu wrócił z parą tych koni. Nie było mu łatwo przeko­nać króla z sąsiedniego państwa, by mu je sprzedał. Nie były też tanie: dal za nie wiele drogich kamieni. Ale król uważał, że były tego warte. Teraz mógł być szczęśliwy.

Podczas gdy król był w podróży, biedna królowa nudziła się. Czuła się bardzo samotna. Zaprosiła więc swoje damy dworu i tańczyły przez całe dnie. Tań­czyły z młodymi tancerzami z różnych stron świata. Jeden z nich powiedział królowej, że tam, skąd po­chodzi, jest szewc, który potrafi uszyć najwspanial­sze pantofle do tańca. Na pewno uszyłby jedną parę dla królowej. W tych pantoflach każdy umie tańczyć wszystkie tańce świata, i to przez całą noc, bez zmę­czenia. Królowa zachorowała z tęsknoty za takimi pantoflami. Nie umiała być bez nich szczęśliwa. Jak tylko król wrócił, wybrała się w podróż do tego kra­ju. Długo jej nie było, gdyż ten kraj leżał bardzo, bar­dzo daleko. I gdy wróciła, miała ze sobą te pantofle. Kosztowały dużo, ale królowa uważała, że warte by­ły tej ceny. Teraz mogła wreszcie być szczęśliwa.

Król nie czuł się najlepiej bez swojej królowej. Często żeglował po białym morzu. Pewnego dnia usłyszał o takim okręcie, który pływał równie dobrze po morzu, jak latał w powietrzu. Król musiał go zdo­być! Długo go szukał, aż wreszcie znalazł, zapłacił i powrócił do domu, by wreszcie być szczęśliwy.

Wtedy królowej znudził się taniec. Zaczęła hodować róże. Doszły ją wieści o cudownych różach, które kwitną także w zimie. Rosły w mroźnej krainie daleko, daleko na północy. Nie mogła być bez nich szczęś­liwa. Jak tylko król nadleciał w swoim cudownym okręcie, wyruszyła w drogę. Powróciła po długim cza­sie, piastując w objęciach krzak niezwykłej róży. Za­płaciła za niego wiele złotych monet, ale uważała, że warto było.

I tak działo się przez wiele lat. Jeżeli jedno z nich dłużej przebywało w pałacu samo, nie umiało być szczęśliwe pomimo wszystkich wspaniałości sprowa­dzanych z całego świata. Zawsze dobiegały ich wieści o czymś jeszcze wspanialszym, bez czego nie umieli być szczęśliwi. Doprowadziło to do tego, że oboje, król i królowa, stawali się coraz bardziej nieszczęśli­wi. Może żyliby tak dalej. Ale pewnego dnia, właśnie gdy królowa powróciła do pałacu ze zwojem najcu­downiejszego jedwabiu, jakie oko ludzkie widziało, a król właśnie miał wyruszać po najcelniej strzelają­cy łuk świata, zła czarownica porwała ich dziecko.

Król i królowa pogrążyli się w rozpaczy. Błagali złą czarownicę, by oddała im ich dziecko. Mogła dostać za nie, co tylko chciała. Dokładnie wszystko. Oni bez swojego dziecka nigdy nie mogli być szczęśliwi. Zła czarownica powiedziała, że chce konie, pantofle, sta­tek, róże - wszystko to, co poprzywozili z dalekich kra­jów. Chciała ich pałacu i całego majątku. Wszystkiego, co mieli. No i dostała to wszystko, a król i królowa od­zyskali swoje dziecko. Nie mieli teraz nic poza sobą i dzieckiem. Zamieszkali w drewnianej chatce, którą król zbudował własnymi rękami w najodleglejszym za­kątku królestwa. Król i królowa byli pewni jednego: że nie zapłacili za to zbyt wysokiej ceny. Teraz zrozumie­li, co mieli najcenniejszego. Zrozumieli, że szczęścia nie da się kupić za żadne pieniądze. Że to nie ono świeci z daleka, przyciągając ich wzrok I gdy to zrozumieli, mogli wreszcie żyć szczęśliwie, nawet i w drewnianej chatce.

- To nie była tylko bajka - odezwała się Olga po dłuższej chwili ciszy.

Raija potrząsnęła głową przecząco.

- Nie tylko bajka - odparła. - Czasem zdarza się, że rzeczywistość nieco przypomina bajki. I tu, i tam następują dobre i złe dni. I szczęście, i nieszczęścia...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy3 Na ścieżkach snów
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Ślad na pustkowiu
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Tajemnicza nieznajoma
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy" Mężczyzna w masce
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy1 Bliżej prawdy
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy7 Syn armatora
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy ?z korzeni
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Niszczący płomień
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy5 Dziecię niebios
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy# Złoty ptak
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy& Wyjęty spod prawa
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy) Droga do domu
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy8 Wędrowny ptak
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy' ?ryca
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Posłaniec śmierci
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Wyroki losu
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Mroźne noce