Pedersennte Raija ze śnieżnej krainy& Wyjęty spod prawa

Bente Pedersen

WYJĘTY SPOD PRAWA

1

To był spokojny rok, bez szczególnych wydarzeń. Według Raiji - wspaniale pozbawiony wydarzeń.

Dla niej dzień powszedni, który większość ludzi odbierała jako szary, ozłocony był poświatą szczęścia.

Miała dwadzieścia dziewięć lat. Pod koniec roku Michaił skończy cztery lata. Był do niej podobny, choć z wiekiem rysy ojca stawały się coraz bardziej widoczne w jego twarzy. Może tylko ona to dostrze­gała, gdy obserwowała gesty i uśmiechy obu swych mężczyzn. Michaił stanowił niezwykłą mieszankę cech jej i Jewgienija. Nigdy nie mogła napatrzeć się na niego do syta, nacieszyć tym, że widzi w nim ry­sy swoje i męża. Kochała ich obu tak, że aż bolało ją w piersiach. Byli sensem jej życia. Stanowili jedyną przeszłość, jaką pamiętała. Widziała siebie z nimi w przyszłości. Należeli do siebie. Była szczęśliwa.

Raija nie oczekiwała więcej od życia.

Żadnych dramatów.

Żadnych gwałtownych przeżyć.

Chciała tylko cichych i spokojnych dni.

Dom. Syn. Mąż.

Nie chciała niczego innego. Bała się wszelkiej od­miany.

Jej świat był tu, nad brzegami Dwiny. Żyła teraź­niejszością. Chciała być po prostu zwyczajna.

Trwało to już trzy lata.

Trzy błogosławione, spokojne lata.

Jewgienij i Oleg dobrze sobie radzili. Po porwaniu statków „Antonia” i „Raija” trzy lata temu dotrzyma­li słowa danego załodze.

Mieli teraz cztery jednostki. Poza „Antonią” i „Ra­iją” - „Raiję Antonię” i „Sankt Nikołaja”.

Pływały z własnymi załogami. Warunki życia były lepsze niż u innych armatorów. Lepiej wynagradzani członkowie załogi byli w stanie spłacić swoje długi.

Jewgienija i Olega nazywano mięczakami, gdy się na to zgodzili. Mówiono, że ugięli się pod naciskiem przestępców.

Raiję cieszyło, że zarówno Jewgienij, jak i Oleg po­trafili zmienić zdanie i dokonać czegoś, na co inni by się nie odważyli. Może dlatego, że sami zaczynali kie­dyś od zera. Pamiętali, jak wyglądały szopy, nadal zwane przez niektórych domami. Pamiętali, że mary­narze to też ludzie, podczas gdy inni łatwo o tym za­pominali.

Wasilij został kapitanem na „Raiji”. Piotr także pływał na „Raiji”. Jedynie jego blizny zdradzały, jak bliski był utraty życia, gdy bunt na statku przerodził się w porwanie, a potem w nową rebelię.

W porcie nastała pracowita wiosna. Gdy stopniały lody, przygotowania poszły pełną parą. Na zachód wysyłano statki załadowane mąką, drewnem oraz drobiazgami, które ludzie mieszkający wzdłuż nor­weskiego wybrzeża rzadko oglądali.

Oleg popłynął na „Sankt Nikołaju”, ich nowym nabytku, któremu użyczył swojego imienia patron morskich podróży.

Pozostałe łodzie także ruszyły na zachód. Do Finn­marku.

Oleg z poważną miną zapytał Raiję, czy donikąd nie tęskni i czy nie chciałaby popłynąć z nimi.

Byli wtedy sami. Raija czuła, że Oleg nie zadałby tego pytania w obecności Jewgienija.

Uczynił to z taką powagą, że Raija musiała zasta­nowić się przez chwilę, by z całym przekonaniem od­powiedzieć, że nie.

Ale chciała wiedzieć, dlaczego o to spytał. Rozłożył tylko ręce z uśmiechem i stwierdził, że chyba nigdy nie przestanie się zastanawiać, co sobie myślą kobiety.

Raija” także wypłynęła, po raz pierwszy od trzech lat bez Wasilija jako kapitana.

Zachorował jakiś czas przed terminem wypłynię­cia. Zaczęło się od żołądka. Nie był w stanie utrzy­mać pokarmu ani płynów. Całe dnie leżał z głową po­chyloną nad wiadrem i żartował, że potrzebowałby dodatkowego pod przeciwny koniec... Kaszlał krwią. Gwałtownie schudł w ciągu tygodnia. I tak był szczu­pły, więc nie miał za bardzo z czego.

Jewgienij i Oleg musieli się zdecydować na wysłanie statku z innym kapitanem.

Wasilij ciężko to przeżył.

Raija unikała go od czasu, gdy zeszła na ląd po rebe­lii, choć czasami musiała go widywać. Ale nie szukała okazji, gdyż nie chciała mu utrudniać sytuacji. Robiła wszystko, by przestać być obiektem tęsknoty Wasilija. Zbyt go lubiła, by mu przysparzać utrapień. Oboje do­brze wiedzieli, że dla nich nie ma przyszłości.

Wiele mogło ich połączyć - gdyby tego chcieli. Ale Raija wolała, by właśnie to ich rozłączyło. Nie umiała odnaleźć się w układzie, w którym jedna ze stron była gotowa dać o wiele więcej, niż ta druga mogła przyjąć.

Ale gdy leżał chory, poszła do niego.

Mieszkał skromnie, ale na swoim.

Raija rozpoznała kobietę, która się przy nim krzą­tała. Widziała ją już w porcie. Była wychudzona, jej twarz nosiła ślady życia pełnego trudów. Ale w oczach miała ogień.

Raija wiedziała, że ten ogień płonął dla Wasilija.

Była to Dagnija, wdowa po bracie Wasilija.

Raija starała się pomóc przyjacielowi. Przyłożyła dłonie do jego ciała. Gładziła jego zapadnięte policz­ki, aż oczy rozjaśniły mu się blaskiem. Wywołała sła­by uśmiech na jego ustach. Ucieszyło ją to. Dobrze, że nadal była w nim chęć życia. Walki. Znak, że się nie poddał.

Ale jej dłonie nie miały w sobie ciepła. Raija nie czuła żadnej różnicy. Wydawało jej się, że podejmu­je próbę uzdrowienia chorego bardziej dla zachowa­nia pozorów niż z przekonania. Była to gra, która miała obudzić w Wasiliju chęć walki o życie. On przystał na to. Dla niego było najważniejsze, że w ogóle przyszła.

Dagniji to się nie podobało.

Była przecież kobietą. Kochała go - i miała oczy na swoim miejscu. Wiele rozumiała.

Dagnija nigdy nie straciła nadziei, że zdobędzie Wasilija. Może i wspiął się rangą, ale w taki sposób, że nigdy nie przestał być jednym z nich. Dagnija ni­gdy nie przyjęła do wiadomości, że Wasilij się z nią nie ożeni. Ona zechciałaby go nawet wtedy, gdyby uczynił to z litości.

Raija odjechała ze świadomością, że nic nie osiąg­nęła.

Jednak Wasilijowi się polepszyło. Cała zasługa spłynęła na Raiję, choć temu zaprzeczała. Ludzie od­bierali to jako skromność.

To Dagniji Wasilij zawdzięczał poprawę zdrowia. Pewnie tylko ona potwierdziłaby słowa Raiji, ale przecież nigdy ze sobą nie rozmawiały. Mieszkały w tym samym mieście, ale dzieliło je coś więcej niż tylko odległość.

Raija tkała, a myśli jej błądziły. Patrzyła, jak kolory układają się we wzór. Miała to być narzuta na łóżko. Misza bawił się na podłodze kłębkami wełny. Raija wie­działa, że synek chciałby już wyjść na dwór. Musiała tylko skończyć niebieskie pole. Kolor niebieski miał w sobie coś, co ją pociągało. Używała wszystkich jego odcieni, wplatając je jak małe jeziorka w obszary brą­zów, zieleni, szarości, bieli i czerni.

Niebieski niósł ze sobą tęsknotę.

Antonia zabrała Olgę do wozu i popędziła konia wzdłuż Dwiny. Uciekała od ścian swojego domu, któ­re wpatrywały się w nią oskarżycielsko. A ona nicze­go nie żałowała. A jeśli nawet, to nie tak bardzo.

Już wcześniej przeżywała takie stany. Udawało jej się je przetrwać dlatego, że nazywała je doświadcze­niami, i dlatego, że nie pozostawiała miejsca na żal. Tłumaczyła sobie, że to właśnie robi z niej człowieka.

Łatwiej było tak mówić, gdy jeszcze nie miała mę­ża i dziecka. Teraz było o wiele trudniej.

To dlatego czuła niemy wyrzut ścian.

Raija dostrzegła, że przyjaciółkę coś gnębi. Znała ją przecież tak dobrze.

Kobiety siedziały na schodkach przed domem. Ol­ga i Misza bawili się na podwórzu ograniczonym staj­nią i szopą. Bykowowie mieli już niemal zagrodę w miejscu, gdzie dotychczas stał tylko skromny dom nad brzegiem Dwiny.

- Co się stało? - spytała Raija. Tonią rozluźniła tasiemkę, którą przytrzymywała włosy. Nigdy nie lubiła związywać swoich loków. Te­raz, jako dostojna małżonka, musiała o tym pamiętać. Sama się do tego zmuszała jako do rodzaju pokuty.

- Pewnie mnie znienawidzisz - rzuciła cicho. Po­tarła podbródkiem o podciągnięte kolana i popatrzy­ła na Raiję. W rzeczywistości nie różniły się aż tak bardzo. Ale nie miała żadnego prawa przywoływania przeszłości przyjaciółki tylko dlatego, że jej własne sumienie nie było zbyt czyste...

- Od kiedy pomiędzy przyjaciółmi może panować nienawiść? - spytała Raija.

Tonią wzruszyła ramionami.

- Chciałam z tobą porozmawiać - rzuciła - bo trud­no jest nosić coś takiego samemu. Choć pewnie po­winnam.

Skierowała wzrok ku córce bawiącej się z Misza.

- Mam nadzieję, że ona odziedziczy więcej cech po Olegu niż po mnie - westchnęła.

- Chcesz się całkiem pogrążyć? - spytała Raija zre­zygnowana. - Bo ja nie będę cię pocieszać własnymi niedolami. Łatwo jest powiedzieć komuś, kto odsła­nia przed tobą swoje zmartwienia, że tobie też się nie układa. Ale tak naprawdę to nic nie zmienia. W przyjaźni chodzi o coś więcej niż tylko wyznanie, że obu stronom jest źle. Bo mnie nie jest! Ale proszę bardzo, ty możesz powiedzieć, jak bardzo cierpisz! Tonią musiała się roześmiać.

- Już jest mi lepiej. Uniosła dumnie podbródek.

- Powtarzam sobie, że ani trochę nie żałuję. Powta­rzam to cały czas. Ale cholernie długo trwa, zanim udaje mi się w to uwierzyć... - Zerknęła na przyjaciół­kę znad kolan okrytych czarną spódnicą. - Wtedy opada mnie cała reszta. Ze jestem kobietą pozbawio­ną poczucia moralności. Że nie mam sumienia. Że je­stem niedobrą gospodynią, niedobrą żoną, niedobrą matką... Że jestem najgorszą kobietą w Archangielsku.

- Mężczyzna - stwierdziła Raija.

Odgadła to w jednej chwili, choć nigdy nie podej­rzewała czegoś takiego. Przecież Oleg i Tonią byli tak szczęśliwi. Czyżby nie byli? Ale pasowali do siebie, dopełniali się nawzajem...

Mimo to wiedziała, że trafiła.

Ujrzała, jak prawda odbija się na twarzy Toni.

- Zawsze byli jacyś mężczyźni - stwierdziła dziew­czyna z nutką goryczy w głosie. - Zawsze było ich zbyt wielu. To mój problem. Dlaczego teraz miałoby być inaczej?

* - Oleg - rzuciła Raija. - Olga.

Może była zbyt ostra. Tonią aż skurczyła się pod spojrzeniem Raiji. Przemknęło jej przez myśl, że przecież przyjaciółka nie ma prawa nikogo sądzić. Nie ma prawa przemawiać w imieniu moralności.

Tonią żyła swoim życiem.

Raija swoim.

Dokonywały własnych wyborów. Czasem wyda­wało się, że to los za nie decydował. A może tak się tylko usprawiedliwiały, gdy w ich życiu zdarzało się coś, do czego nie chciały się przyznać.

- No właśnie - rzuciła cicho Tonią. Opuściła nisko kędzierzawą głowę. - Olga i Oleg. Nie chodzi tylko o mnie, prawda? Przedtem byłam tylko ja...

- Wybacz mi. - Raija pogłaskała dziewczynę po po­liczku i objęła ramieniem. - Nie wolno mi tak mó­wić. W żadnym wypadku. Ode mnie powinnaś ocze­kiwać wsparcia, bo jestem twoją przyjaciółką. Bardzo cię lubię, Toniu. Nie osądzam cię. Nie mogę.

- Nie chcesz wiedzieć, kto to jest? Raija wzruszyła ramionami.

- Zastanawiam się - odparła szczerze. Archangielsk był pełen mężczyzn. Oczywiście, że się zastanawiała. Przez moment pomyślała o Jewgieniju, ale szybko odrzuciła tę możliwość. On by tego nie zrobił. Nie wobec niej. Raija mogła mu ślepo wierzyć.

- Znienawidzisz mnie, gdy powiem ci, kto to jest - upierała się Tonią. Wyprostowała się. - Będziesz mną gardzić.

Raija spojrzała na nią wyczekująco.

- To Wasilij - rzuciła Tonią. - Twój Wasilij.

- To nie jest żaden mój Wasilij! Tonią odgarnęła włosy z czoła i palcami ścisnęła skronie.

- Może nie chcesz o tym wiedzieć. Ale to prawda! Spa­liśmy ze sobą. Miałam jego ciało, a on moje. Oboje za­bijaliśmy w sobie samotność i tęsknotę. Wasilij jest twój.

Raija wiedziała, że nie ma prawa czuć gniewu i uda­ło jej się uspokoić głos.

- Nie wolno ci tego robić! - powiedziała stanow­czo. - Nie możesz obciążać mojego sumienia z powo­du twojego grzechu! Ja nie spałam z Wasilijem! On nie jest mój! Kocham Jewgienija i jest mi z nim nie­skończenie dobrze. Nie chcę innego mężczyzny! - Szczęściara z ciebie - rzekła Tonią z uśmiechem. - Wiesz o tym, Raijo - Raiso? Czy wiesz, jakie masz szczę­ście?

- Nie kochasz Olega? Tonią pokiwała głową.

- Oczywiście, że tak - odparła. - Kocham Olega. Dlaczego miałabym nie kochać?

- Cóż - westchnęła Raija. - Właśnie sama podałaś ten powód. Wasilij ma dwie ręce, dwie nogi, zniewa­lający uśmiech, którym umiejętnie się posługuje, i spojrzenie, w którym dziewczynie łatwo zatonąć.

- W takiej chwili mógł to być każdy inny - przyzna­ła Tonią. - On był mężczyzną. A ja potrzebowałam męż­czyzny. Olega nie było pół roku. Pół roku bez męża to nie ta wolność, o jaką mi chodzi. Chcę mężczyzny na stałe. Chcę móc poczuć jego ramiona, gdy za nimi tęsk­nię. Wspólnoty. Więcej niż ciała... - Zamilkła. - Nigdy tak się nie stanie, wiesz o tym, Raiju - Raiso. Z Wasilijem też nie. Ja myślałam o Olegu. On myślał o...

- Przestań! Tonią usłuchała.

- Nie za takim bezpieczeństwem czy spokojem tęskniłam - mówiła dalej. - Ale czułam się taka samot­na, że niemal gryzłam sufit. Wtedy przyszedł. Żeby po­rozmawiać... - Zawahała się. - Nie powiem ci, o czym, bo obiecałam mu milczenie. Wierzy mi. Wszystko oparte było na zaufaniu... aż nadużyliśmy tego zaufania. Na pewno nie postąpiliśmy słusznie. Ale nasze dłonie tego chciały. My też. Pomagało zamknięcie oczu. Wystarczyła nam kuchenna ława. Był moment, gdy tylko żyłam i czułam, że jest mi wspaniale. Wasi­lij zasłużył sobie na swoją reputację. A ja na moją...

Antonia skrzywiła się. Raija nie chciała tego słu­chać, ale musiała.

- To jest jak z tańcem - stwierdziła Tonią ironicz­nie. - Jeżeli znasz kroki, idzie ci o wiele łatwiej... Wa­silij zna kroki. A potem była pustka. Widziałam pust­kę w jego spojrzeniu. On widział ją w moim. Ale na­dal jesteśmy przyjaciółmi. Bliższymi niż dawniej.

Raija nie wiedziała, co powiedzieć. Z łatwością mogła sobie ich wyobrazić. Tonią na pewno nie przesadzała. Pomyślała o Olegu.

- Sądzisz, że Oleg może mieć kobiety w portach na zachodzie? - spytała nagle Tonią.

Raija nigdy o tym nie myślała.

- Powiedział mi to kiedyś - przyznała Antonia z cie­niem urazy w głosie. - Nie mógł dłużej ukrywać, więc się przyznał. I nie potrafił obiecać, że to się nie po­wtórzy...

A więc nadal istniał świat kobiet i świat mężczyzn. Jak zawsze. Jeden zbiór praw dla kobiet, a drugi dla męż­czyzn. Inna moralność dla kobiet, inna dla mężczyzn...

- Ale to nie dlatego - dodała Antonia. - Nie zrobi­łam tego dla odwetu. Nie chciałam się zemścić. Ja mu o tym nie powiem. Dlaczego miałabym mówić? On i tak by nie zrozumiał. A ty rozumiesz, Raiju - Raiso?

Tonią wpatrzyła się w Raiję natarczywie.

- Rozumiesz, że zrobiłam to tylko z samotności, moja przyjaciółko?

Raija pokiwała głową. Potrafiła to zrozumieć. I rozu­miała, że Wasilij przypadkiem został kochankiem Anto­nii. Równie dobrze mógł to być któryś z jej stajennych.

Może i dobrze, że to Wasilij. On nie będzie ocze­kiwał czegoś więcej. I będzie milczał. On czuje po­dobnie jak Tonią.

- Zrobisz to jeszcze? Antonia zaśmiała się.

- Niezła jesteś! Ja do niego nie pójdę. Ani do żadne­go innego. Ale jeszcze jest wiele czasu do powrotu stat­ków. Nie mogę obiecać, że się znów nie poczuję bezden­nie samotna. Przecież nie mogę tego wiedzieć, prawda?

Raija czuła się rozdarta. Lubiła wszystkie zamie­szane w to osoby. Rozumiała je wszystkie. I żałowa­ła wszystkich.

- Jeżeli będzie musiał być ktoś - stwierdziła w koń­cu - mam nadzieję, że to będzie Wasilij.

- Dlaczego? - zdumiała się Tonią.

- Oboje wiecie, dlaczego to robicie. I nie ranicie ni­kogo więcej poza wami samymi.

2

- Ty o czymś myślisz - stwierdził Jewgienij. Siedzieli wieczorem razem, już sami.

- Czyżbym nie zawsze myślała? - odpowiedziała pytaniem, które jednak nie zabrzmiało tak lekko, jak by chciała.

- Wiesz dobrze, o co mi chodzi, mała - odparł, mierzwiąc jej włosy.

W ciągu dnia jej surowy kok rozluźnił się. Wysu­wało się z niego pasmo po paśmie, tworząc wokół twarzy delikatne obramowanie. To sprawiało, że wy­glądała na co najmniej o pięć lat młodszą.

Jewgienij zawsze uważał, że Raija jest piękna. Od­najdywał spokój patrząc na nią. Nadal nie mieściło mu się w głowie, że jest jego żoną. Nie pojmował, jak prze­dziwne koleje losu mu to umożliwiły.

Po prostu skorzystał z szansy.

Zawsze tlił się w nim strach, że to nie może długo trwać. Chyba nie wolno być aż tak szczęśliwym!

Dlatego za każdym razem ściskało mu się serce, gdy Raija pogrążała się w myślach tak jak teraz.

A jeśli...?

- Co robicie tam w portach na zachodzie? W Nor­wegii? - spytała.

Tym razem Jewgienij naprawdę się wystraszył. Ni­gdy wcześniej nie pytała go o Norwegię.

Czyżby wracała jej pamięć?

- Co robimy? - spytał, by zyskać na czasie. Chciał wybadać z jej twarzy, czy zobaczy to, czego tak się bał. Ale nic takiego nie ujrzał. Jednak nadal nie rozu­miał, dlaczego zadała to pytanie.

- Handlujemy - odparł. - A co myślałaś?

- Tylko handlujecie? Raija najwyraźniej nie pytała ot, tak sobie. Coś ją gryzło. Jewgieniej pochylił się i zajrzał żonie w oczy.

- Dlaczego pytasz?

- A więc to nie tylko niewinny handel? Za nic nie mógł zrozumieć, jakiej odpowiedzi ocze­kiwała. Jej tok myślenia zawsze go zadziwiał.

- Przecież jest was wielu mężczyzn. Na całe mie­siące oderwanych od domu. Przecież w tych portach są także kobiety, prawda?

- Matko święta! - odprężył się. - A więc ta cała zgadywanka była po to, by ustalić, czy miałem tam kobiety? Nigdy nie mówiłem, że żyłem jak zakon­nik! Oczywiście, że są tam kobiety. I wódka. I ta­niec, śpiew i zawody z Norwegami. A czego oczeki­wałaś? Żeglujemy całymi tygodniami! Ale przecież ja już całe lata nie pływałem, kochanie. Przecież ci to obiecałem. Dotrzymuję obietnic. A teraz i tak bym tego nie zrobił. Nie mógłbym mieć nikogo po­za tobą, Raiju, mój aniele. Z taką żoną jak ty nie po­trzeba mi nikogo innego. Wystarczasz mi aż na za­pas. Nie mógłbym obejmować żadnej innej. Nie masz powodu do zazdrości, moja kochana. Chyba nie dawałem ci ku temu powodów...

- Nie chodziło mi o mnie - odparła Raija spokojnie. - Ale właściwie odpowiedziałeś mi już na moje pytanie.

Długo milczała. Siedziała nieruchomo, nie poru­szyła się nawet, gdy robótka wypadła jej z rąk.

- W jaki sposób można by zmusić Olega, by został na lądzie?

Jewgienij zaczął się domyślać.

Raija powiedziała mu przecież, że odwiedziła ją Tonią. A więc nie pytała o siebie. Chodziło jej o przy­jaciółkę.

Co miał odpowiedzieć?

Oleg nie był ani gorszy, ani lepszy od pozostałych. Kochał Tonie. Ubóstwiał ją. Ale był mężczyzną. I ka­pitanem. Miał w sobie dawne nawyki, które trudno było mu zmienić. Kobiety tego nie rozumiały.

Nie potrafił wytłumaczyć, jak działały na nich ty­godnie spędzone na morzu. Nie potrafił opisać sa­motności i przejmującego zimna, jakie czuli.

Raija i Antonia nie umiałyby pojąć, że po tygo­dniach żeglugi w sztormowym wietrze nawet szpet­na kobieta mogła wydawać się ładna. Nawet kupione ciepło mogło zapewnić mężczyźnie chwilę odpręże­nia. Nawet opłacony uścisk był w stanie odgrodzić go od samotności i głosu sumienia.

- Oleg nie jest mną - powiedział Jewgienij w koń­cu. Nie umiał spojrzeć żonie w oczy. W duszy prze­klinał Tonie. To do niego powinna z tym przyjść, a nie do Raiji! Czy Tonią nie rozumie, że Raija ma swoją własną moralność? Czy Tonią nie rozumie, że Raija poruszy niebo i ziemię, by pomóc swej przyjaciółce?

- Oleg nie wyrzeknie się morza - mówił dalej. Trudno mu było tłumaczyć; miał tylko jedną rękę na poparcie słów. Do codziennych czynności wystarcza­ła mu w zupełności, jednak do gestykulacji nie. - Morze jest częścią duszy Olega. Chyba to rozumiesz, Ra­iju. W jego żyłach płynie słona woda. Możesz się z te­go śmiać, ale to w jego wypadku się zgadza. Choro­wałby, gdyby musiał wyrzec się morza. Byłoby to dla niego gorsze niż dla mnie utrata ręki. Możesz to so­bie wyobrazić, moja maleńka?

- A Tonią? - spytała. - Olga?

- Co z nimi?

- Czy dla Olega morze jest ważniejsze od nich? Czy on naprawdę wybrałby morze, gdyby musiał?

Jewgienij poczuł lęk.

- Tonią nie powinna ci tego mówić - rzucił gwał­townie. - Nie powinna przychodzić do ciebie, by na­rzekać! Nie powinna!

Raija była zdumiona. Aż wstała z krzesła i prze­mierzyła kilka razy pokój. Nie patrzyła w stronę mę­ża. Przeszło jej przez myśl, czy się aby nie pomyliła co do niego. Czy wszyscy mężczyźni są tacy sami... Nic się jej nie zgadzało.

- Tonią nie narzekała! Z kim miała porozmawiać, jak nie ze mną? Ze ścianą? Jest moją przyjaciółką! To oczywiste, że przyszła z tym do mnie. Gdy nie ma Olega, jestem najbliższą jej osobą. Czyżby nie wolno było dzielić z przyjacielem swego bólu?!

- Rozmawiałabyś tak z nią... o mnie?

- Gdybyś by! Olegiem, a ja byłabym równie zroz­paczona jak Tonią, to tak.

Jewgienij wiedział, że kobiety rozmawiały o in­nych sprawach niż mężczyźni. Nie przyszło mu jed­nak do głowy, że Raija mogła rozprawiać o nim z To­nią. Że bywał obiektem ich kobiecej oceny.

Mężczyźni mówili, oczywiście, o swoich kobietach. Prosto, bez owijania w bawełnę. Potrafili opisy­wać je bardzo dosadnie.

Ale gdy kochali, sytuacja się zmieniała. Taką ko­bietę chronili jak rzadki kwiat. Wtedy skąpili innym opisów, kobieta miała być tylko dla nich...

Nie przyszło mu do głowy, że Raija i Tonią dzie­lą się swoimi doświadczeniami. Że mogło być niebez­piecznie, gdy rozmawiały o uczuciach...

- Tonią nigdy by tego od niego nie zażądała - stwierdził stanowczo. - Przecież sama nie była świę­tą, do diaska! To nic wielkiego nie znaczy, nie zdoła niczego pomiędzy nimi zepsuć! Powinna być na tyle dorosła, by to zrozumieć. Sama miała iluś tam męż­czyzn, którzy się dla niej nie liczyli! Tonią by nigdy nie poprosiła Olega o dokonanie takiego wyboru.

- Może i nie - odparła Raija. Nie powiedziała na głos tego, co myślała. Że Tonią rzeczywiście by nie poprosiła o to męża. Może by sama wybrała i po prostu odeszła. Już taka była, że wyrywała chwasty z korzeniami. Nie potrafiła cierpliwie pielić. Usuwała zło aż do korzeni.

- Wiesz coś, czego ja nie wiem? - zastanawiał się Jewgienij.

Raija nie odpowiedziała od razu.

- Jest coś, czym się nie mogę z tobą podzielić. To nie należy do mnie. Rozumiesz?

Rozumiał.

Tonią musiała powiedzieć Raiji coś, czego ta nie mogła mu przekazać. Musi sam porozmawiać z To­nią. Wytłumaczyć jej, że niczego w jej życiu nie bra­kuje. Że jej sytuacja zmieniła się od tamtego czasu, gdy była najbardziej szaloną dziewczyną w Archangielsku. Teraz miała rodzinę. To zobowiązywało.

- W moim biurze czeka ten twój buntownik - rzu­cił lekko, by zmienić temat.

Raija stała odwrócona do męża plecami i wygląda­ła przez okno w ciemność nocy. Jewgienij nie zauwa­żył, że nagle wyprostowała kark.

- On nie jest żadnym moim buntownikiem! On ma swoje imię.

Jewgienij westchnął. A więc znów była w złym hu­morze! Miał wtedy trudności w znalezieniu bezpiecz­nego tematu rozmowy. Nawet wyznanie miłosne po­trafiła uznać za atak.

- Wasilij ma głowę na karku - powiedział. Oczy­wiście, że pamiętał jego imię. Lubił go. Był bystry. Umiał znajdować wyjście nawet w sytuacji, w której inni się wycofywali. Nie bał się niecodziennych wy­borów. Znał wielu ludzi i potrafił nawiązywać kon­takty. Dobrze było przebywać w jego towarzystwie. - Oleg miał świetny pomysł, by zaproponować mu stanowisko kapitana „Raiji”. I to mimo, że Wasilij brał udział w buncie załogi!

- Może chcesz uczynić z niego współwłaściciela? - spytała Raija ostro. Czuła, że ma spocone dłonie. Nie chciała wydać się złośliwa. Nawet lubiła Wasilija. Nie chciała tylko, by znalazł drogę do jej życia. Dla wszyst­kich było najlepiej, gdy trzymał się z dala. Może Jewgie­nij tego nie wiedział, ale to było najlepsze i dla niego.

- Nie rozumiem, co masz przeciwko niemu — rzekł Jewgienij. Spojrzał na żonę przenikliwie. Na jej po­liczkach pojawiły się wypieki, a w oczach płomień.

Przez moment zastanowił się, czy nie zadurzyła się w Wasiliju. Kobiety uważały go za przystojniaka. Nie było tajemnicą, że w nich przebierał, mimo że jawnie romansował z żoną swego zmarłego brata. Wasilij nie ukrywał niczego. Ludzie musieli przyjmować go takie­go, jakim był - albo dać sobie spokój. Wszyscy dobrze wiedzieli, że nie przejmował się opinią otoczenia.

Jewgienij jednak był pewien, że Raija nie mogła ob­darzyć uczuciem kogoś innego. Nie ona!

Była jego Raiją.

- Gdyby miał pieniądze, nie wahałbym się ani chwili - stwierdził stanowczo. - Oleg by się ze mną zgodził. Potrzebujemy kogoś takiego jak Wasilij.

Raija uśmiechnęła się krzywo. Odbicie w szybie pokazało ten uśmiech Jewgienijowi i zaniepokoiło go.

- Może - powiedziała tylko. Oddałby wszystko, by móc zajrzeć w tej chwili do jej myśli. Wiedział bowiem, że nie powinien jej więcej pytać. Także nie Wasilija. Może Tonią coś wiedziała...

Zamierzał kochać się z Raiją tej nocy. Chciał po­czuć jej miękkie ciało, chciał dać jej całe ciepło i czu­łość, całą swoją miłość wyrażoną dotykiem, pocałun­kami i gorącymi pieszczotami.

Ale teraz nie mógł się na to zdobyć. Zasnął odwró­cony do niej plecami, zmęczony nawałem myśli, o których nigdy nie sądził, że go najdą.

Trudno mu też było następnego dnia zachowywać się swobodnie wobec Wasilija. Jewgienij złapał się na tym, że obserwował go uważniej niż kiedykolwiek.

Oczy Wasilija przywiodły mu nagle na myśl oczy Rei jo.

Jewgienij aż zadrżał. Było w Wasiliju także coś, co przypominało mu Aleksieja.

Aż go zakłuło w piersi na wspomnienie brata.

Przeraził go fakt, że odnalazł cechy tych dwóch mężczyzn w twarzy Wasilija. Mężczyzn, którzy wie­le znaczyli dla Raiji. Zastanawiał się czasem, czy ona nie kochała ich bardziej niż jego. Nie miał wątpliwo­ści co do siły jej uczucia do Mikkala, ale myśl o tych dwóch niepokoiła go już wcześniej.

Jeśli ona też zauważyła te cechy w twarzy Wasili­ja, mogło to przywieść jej myśli ku przeszłości.

Jewgienij zaczął przeczuwać, że kapitan „Raiji” mógł stać się niebezpieczny, choć mu to było bardzo nie na rękę: Oleg i on naprawdę potrzebowali tego człowieka!

- Może któregoś wieczoru przyjdziesz do nas na kolację - zaproponował mimo to. Pewnie było to samoudręczenie, ale chciał dowiedzieć się więcej, wi­dząc ich dwoje razem.

Jewgienijowi nie mieściło się w głowie, by Raija umiała go zdradzić, ale lękał się, że mogła mieć ku te­mu okazję.

Chciał ujrzeć ich razem. Zobaczyć, czy pasują do siebie. Sprawdzić, czy posyłają sobie znaczące spojrze­nia. Poczuć, czy pomiędzy jego żoną a tym mężczy­zną, którego zdążył polubić, istnieje jakieś napięcie.

A może on sam z powodu swego nieczystego su­mienia nieświadomie domagał się dla siebie kary?

- Twojej żonie nie spodobałoby się, gdybyś wziął mnie ze sobą - stwierdził Wasilij. Jego twarz nie zdra­dzała żadnego uczucia. Mówił o Raiji jak o obcej oso­bie. Ale przecież, gdy leżał chory, ona pojechała do niego! Cały Archangielsk mówił o tym, że go uzdro­wiła! - Nigdy nie wybaczyła mi buntu.

To było wyjaśnienie.

Ale jednak znaleźli się tacy, którzy byli na pokładzie „Antonii” i widzieli rękę Wasilija spoczywającą na ramionach Raiji. I to już po buncie. A więc mu wybaczyła.

Jewgienijowi oczy otworzyły się w ciągu jednego dnia. Poskładał w całość wszystko, co obiło mu się. o uszy w ciągu tych trzech lat. Suma wyszła inna, niż się spodziewał. Przeraziła go.

- Nie wiem, jak bym się miał zachowywać wobec takiej kobiety jak twoja żona - mówił dalej Wasilij. Coś za dużo znajdował powodów, by nie przycho­dzić do domu Olega. - Najlepiej czuję się wśród tych, których widzisz w porcie. To ludzie równi mnie, Byków!

- Ty należysz do nas, Uskow! - Jewgienij użył na­zwiska Wasilija, tak jak on jego. To zwiększało dy­stans. - Nie jesteśmy inni.

Wasilij oparł się o półkę. Spojrzał przeciągle na pryncypała zmrużonymi oczami.

Jewgienij mógł stwierdzić na pewno, że były bardziej zielone niż niebieskie. Z całą pewnością przypominały oczy Reijo. Już tyle lat nie widział Reijo. Może nie pa­miętał go już dobrze? Wypchnął go ze swojej pamięci, bo nie chciał myśleć o niczym, co przywodziło na myśl przeszłość Raiji. Stale się bał, że żona może obudzić się w nocy i usłyszeć, jak on mówi przez sen coś, co mo­że wszystko zdradzić.

Jewgienij walczył z lękami, które trudno było so­bie wyobrazić. Ale mało kto opierał swój byt na tak kruchych podstawach, jak on.

- Wiesz, jak ją nazywają? - spytał go Wasilij, uśmie­chając się nieznacznie.

- Peleryna? - zgadywał żartobliwie Jewgienij. Znał przydomek, jakim ją obdarzyli. Śpiewano pieśni o ko­biecie w czarnej pelerynie.

Wasilij potrząsnął głową, nadal się uśmiechając. Jewgienij wiele by oddał, by wiedzieć, co się kryje za tym uśmiechem.

- Ludzie, których Walentin wybrał na męczenni­ków swojej sprawy, a których ona uratowała, mówi­li, że świetna byłaby z niej caryca. Lepsza niż te z dy­nastii Romanowów.

Znów ten uśmieszek, który tak zaniepokoił Jewgie­nija. Który niemal go przekonał, że Wasilij znalazł ja­kąś boczną drogę do serca Raiji.

- Oni, Kazimir i inni, nazwali ją Caryca. Mówili to z oddaniem.

- A ty? - Jewgienij musiał zadać to pytanie.

- Ona także dla mnie jest Carycą.

Jewgienij pokiwał głową. Musiał przecież pamiętać, że to za nią szło. W Norwegii także miała więcej niż jednego zakochanego w niej mężczyznę. W miłości okazywała wielkie serce. Ona nie prosiła, by ją kocha­no. Zakochiwali się w niej wbrew jej woli. Ona nigdy nie obiecywała więcej, niż mogła dotrzymać. Zawsze była wobec siebie uczciwa.

Gryzło go to.

Rozumiał, że Wasilij mógł darzyć Raiję głębszym uczuciem. To było jasne.

Ale nie mógł pojąć, że Raija byłaby w stanie pro­wadzić podwójną grę. Nie mieściło mu się w głowie, że mogła go zdradzić.

Aż do końca dnia chodził zgnębiony. Wasilij wró­cił do domu. Jewgienij zgasił lampę i siedział chwilę w ciemności. Myślał.

Zamknął drzwi. Głęboko odetchnął chłodnym, wie­czornym powietrzem. Dobiegł go szum morza i odgło­sy z portu. Nie chciał jednak tam iść. Widział światło karczmy. Zastanawiał się, czy to tam powstawały pie­śni o carycy. Przypomniał sobie nagle, że jedną kiedyś usłyszał. Nie pamiętał słów, tylko melodię. Próbował ją zanucić, gdy poszedł w kierunku domu Antonii.

- Nie obciążaj swoimi kłopotami Raiji! - rzucił na powitanie. Zobaczył, jak w Toni rośnie złość. Nigdy nie bał się jej gniewu. Przeciwnie, uważał nawet, że jest odświeżający. Teraz też wolał zmierzyć się z gniewem Antonii niż z bólem rosnącym w jego własnej piersi.

Cały czas urywek melodii nie opuszczał jego głowy.

- Powinnaś była przyjść z tym do mnie - Jewgie­nij nie dopuszczał zdumionej Toni do głosu. - Mogę porozmawiać z Olegiem, sprawić, by rozważył pozo­stanie na lądzie przez większą część roku. Czy to by pomogło?

Tonią nie odpowiadała. Stała z ramionami skrzy­żowanymi na piersi i patrzyła wyczekująco na Jew­gienija.

- Ale ty przecież, u diabła, nie należysz do kobiet, które bywają zazdrosne!

- A skąd ty wiesz, jaką kobietą teraz jestem? - spy­tała Tonią cicho. - Nadal mnie widzisz jako To nie - Dla - Każdego? Nie uważasz, że ja też mogę się czuć samotna? Nie sądzisz, że mam swoją dumę?

- Powinno ci wystarczyć rozumu, żeby wiedzieć, że kobieta, którą kupuje się na jedną noc, nic nie zna­czy. Następnego dnia nie pamięta się jej twarzy.

- Z tym mogłabym się pogodzić - rzuciła Tonią, prostując dumnie kark. Spojrzała Jewgienijowi w oczy i mówiła dalej pewnym tonem: - Ale jestem sama. Czu­ję się samotna. A nie jestem kobietą stworzoną do ży­cia w samotności. Nie potrafię tak żyć. Chyba nigdy nie potrafiłam - dodała w zamyśleniu. - To może dla­tego przechodziłam z jednych ramion w drugie. Jestem w stanie dużo ofiarować. Ale jestem cholernie wyma­gająca. Nigdy nie umiałam zadowalać się okruchami.

- On nigdy nie byłby całkiem szczęśliwy, gdyby musiał pracować na lądzie, zdmuchując kurz z papie­rów - powiedział cicho Jewgienij.

Oczy Antonii, zwykle pełne radości, były przepeł­nione bólem.

- Ja też nigdy nie będę całkiem szczęśliwa. Nie po­winnam wychodzić za marynarza. Powinnam wybrać woźnicę. Mogłam w nich przebierać jak w ulęgałkach. Powinnam wybrać sobie drwala. Kogokolwiek, byle nie takiego, który ma morze we krwi.

- Czy wszystkie kobiety myślą tak jak ty? - spytał Jewgienij.

- Raija - Raisa?

- Tak, ją miałem na myśli - przyznał, próbując ode­rwać choćby drzazgę z gładko wypolerowanego stołu.

- Ona nie tęskni za niczym. Dobrze jej z tym, co ma - odparła Tonią w zadumie. - Jest jedną z niewie­lu osób, które są zadowolone z tego, co osiągnęły. Ja zawsze za czymś tęskniłam. Zawsze zaglądam za pło­ty i myślę, że tam byłoby mi lepiej. Mogłabym tam przejść, ale pewnie wtedy chciałabym iść jeszcze da­lej. Raija - Raisa rozgląda się na boki i uważa, że gdzie indziej jest ładnie. Ale wystarcza jej to, co widzi bli­sko. Uważa, że w obrębie jej płotu też jest pięknie...

- A gdybym powiedział ci, że się mylisz?

Antonia ani na chwilę nie spuściła z niego wzroku.

- Wtedy bym odpowiedziała, że to ty się mylisz, Jewgieniju Dymitrowiczu! Oznaczałoby to, że wcale nie znasz własnej żony.

- Może i nie znam... Antonia zaczęła się czegoś domyślać. Coś tu się nie zgadzało. Może to Jewgienij najbardziej potrzebował wypłynięcia w morze? Na lądzie zbyt dużo myślał.

- Czyżbyście się pokłócili z Raiją? Ona potrafi mnie zrugać, ale nigdy nie widziałam, żebyście wy kiedykolwiek się kłócili!

- Sądzę, że ona kogoś ma.

Antonia aż otworzyła usta ze zdziwienia. Upewni­ło to Jewgienija, że ona o niczym nie wie. Cokolwiek to było, Raija nie podzieliła się tą tajemnicą z przy­jaciółką. Właśnie to przekonało Jewgienija, że sytu­acja jest poważna. Rzeczy ukrywane były bardziej niebezpieczne.

- Chyba nie mówisz serio - rzuciła w końcu Antonia. Jednak blada twarz Jewgienija wyrażała pewność.

W jego duszy nie było miejsca na wątpliwości. Poki­wał głową.

- To niemożliwe! - wykrzyknęła Tonią. - Ona by tego nigdy nie zrobiła. Raija uważa, że kocha się jed­nego mężczyznę na raz. Gdyby cię już nie kochała, byłbyś pierwszym, który by się o tym dowiedział. Dobrze wiesz, jakie ona ma zasady, czyż nie? - Na­brała oddechu. - A poza tym ona cię kocha, ty zaku­ta męska pało! Że też przyszło ci to do twojego drew­nianego łba! Jak, u diabła, mogło ci coś podobnego wpaść do głowy? Nikt by tego o niej nawet nie śmiał powiedzieć! Skąd ci się to wzięło?

- Jakieś słowa, spojrzenia, wyraz twarzy... No i mężczyzna, który nie zaprzeczał, że ona mu się po­doba - wydusił z siebie Jewgienij. Był udręczony swo­imi podejrzeniami. Coraz boleśniej ściskały go za gardło niczym sznurem.

- Czy ten mężczyzna to przypadkiem niejaki Wa­silij Uskow? - spytała Tonią, zaciskając pod stołem dłonie w pięści.

Jewgienij pokiwał głową.

- Co dokładnie powiedział?

Musiała się tego dowiedzieć. Jeśli on nie umiał trzy­mać języka za zębami, równie dobrze może się stąd wynosić do Kem albo Murmańska!

Jewgienij powtórzył. Ulga spłynęła na Tonie gwał­towną falą.

- Dlaczego sądzisz, że Raija miała z nim cokolwiek do czynienia? - spytała.

Jewgienij powiedział jej i to. Dobrze było z kimś się podzielić tymi myślami, które wypełniały go całe­go. Odczuł dużą ulgę.

- I uważasz, że to ma sens? - spytała Tonią, gdy skończył. - Czy naprawdę sam w to wierzysz?

Ale on nie chciał się zastanawiać. Nie chciał pod­ważać słuszności tego, co sobie ułożył. Uznał, że się nie myli.

- Nie miałaś trudności z odgadnięciem, kto to jest - przyznał z trudem. Już się dręczył myślą, że Raija roz­mawiała z Tonią o Wasiliju. Zastanawiał się, jakimi sło­wami go opisywała, co ją w nim urzekło...

- Raija nigdy by ci tego nie zrobiła - stwierdziła To­nią z pewnością w głosie. - Nie z Wasilijem. Ani z ni­kim innym.

- Ale dlaczego wskazałaś właśnie jego? I to bez mrugnięcia okiem!

Antonia uśmiechnęła się słabo.

- Masz rację co do jednego, Jewgienij. Wasilij jest nią zauroczony. Ubóstwia ją. Nawet sama Raija nie wie, jak bardzo. Sądzi pewnie, że to ot, takie sobie za­kochanie, które pewnie wkrótce minie. Kobiety wy­czuwają, gdy podobają się jakiemuś mężczyźnie. Ale Raija - Raisa zapomina, że Wasilij jest dorosłym męż­czyzną. Że dawno już przestał być rumieniącym się młodzieńcem, który często się zakochuje. Ona uwa­ża, że to tylko przelotne uczucie. Rozumiesz?

- Czy cały Archangielsk wie, że ten mężczyzna po­żąda mojej żony?

Antonia przechyliła głowę na ramię. Uśmiechnęła się, zmęczona. Nadal nie pojmowała, jak Jewgienij mógł wymyślić coś takiego na temat Raiji. Nie rozu­miała, że mógł być tak ślepy na miłość, którą Raija mu tak szczodrze okazywała. To było niepojęte.

- Nazywał ją Carycą - powiedziała spokojnie. Z ła­twością wyobraziła sobie Wasilija, gdy to mówił. Je­go złagodniałe spojrzenie, leciutki uśmiech błądzący przy jednym kąciku ust. Ona to widziała. Słyszała też, jak wymawiał jej imię: najpierw zbierał się w so­bie, a potem dźwięki jakby same się toczyły. Za każ­dym razem, gdy je wymawiał, całował je. - Przecież nie jesteś głupi, Jewgienij, mój przyjacielu! - wes­tchnęła Antonia, biorąc jego dłoń w swoje ręce. - Ca­ryca jest daleka i nieosiągalna. Nie wolno jej dotykać. Stoi wysoko, wysoko ponad tobą, ale masz prawo ją podziwiać. Możesz nawet ją ubóstwiać, jeśli chcesz. Ona stanowi sobą wszystko, czego nie możesz osiągnąć. Tak właśnie widzi ją Wasilij. Nigdy nie przyszłoby mu na myśl, by jej dotknąć. Kocha ją na odległość, z pełnym szacunkiem. Jego uczucia do niej są czyste jak uczucia mnicha. To nieodwzajemniona miłość, kochany Jewgieniju. On wie o tym.

- A skąd ty to wiesz? Antonia przełknęła ślinę.

- Bo Wasilij jest moim kochankiem. Powiedziałam to Raiji - Raisie. Rozumiesz teraz jej uśmiech?

Jewgienij pochylił kark. Rozumiał.

Z całych sił pragnął, by cofnąć to wszystko, by nadal nic nie wiedzieć. By nie dać się zwieść podejrzeniom. Ale nie mógł zamknąć oczu na coś, co już zobaczył.

- Wasilij jest nadal ten sam - mówiła dalej Tonią. - Nie odbieraj mu tego, co zamierzałeś mu dać, tylko z tego powodu. Nic nie poradzi, że widzi anioła w Raiji - Raisie. To nie tylko jego wina leży w tym, czym się obdarzyliśmy.

- Oleg?

- Gdy Oleg wróci, będzie już po wszystkim. A może i wcześniej - oświadczyła Tonią. - To nie ma znaczenia, wiesz, Jewgienij? Ciemność oznacza ciepło. Poczucie, że jest się parą, nawet przez krótką chwilę. Rano jestem równie samotna. Może nawet podwójnie samotna. Ale te chwile przynoszą też rodzaj szczęścia...

Jewgienij nie umiał znaleźć słów oskarżenia. Zbyt dobrze pamiętał własne słowa, którymi tłumaczył sa­motność na morzu i usprawiedliwiał to, co robili, by ją ukoić. Tonią użyła niemal tych samych słów, jed­nak w jej ustach brzmiały inaczej.

Była przecież kobietą...

To stanowiło dla niego różnicę. Ale była też jego przyjaciółką. Nie umiał nazwać jej tym słowem, któ­re w innym przypadku cisnęłoby mu się na usta.

- Żeby tylko Oleg się o tym nie dowiedział! - po­prosił.

Potrząsnęła głową.

- Jestem na tyle silna, by sama ponosić konsekwen­cje moich błędów - odparła. - Wiem, co robię. Uczy­niłam to z pełną świadomością, Jewgienij. A ty wra­caj do żony. I też sam odpokutuj za swoje błędne przypuszczenia. Nie wolno ci wspomnieć jej o tym ani słowem, słyszysz? Ja Raiji tego nigdy nie powtó­rzę, i ty też, u diabła, masz milczeć!

Potaknął.

- Też jestem na tyle silny.

3

Jewgienij rzeczywiście nie wspomniał Raiji o Wa­siliju. Nie powiedział jej, o czym rozmawiał z Tonią, wspomniał tylko, że u niej był.

Zwątpienie, z którym się zmagał, należało tylko do niego. Zrosło się z nim tak, jak z Raiją jej zaufanie.

Pewne rzeczy należy znosić samemu, by móc być godnym jej mężczyzną.

Nie udało mu się przestać lubić Wasilija. Jewgienij przypuszczał, że powinien. To pewnie błąd, że czuł rodzaj wspólnoty, wręcz pokrewieństwa z tym męż­czyzną, który żywił tak silne uczucie do kobiety, któ­rą on sam miał za żonę.

Jewgienij pamiętał swoje przeżycia. Znajdował się dokładnie na takiej samej pozycji, jak teraz Wasilij. Wręcz utożsamiał się z nim, wiedział, co on czuje. Mógł sobie wyobrazić marzenia tamtego.

On to przeżył. Sam marzył. Nic, przez co przecho­dzi Wasilij, nie było mu obce.

Wasilij był z pewnością silniejszym człowiekiem niż on. Musiał nauczyć się żyć z marzeniami i tęsk­notą, której nawet nie mógł ubrać w słowa.

Do czasu, gdy znalazłby kobietę, która przysłoni­łaby mu Raiję. A Jewgienij dobrze wiedział, jakie to trudne.

To popołudnie różniło się od innych. Wasilij i Jew­gienij pili herbatę. Wokół nich leżały rozrzucone pa­piery. Z niezapowiedzianą wizytą przybyli ludzie gu­bernatora. Chcieli wiedzieć, kogo zamustrowali na statki. Kogo na mniejsze frachtowce. Chcieli wiedzieć, czy mają swoich rybaków w Finnmarku. Musieli po­dać wszystkie nazwiska. Wszelkie informacje, których ci ludzie sobie życzyli. Chcieli wiedzieć, kto był wi­nien właścicielom pieniądze, i ile. O ich rodzinach. A najbardziej dopytywali się, czy pracuje u nich ktoś z terenu, gdzie spotykają się rzeki Dwina i Suchona.

- Mało jest marynarzy z tych okolic - odpowie­dział im Jewgienij. Ich załogi pochodziły z okolicy, głównie z samego Archangielska.

Odeszli, nawet nie dziękując za pomoc. Ani za przyjęcie. Jewgienij postawił na stół i herbatę, i likier, czym się chętnie częstowali.

- Chciałbym wiedzieć, czego szukali - powiedział Jewgienij, w zamyśleniu składając papiery. Niektó­re były tak zniszczone, że po niedbałym potrakto­waniu przez przybyszów nawet porozdzierały się na zgięciach.

- Kogo - poprawił Wasilij. Stal przed nim w zarę­kawkach i kładł na miejsce zebrane przez Jewgienija papiery. - Tu nie chodziło o ładunki. Nie podejrze­wali nas o przemycanie czegokolwiek. Im chodziło o jakiegoś człowieka, Jewgienij. Możesz być pewien. - Zamyślił się na chwilę. - Chciałbym wiedzieć, o ko­go im chodzi. Dlaczego. Nie słyszałem żadnych po­głosek. To dziwne. Bo on pochodził z głębi kraju...

- Ludzie gubernatora już wcześniej „widywali zja­wy - zauważył Jewgienij. - Oni nie pytają, czy to chwast, tylko wyrywają roślinę z korzeniami. To dla­tego tu nic nie rośnie. Wasilij zaśmiał się.

- A może powinniśmy pomyśleć o łowieniu ryb - zmienił temat bez mrugnięcia okiem. - Moglibyśmy na tym zarobić. Nie kosztowałoby to tyle, co kupo­wanie ryb u Norwegów. I mielibyśmy lepszy towar.

Jewgienij zauważył, że Wasilij powiedział „my”. Był kapitanem na „Raiji”, ale należał do tego rodza­ju ludzi, których nigdy nie zadowala to, co osiągnęli. Miał w sobie ambicję, której Jewgienijowi i Olegowi nie wolno było zmarnować.

Wasilij był człowiekiem, którego potrzebowali. Należało mu się prawo do używania tego „my”.

- Na pewno musielibyśmy płacić im opłaty, ale nie przekroczyłyby zysków. Załoga z czterech osób, mo­że jeszcze chłopak na przyuczenie. Moglibyśmy za­wieźć trochę drewna i zbudować w jakiejś osadzie chatę dla załogi. To nie byłoby drogie. Nadal mogli­byśmy przewozić towary statkami, wtedy zysk znacz­nie by się zwiększył. Ciągle jest tu zapotrzebowanie na ryby. Zawsze będzie. Wiesz o tym lepiej niż ja...

- Wydaje się, że wiesz całkiem dużo i beze mnie - uśmiechnął się Jewgienij.

Na półkach zapanował jaki taki porządek. Wasilij przysunął swoje krzesło do biurka Jewgienija.

- Ludzie znad Onegi łowią ryby na zachodzie - po­wiedział. - Nie jest ich wielu, ale ważne jest zacząć jak najwcześniej. Oni nie napotykają wielkiego sprzeciwu wśród miejscowych. Jakiś zawsze będzie, ale potem idzie dobrze. Od stuleci przybywają tam na połowy Fi­nowie. Wracają na zimę do domu, ale zostawiają na wybrzeżu swoje szopy. My też byśmy tak mogli. Możemy tam dopłynąć, a Finowie muszą dostawać się lądem...

- Coś w tym jest - przyznał Jewgienij. Kiedyś roz­ważali z Olegiem, czy nie zająć się połowem ryb, ale tylko na Morzu Białym. Wtedy odrzucili ten pomysł. Doszli do wniosku, że bardziej się opłaca przewóz to­warów na handel. - Podoba mi się ta myśl - dodał. - Ale muszę o tym porozmawiać z Olegiem.

Wasilij skinął głową.

Jewgienij pomyślał, że Wasilij to twarda sztuka. Nawet nie drgnął, gdy wspomniał Olega. Ale cisza za­częła im ciążyć.

- Nadal odwiedzasz Tonie? - spytał w końcu Jew­gienij.

Wasilij tym razem nie zdołał ukryć zdumienia. Wreszcie uśmiechnął się rozbrajająco i rozłożył ręce w jakby przepraszającym geście. Jewgienij podejrze­wał jednak, że tamten ani trochę nie żałuje swego po­stępowania.

- A więc już wiesz? - westchnął Wasilij. - To wszystko miało być tajemnicą... - Wzruszył ramiona­mi. - Nie wiem, czy to w ogóle znaczyło dla nas aż tak wiele, by warto było ryzykować...

Jewgienijowi przyszło na myśl, że mógłby teraz odegrać rolę rycerza - obrońcy honoru Antonii. Wy­ciągnąć miecz i zażądać okazania należnego jej sza­cunku. Ale nie zdobył się na to.

Nie poczuwał się do tego, by kogokolwiek nauczać moralności. Oczywiście, było mu cholernie żal Olega, ale nie umiał mieć pretensji do Wasilija. Antonia robiła to, co chciała. Jak zawsze. I nadal taka będzie, póki starczy jej tchu w piersiach.

- Pewnie teraz każesz mi odejść? - odezwał się Wa­silij. - Nie mam innej możliwości pracy. Jestem na czarnej liście u wszystkich, którzy mają statki wokół Morza Białego...

Jewgienij potrząsnął głową.

- To twoje życie - powiedział. - Tonią nie jest mo­ją żoną. I Bogu niech będą za to dzięki! - dodał z żar­liwością. - Nie będę się wtrącał w twoje poczynania.

- Pewnie nadszedł już czas pożegnania z Tonią - stwierdził Wasilij lekkim tonem. - Nie jest rozsądne brnąć w to dalej, gdy są oczy, które widzą, i uszy, któ­re słyszą. Ja się tym nie przejmuję, bo zawsze o mnie szeptano. To między innymi dzięki mnie Archangielsk ma rozrywkę... - dodał z szelmowskim uśmie­chem. - Ale Tonią jest zbyt wspaniała, by narażać ją na coś takiego. Nie chcę, żeby o niej plotkowano.

Teraz uśmiechnął się Jewgienij.

- To także dzięki Toni Archangielsk ma się czym bawić - rzucił.

- Miał - poprawił go Wasilij z nagłym ogniem w oczach. - Niektórym udaje się od tego uwolnić i plotki cichną. Nie chcę, by z mojego powodu znów mogli tak mówić o Toni.

- To nie były plotki - uspokoił go Jewgienij. - Wiesz, jakie są kobiety: zawsze muszą wszystko omó­wić. Tonią powiedziała o tym Raiji.

Wasilij nie pytał o więcej. Ale jego wzrok płonął. Pło­nął takim ogniem, jaki Jewgienij widział u Aleksieja, gdy ten wrócił z Norwegii i powiedział mu, że jeszcze nigdy nie kochał równie mocno żadnej kobiety. To by­ło już ponad dziesięć lat temu. Całą wieczność temu.

- Raija i ja nie mamy przed sobą tajemnic - dodał Jewgienij. Wiedział, że wbija teraz nóż w serce Wasi­lija, ale współczucie pojawiło się dopiero wtedy, gdy wypowiedział te słowa.

Była w nim pewna doza goryczy i bólu.

Bo Raija należała do niego.

Tylko on miał prawo coś takiego do niej czuć.

Nie chciał się nią z nikim dzielić.

Była tylko jego.

- Jesteś szczęściarzem - westchnął Wasilij. Okazał się na tyle silny, by patrzeć przy tym Jewgienijowi w oczy. Na tyle silny, by przyznać się do tego, co go przepełniało.

Wbrew swojej woli Jewgienij musiał go za to po­dziwiać.

- Tak, jestem - odparł. - Jestem szczęściarzem.

Olga rzadko płakała. Była miłym dzieckiem. Pa­trzyła na Antonię mądrymi oczami. Znała wiele słów. Dużo rozmawiały, śpiewały.

Tonią kochała małą. Dobrze jej było z córeczką. Olga nadała jej życiu nowy wymiar. Nową treść.

Ale Antonia wiedziała, że dziecko nigdy nie stanie się dla niej jedynym sensem życia.

Gdy Olga leżała już w łóżku, gdy wysłuchała już wszystkich maminych bajek i kołysanek i gdy rzęsy rzucały cień na jej krągłe policzki, Tonią wychodziła cicho do kuchni i zamykała za sobą drzwi. Wtedy miała czas na swoje własne myśli.

Była złą żoną.

Była okropną matką.

Ale co tam, i tak niezła z niej kobitka!

Antonia nie potrafiła czuć do siebie pogardy. Pewnie, że nad wieloma sprawami nie panowała. Ale wie­działa, że ma swoją wartość. I uświadamiała sobie w głębi duszy, że marnowała część tej wartości przez nieustanne czekanie.

To tak, jak ze srebrnymi monetami. Czernieją, gdy nie są używane.

Zawsze była niespokojna.

Może dlatego ona i Wasilij mogli sobie coś ofiaro­wać. Dlatego nie było pomiędzy nimi tylko pustki. Dlatego on nadal przychodził, a ona nadal go przyj­mowała.

On też miał w sobie coś z poszukiwacza. Niechęć do wiązania się na stałe. Byli do siebie podobni. Zbyt podobni, by ich romans mógł trwać.

Antonia wiedziała, że to się musi skończyć. Wie­działa, że nie będą już mieli czym się obdarzać. Ze ich przygoda dobiegnie kresu, zanim nastanie lato. Przede wszystkim: zanim Oleg wróci z rejsu na „Sankt Nikołaju”.

Wtedy znów będzie żoną.

Teraz jeszcze czekała na Wasilija. Nie zdziwiła się, gdy nadszedł wraz z ciemnością nocy. Wśliznął się przez uchylone drzwi. Był ubrany na ciemno, by móc się skryć w cieniu.

W ciemnościach wszystkie koty są szare.

Wasilij podczas odwiedzin zachowywał się ostroż­nie. Na pewno nie po raz pierwszy wchodził do do­mu, w którym spało dziecko. Nie po raz pierwszy wi­tały go kobiece ramiona i szept, że musi być cicho.

Objął Antonię i pocałował we włosy. Był to przy­jacielski uścisk. Ona była jego przyjacielem.

Ława pomiędzy ścianą a stołem kuchennym już niejeden raz użyczała im gościny. Tonią pociągnęła na nią Wasilija, obejmując go w pasie.

- Byłam taka samotna - wyznała. Wasilij odgarnął loki z jej czoła. Spojrzał na nią z melancholią i czułością. Kochał ją. Jak przyjaciela. Nie powinien budzić w sobie drzemiącego pożądania. Ona była jego przyjacielem! Nie powinien używać jej ciała, by odegnać swoje tęsknoty. To nie w porządku.

Wobec niej.

A także wobec Raiji.

Raija wiedziała o wszystkim.

Nie spodziewał się tego. Sądził, że Antonia będzie trzymać język za zębami. Ale najwyraźniej kobiety dzieliły ze sobą więcej tajemnic niż mężczyźni.

Wcześniej by się tym nie przejął. Było mu obojęt­ne, kto ile o nim wie, co kto o nim mówi. Zupełnie obojętne.

A teraz obchodziło go, co Raija o nim myśli. Jeże­li w ogóle to robi.

. - Przyszedłem powiedzieć ci, że nie powinniśmy tego więcej robić - wyszeptał z ustami przy skroni dziewczyny. Wyczuwał jej puls wargami. Było to bar­dzo zmysłowe.

Pokiwała głową.

Oczywiście, że się zgadzała.

- Sama o tym pomyślałam - odparła cicho. Nie był to szept. Umiała tak ściszyć głos, że stawał się jakby mroczny i niebezpieczny. Niebezpiecznie kuszący. - To nie ma przyszłości - dodała i wtuliła twarz w za­głębienie jego szyi. Jej oddech był jak pieszczota.

Wasilij biegł do niej przez wiele ulic. Było mu aż za ciepło pod zimową kurtką, którą musiał założyć ze względu na jej kolor, dzięki któremu mógł stopić się z cieniami rzucanymi przez domy.

- To nie ma korzeni - mówiła dalej, rozpinając tę kurtkę. - Żadnych fundamentów, Wasilij. Niczego, Waśka, Waśka...

Użyła zdrobniałej formy jego imienia, choć w ten sposób nawet wabiło się zwierzęta. Ale w jej ustach brzmiało to pieszczotliwie i ciepło. Był jej bliski. Był kimś, kto będzie dla niej coś znaczył bez względu na to, czy przed nimi była przyszłość, czy nie.

- Może zupełnie nie ma niczego - dodała, zrywa­jąc z niego okrycie.

Wasilij dobrze wiedział, do czego to prowadzi. A przecież przyszedł, by z tym skończyć.

Choć ostatecznie nic się nie stanie, jeśli zrobią to jeszcze ten ostatni raz.

Jeden, ostatni raz...

- To jest przecież sen - wyjaśniła mu. Oczy miała półprzymknięte. Pocałowała go z uśmiechem.

Wasilij też zamknął oczy przy pocałunku. W ra­mionach Antonii potrzebował mroku. Nie potrafił kochać się z nią z otwartymi oczami.

Popełniał oszustwo.

Wobec tylu osób.

Także wobec siebie samego.

Puścił Antonię i zgasił lampę. Został tylko ogień na palenisku. Ale było wystarczająco ciemno, by mógł zdjąć jej spódnicę, rozpiąć bluzkę i zsunąć ją z jej ramion. Zdążył też sam się rozebrać.

Nagi opadł na kochankę na wąskiej ławie. Nie mieli żadnego koca ani pod sobą, ani na sobie. Grzali się cie­płem swoich ciał. Żar drugiego ciała zastępował pierzynę.

Dłonie ich splątały się, gdy oboje usiłowali uwol­nić Tonie od bielizny. Śmiali się, walcząc z halką i długimi do kolan majtkami.

- Masz niezłe doświadczenie w rozwiązywaniu damskich wstążek - zachichotała, gdy znów przy­gniótł ją swym ciężarem.

- Wiele prób, ale nie wszystkie zakończone powo­dzeniem - rzucił. Nie musiał się z niczego przed nią tłumaczyć. Ona tego nie potrzebowała. Pod tym względem była do niego bliźniaczo podobna.

Nie tracili czasu na rozmowy. Ich żar buchnął ja­snym płomieniem.

Tonią w jednym momencie była łagodna i podda­jąca się. W następnym - dziksza niż konie kupowane na południu kraju. Wymagająca i kierująca. Intensyw­na jak pożar lasu. Wygłodniała. Nogami oplatała Wa­silija, miękkimi udami pieszcząc jego twarde lędźwia i nagle zacieśniając uścisk.

Antonia dawała.

I wymagała.

Nie wystarczało jej czyjeś dyszące ciało i mokre pocałunki na szyi. Pragnęła więcej niż kogoś, kto jak worek mąki opadał ciężko na nią, zanim ona zdąży­ła się rozgrzać.

A usta Wasilija umiały ją rozpalić. Umiały lekko muskać brodawki jej piersi. Umiały wywołać najbar­dziej ukryte tęsknoty jej ciała. Jego dłonie były i miękkie, i zarazem twarde. Pieściły każdy skrawek jej skóry od stóp do głów. Nie było takiego miejsca na jej ciele, którego nie dotknął. Nie było takiego, którego ona nie dotknęła. Stawiali sobie żądania - i spełniali je.

Ich ciała były niczym instrumenty. Oboje mieli ucho do tego typu muzyki. Grali ze słuchu.

Bez słów. Bez obietnic.

Umieli doprowadzić siebie nawzajem do pełni za­spokojenia. Byli tego pewni.

Dobrze im było w ciemności.

Dobrze było leżeć razem, dopóki nie wyrównały im się oddechy.

Nadal mogli się obejmować.

Śmiali się, gdy Tonią przyniosła ręcznik, by otarli spotniałe ciała. Ubierali się bez wstydu.

Ale nie mogli kochać się z otwartymi oczami.

- Już więcej nie przyjdę - odezwał się Wasilij. Na­dal czuł ciepło. Wiedział też, że ślady po pieszczotach kochanki będą jeszcze długo widoczne na jego ciele.

Antonia pokiwała głową. Przeczesała palcami swe ciemne loki.

- Wiem - odparła. - To pożegnanie. Też o tym my­ślałam. Ale czasami odsuwam postanowienia.

Uśmiechnął się.

- Też chciałem je odsunąć. Ale Jewgienij zaczął o tym mówić...

Zamilkł ze wzrokiem wbitym w stół. Wreszcie spojrzał na Tonie.

- Nie wiedziałem, że ona wie... Tonią usiadła obok Wasilija. Już nic nie mogło przywrócić pomiędzy nimi ognia.

- My z Raiją - Raisą niewiele przed sobą ukrywamy - powiedziała w końcu. - Nie mamy przed sobą tajemnic.

Wasilij zaśmiał się.

- Jewgienij powiedział mi to samo. Że on i Raija nie mają przed sobą tajemnic...

Antonia potargała mu włosy.

- Biedny Wasilij! Jedyna kobieta, którą naprawdę kochasz, jest jedyną, której nie dostaniesz. Ona nie jest jak Tonią, wiesz przecież!

Pokiwał głową. Wiedział.

- Ale Jewgienij nie mówi całej prawdy - dodała An­tonia z nieoczekiwaną goryczą w głosie. Wasilij miał ją zrozumieć dopiero po wielu latach. - Pomiędzy nim a Raiją istnieją niedopowiedziane kwestie. I nie powinieneś sądzić, że to ona powiedziała mu o nas. Raija nie przekazuje dalej tego, co się jej powierza w zaufaniu. Jest osobą o najtwardszych zasadach mo­ralnych, jaką znam.

Spojrzała na Wasilija.

- To ja powiedziałam o nas Jewgienijowi. On po­dejrzewał, że jesteś jej kochankiem.

Wasilij zaniemówił na kilka minut. Nie umiał zna­leźć słów na nazwanie kłębiących się w nim uczuć.

- To wszystko jest zawikłane, Wasilij. Bardzo zawikłane. Ale w każdym razie ty znikniesz z mojego ży­cia. Jeśli się spotkamy, będziemy się zachowywać nor­malnie, jak znajomi. Nie musimy zdradzać, że razem udawało się nam odgonić wiele godzin samotności...

- Masz rację - powiedział Wasilij, ściskając jej dłonie.

- Ale mroku nie udało się nam odegnać - dodała Antonia ze smutnym uśmiechem.

Wasilij poczuł się niemal jak przestępca. Rozmo­wa wkraczała na teren, który dotychczas oboje omi­jali. W sprawy, o których sądził, że pozostaną prze­milczane. Tak byłoby prościej.

Ale Tonią lubiła jasne sytuacje.

- Ja już też nie umiem się z tym godzić - powiedziała smutnym głosem. - Miałam wielu mężczyzn. Każdego z nich lubiłam. Ciebie może lubię nieco bar­dziej. Ale nadal nie umiem spojrzeć temu w oczy.

- A więc nie jesteś tak całkiem zepsuta - uśmiech­nął się zaczepnie. Udało mu się rozwiać jej powagę. Obojgu to dobrze zrobiło.

- Ty też nie - odpowiedziała.

Nie było im trudno się rozstać. Z uśmiechem uścis­nęli się na pożegnanie. Z uśmiechem na twarzy An­tonia oparła się o drzwi, które za nim zamknęła.

I on z uśmiechem wtopił się w ciemność.

Ukryty w cieniu mężczyzna widział, jak Wasilij odchodzi. Zaczekał, aż ucichną jego kroki. Wtedy podszedł cicho do drzwi domu.

4

Był całkiem młody. Miał mniej niż dwadzieścia lat. Ubrany był w szeroką koszulę ukrytą pod grubszą bluzą, ściśniętą wokół bioder plecionym paskiem. Skórzane spodnie wpuszczone były w buty do kon­nej jazdy tak miękkie, że poruszał się bezszelestnie. Ciemnych włosów nie przykrywała żadna czapka.

Był przyzwyczajony do poruszania się w mroku, do ukrywania się pod jego osłoną. Umiał słyszeć od­głosy, których inni nie zauważali.

Był dzieckiem nocy. Może nie rodzonym, ale przy­branym. Połowę swego krótkiego życia spędził pod osłoną ciemności.

Trafił we właściwe miejsce. Opisano mu dom. Staj­nię. To tam się ukrył. Przyszedł niemal równo z Wa­silijem. Nie chciał zostać zauważony, więc wśliznął się do stajni.

Konie zaniepokoiły się, ale tylko przez chwilę. Tam, skąd pochodził, dzieci uczyły się jeździć kon­no, zanim zaczynały chodzić. Znał się na koniach. Mógłby je wszystkie stąd wyprowadzić w biały dzień i nikt by się nawet nie zorientował.

Spoglądał przez uchylone drzwi. Nie chciał dać się zauważyć, choć nikogo tu nie było. Tamten przybysz także sprawiał wrażenie, jakby nie chciał się zdradzić.

Chłopak dobrze wiedział, co się działo za zamkniętymi drzwiami. Uśmiechnął się pod nosem, gdy zo­baczył, jak gaśnie światło lampy. Przypomniały mu się słowa dowódcy, gdy opisywał tę, której miał prze­kazać wiadomość.

Ona ma najgorętszą krew nad Dwiną. Można by na niej parzyć herbatę” - powiedział. I powiedział to z mi­łością i podziwem! On, który nigdy nie był szczodry w pochwałach, mówił o niej z takim ciepłem, z jakim dotychczas wspominał tylko swego najlepszego konia.

Chłopak nie był pewien, czy ta kobieta była tego warta. Sam zdecyduje. Nie zwykł wierzyć wszystkie­mu, co mu mówiono. Nawet temu, co mówił - on.

Wolał myśleć samodzielnie. Wydawać własne sądy. Dawało mu to poczucie wolności.

Siedział w stajni na wpół drzemiąc, ale nadal zacho­wywał czujność. Miał w tym doświadczenie. Umiał od­poczywać, niemal spać, a jednocześnie nie przeoczyć niczego, co się wokół działo. Odpoczywać, przepusz­czając mimo uszu zwykłe dźwięki, ale zrywając się na równe nogi na odgłos czegoś niecodziennego.

Był do tego przyzwyczajony.

Nie bez powodu właśnie jego tu przysłano. To by­ło ważne zadanie. Nie dla żółtodzioba.

On był bystry, odważny, szybko podejmował de­cyzję - a jednocześnie nie rzucał się w oczy. Nie miał w sobie nic szczególnego, łatwo zapominało się jego wygląd. Przeklinał to, gdy chciał zrobić wrażenie na jakiejś dziewczynie. Z drugiej strony rzadko zatrzy­mywali się w jednym miejscu tak długo, by zdążył złamać czyjeś serce. Kobiety, których usługi kupo­wał, zwykle zapominały twarze swoich klientów. Je­go może jeszcze łatwiej.

Był dzieckiem nocy. Sądząc z jego obecnego trybu życia, najpewniej i umrze nocą.

Czekał. Cieszyły go odgłosy wydawane przez ko­nie. Czul się jak w domu.

Na tę myśl zgrzytnął zębami. Potem uśmiechnął się do siebie w mroku.

Dom!

Co za słowo! Już dawno o nim nie myślał. I pewnie długo nie pomyśli. Oni mówili „tu”. I ich „tu” zmie­niało się tak często, że nigdy nie zdążyli wyrobić w so­bie przywiązania do żadnego konkretnego miejsca.

Widział już niezliczoną ilość tego „tu”.

Modlił się co wieczór. Dziecinną, wieczorną mo­dlitwą, której nauczyła go babcia. Ona była jedyną osobą, której twarz chciał zapamiętać. Jedynym łącz­nikiem z tym, co stanowiło jego dom...

I co wieczór, po modlitwie, o której nikt nigdy się nie dowie, uświadamiał sobie, że chce przeżyć jesz­cze jeden dzień. Ze chce ujrzeć nowe „tu”.

Drzwi skrzypnęły leciutko. Zauważył to już wte­dy, gdy tamten wchodził. Teraz wychodził. Zatrzy­mał się na chwilę na zewnątrz i uniósł głowę ku bez­kresnemu niebu. Noc była bezgwiezdna.

Chłopak nie zdołał zobaczyć jego twarzy. Zbyt wiele było cienia. Mężczyzna postawił kołnierz i zniknął w mrocznych zaułkach. Chłopak zdążył tyl­ko dostrzec, że jego włosy były o ton jaśniejsze niż reszta. A więc blondyn. Zwykle zwracał uwagę na drobiazgi, bo nigdy nie wiadomo, kiedy się mogły przydać. Przeważnie nigdy, ale mimo to zbierał je w pamięci. Czasem potrafił odtworzyć jakiś szczegół i okazywało się, że ów drobiazg miał dużą wartość.

Dlatego nadal ćwiczył pamięć. A czasem pomiędzy ostami wyrastała róża...

Była to jedna z życiowych zasad, których nauczył go on.

Chłopak poczekał, aż ucichnie odgłos kroków mężczyzny. Wyśliznął się ze stajni. Zamknął za sobą drzwi. Musiał wyrwać zamek; miał tylko nadzieję, że żaden złodziej tego nie zauważy.

Nigdy nie chciał przysparzać cierpień zwierzętom. Zwłaszcza koniom.

Ukryty w głębszych cieniach, przekradł się w stro­nę drzwi. Zapukał.

Jej głos był inny, niż oczekiwał.

- Kto to? Czy to ty, Waśka?

- Mhm - mruknął. Liczył, że to wystarczy, by wzię­ła go za tego, który właśnie odszedł. Zapamiętał od razu, że ów mężczyzna nosił imię Wasilij. Znał imię jej męża i na pewno nie miało zdrobnienia Waśka. Dotychczas opis się zgadzał. Najwyraźniej miała naj­gorętszą krew nad Dwiną.

Otworzyła. Od razu spostrzegła, że nie jego się spodziewała. Jej pierwsze słowa:

- Co jeszcze tu...? - szybko zamarły jej na ustach. - Kim jesteś? - spytała, próbując zatrzasnąć drzwi. Pra­wie się jej udało. Chłopak jednak zdołał wsunąć sto­pę i jedno ramię w szparę.

Powtórzyła swoje pytanie, wycofując się. Wiedzia­ła, że go nie powstrzyma. Ale zaświtała jej myśl, że może się obronić. Jednak nie w drzwiach.

- Kim jesteś? Chłopak nie wchodził. Nie sprawiał wrażenia, by chciał się wepchnąć. Otworzył tylko szerzej drzwi.

Antonia widziała zarys jego postaci. Był niewysoki, średniej budowy. Ciemnowłosy.

- Ty jesteś Antonia? - spytał. Głos miał łagodny ni­czym chłopiec z chóru.

Potwierdziła kiwnięciem głowy. Chciała spytać, skąd zna jej imię, ale nie zdołała wydobyć z siebie sło­wa. Bała się, choć jednocześnie coś w przybyszu nie budziło lęku.

Pomyślała o Oldze. Nieważne, co się stanie z nią samą, ale wiedziała, że będzie walczyła do ostatniego tchu, by nic złego nie spotkało jej córki.

Pomyślała o Raiji.

Był to krzyk o pomoc.

Prośba, by Raija nadal odczuwała te dziwne więzi łączące ją z osobami, które są dla niej ważne. Ona i Raija były ze sobą tak blisko, jak siostry.

Antonia pomyślała o Raiji. Błagała, by móc dotrzeć do niej swą prośbą o pomoc.

- Przysyła mnie ktoś inny - odezwał się przybysz. Nie mógł być całkiem dorosły. Miał młody głos.

Antonia oparła się o stół, ściskając jego krawędź. Pamiętała, że gdzieś niedaleko na ławie zostawiła nóż. Mogła dosięgnąć go jednym ruchem. Miała tylko na­dzieję, że leży wystarczająco ukryty w cieniu, by nie zdradził go odblask światła na ostrzu.

- Przysyła mnie ktoś, kogo znałaś dawno temu. Ktoś, kto teraz potrzebuje twojej pomocy. Mogę wejść?

- Kto taki? - spytała Tonią. - Kto cię przysyła?

- Nie mogę wymawiać jego imienia - odrzekł chło­pak, zamykając za sobą drzwi.

Antonia poczuła, jak jej serce się ściska. Czekała w napięciu. Jeśli on zrobi choć jeden krok dalej, ona rzuci się w stronę noża. I użyje go!

Ale chłopak stał w miejscu.

Dostrzegła teraz wyraźnie, że nocny gość jest bar­dziej młodzieńcem niż mężczyzną. Gdzieś na pogra­niczu dorosłości. Ale wyczuwała, że już od dłuższe­go czasu prowadził dorosłe życia. Zdradzało to jego spojrzenie.

- Czy nazwa Wielikij Ustiug coś ci mówi?

- Drewniane skrzynie - odparła Tonią. - Jarmarki.

- A Kotłas? Antonia drgnęła. Jeszcze mocniej zacisnęła dłonie na krawędzi stołu.

- Dwina łączy się tam z Suchoną - odparła, z wy­siłkiem opanowawszy głos. - Kupowałam tam kiedyś konie. I jeszcze dalej na południe. Czy to jakaś zga­dywanka?

Chłopak potrząsnął głową.

- Sądzę, że te nazwy znaczą dla ciebie więcej, niż starasz się okazać - odparł spokojnie, patrząc na nią. Ważył każde słowo. Obserwował Tonie uważnie. Wi­dział, jak zapędza ją swymi pytaniami w ślepy zaułek. Umiał to. To dlatego jego wybrano na tę misję.

On powiedział, że ta kobieta mu pomoże. Chłopak nie rozumiał dokładnie, jak, ale rzeczywi­ście byli w potrzebie. Musieli gdzieś odpocząć.

- Uważam, że robiłaś tam coś jeszcze poza kupo­waniem koni. Wiesz więcej o tych miejscach, niż oka­zujesz. One znaczą dla ciebie więcej niż tylko jarmar­ki i malowane skrzynie, prawda?

Antonia nie odpowiedziała. Ale chłopak miał rację.

- On powiedział, że będziesz się wypierać.

- Kto? - ponownie spytała dziewczyna. Chłopak wiedział, że pamiętała. Wiedziała, kto go przysłał. On mógł tylko potwierdzić jej przypuszczenia. Widział, że Antonia się boi, ale w jej oczach było coś więcej poza strachem. Umiał odnajdywać oznaki słabo­ści w ludzkich twarzach. Tego też go nauczono. Jego mistrz kładł nacisk na wszechstronne wykształcenie.

- On nazywał cię Antonettą.

Antonia spuściła głowę. Nie chciała, by ten gołowąs widział jej twarz. Czuła, że mogła zdradzić wspo­mnienia.

Tylko jeden człowiek na całej ziemi nazywał ją Antonettą.

A ona była pewna, że on nie żyje!

- Powiedział, że masz pewien dług do spłacenia - mówił dalej przybysz. - Powiedział, że nie odmówisz temu, któremu jesteś winna życie.

Antonia, drżąc, wciągnęła powietrze. Kuchnia na­gle wydała jej się za ciasna. Nie miała czym oddychać. Pociła się.

Dług...

Tak, miała dług, którego nie spłaciła. Ale nie sądzi­ła, że ktoś się o to upomni. Była przekonana, że wie­rzyciel nie żyje.

- Jak się ma Grigorij ? - spytała, patrząc prosto w oczy chłopaka.

- Jest ranny - odpowiedział. - Potrzebuje odpo­czynku. Niewiele jest miejsc, gdzie może się ukryć. Jest niebezpiecznie. W Archangielsku nie ma prawie nikogo, na kim mógłby polegać. Nikogo, kogo by nie umieli z nim skojarzyć.

Antonia uśmiechnęła się krzywo.

- Chyba jestem jedyna - westchnęła. - On nigdy spe­cjalnie nie trzymał się prawa. Komu się teraz naraził?

- Gubernatorowi - odparł chłopak. - Mówi się, że sama caryca chętnie widziałaby jego głowę na tacy.

Tonią wstrząsnęła się.

- A on pewnie z tej tacy szczerzyłby się do niej szelmowsko - rzuciła z uśmiechem.

Chłopak odpowiedział na jej uśmiech.

Może Grigorij miał rację. Może ona udzieli im po­mocy. Było w niej więcej, niż dostrzegł na pierwszy rzut oka. Była kimś więcej niż lekkomyślną kobietą, za jaką ją uznał.

- Chce się z tobą zobaczyć. Tonią potrząsnęła głową.

- Ja mam córkę. Nie mogę jej zostawić. Jeżeli chce się ze mną widzieć, musi tu przyjechać. Zakładam, że musi się ukrywać. Może w stajni?

Chłopak pokiwał głową.

- Macie konie? - spytała.

- Kilka - odparł, nieco mijając się z prawdą. Ale ko­nie łatwiej mogli ukryć. Gorzej z nimi samymi.

- Nie chcę wiedzieć, co on zrobił - oświadczyła To­nią. - Nie od ciebie. I tak wiem, że nie robił tego sam. Grigorij zawsze działał w grupie. Ilu chce u mnie ukryć?

- Tylko siebie - odparł chłopak. - Może i mnie. Je­stem łącznikiem pomiędzy nim a resztą grupy.

Antonia uważnie spojrzała na mówiącego. Zrozu­miała, co Grigorij mógł w nim widzieć. Dlaczego oka­zywał mu takie zaufanie.

- Może to moja głowa wyląduje na tacy guberna­tora - zaśmiała się ponuro Tonią. - On wydaje się być takim człowiekiem, który uzna to za zabawne. Może też wyszczerzę wtedy zęby w uśmiechu? - Westchnę­ła. - Grigorij wiedział, do kogo przyjść, prawda? Dłu­go jesteście w tej okolicy?

- Tak.

Wiedział, ile może powiedzieć. To Grigorij jej ufał. To Grigorij gotów był złożyć swe życie w jej dłonie. On sam wolał zachować dystans. W każdym razie do czasu, gdy nie nabierze pewności, że ta kobieta jest godna zaufania.

Sam chciał zachować życie. Nawet jeśli złapią Gri­gorija. Był mu oddany, ale do pewnych granic. Dla siebie najważniejszy był on sam.

- Niech przyjdzie w nocy - powiedziała. - To pew­nie nie będzie ta noc. Nie może być aż tak blisko.

Trudno odmówić jej bystrości, pomyślał chłopak.

- Następnej nocy - rzucił. - Tuż przed świtem. To najlepsza pora.

Antonia zgodziła się. Ci, którzy kładą się późno, już będą w łóżkach. Ci, którzy wstają wcześnie, jesz­cze będą spać. Tak, to najlepsza pora.

- Ja nie ukrywałbym go w stajni - powiedział chło­pak, trzymając dłoń na klamce. - On tak chce. Ale jest słaby.

Antonia przymknęła oczy. Ten chłopak z pewno­ścią zajdzie daleko. Jeżeli będzie dostatecznie długo żył. Zrozumiała, że sprzeciwiał się rozkazowi Grigo­rija. Prosił, by zjednoczyła z nim siły.

- Przekaż Grigorijowi, że nie mogę go ukrywać w stajni - rzekła spokojnie. - Prowadzę tam interesy. Mam pracowników, których nie mogę zmusić do mil­czenia. I nie chcę. Oni mają rodziny. Sprzeciwianie się gubernatorowi kosztuje. Mogę się sama narażać, ale nie innych. Ukryję go w domu. Jeśli chce, może skorzystać.

- On nie ma wyboru - odparł chłopak. - A więc ju­tro w nocy. Nie zamykaj drzwi na klucz. Nie musisz na nas czekać, to może wzbudzić podejrzenia. Chy­ba że masz to w zwyczaju...

Antonia, wbrew woli, poczerwieniała. Zrozumiała, że młodzieniec widział Wasilija.

Ale nie odczuwała potrzeby tłumaczenia się przed tym gołowąsem.

- Jutro w nocy - rzuciła krótko. Chłopak zniknął. Antonia uświadomiła sobie, że nawet nie zapytała go o imię. Ale pewnie i tak nie uzyskałaby odpowiedzi.

Dokładnie zamknęła drzwi. Nawet zasunęła zasu­wę. Ale w głębi duszy wiedziała, że to niepotrzebne.

Tej nocy już nie pojawi się nikt, kogo miałaby się bać, przed kim powinna się zamykać.

Więcej duchów nie zapuka do jej drzwi.

Zastanawiała się, dlaczego on się ukrywa. Na co na­raża się ona.

Może narażała też Olega? Jeśli coś jej się stanie, uderzy to też w niego. A on był niewinny. To doty­czyło tylko jej.

Grigorij był jedynym człowiekiem, któremu nie mogła odmówić. Któremu nie wolno jej było odmówić.

On o tym wiedział.

A ona pozwoliła sobie zapomnieć o nim na tyle lat. Ale to dlatego, że powiedziano jej, że nie żyje. Może rodzina sama w to uwierzyła. Dla najbliższych był martwy. Jeszcze długo przed tym, zanim ona się do­wiedziała. Nie miała podstaw, by wątpić.

Zresztą nie wiedziała, czy to robiłoby jej jakąś róż­nicę.

Tyle lat żyła z dala od Grigorija. To wszystko zda­rzyło się dawno temu, wydawało się tak odległe. Te rzadkie chwile, gdy o tym myślała, miały słodko - gorzki posmak.

Zapędziła wspomnienia o nim w najodleglejszy i najciemniejszy zakątek pamięci.

Grigorij stał w mroku. Tak, jak zawsze. Nie my­ślała o nim już tyle lat i nawet nie miała wyrzutów sumienia z tego powodu.

Ale zastanawiała się, czy on myślał o niej. Dlacze­go wcześniej jej nie odwiedził. Najwyraźniej znał wiele dotyczących jej faktów.

Ciekawe, czy już się o nią dowiadywał.

Nie lubiła czegoś nie wiedzieć.

Grigorij należał do mrocznej sfery jej życia. Ale obdarzył ją także najjaśniejszymi chwilami, o któ­rych zawsze będzie pamiętać, mimo że je dobrze ukryła. Nawet światło mogło oślepić, gdy się w nie patrzyło zbyt długo.

A Grigorij dał jej najjaśniejsze światło. I najbar­dziej czerwone.

Przez wiele lat nie była w stanie patrzeć na zachód słońca, by nie myśleć o nim. Sprawiało jej to fizycz­ny ból, który powoli nauczyła się znosić, znieczulać.

Teraz przywoływała ów ból z powrotem.

Chciała znów go poczuć, zanim ujrzy Grigorija. Miała mało czasu.

Potrzebowała co najmniej roku, by się przygotować na to spotkanie. I może nawet rok byłby za krótki.

Miała przed sobą resztę tej nocy, dzień i jeszcze pól nocy.

Za mało czasu.

Antonia zastanawiała się, czy by się odezwał, gdy­by sytuacja go do tego nie zmusiła.

Chłopak powiedział, że Grigorij jest ranny.

Martwił się o niego. Tak bardzo, że sprzeciwił się jego poleceniom.

Antonia też się martwiła.

Kiedyś też potrafiła sprzeciwić się Grigorijowi. Ale to było dawno. Pewnie przez te lata wiele zyskał na powadze.

Antonia drżała. Marzła, mimo że w kuchni było całkiem ciepło. Dygotała tak, że aż szczękała zębami.

Zapragnęła przez chwilę żyć zwykłym życiem, bez niespodzianek i emocji. Być tylko żoną i matką. Ni­czym więcej.

A przecież to było dokładnie to, co jeszcze niedaw­no czyniło ją tak niespokojną, że niemal odchodziła od zmysłów. Wtedy chciała marzyć i tęsknić!

Ale nie myślała o czymś takim. Nie zamierzała dać się oplatać siecią wspomnień z przeszłości, czymś, co schowała głęboko jak przetarty pled. Czymś, co powin­na była zniszczyć, a co nagle znów do niej wróciło.

Antonia ukryła twarz w dłoniach. Zacisnęła powie­ki, ale zaczęła płakać. Cicho, by nie zbudzić Olgi.

Małą przestraszyłby widok płaczącej matki. Bała­by się, Że mamę coś boli. Tonią nie potrafiłaby wy­tłumaczyć, że boli ją dusza. Córeczka nie mogłaby z poważną miną podmuchać na to miejsce.

Antonia przywołała postać Grigorija. Takiego, ja­kiego widziała po raz ostatni.

Było to prawie połowę jej życia temu. On był star­szy od niej o dziesięć lat.

Pożegnali się wtedy. Nadal widziała jego postać na tle zachodzącego słońca. Na tle nieba płonącego gamą kolorów od czerwonego przez żółty do niebieskawego.

Stał na tle nieba.

Wysoki. Z szerokimi ramionami. Szczupły, wręcz chudy. W jego rodzinie zawsze brakowało jedzenia dla całej gromady dzieci.

Włosy miał zebrane na karku i związane plecion­ką. Ona mu ją zrobiła. Z dwóch brązowych rzemy­ków i jednego czarnego. Nic specjalnego, bo on ni­gdy nie przyjąłby czegoś drogiego. Przemawiały do niego rzeczy proste. A ona była wtedy właściwie dzieckiem i nic lepszego nie mogła mu dać.

Widziała, jak jego długą grzywkę rozwiewa wiatr. Włosy miał jasne, bardziej białe niż złote. Nie były zbyt gęste; Tonią wiedziała, że się bał, że za wcześnie mu wypadną. Tym bardziej dumny był ze swej falu­jącej czupryny.

Antonii przemknęła przez głowę myśl, że on mo­że stracił włosy... W końcu już tyle lat minęło, od kie­dy widziała jego postać na tle zachodzącego słońca. Żegnali się wtedy na jakiś czas. Nigdy nie przypusz­czała, że na tak długo.

Później powiedziano jej, że on nie żyje. Dowie­działa się tego z ust jego rodzonej matki.

Teraz Antonia nie wiedziała, czy ta kobieta kłama­ła. Czy można kłamać na temat własnego dziecka? Czy może istnieć taka nienawiść?

A może jej powiedziano, że syn nie żyje?

Grigorij miał niebieskie oczy. Zwykłe, niebieskie oczy.

Zastanawiała się, czy wyblakły przez te lata. Czy będzie w stanie coś z nich wyczytać. Kiedyś umiała. Była jedyną osobą, która to umiała.

Zastanawiała się, co będzie do niego czuła. Wtedy tak łatwo było go kochać. Później tak samo łatwo nie­nawidzić.

Ale nigdy nie było łatwo go zapomnieć. Nawet je­śli jej się udało, to nie na długo.

5

Antonia nie umiała przemieszczać się w czasie jak Raija. Umiała tylko wejść w swoją przeszłość, opie­rając się na wspomnieniach spychanych przez całe la­ta w głąb pamięci.

To było bolesne.

Skończyła wtedy piętnaście lat. Był rok tysiąc sie­demset dwudziesty piąty. Rok, w którym zmarł car Piotr Wielki. Ten, pod którego wodzą Rosja wyszła zwycięsko z Wielkiej Wojny Północnej. Ten, który obiecał, że uczyni Rosję mocarstwem europejskim.

W tym roku do władzy doszła caryca Katarzyna.

Tego Antonia nie wiedziała, gdy miała piętnaście lat i poznała mężczyznę, który nazywał ją Antonettą.

Ojciec zgodził się, by pojechała z nim razem na jar­mark do Wielikiego Ustiuga. Już wcześniej zabierał ją na targi koni. Całe tygodnie spędziła w Kotłasie, gdy czekali na dostawę zwierząt zza Uralu.

Kraj dawno już ochłonął po euforii zwycięstwa. Teraz Rosjanie uświadamiali sobie, że i oni stracili wielu ludzi. Każde zwycięstwo ma swoją cenę. Ta wojna trwała długo i była zacięta. Kosztowała wszyst­kich cięższe podatki.

Ci, którzy je płacili, robili to z goryczą. Nawet Antonią to rozumiała, mimo że była wtedy jeszcze dziec­kiem. Widziała ból i gniew ludzi. Czuła, że mają rację.

Była drobną dziewczyną. Zawsze z zaciętą twarzą, gdyż często musiała się bronić przed uwagami, że ko­nie to nie zajęcie dla młodej dziewczyny. Że powin­na siedzieć w domu i uczyć się szyć, prowadzić go­spodarstwo, bo do tego jest przeznaczona.

Wdrażanie dziewczyny do obchodzenia się z koń­mi to strata czasu!

- Dlaczego nie wziąłeś ze sobą syna? - pytano jej ojca. Ten wzruszał ramionami i odpowiadał, że Piotr jest jeszcze za mały. A Tonią ma rękę do koni. Jesz­cze zdąży nauczyć się tkać. Teraz ma z niej pożytek, a w dodatku nie musi jej nic płacić.

Ten argument trafiał do ludzi. Każdy z nich kilka ra­zy obracał rubla w garści, zanim go wydał. Ojciec Toni nie musiał się obawiać, że wezmą go za słabeusza, któ­ry ulegał córce. Sam widział, że dziewczyna umie postę­pować z końmi, ale musiał się bronić przed znajomymi.

Żaden z carskich poddanych nie oczekiwał, że Ka­tarzyna będzie łagodniejsza dla chłopów niż Piotr Wielki. Dobrze wiedzieli, kto naprawdę niesie ten kraj na swoich barkach. Na pewno nie możnowładcy ani stara i nowa szlachta.

Piotr Wielki obdarzył wszystkich wysokich urzęd­ników tytułami szlacheckimi. I ta nowa szlachta co­raz ściślej wiązana była z administracją państwową. Dostawali nominacje także i w armii. Ci, którzy rzą­dzili krajem, stali blisko władzy carskiej. Lojalność kupowana była za przywileje.

A chłopi dźwigali ciężary.

Tonią spędziła przełom wiosny i lata w Kotłasie.

Miała piętnaście lat. Do domu wróciła jako dorosła kobieta.

Były to dni wyczekiwania. Dni, w czasie których nikogo nie obchodziło, co robi. Dawało jej to poczu­cie nowej i podniecającej wolności. W domu jej pil­nowano, nie pozwalano wychodzić samej. Ciągle sły­szała, jakie to niebezpieczeństwa czyhają na samotną dziewczynę. Trzymano ją tak krótko, że nigdy nie rozmawiała z chłopcami w swoim wieku. I nawet nie patrzyła w stronę dorosłych mężczyzn.

Kobiety z jej rodziny zasypywały ją upomnienia­mi, co przystoi młodej dziewczynie, a co nie. Niko­go nie obchodziło, że wszystko w niej się przeciw te­mu buntowało. Taki przypadł jej los.

Nie mówiono jej tylko, że nie było zbyt wielu mło­dych ludzi z dobrych rodzin do wyboru jako kandy­datów do małżeństwa. Wojna zebrała swój plon. Na­leżało zadowolić się dużo młodszymi lub starszymi.

Tonie mierziła myśl o małżeństwie.

Dlatego z tym większą przyjemnością włóczyła się pomiędzy z rzadka rozrzuconymi siołami tej krainy, gdy jej ojciec zajęty był piciem kwasu chlebowego i dyskutowaniem o koniach z innymi mężczyznami.

Mogła chodzić przebrana za chłopaka, z włosami wepchniętymi pod czapkę. Może jej kształty nie by­ły zbyt chłopięce, lecz szeroka kurtka lub kamizela pomagały w ich ukryciu.

Jeździła konno albo włóczyła się na piechotę wzdłuż Dwiny i Suchony, a także Wyczegdy, trzeciej rzeki płynącej w okolicy Kotłasu.

Była młoda i buńczuczna.

Panowała nad wszystkim i niczego się nie bała.

Tego dnia przebłyskiwało słońce. Chmury pokry­wały niebo, ale miejscami prześwitywało niebiesko, jakby patrzyło na nią z góry małymi oczkami.

Nad brzegami Suchony las rósł gęsto. Intensywnie zielone liście miały wielkość monet rublowych. Koń­czy! się już czas wiosennego przyboru, ale rzeka na­dal płynęła wartko, jakby naprężając muskuły w roz­ległych wirach.

Tonią mierzyła siły konia z siłami rzeki. Ścigała się ze spienionymi masami wody. Pamięta własny śmiech. Pamięta, jaka się czuła młoda i wolna. Pamię­ta ten moment absolutnego szczęścia, gdy pędziła z wiatrem we włosach na koniu, który był jakby prze­dłużeniem jej samej.

W następnej chwili koń zbliżył się za bardzo do krawędzi brzegu. Tam gdzie masy wody podmyły brzeg. Wpadli do rzeki.

Ściskała wodze, dopóki nie wyrwały jej się z ręki. Potem też starała się być blisko konia.

Zwierzę było drogie. Ojciec nie mógł go stracić.

Mało pamięta z tego, co się działo później. Obijała się o kamienie, rzucał nią silny prąd. To zanurzała się pod powierzchnię wody, to wypływała na wierzch. Widziała umykający brzeg. Walczyła z rzeką.

Nagle ktoś znalazł się obok niej w wodzie. Zoba­czyła wyciągniętą ku niej dłoń.

Nie słyszała go, widziała tylko jego twarz oblepio­ną mokrymi włosami i poruszające się usta. Złapała jego dłoń. Wczepiła się w nią. Nie rozumiała, jak zwykły człowiek mógł się okazać silniejszy od wez­branego nurtu Suchony.

Wszystko się wyjaśniło, gdy wydostali się na brzeg.

Mężczyzna przywiązał jeden koniec liny do drzewa na brzegu, a drugim owiązał siebie w pasie.

- Złapałaś się w ostatniej chwili - wydyszał. Tonią ledwo stała na nogach. Musiała wesprzeć się o nieznajomego.

- Koń? - wyszeptała z trudem. Jego niebieskie oczy poszukały jej wzroku. Były smutne.

- Mogłem uratować tylko jedno z was - powiedział cicho.

Tonią pochyliła głowę. Łzy jeszcze bardziej zmo­czyły jej policzki. Ale on mógł to widzieć. Kołysał ją łagodnie w ramionach, aż wypłakała swój pierwszy żal i smutek.

Potem zaczęła marznąć.

Posadził Tonie przed sobą na koniu i okrył swoją kurtką. Wiedziała, że kłamie, gdy mówi, że nie jest mu zimno. Był przemoczony tak jak i ona, ale twierdził, że ma cieńsze ubranie, które szybciej wyschnie na wietrze.

Powiedział, że nazywa się Grigorij Jakowlewicz. Imię i otczestwo miało jej wystarczyć.

Odprowadził ją do ojca.

- Wyłowiłem waszego dzikiego źrebaka z Suchony - oznajmił.

Twarz ojca wyrażała strach, ale nie o nią.

- Co z koniem? U diabła, dziewczyno, czy straci­łaś mojego konia? - krzyknął. - Którego wzięłaś?

Krzyczał i wymachiwał pięściami przed twarzą An­tonii. Ona stała bez słowa, a łzy spływały jej po po­liczkach. Nadal miała na sobie przemoczone ubranie i marzła tak, że aż szczękała zębami. Nie broniła się ani słowem.

Była pewna, że ten koń był więcej wart niż ona. Poczucie winy przygniotło ją niczym lawina.

Aż Grigorij cisnął garść monet na stół.

Tonią patrzyła na niego przez zasłonę łez. Ujrza­ła, jak jego usta zaciskają się w wąską kreskę, a oczy mrużą się.

- To wystarczy za konia - rzucił. - Uważałem, że ta dziewczyna ma dla was większą wartość. Wybiera­łem pomiędzy uratowaniem jej a ratowaniem konia. Według was powinienem ratować konia. Mimo to uważam, że dokonałem właściwego wyboru.

Tonią nigdy nie wybaczyła ojcu, że przyjął te pie­niądze. Może i był w szoku. Ale powinien wykazać się szlachetnością.

Ale także rodzice zawodzą.

Później Tonią dowiedziała się, że za te pieniądze Grigorij miał kupić ziarno na siew.

Pogłębiło to jej wyrzuty sumienia.

Ojciec próbował ją potem trzymać w domu. Ale patrzył przez palce, gdy wymykała się za jego pleca­mi. Jednak już nie jeździła sama.

Grigorij wrócił, pytając uroczyście ojca, czy może wziąć Tonie na tańce. Obiecał, że będzie traktował ją z szacunkiem.

Ojciec pozwolił.

To był początek.

Grigorij był od niej o dziesięć lat starszy.

Był synem poddanego chłopa. Rodzinę miał tak liczną, że Tonią nigdy nie zdołała zapamiętać imion jego rodzeństwa. Jak byli w stanie wyżyć ze skrawka ziemi, na zawsze pozostało dla niej zagadką.

Grigorij zwierzał się jej, że nie widzi dla siebie tutaj przyszłości. Że nigdy nie zostanie chłopem. Że nie będzie pracował aż do pęcherzy na dłoniach, by po­większać majątek już zamożnego właściciela.

Tonią może nie rozumiała wszystkiego, ale wyczu­wała gorycz. Wściekłość skierowaną w stronę panu­jących. Nie rozumiała jego bólu, nie wiedziała, jak mocno w nim tkwi, lecz w głębi serca zgadzała się z Grigorijem.

I tak wspierałaby go wiernie. Gdyby ją o to poprosił.

To Grigorij nauczył ją tańczyć. Nauczył doświad­czać dzikiej radości, którą dawał taniec. Nauczył kro­ków, którymi lekko nadążała za każdą muzyką. To jego dłonie obejmowały ją w talii i obracały w zapa­miętaniu tańcem i muzyką.

To Grigorij obdarzył ją pierwszym pocałunkiem. Początkowo lekko muskał ustami jej usta, aż wresz­cie objął ją mocno, całując szaleńczo.

Potem był na siebie zły. Mówił, że nie powinien się z nią widywać. Że złamał daną jej ojcu obietnicę. Że powinna o tym zapomnieć.

Tak jakby mogła nie pamiętać!

Obudził w niej kobietę.

Dotarł do drzemiących w niej uczuć, które jeszcze długo pozostałyby uśpione, gdyby nie on.

Tonią powiedziała, że nigdy nie zapomni jego po­całunku. Powiedziała, że rzuci się do Suchony, jeśli on nie zechce jej widzieć. Że wtedy nikt jej nie uratuje.

Więc nadal ją odwiedzał. Otwarcie. Z przyzwole­niem ojca, który nadal widział w Toni dziewczynkę. Nie rozumiał, że dorosły mężczyzna mógł dostrzec kobietę w córce, która dla niego była dzieckiem.

Grigorij nazwał ją Antonettą.

Kochał się z nią nad brzegiem Suchony. Na mięk­kim mchu, pod dachem z nisko zwieszających się ga­łęzi drzew.

Zrobił to delikatnie. Powściągał się i zdołał uczy­nić z niej kobietę tak ostrożnie, że niemal nie zauwa­żyła bólu. Zresztą chciała tego tak bardzo, że i tak by nie poczuła. Chciała to zrobić dla niego, chciała go do siebie przywiązać.

Potem nie żałowała.

On - tak.

W jego oczach zawsze widziała wiele żalu. Grigorij był pierwszym mężczyzną, który powie­dział, że ją kocha.

Był może tym, który naprawdę tak uważał. Ona z pewnością piętnastolatki odpowiedziała mu, że też go kocha. Że zawsze go będzie kochała. Ze nigdy, przenigdy nie pokocha innego. Ze go nie zawiedzie.

Grigorij odgarnął jej włosy z czoła i rzekł, że nie powinna składać obietnic, których nie będzie mogła dotrzymać. On nie chce od niej żadnych obietnic. Wystarczało mu to, że go kocha właśnie teraz.

On nie obiecał jej wierności na wieczność. Nie mó­wił, że będzie ją kochał zawsze.

Nie roztaczał przed nią widoków na wspólną przy­szłość. Może już wtedy miał swoje plany. Może już wtedy czuł, że musi coś zrobić ze swoim życiem.

I nie widział dla niej miejsca u swego boku.

Nucił jej jedną z piosenek o Stieńce Razinie. Wte­dy po raz pierwszy usłyszała o tym buntowniku. Zdu­miało ją później, że ten sam Stieńka Razin był uzna­wany za bohatera przez Olega.

W głębi duszy pragnęła zajść w ciążę, by dziecko związało go z nią na zawsze. Wtedy poprosiłby o jej rękę.

Ale to się nie udało.

Jedyną obietnicę złożył w rozmowie z ojcem.

- Jeżeli wrócę tutaj w przyszłym roku - powiedział - i jeżeli twoja córka nadal będzie panną, pozwólcie, że będę ją odwiedzać. W poważnych zamiarach.

Był zażenowany i z trudem wydobywał z siebie słowa.

Ojciec kiwnął głową niemal z roztargnieniem.

Nie sądził, że coś z tego będzie. Wielu oglądało się już za Tonią. W przyszłym roku zostanie pewnie wy­dana za mąż. Sam nie wiedział, czy przyjedzie tu po konie za rok. A jeżeli, to czy weźmie ją ze sobą. W końcu kiedyś i Piotr musi pojechać. To przecież syn przejmie po nim wszystko. Chłopak nie może ca­łe życie uciekać przed swoim przeznaczeniem.

Antonia wymknęła się wieczorem, by po raz ostat­ni spotkać się z Grigorijem.

Kochali się w mroku. Dała mu pleciony rzemyk do związania włosów. Ten, który miał, tkany, był już wy­blakły. Tonią wzięła go sobie po kryjomu na pamiąt­kę. Grigorij nie przywiązywał wagi do rzeczy. Uwa­żał, że cenne wspomnienia przechowuje się w sercu.

- Jesteś taka młoda - powiedział, biorąc ją w ra­miona. Nad sobą mieli gwiaździste niebo, obok szu­miała rzeka. - Jesteś taka młoda, Antonetto.

- Jestem na tyle dorosła, by cię kochać - zapewni­ła go żarliwie. - Zawsze. Winna ci jestem życie. Nie zwróciłam ci tego długu.

Uśmiechnął się z melancholią.

- Jesteś młoda - powtórzył. - Ja mam pewne rze­czy do zrobienia. I nie będę cię prosił, byś na mnie czekała. Teraz cię kocham. Może nie powinienem te­go mówić, ale tak jest. Jutro odjedziesz. Ja sam nie wiem, co się stanie jutro. Nie składam ci obietnic, których nie mogę dotrzymać. Ale nigdy cię nie zapo­mnę. Jeżeli tu wrócisz, przyjdę do ciebie. Będziesz wtedy starsza.

- A ty może już się ożenisz! - powiedziała z pre­tensją w głosie.

Grigorij potrząsnął głową.

- Na pewno nie. Tej obietnicy dotrzymam. Antonia zapewniła go, że przyjedzie w przyszłym roku.

- Przyrzeknij mi, że zawsze będziesz o mnie do­brze myśleć! - poprosił nagle.

Była to jedyna prośba, jaką kiedykolwiek do niej miał.

Obiecała mu to.

Rzuciła mu się jeszcze raz w ramiona, wyżebrała nowe pocałunki, gorętsze uściski - aż odsunął ją od siebie. Stanął przed nią z bólem w spojrzeniu i po­wiedział, że musi jechać.

Ich drogi się rozchodziły.

Wyruszyli dopiero nazajutrz wieczorem. Jednak Grigorij już nie przyszedł. Przecież się pożegnali.

Ale kiedy odjeżdżali, zobaczyła go stojącego na tle zachodzącego słońca.

Gdy chcieli ją wydać za mąż, stanęła dęba. Odmó­wiła. Wściekała się i płakała. Poddali się, wzdychając, że może jeszcze nie jest dojrzała. Nie wyglądała już na dziecko, lecz nadal była dziecinna, mówili.

Płaczem wymogła też pozwolenie na podróż na południe. Zauważyła, że jej łzy potrafią skruszyć opór jej ojca.

Piotr, brat Toni, tą samą metodą chciał osiągnąć coś przeciwnego - by nie musiał z nimi jechać. Pła­kał dwa razy głośniej, krzyczał aż do ochrypnięcia. Bez rezultatu. Co gorsza, ojciec uznał, że w wycho­waniu takiego chłopaka niezbędna jest twarda ręka.

Pojechali razem - Antonia i Piotr.

Nic nie było tak samo. Już nigdy więcej tam nie pojedzie.

Grigorija nie było.

Zabrakło też wielu innych młodych mężczyzn.

Ludzie odwracali wzrok, gdy pytała o Grigorija. Mówili, że o nim nie wolno wspominać. Inni twier­dzili nawet, że Grigorij Jakowlewicz nigdy nie prze­bywał w Kotłasie.

Jego rodzina nie mieszkała tam, gdzie dawniej. An­tonia odnalazła ich na najnędzniejszym skrawku zie­mi na obrzeżach Kotłasu. W domu, który raczej wy­glądał na szopę dla zwierząt.

Ojciec Grigorija do nikogo już się nie odzywał. Wzrok miał zwrócony w głąb siebie, kark pochylo­ny. Wybierał kamienie z pola, jak to robił od zawsze. Istniał. Ale tak naprawdę to nie żył.

Matka miała w oczach ból i gniew. Powiedziała, że Grigorij nie żyje.

- Nie ma co go nawet wspominać - rzuciła. - I tak niewiele był wart. To jemu możemy za to dziękować. Modliłam się na kolanach do Matki Boskiej. Płaka­łam, żałując, że go w ogóle urodziłam! Jego już nie ma. Nigdy nie było.

Pociągnął za sobą do powstania wielu młodych mężczyzn. Widział siebie jako nowego Stieńkę Razi­na. Chciał zrobić coś dla tych, którzy żyli pod car­skim uciskiem. Chciał ich uwolnić, dać im ziemię, zdjąć podatek, który był taki sam dla większych i mniejszych gospodarstw. Chciał dać chłopstwu pra­wa i przywrócić poczucie wartości.

Uważał, że można to zrobić jedynie z użyciem broni.

Ale nie udało mu się pociągnąć za sobą wystarczają­co wielu. Chłopi od dawna byli ciemiężeni. Nie byli w stanie ponieść ciężaru walk tak niedługo po wojnie. Wszystkie rodziny utraciły jednego lub więcej synów w Wielkiej Wojnie Północnej. Nie mogły poświęcić ko­lejnych. Nie wierzono, że Grigorijowi się powiedzie.

On zaś sądził, że rozgoryczenie chłopów to wystar­czający powód, by chwycili za broń. Jednak strach przed utratą tego, co jeszcze mieli, był większy.

Jego grupa zmniejszyła się. Niektórzy sami się pod­dali. Inni polegli w walce. Jeszcze inni zostali ujęci.

Niektórzy po prostu zniknęli.

Rok później nikt już nie pamiętał Grigorija Jakowlewicza. Wszyscy mówili, że nie żyje. W każdym razie niektórzy tak sądzili. A reszta miała taką nadzieję.

Przyniósł im tylko nieszczęścia. Zabrał młodych, wabiąc ich na pewną śmierć. Przez niego jego rodzi­com odebrano to, co mieli.

Właściciel wyrzucił jego rodzinę. Z litości zostawił im ten nędzny kawałeczek ziemi.

Później Tonią dowiedziała się, że litość pana mia­ła swoją cenę: dwie młodsze siostry Grigorija.

Wziął je na służbę, ale także jako dziewki do łóżka.

Tonią zrozumiała, dlaczego Grigorij umarł dla Kotłasu.

Widziała go po raz ostatni czternaście lat temu. Trzynaście lat temu przepłakała całą drogę powrotną z Kotłasu do Archangielska.

Pogodziła się z jego śmiercią.

Nawet o nim zapomniała.

Umarła jej matka.

Tonią nadal była niespokojna, tęskniła za czymś nieokreślonym.

Nie przejmowała się ludzkimi językami. Ojciec stracił już na nią wpływ. Ona miała silniejszą wolę.

Antonia zapomniała, że ktoś kiedyś nazywał ją Antonettą.

Przysięgła sobie, że już nigdy nikomu się nie pod­porządkuje.

Nie znalazła mężczyzny równego sobie siłą cha­rakteru. Takiego, który umiałby także dotrzeć do jej delikatnych cech bez łamania jej ducha.

Dopóki nie spotkała Jewgienija.

Ale ta ścieżka prowadziła donikąd.

To nie jego szukała.

Uważała się za dorosłą. Sądziła, że potrafi się ustat­kować.

Oleg wzmocnił tę nadzieję. Olga jeszcze bardziej. Ale w głębi duszy nadal nosiła niepokój. Potrzebę wolności.

Wasilij dostrzegał to u niej. Rozpoznał to, bo był do niej podobny.

Ale Grigorij był tylko jeden.

Dzieliła ich połowa życia, Tonią jednak nadal drża­ła, gdy pomyślała o nim. Drżała jak wtedy, gdy wy­ciągał ją z Suchony.

6

Olga wstała, zanim Tonią zasnęła na dobre. Drze­mała wsparta o stół i tylko na chwilę odpłynęła w sen pozbawiony marzeń.

Na cóż jej sny?

Antonia wzięła się w garść, dołożyła do paleniska i ugotowała kaszę dla dziecka i siebie. Zagadywała Ol­gę i robiła wszystko to, co zwykle, jakby we śnie. Ol­ga zauważyła, że coś jest nie tak.

- Mamo, jesteś zła? - spytała, patrząc na nią uważ­nie swymi wielkimi, ciemnymi oczami. Trzymała w ustach palec, jakby miał jej pomóc w zrozumieniu dorosłych.

Antonia padła przed Olgą na kolana i otworzyła ramiona. Przytuliła mocno córeczkę. Poczuła, jak bardzo jest jej, żyjąca, ciepła.

- Nie jestem zła, malutka - powiedziała i pocało­wała oba krągłe policzki córki. Pocałowała też jej czu­bek noska i czoło. Potargała ciemną grzywkę. Udało jej się wywołać uśmiech na twarz dziecka.

- Mama nie spała zbyt dobrze - wytłumaczyła. - Dlatego jest nie w sosie. Wiesz, że mama jest jak zły pies, gdy się nie wyśpi...

Olga pokiwała główką. Przyjęła to wytłumaczenie. Antonia zastanawiała się, jakie myśli przechodzą jej przez głowę.

- Miałaś zły sen? - spytała Olga, marszcząc brwi. To rzeczywiście było niczym zły sen, koszmar. Ale nie tylko. Niosło też w sobie napięcie.

- Tak, miałam - odpowiedziała.

- To powinnaś przyjść do mnie, mamo! - rzekła córka. - Dobrze być we dwójkę, gdy się ma zły sen.

Była taka mała, a taka mądra!

Antonia znów ją uścisnęła. Zapragnęła, by jej ży­cie było tak proste, jak się wydawało jej dziecku. Za­pragnęła być spokojna i wolna od dziwnych tęsknot.

Życzyła Oldze z całego serca, by tego niepokoju po niej nie odziedziczyła.

Jewgienij przyjechał jeszcze przed woźnicami.

Antonii zbierało się na śmiech. Zastanawiała się, czy to może wywołać plotki. Jej one nie przeszkadza­ły, a i Oleg nie przejąłby się pogłoskami łączącymi imię jej i Jewgienija. To innego imienia nie wolno by­ło wymieniać.

- Dobrze się czujesz? - spytał, jeszcze zanim zamk­nął za sobą drzwi.

- Mama miała zły sen - oświadczyła Olga, podska­kując na ławie.

Jewgienij uniósł dziewczynkę aż pod sufit swoją jedną ręką. Wyrobił w niej taką siłę, że aż to zadzi­wiało Tonie. Nie pojmowała, jak to jest możliwe. Może chciał sobie w ten sposób coś udowodnić?

- Zły sen? - zdziwił się, stawiając dziecko na zie­mię.

Tonią przejechała dłonią włosy. Ostatni raz czesa­ła się poprzedniego wieczoru, jeszcze zanim przy­szedł Wasilij. Wydawało jej się, że od tamtej pory upłynęła wieczność.

- Wybacz mi szczerość, ale rzeczywiście wyglądasz okropnie, Toniu.

Tonią pokiwała głową. Mogła to sobie wyobrazić. Palce Jewgienija pogładziły skórę pod jej oczami, ujęły pod brodę i uniosły twarz. Spojrzał jej głęboko w oczy.

- Raija obudziła mnie w nocy, mówiąc, że coś złe­go się z tobą dzieje - powiedział cicho i z naciskiem. - Już dawno jej takiej nie widziałem - dodał. - Chyba od czasów Jumali. Usiadła w łóżku i chciała od razu jechać do ciebie. Chciała, żebym chociaż ja pojechał. Pół nocy ją przekonywałem. Musiałem w końcu obie­cać, że zjawię się tu z samego rana. Co się stało?

Do domu wpadł jeden ze stajennych Toni, niemal potykając się o próg. Znieruchomiał jak słup soli, gdy dostrzegł Jewgienija tak blisko pani.

- Przepraszam... - wykrztusił w końcu. Jewgienij podszedł do okna. Udało mu się skryć uśmiech, ale niczego nie tłumaczył. Właśnie to wzbu­dziłoby podejrzenia. Tylko przyłapani na gorącym uczynku czują potrzebę usprawiedliwiania się. Nie­winni mogą zachować milczenie.

Antonia też nic nie powiedziała. Policzki miała blade.

- O co chodzi? - spytała tonem ostrym jak kolce róży.

- Stajnia, pani Antonio - zająknął się chłopak, pa­trząc to na nią, to na Jewgienija. - Stajnia była otwar­ta. Ktoś rozwalił zamek!

Pokiwała głową niemal w roztargnieniu.

Jewgienij odniósł wrażenie, że stajenny powiedział Toni coś, o czym już wiedziała. Na jej twarzy nie od­malował się nawet cień zdziwienia.

To nie było do niej podobne.

Konie stanowiły dla niej sens życia.

- Czy coś zginęło? - spytała. - Czy coś się stało któ­remuś koniowi?

Chłopak potrząsnął głową przecząco. Pocił się ze zdenerwowania.

Antonia wzruszyła ramionami.

- Spraw nowy zamek. To pewnie był ktoś, kto nie miał nic lepszego do roboty. Nie ma o co robić szu­mu, prawda? Jeżeli to jacyś chłopcy, pewnie już mają dosyć wrażeń. Raczej nie wrócą. Nowy zamek to nie majątek. Najważniejsze, że konie są całe i zdrowe.

Stajenny pokiwał głową. Wycofał się, mrucząc, że za­raz pójdzie po zamek i że nie, koniom nic się nie stało.

- Czy to część twoich złych snów? - zastanawiał się Jewgienij. Patrzył na Tonie równie badawczo jak niedawno Olga. Ale rozumiał więcej niż mała. - To cię nie zdziwiło, prawda?

Antonia wzruszyła ramionami.

- Raija coś czuła - drążył Jewgienij. - Powiedziała coś dziwnego. Ze ją wołałaś...

Antonia zamknęła oczy.

A więc mogła dotrzeć w ten sposób do Raiji! Prze­straszyło ją to bardziej, niż chciała przed sobą przy­znać. Ale napełniło też poczuciem bezpieczeństwa. To było wspaniałe.

Nie była całkiem sama. Istniały między nimi dwie­ma więzi niewidoczne dla oka.

- Wołałam ją - odparła spokojnie, patrząc Jewgie­nijowi prosto w oczy. - Był taki moment w nocy, gdy się strasznie bałam. Wszystko we mnie krzyczało, by Raija - Raisa mnie usłyszała. Ze musi mnie usłyszeć. Bo jeśli coś by się ze mną stało...

Antonia zamilkła.

- To nie Wasilij? Dziewczyna zaprzeczyła z czułym uśmiechem na ustach.

- To już skończone, Jewgienij. Minęło. Nie wróci­my do tego już nigdy.

Mężczyzna odetchnął z ulgą. Nie mógłby spojrzeć Olegowi w oczy, gdyby ów romans trwał nadal. Trud­no byłoby zachować przyjaźń obu stron.

- Ale nie spałaś w nocy - stwierdził.

- Niewiele - przyznała Tonią. - Nie kładłam się spać. W głowie miałam zbyt dużo myśli. Wasilij przy­szedł i wyszedł w nocy. Trudno było nam zerwać, mi­mo że to nie znaczyło zbyt dużo.

Jewgienij skinął głową, ale nie uwierzył, że to cała prawda. Antonia nie miała żadnego powodu, by się bać Wasilija. A przecież mówiła, że się bała!

- Nic więcej nie powiesz? Powoli pokręciła głową. Jewgienij nie pamiętał, by kiedyś tak wyglądała. Jej twarz nosiła ślady nieprze­spanej nocy: miała podkrążone oczy, wyraźnie po­bladła. Włosy, zwykle tańczące swobodnie wokół gło­wy, były potargane.

Mimo to - promieniała. Wyglądała, jakby zdeptało ją stado dzikich koni, lecz mimo to promieniała. Świa­tło pochodziło z jej wnętrza, dodawało jej urody.

Nigdy nie była taka przy nim. Nigdy z takim ogniem nie patrzyła też na Olega. To było coś nowe­go. Jewgienij zaniepokoił się.

- To nic niebezpiecznego - zapewniła go, jakby czytając w jego myślach. - Przez chwilę tak sądziłam, ale już teraz wiem. Po prostu potrzebuję kilku dni spokoju. Muszę coś przemyśleć. Pozdrów Raiję - Raisę i przekaż jej to. Powiedz, że cieszę się, że moje wołanie do niej dotarło. Ze to dużo dla mnie znaczy. Dowodzi, że jesteśmy sobie bliskie. Nie będę naduży­wała tej niezwykłej łączności między nami, ale wiem, że mogę się nią posłużyć.

- Może jednak przyjedziesz do nas? - spróbował jeszcze Jewgienij. - U nas jest spokojnie. Nie musisz widywać tych, których nie chcesz. Nie mamy wielu gości, wiesz przecież. Głównie ty do nas zaglądasz.

Uśmiechnął się.

Antonia odpowiedziała bladym uśmiechem.

- Tu też jest spokojnie. A ja potrzebuję odgłosów Ar­changielska. To mam we krwi. Lubię stukot końskich kopyt. Moje serce bije w rytm ich kłusa. Potrzebuję te­go. Po prostu, przez kilka dni was nie odwiedzę...

- ... i nie chcesz, byśmy cię odwiedzali? - dokoń­czył za nią Jewgienij.

Antonia pokiwała głową.

- Nie chciałam tego powiedzieć wprost.

- To nie ma znaczenia. Raija i tak zrozumie - stwierdził Jewgienij. - Raija też ma swoje nastroje. Ech, kobiety!

Z rezygnacją potrząsnął głową, ale w jego oczach czaił się niepokój.

- Jesteś pewna, że wszystko jest w porządku? - upewnił się jeszcze.

Antonia zapewniła go, że tak.

Odetchnęła z ulgą, gdy odjechał. Nie było łatwo go oszukać. Czuł, że coś nie do końca się zgadza Antonia łudziła się tylko nadzieją, że nie zechce dociekać prawdy.

- Wujek Jewgienij był jakiś dziwny! - stwierdziła Olga. Miała bystre oko do ludzi. - Ty też jesteś dziw­na, mamo!

- Może - rzuciła Tonią i zaczęła sprzątać ze stołu. Mu­siała zacząć działać. Pozostał jej tylko dzień i pół nocy.

Zastanawiała się, gdzie on teraz jest. O czym my­śli. Jakie ma plany.

Nie przeszkadzało jej, że się ukrywa. Nie zważała na to, że mógł mieć ku temu poważne powody.

Wszystko jedno, co zrobił. Dla niej nadal był Gri­gorijem.

Jeżeli cały świat zapomniał, kim był Grigorij Jakowlewicz, to ona pamiętała. Nie zaprze się go. Ona jako jedyna nie wydałaby go władzom.

To przerażające, że nadal tak dobrze ją rozumiał. Przecież spędzili ze sobą zaledwie kilka tygodni lata tak dawno temu. Antonia nawet nie wiedziała, czy go dobrze pamięta. Nie sądziła, że będzie taki sam jak wte­dy, gdy kochała go z gwałtownością uczuć piętnastolat­ki. Była wówczas dziewczyną, ale poznał ją na tyle do­brze, że wiedział, jak zareaguje jako dorosła kobieta.

Wtedy miał dwadzieścia pięć lat. Teraz - trzydzie­ści dziewięć.

Antonia nie umiała go sobie wyobrazić.

Przecież w jej przekonaniu od dawna nie żył. Jego obraz nie wyblakł, lecz tak długo leżał ukryty, że przy­sypała go gruba warstwa kurzu. Antonii trudno było zdmuchnąć tę warstwę. Trudno wyobrazić sobie twarz starszą o czternaście lat. Starszą o wiele doświadczeń.

Musiał znieść wiele bólu. Zastanawiała się, czy bruzdy wyżłobiły mu policzki. Czy oczy nadal mia­ły wewnętrzny żar...

Uciekła od dalszych myśli. Zaczęła sprzątać dom.

Szorowała tak, aż poczerwieniały jej ręce. Nosiła wo­dę tyle razy, że młody chłopak stajenny zaofiarował jej swoją pomoc.

- Damy nie powinny dźwigać takich ciężarów - oświadczył z galanterią.

Po wniesieniu po raz czwarty wiader wydyszał:

- Nie rozumiem, jak dajecie radę. To ciężkie jak diabli!

- Musimy dawać radę - oświadczyła Tonią sucho. - Matki, żony i siostry po prostu muszą. Bez wody nie ma domu. Czy kiedyś o tym myślałeś, chłopcze?

Potrząsnął głową.

- A zauważyłeś, ile starych kobiet ma pochylone plecy? - pytała dalej.

Znów zaprzeczył. Czuł, że pani o coś go oskarża. Antonia wzięła głęboki oddech.

- Bardzo ci dziękuję - powiedziała takim tonem, że chłopak jeszcze bardziej się zmieszał. Pobiegł do stajni, pogwizdując.

A więc nadal umie zbić mężczyzn z tropu. Nawet takich młodzików jak ten.

Tonią uśmiechnęła się do siebie, zakładając ko­smyk włosów za ucho. Każdego innego dnia by jej to pochlebiło. Ale nie dziś. Nie po nocy, gdy do drzwi zapukał nieznajomy chłopak.

Nie mógł być dużo starszy od tego tu. Ale jego oczy były o wiele starsze. Widziały o wiele więcej rze­czy, o których nawet nie chciała myśleć.

Tonią westchnęła.

Zagrzała wodę. Wyszorowała pokoik leżący w głę­bi domu. Był tak mały, że miało się w nim poczucie strachu przed zamknięciem.

Ale wystarczająco duży, by kogoś w nim ukryć. Uważała, że Grigorij jakoś to zniesie. Rozumiała, że przyzwyczajony był do życia innego niż zwykłe.

On nigdy się nie bał. Bez wahania wskoczył w spie­nioną Suchonę, by ją ratować.

Posłała na podłodze. Będzie mu to musiało wystar­czyć. Nie prowadzi przecież gospody, on z pewno­ścią to zrozumie. I tak ściąga jej na głowę kłopoty. Na pewno nie oczekuje puchowych pierzyn...

Tonią zamknęła za sobą drzwi. Oparła się o nie. Czuła, że niesprawiedliwie go ocenia.

Grigorij spałby tak samo smacznie na podłożu z mchów, jak na puchu.

Ostatnimi latami nie słyszała o żadnych buntach. Pewnie rozstał się z marzeniami... Zastanawiała się, czego dokonał. Czy się zmienił. Nie mógł żyć w ukry­ciu przez czternaście lat. Nie mógł też żyć jak inni.

Nie był do tego stworzony.

Jego żywioł to szaleństwo, podejmowanie wy­zwań, przed którymi inni się cofali. Urodził się, by skakać w spienioną wodę pełnej wirów rzeki.

Codzienność nie była dla niego.

Antonia przełknęła ślinę i stwierdziła sama przed sobą, że nie pasuje już do tego mężczyzny.

Stała się zwyczajna.

- Jaka ona jest, Anastas? - spytał Grigorij. - Opo­wiedz, jak wygląda! Opowiedz dokładnie, niczego nie pomijaj! Chcę wiedzieć wszystko...

Chłopak westchnął. Siedzieli ramię przy ramieniu w dziurawej, pełnej przeciągów szopie na skraju lasu. Było zimno i wilgotno.

Zjawił się jeszcze pod osłoną mroku. Dobrze wi­dział w nocy, lepiej niż pozostali. To także dzięki temu zasłużył na zaufanie przywódcy.

Już dwa razy opowiedział o spotkaniu, mimo że wró­cił, powłócząc nogami. Grigorij odmówił mu spoczyn­ku, zanim wszystkiego nie opowiedział. Wysłaniec prze­kazał rozmowę z Tonią słowo po słowie. Zapamiętał wszystko; to była jeszcze jedna jego pożyteczna cecha.

- Nadal ma takie ciemne loki?

- Tak - odparł Anastas, zmęczony. Niewielu z jego towarzyszy odważyłoby się przyznać wobec Grigori­ja do zmęczenia. Niewielu sprzeciwiłoby się jego są­dom. Anastas się nie bał. A był znużony. Podróż do Archangielska w nocy nie była łatwa. Potrzebował od­poczynku. Grigorij wiedział o tym doskonale, lecz mi­mo to żądał opowiedzenia tego samego kolejny raz.

- Już to mówiłem - stwierdził chłopak. - Pewnie możesz już ją sobie wyobrazić. Możesz sam powtó­rzyć naszą rozmowę. Przekazałem ci ją dwa razy.

- Tak, mówiłeś to samo dwa razy - przyznał Gri­gorij, wzdychając, z cieniem uśmiechu w głosie.

Też czul zmęczenie. Ostatnie tygodnie były cięż­kie. Ale to niemal z własnej winy stał się celem po­ścigu. Sam się pogrążył.

Był zmęczony.

Ale nie mógł zasnąć.

Ona była za blisko.

- Dobrze opowiedziałeś - westchnął. - Już dam ci spokój.

Zamilkł. Ale nie na długo.

- Powiedz mi tylko - poprosił - powiedz tylko, ale szczerze: czy jest ładna? Kiedyś była najsłodszą dzieweczką. Niczym pączek kwiatu... Tak, śmiej się, śmiej, Anastas! Ja też wtedy nie używałem takich słów. Byłem starszy od ciebie, ale jednocześnie jesz­cze za młody. Dzisiaj już mogę. Myślę, że ona jest te­raz dwa razy ładniejsza. Nie mogę sobie wyobrazić, że może być inaczej. Taki pączek musiał się rozwinąć w najpiękniejszy kwiat... Anastas przewrócił oczami.

- Ona jest oczywiście dla mnie za stara - rzucił tak, by Grigorij odebrał to jako żart. - Jest ładna. Bardzo ładna. Ale zapomina się o tym. W niej jest coś jesz­cze, coś pochodzącego z wnętrza. Coś, co mało któ­ra kobieta ma. Ona może być stara czy brzydka, ale mimo to będzie umiała uwieść młokosów. Jeśli tylko będzie chciała...

- A więc nie jesteś tak całkiem odporny, mój dro­gi Anastasie? - żartował Grigorij. W jego głosie sły­chać było rodzaj dumy, który chłopakowi wydał się niestosowny. - Za stara dla ciebie, co? - zaśmiał się, zadowolony. - I miała gościa?

Anastas nic już nie rozumiał. Pytanie dotyczyło przecież kobiety, za którą Grigorij tęsknił tak długo. Gdyby on znalazł się w jego sytuacji, na pewno nie śmiałby się na wieść, że Antonia ma kochanka.

- Był u niej jakiś mężczyzna - odparł. - Jej mąż wy­płynął w rejs. A ten był w środku tak długo, że pew­nie zdążyli zrobić coś, czego nie wypada mi wspo­mnieć...

Grigorij zamknął oczy. Na ustach błąkał mu się uśmiech.

- Nadal ma gorącą krew - mruknął bardziej do sie­bie niż do towarzysza. - J u ż wtedy to wiedziałem. Boże, mam tylko nadzieję, że ta gorąca krew nie przy­sporzyła jej bólu. Ona rzadko niesie ze sobą coś do­brego.

Zmienił temat.

- Spij, Anastas. Potrzebujesz snu. Powinieneś być wypoczęty, bo inaczej to gubernator mnie przenocu­je. A tego raczej nie planowałem...

Anastas już prawie zasypiał, gdy usłyszał udręczo­ny szept Grigorija:

- Moja Antonetto, tak często żałuję, że nie wybra­łem ciebie...

Nadal jeszcze mieli dużo czasu do nocy.

7

Dzień jej się dłużył. Wieczór był jeszcze gorszy. Trudno przyszło zagonić Olgę do łóżka. Mała pewnie odgadła, że ten dzień jakoś różnił się od innych. I że coś jeszcze ma się wydarzyć. Dzieci dobrze wyczuwa­ją zmiany atmosfery, dlatego trudno je okłamywać.

Antonia wiedziała o tym. Była cierpliwa. Pozwoli­ła Oldze na więcej niż zwykle. Wytrzymała jej maru­dzenie. Olga tym bardziej zrozumiała, że to nie jest zwykły dzień. Ale wreszcie zasnęła.

Antonia odetchnęła z ulgą. Dokładnie otuliła dziecko, ucałowała w oba policzki i wyśliznęła się do kuchni.

Poprzysięgła sobie, że nie będzie dziecinna. Ze nie będzie kokieteryjna. Dziewczyna, którą dawno temu Grigorij wyciągnął z Suchony, była naturalna, nie zmanierowana, nie umiała się stroić. Kiedyś nie mu­siała. Nawet nie chciała próbować.

On ją kochał taką, jaka była.

No i nie zmieniła się za bardzo. Nadal uważała, że to głupio chodzić w spódnicy, choć coraz więcej lat dzieli­ło ją od czasów, gdy zakładała spodnie. W spodniach czuła się wolna. Spódnica zawsze jej zawadzała.

A te sztywne, przyzwoite kołnierzyki sięgające nie­mal do uszu... Dusiły ją. Używała ich tylko, gdy mu­siała udowodnić Olegowi i światu, że jest poważną małżonką. Dla Olega ubierała się w to, co ludzie uwa­żali za przyzwoite.

Ale dziś miała ochotę się wystroić. Ją samą to za­dziwiło. To było tak niepodobne do Antonetty. I od­biegało od tego, co sama o sobie myślała.

Nie chciała, by patrząc na jej strój, Grigorij wy­ciągnął fałszywe wnioski. Nie chciała, by uznał, że starała się zrobić na nim wrażenie.

Minęło czternaście lat.

Nie było go tam następnego roku.

Musiał już wcześniej wiedzieć, że tak właśnie się stanie.

Wskazywało na to pożegnanie. Już wtedy musiał mieć wizję tego, co zamierzał zdziałać. Na pewno wierzył, że czyni słusznie, Grigorij już taki był. An­tonia wiedziała, że musiał w to wierzyć całym sobą. Nie wciągałby innych w coś, o czym by nie był prze­konany, że się powiedzie. Na pewno chciał zdziałać coś dobrego. I tak bardzo się pomylił...

Oczywiście, nie mogła długo wytrzymać, siedząc. Powiedziała do siebie, że musi coś robić, by nie zwa­riować. Na pewno nie z tego powodu, że ma przyjść Grigorij. Nie dla niego. Nie dlatego, że on był jej pierwszą miłością i pierwszym zawodem. To nie mia­ło z tym nic wspólnego...

Tak sobie wmawiała.

Sprzątała. Przetarła stół chyba tuzin razy. Zamiot­ła podłogę tyle samo razy. Umyła twarz i dłonie. Zdjęła swoje codzienne ubranie i starannie złożyła. Wzięła do ręki bluzkę, którą uszyła sobie Tatiana, ale którą w końcu dała jej. Antonia jeszcze jej nigdy nie miała na sobie, bo się nie mogła odważyć. Do cerkwi była zbyt strojna. Miała głęboko wykrojony dekolt, falbanki wokół niego i przy mankietach.

Uznała, że dzisiaj ją założy.

Czuła, że to idealna okazja. Nie powtórzy się więcej. Wciągnęła bluzkę przez głowę, bo nie chciało jej się roz­pinać do końca guzików. Były drobniutkie, błyszczące kolorami tęczy. Zastanawiała się, skąd Tatiana je wzię­ła i w ogóle dlaczego uszyła sobie tę bluzkę.

Odświętna spódnica Toni była czarna, z ciężkiej wełny. Nie nadawała się.

Wybrała inną - w której kiedyś mogłaby przetań­czyć całą noc. Także odziedziczona po Tatianie. Sze­roka, płomiennie czerwona, ze złotymi i niebieskimi haftami biegnącymi wzdłuż brzegu.

To bynajmniej nie była spódnica, w której mogła­by pójść do cerkwi. Nawet nie powinna mieć jej na sobie jako żona Olega Jurkowa. Założyła ją. Z zado­woleniem zauważyła, że z łatwością zapięła się w pa­sie. Gdy kiedyś, dawno temu, ją mierzyła, była za cia­sna. Po urodzeniu Olgi Tonią szybko straciła obfite kształty, była nawet szczuplejsza niż przedtem.

Zrobiła kilka tanecznych kroków i zaśmiała się do siebie.

Chyba całkiem zwariowała!

Nie miała paska. Mogła owiązać się jakąś chustką albo...

Przełknęła ślinę. Po chwili wyciągnęła drewnianą szkatułkę, którą jej kupił ojciec pierwszego lata w Kotłasie. Szkatułkę z Wielikiego Ustiuga. Nigdy nie do­stała skrzyni na wiano, tylko tę szkatułkę na kosztow­ności. Nie miała co prawda zbyt wiele do schowania. Nie było jej pisane życie w bogactwie. Zresztą nie zależało jej na biżuterii. Nigdy nie czuła się dobrze z ozdobami, przeszkadzały jej.

Ale miała jeden skarb.

Skarb, który ukryła w szkatułce zaraz potem, gdy ją dostała. Przez całe lata jej nie otwierała właśnie dla­tego, że zawierała jedyną namacalną pamiątkę po tamtym lecie w Kotlasie. Pamiątkę po tym, co jesz­cze się w niej żarzyło. Co tak bardzo bolało.

Antonia otworzyła szkatułkę. Podeszła do stołu i usiadła na ławie. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa.

Przesunęła palcami po namalowanych kwiatach. Nie były to kwiaty, które można by odnaleźć na let­niej łące. Takie kwiaty mogły powstać tylko w wy­obraźni artysty. Były zbyt równe, o zbyt idealnych kształtach jak na rzeczywiste. Natura nigdy nie stwa­rza rzeczy bez błędu. Czemu? To tajemnica Stwórcy.

Mimo to lubiła te malowidła. Pamięta chwilę, gdy wybrała właśnie tę szkatułkę spośród setek innych.

W Wielikim Ustiugu były cztery targowiska. Spra­wiały wrażenie, że to jest wielkie miasto, prawie jak Archangielsk. Obejrzeli stragany ze skrzyniami na wszystkich targowiskach. Dwa razy. Ojciec zaczynał już tracić cierpliwość. Ale ona musiała obejrzeć wszystkie. I to dokładnie.

Antonia zdawała sobie sprawę, że ojciec nieczęsto ofiarowywał takie prezenty.

Wybrała szkatułkę z czerwonymi i niebieskimi kwiatami. Z odblaskiem złota na listkach.

Wielikij Ustiug słynął z malowania na drewnie na całą Rosję.

Antonia oderwała wzrok od kwiatów.

W szkatułce ukrywała swój jedyny skarb.

Wypłowiałą, tkaną tasiemkę, którą Grigorij wiązał włosy, zanim dała mu pleciony rzemyk.

Antonia zamrugała, by odgonić łzy.

Dawno nie widziała tej tasiemki. Wyjęła ją ostroż­nie i przyłożyła do policzka. Przez moment niemal czuła zapach drzew i rzeki.

Suchona. Brzeg Suchony - mech i sięgające ziemi gałęzie. Ich gorące pieszczoty ukryte przed niepowo­łanymi oczami.

Wspomnienie ogarnęło ją tak silnie, że nie mogła po­wstrzymać łez. Popłynęły strużkami po jej policzkach.

Nie ocierała ich.

Przewiązała się tasiemką Grigorija w pasie.

Potem już tylko czekała.

Nadeszli cicho jak podmuch nocnego wiatru.

Antonia usłyszała ich, mimo to zmusiła się do sie­dzenia.

Lampę miała zgaszoną, płonął jedynie ogień na pa­lenisku. Nikt nie mógł zauważyć, że ta noc różni się od innych.

Chłopak wszedł pierwszy. Ubrany był tak samo jak poprzednio. Uśmiechnął się do niej blado i wpro­wadził tego drugiego.

Antonia wstała.

Nie mogła dłużej siedzieć.

On potrzebował pomocy.

Potrzebował jej pomocy.

Jedno udo miał obandażowane. Bandaże przesiąkły krwią. Antonia zdążyła zauważyć, że z trudem staje na tej nodze.

Jej spódnica tylko zafurkotała, gdy podbiegła do przybyszów. Już była koło Grigorija. Objęła go w pa­sie i podparła z drugiej strony.

Jego twarz odwróciła się ku niej jakby pytająco, jakby nie był pewien, czy Tonią tu jest.

Szorstka dłoń pogładziła przez moment jej poli­czek.

Weszli do środka. Chłopak zamknął drzwi.

Podprowadzili go do ławy. Usiadł ciężko.

Antonia musiała go puścić. Zrobiła to z niechęcią. Pozostało jej uczucie pustki.

- To już tyle lat, Antonetto - odezwał się jakże zna­jomym głosem.

Opadła na kolana obok niego. Przyłożyła policzek do jego zdrowej nogi. Uścisnęła dłoń.

Nawet nie chciała ukrywać, że płacze.

Gładził ją po włosach. Ale nic więcej nie mówił. Tylko gładził ją po włosach.

Ktoś odchrząknął przy drzwiach. Chłopak stał tam nadal, jakby chciał rozpłynąć się w mroku.

- Będziesz mogła wytłumaczyć jednego konia wię­cej w stajni? - spytał. - Nie chcemy, byś się niepo­trzebnie narażała. Nikt nie powinien zadawać pytań.

Tonią oderwała się od Grigorija.

Z trudem odwróciła się od niego plecami.

Udało jej się nieco uporządkować swoje uczucia, uspokoić się. Stać się ponownie tą Antonią, która da­wała sobie ze wszystkim radę. Która umiała wszyst­ko usprawiedliwić.

Zdjęła klucz z półki.

Ten sam stajenny, który zameldował o zepsutym zamku, przyniósł jej wczoraj klucz do nowego.

Wręczyła go chłopakowi.

- Nie warto, byś znów się włamywał - rzuciła żar­tobliwie.

Odpowiedział jej szybkim, niepewnym uśmie­chem. Tonią nie przypuszczała, że on kiedykolwiek okaże jakiś znak słabości, delikatności uczuć. Mimo swego młodego wieku wydawał się pewny siebie i obojętny.

- Mogę przespać się w stajni? Chyba żaden z two­ich ludzi tam nie nocuje?

Potrząsnęła głową.

- Może mógłbym uchodzić za nowego woźnicę? Zastanowiła się.

- Nie potrzebujemy nowych - stwierdziła w koń­cu. Kusiło ją, by się zgodzić, ale to nie była zabawa.

Tu chodziło o życie.

Musiała umieć wytłumaczyć zmiany jak najbar­dziej przekonująco.

- Muszę się przespać - mówił chłopak. - Pojedzie­my dalej. Nie zostaniemy długo, tylko tyle, ile on po­trzebuje na odpoczynek. I ja na sen.

Antonia zastanowiła się. Dobrze się zastanowiła. Nie mogła wciągać w to Raiji. Nie mogła narażać Olega i Jewgienija.

Był tylko jeden ktoś, na kim mogła polegać i kto nie bał się niebezpieczeństw.

- Wprowadź konia i daj mu siana - powiedziała. - Jego pojawienie się potrafię wytłumaczyć. Ale ty nie możesz tu zostać. Moi ludzie cię odkryją. Nie chcę ich narażać. To nie byłoby uczciwe.

Zamilkła. Popatrzyła chłopakowi w oczy. Starała się nie pamiętać o obecności Grigorija.

- Mam przyjaciela, u którego możesz przenocować. Zgodzi się, gdy powiesz, że przychodzisz ode mnie. Umie dotrzymywać tajemnicy.

- Czy możesz go w to wciągnąć?

- Potrzebujesz snu, prawda? Musisz się ukryć. A na nim można polegać. On zrozumie, nawet nie trzeba mu nic tłumaczyć. To zależy od ciebie. Jeżeli pozdro­wisz go ode mnie i poprosisz o nocleg, zrobi to i tak.

Chłopak pokiwał głową.

- Powiedz mi, gdzie on mieszka. Antonia opisała mu drogę do domu Wasilija.

- Zatrzymam klucz - rzucił jeszcze chłopak. - Mo­że będę go potrzebował.

Antonia pokiwała głową. Zaschło jej w ustach. Nie odważyła się spojrzeć na Grigorija. Bała się pomyśleć, ja­kie mógł wyciągnąć wnioski o niej. O dorosłej Antonii.

Bała się, że może się na niej zawiódł.

- W razie czego powiem, że go zapodziałam. Zamknęła za chłopakiem drzwi na zasuwę. Stanęła oparta plecami o drzwi. Potrzebowała oparcia. Potrzebowała chwili w mroku, żeby on nie zauważył, jakie uczucia malują się na jej twarzy. Za­wsze wiedziała, że są widoczne. Poza tym istnieli ta­cy, wobec których nie umiała niczego udawać.

Tacy jak Grigiorij.

Przełykała ślinę, lecz nie umiała znaleźć słów, by mu przekazać swoją radość, że go widzi. Jakie słowa byłyby zdolne przerzucić most nad tymi czternasto­ma latami rozłąki?

- Nie stój tam - poprosił. - Nie chowaj się przede mną, Antonio! Usiądź koło mnie! Pozwól mi się do­tknąć...

Oparła się dłońmi o gładkie drewno drzwi.

Podeszła do niego.

Jego twarz zwrócona była do niej, usta półotwar­te. Wydawało się, że chłonął ją całym sobą, wszystki­mi zmysłami.

Przechodząc koło niego, otarła się o jego kolana. Poczuła mrowienie w ciele.

Czyżby była martwa przez te lata? Czy nic nie czu­ła, od kiedy skończyła piętnaście lat? Czy pożądanie, które ją ogarniało, było fałszywe? Czyżby zapomnia­ła, czym jest prawdziwa namiętność?

Usiadła obok niego. Jego dłonie odnalazły jej i uści­snęły.

Zawsze miał dobre dłonie. Silne i dające poczucie bezpieczeństwa. Wiedziała o tym od tamtej chwili, gdy uczepiła się jednej z nich pośród spienionych wód Suchony. Tylko jego dłoń dzieliła ją wtedy od śmierci.

- Myślałam, że nie żyjesz - powiedziała, całując jego ręce. Zwróciła ku niemu twarz i wpatrzyła się w niego.

Postarzał się. Schudł. Nos, kości policzkowe, czo­ło wydawały się ostrzejsze, wystające. Policzki niemal zapadnięte.

Linia włosów podeszła w górę, tak jak sądziła. Wi­działa to u ojca Grigorija i przeczuwała, że i on taki się stanie. Ale włosy miał długie i falujące.

Nadal nosił je zebrane na karku.

Nie odważyła się spytać, czy wiąże je jej rzemy­kiem. Sama zobaczy, gdy się odwróci.

- Myślałam, że nie żyjesz - powtórzyła cicho. Wzmocnił uścisk dłoni.

- Dla większości ludzi byłem umarły - rzucił przez zaciśnięte zęby. Pochylił kark. Unikał jej wzroku.

- Przyjechałam następnego lata - mówiła Antonia.

Myślami przeniosła się do tamtego czasu i nie czuła już bólu, wspominając go.

Nie była wtedy dzieckiem.

Uczucie, które się tamtego lata zrodziło między ni­mi, było mocne i szczere.

Chciała, żeby to wiedział. Pragnęła, by zrozumiał, że był kimś więcej niż obiektem jej szczenięcej miło­ści. Była wtedy świadoma swoich uczuć, na tyle do­rosła, by mocno kochać.

- Odstraszyłam wszystkich zalotników. Potem wy­płakałam i wykrzyczałam sobie pozwolenie na wy­jazd do Kotłasu. Wreszcie pozwolono mi. Ale ciebie nie spotkałam. Wszyscy mówili, że umarłeś. Znala­złam twoją rodzinę. Twoja matka powiedziała mi, że nie żyjesz. Że nie powinnam o tobie nawet myśleć. Ze nie jesteś tego wart... Wszyscy powtarzali mi to sa­mo. A ja miałam tylko szesnaście lat...

Pokiwał głową, nie patrząc na nią. Antonia uzna­ła, że jemu te wspomnienia też sprawiały ból.

- Czasami, Antonio, gorzko żałuję wyboru, które­go wtedy dokonałem - wyznał z trudem. - Może nie rozumiałem, jaką wartość ma rodzina. Kobieta, któ­rą się kocha. Dziecięcy śmiech. Później nie miałem drogi odwrotu. Nie mogłem zawrócić i powiedzieć, że żałuję. Że nie wiedziałem, że to tak pójdzie. To by­ło niemożliwe. Nie mogłem też pojechać do Archan­gielska, zapukać do twoich drzwi i poprosić twojego ojca o twoją rękę. Zerwałem wszystkie więzy, gdy do­konałem tamtego wyboru, Antonetto. Oni mieli ra­cję, gdy mówili ci, że ja nie żyję...

- Co takiego zrobiłeś? - spytała. - Jak żyłeś przez te wszystkie lata?

- W ciągłej ucieczce - odparł. - Uciekliśmy na po­łudnie. Rozproszyliśmy się. Niektórzy założyli rodzi­ny, zaczęli nowe życie. Nawet ja przez jakiś czas uprawiałem kawałek ziemi. Ale miałem wiatr we krwi. Starałem się być dobrym rolnikiem. Mogłem tam pozostać, ożenić się... Ale to nie miało sensu.

Grigorij westchnął. Przez moment odwrócił ku Antonii twarz, ale nie spojrzał jej w oczy. Widać nie chciał się odsłonić. Nawet przed nią.

Trochę ją to zabolało, ale nadal trzymała jego dło­nie w swoich.

- Opuściłem ziemię, dom. Nie pozostawiłem żad­nego długu. Nikt nie prosił, bym został...

Wzruszył ramionami na swój sposób.

- Polowałem. Łowiłem ryby. Żyłem w lesie, sprze­dawałem futra Pracowałem przy wyrębie lasu. Spo­tkałem inne niespokojne dusze. Razem wędrowali­śmy tu i tam. Ujeżdżałem konie, dobrze mi to szło. Wtedy poznałem Anastasa.

Antonia po chwili zrozumiała, że Grigorij mówi o swoim młodym towarzyszu.

- Anastas urodził się w bogactwie, w rodzinie ho­dowcy koni. Niestety, jego ojciec zadarł z jednym z ministrów cara Piotra Wielkiego. Wyszperano jakiś jego stary dług i zażądano uregulowania go z dnia na dzień. W pewien sposób to uczynił. Zastrzelił się. Ma­jątek przeszedł na spłatę długu. Anastas i ja zabrali­śmy najlepsze konie i uciekliśmy. To było pięć lat te­mu. On miał wtedy trzynaście lat. Od tamtego czasu żyjemy nieco na pograniczu prawa - stwierdził Gri­gorij z krzywym uśmiechem, który Antonia tak do­brze pamiętała. Wyglądał zupełnie jak kiedyś...

- Nie zrobiliśmy nic poważnego - tłumaczył dalej. - Żyliśmy z dnia na dzień. Wędrowaliśmy z miejsca na miejsce. Pracowaliśmy przy koniach, gdzie mogliśmy. Sprzedawaliśmy futra i rąbaliśmy drzewa. No i zabie­raliśmy trochę tym, którzy mieli dużo. Dzieliliśmy się z tymi, którzy mieli za mało. Bardzo wielu ludzi stra­ciło wszystko, bo nie mogli zapłacić podatków. Ocali­liśmy kilka domów. Ocaliliśmy siebie. - Zamilkł na dłuższą chwilę, po czym powiedział: - Najbardziej ża­łuję, że nie mogłem pomóc tym, którym przede wszyst­kim powinienem. Mojej rodzinie. Trudno mi znieść, że to ja spowodowałem ich nieszczęście.

- Dlaczego was teraz ścigają?

- Starłem się z jednym z moich ludzi - westchnął. - Z moich stron. Był ze mną od samego początku... Po­szedł do popa i wszystko mu opowiedział. A droga między popem a ludźmi gubernatora jest krótka! Od razu dla nich zmartwychwstałem. Oni aż za dobrze pa­miętają nasz bunt. Od tego czasu było kilka mniej­szych. Żaden z nich nie ucieszył cara ani carycy...

Zaśmiał się niewesoło.

- Kilka tygodni temu niemal nas dostali. Podzieli­liśmy się na małe grupki i rozproszyliśmy. Teraz ja opóźniam wszystkich. Postrzelono mnie. Chyba wda­ło mi się zakażenie. Nie mogę stracić nogi! Kiedyś do­stałem w głowę i straciłem już wiele...

- Obejrzę ranę - rzuciła Tonią. - Jeżeli noga na­prawdę wygląda źle... znam kogoś, kto może będzie mógł ją uratować.

Grigorij oparł się o ścianę, wyraźnie odprężony.

- Jestem tak koszmarnie zmęczony - powiedział. - Jestem wyczerpany, Toniu. Nie mogę znieść myśli, że ich opóźniam. Że ja, przywódca, jestem dla nich cię­żarem! Póki co nie mogę przekazać władzy Anastasowi. Jest jeszcze zbyt młody. To bystry chłopak, ale mu­si się jeszcze sporo nauczyć, zanim wtopi się w las. On też jest wyjęty spod prawa. Nie może wrócić do spo­łeczeństwa, nawet jeśli udowodni swoje prawo do ty­tułu czy nazwiska. To już nie ma znaczenia. Jesteśmy zbieraniną umarłych. I nie możemy zaznać spokoju. Zaśmiał się ponuro.

- Nie powinienem cię w to wciągać, Antonetto. Ale na nikim tutaj nie mogłem polegać. Nie znałem niko­go, kogo nie dałoby się ze mną powiązać. Dziewczyn­ki, z którą tańczyłem pół życia temu, nikt nie pamię­ta. Nikt nie zna łączących nas więzów, Antonetto.

Milczała. On przywołał przeszłość jeszcze bliżej. Zrozumiała, że tak naprawdę nigdy nie była wol­na. Zawsze istniały więzi pomiędzy nią a Grigorijem.

- Zostaniesz tu, aż będziesz mógł chodzić, Grigo­rij - rzekła. - Ukryję cię. Wszystko się uda, jeśli się tego chce. Raija wyleczy twoją ranę. Ona wiele umie!

Antonia mówiła coraz szybciej, problemy wydawa­ły się coraz mniejsze. Poprosi Raiję o pomoc. Zrobi to dla niego.

- A czy ona umie przywracać wzrok? - spytał Gri­gorij cicho.

Przez dłuższą chwilę Antonia nie rozumiała jego pyta­nia. Wreszcie spojrzała mu w twarz. Odwrócił ją ku niej.

Miał szeroko otwarte oczy.

Jedno było jaśniejsze niż pamiętała, drugie takie sa­mo jak dawniej.

Ale on nie skupiał spojrzenia. Jego wzrok prześliz­giwał się po niej.

Uśmiechnął się smutno. Skrzywił się w grymasie; to miał być znak, że już się pogodził ze swym kalectwem.

Umiał z nim żyć.

- W czasie buntu dostałem w głowę i straciłem wzrok w lewym oku - powiedział. - Ale dawałem so­bie radę. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Dwa tygodnie temu, gdy nas otoczyli, postrzelili mnie w udo. Spadając z konia, uderzyłem o korzeń drzewa. Gdy się ocknąłem, wokół mnie panowała ciemność. Czasem udaje mi się dostrzec słońce, gdy mocno świeci. Pochodnię, gdy ją trzymają tuż przed moimi oczami. Ale poza tym ciemność. Nie widzę cię, Antonetto. Nie sądziłem, że może być coś gor­szego od śmierci, ale teraz wiem. Oddałbym życie, by móc cię zobaczyć!

Antonia zarzuciła mu ręce na szyję, a on objął ją mocno.

Nie mogła go puścić.

8

Wasilij sądził, że pukanie jest częścią jego snu. Od­wrócił się na drugi bok, zamierzając spać nadal. Jed­nak pukanie nie ustało. Usłyszał, jak ktoś przyzywa go po imieniu.

Zerwał się na nogi. Zaspany, przeklinał tego, kto go budzi o tak nieprzyzwoitej porze. Nadal trwała noc, czuł to po sobie. Nigdy nie zasłaniał okien, wi­dział więc, że ciemność jeszcze długo miała trwać.

- Kto tam, u diabła? - spytał gniewnie, otwierając drzwi. - Kim żesz ty jesteś? - dodał, widząc chłopa­ka za drzwiami.

- Przysyła mnie Antonia - odparł przybysz. Wasilij drgnął i wpuścił go do środka. Zmierzył młodego spojrzeniem. Nie przypominał sobie, by go wcześniej widział.

Przyszły mu do głowy słowa Jewgienija. Że Anto­nia wydawała się tak... nieobecna duchem. I że ktoś wyłamał zamek do stajni. Pomyśleli z Jewgienijem to samo, ale żaden z nich nie zdradził się ze swoimi przypuszczeniami.

- Nie przybywasz przypadkiem z głębi kraju? Z okolic Wielikiego Ustiuga?

Chłopak nawet nie mrugnął okiem.

- Tak, pochodzę z głębi kraju, ale bardziej z połu­dnia. Potrzebuję noclegu na jedną noc. Może na dwie.

Antonia nie mogła. Ma dziecko. Powiedziała, że trud­no byłoby mnie ukryć. Zaproponowała, bym udał się do ciebie, pozdrowił cię od niej i poprosił o nocleg. Wasilij obserwował przybysza. Był tylko chłopakiem, ale tak pewnym siebie, że Wasilija aż przeszył dreszcz. Wydawało się, że obcy jakby wywodził się z panujących, był kimś, dla kogo nie ma rzeczy niemożliwych.

- A więc to nie ciebie szuka gubernator? - spytał Wasilij.

- Mam na imię Anastas - odparł chłopak. Usiadł, zapytawszy uprzednio, czy może.

Żaden ze znajomych Wasilija by tego nie zrobił.

- Nie pochodzę z Wielikiego Ustiuga - dodał - ale sądzę, że ludzie gubernatora ze mną też chętnie ucię­liby sobie pogawędkę.

- Naprawdę przysyła cię Tonią? Nie zmyślasz? Skąd ją znasz?

- Czy Antonia naprawdę ci wierzy? - spytał chło­pak poważnie i czujnie. - Widziałem cię, jak od niej wychodziłeś wczoraj w nocy. To niekoniecznie ozna­cza wiele. Ona ma do ciebie zaufanie?

Wasilij zaklął siarczyście. Usiadł ciężko. Poczuł skrępowanie przed tym gołowąsem. W dodatku prze­pytał się i wiedział, kogo szukali ludzie gubernatora. Wiedział, kim jest człowiek z Wielikiego Ustiuga.

- Sama cię tu przysłała, prawda? - Wasilij nie zna­lazł innej odpowiedzi.

Nadal nie rozumiał, dlaczego Tonią sama nie ukry­ła chłopaka u siebie. Przecież miała wolny pokoik za kuchnią. Dziwne, że skierowała go do niego.

- Człowiek z Wielikiego Ustiuga ją znał - rzucił Anastas.

- On u niej jest? - spytał Wasilij czujnie. Chłopak nie odpowiedział.

- Skąd, u diabła, ona go zna? - niemal wykrzyknął Wasilij. - Czy nie rozumie, że to jest niebezpieczne?

Anastas nie odpowiedział. Siedział z poważną mi­ną naprzeciwko Wasilija.

- Mogę tu zostać? Będziesz milczał? Gubernator na pewno wyznaczył nagrodę za nasze głowy. Mógłbyś zarobić pieniądze...

- I narazić ją?!

Anastas domyślał się, że Wasilij nie zareaguje ina­czej. I że Antonia to wiedziała. Nie w ciemię bita ta Antonetta Grigorija...

- Możesz tu zostać - oznajmił Wasilij.

Zrozumiał, dlaczego Tonią prosiła Jewgienija o kil­ka dni samotności. Ale to nie mogło być tylko dla przy­gody. Nawet ona nie mogła tego robić dla przygody.

- Chodzi o chłopski bunt w okolicach Suchony? - spytał jeszcze. - Ciebie pewnie jeszcze nie było na świecie...

Anastas zdjął kurtkę. Uśmiechnął się. Jego twarz od razu zyskała na wyrazie. Gdy był poważny, była dziwnie nijaka i łatwa do zapomnienia, jakby był nie­widzialny. Nie było w niej niczego, co można zapa­miętać. Był na wskroś przeciętny.

- Tak, to był chłopski bunt - potwierdził. - W duchu Stieńki Razina. Niestety, nikt nie układa pieśni - o nim.

Najwyraźniej nie chciał zdradzić imienia przywódcy.

- Nie udało się. Zbyt wielu zginęło. On pewnie też powinien zginąć. Wtedy powstałyby o nim pieśni. Też stałby się bohaterem. Ale nie zginął. Dlatego ści­gają go. Jest wyjęty spod prawa.

- Ty nie brałeś udziału w buncie? Anastas potrząsnął głową.

- Tylko w drobnych kradzieżach. I w uczciwej pracy też. Podciągnął rękawy koszuli. Wasilij dostrzegł, że chłopak ma mięśnie na miejscu, a na dłoniach odci­ski. Najwidoczniej nie bał się pracy. Wasilij od razu poczuł się lepiej w jego towarzystwie. Łatwiej było mu go teraz zaakceptować.

Wystawił na stół chleb i masło, poszukał dzbanka z kwasem.

- Potem dam ci wódki - uśmiechnął się. Gość zaczął jeść. Pił prosto z dzbanka.

- Dlaczego przystałeś do tego człowieka? - spytał Wasilij. - Nie byłoby prościej żyć inaczej?

- Nie miałem dużego wyboru - odparł Anastas wy­mijająco. Nie lubił mówić o sobie. - Przyłączyłem się do niego, gdy miałem trzynaście lat. To było pięć lat temu. Podjąłem decyzję i zostałem z nim. Będę tak długo, jak to będzie trwało. Już wcześniej udawało mu się umknąć. Tym razem też powinno się udać. Im się znudzi pogoń. Przyczaimy się przez jakiś czas, a potem pokażemy się w całkiem innym miejscu.

Chłopak przeżuł i połknął kęs chleba.

- Nie byłoby lepiej, gdybyście ukryli się w lesie, z dala od ludzi?

Anastas pokiwał głową.

- Oczywiście, że tak.

- To dlaczego Archangielsk?

Chłopak przez chwilę jadł. Łamał chleb na kawał­ki i oszczędnie smarował masłem. Najwyraźniej przyzwyczajony był obywać się bez nadmiaru jedze­nia. Cenił każdy kęs, długo żuł.

- On jest ranny - powiedział w końcu. - Powinien odpocząć, dostać lepszą opiekę, niż ja mogę mu dać. Byliśmy zmuszeni iść do ludzi. I jemu przyszła na myśl jedyna osoba, na której mógł aż tak polegać.

- Skąd, u diabła, on zna Antonię? Cóż aż tak moc­no łączy ją z takim człowiekiem?

- On jest całkiem przeciętnym człowiekiem - tłu­maczył Anastas. - Nie różni się zbytnio od innych. Ale miał marzenie, które chciał urzeczywistnić. Mo­że niezbyt bezpieczne. Ale nie jest potworem. Za nic w świecie nie chce jej skrzywdzić. Nie przyszedłby do niej, gdyby nie szło o jego życie. Ktoś inny mo­dliłby się do Boga, inny do Matki Boskiej, a jeszcze inny do swojej kobiety... On miał ją.

Wasilij nadal nie bardzo rozumiał. Ale Antonia nie była zwyczajną kobietą. Nie siedziała całe swoje ży­cie w Archangielsku. Jeździła na południe kupować konie. Spotykała wielu ludzi. I wielu mężczyzn.

Może to nie było aż tak dziwne.

Potrząsnął głową.

Buntownik, którego poszukuje gubernator. Zło­dziej koni. Ktoś, kto miał na swym sumieniu tak wie­le przestępstw, kochał Antonię.

Przyszła mu na myśl Raija.

To mogło być możliwe.

Można nauczyć się żyć okruchami. Można żyć ma­rzeniem. Nawet cieniem marzenia.

To nie było niemożliwe.

- Jestem potwornie zmęczony - wyznał Anastas. - Gdzie mogę spać?

- W moim łóżku - wskazał Wasilij. Tylko zasłona oddzielała je od reszty pokoju. Dom był mały. Wasilij nie potrzebował większego. Nie miał rodziny.

- Mogę ci wierzyć, że na nas nie doniesiesz? - spy­tał jeszcze chłopak.

Wasilij pokiwał głową.

- Będę milczał. Też stoję po stronie biednych.

Szok nie trwał długo. Antonia nie pozwoliła na to. Nie miała czasu. Niedługo skończy się noc. Musi przenieść Grigorija do pokoiku. Jeszcze powinien coś zjeść. No i trzeba obejrzeć jego ranę...

Tak bardzo chciała z nim porozmawiać, tylko sie­dzieć i rozmawiać. Usłyszeć opowieść o tych latach leżących pomiędzy nimi. Opowiedzieć o swoich, je­śli będzie chciał.

- Głodny jesteś? - spytała cicho, gdy już udało jej się utrzymać swoje dłonie z dala od niego.

Pokiwał głową. Wystawiła na stół to, co przygoto­wała wcześniej. Objaśniła mu, co gdzie stoi. Pokroiła suszone mięso, soloną rybę, posmarowała mu chleb i położyła przed nim.

Niepewnie, ale znalazł wszystko. Najlepsze jedze­nie, jakie miała. Na później szykowała kawę.

Uśmiechnął się, gdy poczuł jej aromat.

- Zapach dobrobytu! - westchnął. - Twojemu mę­żowi chyba dobrze się powodzi.

Antonia drgnęła. Z ulgą uświadomiła sobie, że Gri­gorij tego nie widzi. Mimo wszystko wolała nie wspo­minać Olega.

- Tak - odparła. - Skąd wiesz?

- Ktoś przepytał się o ciebie. Masz niezłą opinię w okolicach Dwiny, wiesz? - zaśmiał się prowokująco.

Tonią nie pojmowała, jak on był w stanie się śmiać. Na jego miejscu chyba by nie potrafiła.

- Chcesz powiedzieć, że mam złą opinię - stwier­dziła sucho. - Pewnie tak. Za to Oleg jest dobrym człowiekiem.

- Nie słyszałem nic innego - odpowiedział. Jego twarz cały czas zwrócona była w stronę jej głosu. Jego oczy wyglądały tak zdrowo!

Antonia nie potrafiła uwierzyć, że nie widzą. To było niesprawiedliwe!

- Zawsze wiedziałem, że masz najgorętszą krew na północnym brzegu Dwiny. Nie przypuszczałem, że komuś uda się ciebie okiełznać. Byłaś jedynym źreba­kiem, którego nie można było ułożyć.

Uśmiechnął się swoim białym uśmiechem, który wymazał czternaście lat rozstania. Antonia wiedzia­ła, że zawsze go pamiętała. Kiedyś Grigorij może miał więcej nadziei w oczach. Ale zdecydowanie i siła by­ły te same. Teraz potrzebował odpoczynku, ale nie ustawał w walce. Wiedziała, że Grigorij nigdy się nie poddaje. Żyje pełnią każdej chwili. Każdy dzień prze­żywa tak, jakby był jego ostatnim.

Kusiło ją to.

- Masz dzieci? Antonia pokiwała głową.

- Ona ma cztery lata - odpowiedziała ciepłym głosem.

- Słyszę twój uśmiech - rzucił. - Jest równie ładna jak mama?

- Ładniejsza - odparła Antonia bez wahania. - Jest najpiękniejszym źrebaczkiem świata.

Po chwili milczenia spytała:

- A ty masz dzieci?

Pokręcił przecząco głową.

- Jak mogłem? Co miałem do zaofiarowania? Wy­jęty spod prawa nie może mieć rodziny. Tak zdecy­dowałem. Wiele o tym myślałem, Antonetto. Wtedy dokonałem wyboru. Odrzuciłem ciebie. Żadnej innej nie wyobrażałem sobie jako matki moich dzieci. A do ciebie wrócić nie mogłem. Dlatego jestem sam.

Antonia czekała, aż woda się zagotuje. Mimo że stała blisko ognia, drżała. Dołożyła polano, choć i tak było gorąco. Przygotowała kawę. Nalała do kubka i postawiła przed nim. Nalała i sobie. Oparzyła się, próbując ją od razu pić.

- Nadal nie umiesz czekać, prawda? - stwierdził Grigorij. - Wtedy też nie umiałaś. Dla ciebie wszyst­ko musi się dziać od razu.

- Z pewnych rzeczy się nie wyrasta - odpowiedzia­ła. - Dokąd jedziecie potem?

- Na wschód. Już kiedyś tam byliśmy. Było wtedy spokojniej niż teraz. Może pojedziemy jeszcze dalej, za Ural. Powiadają, że hodują tam piękne konie.

- Masz więcej ludzi poza Anastasem?

- Coraz mniej - odrzekł i łyknął gorącej kawy. Aż westchnął z zadowolenia. - Jest nas około dwudzie­stu. Rok temu - pięćdziesięciu. Wielu straciliśmy. A jeden z naszych nas zdradził. Nadal czuję, że to moja wina. Czasem zdarza się, że chcę po prostu się oddać w ręce żołnierzy, aby uwolnić swych towarzy­szy. Poradziliby sobie. Teraz jestem dla nich cięża­rem. I całkowicie zależę od Anastasa. Nigdy nie mu­siałem tak bardzo na kimś polegać. Chłopak jest dla mnie jak syn. Jest tym dzieckiem, którego nigdy nie miałem. Ale istnieją granice. Ile można wymagać nawet od syna? W ostateczności on musi wybrać siebie. A ja muszę poradzić sobie sam.

- Powinieneś był znaleźć sobie kobietę - powie­działa Antonia z przekonaniem. Wszystko inne było­by lepsze niż świadomość, że jest tak bezradny. Za­wsze taki silny, pełen chęci do działania... Grigorij nie wiedział, jak ma żyć jako człowiek zależny od innych. Nie będzie to dla niego proste.

Szkoda, że się nie ożenił.

- Były kobiety, oczywiście - rzucił Grigorij z nutą pogardy do siebie. - To oczywiste. Nigdy nie było o nie trudno. Nie przechwalam się teraz dlatego, że słyszałem plotki o tobie i że nie chcę być gorszy. By­ło wiele kobiet. Ale żadna z nich nie wytrzymała po­równania z tobą. I żadnej nie mogłem zaproponować takiego życia. Życia poza prawem. Do tego potrzeb­ne jest mocne uczucie, coś więcej niż przelotne zako­chanie. A ja nigdy nie miałem czasu na to, by kogoś lepiej poznać.

Jego wyznanie poruszyło ją do głębi. Nikt nie umiał mówić o swoich uczuciach jak ten mężczyzna. Mało którego - jeżeli w ogóle kogoś - mogła z nim porównać. Przeszłość potrafiła być biczem, przekleń­stwem. Powinno się móc zapomnieć całą przeszłość jak Raija i zacząć na nowo bez żadnych wspomnień.

- Jak tam twoja rana? - szybko zmieniła temat. Ze­rwała się na nogi, zostawiając letnią kawę w do połowy opróżnionym kubku. - Powinnam ją umyć, na nowo zawinąć. Nie możesz mieć tego starego opatrunku, bo będzie gorzej!

Podniósł się, wspierając na zdrowej nodze. Rozpiął spodnie, uśmiechając się krzywo.

- Widziałaś mnie już wcześniej - powiedział. - To nie czas na wstyd, prawda?

Antonia pokręciła głową.

Zrzucił buty, a Tonią ściągnęła z niego spodnie.

- Ależ cię postrzelono!

Pokiwał głową. Skrzywił się, gdy ucisnęła opuch­niętą okolicę rany. Wypłynęła z niej gęsta, czerwono - żółta ciecz.

- Chłopaki wycięli kulę - odparł. - Nawet ją za­chowałem. Ale powinni pewnie być ostrożniejsi, bo potem się pogorszyło. Chyba pożałowali spirytusu i wlali więcej w siebie niż na ranę.

Chyba miał rację. Noga wyglądała brzydko. Mało co Tonie brzydziło, ale z trudem mogła patrzeć na je­go ranę. Może tym bardziej, że chodziło o niego.

Raija zatrzymała krwotok Jewgienija. Przyłożyła ręce w miejsce jego oderwanego ramienia.

Ale Antonia nie była Raiją. Nie miała nawet śladu jej niezwykłych mocy.

- Trzeba ją oczyścić - rzuciła. - Mam kilka butelek wódki. Powinieneś pewnie jedną wypić, żebyś to zniósł. Kogoś mógłby zdziwić dobiegający stąd krzyk...

- Zniosę wszystko! - zapewnił ją. - Rób to, co uwa­żasz. Wiem przecież, że mnie nie uśmiercisz...

Poczekała, aż Grigorij skończy jeść. Pomogła mu przejść do pokoiku w głębi.

- Jeżeli zemdlejesz, nie zawlokę cię tu sama - po­wiedziała.

Pokiwał głową, dotykając delikatnie dłonią jej lo­ków.

- Zawsze byłaś rozsądna - stwierdził czule. Antonia już przygotowała bandaże. Zrobiła je, porwawszy na pasy znoszone koszule Olega. Anastas powiedział przecież, że Grigorij jest ranny.

Zagrzała wodę. Umyła mu twarz i dłonie. Potem zaczęła obmywać skórę wokół rany.

Wyraźnie było widać, że sprawia mu to nieznośny ból. Jednak zacisnął zęby i żaden dźwięk spomiędzy nich się nie przedostał.

Antonia zastanowiła się w przebłysku myśli, ile bó­lu on zniósł w życiu, by móc znieść ten. Ona pewnie by już dawno zemdlała. Ale nie może porównywać siebie z nim. Ich koleje losu rozdzieliły się tam w Kotłasie czternaście lat temu. Drogi poprowadziły ich w różnych kierunkach.

Tonią nigdy nie musiała przeżywać takiego bólu.

- Muszę opłukać ranę wódką - powiedziała. Była spo­cona i miała łzy w oczach. - Będzie straszliwie bolało.

- Na szczęście nie ciebie - wyszeptał. Antonia nie odpowiedziała. Chyba wiedział, że nie mówi prawdy. Ją też będzie bolało! Powinien to wie­dzieć. Na tyle powinien ją rozumieć.

- Może najpierw wypal to solą lub ogniem - wy­krztusił.

- Sól na rozjątrzoną ranę! - Antonię przeszył dreszcz na samą myśl. - Nie zrobię ci tego, Grigorij!

- To oczyszcza. Z trudem przełknęła ślinę i zacisnęła zęby.

- Nie posypię ci solą rany, Grigorij. Już wolę ją przypiec.

Antonia wiedziała, że na pewno i tego nie woli, ale pomyślała, że ból pewnie potrwa krócej.

Myśli jej uciekły do piętnastoletniej dziewczyny imieniem Tonią. Tamta za nic by pewnie wtedy nie uwierzyła, że będzie przypalać skórę mężczyźnie, którego kocha nad życie.

- Weź mój nóż. Odruchowo poszukał ręką przy biodrze, ale nóż pozostał przy spodniach, razem z pasem.

Antonia odnalazła go i wyciągnęła z pochwy. Roz­grzała w palenisku i szybko, by nie wystygł, przeniosła z powrotem. Przycisnęła ostrze do rany. Zasyczało. Nie mogła na to patrzeć, zamknęła oczy i przycisnęła jesz­cze mocniej. Starała się nic nie słyszeć, ale i tak doszły ją stęknięcia bólu, które wyrywały się Grigorijowi. I czuła ten swąd...

Oderwała nóż i upuściła go na podłogę. Nie była w stanie już go nawet dotknąć.

- Zuch dziewczyna! - wyszeptał Grigorij. Twarz miał ściągniętą bólem. - Pospiesz się z wódką, zanim to minie. Gorzej niż teraz nie będzie...

Antonia umoczyła w trunku kawałek płótna i przycisnęła do spalonego miejsca. Moczyła nowe ka­wałki i przemywała skórę wokół rany.

Wyłączyła się na wszystko poza tą czynnością. Nie patrzyła nawet na twarz Grigorija. Nie słyszała ję­ków, które wydobywały się zza zaciśniętych zębów.

Dopiero gdy na nowo przewiązała ranę, padła obok niego. Drżała na całym ciele.

Gdy jego dłoń odszukała jej rękę, doszła powoli do siebie.

- Byłaś wspaniała - wyszeptał. Jeszcze nie mógł mówić normalnie. - Nikt nie zrobiłby tego lepiej. Czy zostało trochę wódki?

Sięgnęła po butelkę. Zanim mu ją podała, sama przełknęła kilka łyków. Czuła, jak wódka pali ją w gardle i układa się niespokojnie w żołądku. Ale po­trzebowała jakiegoś odurzenia po rym wszystkim.

Grigorij wypił resztę trunku.

Jego twarz skąpana była w pocie. Otarła mu ją dło­nią i odgarnęła na bok jego włosy. Robiła to z czuło­ścią. Nadal ledwo wierzyła, że to naprawdę on.

- Myślałam, że nie żyjesz - powiedziała cicho, z melancholią. - Dobry Boże, Grigorij, ja naprawdę myślałam, że nie żyjesz!

- Miałaś tak wierzyć - wyszeptał. - Tak było lepiej, Antonetto. Nic dobrego by ci ze mnie nie przyszło.

Odwrócił głowę i ujrzała rzemyk, którym miał związane włosy. Splecione dwa pasemka ciemnobrą­zowe i jedno czarne...

- Nadal nosisz ten rzemyk! - wyrwało się jej.

- Musiałem - odparł.

Te dwa zdania więcej im powiedziały niż cała do­tychczasowa rozmowa.

Przeniosła jego dłoń na swoją talię i położyła na tasiemce.

- Jak sądzisz, co to jest? - spytała. - Założyłam ją na dzisiaj. Chciałam się wystroić. Ciekawa byłam, czy ją zauważysz. A ty nie widzisz...

- To moja - uśmiechnął się. - A więc zachowałaś tę starą tasiemkę? - spytał z niedowierzaniem. - Na­prawdę ją zachowałaś?

- Była moim jedynym skarbem - wyznała. - Ale nie oglądałam jej przez wiele lat. Leżała schowana w tej szkatułce, którą tamtego lata dał mi ojciec. Nawet jej nie otwierałam. Nie miałam siły na wspomnienia.

- Zawsze go nosiłem - wyszeptał. Jego dłoń delikatnie dotknęła jej twarzy, przesuwała się ostrożnie, jakby ją oglądając opuszkami palców. Dotykał jej czule jak kochanek, który nigdy nie przestał kochać tej, którą stracił.

- Był najważniejszą rzeczą oprócz noża. Jedyną rzeczą, na której mi zależało.

Jego dłoń zatrzymała się na jej szyi.

- Jesteś piękna - wyszeptał, przytłoczony wzrusze­niem. - Wiedziałem już wtedy, że będziesz piękna...

Antonia przełknęła łzy.

- Zaraz pewnie zasnę - mówił dalej. - Mógłbym cię objąć i tak zasnąć? To nigdy nie było nam dane...

Pokiwała głową i przesunęła się w jego stronę. Ob­jęli się ramionami. Antonia leżała z szeroko otwarty­mi oczami, słuchając jego oddechu. Długo trwało, za­nim zasnął. Ale nic do niej nie mówił. A ona nie umia­ła znaleźć odpowiednich słów.

Tonią też usnęła. Nigdy wcześniej nie spali obok sie­bie. Nigdy wcześniej nie budziła się w jego ramionach. Nigdy nawet nie przypuszczali, że tak może być.

Olga długo spała tego ranka.

Tak długo, że Antonia obudziła się przed nią. Ostrożnie wysunęła się z objęć Grigorija. Zdążyła przygotować mu tacę z jedzeniem i piciem i posta­wić blisko posłania. Zamknęła drzwi pokoiku. Sprzątnęła po nocy i rozpaliła w palenisku. Nadal się żarzyło. Iskra potrafiła długo przeżyć, nie potrzebo­wała wiele.

Antonia zdążyła nawet zdjąć falbaniastą bluzkę i czerwoną spódnicę i założyć codzienną sukienkę. Uczesała się. Włosy związała tkaną tasiemką. Teraz zawsze tak będzie robić.

Grigorij spał pod jej dachem. Było jej niewygodnie, ale zasnęła w jego ramionach. Napełniało ją to niezwykłym spokojem i siłą, której nie umiała wytłu­maczyć. Gdy usłyszała, że Olga odzywa się w swoim łóżeczku, podeszła do niej z uśmiechem i otwartymi ramionami. Była całkiem inną mamą niż wczorajsze­go ranka.

Dopiero po chwili Antonia zrozumiała, co się z nią dzieje. Świadomość tego spadla na nią jak lawina.

W samym środku szaleństwa była po prostu szczęś­liwa.

9

Tego dnia Wasilij był niezwykle cichy. Jewgienij nie mógł nie zwrócić na to uwagi. Dzień był tak pięk­ny, że należało się tylko cieszyć. Ale w końcu Wasi­lij miał prawo do swoich trosk.

Jewgienij zajął się sprawami firmy.

Dopiero później zrozumiał dziwne zachowanie to­warzysza. Aż się wzdrygnął, gdy usłyszał jego pytanie:

- Chcę cię spytać, Jewgienij, czy nie miałbyś nic przeciwko temu, bym porozmawiał z twoją żoną.

Jewgienij zauważył, że Wasilij rzadko używa imie­nia Raiji. Domyślał się powodu, gdyż sam kiedyś to czuł. Jej imię było wtedy słowem tabu.

Słońce zajrzało przez nieco zakurzone okna i na­pełniło pomieszczenie miłym światłem. Ujawniło też jednak, że na półkach leży grubsza warstwa kurzu.

- Dlaczego miałbym mieć coś przeciwko? - spytał spokojnie. Nie mógł okazywać Wasilijowi, że boi się stracić żonę. Nie mógł się zdradzić, że w ogóle brał taką możliwość pod uwagę. To powinno wydawać się nierealne.

- Sądziłem, że masz na ten temat wyrobione zda­nie - odparł Wasilij. - Ale nie o to mi chodzi. Mar­twię się o Antonię. I mogę podzielić się tymi obawa­mi tylko z twoją żoną.

Najwyraźniej nawet samemu sobie nie chciał pozwolić zapomnieć, że Raija jest żoną Jewgienija.

Żaden kochanek nie posłużyłby się takim pretek­stem.

- Dobrze - powiedział Jewgienij. - Weź mego ko­nia. Ja pożyczę innego od Antonii, gdy będę jechał do domu. Chyba że już do tej pory wrócisz.

- Nie masz nic przeciwko temu? - powtórzył py­tanie Wasilij.

Jewgienij potrząsnął głową.

- Wierzę jej. Wierzę tobie. Ktoś o nieprawych za­miarach nie pytałby o pozwolenie. Jako kobieciarz z twoją reputacją nie zaszedłbyś w ten sposób daleko.

Wasilij zaśmiał się pod nosem.

- Chciałem tylko się upewnić - stwierdził. - Nie chciałbym, by ladzie mogli coś o niej gadać. Tak nie­wiele trzeba...

Raija siedziała przy krosnach. Była to jej ulubiona pora dnia. Michaił spał. Mogła wtedy robić to, na co akurat miała ochotę.

Dziś chciała tkać.

Mogła tkać i myśleć jednocześnie. Umiała tkać swoje myśli, wplatać je w kilimy w postaci niespoty­kanych nigdzie wzorów i kolorów, które tylko ona mogła zestawić razem.

Dziś myślała o Antonii.

I wybierała kolory szare i czerwone.

Czerwień mogła wytłumaczyć. Zawsze przycho­dziła jej na myśl, gdy myślała o Toni. Ale szary do przyjaciółki nie pasował. Nie rozumiała, dlaczego się wkradł w kilim.

Martwiła się o nią.

Słowa Toni, które przekazał jej Jewgienij, wcale jej nie uspokoiły.

Wręcz przeciwnie.

Przybycie Wasilija zaskoczyło ją. Siedziała z sza­rym kłębkiem wełny w dłoni i patrzyła na niespodzie­wanego gościa.

- Coś się stało Jewgienijowi? Wasilij potrząsnął głową, uśmiechając się krzywo, po swojemu. Odrzucił włosy z czoła. Objął ją spojrze­niem. Zmieszało ją to. Już dawno go nie widziała. Nie wiedziała, że jego obecność jeszcze na nią działa.

- Mogę usiąść? Skinęła głową. Wasilij przystawił krzesło do krosien. Spojrzał na jej pracę.

- To będzie ładne - stwierdził. Przesunął dłonią po niebieskim obszarze i dotarł do czerwonych pasm. - Na pewno nie do położenia na podłogę. I nie do przy­krycia łóżka. Jest zbyt ładne.

Podziękowała mu i dodała:

- Jewgienij wie, że tu jesteś?

- Pożyczył mi swego konia. Nabrał powietrza i pochylił się ku niej.

- Chodzi mi o Antonię. Raija spuściła wzrok. Ściskała kłębek szarej wełny.

Odszukała spojrzeniem czerwone fragmenty kilimu. Dziwne, że Wasilij przyjechał tu, by porozmawiać o Antonii właśnie teraz, gdy o niej myślała.

- Wiem, że powiedziała ci o sobie i o mnie... - przy­znał zakłopotany.

Raija spojrzała w jego niebieskozielone oczy. W pewnym oświetleniu wydawały się całkiem zielone. Teraz były bardziej niebieskie. Jak czerwcowe nie­bo w pogodny dzień.

- Niczego nie żałuję - dodał. - Zresztą to już skoń­czone. Dla żadnego z nas nie było dobre.

Raija potrząsnęła głową.

Lubiła go. Z całego serca chciałaby móc coś dla nie­go uczynić. Coś, co by sprawiło, by był szczęśliwy. Jednak nie mogła nic zrobić bez oszukiwania siebie.

- Czy Antonia kiedykolwiek wspominała ci o męż­czyźnie z Wielikiego Ustiuga? - spytał Wasilij bez zbędnych wstępów, patrząc na nią uważnie.

- To miejsce kojarzy mi się jedynie z moją skrzynią - uśmiechnęła się Raija. - Rozmawiałyśmy o niej kiedyś z Tonią. Ale nigdy nie wspominała o kimś stamtąd. Nig­dy nie mówiła, że tam była. Dlaczego pytasz?

Wasilij opowiedział. Także o chłopaku, którego zostawił śpiącego w swoim domu. Wszystko, co wie­dział o człowieku z Wielikiego Ustiuga.

- Nikt inny o tym nie wie?

- Chłopak jest u mnie. I na pewno nie pójdzie do gubernatora.

Wzruszył ramionami.

- Nie wiem, dlaczego, ale boję się o nią. Jest taka samotna...

Raija też o tym pomyślała. Wskazała mu na czer­wone fragmenty kilimu.

- To jest Tonią - powiedziała. Przesunęła palce na otaczające czerwień szare kolory. - Nie wiem, dlacze­go tak utkałam, Wasilij, ale nie mogłam inaczej. Samo przyszło, może dlatego, że myślałam o niej. Wiem, że coś jest nie tak, ale nie wiem, czy ona pragnie mojej pomocy.

Pokręciła głową.

- Byłabym spokojniejsza, gdyby opowiedziała mi o nim. Opowiadała mi przecież o wszystkim innym. Znam jej życie lepiej niż swoje własne... Przynajmniej tak sądziłam.

Zamilkła i spojrzała na Wasilija otwartym spojrze­niem.

- Co chcesz, bym zrobiła? Wzruszył ramionami, jak miał w zwyczaju. Ten gest był tak znany Raiji, że aż ją zakłuło w sercu. Ty­le było w tym mężczyźnie dobrego! Tyle czegoś, co sprawiało, że się uśmiechała, że nachodziły ją pogod­ne myśli. Ale dzieliło ich coś istotnego: ona widziała w nim tylko przyjaciela...

Jemu to nigdy nie wystarczy.

- Nie wiem - westchnął. - Boję się o nią. Czuję wo­bec niej coś w rodzaju odpowiedzialności...

Machnął ręką.

- Zwykle nie zamartwiam się o kobiety, z którymi, no... spałem. I wcale nie jestem zakochany w Antonii. Ale lubię ją, u licha! A ona, wydaje mi się, już od ja­kiegoś czasu traci grunt pod nogami. Boję się o nią.

Twarz Raiji przybrała czuły wyraz.

- Uważam, że bardziej przejmujesz się swoimi da­mami, niż chcesz przyznać, Wasilij. Nie żyjesz tak powierzchownie, jak chcesz udawać.

- Może widzisz to, czego nikt inny nie widzi - przy­znał. Nie chciał zgłębiać tematu. Nie chciał mówić o sobie, a zwłaszcza nie z nią. I nie teraz. Byłoby to nadużyciem zaufania, którym obdarzył go Jewgienij.

- Ten chłopak, który u ciebie jest...

- Anastas - rzucił Wasilij.

- Więc on mówi, że jego dowódca jest ranny? Wasilij pokiwał głową. Właśnie o to mu chodziło.

Tego oczekiwał po Raiji.

- Nazywa się Grigorij Jakowlewicz Antonów - po­wiedział. - Urodził się w tysiąc siedemset piętnastym. Nie wiem, kiedy poznał Antonię, ale z pewnością ko­chał ją od pierwszego spotkania.

- Można aż tak kochać? - spytała Raija w zadzi­wieniu. Zajrzała w głąb siebie. Wydało się jej, że otwiera się w niej widok na coś wspaniałego i cudow­nego, coś na wpół zapomnianego, delikatnego i zara­zem gwałtownego. Trudno jej było to opisać, zresztą nie zdążyła. Ten moment minął. Znów widziała przed sobą czarną ścianę. Twardą, nieprzeniknioną, czarną ścianę... - Może - zastanawiała się - może takie uczu­cie naprawdę długo trwa. Może chwilami przesłania­ją je inne sprawy, ale ono przeżywa. Wychodzi z cie­nia bez szwanku i znów jest piękne, promieniejące...

- A może wtedy jest już za późno - rzucił Wasilij ostro.

Raija powróciła do rzeczywistości. Wydawało jej się, że była blisko pochwycenia czegoś, czegoś nieja­snego, co nosiła w sobie. Czegoś ważnego. Ale ta chwila minęła jak spadająca gwiazda.

To było bolesne. Sprawiło, że czuła się pusta. Po­cieszała się jedynie, że ta ściana w jej duszy nie jest tak całkiem nie do pokonania. Może pewnego dnia uda jej się ją rozbić.

Tego dnia będzie na tyle silna, by stanąć twarzą w twarz z przeszłością.

Raija wiedziała z całą pewnością, że ten nieznany mężczyzna nadal zajmował miejsce w sercu Antonii.

Wiedziała, że jest częścią pamięci przyjaciółki. Tonią z pewnością opowiedziałaby jej o nim, gdyby nie przywoływał wspomnienia czegoś niezwykle osobi­stego, o czym trudno mówić.

- Powinnam już dawno to zauważyć - powiedzia­ła Raija. Poniewczasie zawsze się żałuje... - Powinnam była poruszyć niebo i ziemię, by Oleg tym razem po­został na lądzie.

- To nie chodziło tylko o ten rejs - powiedział Wa­silij cicho. - To dotyczyło wszystkich rejsów. O tym też wiedziałaś, prawda?

Raija pokiwała głową. Wiedziała.

Tonią nie była stworzona do ciągłego przebywania w czterech ścianach domu.

Ludzie mogli nazywać ją złą gospodynią. Mogli mówić, że Oleg Jurków wybrał sobie złą żonę. Że jest złą matką.

Ale jej nie rozumieli.

Ona powinna stać u boku kogoś, kto by był jej równy. Kto znałby jej niepokój i go rozumiał. Kto umiałby go respektować i kto trwałby przy niej.

Tonią nie była stworzona do życia w zamknięciu. Po­winna móc galopować konno, z włosami powiewający­mi za nią chmurą, z niebem zamiast dachu nad głową.

I mieć kogoś, kto dzieliłby z nią takie życie.

- Lepiej by było, gdyby popłynęła z Olegiem - za­uważył Wasilij. Był zmęczony. Oparł łokcie o kola­na. Spojrzał na swoje zakurzone buty. Zniszczyły się. Powinien szybko posmarować je tłuszczem, by znów były błyszczące i ciepłe. Buty, o które się nie dba, sta­ją się zimne.

Zupełnie jak ludzie...

- Wielu pryncypałów bierze ze sobą w rejs żony i rodziny...

- Antonia nie chciała narażać Olgi na takie trudy - powiedziała Raija cicho. - Zajrzę do niej - zapewniła - jak tylko Jewgienij wróci. Misza za bardzo by się roz­ochocił tak późną wycieczką do miasta. Nie zagnałabym go potem do łóżka. My, kobiety, musimy pamiętać o wielu sprawach...

Policzek Wasilija zadrgał nerwowo. Tyle było ob­szarów jej życia, do których nie miał prawa nawet za­glądać. Chyba to i lepiej. Ale świadomość ich istnie­nia bolała.

- Może poczekam w stajni - rzucił od niechcenia. - Wtedy mi o tym opowiesz. Później.

- Czy to rozsądne? - spytała. Teraz nie mówiła o Antonii. Miała na myśli ich dwoje. Ich przyjaźń, która była delikatna i ważna dla niej. Której jednak nie należało narażać. Łatwo mogłaby pęknąć. Była jak cienkie szkło - piękne, jeśli jest odpowiednio trakto­wane. Gdyby je upuścić, stałoby się tylko odłamka­mi bez wartości.

Jej pytanie ubodło Wasilija. Usta zacisnął w wąską kreskę, nozdrza mu zadrgały. Ściągnął brwi.

- Nie miałem tego na myśli, Raiju.

Wymawiał jej imię inaczej niż Jewgienij. Nawet te­raz, gdy go uraziła, wypowiedział je miękko, delikat­nie, jakby zdmuchiwał puch z dmuchawca.

- Nie chciałem tego w ogóle poruszać. Nigdy bym do tego nie wrócił. Powinnaś wiedzieć. Jeżeli nadal bym sądził, że mogę coś u ciebie osiągnąć, nazwał­bym sam siebie głupcem i wyniósł się, gdzie oczy po­niosą. Wolałbym to, niż cię zranić. Czyżbyś nie rozumiała? Nie oceniaj mnie tak nisko! Czy uważasz, że nie potrafię zapanować nad własnym pożądaniem? Zamilkł, a po dłuższej chwili mruknął:

- Chyba powiedziałem za dużo.

- Wybacz mi - szepnęła Raija. - Czuję się głupio. Je­stem bezgranicznie zarozumiała. Ale nigdy nie ukrywa­łeś, że... o mnie myślisz. Tonią też mi to powiedziała.

- Nie miała prawa!

- Naprawdę nie chciałam cię urazić - zapewniła Raija, dotykając jego kolana przepraszającym gestem. - Na­prawdę. Nikt nie byłby bardziej rycerski od ciebie. Ale sądzę, że nie powinniśmy się zbyt często spotykać. Znisz­czyłoby to nas oboje. Oboje mielibyśmy poczucie winy. Nawet lepiej o tym nie mówić. Oboje cały czas sobie o tym przypominamy. Gdy cię nie widzę, jest łatwiej. Bardzo chciałabym mieć cię za przyjaciela, Wasilij.

- Nie mogę być twoim przyjacielem - rzucił Wasi­lij stanowczo. - Ale przyjdę do stajni dziś wieczorem. Tu nie chodzi o ciebie i o mnie. To nie ma nic wspól­nego z nami. Czuję się odpowiedzialny za Antonię. Mnie nie otworzy drzwi, zwłaszcza teraz, gdy jest u niej tamten. Martwię się o nią, do diaska! Martwię się na tyle, że chcę wiedzieć, co z nią się dzieje. Ale nie oznacza to, że cię pociągnę na siano, przewrócę i wezmę siłą! Chyba nie sądziłaś tak o mnie.

Nabrał oddechu.

- I uważam, że nie powinnaś jechać sama do Ar­changielska. Zostanę tu, aż przyjedzie Jewgienij. Sam to zaproponował.

Może nie powiedział tego tak dokładnie, ale prze­cież mógł.

- Czekam na dworze. Narąbię drew.

Jewgienij nie był zbytnio zdziwiony, gdy ujrzał Wasilija siedzącego na stosie drew na podwórzu w to­warzystwie Miszy wpatrzonego w niego szeroko otwartymi oczami. Mały siedział na pniu i machał no­gami. Najwyraźniej słuchał opowieści tego nowego wujka.

Jewgienij stał długo i patrzył na nich, zanim synek zorientował się, że tata wrócił. Wasilij pomógł mu zejść z pnia, by mógł pobiec na powitanie. Podszedł potem do nich z uśmiechem.

- Masz świetnego syna! - stwierdził. Twarz miał pogodną, odprężoną. Najwyraźniej rozmowa z Mi­chaiłem sprawiła mu przyjemność. - Pomyślałem, że odwiozę Raiję do Archangielska - dodał.

Na pewno nie był tchórzem.

- Antonia? - spytał Jewgienij. Wasilij pokiwał głową.

- Raija powie ci to, co jej przekazałem - rzucił. - Narąbię więcej drew. Tak dawno tego nie robiłem. Pewnych rzeczy się nie zapomina.

- W stajni Antonii stoi obcy koń - powiedział Jew­gienij. - Jej stajenni byli równie zdziwieni jak ja. Po­wiedziała, że kupiła go od kogoś, kto zajeździł go w drodze. Ten ktoś miał jechać dalej, ale nie wziął od niej innego konia. A żaden statek nie odbijał dziś z portu. Wiesz coś o tym?

- Raija z pewnością ci odpowie - odparł Wasilij. - Pewnie zdąży, zanim się ściemni.

Jewgienij nie poczuł się wcale spokojniejszy po tym, co usłyszał od Raiji. W tle jej słów słyszał ude­rzenia siekiery. Ściany nie izolowały przed dźwiękami. Misza nie chciał jeść, tylko iść do wujka Wasili­ja, który tak wspaniale opowiada.

Pozwolili mu na to. Uderzenia siekiery ucichły od razu.

- Ma podejście do dzieci - przyznała Raija.

Jewgienij też to dostrzegł.

Objął Raiję, potarł podbródkiem o jej włosy. Wciąg­nął ich zapach. Żadne perfumy czy przyprawy nie by­ły w stanie pachnieć jak ona. Kwiaty też nie.

Potrafił zrozumieć, dlaczego Raija podobała się in­nym mężczyznom. Ale nie znaczyło to, że się z tym łatwo godził. Był zazdrosny.

Ona nie robiła niczego, by przyciągać mężczyzn, to się po prostu działo. W sposób tak naturalny, jak światło lampy przyciąga nocne owady.

- Nie chcę, byś tam jechała - wyznał z głębi serca. - Chcę cię tu mieć, mój aniele. I nie puszczę cię donikąd.

Westchnął.

- Ale wiem, że powinnaś jechać. Niech Wasilij jedzie na koniu Antonii. On nie jest tak łagodny jak nasze.

Wypuścił żonę z objęć i poklepał po pupie.

- I niech on jedzie przed tobą, żeby nie patrzył na te części twojego ciała, których widokiem tylko ja mogę się cieszyć!

Raija uśmiechnęła się. Zwinęła swoje gęste włosy w węzeł na karku. Jewgienij patrzył na nią z podziwem.

- Inne kobiety w takiej fryzurze wyglądają surowo i odstraszająco. - Pokręcił głową z niedowierzaniem. - A ty stajesz się słodka jak cukier. Jak możesz to wy­tłumaczyć?

- Tylko tak, że mówi to stary, zakochany wariat! - odpowiedziała ze śmiechem.

- Czyżbyś znała kogoś, kto jest zakochany w swo­jej własnej żonie? - spytał z udawanym zdumieniem.

- Mówię tylko, że jesteś starym wariatem - powtó­rzyła Raija, błyskając śmiejącymi się, ciemnymi ocza­mi. Ukłuła go w pierś ostatnią szpilką, zanim wpięła ją w kok. Zupełnie nie rozumiał, jak tymi nędznymi szpilkami udawało się jej utrzymać ciężki węzeł wło­sów. Dopiero po dłuższym czasie rozluźniał się i wy­suwały się z niego pojedyncze pasma. Raija stawała się wtedy jeszcze bardziej pociągająca.

Jewgienij przytulił ją mocno do piersi, gdy już sta­nęła przed nim gotowa do drogi. Popatrzył na nią dłu­go - i pocałował. Najpierw żartobliwie, deszczem krótkich pocałunków, niemal suchymi wargami. Po­tem dłużej, uważniej, namiętniej...

- Chyba nie powinienem uwodzić cię na stole ku­chennym - wyszeptał prosto w jej ucho. - Wasilij pil­nuje małego, ale to może nie wypada...

Zaśmiała się perliście i wysunęła z jego objęć.

- Na pewno nie wypada, mój kochany - odparła z uśmiechem. - Ale obiecuję ci wspaniałe przeżycia w nocy, jeśli będziesz na tyle cierpliwy, by na mnie czekać. Wspaniałości, Jewgienij. Kusząca propozycja?

Posłał jej pocałunek w powietrzu. Popatrzył na nią prowokująco.

- Kusząca? - powiedział cicho. - Oczywiście, że ku­sząca, aniele. Ale jestem ciężko pracującym mężczy­zną. Nie będę czekał bezsennie przez pół nocy, jeśli nie będzie warto.

Raija okręciła się na pięcie. Rozpięła płaszcz. Po­deszła ku mężowi tanecznym krokiem i pozwoliła, by objął ją w talii. Przywarła do niego niby w żartach, lecz z ognikiem czającym się w ciemnych oczach. Przeniosła jego dłoń na swoją pierś, a on wsunął ją pod jej głęboko wyciętą koszulkę. Objął dłonią buj­ną pierś Raiji, prężącą się pod jego dotykiem. Poczuł, jak twardnieje jej brodawka.

Jej usta rozwarły się do pocałunku i on nakrył je swoimi. Pocałował twardo i wymagająco, aż policzki Raiji się zarumieniły.

Gdyby nie to, że Wasilij był tuż za ścianą domu, podciągnąłby jej spódnicę i kochał się z nią. Tu i te­raz. Czuł pożądanie i wiedział, że i ją pobudził. Mó­wił mu o tym rytm jej oddechu, płonące policzki, na­brzmiałe usta i pierś, której jego dłoń nie miała dosyć.

Całował szyję Raiji, słyszał jej słabe jęki. Zanim się zorientował, pociągnęła go za sobą ku drzwiom wej­ściowym, oparła się mocno o nie i zaczęła rozpinać mu spodnie. Uniosła spódnicę i wcisnęła ją za pasek. Rozwiązała tasiemki swojej bielizny i wyszła z niej.

Wyczuwał, że czeka na niego.

- Podnieś mnie - rzuciła krótko. Zrobił to. Plecami oparła się o drzwi. Nogami oplotła jego biodra. Wszedł prosto w nią.

Byli niczym żywa zapora na drzwiach.

To zakrawało na szaleństwo. W środku dnia, przy niezasłoniętych oknach... Szaleństwo, ale wspaniałe.

Osiągnęli szczyt jedno zaraz po drugim. Byli spo­ceni i nadal podnieceni. Jewgienij wytarł skórę Raiji skrajem swojej koszuli i wcisnął ją z powrotem w spodnie.

Śmiała się, porządkując swoje ubranie.

- Myślisz, że Wasilij uzna, że zbyt długo na mnie czeka? - spytała z szelmowskim błyskiem w oczach.

- Sądzę, że Wasilij dałby się zabić za taki moment jak ten - odparł, czując suchość w gardle. - Czy na­dal mogę oczekiwać wspaniałości tej nocy?

Potargała mu włosy w odpowiedzi. Wygładziła spódnicę, zapięła porządnie płaszcz i wyszła.

Jewgienij uważał, że w całym pokoju pachnie mi­łością. Wydawało mu się, że Raija też niesie ten za­pach na sobie. Wolałby, żeby Wasilij tego nie wyczuł. Nie zrobili przecież tego, aby był zazdrosny. Po pro­stu o nim zapomnieli.

Z trudem przełknął ślinę.

Patrzył, jak Raija wspina się na konia, jak uśmiecha się do Wasilija. Jak ten uśmiecha się do niej i klepie Misze po ramieniu, prosząc go, by pobiegł do taty.

Jewgienij patrzył, jak jadą konno obok siebie.

Raija go kochała. Nie mógł mieć co do tego wąt­pliwości. Jego ciało nadal było rozgrzane ich miłością.

Ale był zazdrosny.

Nigdy nie będzie umiał opanować tego uczucia. Je­żeli ją utraci, straci też grunt pod nogami.

- Chodź, synu - zwrócił się do Miszy.

- Powtórzyć ci, co mi powiedział wujek Wasilij? - spytał chłopczyk gorączkowo.

Jewgienij słuchał. Myślał o żonie. I o Wasiliju. O tym, że on sam miał szczęście. Ale nadal był zazdrosny.

10

Gdy nadjechali, w stajni Antonii był jeszcze chło­pak. Pomógł Wasilijowi wprowadzić konie i zdjąć siodła. Resztą Wasilij miał się zająć sam.

Raija zebrała się w sobie, zanim zapukała do drzwi. Uchyliły się po chwili. Twarz Antonii, widoczna przez szparę, wyrażała zagubienie. Raija poczuła, jak­by wpychała się na siłę.

- Nie wolno ci mnie odtrącać - powiedziała. - Je­stem twoją najlepszą przyjaciółką. Wiem, że mnie przywoływałaś. Odczułam to. Cały czas niepokoję się o ciebie. Nie możesz zaprzeczyć i powiedzieć, że nic się nie stało!

Tonią oparła skroń o framugę.

- Wasilij przyjechał do mnie dzisiaj - mówiła dalej cicho Raija. Nie dostrzegała w kuchni nikogo obce­go. Słyszała tylko Olgę. - Powiedział mi wszystko, co wiedział...

Antonia odsunęła się na bok, dając znak, by przy­jaciółka weszła. Zamknęła za nią drzwi na zasuwę.

- Wasilij czeka w stajni - dodała Raija.

- Co na to Jewgienij? - spytała Tonią, ale zaraz sa­ma sobie odpowiedziała. - Może rozumie, że Wasilij jest bezbronny. On potrafi współczuć. Jest o wiele lepszy niż ci, którzy tak chętnie chodzą do cerkwi.

- Jak poważnie został ranny? - spytała Raija.

Nigdzie nie widziała nawet śladu obcego. Ale mog­ła się tego spodziewać Przypuszczała, że Antonia ukryła go w pokoiku za kuchnią.

Antonia opadła na ławę za stołem kuchennym. Ukryła twarz w dłoniach. Olga wdrapała się na kola­na Raiji. Przynajmniej ciocia zachowywała się tak jak zwykle.

- Dziwi cię, czemu nigdy ci o nim nie mówiłam? - spytała Tonią, unosząc głowę. W oczach miała wyraz zagubienia, wręcz zaszczucia, którego Raija nigdy wcześniej u niej nie widziała. - Nie mogłam. Nie by­łam w stanie. Wspomnienia o nim sprawiały mi ból. Schowałam je tylko dla siebie, z nikim nie mogłam się nimi dzielić. Możesz to zrozumieć?

Raija pokiwała głową bez słowa.

Tonią opowiedziała jej historię Antonetty i Grigorija sprzed czternastu lat. O pierwszej miłości i pierwszym bólu młodej dziewczyny. O człowieku, który stał się buntownikiem i który prowadził swoich ludzi na śmierć.

Dopiero potem wyjaśniła:

- Ma ranę od postrzału na udzie. Stracił dużo krwi. Oni wyjęli mu kulę, czym pewnie jeszcze pogorszyli sprawę. - Przełknęła ślinę. - Oczyściłam ranę wódką i przypaliłam. Przysięgam, to było gorsze dla mnie niż dla niego!

Raija kołysała Olgę siedzącą na jej kolanach. Coś w niej się jakby obudziło. Coś niejasnego, co rozbłysnę­ło, jakby szczapa drewna zajęła się płomieniem. I tak jak płomień mógł zgasnąć, zdmuchnięty trochę moc­niejszym powiewem wiat”' tak zgasło to coś w niej. Nie było niczym mocniejszym - tylko odblaskiem.

- I jest niewidomy - dodała Antonia.

Raija westchnęła głęboko.

Rana to jedna sprawa. Ślepota to zupełnie coś in­nego.

- On jest taki bezbronny! - westchnęła Antonia. Raija widziała po przyjaciółce, że płakała. W jej twarzy były ślady po łzach i bezsenności, oczy prze­słaniała mgła cierpienia.

Raija potrafiła sobie wyobrazić, że człowiek, który odważył się wzniecić bunt dla dobra uciskanych chło­pów, nie umie żyć bezbronny i zależny od innych.

- Nie mam zbyt dużo czasu... - Raija wskazała gło­wą w stronę pokoiku. - On jest tam?

Antonia potwierdziła.

Raija zdjęła Olgę z kolan. Spojrzeniem powstrzy­mała Tonie.

- Muszę iść sama - powiedziała stanowczo. Czuła wewnętrzną siłę.

Mężczyzna drzemał, gdy otworzyła drzwi. Usiadł jednak szybko, czujny. Silna dłoń zacisnęła się na rę­kojeści noża. Odwrócił twarz w jej stronę. Oczy miał szeroko otwarte.

Gdyby Antonia nie powiedziała jej, że on nie wi­dzi, nigdy by się tego nie domyśliła.

Zamknęła drzwi.

- Kim jesteś? - spytał. Mówił trochę inaczej niż lu­dzie w Archangielsku. Słowa wymawiał z inną melo­dią i rytmem.

- Jestem Raija - odparła. - Raija Bykowa. Przyja­ciółka Antonii.

- Raija? - spytał z zastanowieniem. Dłoń jednak nadal trzymał na rękojeści noża. Jeszcze jej nie do­wierzał. - Nie Raisa?

- Raija - powtórzyła.

- Brzmi obco - stwierdził. - Jak na zachodzie, w stronę Finlandii. Albo na wschód od Uralu. Nie je­steś Rosjanką?

- Nie - ucięła. - Mogę zobaczyć ranę?

- A więc to ty umiesz więcej niż wszyscy? Anto­nem wspomniała o tobie. Możesz przywrócić mi wzrok?

Puścił nóż na podłogę. Sam nadal siedział.

- Nie wiem - odparła Raija spokojnie. Podeszła bli­sko i uklękła przed nim. Starała się, by wiedział, gdzie ona jest. - To nie zależy ode mnie.

- A od kogo? - spytał ironicznie. - Może od dobre­go Boga?

Jego uśmiech stał się szyderczy. Jasne było, że nie miał zbyt wygórowanych oczekiwań wobec sił wyż­szych. Może uznał, że ludzie dostawali mało w za­mian za swoją wiarę.

- Sama nie wiem - odparła. - Wiem tylko, że to się dzieje jakby poza mną. Nawet nie jestem pewna, czy pomogę przy twojej ranie. Ale mogę spróbować. To­bie na pewno to nie zaszkodzi.

Zrozumiał aluzję.

- A co z tobą? Czy to ci zaszkodzi? Raija była spokojna. Oczekiwano po niej pomocy.

Była pewna, że sprosta zadaniu.

- Zdarza się, że tracę siły. Czasami zapadam w głę­boki sen. Nie wiem, co się stanie tym razem.

- I gotowa jesteś zrobić to dla kogoś obcego? - spy­tał, nie kryjąc zdumienia. - Dla mnie? Przecież wiesz, że mnie poszukują. Że jestem niebezpiecznym przestępcą?

Raija uśmiechnęła się.

- Wiem, kim jesteś dla Toni. A ja jestem jej przy­jaciółką. To mi wystarczy.

- Dla kobiet chyba żadna ofiara nie jest zbyt duża - mruknął, wydostając się z trudem ze spodni. - Mam na­dzieję, że widok półnagiego mężczyzny nie zrani twej duszy.

- Moja dusza nie jest aż tak delikatna - rzuciła Ra­ija sucho, odwijając bandaże.

Nie wyglądało to dobrze. Skóra wokół rany na­brzmiała. Sama rana zajmowała dużą powierzchnię. Na szczęście nie miała brzydkiego zapachu, czyli że nie wdało się zakażenie. Ale nadal krwawiła. Z wielu miejsc ciekła ropa. Rana była zbyt rozległa, by zacząć się zabliźniać.

Położyła dłonie na udzie Grigorija. Zacisnął zęby.

- Boli? - spytała.

- Wali jak tysiąc małych diabłów - odpowiedział obrazowo. - To chyba kara za moje niezliczone grze­chy na tej ziemi. Chyba stracę nogę, zanim sam umrę.

- Nie rozumiem, jak udało ci się utrzymać z dala od żołnierzy gubernatora, skoro masz tak optymi­styczne nastawienie do życia - rzuciła Raija sucho. - To może zaboleć - ostrzegła.

Nie odpowiedział. Raija zauważyła, że zebrał się w sobie w oczekiwaniu na ból.

Dziwne było, że mogła obserwować mężczyznę, ile chciała, bez zakłopotania.

Miał wyrazistą twarz. Może nie piękną; była zbyt zniszczona, by mógł być modelem dla ikon świętych i aniołów, ale biła z niej siła.

Wyglądał dokładnie na tyle lat, ile miał. Może na­wet na trochę starszego. Najwyraźniej fizyczne cierpienie pogłębiło linie idące przez jego twarz, zazna­czyło cienie.

Raiji wydawało się, że widzi w nim młodszego mężczyznę: tego, który rozbudził namiętność w pięt­nastolatce jeszcze nie interesującej się chłopcami.

Miał twarz, której się nie zapomina i która nie zmienia się z upływem lat.

Wciągnęła powietrze i utkwiła oczy w ranie. Wy­glądała tak źle, że ledwie zmusiła się, by nie odwró­cić wzroku. Tak źle, że może nie powinna jej doty­kać. Może powinna była umyć ręce? Ale były czyste, nie zabrudziła ich piaskiem czy czymś, co mogłoby przywrzeć do rany.

- Czy ja muszę w to wierzyć? - spytał jeszcze męż­czyzna.

Wiedziała, że wolał wątpić. Wierzyć byłoby wbrew jego naturze.

Nie odpowiedziała.

- Czujesz coś? - spytała tylko. Nie dotykała go. Trzymała dłonie blisko, ale nie dotykała skóry. Skierowała w stronę jego uda wnę­trza dłoni. Były nieruchome jak skała, nie czuła nie­pewności ani strachu. Wiedziała, że robi coś ważne­go. Nawet nie potrzebowała jego współpracy.

- Ciepło? - spytał z zastanowieniem. Nadal wątpił. Nie był pewien, czy naprawdę odbiera ciepło, czy tyl­ko mu się wydaje.

Raija wyczuwała w mężczyźnie wielką moc, więk­szą niż u przeciętnego człowieka.

Może dlatego wydało jej się tak naturalne, że mu­si przyjechać i mu pomóc.

Mogła zjednoczyć swoją moc z jego własną. Miała tę pewność. Nie wiedziała, jak to się stanie, ale wiedzia­ła, że nastąpi. Jego moc pomoże przegnać ból z nogi.

Zamknęła oczy i przyłożyła dłonie do rany. Poczu­ła ciepło i wilgoć - i mięśnie drgające pod spodem. Nacisnęła. Musiała użyć siły.

Słyszała, jak Grigorij stęka z bólu.

Długo jeszcze słyszała jego głos jak modlitwę, za­klęcie, pieśń...

Potem już nic nie słyszała.

Uszu Antonii dobiegło ciche wołanie Grigorija.

- Kto to jest? - spytała Olga, uczepiona jej spódnicy. - Kuzyn mamusi - wytłumaczyła Antonia. Nic to Oldze nie powiedziało, ale gdyby ktoś ją spytał, powtó­rzyłaby te właśnie słowa. Antonię przeszedł dreszcz na myśl, jak łatwo mogłyby się zdradzić. Wcześniej o tym nie pomyślała, działała bez zastanowienia.

- Co się dzieje z Raiją? Zemdlała? Raija leżała na Grigoriju. Bez życia, jak szmaciana lalka. Grigorij podtrzymywał ją delikatnie, a w jego twarzy był niepokój. Nigdy nie sądziła, że on mógł­by się bać.

Oczywiście, ukrywał się przed prawem, ale nie bał się jego przedstawicieli.

- Kochanie, wyjdź do kuchni! - poprosiła Tonią córkę. Bez skutku. Mała złapała tylko mocniej jej spódnicę.

- Po prostu upadła - mówił Grigorij. - Jak mario­netka.

Tonią odciągnęła Raiję i położyła na podłodze. Po­głaskała jej policzki. Znalazła puls na nadgarstku.

- Jej serce bije bardzo wolno - oznajmiła, czując suchość w gardle. - Ale sama widziałam, że mogą się z nią dziać gorsze rzeczy. Może kiedyś ci o tym opo­wiem. Kiedy będzie czas. Wyjdzie z tego. Wcześniej też tak bywało.

Okryła Raiję kocem.

- Szkoda tylko, że to się stało tutaj. Nie może tu zostać. Jewgienija nie ma. Nie mogę mieć w domu ty­le ludzi...

- Boli mnie bardziej niż dotąd - oznajmił Grigorij. Położył się, ale nie zakrył nogi. Z rany nadal sączyła się ropa. Nie chciał opatrunku. Niech to, co musi wyjść z jego ciała, spokojnie wychodzi.

- To nie zawsze działa - mruknęła Tonią. Ukucnęła naprzeciwko Olgi i z powagą spojrzała dziecku w oczy.

- Czy możesz być dzielnym zuchem i zaopiekować się ciocią Raiją?

Olga w skupieniu pokiwała główką. Zerkała na mężczyznę leżącego na podłodze. Był trochę dziwny. Nigdy nie widziała, by mężczyzna miał tak długie włosy. Ale nie wyglądał groźnie.

- Jak on się nazywa? - spytała.

- Maksim - odparła Tonią, odwracając wzrok. Po raz pierwszy skłamała przed córką. - Wujek Maksim. Boli go noga. Ciocia Raija starała się mu pomóc, ale strasznie zachciało jej się spać. Możesz usiąść koło niej i gładzić ją po policzku. Dokładnie tak, jak ma­ma cię gładzi, gdy masz zasnąć.

Olga pokiwała głową. Z powagą podeszła do Raiji i usiadła koło niej na podłodze. Mała łapka zaczęła głaskać Raiję po włosach i policzku.

- Dokąd idziesz, mamo? - spytała.

- Po Wasilija - rzuciła Tonią zdecydowanie. - Mu­si odwieźć ciocię Raiję. Ona nie może tu spać.

Woźnica już poszedł do domu. Na pewno zosta­wił klucz do stajni Wasilijowi z prośbą, by ten wło­żył go między belki na prawo od drzwi, w małą szcze­linę, osłoniętą dachem i niewidoczną z dołu. Było to ich umówione miejsce.

Wasilij czekał w małym pomieszczeniu tuż za drzwiami stajni, gdzie woźnice mogli schronić się po­między wyjazdami.

Zerwał się na nogi, gdy dostrzegł, że to Tonią bieg­nie przez podwórko.

- Co z Raiją? - spytał. Oparła się o drzwi, dysząc ciężko. Była bardzo zmęczona. Ona nie powinna się w coś takiego anga­żować, pomyślał.

- Zemdlała. To się zdarzało wcześniej, gdy próbo­wała uzdrawiać ludzi. Widziałam to nie raz. Ale Jew­gienij będzie się niepokoił, gdy ona nie wróci. Nie chcę wciągać w to więcej ludzi. Tak się boję, Wasilij!

Schwyciła go za ramię, a on objął ją delikatnie. Jak brat.

Antonia drżała.

- Myślałam o tym, że mogą go złapać u mnie... Pokiwał głową. Spojrzał na Tonie. Jakże to było dla niej typowe, że wcześniej nie pomyślała o ryzy­ku. Podjęła je bez zastanowienia. Nie dostrzegała, że mogło ją porwać za sobą jak lawina.

- Moi ludzie nie uwierzyli w historyjkę z koniem - wyszeptała. - Myślałam, że uwierzą...

- To zbyt dobry koń - stwierdził Wasilij. Obejrzał go dokładnie. - Tu na północy nie ma wielu takich.

To koń pod wierzch, a nie pociągowy. Oni się na tym znają.

Westchnęła.

- Teraz się boję - powtórzyła i uśmiechnęła się jak­by na przekór swoim słowom.

Wasilij nigdy jeszcze nie widział jej tak promienieją­cej. Wcześniej widywał ją wystrojoną, wypoczętą, wte­dy, gdy miała oczy przesłonięte pożądaniem. Widział, jak śmiała się z całego serca, tańcząc w zapamiętaniu.

Jednak nigdy jeszcze nie była tak ładna jak teraz.

- Ale jestem też bezgranicznie szczęśliwa. Możesz to zrozumieć?

Nie umiał odpowiedzieć.

- Co się stanie z Olgą, jeśli go u mnie złapią? - spyta­ła w następnej chwili. - Ja pójdę do więzienia. A co z nią?

- Dzieci nie wsadzają do więzienia! - zapewnił. Patrzyła na niego długo. W jej oczach czaiło się zwąt­pienie.

- Mogę polegać na moich ludziach - stwierdziła nie do końca przekonana. - Czy ustanowiono nagrodę za jego głowę?

Wasilij potwierdził.

- Weź Olgę do Raiji! Ujął Tonie za ramiona. Nie był pewien, czy ona ustoi na własnych nogach.

- Weź ją ze sobą! - powtórzyła. - Wtedy jej się nic nie stanie, jeśli go u mnie złapią. U Raiji i Jewgienija będzie bezpieczna. Tu nikt nie jest bezpieczny.

- Nie jest, dopóki on tu przebywa. Powiedz mu, żeby odjechał.

Cofnęła się i odwróciła plecami. Ramiona skrzyżo­wała na piersiach.

- Nie mogę powiedzieć mu, by odjechał - wyznała z bólem. Nagle odwróciła się do Wasilija. Oczy jej pło­nęły, policzki miała blade, usta drżały. Ale słowa wypo­wiedziała z siłą i dumą. - Kocham go, odkąd przestałam być dzieckiem. I zawsze będę go kochać. Kocham go równie mocno, jak ty kochasz ją. Rozumiesz mnie te­raz? Nigdy go nie poproszę, by wyjechał...

Wasilij z trudem przełknął ślinę.

- Pójdę po Raiję - rzucił.

- I Olgę? - spytała, biegnąc za nim przez podwórze. Wasilij pokręcił głową.

- Nie mogę.

- Dlaczego nie?

- Nie mogę. Ona jest twoim dzieckiem.

- Tam będzie bezpieczna! Wasilij ciągle kręcił głową.

- Zrozum mnie, Toniu: nie mogę. Wszystko we mnie się temu sprzeciwia. Ona jest twoim dzieckiem. Powinna pozostać z tobą.

Antonia westchnęła. Poddała się.

Wasilij podniósł Raiję z twardej i zimnej podłogi. Starał się nie patrzeć na leżącego obok mężczyznę. Nawet nie chciał pamiętać rysów jego twarzy.

- Czy Raija - Raisa wyzdrowieje? - spytała Olga gło­sem dźwięcznym jak dzwonek. - Cały czas gładziłam ją po twarzy. Sądzisz, że wyzdrowieje, chociaż nie bę­dę się nią opiekować? Czy Misza będzie umiał się nią opiekować?

- Na pewno - odparł Wasilij z trudem. Popatrzył na dziewczynkę. - Opowiem Miszy, jak to robiłaś. Wtedy on się zaopiekuje Raiją. Jest jej synem, a ona jego mamą.

Olga pokiwała głową, idąc za Wasilijem. Była mi­łym dzieckiem. Jej małą główkę wypełniało wiele my­śli. Łatwo się zapominało, że dzieci też obserwują rozgrywające się wokół wydarzenia i rozumieją je na swój sposób. Nie zawsze tak, jak dorośli.

- Ja też ją bardzo kocham! - zapewniła. Wasilij spojrzał na spoczywającą na jego rękach kobietę. Jego serce przepełniła czułość.

- Wszyscy kochają Raiję - powiedział głosem zmie­nionym ze wzruszenia. - Powiem jej, że to właśnie ty się nią pierwsza zajęłaś. Na pewno ci pięknie podziękuje!

Olga uśmiechnęła się, zawstydzona, i schowała za spódnicę matki.

Wasilij myślał o tej malej dziewczynce całą drogę do domu Jewgienija.

Zaprzągł konia do najmniejszego wozu. Raija obija­ła się w nim trochę, ale nie mógł nic na to poradzić. Ona musiała wrócić do domu. Do siebie nie mógł jej wziąć.

Jewgienij czekał. Zaczął się niepokoić. Jego obawy się powiększyły, gdy zobaczył nadjeżdżający wóz.

Wypadł z domu i zobaczył, jak Wasilij podnosi Ra­iję z wozu.

Zrozumiał.

Sam nie mógł jej wnieść. Mógł tylko pokazywać drogę Wasilijowi.

Wasilij położył Raiję na łóżku. Jewgienij okrył ją kołdrą.

- Bardzo marznie, zanim to nie minie - wyjaśnił. Wasilij nie obejrzał się, wychodząc z ich sypialni.

A więc już wiedział, jak wygląda to pomieszczenie. Wcale nie było mu przez to lżej.

- Przydałby ci się kieliszek wódki - stwierdził Jew­gienij.

Wasilij odmówił.

- Muszę odprowadzić wóz. Już i tak jest zbyt du­żo zamieszania wokół stajni Antonii. Nie mogę wró­cić zbyt późno. Twojego konia wezmę do siebie. Mo­że stać na zewnątrz. Lepsze to niż jeszcze jeden koń u Toni. I tak miała trudności z tym pierwszym.

- Jak tam Tonią? Wasilij westchnął.

- Boi się. Ja zresztą też... Zatrzymał się na chwilę w drzwiach.

- Powiedziała, że kocha tego człowieka. A Tonią niczego nie robi połowicznie. Tego się boję.

Jewgienij pewnie też by się niepokoił, gdyby nie musiał bać się o Raiję. O Tonie spytał z uprzejmości. Z roztargnieniem słuchał słów Wasilija.

Bał się o Raiję.

Noc gęstniała wokół nich.

11

Antonii nie udało się wytłumaczyć wszystkiego Oldze. Nie potrafiła mówić tak prosto, by mógł to przyjąć umysł małej. W połowie były to zmyślenia, jak w bajce. Utkała opowieść lekką jak pajęczyna z połyskującymi kroplami rosy. Wyglądała pięknie, ale łatwo mogła się zerwać.

Olga zasnęła z imieniem Raiji na ustach. Tonią po­całowała dziecko na dobranoc, żałując, że Wasilij nie ustąpił. Ale był uparty.

Tak wspaniale uparty!

Antonia patrzyła w zapadającą noc. Przysunęła krzesło całkiem blisko paleniska. Jeżeli będzie się pa­liło tak jak teraz, starczy światła, by mogła zrobić to, co zamierzała.

Grigorij spał. Narzekał na ból, ale nie pozwolił An­tonii obejrzeć rany ani jej opatrzyć. Naciągnął koc aż po podbródek i spytał, czy Raija jest piękniejsza od niej.

- Raija jest piękniejsza od każdej kobiety - odpo­wiedziała. - Jest taka piękna, że to aż niesprawiedli­we. Uderzająco piękna. Ale ma coś jeszcze. Mylą się ci, którzy myślą, że jest tylko piękna.

- Takie kobiety rzadko bywają szczęśliwe - rzekł Grigorij. - Czy ona jest szczęśliwa?

Antonia potwierdziła i dodała:

- To też jest niesprawiedliwe.

Grigorij powiedział potem, że chce spać. Nie mó­wił już nic o bólu. Nic o tym, co się działo w poko­ju wtedy, gdy przebywała w nim Raija. Antonii i tak wystarczyło to, co zobaczyła później.

Papier miała w szufladzie. Umiała pisać i czytać. Ale już dawno nie zanurzała pióra w atramencie. Po raz pierwszy zamierzała przelać swoje myśli na pa­pier. Lękała się tego. Myśli stawały się tak rzeczywi­ste, gdy je widziała ubrane w słowa. Zupełnie, jakby zaczynały żyć własnym życiem.

Gdy miała je w głowie, wydawały się niewinne.

Teraz musiała się nimi podzielić.

Może nie nadarzy się już inna okazja.

Oczywiście, że powinna pójść spać. Była tak prze­męczona, że mogłaby zasnąć na stojąco. Tylko siłą woli utrzymywała otwarte oczy. Upór pomagał jej formować litery. Słowa naszły na nią nieoczekiwanie, po prostu pchały się pod pióro, jasne i klarowne. Zdziwiła się, gdy zobaczyła je przed sobą, stojące gę­sto jak zastępy żołnierzy.

Były niebezpieczne.

Ale nie mogła ich ukryć w nadziei, że nikt ich nie będzie szukał.

Padną pytania.

I tyle samo odpowiedzi, co ludzi, którzy będą chcieli na nie odpowiedzieć. Ale tylko ona znała prawdę. Dlatego ona musiała zadać te możliwe pyta­nia i na nie odpowiedzieć.

Antonia pisała i dokładała do paleniska. Utrzymy­wała płomień dla światła. Spociła się, siedząc tak bli­sko ognia. Piekły ją oczy. Czuła, jakby pod powie­kami miała niezliczone drobiny pyłu. Nie widziała wyraźnie, z oczu płynęły jej łzy. Nie świadczyły one jednak o uczuciach Toni. Oczy bolały ją od wysił­ku. Płakała dlatego, że pisała, a nie z powodu tego, co ubierała w słowa.

Wszystkiego nie napisała. Zmęczenie ogarnęło ją z przemożną silą. Antonia wiedziała, że nie wytrzy­ma bez odrobiny snu. Oczywiście, czuła niepokój ostry jak cierń, ale była już tak wyczerpana, że mog­ła zasnąć pomimo niego.

Schowała listy. Odstawiła kałamarz i pióro na półkę.

Kałamarz i pióro należały do Olega...

Nie umiała czuć się winna. Nie na długo. To, co zamierzała uczynić, było czymś o wiele ważniejszym. Może w ogóle nie da się wybaczyć jej decyzji, ale ona nie zamierzała czuć się winna.

Zajrzała do Grigorija, zanim poszła do łóżka. Spał cicho. Nie widziała go wyraźnie w ciemności, ale sa­ma świadomość, że to on tam leży, napełniała ją spo­kojem.

Teraz był u niej. On: Grigorij Jakowlewicz Antonów.

To brzmiało solidnie. Podobało jej się brzmienie jego imienia i nazwiska.

Nie mogła powiedzieć, że on wrócił do domu. To nie była prawda. Ale miała go u siebie.

To, co w jej duszy było niespokojne, poszukujące, odnalazło oparcie i spokój.

- Spóźniasz się - stwierdził Anastas podejrzliwie, gdy Wasilij wrócił. - Ktoś tu był wcześniej. Kobieta. Stukała w drzwi i oskarżała cię o uganianie się za żo­nami innych...

Wasilija od razu ogarnęło zmęczenie.

Dagnija!

Do diabla!

Jeszcze tego mu brakowało! Już i tak miał o czym myśleć.

Ale nie zaglądał do niej od ponad tygodnia i po­winna chyba zrozumieć, że nie miał już po co. Dbał, by nie brakowało jej pieniędzy na jedzenie dla niej i dla dzieci. Przecież nie mogła jeszcze wydać ostat­niej sumy...

Ale Dagnija nadal miała nadzieję, że on się wresz­cie zdecyduje - na nią.

Nie miał serca powiedzieć bratowej prosto w oczy, że nigdy nie wybierze jej za żonę. Odmówił jej prze­cież nie raz, gdy chciała od niego czegoś więcej niż pieniędzy.

Ale po raz pierwszy oskarżyła go o ganianie za cu­dzymi żonami. Może to i była prawda, ale nie jej spra­wa. On nie pytał Dagniji, z kim śpi. Nie chciał wie­dzieć, było mu to obojętne.

A ona wcześniej także nie robiła mu tego rodzaju wyrzutów. Może śledziła go aż do domu Antonii?

Dagnija nosiła w sercu żądzę zemsty. Jeżeli się cze­goś domyśliła, na pewno nie zawaha się z obwiesz­czeniem tego. A za głowę mężczyzny Antonii wyzna­czono nagrodę...

No, ale mogła także mieć na myśli Raiję.

Wasilijowi wydawało się, że Dagnija domyśla się je­go tajemnicy. Nie był pewien, ale przecież mógł się wy­gadać w chorobie, gdy Dagnija się nim opiekowała.

Był to wspaniały gest z jej strony, ale Wasilij nie musiał być aż tak wdzięczny, by marnować sobie ży­cie z tego powodu.

Opowiedział Anastasowi, co się wydarzyło.

- Nie podoba mi się, że ludzie pytają o konia. Anastas zgodził się z nim. To mogło być niebez­pieczne.

- Przejdę się do stajni - rzekł. - Mam klucz. I zwy­kle daję sobie radę sam.

Wasilij w to nie wątpił.

- Czy można przenieść Grigorija? - spytał chłopak.

- Nie wiem, co udało się zdziałać Raiji, ale ona nie czyni cudów. Robi to, co jest możliwe. A on wyglą­dał źle.

- Powinieneś od razu tu przyjść i wszystko mi po­wiedzieć.

Wasilij spojrzał z góry na chłopaka.

- Od nikogo nie przyjmuję rozkazów - zaznaczył z naciskiem. - Dla mnie najważniejsze było odwiezie­nie Raiji do domu. Tego człowieka nie znam. Nic dla mnie nie znaczy!

Chłopak pokiwał głową z uśmiechem. Wyczul, że przeciągnął strunę.

- Kobiety! - westchnął, udając zmęczonego życiem, jakby sam był wielce doświadczony. - Ona znaczy dla ciebie wiele? Tyle samo, co Antonetta dla Grigorija?

Wasilij uznał, że nie musi mu odpowiadać.

Przy stajni było cicho. Nikogo w polu widzenia. Anastas lekko otworzył drzwi i wśliznął się do środka. Przywita! się ze swoim koniem. To był jego własny koń. Jeden z tych, które wzięli ze sobą, gdy uciekł z do­mu pięć lat temu. Dostał go nieco wcześniej. Grigorij był wtedy u nich stajennym i ujeżdżał go dla niego.

Nie mógł go zostawić. Nie wiedział, jak traktowałby go nowy właściciel. A to był jego pierwszy własny koń.

Anastas wyszedł ze stajni, nie mącąc panującej wo­kół ciszy.

Miasto leżało nieme, niczym las domów.

Dziwnie było wyobrazić sobie ludzi i ich życie ukryte za każdymi drzwiami. Ludzi było tak wiele.

On razem z innymi współtowarzyszami Grigorija długo mieszkali w lesie. Jedyni ludzie, z którymi się spotykali, wymierzali przeciw nim broń.

Nie czuł się swobodnie wśród ludzi. Nigdy nie miał pewności, czy zachowuje się normalnie. Bał się, czy nie przesadza. Nigdzie nie czuł się jak w domu.

Ale Grigorij mówił, że dobrze mu idzie. Innych po­chwał nie należało się po nim spodziewać. Nigdy ich nie nadużywał, choć Anastas zdawał sobie sprawę, że Grigorij widzi w nim swojego następcę.

Chłopak podkradł się do domu. Nie musiał wyła­mywać zamka. Otworzenie go nie zabrało mu więcej czasu niż normalne otwieranie kluczem. A zasuwę przesunął ostrzem noża.

Wśliznął się do środka. Cicho zamknął za sobą drzwi. Nie robił hałasu.

Dziwnie się czuł wewnątrz domu. Chaty Wasilija nie mógł tak nazwać. Było to miejsce do spania i je­dzenia. A tutaj był prawdziwy dom.

Wszędzie dostrzegał ślady kobiecej dłoni. Według Anastasa to właśnie tworzyło dom. Pod tym wzglę­dem był tradycyjny.

Wybrał właściwe drzwi. Grigorij spał. Ale nie na ty­le mocno, by nie wyczuć czyjejś obecności. Anastas do­strzegł, jak dłoń tamtego zaciska się na rękojeści noża.

- Kto to?

- To tylko ja - odparł Anastas. Grigorij rozluźnił się i odłożył nóż.

- Antonia? Anastas zamknął za sobą drzwi.

- Wszedłem bez jej pomocy - odpowiedział. - Je­stem w tym dobry.

- Coś nie tak?

- Jeszcze nie. Tylko mój koń za bardzo nie pasuje do całości. Jak się czujesz?

- Pytasz, czy mogę jechać dalej?

- Tak.

- Spotkałeś ją? - spytał Grigorij pozornie bez związ­ku. - Przyjaciółkę Antonii? Tę o dziwnym imieniu?

- Nie - odparł chłopak. On pamiętał jej imię.

- Brzmi fińsko, prawda? Anastas potwierdził.

- Przedziwna kobieta - mruknął Grigorij. - Ale czuję się już lepiej. Najpierw było gorzej, jakby za­palenie objęło całą nogę. Bolało tak, jakby wszystkie diabły uwzięły się na nią.

- A teraz?

- Lepiej. Po chwili milczenia dodał:

- Ale dziś w nocy byłoby za wcześnie, Anastas. Nie mogę stanąć na tej nodze. Wykrwawiłbym się.

- Czy nie mówisz tak dlatego, że... nie chcesz stąd odjechać? - musiał spytać Anastas. Zdradzał tym sa­mym, że według niego słabość Grigorija do Antonii mogła się okazać niebezpieczna, ale czuł, że musieli szczerze porozmawiać. Ta sprawa nie powinna stać się zakazanym tematem.

- Jesteś zbyt młody, by tak kochać - westchnął Gri­gorij. Zebrał się w sobie. - Ja wiem, że stąd odjadę. Nie chcę jej narażać. Zabierz konia. Już teraz w no­cy, zanim się rozjaśni. Odnajdź Klimenta, niech ro­ześle wiadomość. Jutrzejszej nocy będę gotów.

- Już jest zbyt jasno na wyprowadzenie konia - od­parł Anastas. - Ale mogę spróbować odnaleźć Klimenta.

- Możemy ufać temu, u kogo mieszkasz?

- To on wyniósł stąd tę kobietę - odparł chłopak sucho. - Sądzę, że możemy. To kochanek Antonii. I ubóstwia Raiję. Niektórzy mężczyźni potrafią stra­cić głowę dla kobiety, której nigdy nie dostaną.

- A niektórzy są zbyt młodzi, by to zrozumieć - odpalił Grigorij. - Idź już!

Anastas wpadł prosto na Antonię. Obudziły ją ci­che głosy mężczyzn. Strach sparaliżował jej serce.

- Jak, u diabła, się tu dostałeś? - syknęła, gdy go poznała. Musiała zacisnąć pięści, by się na niego nie rzucić.

Anastas zachował spokój. Najwyraźniej trudno było go wyprowadzić z równowagi.

- To takie proste - odparł. - Nie bój się, żołnierze waliliby w drzwi. Nie sądzę, żebyście byli w niebez­pieczeństwie póki co.

Przeszła koło niego. Trudno było jej pogodzić się z tym, że Grigorij był aż tak zależny od tego młoko­sa. Całkiem zależny.

Anastas zachowywał się tak, jakby tylko on miał prawo do podejmowania decyzji. Antonia rozumiała, że to wynikało z jego wychowania. W domu z pew­nością przysługiwało mu wiele przywilejów.

Przypuszczała, że on nie był tego świadom. W swo­im mniemaniu zachowywał się normalnie.

Przed pięciu laty Anastas nie mógł podjąć innej de­cyzji, jak pociągnąć za Grigorijem. Ale teraz był nie­mal dorosły i Antonia wiedziała, że chłopak miał przed sobą możliwość wyboru. Mógł się targować.

Nie sądziła, by to zrobił, ale taka możliwość istniała.

A Grigorij był od niego całkowicie zależny. Chło­pak zastępował mu oczy.

- Słyszałaś, o czym rozmawialiśmy? Antonia pokiwała głową. Słyszała i nie miała po­trzeby zaprzeczać.

- Nie będziesz próbowała go zatrzymać?

- Po co? - spytała ostro. - Sądzisz, że mogłabym? Sądzisz, że by został? Spróbować sił z gubernatorem i moim mężem? Myślałam, że go znasz.

- Jesteś jedyną osobą, dla której by został...

To go nawet nie dziwiło. Przecież nawet sam ją po­lubił. Przerażało go jedynie, że kobieta mogła mieć aż taką władzę nad mężczyzną. Władzę, która przetrwa­ła tyle lat. Która była równie mocna jak wtedy. Wbrew wszystkiemu.

Tego Anastas nie rozumiał. Ale znał Grigorija na tyle długo, że poznał jego marzenie. Dostrzegł tęsk­notę w jego spojrzeniu.

A dziś w nocy widział w twarzy dowódcy ból. Mo­że Antonia była kobietą, dla której warto umrzeć. W każdym razie na pewno jest ładna.

Chętnie obejrzałby sobie także tę drugą. Ocenił, czy są do siebie podobne, czy równie piękne. A może w tamtej jest coś innego? Coś, co potrafi aż tak moc­no wiązać mężczyzn. I to bez dawania żadnej nadziei.

Mężczyźni nie dręczą się daremnie. Nie Grigorij. Także Wasilija Anastas uważał za przywiązanego do wolności.

Jeżeli nie brać pod uwagę tych kobiet...

- Grigorij dokonał wyboru już dawno temu - po­wiedziała Antonia twardo.

Nie brzmiało to gorzko czy nienawistnie. Anastas wyczuwał, że wybaczyła Grigorijowi. Mimo że uwa­żała, iż popełnił błąd.

- Za bardzo go kocham, by go powstrzymywać - dodała. - Nie chcę, by go złapano jak przestępcę. Uważam, że powinien dłużej wypocząć, ale nie będę was powstrzymywać.

- Nawet gdy wiesz, jak jest bezbronny? Antonia pokręciła głową.

- Nigdy nie będę próbowała go powstrzymać - po­wtórzyła z naciskiem.

Uwierzył jej. Niezwykła kobieta!

Byłaby niezłym materiałem na mężczyznę, pomy­ślał chłopak. Taka stanowcza i pewna swego. Ale jed­nocześnie bardzo, bardzo kobieca.

Może Grigorij miał rację. Może on był zbyt mło­dy, by zrozumieć, czym jest miłość.

Anastas był z tego właściwie zadowolony. Nie chciałby nakładać na siebie podobnych więzów.

Antonia wśliznęła się do pokoju Grigorija. Rozpo­znał jej kroki i uśmiechnął się.

- Słyszałem cię - rzekł. - Nie musiałaś być taka twarda wobec Anastasa. On nigdy nie obcował z żadną dziewczyną na tyle długo, by zdążyć się za­kochać. Nawet nie poznał żadnej porządnej dziewczyny od czasu, gdy ze mną jest. To nie jego wina...

- Jak rana? - dotknęła koca.

- Może jutro ją zabandażujesz - odpowiedział, co­fając się pod ścianę. Okrył się kocem, część pozosta­wiając na podłodze obok siebie. Było to miejsce dla Toni. Poklepał je zachęcająco.

- Z pełną czcią i nabożeństwem - zapewnił ją z uśmiechem. Nikt nie umiał się tak rozbrajająco uśmiechać jak on. - Chodź do mnie, Antonetto. Za­mknij oczy i chodź. Będziemy sobie równi...

Wiedziała, że to jest ryzykowne. Nierozsądne. Ale było kontynuacją tego, co sama rozpoczęła.

Usiadła blisko Grigorija, obejmując go ramieniem. Palce wplotła w jego długie włosy.

- Zamknęłaś oczy?

- I tak tego nie sprawdzisz - drażniła się z nim z uśmie­chem. Chciała go widzieć, więc nie zamknęła oczu.

Poddał się. Objął ją ramionami.

- Mamy tak mało czasu, Antonetto - rzekł z powa­gą w głosie. - Nie chciałem o tym myśleć. Wyobraża­łem sobie, że wszystko będzie jak dawniej, że wystar­czy tylko u ciebie być. Ale ty masz swoje życie. Może to jest nasza ostatnia okazja bycia tak blisko siebie...

Antonia nie mogła odpowiedzieć od razu.

- A czy poza tym było... jak kiedyś? - spytała w końcu.

- A jak sądzisz? Pogłaskał ją po policzkach. Chciał się upewnić, że ją pamięta choćby opuszkami palców, ale to mu nie wy­starczało. Nie umiał odczuwać tylko za pomocą doty­ku. Przecież jeszcze niedawno widział! Minęło zbyt ma­ło czasu, by wystarczało mu to, co wyczuje dłońmi.

- Tak bym pragnął cię zobaczyć - powiedział z me­lancholią. - Anastas mi cię opisał, ale to nie to samo. Mam swoje wspomnienia, chciałem je porównać. Są­dzę, że jesteś teraz o wiele piękniejsza. Że jako kobie­ta prześcignęłaś moje wyobrażenia...

- Jestem ładna - powiedziała Antonia bez fałszy­wej skromności - ale nie jestem żadną pięknością. Nie zmieniłam się bardzo. Mam taką twarz, która się nie zmienia. Może doszło kilka delikatnych zmarsz­czek, jakieś linie wzdłuż ust. Jestem pełniejsza niż wtedy, ale szczuplejsza niż niedawno. Nie ma we mnie nic specjalnego. Poznałbyś mnie bez trudu.

- A ty rozpoznałabyś mnie? Antonia pokiwała głową. Wyczuł ten ruch.

- Zawiodłaś się? - Zaśmiał się ochryple. - Kiedyś byłem przystojny. Ale to było dawno temu. Bynaj­mniej nie robię się młodszy. A żyłem intensywnie...

- Nie zawiodłam się, Grigorij. Jesteś dokładnie ta­ki jak kiedyś. Nie kłamię i nie pochlebiam ci. Prze­cież cię widzę...

Jej usta musnęły jego skroń. Skórę miał suchą, sma­kował solą. Rozpoznała zapach jego skóry. Już tak dawno go nie czuła... Teraz znów miała go w noz­drzach. Nigdy go nie zapomniała.

Jego ramiona obejmowały ją mocno. Przyciągnął jej głowę do swojej i przycisnął usta do jej ust.

Usłyszała, jak Grigorij wzdycha ze szczęścia - a może to wzdychała ona? Objęła dłonią jego kark równie mocno jak on trzymał ją. Całowali się tak, aż paliły ich usta. Pocałunek ujawniał to, co było ukry­te przez lata. To, co było prawdziwym skarbem szka­tułki z Wielikiego Ustiuga.

- Nadal cię kocham, Grigorij - zapewniła go, gdy rozłączyli usta. - To się nigdy nie zmieniło. Ale tak mało nadziei dawało dochowywanie wierności ko­muś, kto nie żył...

Głaskał ją po włosach, nie mógł jej puścić. Nie był w stanie.

Następnej nocy znów będzie ściganym wyjętym spod prawa.

- Też cię kocham, Antonetto - odparł. - Ale wte­dy dokonałem wyboru. Możliwe, że złego. Ale nie miałem możliwości wybierać ponownie.

- Dziś wybrałbyś inaczej? - spytała, wstrzymując oddech.

- Może - odpowiedział po dłuższej chwili. - Może, Antonetto. Rozczarowanie ciebie było piekłem. Ale uważałem, że równie złe będzie sprawienie zawodu im. I w końcu zawiodłem zarówno ciebie, jak i tych wszystkich, za których chciałem walczyć.

Antonia położyła wygodnie głowę na jego ramieniu.

- Jestem teraz szczęśliwa - wyszeptała. - Czuję twoje ramiona. Kochasz mnie. Jesteśmy blisko siebie. Czuję dokładnie to samo, co wtedy. Jesteś mężczy­zną mojego życia. Jedynym, z którym kiedykolwiek chciałam być. A tak łatwo cię stracić, Grigorij... Ale dopóki mnie obejmujesz, jestem szczęśliwa.

- Może lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś tego nie czuła - powiedział, całując jej czoło. - Powinienem być na tyle silny, by się trzymać z dala od ciebie. Nie po raz pierwszy jestem w pobliżu Archangiel­ska. Już dawno o tobie wiem. Zawsze szukałem wie­ści o tobie. Świadomość tego, że żyjesz, dawała mi oparcie w życiu. Ale trzymałem się z dala. Aż do teraz. Może dlatego, że pozostało mi niewiele czasu...

- Nie możesz dać się schwytać! Potrząsnął głową.

- Nie dam się schwytać, Antonetto. Masz rację, ja też jestem szczęśliwy. Choćby przez tę krótką chwi­lę. To nigdy nie było możliwe z kimś innym poza tobą.

Noc niepostrzeżenie przeszła w poranek.

12

- Jadę z tobą - rzuciła Raija. Wyszła do kuchni na bosaka, mimo że od podłogi ciągnęło chłodem.

Jewgienij westchnął.

Leżał, czuwając obok niej, przez pół nocy. Raija była chłodna, lekko spocona. Oddychała tak powoli, że na pewno by to go wystraszyło, gdyby już wcześ­niej nie przeżył czegoś podobnego. Doszła do siebie dopiero nad ranem. Jej oddech zaczął przypominać oddech śpiącego normalnie człowieka.

Gdy zaczęła się pocić, odważył się ściągnąć z niej ubranie. Zostawił ją w samej bieliźnie.

Wcześniej bardzo się bał, by nie zmarzła.

Pierwsze pytanie, które zadała, gdy otworzyła oczy, brzmiało:

- Wyzdrowiał? Jewgienij nie wiedział. Przekazał jej tylko to, co się z nią działo, a czego nie mogła pamiętać.

- Bóg świadkiem, że przez ciebie mieliśmy z Wasi­lijem pełne ręce roboty! - narzekał. - Dziś zostajesz w domu!

Wtedy się zaczęło.

- Muszę znów tam pojechać - rzuciła, gdy Jewgie­nij się ubrał. - Muszę zobaczyć się z Antonią. Nadal coś jest nie tak. Coś ważnego.

- Coś naprawdę będzie nie tak, gdy obie z Anto­nią wylądujecie u gubernatora za ukrywanie ścigane­go przez prawo!

Jewgienij był rozgniewany. Czym innym było mar­twienie się o Antonię. Na jej decyzje nie miał wpływu. Ale Raija była jego żoną!

- On jest przystojny - rzuciła niespodziewanie Ra­ija. - Może nie aż tak, jak ten mężczyzna, który wła­śnie na mnie krzyczy, ale interesujący. Bardzo intere­sujący. Taki, dla którego można było stracić głowę w młodości. Nic dziwnego, że tak się stało z Tonią.

- Może innym razem opowiesz mi historię życia Toni - uciął Jewgienij szorstko. - Zostajesz w domu. Nie chcę się o ciebie martwić. Sama prosisz się o kło­poty. Wchodzisz na pokład statku, na którym zbun­towała się załoga. Idziesz do domu, gdzie ukrywa się człowiek poszukiwany za zdradę stanu!

- Nie używaj tego przeciwko mnie, Jewgienij! - po­prosiła.

Wyszedł energicznie do kuchni i zaczął rozpalać w piecu. Usłyszał, jak Raija rozmawia z Misza. Za­częli coś razem śpiewać. Misza klaskał, może nie całkiem do taktu, ale z zapałem. Raija zaśmiała się głośno.

Dziwne, że tak szybko doszła do siebie!

Jewgienij czuł się zmęczony po nieprzespanej no­cy. Może się nie bał, ale za każdym razem, gdy wi­dział Raiję w tym stanie, przepełniał go ból.

Pragnął z całego serca, by to się już nie powtórzy­ło. Żeby już tego nie robiła. Żeby nie używała tego daru. Mimo że pomagała innym, wolał, by przestała. To na pewno nie jest dla niej dobre.

Ale tak szybko doszła do siebie, zupełnie jakby się obudziła po zwykłej nocy...

Nic nie rozumiał. Nawet nie chciał zrozumieć. I nie chciał, by pojechała do Antonii.

No i wtedy weszła do kuchni i oświadczyła mu, że jedzie z nim do miasta.

- Wolę, żebyś wiedział - wytłumaczyła. - Nie chcę działać za twoimi plecami. I nie chcę zabierać tam Miszy. Mógłby pojechać do portu razem z tobą. Nie bę­dzie ci przeszkadzał. Ja nie zostanę tam długo.

Poddał się, lecz dał poznać Raiji, że robi to wbrew sobie. Nie powinna myśleć, że pochwala jej postępo­wanie.

- Zęby tylko nie musieli i dziś wynosić cię stamtąd - rzucił, nie patrząc na nią. Był na nią zły. Nie chciał, by szła do rannego, ale jej to najwyraźniej nic nie obcho­dziło. - Wasilij ma co innego do roboty niż taszczenie cię, nieprzytomnej, po mieście.

Raija popatrzyła na Jewgienija, opierając policzek o chłodną framugę.

Miał ciemne sińce pod oczami. Od razu było po nim widać, gdy zbyt mało spał. A potrzebował dłu­giego odpoczynku. Nie zawsze mu się to udawało: bark często mu dokuczał. Od wiosny miał z nim spo­kój, gdyż pogoda była sprzyjająca: ciepło i sucho. Ból trzymał się wtedy z daleka.

Jewgienij zwykle bywał w dobrym humorze o tej porze roku.

Poczuła ukłucie wyrzutów sumienia, bo to z jej po­wodu się denerwował. A i tak miał swoje powody do zmartwień. Papiery. Spłaty kredytów. Troska o ładu­nek. Nowe plany krążące po głowie.

Potrzebował odpoczynku.

Ale teraz był niesprawiedliwy. Tonią była jej przy­jaciółką. Może kimś więcej. Dobrze pamiętała, jak ją przyjęła, gdy przybyła do Rosji, całkiem obca.

Tonią pierwsza przywitała ją z otwartymi ramio­nami. Obdarzyła ją ciepłem i serdecznością, nie mó­wiąc już o ubraniach.

Tonią stała się dla niej rodziną, której nie miała. Jej powierniczką. Raija potrzebowała czegoś więcej niż męża i dziecka. Z Tonią się rozumiały.

Czuła wyraźnie, że przyjaciółka potrzebuje jej po­mocy. Ze coś ją gnębi.

Ubrała Misze i dała mu jeść. Sama nie była głod­na. Wzięła ze sobą kawałek suchego chleba, który po­kruszyła i zjadła w drodze do miasta.

Jewgienij nie odezwał się do niej ani słowem.

Dała mu spokój.

Gdy był w takim humorze, lepiej było mu nie prze­szkadzać. Niech sobie siedzi i milczy.

Zagadywała Misze, dając myślom ulecieć w prze­stworza. Zawsze lubiła niebo nad Dwiną.

Dojechali około południa. Zbyt dużo zmarnowali czasu rano, kłócąc się.

Jewgienij nigdy nie przyjeżdżał tak późno.

Wasilij przerzucał worki z mąką. Mieli pewien za­pas, którego nie zdążyli wysłać statkiem. Może uda im się sprzedać go przed zimą na Półwyspie Kolskim. Tam też mieszkali ludzie, którzy kupiliby mąkę rów­nie chętnie jak Norwegowie w Finnmarku.

Nie byłaby to długa wyprawa. Można by się wy­brać mniejszym frachtowcem. Wasilij z ochotą by po­płynął, bo zbyt długo przebywając na lądzie, stawał się coraz bardziej niespokojny. Za bardzo lubił stać na pokładzie na szeroko rozstawionych nogach, opie­rając się podmuchom wiatru i falom. Na lądzie tylko zdzierał zelówki, mówił.

Wasilij przerwał swoje zajęcie, szybko zapinając koszulę, by godnie przywitać Raiję i Jewgienija.

Misza siedział na ramionach ojca, zachwycony, że przewyższa wszystkich dokoła.

- Doszłaś do siebie - powiedział Wasilij z nieśmia­łym uśmiechem, patrząc na Raiję.

Podwinął szybko rękawy i wrócił do pracy.

- Tak, doszła do siebie na tyle, że znów chce tam jechać! - rzucił ostro Jewgienij, idąc w stronę swego kantorka. - Przemów do niej! Powiedz, w jakim sta­nie ją znalazłeś!

- Ja muszę - powiedziała Raija cicho i stanowczo. Spojrzenia Raiji i Wasilija spotkały się na krótką chwilę. Wasilij zauważył, że jest bardzo blada. I do­brze pamiętał, jak wyglądała, gdy ją znalazł. Jak nieżywa.

- To nie chodzi o tego mężczyznę - pospieszyła z wytłumaczeniem. - Nie sądzę, bym mogła mu jesz­cze pomóc. Wiem to. On jest silny. Gdyby nie to, nic by mu nie pomogło. Użyłam także jego mocy. Dla przywrócenia mu wzroku to i tak za mało. Ale muszę się zobaczyć z Antonią. Czuję, że ona mnie woła.

Spojrzała na Wasilija.

Stał i przyglądał się jej, przekrzywiwszy głowę. Rę­ce oparł za sobą o stertę worków z mąką. Włosy miał potargane. Oczy patrzyły na nią z wielką uwagą.

- Czy to brzmi... dziwacznie? - spytała.

- Może nie - odparł. - Ale nie jestem pewien, czy w to wierzę.

Podciągnął się na stos worków i usiadł tam, wyso­ko nad Raiją, w bezpiecznej odległości.

- Wiem, że potrafisz coś zdziałać, bo sam widzia­łem. Nie wiem, co to jest, i nie chcę wiedzieć. Jest wspaniałe, bo możesz coś dla kogoś zrobić. I godne podziwu, jeśli się wie, ile cię może kosztować. Nie wiem, czy ja bym się na to zdobył, nawet gdybym miał takie moce. Może za dużo myślałbym o sobie.

- Chyba nikt nie ocenia cię tak nisko jak ty sam, Wasilij - przyznała Raija ze smutkiem.

Odpowiedział wzruszeniem ramion.

Na zewnątrz rozległ się stukot podkutych butów. Drzwi otworzyły się z impetem, aż zajęczały zawiasy.

Wasilij nadal siedział.

Jewgienij wyszedł z biura. Usłyszał i rozpoznał ten stukot.

Byli w mundurach. Z wyniosłymi minami podeszli do Jewgienija.

Tym razem zjawili się we trzech.

Raija nadal stała. Gdy tamci wchodzili, szepnął do niej, by zachowywała się normalnie.

- Nic nie mogą nam udowodnić! O niczym nie wiesz! Oni też na pewno nic nie wiedzą!

Byli tak dobrze wychowani, że na widok Raiji unieśli palce do czapek. Najmłodszy z nich ukłonił się nawet lekko, obdarzając ją spojrzeniem może nie całkiem dwornym, ale które przy odrobinie dobrej woli można było nazwać pochlebnym.

Raija uśmiechnęła się. Uniosła brwi, spoglądając na żołnierzy z lekką kokieterią.

Tym razem powiedzieli, dlaczego przyszli.

- Gubernator poszukuje pewnego mężczyzny - ode­zwał się najstarszy, patrząc na Jewgienija. - Niejakie­go Grigorija Amonowa. Za zdradę władzy carskiej. I za niezliczone przestępstwa: włamania, rabunek, kra­dzież koni... I najpoważniejsze: przywództwo buntu przeciwko właścicielom ziemskim, a przez to państwu. Zdrada mateczki Rosji, carycy Katarzyny.

- To chyba dawna sprawa - odparł Jewgienij. - Te­raz mamy Elżbietę. Czy to stary człowiek?

Brwi oficera uniosły się na znak zgorszenia wobec takiego braku respektu wobec carycy, ale dał spokój. Najmłodszy nadal obserwował Raiję i najwyraźniej flirtował z nią wzrokiem.

- Widzieliście w porcie jakichś obcych? - spytał ofi­cer. Uważał, że odpowiadanie na pytania pospólstwa nie należy do jego obowiązków. Wolał je zadawać, najchęt­niej niespodziewanie, by uzyskać szczerą odpowiedź.

- Raczej nie - odparł Jewgienij. - Trudno jest od­powiedzieć na pewno. Ostatnio odbieraliśmy towary z obcego statku. Nie mogę powiedzieć, że znałem wszystkich na pokładzie. Takiego kłamstwa bym się nigdy nie dopuścił. Człowiek na pana stanowisku na pewno to rozumie. Ale na naszych statkach nie ma obcych, to mogę stwierdzić z całą stanowczością.

- Sądzimy, że jest z nim wielu ludzi - odparł ofi­cer, mile zaskoczony elokwencją Jewgienija. - Mała armia. Nieco dalej na południe niemal ich złapali. Udało im się uciec. Mimo to sądzimy, że tym razem ich dopadniemy. Mają ze sobą rannych, nie mogą po­ruszać się za szybko.

Jewgienij zmrużył oczy.

- Nie wydaje się rozsądne, by szukali schronienia tu, jeśli nie chcą mieć do czynienia z ludźmi guber­natora i carycą Elżbietą - niech Bóg jej błogosławi.

Oficer zaśmiał się już całkiem przyjacielsko.

- My też tak uważamy. Ale to nasz obowiązek sprawdzić. Istnieje niewielka możliwość, i nie możemy jej zlekceważyć. Ale tak między nami mówiąc, nie są­dzę, by on tu był. Antonów ukrywa się już od piętna­stu lat. Jest szczwanym lisem. Wie, gdzie może się przyczaić. Przypuszczalnie na obszarach wzdłuż rzek, gdzieś koło Karpogory nad Pinegą, Wielikiego Ustiuga, skąd pochodzi, Kotłasu, dalej na wschód wzdłuż Wyczegdy. Nad Wołgą też go widywano. Pewnie bę­dzie chciał wrócić na znane sobie tereny, wierzcie mi. Znajdziemy go nad rzekami, a nie tu w Archangielsku!

Zaśmiał się i zasalutował przed Jewgienijem, i jesz­cze raz przed Michaiłem, który też wyszedł z kantor­ka. Chłopczyk aż otworzył usta na widok wspaniale ubranych mężczyzn.

- Niezły chłopak! - pochwalili go. Michaił uśmiechnął się tylko. Lubił być w centrum zainteresowania.

- Jak on wygląda? - spytał Jewgienij, odprowadzając ich w stronę wyjścia. Zaśmiał się i dodał: - Na wypa­dek, gdyby jednak wbrew oczekiwaniom się ujawnił?

- Wysoki i szczupły. Blondyn, długie włosy. Ma około czterdziestu lat.

Jewgienij pokiwał głową z powagą.

- Będziemy mieć oczy otwarte - obiecał. Wasilij zachował twarz bez wyrazu. Nie chciał, by zwrócili na niego uwagę. I tak wiedzieli, kim jest. Ich zadaniem było wiedzieć o wszystkim.

Zatrzymali się przy Raiji. Najmłodszy z nich naj­wyraźniej nie miał nic przeciwko temu.

- Nasza pani przybyła do miasta - zagadnął słod­kim tonem.

Raija przytaknęła.

- Czasami czuję się taka samotna - przyznała, nie spuszczając z niego wzroku. - Lubię niekiedy odwie­dzić moją przyjaciółkę, wtedy nasz syn może bawić się z innymi dziećmi. Teraz jest chora, a w domu jest zawsze tyle do zrobienia. Ale to nasza, kobiet, spra­wa. Wy, mężczyźni, nie powinniście się tym kłopotać.

Zaśmiała się kokieteryjnie.

- Dobrze wiedzieć, że poważnie traktujecie swe obo­wiązki - dodała. - Nawet jeśli ta sprawa nie dotyczy Archangielska. My, kobiety i dzieci, możemy się czuć o wiele bezpieczniej. Przecież nigdy nie wiadomo...

- Nasza pani nie ma się czego obawiać! - zapewnił dowódca.

Lubił kobiety znające swoje miejsce w życiu. I mo­że nie słyszał wszystkich plotek o Raiji albo nie sko­jarzył ich z nią. Wyszedł zadowolony. Uśmiech żony Jewgienija Bykowa był zniewalający. Ona sama też. Był pewien, że jej się spodobał. Umiał to poznać w oczach kobiet.

Właściwie dzień okazał się całkiem udany.

Milczeli, dopóki nie byli pewni, że żołnierze ich już nie usłyszą. Jewgienij spojrzał wtedy na Raiję i ro­ześmiał się. Wasilij także się uśmiechnął.

Raija zrobiła kilka tanecznych kroków i wachlując rzęsami, dygnęła przed nimi.

- Mama się wygłupia! - oświadczył Misza.

- Chyba nasza pani nieco przesadziła - stwierdził Jewgienij, obejmując żonę. - Dobry Boże, ależ ty po­trafisz kłamać, Raiju! Gdzie się tego nauczyłaś? A może pochodzisz z rodziny jakichś kuglarzy?

Zaśmiała się perliście.

- Mężczyzn tak łatwo oszukać - droczyła się.

- Ale tym wy, kobiety, nie będziecie kłopotać nas, mężczyzn - odparował Jewgienij błyskawicznie. - Co ty na to, Wasilij? Może powinniśmy zaprosić tu sa­mego gubernatora, by ta nasza pani oczarowała go tak, by zrezygnował z tych wszystkich podatków i opłat. Dałabyś sobie radę, Raiju: wystarczyłby twój uśmiech, pochlebstwa i spojrzenie, które obiecuje więcej, niż kiedykolwiek byś dotrzymała.

- Ona jest carycą - stwierdził Wasilij z powagą. Jewgienij przełknął żart, który miał na końcu języ­ka, i niemal popchnął Raiję w stronę drzwi.

- Idź już do swej chorej przyjaciółki, zanim znaj­dą u niej tego zdrajcę. Mogłaś nawet poprosić ich o eskortowanie cię do niej, żeby żadni niegrzeczni przestępcy cię po drodze nie napastowali...

Raija zrobiła do niego minę, a w następnym mo­mencie wysłała pocałunek. Okręciła się na pięcie, aż zafurkotał jej płaszcz.

Gdy zamknęła za sobą drzwi, poczuli pustkę. Wy­dało im się nawet, że zrobiło się trochę chłodniej...

Antonia wpuściła ją bez słowa. Szybko zamknęła drzwi. Raija pogłaskała przyjaciółkę po policzku ge­stem pełnym ciepła, też nic nie mówiąc.

- Bałam się, że się przekręcisz - rzuciła Antonia. Nigdy nie była delikatna w doborze słów.

- Jak z nim?

Antonia patrzyła na Raiję przez chwilę, potem rzu­ciła się jej na szyję, wtulając twarz w jej płaszcz, by stłumić szloch.

- Dziękuję! - rzuciła w końcu. Opadła na stojące nieopodal krzesło, jakby opuściły ją siły.

Olga siedziała na skrzyni z drewnem. To był sta­tek w drodze do Norwegii, a ona jego pryncypałem, jak tata. Popatrzyła na Raiję uważnie. Ciocia wyglą­dała na zdrową.

- Dzięki ci, że jesteś sobą - dodała Tonią, mruga­jąc oczami i osuszając ostatnie łzy na gęstych, ciem­nych rzęsach. - Dzięki, że rozumiesz moje wołania o pomoc i że dokonałaś tego cudu wczoraj. Nie ma nikogo innego takiego jak ty, Raiju - Raiso! Tak bar­dzo cię kocham, że chyba zacznę płakać...

- A więc doszedł do siebie? Tonią pokiwała głową.

- Jesteś już zdrowa, ciociu? - odezwała się Olga.

- Całkiem zdrowa.

- A wiesz, że gładziłam cię po policzku? Raija pokiwała głową. Nikt jej tego nie powiedział, ale nie zawiodłaby dziecka, zaprzeczając.

- To na pewno pomogło mi najbardziej - uśmiech­nęła się.

- Wasilij powiedział, że to pomoże - wytłumaczy­ła Olga. - Obiecał, że ci o tym powie i że poprosi Mi­sze, by też cię głaskał. Zrobił tak?

- Misza wtedy spał - odparła Raija. - A gdy się obu­dził, ja już byłam zdrowa. Na pewno dlatego, że ty byłaś tak dla mnie dobra, Oluniu.

Oldze spodobały się jej słowa. Uśmiechnęła się z oddaniem do cioci Raiji - Raisy i znów zmieniła się w pryncypała okrętu, który płynął gdzieś daleko, by kupować ryby. Były tam miejscowości o tak dziwnych nazwach, jak Vardo, Malangen czy Lyngen. Tata opo­wiadał jej o nich. Słyszała te nazwy już wiele razy.

- Chcesz go zobaczyć? - spytała Antonia. Raija pokręciła głową.

- Przyjechałam zobaczyć się z tobą. Dobrze się czujesz?

- Chyba na nic się nie zdadzą kłamstwa? - Tonią nawet się nie uśmiechnęła. - Jestem tak straszliwie zmęczona! A on tej nocy jedzie dalej...

Raija przypomniała sobie rozmowę z oficerem. Prze­kazała przyjaciółce, gdzie żołnierze będą go szukać.

- Chciałabym zamknąć oczy i znów znaleźć się nad brzegami Suchony - wtrąciła Tonią rozmarzonym to­nem. - Czekałabym na niego, a on nadjechałby konno. Uwiązałby konia do drzewa albo pozwoliłby mu się paść. Liczyłaby się tylko ta chwila. On i ja. Miękka tra­wa. Szum rzeki. I tam, gdzie byłam wtedy nieśmiała, niedojrzała i niegotowa, teraz byłabym śmiała, gorąca i wymagająca. Niebo byłoby to samo, miejsce, rzeka i ptaki. On i ja. I nie miałabym wyrzutów sumienia. Byłaby to chwila zapomnienia, w której nie krępowa­łyby mnie żadne więzy. Byłabym tylko sobą, choćby na krótko. Razem z nim.

- On tyle dla ciebie znaczy? - spytała Raija. Antonia pokiwała głową z powagą. Raija przełknęła ślinę. Nie miała żadnego prawa jej osądzać, wygłaszać swoje opinie. Nie miała prawa uznać marzenia Toni za coś brudnego i brzydkiego.

- Kocham go - powiedziała Antonia tak cicho, że­by tylko Raija ją słyszała. - To prawda. Można wiele o mnie powiedzieć, ale zawsze byłam wobec siebie uczciwa. Mimo że to bardzo boli. Nigdy niczego nie żałuję. Żyję pełnią chwili. Nie umiem inaczej.

Raija pokiwała głową.

Te słowa odbiły się echem w jej duszy. Znów po­czuła, że nie są jej nieznane. Może ona kiedyś mówi­ła coś podobnego. Nie umiała sobie przypomnieć. To było bardziej ulotne niż dym na wietrze.

Antonia zebrała się na odwagę:

- Mogę cię o coś prosić? O coś, co zrozumiesz ja­ko kobieta?

Raija pokiwała głową.

- Czy możesz wziąć Olgę do siebie na noc? Oczy Toni wyrażały wszystko, czego nie mogła powiedzieć.

Raija była kobietą. Zrozumiała.

- On wyjedzie dziś w nocy - powiedziała Antonia cicho, z rozpaczą.

Raija zgodziła się. Jewgienijowi na pewno się to nie spodoba. Powie, że to zdrada wobec Olega.

Ale Raija rozumiała Antonię. Gdyby ona aż tak bardzo kochała jakiegoś mężczyznę i pozostały jej tylko godziny do rozstania z nim może na zawsze, też zrobiłaby wszystko, by choć przez moment mieć go tylko dla siebie.

Krótka chwila wypełniona prawdziwym uczuciem nie mogła być grzechem. A jeśli nawet, to Raija nie prze­jęła się tym zbytnio. Uznała, że to będzie dla dobra An­tonii. Wytłumaczyła sobie samej, że Tonią żałowałaby przez resztę życia, gdyby nie złapała tej okazji oburącz.

Taka szansa mogła się już nie powtórzyć. Potem zostałyby jej tylko pustka i rozmyślanie, co mogło było się zdarzyć.

- Chcesz pojechać do nas, Oleńko? - spytała Ra­ija, odwracając się w stronę dziewczynki. - Byłaś ta­ka dzielna, że pomogłaś mi wyzdrowieć, więc może pojedziesz teraz ze mną do nas? Aż do jutra. Poba­wisz się z Misza...

Olgę kusiła ta propozycja. Spojrzała szybko na matkę.

- A co z mamą?

- Mama będzie spała - odrzekła Antonia. - A ty przecież uważasz, że to nudne, gdy mama śpi.

Olga pokiwała głową.

- Pojadę - postanowiła. - Już teraz? Zaraz? Raija potwierdziła.

- Pójdę tylko po wóz i Misze i zaraz przyjadę po ciebie. Powinnaś się trochę cieplej ubrać, malutka. Mama ci pomoże.

Antonia pokiwała głową. W oczach miała bez­brzeżną wdzięczność.

- Dziękuję - powiedziała.

Przyprowadzenie wozu nie zabrało Raiji wiele cza­su. Machnięciem ręki zbyła wątpliwości Jewgienija i Wasilija, czy poradzi sobie z jazdą.

- Nasza pani poradzi sobie ze wszystkim - powie­działa.

Olga czekała już przy oknie, gotowa do drogi. Ma­ły nosek rozpłaszczyła na szybie. Zerwała się natych­miast, gdy tylko dostrzegła wóz Raiji.

Antonia podniosła córeczkę i ucałowała w oba policzki. Ucałowała jeszcze czoło, powieki i usta małej. Uściskała tak mocno, że Olga zaczęła się wyrywać.

- Mama, puść!

Tonią posłuchała. Przetarła suche oczy, uśmiech­nęła się i zaprowadziła córkę do Raiji.

Dziwne było oddawać ją komuś. Ale Olga już cie­szyła się tym, co obiecywała jej ciocia.

- Wszystko będzie dobrze - powiedziała Raija. A Olga, która dostrzegła, że mama jest trochę smutna, objęła ją i przytuliła.

- Pa, mamo! - rzuciła i ucałowała Tonie w same usta. - Będziesz za mną tęskniła? - dodała.

- Będę za tobą okropnie tęskniła, kochanie moje - zapewniła małą. - Strasznie cię kocham, wiesz?

Machała za nimi, dopóki nie zniknęły jej z oczu. Potem weszła do domu i zamknęła za sobą drzwi na klucz.

13

Grigorij słyszał rozmowę Antonii i Raiji. Słyszał, jak Tonią ubiera dziecko. Słyszał ciszę, która zapadła po tym, jak Antonia weszła do środka.

Z trudem wstał. Ostrożnie obciążał ranną nogę. Czuł pulsowanie krwi i bólu. Noga była sztywna od biodra w dół. Ale nie bolała go już jak wcześniej. Ra­na chyba zaczynała się goić. Wyglądało na to, że wszystko, co złe, już z niej wyciekło.

Nie rozumiał tego, ale przypuszczał, że to ma związek z kobietą o fińsko brzmiącym imieniu.

Grigorij wiedział, że powinien dłużej odpocząć, nie tylko dlatego, by spędzić z Tonią więcej czasu. Stał zlany potem, łapiąc powietrze. Musiał oprzeć się o ścianę. Powinien jeszcze leżeć tydzień, może dwa...

Zamknął oczy i przeniósł się myślami do domu. Bywał już w tylu miejscach, od kiedy stamtąd wyje­chał, ale nadal nazywał trakty wokół Kotłasu i Wielikiego Ustiuga domem.

Chciałby móc kiedyś ją tam ze sobą zabrać. Poczuć zapach nadchodzącego lata, lasu, mchu i rzeki. Koni. Chciał usłyszeć odgłosy życia miejskiego w Wielikim Ustiugu: skrzypienie kół wozów, stukot kopyt, szu­ranie stóp, echo targowania się na rynku, odgłosy ła­dowania towarów na łodzie.

Chciałby siedzieć teraz nad brzegiem Suchony, obejmując Antonię. Chciałby kochać się z nią na brzegu rzeki. Jak za pierwszym razem.

Już nigdy tak nie będzie.

Po prostu.

Już nigdy więcej.

Niedługo zapadnie noc i przyjdzie po niego Anastas. Wtedy się z nią pożegna. Pojedzie na spotkanie swoich ludzi i ruszą w drogę.

Będzie podwójnie wyjęty spod prawa.

Grigorij miał pewne pojęcie, po której stronie poko­ju mieściły się drzwi. Nie było zresztą wielkiego wybo­ru. Dotykając opuszkami palców ściany, wyciągnął dru­gą rękę, jak mógł najdalej, i poruszał nią w powietrzu.

Cały ciężar ciała musiał utrzymywać na zdrowej nodze, więc zachwiał się. Czuł zawrót głowy. W ciem­ności, która go otaczała, nie rozróżniał kierunków.

Odważył się w końcu puścić ścianę, która była je­go jedynym punktem zaczepienia.

Musiał stanąć na chorej nodze, by pójść do przo­du. Nie było to łatwe.

Ale musiał tego dokonać. Najszybciej jak mógł. Dłońmi napotkał framugę drzwi.

Starał się oddychać normalnie.

Łatwo było stracić rozeznanie w ciemności. Ale po­winien się do tego przyzwyczajać. Nic nie wskazywa­ło na to, że kiedyś z niej wyjdzie.

Pot spływał z niego ciurkiem. Ale odniósł pewne zwycięstwo.

Sam wstał i odnalazł drzwi.

- Grigorij, nie wolno ci stawać! - Antonia ocknęła się ze swoich mrocznych myśli, gdy dotarło do niej, że on stoi w drzwiach.

Grigorij ściskał mocno framugi. Rozglądał się jak­by, zwracając twarz w jej stronę.

- Dziś w nocy jadę dalej - odparł. - Musiałem wstać.

Antonia pokręciła głową z powątpiewaniem i pod­biegła do niego. Objęła go tak, by mógł się o nią wes­przeć i przenieść na nią część swego ciężaru.

Niepewnie dotarł do ławy kuchennej.

- Poprosiłam Raiję, by wzięła ze sobą Olgę na noc - powiedziała.

Cały czas musiała go dotykać. Godziny dzielące ich od nocy mijały tak szybko. Były jak piasek spłu­kiwany przez fale do morza.

- Słyszałem - odparł zachrypniętym głosem. Gard­ło mu się ścisnęło.

Oboje czuli wagę chwili, lecz nie umieli jeszcze z niej skorzystać. Przerastała ich oczekiwania.

Nadeszła tak nagle...

A noc była już tak blisko! Jak cień ciążący nad dniem.

Jego dłoń odnalazła jej podbródek. Przemknęła wzdłuż linii szczęki, po policzku, czole i wplątała się w jej włosy.

- Miałaś włosy czarne jak sadza - rzekł marzyciel­sko, oglądając ją w swoich wspomnieniach. - Czy na­dal są tak ciemne?

- Chyba tak - z trudem wydobyła głos Antonia. - Z tamtych czasów nie pamiętam siebie tak dobrze, jak ciebie...

Jego cichy, pogodny śmiech. Miękki tak, jak tylko mógł być mech nad Suchoną.

- Byłabyś tam szczęśliwa? - spytał Grigorij. Jego policzek dotykał jej włosów. Obejmował ją ramiona­mi. Była tak blisko niego jak wtedy.

A już tej nocy on pojedzie dalej...

- Byłabyś szczęśliwa gdzieś tam, na południe od Kotlasu, na skrawku ziemi, w małej chacie, w trudzie i znoju? Z gromadką dzieci, ze mną... Czy by ci to wystarczyło?

- Tego właśnie pragnęłam - odparła Antonia cicho. - Wtedy. Po to wróciłam. Miałam tylko szesnaście lat, ale wiedziałam, że więcej nie mogę się spodziewać od ży­cia. Może nawet wyobrażałam sobie chatę jeszcze mniejszą, skrawek ziemi jeszcze uboższy. Po to wróci­łam. A ciebie już nie było, Grigorij. Nie żyłeś.

Pocałował czoło Toni u nasady włosów, zakrywa­jąc potem to miejsce jej lokami.

- Pytałem cię, czy byłabyś szczęśliwa, moja Antonetto. Nie odpowiedziałaś mi.

- Przecież nigdy nie będziemy tego wiedzieć. Nigdy nie będzie tak jak wtedy, prawda? Może przywykłabym za szybko. Może miałbyś narzekającą żonę, która nie dawałaby sobie rady z pracą. Ale może równie dobrze trud życia by nas połączył. Mielibyśmy dzieci. Dzielili­byśmy się wszystkim. Nie możemy tego wiedzieć...

- Jakże często żałowałem, że nie wybrałem ciebie... Grigorij uścisnął ją i mówił dalej z bólem:

- Jestem teraz tak bardzo ubogi, Antonetto. Wte­dy też niewiele miałem, Bóg świadkiem. Ale odrzuci­łem wszystko: moją rodzinę, dom... Ciebie. Wszyst­ko, co kochałem. A teraz czuję, że przybyło mi lat. Nie mam dzieci, które zajęłyby się mną, gdy stanę się całkiem niedołężny. Nie będę miał wnuków. Nigdy nie będę cieszył się starością u boku kobiety, z którą przeszedłem w trudzie całe życie. Straciłem nawet wzrok. Nie mam nic.

- Nie wiedziałeś wtedy tego - szepnęła Antonia. - Nikt nie mógł wiedzieć. Dokonanie takiego wyboru wymagało odwagi!

Westchnął. Anastas kilka razy mówił mu to samo. Wtedy, gdy Grigorij czuł potrzebę dzielenia się z nim swoimi myślami.

Ale prawda nie powstaje przez powtarzanie tych samych słów. Nie pomogłoby powtórzenie ich nawet nieskończoną ilość razy. Po jakimś czasie zrozumiał, że dokonał niewłaściwego wyboru. Ze nie myślał. Może więcej zdziałałby dla tych, których zranił, gdy­by został. Gdyby nadal był ziarnem piasku, które przeszkadza w działaniu mechanizmu, niż kimś, kto chciał zmienić świat za jednym razem.

Przemoc tak niewiele ze sobą niosła.

I to myślał on, który żył z nią za pan brat już nie­mal piętnaście lat!

Tyle czasu zmarnował...

- Sądzę, że wolałbym mieć przygięty kark i dzielić z tobą biedę, Antonetto, niż wszystko inne. Nie mam nic do położenia na drugiej szalce wagi. Wszystko, co mam, jest nieważne. Nawet nie zostałem bohaterem...

Zaśmiał się zgrzytliwie.

Tonią potrząsnęła głową. Obróciła się ku niemu, obejmując go za szyję. Miała łzy w oczach. Musiała mu o nich powiedzieć, bo nie mógł ich zobaczyć.

Pochyliła się i pocałowała jego suche, spękane war­gi. Sprawiła, że znów stały się cieple i miękkie. Przy­wróciła im życie. Całowała go i płakała.

Grigorij otarł jej łzy.

- Nie powinnaś przeze mnie płakać, moja Antonetto! - powiedział ze smutkiem, nieco zażenowany.

Nigdy nie umiał zachować się wobec kogoś, kto pła­kał. Nigdy nie dawał sobie rady z delikatnymi uczu­ciami: współczuciem, troską, czułością...

Tak jak wielu innych mężczyzn umiał tylko się od­wrócić.

Oparła czoło o jego czoło. Tworzyła jedną z tych uświęconych chwil, do których będzie wracał w sa­motności. Była jego najsłodszym wspomnieniem, te­raz jeszcze bliższym niż tamte z młodości.

- Chcę się z tobą kochać, Grigorij - rzekła czule.

Przełknął ślinę. Nadal potrafiła go zaskoczyć. Na­dal umiała powiedzieć coś takiego, co sprawiało, że ziemia usuwała mu się spod nóg.

- Chcesz? - spytała. Schwycił ją mocno za ręce.

- Nie robię takich rzeczy - wydusił. - Nie chcę niszczyć czegoś, co istnieje. Co ma prawo do życia. Nie zadaję się z cudzymi żonami!

- Nie jestem niczyją żoną - wyszeptała z ustami przy jego szyi. Pocałowała go tam, gdzie tańczył jego puls tak, jak on kiedyś. Jego stopy migały wtedy tak szybko, aż oczom trudno było nadążyć. - Jestem Antonettą, Grigorij. Twoją Antonettą. Kocham cię. Nie­wiele się zmieniło od ostatniego razu...

Grigorij czuł, że Tonią próbuje znaleźć doraźne usprawiedliwienie.

Ale on też tęsknił.

Marzył o tym.

W marzeniach kochał się z nią wiele razy.

W tych krótkich chwilach znów byli razem. Na­wet jeśli ból zżerał go potem z podwójną siłą, wytrzy­mywał.

Pragnął tego ze wszystkich sił!

- Nie tutaj! - szepnęła.

Przemknęła koło niego jak wiatr. Jej spódnica otar­ła się o jego nogi, włosy o jego czoło. Ujęła go za dło­nie i uniosła z ławy.

Grigorij czuł, jak ogarnia go ta sama gorączka, co kiedyś. Antonia nadal potrafiła go zaczarować. Sama mówiła ze śmiechem, że on rzuca na nią czar. On jed­nak wiedział, że było odwrotnie.

Nie miał takiej mocy. To Antonetta umiała go oszołomić, zabrać mu duszę i zrobić z nią dokładnie to, co chciała.

Między nimi zawsze było dużo śmiechu. Nawet gdy ich ciała spotykały się w pożądaniu, zawsze by­ło pomiędzy nimi miejsce na uśmiech i radość. Wte­dy była to pełnia.

- Nie w jego łóżku! - Tym razem on się sprzeci­wił. - Lepiej tam, gdzie leżałem. Niech zabiorę i stam­tąd piękne wspomnienia.

Pokiwała głową. Pomogła mu przejść z powrotem do pokoiku. Oparł się o drzwi, podczas gdy Tonią rozpościerała koce na podłodze. Nie potrzebowali żadnego okrycia. Potrafili się sami ogrzać.

Pomogła mu dojść na posłanie i położyć się na ple­cach. Zaczęła rozpinać jego koszulę.

- Jesteś najbardziej szaloną kobietą, jaką znam - uśmiechnął się. - Wcześniej myślałem, że zadawałaś się z każdym chłopakiem stajennym, jakiego spotka­łaś. Byłem nawet zazdrosny! Do chwili, gdy zrozu­miałem, że byłem dla ciebie pierwszy...

Antonia ściągnęła mu koszulę. Odsłoniła jego tors. Musiała go dotknąć dłońmi.

Był taki szczupły, zwarty...

I miał blizny, których wtedy nie widziała.

Pocałowała płaski brzuch Grigorija. Poczuła, jak on wstrzymuje oddech. Wędrowała ustami w kierun­ku piersi. Jej włosy łaskotały go jak pióra.

Całowała jego blizny. Były to ślady po ciosach no­żem.

- Prowadziłeś chyba bardziej niebezpieczne życie, niż chcesz przyznać - szepnęła. Usta miała przy dłu­giej bliźnie idącej od ramienia na ukos przez pierś.

- Odniosłem kilka ran - odrzekł, rozkoszując się jej dotykiem. Powstrzymywał się z całej siły, by nie wziąć jej w ramiona. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie przeżywał. Nigdy jako strona bierna.

Antonia była jedyną kobietą, którą znał na tyle do­brze, że mógł się przy niej odprężyć i poddać piesz­czotom. A wtedy nie wyszli jeszcze poza zaspokoje­nie pierwszego pożądania.

Byli bardzo młodzi...

Leciutko musnęła jego usta i położyła się przy nim. Rozpięła mu pas. Palce miała sprawne; domyślał się, że robiła to już wcześniej.

Ale nie czuł zazdrości.

Ta chwila była zbyt droga, by marnować ją na nie­dobre uczucia.

Rzucił Tonie. Myślała, że umarł . Teraz też nie miał do niej prawa. Nie miał prawa do tej przyjemności, którą odczuwał. Do tego bezbrzeżnego szczęścia.

Rozpięła mu spodnie i pomogła mu się z nich wy­dostać, starając się nie dotykać bandaży.

Były zresztą suche na wierzchu. Nic przez nie nie przemiękało jak wcześniej.

Grigorij nie śmiał uwierzyć, że rana się goi. Ale to działo się naprawdę.

Usłyszał, że Antonia wstaje. Potem szelest ubrań. Rozbierała się szybko, tak jak wtedy przed laty. Nie miała w sobie kokieterii, była na to za młoda i zbyt nieśmiała. Potem śmiała się z niego, mówiąc, że po­trafi go podniecić na inne sposoby niż przez powol­ne rozbieranie się.

I rzeczywiście potrafiła.

Och, jakże Grigorij pragnął ją teraz ujrzeć!

Po chwili leżała już obok niego, ciasno przytulo­na. Dokładnie wyczuwał zakamarki jej ciała.

Wyczuł, że przez chwilę jakby się zawstydziła.

Grigorij położył się ostrożnie na boku, dotknął jej ramienia, przesunął po nim dłonią aż po jej palce. Po­zwolił, by poprowadziła jego dłoń do swoich piersi. Były jędrne i zarazem miękkie. Potem jego dłoń po­wędrowała na jej krągłe biodra, pogłaskała brzuch, przeszła wzdłuż ud.

Miękkość.

Przeniosła jego dłoń między swoje uda.

On dawał. Ona przyjmowała.

Nagle zatrzymała go.

W igraszkach wsunęła się pomiędzy jego nogi, zgi­nając je tak, by kolana dotykały jej bioder. Głaskała go po łydkach, łaskotała stopy. Sprawiła, że się cał­kiem odprężył.

Grigorij zapomniał o ranie. Ból poszedł w zapo­mnienie w obliczu rozkoszy.

Rozpalała w nim płomienie.

W ślad dłoni poszły jej usta.

Pozornie nie zwracała uwagi na to, jak bardzo jest podniecony. Usiadła na nim i pieściła jego ramiona i pierś. Całowała go. Jej loki łaskotały jego skórę. Gri­gorij czuł, jakby obsiadło go mnóstwo motyli, które to wzbijały się do lotu, to znów powracały.

Pochwycił w końcu Antonię i objął ramionami jej szczupłe plecy. Ustami odnalazł jej usta. Nawet jego ciemność nie potrafiła jej przed nim ukryć.

Całowali się, głodni siebie nawzajem.

Nie mogli się sobą nasycić. Czuli słodki smak sza­leństwa.

Jego dłonie znów ją pieściły. Odkrywały na nowo. Znał ją wcześniej jako dziewczynę, teraz odkrywał kobietę. Pragnął ją zobaczyć na własne oczy, ale mu­siały mu wystarczyć dłonie.

Zabawa stawała się dziksza, gwałtowniejsza. Tonią zsunęła się niżej i uniosła na tyle, by znalazł drogę. Ko­lana przycisnęła do jego twardych bioder i opadła na jego pierś. Palce wbiła w jego barki. On ciasno obejmo­wał ją ramionami, mocnymi niczym korzenie sosny.

Nie musieli ustalać żadnego rytmu. Po prostu by­li razem. Falowali niczym łodzie na morzu. Leżeli po­tem spokojnie, ciesząc się swoją bliskością i odda­niem. Całowali się. Porozumiewali słówkami, które należały tylko do nich. Słówkami, które wymyślali w tej chwili, tylko dla tej chwili. Dla siebie.

Pomiędzy nimi było nieskończenie więcej niż po­żądanie. Wiele więcej niż tylko poszukiwanie krót­kich momentów zapomnienia i rozkoszy.

Grigorij i Antonia odnaleźli wspólnotę.

Odnaleźli siebie.

To znaczyło więcej niż rozkosz.

- Kocham cię - powiedział Grigorij. Pocałował ją.

Pocałował wiele razy. Był szczęśliwy. Czuł, jak to wspaniale być we dwoje. A czas uciekał.

- Też cię kocham - odpowiedziała. - Pomiędzy na­mi jest tak wiele. I tylu. Ale nigdy nie było tak jak teraz. Wiem, że mnie rozumiesz. Nie powiem, że ża­łuję tego, co było wcześniej. Albo tego, kto był wcześniej. Ale nic nie może się równać z tobą i mną razem. Nie wiem, czy umiałabym żyć tak, jak żyłam, gdybym wiedziała, że nie umarłeś. Ze śmiercią nie mogłam walczyć. Nawet ja. Więc pogodziłam się z tym. Żyłam chwilą.

- Co będzie teraz? - spytał, dotykając palcami jej twarzy, czując, jak formułuje wyrazy. Niemal słyszał je opuszkami palców. - Będziesz żyła i po mnie, An­tonio. Nie chcę znów zmarnować ci życia. Tego bym nie zniósł. Chcę wiedzieć, że jesteś szczęśliwa.

Pocałowała wilgotną skórę na jego piersi.

- Będę żyła, Grigorij - obiecała. - Będę żyła także i po tym. W jedyny możliwy dla mnie sposób. Wte­dy nie zmarnowałeś mi życia, ale zmusiłeś, bym szła ścieżkami, których sama bym nie wybrała. Więc to nie było zmarnowane.

Uniosła się na dłoniach.

- Nie chcę, żebyś był bardziej chory niż jesteś - oświadczyła. - Nie możesz na dodatek się przeziębić. Ubierz się. Zjemy coś i porozmawiamy. Przecież je­dziesz dalej dziś w nocy, prawda, Grigorij?

Pokiwał głową.

- Jest tyle rzeczy, na które nie starczy nam czasu, Antonio.

Posmutniał. Nazwał ją Antonią. Antonetta, dziewczyna z marzeń, zniknęła. Znów znalazła się w prze­szłości i tam miała pozostać.

Ten moment też miał należeć do przeszłości. Ale będzie jej: Antonii.

Pomogła mu się ubrać. Grigorij skrzywił się, gdy uświadomił sobie, że już zawsze będzie potrzebował do tego pomocy. Pewnie Anastasa. Było to poniżają­ce. Dotychczas sam dawał sobie radę ze wszystkim. O wiele łatwiej było mu dawać niż brać.

Ale teraz nie miał wyboru.

Pomogła mu dojść do stołu. Przyniosła jedzenie i po­stawiła przed nim. Usiadła obok. Jedli. Rozmawiali.

Wydawało się niemal, że są razem od dawna. Że dzielą stół i codzienność już wiele lat.

Antonia opowiedziała mu, czego dowiedziała się od Raiji. Śmiali się, gdy mówiła, jak Raija kokietowa­ła dowódcę.

- Szkoda, że jej naprawdę nie poznam - rzekł. - Rozumiem, dlaczego jesteście przyjaciółkami. Ja ni­gdy nie miałem bliskiego przyjaciela poza Anastasem. Nawet nie wiem, czy to się liczy. On jest o tyle ode mnie młodszy, jest jak syn. No i byłaś ty, ale ty je­steś kimś więcej niż przyjacielem...

- Polubilibyście się z Raiją - stwierdziła Antonia, ale zmieniła temat. - Spakuję teraz jedzenie na dro­gę. Odpocznij. Możesz się tu położyć, jeśli chcesz.

Zrobił tak. Leżał na ławie w kuchni Toni, słysząc jej kroki i odgłosy pakowania. Zapamiętywał tę co­dzienną krzątaninę i chował jak skarb.

Czas uciekał.

Dziś w nocy miał jechać dalej.

14

Anastas nadszedł o zmroku. Może to było ryzy­kowne, ale potrzebowali jak najwięcej czasu. Zanim się rozjaśni, powinni być już daleko.

- Czy będziesz w stanie jechać konno? - spytał. Wyraźnie wątpił w cudowne uzdrowienie Grigorija.

- Dam radę siedzieć na koniu - odparł Grigorij szorstko. - To ty nazywasz to jazdą.

- Nie wiem, czy nie będzie za ciężko dla konia nieść nas dwóch - wytłumaczył Anastas.

- Kiedy dotrzemy do pozostałych, zamienimy go, by go nie zajeździć.

Grigorij pokiwał głową w milczeniu.

Antonia widziała, że nie jest zadowolony. Czuł, że Anastas przejmuje dowodzenie, że staje się ważniej­szy niż Grigorij.

Wcześniej tak nie było.

Poklepała worek leżący na stole.

- Jedzenie - wyjaśniła. - Chleb, masło, ser, suszo­ne mięso i solona ryba.

Nabrała powietrza w płuca.

- Ciężko będzie Grigorijowi jechać konno. Zwłasz­cza przez całą noc.

- Obiecałaś przecież, że nie będziesz go powstrzy­mywać! - niemal wykrzyknął Anastas. Nie umiał ukryć zawodu i złości.

- Nie próbuję was powstrzymać. Nie chcę tego. Mówię, bo tak nakazuje mi rozsądek. Jego rana do­piero zaczyna się zabliźniać. On nie powinien jechać konno.

Anastas ze zniecierpliwieniem przewrócił oczami. Cieszył się, że Grigorij nie może tego widzieć.

W tym momencie pomiędzy Anastasem a Tonią nie było ani śladu przyjaznych uczuć.

- Coś proponujesz? - spytał drwiąco. - Wóz? Tak, żeby ślady po nas pozostały? To nazywasz rozsądkiem?

- Nie wóz - odparła Tonią spokojnie. - Łódź.

- Wtedy będziemy musieli polegać na innych - stwierdził Anastas. Nie był zaskoczony, choć może ona na to liczyła. Sam wcześniej rozważał taką moż­liwość i uznał, że jest zbyt niebezpieczna. Musieliby się ujawnić. Potrzebowaliby większej łodzi, przecież muszą zabrać konie. No i musieliby zaufać obcym, bo żaden z nich nie umiał żeglować. Wszyscy pocho­dzili z głębi lądu i mimo że umieli pływać po rzekach, na morzu nie czuli się pewnie.

- Nie zostawię mojego konia - rzucił Anastas. Antonia posłała mu słodko - kwaśne spojrzenie.

Wydawało się, że walczą między sobą o względy Gri­gorija. Nie było to może potrzebne, ale usadzenie te­go młokosa sprawiło jej satysfakcję.

- Ty pojedziesz konno - rzekła. - Bez Grigorija. Ja nie mówię o dużej łodzi, tylko o małej łódce. I nie uważam, że Grigorij ma płynąć całą drogę, tylko ty­le, by ujść przed pościgiem tu w Archangielsku i tam, gdzie mieli go szukać. Tylko tę noc i jutro. Na wschód, do ujścia Miezieni.

- Grigorij nie umie żeglować - sprzeciwił się Anastas.

Grigorij umiał lepiej słuchać niż on. Lepiej znał sposób mówienia Toni, zmiany intonacji jej głosu. Nadążał za jej myślami.

- Nie ma mowy - odezwał się stanowczo. - Nie po­zwolę ci na to.

- Wtedy dokonałeś wyboru za nas oboje, Grigorij - odpowiedziała. Głos miała spokojny, ale czuł w nim ból, który może nigdy już jej nie opuści. - Teraz wy­bieram ja. Za mnie. Za nas oboje. Nie zdołasz mnie po­wstrzymać.

- Mogę na ciebie donieść.

- Wcześniej bym cię zabiła - powiedziała z pewno­ścią w głosie.

Anastas zaczął się domyślać jej zamiarów.

Ubrana była w spodnie, jak mężczyzna. Spakowa­ny plecak czekał przy drzwiach. Wcześniej go nie za­uważył. Grigorij przecież nie miał nic ze sobą, gdy tu przybył.

- Gdzie dziecko? - spytał, przeczuwając najgorsze.

- Raija się nią zaopiekuje - odparła.

- Nie wolno ci - powtórzył Grigorij, choć nie umiał tego powiedzieć z całym przekonaniem. Coś w nim nie umiało odmówić. Był słaby.

Tyle mu ofiarowywała z tego, o czym zawsze ma­rzył. Tyle tego, o czym nie śmiał marzyć.

Zrozumiał też, że dokładnie wszystko zaplanowa­ła, nie zdradzając się przed nim ani słowem.

Wolał nie myśleć, ile to ją będzie kosztowało. Bez przekonania poprosił ją, by się jeszcze zastanowiła.

W głębi serca jednak czuł, jakby urodził się na nowo.

- Ja umiem żeglować - powiedziała Tonią. - I umiem ukraść łódkę, choć nawet nie muszę.

- Umiesz żeglować? - wątpił Anastas. Splótł ręce na piersi i obserwował Antonię. Bóg jeden wie, co jeszcze wymyśli. Gdy on kiedyś będzie wybierać so­bie żonę, to na pewno niepodobną do niej.

- Potrzebujecie mnie - stwierdziła Tonią spokoj­nie. Wzięła głęboki oddech i spojrzała na Grigorija. - Grigorij mnie potrzebuje. Jadę z wami.

Anastas skrzywił się lekko, dając do zrozumienia, że się z tym nie zgadza.

- Możesz wziąć jeszcze jednego konia ze stajni - dodała. - Tego czarnego. Jest wystarczająco silny, by unieść dwóch jeźdźców. Weź też siodło.

Chłopak spojrzał na nią, wyraźnie zdezorientowany.

- Antonia jedzie z nami - wytłumaczył Grigorij nie całkiem pewnym głosem. - Przystaje do nas, Anastas.

W jednej z szop na skraju przystani Antonia od­nalazła sporą łódkę. Stała się zbyt ciężka z upływem lat, więc Jewgienij dostawił na niej maszt. Żagiel był może nieco spłowiały, ale wisiał na miejscu. Miała też wiosła, na wypadek gdyby zawiódł wiatr.

Z pomocą Anastasa Antonii udało się przeciągnąć łódź na wodę.

- Czy wiesz, co robisz? - spytał chłopak. - Masz przecież rodzinę i to wszystko...

- Wiem, co robię - stwierdziła stanowczo. - Nie proszę, byś mnie polubił, Anastas. Nie proszę, byś wyrabiał sobie jakieś zdanie na temat mojego życia. To moja sprawa. Jeszcze nikt nigdy mnie tak nie po­trzebował, jak teraz Grigorij. Może to jest odpowiedź na twoje pytanie. Nie życzę ci, byś kiedykolwiek mu­siał dokonywać podobnego wyboru.

Załadowali jedzenie i jej plecak. Wrzuciła też kil­ka kocy i narzędzi z szopy. Nóż miała w plecaku.

- Grigorij musi sam przejść na przystań - powie­dział Anastas. - Ja nie mogę pomóc. Musicie sobie dać radę.

Antonia pokiwała głową.

Czuła się silna.

Grigorij nie powinien być zależny od obcego czło­wieka. Nie powinien polegać na dobrej woli czy wy­rzutach sumienia tamtego. Nie powinien być dla ni­kogo ciężarem.

Ona będzie jego oczami i jego podporą.

Nie robi tego ze współczucia czy dawnego podzi­wu. Robi to z miłości. To nie umniejsza Grigorija, bo zawsze coś da jej w zamian.

Wracali do domu ciemnymi zaułkami przystani, tak że nikt ich nie zauważył.

Antonia była w męskim przebraniu. Kurtka Olega sięgała jej poza biodra. Czapkę dobrze naciągnęła na głowę i ukryła pod nią loki. Czapka rzucała też cień na twarz.

- Jest jeszcze coś, o co chciałabym cię prosić, Ana­stas - powiedziała, zanim znaleźli się w domu. - To nic wielkiego, ale nie mogę zrobić tego sama...

Zamilkła na chwilę.

- Chodzi mi o listy. Nie chcę zostawiać ich w do­mu, by nie wpadły w niepowołane ręce. Są do Raiji i... Olega. I Olgi, gdy już będzie umiała czytać.

- Dokąd mam je zanieść? - spytał. Widać nie był tak całkiem pozbawiony uczuć, na jakiego chciał wy­glądać. Miał także wiele ciepła, które dobrze ukrywał. Obawiał się go, bo nie miał nad nim władzy. Owo wewnętrzne ciepło nie było wystarczająco męskie, by mu dodać splendoru.

- Możesz zostawić je u Wasilija? - spytała. - Może i tak zamierzałeś tam iść?

Nie zamierzał. Nie żegnał się z nikim w żadnym miejscu. To była zasada Grigorija, dzięki której ukry­wali się już tak długo. Anastas uznał ją za swoją, tak jak pozostali.

Antonia musiała się jeszcze wiele nauczyć.

Była kobietą, ale nie miało to znaczenia, o ile mia­ła należeć do ich grupy.

Wzięła ze sobą spory worek z ubraniami. Żaden z nich nie miał więcej rzeczy, niż mieści się w worku przytroczonym do siodła. Mieli to, co nosili na sobie i niewiele poza tym. Bagaże mogły ich opóźniać.

Ale to Grigorij musiał jej o tym powiedzieć.

- Zaniosę je tam - obiecał. - Mam mu je dać, czy gdzieś schować, by znalazł później?

- Schowaj - odparła. I właśnie w ten sposób by postąpił. Nie chciał, by ktoś postanowił jechać za nimi i przekonywać Anto­nię, by wróciła.

Anastas nadal nie był zadowolony, że ona będzie im towarzyszyć.

Ale dopóki Grigorij się z tym zgadzał, nie mógł nic zrobić. Miał tylko nadzieję, że obecność Toni nie doprowadzi do katastrofy.

Do tej pory szczęście im mniej lub bardziej sprzy­jało. Wolałby, by się nie odwróciło.

Antonia wcisnęła spódnicę do spodni. Na ramiona narzuciła płaszcz, a na głowę kaptur. Nie byłoby łatwo ją rozpoznać. Grigorij dostał płaszcz Olega. Nie chciał go przyjąć, ale Tonią była stanowcza.

- On ukryje, że kulejesz - powiedziała ostro. - I grze­je, a na morzu jest zimno. Mam nadzieję, że będzie wiatr, a wtedy na pewno nie jest ciepło, zwłaszcza że będziesz tylko siedział. Nie mamy czasu na takie dro­biazgi, Grigorij! To tylko płaszcz!

- Jego płaszcz - mruknął Grigorij, ale posłuchał Antonii.

Odszukał butelkę wódki stojącej na stole.

- W takim razie biorę jego wódkę! Antonia westchnęła.

- Dobrze, ale trzymaj ją w kieszeni płaszcza. On też ukrył włosy pod czapką. Swoją własną. Dla pewności Antonia uczerniła mu włosy sadzą. Z dale­ka nie wyglądał na blondyna.

Dołożyła drew do pieca. W ciągu nocy powinien iść dym z komina. Pokoik, w którym leżał Grigorij, wyglądał dokładnie tak samo jak przedtem. Spaliła wszystkie bandaże. Zniszczyła wszystko, co mogło wskazywać na pobyt obcej osoby.

Antonia przeszła po domu. Dotykała ścian, naczyń i sprzętów.

Zatrzymała się przy łóżeczku Olgi.

Długo stała z koszulką córki w dłoniach. Nadal pachniała dzieckiem. Antonia omal nie zapakowała jej do worka, ale się powstrzymała.

Miała spalić za sobą wszystkie mosty. Nie powinna oglądać się za siebie. Nie powinna mieć ze sobą nicze­go, co mogłoby kogoś doprowadzić tutaj. Jej nowe ży­cie nie powinno uderzyć w tych, których pozostawiała.

Ta Antonia, która szła za Grigorijem, nie powinna przypominać Antonii Jurkowej. Będzie inna - bę­dzie Antonettą.

Wspomnienia, które brała ze sobą, miała nieść w pamięci. W sercu. W ten sposób nikt ich jej nie od­bierze.

Koszulka Olgi została na miejscu.

Gdy wyszli, nie obejrzała się za siebie. Musiała być stanowcza.

Anastas został w domu. Miał zamknąć drzwi i zo­stawić klucz u Wasilija.

Wyglądali jak para kochanków idących w ciasnym uścisku. Stanowili zwykły widok jak na port o tej póź­nej porze. Wyglądali na tak zajętych sobą, że wydawało się normalne, iż nie chcieli zbliżać się do innych. Stano­wili jeden wielki cień, gdy tak szli objęci, czasem niepew­nie i zataczając się lekko, gdyż za bardzo byli zajęci ca­łowaniem się. Przechodnie mogliby też pomyśleć, że na pewno nie pogardzili wcześniej tanią wódką...

Nikt nie zwrócił na nich szczególnej uwagi. Wy­glądali na zakochanych albo na marynarza i panien­kę lekkich obyczajów.

Nikt ich nie śledził.

Dla Antonii pokonanie odległości do portu wyda­wało się wiecznością. U wylotu jednej z ulic zobaczy­ła mężczyznę i była pewna, że zwrócił na nich uwagę.

Grigorij opierał się ciężko o jej ramię. Tonią poci­ła się z wysiłku, zresztą miała na sobie za dużo warstw ubrania. Panicznie się bała, że w pewnym mo­mencie Grigorij nie będzie w stanie iść dalej.

Posuwali się naprzód w ślimaczym tempie.

Całowali się czasem na pokaz, ale nie dawało im to przyjemności.

Antonia czuła, że wręcz ciągnie Grigorija za sobą. Przy szopach coś się działo. Ktoś do nich zawołał. Antonia zesztywniała.

O Boże! pomyślała. Czyżby to byli żołnierze? Od­kryli nas? Czy to z mojej winy?

Grigorij zdążył szepnąć do niej gorączkowo:

- Spokojnie! Nie trać głowy!

Sam krzyknął do nich na całe gardło, że ma wód­kę i kobietę i że Archangielsk jest rajem na ziemi.

Dobiegł ich męski śmiech pełen zrozumienia. Na­wet obdarzono ich rubasznymi życzeniami powo­dzenia.

Antonia zaklęła przez zaciśnięte zęby i pociągnęła Grigorija dalej. On starał się pomagać, jak mógł. Mógł udawać pijanego, lecz nie kulawego pijanego.

Odetchnęła z ulgą, gdy wreszcie dotarli do szopy. Stali dłuższą chwilę w ciemności, by się upewnić, że nikt za nimi nie idzie.

Port wydawał się jednak całkiem pusty, jakby wstrzy­mał oddech.

- Bałaś się - stwierdził, gładząc ją po policzku. - Byłaś dzielna, kochanie.

- Bałam się tak, że myślałam, że zwymiotuję - od­parła, mierząc wzrokiem odległość dzielącą ich od wody. - Teraz możesz kuleć - dodała, podając mu ra­mię. - Już nie musisz udawać.

Wyszli na zewnątrz i zamknęli za sobą drzwi.

Nad morze prowadziło strome urwisko. Łódka ocierała się dnem o piasek. Musiała czekać blisko brzegu ze względu na Grigorija. Nieważne, że Tonią będzie musiała się bardziej namęczyć przy odbijaniu, zanim będą mogli wiosłować. Żagiel postawią dopie­ro przy ujściu Dwiny. Bliżej wiatr jest zbyt słaby.

Powiedziała Grigorijowi, by usiadł i zsunął się nad wodę. Zdjęła mu buty, by ich nie przemoczył. Swoje musiała mieć na nogach, by łatwiej było jej odpychać łódkę.

Oczywiście, przemoczyła spódnicę i płaszcz. Nie pamiętała, by je zdjąć, zresztą nie mieli czasu na ta­kie drobiazgi.

Antonia weszła do wody po uda i dopiero wtedy wskoczyła na łódkę. Zdjęła spódnicę i płaszcz i roz­łożyła je, by jakoś wyschły.

Schwyciła jedno z wioseł i zaczęła odpychać łódkę od dna. Gdy już było zbyt głęboko, usiadła i ujęła w dłonie oba wiosła. Poczuła ich chłodną gładź.

- Żegnaj, Archangielsku - powiedziała cicho. Grigorij odwrócił się, choć nic nie widział. Ona do­strzegała zarysy miasta, w którym zawsze mieszkała.

Pierwsze machnięcia wiosłami były niepewne. An­tonia starała się zachowywać cicho. Pomyślała potem jednak, że morze przynosi tyle dźwięków, że ich wio­słowanie w nich utonie. Przyłożyła więcej siły i roz­grzała się.

- No to jesteśmy w drodze - powiedziała do Gri­gorija. - Nie zatrzymamy się, dopóki nie dotrzemy do ujścia Mezeny. Jak myślisz, my będziemy pierwsi czy oni na koniach?

- Możemy się założyć - odparł. - Ja stawiam na nas, Antonio. Jesteś przecież ze mną, a wtedy nic innego nie może mnie spotkać niż wygrana, prawda?

Anastas wytężał wzrok, lecz ich nie dostrzegł.

Nie chciał sprawdzać, czy wypłynęli.

Nie mógł się przyzwyczaić do myśli, że nie jest już odpowiedzialny za Grigorija. Trwało to tylko ostat­nie tygodnie, ale chłopak zdążył się już pogodzić z myślą, że tak będzie, dopóki Grigorij będzie żył. Ni­gdy nie przyznał przed sobą samym, że to mu ciąży. I teraz także za nic by nie przyznał, że czuje ulgę, gdy Antonia tę odpowiedzialność z niego zdjęła.

Zrobiła mu przysługę. Ale on w głębi duszy czuł się oszukany.

Nie wiedział, czy powinien wierzyć, że ta kobieta temu podoła. Nie wątpił, że kocha Grigorija. Nie wątpił w jego uczucia do niej. Ale Anastas nie wie­rzył, że miłość może zwyciężyć wszystko. Według niego były to nędzne fundamenty pod dom.

Miłość to luksus dla tego, kto żył w ciągłej uciecz­ce. Sam Grigorij mu to mówił.

Ale dawno temu.

Nawet bohaterowie tacy jak Grigorij cierpieli na słabą pamięć.

Anastas wziął do ręki listy, które mu dała. Popa­trzył na litery. Były ładnie skreślone. A on nie przy­puszczał, że Antonia umie pisać!

Westchnął. Oceniał ją widać zbyt nisko, ale przecież niewiele kobiet umiało czytać, a jeszcze mniej pisać.

Chętnie by się dowiedział, o czym pisała, choć to go nie dotyczyło.

Zalakowała wszystkie listy. Dotknął sztywnych krążków.

Przypomniał sobie, jak ojciec przyciskał swój pier­ścień do ciepłego laku. Pamiętał herb rodzinny odciśnięty na czerwonobrązowym tle. Bardziej niż ten wi­szący nad drzwiami.

W tej pieczęci nie było żadnych wzorów. Jego wspomnienia dotyczyły innych czasów.

Anastas zamknął drzwi na klucz. Przeszedł cichy­mi ulicami do domu Wasilija. Zapukał. Nie oczeki­wał zaproszenia.

- Sądziłem, że już się ulotniłeś - stwierdził zdumio­ny Wasilij. - Nie jest to dobra pora na jazdę?

Anastas zgodził się z nim.

- Ale czasem zdarza się, że się żegnamy - uśmiech­nął się. Naprawdę polubił Wasilija.

- Potrzebujecie czegoś na drogę?

- Antonia dała to, co trzeba - odparł. Nie chciał o nic prosić.

Wasilij zrozumiał tę dumę. Przypominała mu jego własną.

- Mam trochę wódki i suszonej ryby. Starczy dla wszystkich. - Podniósł się. - Muszę zejść do piwnicy. Jest na zewnątrz.

Anastas pokiwał głową. Pasowało to idealnie do je­go planów.

Gdy Wasilij wyszedł, chłopak zerwał się na nogi cicho jak kot. Zastanawiał się, gdzie ukryć listy. Wa­silij musi je znaleźć, lecz nie za prędko, nie tej nocy.

Nie sądził, by się domyślili, że Antonia uciekła morzem, ale nigdy nie wiadomo. Powinni zresztą unikać wszelkich pościgów. Teraz wszyscy są ich wrogami.

Anastas zdecydował się na stos płaskich chlebków. Było tak późno, że Wasilij raczej nic już nie będzie jadł. Ale rano - tak.

Złożył listy jeszcze raz i włożył pomiędzy chleby, każdy z osobna.

Zdążył usiąść na miejsce, gdy Wasilij powrócił z piwnicy. Wszystko wyglądało na nieruszone.

Uśmiechnął się do Wasilija. Podziękował ciepło za podarunek i pożegnał się.

- Pewnie się już nie spotkamy - rzekł chłopak. - Ale naprawdę cieszę się, że cię poznałem.

- Mam nadzieję, że wam się uda - odparł Wasilij.

- Też mamy taką nadzieję - zaśmiał się Anastas. W stajni osiodłał własnego konia i karego Antonii.

Przywiązał go do swego siodła.

Gdy wyprowadzał konie, panowała cisza. Zamknął stajnię na klucz i położył go w szparę między belka­mi. Potem wyjechał z miasta.

Na pewno niejeden mieszkaniec Archangielska usłyszał uderzenia końskich kopyt, ale nawet nie przypuszczał, że oto opuszcza miasto ktoś wyjęty spod prawa.

Anastas jak zawsze nie miał przed sobą drogi po­wrotu.

15

Wasilij nigdy nie umiał szybko się budzić rano. Przytomniał dopiero wówczas, gdy porządnie prze­tarł oczy i coś przekąsił. Zawsze tak było, nawet gdy łowił ryby na statkach i wstawał na nocną wachtę.

Dla niego poranki oznaczały cierpienie.

Gdy jego palce w poszukiwaniu chleba natrafiły na papier, sądził, że nadal śpi. Jego chleb zawsze przykrywała lniana ściereczka. Przecież sam go tak ułożył. A Dagnija, która go upiekła, nie miała papie­ru na zbyciu.

Od razu się przebudził.

Pod chlebem leżał złożony list opatrzony czerwo­ną pieczęcią.

Podszedł do okna i w świetle poranka przeczytał: „Raija - Raisa”.

Odłożył list na stół. Po grubości zorientował się, że zawiera więcej arkuszy. Wiedział, do kogo należy ten papier, widział go wystarczająco często wcześniej.

I tylko jedna osoba nazywała Raiję Raiją - Raisą.

Wasilij doskoczył do chlebów. Coś mu się nie zga­dzało. Coś było nie tak...

Znalazł jeszcze jeden list.

I jeszcze jeden...

Oba grube.

Oba z imieniem odbiorcy wypisanym starannym pismem.

Oba zapieczętowane.

Wasilij stał, trzymając je w dłoniach. Zamknął oczy i starał się to zrozumieć.

Przesunął stos chlebów i znalazł to, co leżało za ni­mi.

Klucz.

Wasilijowi także on był znajomy. Wiedział, do któ­rego zamka pasuje.

Nagle zrozumiał, czemu zawdzięczał wizytę Anastasa. On przyszedł nie tylko po to, by się pożegnać. Miał coś zostawić.

Wasilij nie czul już głodu. Ubrał się, włożył listy za pazuchę i złapał klucz. Było tak wcześnie, że nie mogło być jeszcze żadnego z chłopaków stajennych Antonii. Na tyle wcześnie, że ludzie byli jeszcze za­jęci porannymi obowiązkami.

Wasilij właściwie nie przejmował się, co ludzie po­wiedzą. Po prostu wszedł do domu Antonii.

W kuchni było jeszcze ciepło, na palenisku się ża­rzyło. Skrzynia na drewno była pełna. Wasilij odru­chowo dołożył do ognia kilka szczap.

Wszędzie było posprzątane. Na oparciu krzesła wi­siała kurtka Antonii.

Zajrzał do pokoiku.

Nie znalazł żadnego śladu po pobycie obcego. Po­mieszczenie wyglądało jak przedtem, pachniało tylko czystością. Widać Antonia wyszorowała podłogę.

Zajrzał do sypialni. Łóżko małżeńskie i łóżeczko Olgi były zasłane tkanymi kapami.

Wasilij otworzył skrzynię z ubraniami. Antonia nie wzięła wiele ze sobą. Bluzki i spódnice nadal le­żały, a nawet grzebień.

Także ubranka Olgi leżały porządnie złożone w mniejszej skrzyni. Skrzyni z Wielikiego Ustiuga, miasta mistrzów drewna.

Wyglądało tak, jakby gospodyni miała niedługo wrócić.

Wasilij wszedł do kuchni. Jego serce biło gwałtownie.

Olga... Co zrobiła z dzieckiem? Czyżby wzięła ma­łą na tak szaloną wyprawę?

Przypomniał sobie, jak Tonią błagała go, by zabrał Olgę do Raiji.

Wydawało mu się, że wczoraj Raija skręciła pod górę, gdy wyjeżdżała od nich z kantorku. Czyżby kie­rowała się do domu Olega i Antonii?

Wyciągnął listy. Na jednym z nich widniało imię Olgi.

Wasilij nie chciał dłużej myśleć. Wyszedł, zamyka­jąc za sobą drzwi na klucz. Skierował się do stajni, znalazł klucz i otworzył.

Siodłał konia, gdy nadszedł pierwszy z woźniców.

- Pożyczam konia Antonii - powiedział, zanim ten zdążył zapytać. - Ona sama pojechała na karym. Do­stała wiadomość, że jedna z jej sióstr jest chora. Ta, która mieszka nad Onegą czy w Kem, nie pamiętam.

Rzucił woźnicy klucz do stajni.

- Dostałem go od Antonii, weź. Niedługo oddam konia.

- Co z nami? - spytał woźnica. - Długo jej nie będzie? Wasilij wzruszył ramionami.

- Jewgienij postanowi, co trzeba. Woźnicę zadowoliła ta odpowiedź.

Wasilij wskoczył na konia i wyjechał z miasta. Dziękował Stwórcy, że dał mu tak mądrą głowę. I szybki język, który umiał łatwo kłamać, gdy była potrzeba. Może i kierował podziękowania pod zły adres, w końcu Bóg nie ponosi odpowiedzialności za kłamstwa. Ale Wasilij nie przejmował się szcze­gółami.

Nadjechał, gdy Raija i Jewgienij jedli śniadanie. Dzieci kłębiły się w dzikiej zabawie na podłodze. Gdy wszedł, rzuciły mu się na szyję. To był przecież wu­jek Wasilij, który zawsze miał w zanadrzu ciekawe historyjki i świetne pomysły.

Ale nie tym razem.

Uwolnił się z ich objęć, patrząc prosząco na Raiję.

- Na dworze nie jest zimno - powiedział. - Może ubierzesz te dwa trolle i wyślesz na świeże powietrze? Niech sobie pobiegają...

- Chyba nic złego się nie stało? - spytała Raija drżą­cym głosem.

Zmierzyła Wasilija uważnym spojrzeniem i szyb­ko ubrała Misze w kurtkę i miękkie buty. Powtórzy­ła to samo z Olgą. Wypchnęła dzieci na dwór, po­uczając, że mają biegać tylko na podwórku. I że nie mogą zaczepiać konia Wasilija.

- To nasz koń! - upierała się Olga, ale Raija nie by­ła w nastroju do dyskusji. Zamknęła za dziećmi drzwi i wróciła do kuchni.

Wasilij usiadł ciężko.

- Chodzi o Tonie, prawda? - spytała. Pokiwał głową, wyjął listy i położył dwa z nich na sto­le. Trzeci podał Raiji. Z wahaniem wzięła go do ręki.

- Wyjechali w nocy - rzekł. - Ona z nimi.

Raiji wydało się, że list parzy jej palce. Zdezorien­towana wpatrywała się w papier. Potem przeniosła wzrok na Wasilija. Nie umiał uniknąć jej oskarżycielskiego spojrzenia.

- Dlaczego jej nie zatrzymałeś? - spytała ostro.

- Nic nie wiedziałem - bronił się.

- A to? - Raija machnęła listem. Wasilij opowiedział, w jaki sposób listy do niego dotarły. Powiedział, jak wyglądał dom Toni. Przeka­zał, co mówił woźnicy.

Jewgienij pociągnął Raiję, by usiadła. Objął ją ra­mieniem.

Raija w zaciśniętej dłoni nadal trzymała list.

Twarz miała nieruchomą. Kilka razy potrząsnęła głową, aż wreszcie wybuchnęła płaczem.

Rzuciła list Antonii na podłogę. Ukryła twarz w dłoniach i głośno płakała. Jej plecy trzęsły się pod niebieską bluzką.

Jewgienij niezgrabnie głaskał żonę po włosach. Nie zdążyła jeszcze ich zapleść, więc spływały jej z ra­mion czarną rzeką.

Płacz Raiji wypełnił kuchnię. Ból, który wypłaki­wała, był jedynym dźwiękiem.

Poruszył serca obu mężczyzn.

Jewgienij zacisnął szczęki, a Wasilij patrzył w inną stronę.

Ale nie mogli uciec od płaczu Raiji.

Nie umieli płakać razem z nią, ale jej płacz pomógł im pozbyć się części ich bólu.

- Nie powinna poświęcać dziecka! - wyszlochała Raija, zaciskając pięści. Uderzyła nimi kilka razy w stół, aż zatańczyły naczynia.

Jewgienij przełknął ślinę. Wasilij dostrzegł jakiś cień przemykający przez jego twarz. Jakby strach, który odsłonił się na jedną jedyną chwilę, by znów zniknąć.

Poświęcać” - mocno powiedziane...

Wasilij zrozumiał, że to słowo miało szczególne znaczenie dla Jewgienija. Że dotyczyło czegoś więcej niż Toni.

Płacz Raiji trwał długo. Gdy podniosła głowę, mia­ła wypieki na twarzy. Włosy przykleiły się do mo­krych, spuchniętych policzków. Oczy były zaczer­wienione.

- Wiedziała to już wtedy, gdy prosiła mnie, bym zabrała Olgę na noc - powiedziała, patrząc przez okno na bawiące się dzieci. - Wiedziała o tym. Już to postanowiła. Tego jej nigdy nie wybaczę! To jest je­dyna rzecz, której nie mogę wybaczyć! Przecież, u diabła, poświęciła własne dziecko! Dla mężczyzny! Nie ma takiego mężczyzny, który by był tego wart. Jak mogła? Jak, do cholery, mogła?

- Może tłumaczy ci to w liście - stwierdził Jewgienij, podnosząc go z podłogi i kładąc przed nią na stole.

- Nie chcę tego czytać - rzuciła Raija. Wstała i od­wróciła się plecami do obu mężczyzn. - Nie mogę. Ona zawiodła moje zaufanie...

Złapała szal i wyszła.

Widzieli przez okno, jak idzie przez podwórko i klęka przy dzieciach. Ujrzeli uśmiech na jej zapła­kanej twarzy.

- Ja też nie rozumiem Antonii - odezwał się Wasi­lij. - Ale przypuszczam, że miała swoje powody. Mo­że da się kogoś aż tak kochać.

Jewgienij nie odrywał wzroku od Raiji.

- Człowiek jest w stanie zrobić wiele dla tego je­dynego - powiedział ciężko. - Antonia poniosła ofia­rę, ale chodzi nie tylko o dziecko. Chodzi o wszyst­ko, co zbudowała. To teraz legnie w gruzach. Nigdy nie będzie mogła tu powrócić z nadzieją, że ktoś z nią porozmawia. Może z wyjątkiem nas. Przecież nadal ją lubimy. Raija dojdzie do siebie. Z czasem wybaczy. Może nie zrozumie, ale wybaczy. Raija to potrafi. Ma wielkie serce i nie umie długo się gniewać.

- Tonią nigdy nie wróci - stwierdził Wasilij z cięż­kim sercem.

Jewgienij zgodził się z nim.

- Piekielnie trudno będzie przekazać to Olegowi. On ją uwielbia.

Jewgienij nalał gorącej kawy do kubka i podał Wa­silijowi.

- Jedz i pij - zaprosił. - Pewnie nic jeszcze nie ja­dłeś.

Wasilij posłuchał, choć nie miał szczególnego ape­tytu. Od czasu do czasu popatrywał na Raiję z dzieć­mi. Budowali zagrodę. Uzbierane szyszki miały być zwierzętami.

Tworzyli wzruszającą grupkę. Raija była uosobie­niem ciepła i łagodności. Była matką.

Ale Tonie też taką widywał.

I Tonią wyjechała w nieznane z mężczyzną wyję­tym spod prawa. Poszukiwanym przez carskie wojska.

Opuściła swoją córkę, uroczą czterolatkę.

Tonią też była matką. Ciepłą, opiekuńczą, miłą...

Nie zgadzało mu się to. I wolał nie kończyć po­równania między Raiją a Antonią. Bał się.

Pomyślał o ukrywającym się mężczyźnie.

On kochał żonę innego.

Tak, jak on sam.

Czy on, Wasilij, mógłby uciec z Raiją? Czy zaak­ceptowałby to, że porzuciła wszystkich, którzy ją ko­chają i jej potrzebują? Czy można na takich podsta­wach zbudować swoje życie, nawet z nią?

On nie umiałby tak żyć.

Może nie kochał aż tak bardzo.

- Nieźle wymyśliłeś - stwierdził nagle Jewgienij. - To o chorej siostrze - dodał, gdy Wasilij nie zrozu­miał. - Rozpowiemy tak ludziom. To brzmi rozsąd­nie. W takiej sytuacji rzeczywiście zostawiłaby Olgę u nas. Będziemy trzymać się tej wersji, dopóki nie wróci Oleg. On zdecyduje, co powiedzieć ludziom. To jego życie. I jego żona...

Jewgienij rozkruszał chleb na okruchy, które ukła­dał na kupki.

- Przecież nie możemy jej ścigać - powiedział ze smutnym uśmiechem. - Ona dobrze wiedziała, co robi. Przecież żadne z nas nie doprowadzi do tego, by znale­ziono ją w towarzystwie człowieka, na którego głowę wyznaczono cenę. Wiedziała, że nie ruszymy palcem. Któż mógł przypuszczać, że jest tak przebiegła?

- Będziesz prowadził stajnię? - spytał Wasilij. - Po­wiedziałem coś takiego woźnicy. Chyba przewozy przy użyciu koni nie różnią się zbytnio od przewozu statkami?

Jewgienij zaśmiał się.

- Nie ma żadnej różnicy - rzekł. - Przyjaźń znie­sie wszystko.

Raija przywiozła ubrania Olgi. Wasilij przewiózł łóżeczko małej do domu nad Dwiną.

Olga stała pośrodku całego zamieszania i nie rozu­miała, dlaczego mama musiała wyjechać tak nagle. Bez pożegnania z nią. Chora ciotka, której nigdy nie widziała, nie przemawiała do jej wyobraźni. Poza tym dzieci są ważniejsze niż jakieś ciotki!

Raija tłumaczyła, nie oskarżając Antonii, ale i nie broniąc. Opowiadała bajeczki o księżniczkach, któ­re przeżywały to samo co Olga. Wymyślała szczęśli­we zakończenia pełne radosnych powitań i miłości. Opowiadała o miłych, dobrych królach, którzy wra­cali z dalekich krajów, by zająć się swoimi opusz­czonymi córkami - księżniczkami. Królowie ci przy­wozili ze sobą najwspanialsze podarunki swoim dziewczynkom.

- A królowe nie miały podarunków? - pytała Ol­ga. - Kiedy wrócą do domu mamy księżniczek? Księż­niczki bardzo tęsknią za swoimi mamami...

Raija wymyślała wtedy bajki o królowych, które musiały opuścić swoje dzieci. O królowych, które miały strasznie chore siostry i braci, którymi musia­ły się zajmować. Królowe też okropnie tęskniły za swoimi dziećmi, ale zawsze coś stawało im na prze­szkodzie do powrotu.

Zawsze, gdy miały wyjeżdżać, coś się wydarzało. Kochały swoje dzieci, ale między nimi otwierały się rozliczne przepaści. I jeszcze przez wiele, wiele bajek będą pokonywać te trudności, zanim powrócą.

Raija opowiadała i opowiadała. Wymyślała histo­rie, które mogły ulżyć tęsknocie małej Olgi. Ale nie chciała też, by dziecko zapomniało o matce.

To było jak taniec na linie. Niezwykle łatwo stra­cić równowagę i spaść na jedną albo na drugą stronę... Stanowiło to wyzwanie dla jej fantazji.

Nastała jesień. Ludzie zaczynali szeptać o dziwnej chorobie siostry Antonii. Wydawało się im, że już za długo trwa.

Raija milczała.

Milczeli wszyscy, którzy coś wiedzieli.

Raija zachowała swój list. Leżał, wciąż zapieczęto­wany, na wierzchu jej skrzyni z ubraniem.

Za każdym razem, gdy ją otwierała, jakby robił do niej miny.

Często brała go do ręki. Jej palce przesuwały się po pieczęci. Paznokcie wsuwały się pod krawędzie sztywnego laku. Byłoby tak łatwo oderwać pieczęć...

Ale nie robiła tego.

Patrzyła na imię, którym jej teraz nikt nie nazy­wał. Niektóre litery miały plamy jaśniejszego atra­mentu.

Widać Antonia płakała, gdy je pisała.

Raija także miała ochotę płakać, gdy brała w dło­nie ten list. Ale teraz nie mogła. Łzy tkwiły pod po­wiekami. Płacz siedział kulą w gardle, jakby zesztyw­niał.

Może później będzie w stanie przeczytać ten list, gdy będzie miała na to więcej siły niż teraz. Teraz nie mogła.

Zawsze odkładała list na miejsce, wygładzając go. Znów leżał na jej czarnym fartuchu, który zakładała do kościoła.

Powróciły statki. „Wśród nich „Sankt Nikołaj”.

Obawiali się tej chwili. Obiecali sobie, że Oleg nie usłyszy nowiny w porcie. Nie powinien usłyszeć jej od kogoś spośród żądnego sensacji tłumu stojącego na kei.

Ludzie w Archangielsku wiedzieli swoje.

Nie zapomnieli, że Antonia nie przebierała w ka­walerach do łóżka, że piła na równi z mężczyznami i że potrafiła przetańczyć kilka nocy pod rząd.

Mówili, że nie można zmienić takiej krwi. Ze nie przestanie płynąć, mimo że może zwolnić. Porów­nywali Antonię do rzeki, która miała spokojne za­toczki, ale która rwała żwawo do przodu w innych miejscach.

Ludzie wiedzieli swoje.

Jewgienij obiecał, że to on przekaże nowinę Olegowi.

Ale gdy „Sankt Nikołaj” przybił do brzegu, akurat nie mógł opuścić biura. Zastąpiła go Raija.

To ona miała przekazać list Antonii do męża.

Wasilij podpłynął z nią do statku.

- Co mu powiesz? - zastanawiał się Wasilij.

- Prawdę - odpowiedziała. Była blada, a na jej twa­rzy malowała się stanowczość. Wyglądała pięknie. Nozdrza jej drgały. Poza tym wydawała się nieporuszona.

Przytrzymał drabinkę, którą spuścili z góry. Mo­rze było spokojne jak lustro.

- Przyzwyczaiłaś się do wchodzenia w ten sposób na statki, prawda? - spytał Wasilij, chcąc ją rozchmu­rzyć. - Zaczekam tu na was. Jewgienij pewnie przy­gotuje już wóz.

Chcieli od razu wywieźć Olega z miasta. Właśnie Oleg powitał ją, gdy gramoliła się przez burtę. Strzepnęła spódnicę i uściskała przyjaciela.

- Czy już zawsze będziesz tak wchodzić na pokład? - dziwił się Oleg. - Coś się stało, że aż tak ci spieszno?

Raija spojrzała na zgromadzonych wokół maryna­rzy. Napotkała wzrok Olega i wskazała oczami w kie­runku jego kajuty.

Oleg zmarszczył czoło, lecz podał jej swoje ramię i zaprowadził ją tam.

Dopiero gdy już znaleźli się w środku, zapytał:

- Co się dzieje, Raiju? Przecież nie przybyłaś tu z uprzejmości. Stało się coś złego?

Pokiwała głową.

Z kieszeni spódnicy wyciągnęła list Antonii i poło­żyła na stole.

Oleg stał jeszcze koło wejścia. Dopiero po chwili zebrał się w sobie i podszedł do stołu.

- Antonia wyjechała - rzekła Raija. Nie było łagodniejszego sposobu na powiedzenie prawdy. I tak sam zaraz się jej dowie, gdy złamie pie­częcie i przeczyta słowa Toni.

Oleg wpatrywał się w Raiję. Potem przeniósł spoj­rzenie na list. Usiadł. Nie pojmował tego, co usłyszał.

- Wyjechała? - spytał.

- Wyjechała - powtórzyła Raija.

Położyła dłoń na jego dłoni i uścisnęła. Tak niewie­le mogła dla niego zrobić... Oni mieli tygodnie na po­godzenie się z szokiem, choć nadal nie mogli w to uwierzyć. Raija budziła się co rano z nadzieją, że mo­że dziś wróci Tonią.

I co rano stawało się to coraz bardziej nierealne.

- Już dwa miesiące temu - mówiła dalej. - Zniknę­ła z mężczyzną poszukiwanym listem gończym za wzniecanie buntów, kradzież, zdradę stanu. Nie mog­liśmy się odważyć na zorganizowanie poszukiwania, by nie ściągnąć na nich wojska. Wtedy ona zginęłaby razem z nim.

Oleg potrząsnął głową. Słyszał słowa Raiji, lecz one jakby przepływały przez niego. Nie były praw­dziwe. Raija nie mogła mówić o Antonii. Nie o jego Antonii!

Jego Antonia siedziała pewnie w domu. Zobaczyła nadpływającego „Sankt Nikołaja” i zaraz nadbiegnie na keję z Olgą na ramieniu, i będzie do niego macha­ła z brzegu...

Raija nie mogła opowiadać o jego Antonii! To mu­siało być jakieś straszne nieporozumienie...

Wstał i wyszedł na pokład. Nie dostrzegł żony na nabrzeżu. Wrócił do kajuty.

Czuł, jakby śnił, gdy złamał pieczęć i zaczął czytać list żony. Miał trzy strony.

Niektóre zdania musiał czytać po kilka razy, by uświadomić sobie, że ona napisała je do niego. Jego własna żona...

W trakcie czytania raptem podniósł głowę. Wpa­trzył się w Raiję, jakby ją dopiero teraz dostrzegł.

- Olga? - spytał. - Gdzie jest Olga? Chyba nie wzię­ła jej ze sobą?

- Olga jest u nas - uspokoiła go Raija. - Wszystko ci opowiem. Olga czuje się dobrze. Bardzo za tobą tęskni, Oleg. Za swoim tatusiem.

- A za Tonią? Raija potwierdziła.

- Za nią też. Ale nie mogłam jej obiecać, że mama wróci.

Pokiwał głową. Wpatrzył się przed siebie niewidzącym wzrokiem. Wrócił do czytania.

Gdy skończył, starannie złożył arkusze. Dokładnie tak, jak ona to zrobiła. Wygładził też tak samo, jak Antonia.

- Pisała o liście dla ciebie i do Olgi.

- Dam ci ten do Olgi. Mojego jeszcze nie przeczy­tałam. Nie byłam w stanie.

Kołysał głową.

- Jaki on był? Ten mężczyzna... Raija nabrała powietrza.

- Widziałam go tylko raz. Nie wiem, czy będę umiała go opisać. Na pewno nie teraz, Oleg. Później opowiem ci, co pamiętam. Ale nie zmuszaj mnie, bym zrobiła to teraz. Nie powinieneś dowiadywać się wszystkiego na raz. Nie chcę ci zrzucać na raz wszystkich złych wieści.

- Czy był mężczyzną, dla którego można poświę­cić wszystko?

Raija spojrzała mu w oczy.

- Dla Toni pewnie tak. Po raz pierwszy od zniknięcia przyjaciółki wzięła ją w obronę.

Może nadszedł już czas, by złamała pieczęcie i prze­czytała to, co Tonią chciała jej powiedzieć? Może ich przyjaźń była mimo wszystko tego warta?

Oleg przełknął ślinę. Zamknął oczy. Ostatnie zdanie listu umiał już na pamięć. Powiedział je głośno do Raiji:

- „Może kocham cię, Oleg, ale jak długo Grigorij żyje i mnie potrzebuje, nie mogę żyć z tobą”.

Przezwyciężył płacz. Na razie.

- Żyłem przed nią - powiedział twardo. - Pewnie dam radę żyć i bez niej. Ale zgotowała mi niezłe po­witanie...

Raija objęła go i uściskała.

- Możesz już zejść na ląd, Oleg? Pewna mała księż­niczka bardzo czeka na swego tatę.

Pokiwał głową, nadal w objęciach Raiji. Poczuł, jak wypełnia go część jej siły.

Dopiero wtedy pryncypał „Sankt Nikołaja” zszedł na ląd.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Tajemnicza nieznajoma
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy" Mężczyzna w masce
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy1 Bliżej prawdy
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Ślad na pustkowiu
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy7 Syn armatora
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy ?z korzeni
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Niszczący płomień
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy5 Dziecię niebios
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy# Złoty ptak
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy) Droga do domu
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy8 Wędrowny ptak
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy0 Na dobre i złe dni
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy' ?ryca
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Posłaniec śmierci
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Wyroki losu
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Mroźne noce
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Oblubienica wójta