CINDY VICTOR
NA DOBRE I ZŁE
Poświęcam matce i ojcu, którzy bez pamięci w sobie
zakochani, zbiegli dwadzieścia jeden lat temu do Black Hills
w Południowej Dakocie.
PROLOG
Droga Mamusiu!
Ta wiadomość z pewnością będzie dla ciebie szokująca,
ale muszę ci donieść, że wyszłam za mąż. Od piątku, godziny
drugiej po południu jestem panią Goddardową, żoną Matthew.
Ślub cywilny, który braliśmy w oryginalnym pod względem
architektury ratuszu w mieście Deadwood, był naprawdę miłą
uroczystością. Obawiałam się, że będzie sztywno, ale myliłam
się i teraz wiem, że zachowam ten moment w pamięci na całe
życie. Brak mi słów, żeby ci opisać jaka jestem szczęśliwa i
jak bardzo go kocham. Ty też z pewnością polubisz mojego
męża, gdy go poznasz.
Mamusiu! Nie gniewaj się. Porzuciłam college. Nie jestem
teraz taka pewna, czy kiedykolwiek pragnęłam zostać
inżynierem. Myślę tylko o Matthew, mojej miłości do niego i
naszej wspólnej przyszłości.
Piszę do Ciebie z uroczej chatki w Hisega, stojącej nad
pięknym, zmarzniętym jeziorem, którego odnoga dochodzi
prawie do samych drzwi. Dzisiaj rano widziałam bobra, a
potem, gdy byliśmy na spacerze, podszedł do nas jeleń.
Zatrzymał się w odległości około sześciu stóp i wpatrywał się
w nas tak, jakby chciał powiedzieć: „Czeka was wielkie
szczęście. Wasza miłość będzie się umacniała z każdym
dniem". Tak twierdzi Matthew. On zna mowę zwierząt. Czy to
nie urocze? Wszystko, co wiąże się z nim i z Black Hills jest
cudowne. Cieszę się, że właśnie tutaj poszłam do szkoły, bo w
innym mieście nie spotkałabym go. Pada śnieg, w kominku
pali się ogień. Matthew przygotowuje prażoną kukurydzę i
kakao na gorąco. Po południu pójdziemy bawić się w śnieżki.
Zupełnie jak dzieci. Innym razem napiszę więcej. Ciesz się
wraz ze mną. Nigdy nie przypuszczałam, że mogę być taka
szczęśliwa.
Całuję cię Jilliane
ROZDZIAŁ I
- Jeżeli ona jeszcze raz napomknie mi o śnieżycy, to
wyjdę z siebie. Sama dobrze wiem, że pada - denerwowała się
podróżna w wypożyczalni samochodów.
Przed chwilą wysiadła z samolotu. Lokalne lotnisko w
Rapid City przywitało ją śniegiem, który po raz pierwszy w
życiu zobaczyła z bliska. Na trzydziestosiedmioletniej
Tamarze Beattie widok wirujących na wietrze płatków wywarł
silne wrażenie. Obawiała się podróży w takich warunkach, ale
postanowiła pojechać do Hisega i nawet burza śnieżna nie
byłaby w stanie odwieść jej od tego zamiaru.
- Czy mogłaby pani pokazać mi mapę? - zwróciła się do
urzędniczki, powątpiewając w trafność otrzymanej informacji.
W Los Angeles, gdzie się urodziła i wychowała, w
Malibu, gdzie później mieszkała często posługiwała się
Atlasem braci Thomas. Jeździła zwykle autostradami, a nie
polnymi drogami.
„O Boże! Jakie to pustkowie! Jak mogłam pozwolić
Jilliane zapisać się do szkoły górniczej w Południowej
Dakocie. Czy w Kalifornii nie ma wyższych uczelni? Na
UCLA jest wspaniały wydział mechaniczny. Obyłoby się bez
śniegu, a co najważniejsze, bez Goddarda" - rozmyślała
Tamara.
- Dziękuję.
Prędko naszkicowała ołówkiem plan trasy, wyszła z
maleńkiego budynku, odnalazła swój samochód i wyruszyła
do Rapid City. Nie spodziewała się, że z lotniska do miasta
może być tak daleko, ale w końcu dotarła do niego. W
wypożyczalni dowiedziała się, że z Rapid City do Hisega jest
jeszcze dalej, tylko w przeciwnym kierunku, to znaczy na
zachód. Śnieg padał coraz bardziej gęsty, więc po krótkiej
chwili namysłu ruszyła w dalszą drogę. Po pewnym czasie
dojechała do maleńkiej wioski, którą z trudem dostrzegła z
okna samochodu. Na domiar złego z powodu zmroku, który
zapadł przedwcześnie, nie mogła odczytać z koperty adresu
Jilliane.
- Och, Jilliane, dziecko - jęknęła z wściekłością - za trzy
lata mogłabyś zostać inżynierem, a ty powiadasz, że nie wiesz,
czy kiedykolwiek myślałaś o tym.
Tamara minęła wioskę i posuwała się wciąż dalej i dalej w
głąb nieznanej okolicy w nadziei, że Hisega wyłoni się zza gór
za tym czy tamtym wzniesieniem, odnajdzie wreszcie zakątek
bobrów i jeleni. Zdążyła zmarznąć prawie na kość, ponieważ
ogrzewanie w samochodzie zaczęło działać niedawno.
Gdyby Jilliane była w pobliżu, usłyszałaby, jak jej matka,
zgrzytając zębami, wypowiada takie słowa: „Jak mogłaś coś
takiego zrobić. Tak mi się odwdzięczasz za wszystkie moje
starania, żeby ci dać dobre wykształcenie. Jeżeli samochód
ugrzęźnie tutaj i zamarznę na śmierć, z piekła nie wyjdziesz,
moja droga córko".
Z prawej strony ukazała się tablica: JOHNSON. DROGA
PRYWATNA. Wreszcie jakiś ślad cywilizacji. Zatrzymała się
przed czymś, co wyglądało na zajazd i podeszła do budynku.
Była za bardzo zziębnięta i zdenerwowana, żeby zważać na
formy, więc zamiast zwrócić się do kogoś indywidualnie z
prośbą o pomoc, zawołała od drzwi:
- Czy ktoś wie, gdzie mieszkają Goddardowie.
Objechałam całe miasto i nie mogę znaleźć ich domu.
- Oni tutaj nie mieszkają - powiedział flegmatycznie jeden
z mężczyzn, a drugi przytaknął mu skinieniem głowy.
- No to gdzie? - cicho, ale stanowczo zapytała ożywiona i
ośmielona podróżna.
Od stołu wstał starzec.
- Proszę za mną - rzucił i, mijając Tamarę, wyszedł z
domu.
Tamara pospieszyła za nim. Mężczyzna wsiadł do
furgonetki i ruszył. Szybko wskoczyła do swojego
samochodu, a po chwili wlokła się tą samą szosą, którą
przyjechała.
Pogrążyła się w rozważaniach o tym, co wydarzyło się
przed pięciu miesiącami, wróciła myślą do dnia, w którym
Jilliane opuściła dom, wyjeżdżając do Rapid City. Była
podniecona, dumna i wzruszona, jak każda matka, która
wyprawia dziecko po nauki. Teraz odczuwała bezsilną
wściekłość. Straciła wiarę w rozsądek córki. Należała jej się
bura, ale wiedziała, że jeżeli chce czegoś dokonać, musi
podczas rozmowy z Jilliane powściągnąć swój gniew.
Jedynym rozsądnym wyjściem był rozwód.
- Boże, dopomóż mi w tej sprawie, a o nic więcej w życiu
nie będę cię prosić - westchnęła.
Statystyki pozwalają odgadnąć, jaki los czeka małżeństwa
nastolatków: stracone złudzenia, katastrofy.
Matthew w jej wyobrażeniach nie różnił się od chłopca, za
którego ona wyszła, będąc niewiele starszą od Jilliane. A
może Matthew nie jest młodzikiem, tylko jakimś mężczyzną
w średnim wieku. Nie wykluczone, że to ścigany przez prawo
aferzysta matrymonialny, który w każdym porcie ma
małoletnią pannę młodą. Kim by nie był, Jilliane musi od
niego odejść, musi się rozwieść i wrócić do szkoły.
Tamara w myślach układała sobie, co ma powiedzieć,
kiedy wejdzie do domu czy jaskini, jakkolwiek by wyglądało
to miejsce, gdzie mieszka córka. Przemówi jej do rozsądku,
powie, że będzie mogła wrócić do męża, kiedy skończy
szkołę. Przy okazji Jilliane przekona się, czy Matthew ją
kocha i będzie gotów czekać.
- Gdybyś ją kochał, nie pozwoliłbyś jej przerwać nauki.
To, czego się dopuściłeś, jest przestępstwem - okropnym! Ty
wszo! - wybuchnęła i to jej ulżyło.
Furgonetka w końcu zatrzymała się. Starzec wyszedł z
szoferki, zbliżył się do jej samochodu, pochylił się nad
okienkiem, które ona pospiesznie odsunęła i, pokazując ręką
drogę po drugiej stronie dwupasmowej szosy, powiedział:
- Tam jest dom Goddardów. Pojedzie pani tędy. Proszę
się nie obawiać. Śnieg jest odgarnięty.
Podziękowała mu. Z niepokojem wpatrywała się w
furgonetkę, która zawróciła na pustej jezdni i powoli znikała
jej z oczu.
Za autostradą nie było żadnych świateł i nic nie
wskazywało na to, że znajdują się tam jakieś zabudowania.
Miała nadzieję, że zgodnie z tym, co mówił staruszek, droga
jest przejezdna. Jeśli się mylił, pozostanie jej tylko usiąść i
płakać. Tak czy owak zbierało się jej na płacz, kiedy sobie
pomyślała, że w konfrontacji, która ją czeka, górą może
okazać się nie Tamara Beattie, lecz Matthew Goddard.
Skręciła w lewo i poczuła, że jedzie po utwardzonej
drodze pokrytej cienką warstwą śniegu. Widok skrzynki
pocztowej z napisem: Goddard dodał jej otuchy. Ponieważ
jazda w szybko zapadającej ciemności wymagała dużej
koncentracji, postanowiła tutaj przenocować. Nie było sensu
w taką pogodę podejmować próby powrotu do miasta.
Na widok świateł w oknach odetchnęła z ulgą. Zatrzymała
samochód przed okazałą luksusową willą w stylu
skandynawskim, która sprawiła na niej wrażenie niesmacznej
mieszaniny wyniosłości i przepychu.
- Naprzód do boju - rzekła do siebie z determinacją,
kładąc siną z zimna dłoń na klamce samochodu.
Na schodach prowadzących do obszernego przedsionka
próbowała odgadnąć, kto bardziej będzie zaskoczony jej
widokiem: Jilliane czy Matthew?
Zadzwoniła. Nikt nie otwierał. Zapukała z całej siły. I
znowu cisza. Przez okno we frontowej ścianie zobaczyła ogień
płonący w kamiennym kominku. Zaklęła, jeszcze raz
zadzwoniła i zapukała. Wyobraziła sobie Jilliane baraszkującą
z mężem w łóżku i oczekującą oddalenia się
niespodziewanego gościa.
- Dość tego dobrego, państwo Goddard - syknęła,
chwytając za klamkę.
Och, otwarte. Bez skrupułów weszła do środka. Jako
matka miała przecież prawo schronić się w domu, w którym,
chociaż czasowo, mieszka jej córka. Nie może przecież
umrzeć z zimna pod progiem.
Ciemność i śnieżyca pozostały po tamtej stronie drzwi.
Tamara usłyszała szum wody. Ktoś brał prysznic. Oto
dlaczego jej pukania nikt nie usłyszał. Potarła ręce, żeby je
rozgrzać, ale to nie pomagało, więc wsunęła je do zimnych
kieszeni zamszowej kurtki w kolorze burgunda. Rozejrzała się
z zakłopotaniem po pomieszczeniu, stanowiącym umiejętne
połączenie elementów drewnianych z ceramiką, kamieniem i
tapetą. Matthew Goddard to nadziany facet. Spojrzała na belkę
stropową salonu urządzonego w męskim guście. Do diabła!
Pan młody, który to posiadał, nie był raczej biedakiem.
Wytrącało jej to z rąk poważny atut. Na ścianach, wyłożonych
drewnem, wisiały niewątpliwie bardzo drogie obrazy.
Umeblowanie w stylu szwedzkim, wyraźnie w dobrym guście,
również było kosztowne. Wzdłuż ściany z lewej strony
kominka ciągnęły się półki. Wzrok jej, błądzący po grzbietach
książek, natknął się na zbiór powieści detektywistycznych jej
ulubionego pisarza, Nicholasa Kenyona. Jilliane nie lubiła
kryminałów, toteż musiały one należeć do jej męża.
Wzruszyła ramionami, przyznając niechętnie, że mają zbieżne
upodobania. Smak z jakim urządzono pokój, świadczył o tym,
że właściciel musiał być dojrzałym mężczyzną, nie zaś
młodzieniaszkiem niewiele starszym od Jilliane. To jeszcze
bardziej ją przygnębiło. Spodziewała się, że będzie miała do
czynienia z lekkomyślnym, niedojrzałym intelektualnie,
podatnym
na
argumenty
chłopcem,
oszołomionym
szczęściem, które mu z nieba spadło. Jego stan posiadania
świadczył zupełnie o czymś innym.
Wyrwana z zadumy przez głośne trzaski dochodzące z
paleniska, Tamara pomyślała, że nie może bez końca
pozostawać tutaj nie zauważona. W domu są tylko one dwie.
To przecież jej córka bierze prysznic. Podejdzie korytarzem
do łazienki i zawoła: „Jilliane, to ja, czy cię nie
przestraszyłam?"
Zaledwie jednak uszła kilka kroków, plusk wody ucichł i
rozległ się głęboki, męski głos:
- Suko, nie zasługujesz na to, żeby żyć. Nie rób ze mnie
durnia: Czy myślisz, że uwierzę w te brednie?
Oniemiała z wrażenia. Nie mogła pojąć tego, co
dochodziło do jej uszu. Zamieniona w słuch, usłyszała nawet
odgłos ręcznika żwawo przesuwającego się po ciele.
- Och, proszę, nie błagaj mnie o swoje marne życie. I nie
szlochaj. To takie niesmaczne.
Tamara starała się nie wyciągać pochopnych wniosków na
temat stanu psychicznego Goddarda, który najwyraźniej
fantazjował sobie w łazience, wycierając się po kąpieli. To, że
odgrywał scenę zabójstwa kobiety, nie mogło stać się
powodem do unieważnienia małżeństwa.
- Ach, jako skazana, masz prawo do wyrażenia ostatniego
życzenia, zanim przeniesiesz się do wieczności. Czy nie wiesz
o tym? Istnieje taki ładny, kulturalny zwyczaj, który
zamierzam respektować. Śmiało! Jeśli nie będę w stanie
spełnić twoich życzeń co do ostatniego posiłku, to pozwolę ci
wybrać miejsce, w które skieruję swój pistolecik. Co masz do
powiedzenia nędzna istoto?
Słysząc te słowa, Tamara doszła do wniosku, że to nie
niewinne igraszki i że Matthew jest wariatem czystej wody. Z
dłońmi przyciśniętymi do serca wpatrywała się z
zaciekawieniem w korytarz. Czuła się tak, jakby była właśnie
tą wyimaginowaną ofiarą, na którą szaleniec z łazienki kieruje
strumień dezodorantu, zaciskając palec na nie istniejącym
spuście.
- Ma pani rację. Nie powinienem zwracać się do pani per
„suko". Pani wybaczy, błagam. No i jak? Lepiej?
Gdyby nie to, że mężczyzna prawdopodobnie był nagi,
wkroczyłaby natychmiast do łazienki i tak by mu powiedziała,
żeby mu w pięty poszło: „Może mnie pan nazywać panią
Beattie, panie Goddard. A teraz, jak tylko pan zejdzie na
ziemię, porozmawiamy o porwaniu mojej córki".
Pod wpływem gwałtownego wzburzenia nabrała za dużo
powietrza w płuca i wypuszczała je teraz wolniutko i cichutko,
żeby Matthew Goddard nie usłyszał czegoś i nie wyskoczył
nago z łazienki.
Zmuszona była też do stania nieruchomo w pół kroku,
bojąc się, że każdy ruch może zdradzić jej obecność.
Mężczyzna powiedział coś do wymyślonej kobiety, tym razem
cieplejszym, spokojniejszym tonem i Tamara znowu zaczęła
bacznie nadsłuchiwać. Musiała wszystko dobrze zapamiętać,
żeby powtórzyć Jilliane,
- Żegnaj, pani.
Oczy Tamary rozwarły się szeroko.
- Bam!
Tego było już za wiele. Wiedziała ponad wszelką
wątpliwość, co zrobi. Wyjdzie stąd, wyjedzie na autostradę i
zaczeka za zakrętem na Jilliane, żeby jej o wszystkim
opowiedzieć. Ale co wtedy? Jak w takim wypadku przekona
ją, żeby opuściła męża? Jeżeli powie: „Wślizgnęłam się do
twojego domu jak wąż i podsłuchałam Matthew, który w
łazience odgrywał scenę morderstwa" - wątpliwe, czy córka
rzuci się w matczyne ramiona z wdzięcznością za wybawienie.
- Zostanę - westchnęła.
Usiadła wygodnie na sofie, rozparła się, aby w takiej pozie
powitać zięcia. Pomyślała nawet, że może wcale nie jest
wariatem. Wszyscy fantazjują. Najlepszym środkiem na
wrogość do osoby, z którą jesteśmy w złych stosunkach, jest
jej wyimaginowane morderstwo. Każdy psycholog to powie.
„Jestem psychologiem, ale nigdy tak nie twierdziłam -
spierała się sama ze sobą - muszę się stąd wydostać".
Przesunęła się na skraj sofy, gotowa w każdej chwili zerwać
się z miejsca. Kiedy usłyszała skrzypnięcie podłogi w
korytarzu, zwróciła się w kierunku skąd dochodził odgłos
kroków. Czekała w napięciu.
Zamajaczył przez moment w ciemnym korytarzu, kierując
się do salonu, a potem do jakiegoś innego pomieszczenia.
Właśnie teraz powinna była wyjść, ale bała się, że narobi
hałasu. Gdyby coś usłyszał, mógłby tutaj wpaść, a przecież
był nagi.
Podniosła się, ale z trudem utrzymywała równowagę.
Słyszała, jak otwierał szafkę i jak ją zamykał. Potem do jej
uszu doszedł plusk wody. Nalewał wodę do szklanki.
- Dlaczego pan się nie ubierze? Czy pan nie wie, że jest
zima? Zaziębi się pan na śmierć - powiedziała szeptem.
Po tym żarciku poczuła się nieco rozluźniona i zaczęła się
skradać na palcach do drzwi, gdy jednak usłyszała jego kroki,
straciła panowanie nad sobą. Ponownie pojawił się w
korytarzu, więc wcisnęła się za wieszak na ubrania i przywarła
twarzą do czarnej eskimoskiej parki, przesiąkniętej zapachem
mężczyzny. Gorąco pragnęła, żeby poszedł do sypialni, nie
oglądając się w jej stronę. Co by to było, gdyby stanął w
salonie tak, jak go Pan Bóg stworzył i zastał tam
nieproszonego gościa w osobie własnej teściowej?
Wkroczył zamaszyście do saloniku i wciąż nie zauważając
jej obecności, stanął przed kominkiem. Zamarła z wrażenia,
nie śmiąc oddychać, nie mogąc oderwać oczu od jego nagiego
ciała. Uzmysłowiła sobie, co usidliło jej córkę. Jilliane
znalazła się w mocy oczytanego, bogatego mężczyzny o
nienagannym guście, o głosie, który mógłby budzić
niedźwiedzie z zimowego snu. Jednym słowem był to
mężczyzna w każdym calu.
Wstrząśnięta, ale i olśniona, przyznała, że Matthew
Goddard jest po prostu piękny. Zważywszy na wszystkie
plusy, jego fantazjowania pod prysznicem musiała uznać za
błahostkę. Sądziła, że ma silniejsze nerwy, a tymczasem
zapragnęła ukryć twarz w dłoniach i zawołać: „Zgoda, jesteś
wspaniały, ale teraz ubieraj się!"
Ale on nie zamierzał się ubierać, przystąpił do
wykonywania
ćwiczeń
gimnastycznych.
Podziwiała
sprawność jego stawów kolanowych. Nagle zaczęła odczuwać
drżenie w swoich własnych kolanach. Wtulona w ubrania,
które tłumiły jej ostrożne ruchy, powoli rozluźniała swoje
zdrętwiałe członki.
Nie patrząc w jej stronę, mężczyzna padł na podłogę i
zaczął robić „pompki". Liczyła: dwadzieścia, dwadzieścia
siedem, trzydzieści siedem, pięćdziesiąt - czując jak zaczyna
ją w środku mdlić z braku tlenu, a może jeszcze z jakiejś innej
przyczyny.
Ćwiczeniom nie było końca i Tamara straciła rachubę.
Matthew, sądząc po wydawanych przez niego okrzykach, nie
był zbytnio zmęczony, natomiast ona zupełnie opadła z sił i
słaniała się na nogach. Mimo że nie patrzyła na niego, oczyma
wyobraźni widziała kształty jego wspaniałego ciała. Czuła
nawet jego zapach. Aromat orzeźwiających płynów, których
użył po kąpieli, łączył się w podniecającą całość z
przesiąkniętą leśnymi przestrzeniami parką, do której tuliła
twarz. Wreszcie przestał się gimnastykować i legł na wznak
przed migotliwym kominkiem. Odpoczywał z rękami
skrzyżowanymi na piersiach. Tamarze natychmiast rzucił się
w oczy brak obrączki ślubnej, ale bujająca w obłokach Jilliane
prawdopodobnie nie zwracała uwagi na takie szczegóły.
- Być może „suka" nie jest tu na miejscu - rozmyślał na
głos. - Nathan był przestępcą, ale z pewnością zbyt subtelnym,
żeby powiedzieć do kobiety „suko", nawet wtedy gdy miał
zamiar ją zastrzelić.
Tamara ani nie rozumiała, ani nie starała się pojąć, o co w
tym wszystkim chodzi. Gdy tak stała jakby przylepiona do
ściany, wydało się jej, że przewróci się za chwilę. Poczuła
nieprzepartą chęć by paść na podłogę, przeprosić Goddarda za
wtargnięcie do jego zacisza i błagać o dwie rzeczy: po
pierwsze, żeby powiedział Jillianie, że matka zajrzała
przejazdem i czeka na nią, po drugie, żeby zwrócił jej córce
wolność.
- Nie. Nigdy. Nathan Shields nigdy nie powiedziałby
„suko" - oświadczył z naciskiem.
Zadowolony z tego, że udało mu się bezbłędnie wykonać
ćwiczenia, Goddard podskoczył i wykonał półobrót. Ten
półobrót omal nie przyprawił go o zawał serca, gdyż jego
oczom ukazała się kobieta rozpłaszczona na ścianie jak
krzywo powieszony obraz.
- Co to? - zapytał, porywając poduszkę, aby zakryć nią
swoją męskość.
Z zaciśniętymi powiekami i trzęsącą się głową Tamara
padła przed nim na podłogę.
- Tak mi przykro - wykrztusiła w końcu, nie śmiejąc
podnieść oczu. - Nie chciałam pana przestraszyć.
Trudno orzec, kto z nich był bardziej przerażony.
- Kim pani jest? - zapytał surowo, ale widząc ją skuloną
na kawałeczku podłogi, uśmiechnął się i spojrzał z
zaciekawieniem. Kobieta intruz była piękna, choć w nie
najlepszej formie.
- Czy pani dobrze się czuje? - zwrócił się do niej
łagodniejszym tonem.
Skinęła głową w milczeniu, ale twarz miała wciąż
zwróconą w bok. Z największą przyjemnością wpatrywał się
w jej doskonały profil.
Chwilę później wolniutko uniosła głowę i zaczęła go
oglądać, zaczynając od kostek.
Goddard cały czas ją obserwował i zobaczył, że piękność
o kruczoczarnych włosach przeżywa prawdziwe męki. Jej
twarz na przemian bladła i czerwieniła się, mężczyzna nie
mógł dłużej zachować powagi.
- Pani wygląda jak po szklaneczce czegoś mocniejszego -
rzucił rozbawiony i wielkodusznie, jak gdyby nic
szczególnego się nie wydarzyło, zapytał, czy nie ma ochoty na
Crown Royal.
Nie mieściło mu się to w głowie. Zastanawiał się, w jaki
sposób w jego salonie w ten śnieżny, zimowy wieczór zjawiła
się śliczna, zagadkowa lady, dla której popełnia to drobne
szaleństwo.
- Jestem Tamara Beattie, matka Jilliane.
- Ach tak! Tajemnica wyjaśniła się.
Podniosła się i kiedy stanęła pod ścianą, prostując się i
ukazując wspaniałą figurę, czubek jej głowy znalazł się na
wysokości jego podbródka. Poczuł aromat wody kolońskiej,
który zmieszany z zapachem jej potu odurzył go, a potem
usłyszał gromki pozbawiony wszelkich subtelności i...
wściekły krzyk:
- Żądam unieważnienia małżeństwa. Jilliane musi zdobyć
wykształcenie. Ślub w jej wieku to głupota. Temu dziecku
złamano życie. Czy pan nie rozumie, na czym polega
nieszczęście? Pan jest dorosły. Pan sobie doskonale zdaje
sprawę!
Był całkowicie odmiennego zdania na ten temat, ale
widząc jej cierpienie i wzburzenie, nie miał zamiaru
przechodzić do porządku dziennego nad jej wątpliwościami.
- Doskonale rozumiem pani odczucie - rzekł - to
małżeństwo musiało panią zaszokować. Proszę usiąść. Zaraz
się ubiorę.
- Nie, wrócę jutro - oświadczyła.
Dziwiło go, po co jutro przyjedzie do jego domu i
dlaczego pojawiła się dzisiaj wieczorem, ale o nic nie pytał. Z
przyjemnością spotkałby się z nią, gdyby sobie tego życzyła.
Otworzyła torbę zwisającą z ramienia i zaczęła szukać
kluczyków od samochodu. Widząc, jak drżącymi rękami
przerzucała swoje rzeczy, pomyślał, że nie może pozwolić jej
jechać w takim stanie. Poza tym na dworze sypał gęsty śnieg.
A oprócz tego była taka ładna, że żal było ją tak prędko
wypuścić.
- Idę się ubrać - powiedział - proszę zaczekać. Nie może
pani sama jechać w taką pogodę.
Tamara wciąż szperała w torbie w poszukiwaniu
kluczyków, więc on jeszcze raz, lecz w nieco innej formie,
powtórzył swoją propozycję. Zdawał sobie sprawę z tego, że
będąc nago, wygląda komicznie i starał się dodać sobie
powagi, przemawiając do niej władczym tonem:
- Pani nie pojedzie. Za mocno pada. Jazda jest
niebezpieczna. Czy pani rozumie?
To były naprawdę dobre rady prawdziwego mężczyzny.
Skinęła głową na znak, że rozumie.
- W porządku. Proszę się stąd nie ruszać - prosił, nie
wierząc w skuteczność swojej argumentacji.
Gdyby wyjechała i miała wypadek, czułby się za to
odpowiedzialny. Zastanawiał się, czy nie wziąć ze sobą do
sypialni jej kluczyków, ale byłoby to niezręczne.
- Ze względu na zamieć naprawdę nie mogę pani
pozwolić wyjechać - skłamał, żeby się nie domyśliła, że jego
namowy pozostają w ścisłym związku z jej urodą.
Miała znakomite rysy twarzy i jeszcze piękniejsze włosy,
których lśniące, czarne pukle rzucały cień na nieskazitelnie
gładkie czoło barwy kości słoniowej. Spoglądała na niego
chabrowymi oczami, jasnymi jak bezchmurne niebo,
lśniącymi wciąż młodzieńczym blaskiem.
- Zostanę. Ma pan rację. Ta śnieżyca. I w ogóle. Straszne
warunki. Gdzie Jilliane?
- Na pewno w pracy. Niech pani będzie spokojna.
Kiedy to usłyszała, w jej oczach pojawił się cień pogardy i
bardziej niż przedtem zapragnęła opuścić ten dom.
- Proszę o kluczyki. Niech pan będzie rozsądny.
To absurd. Nigdzie nie ucieknę. - Pod jej przymkniętymi
powiekami błyskały iskierki przebiegłości.
- Jestem innego zdania - odparł.
- Proszę się ubrać. I niech pan spróbuje podczas tej
czynności nie mówić nic o strzelaniu do ludzi. A zanim pan
się tu zjawi, proszę założyć coś na tyłek. Zaczekam tutaj -
powiedziała, nie spuszczając z niego oczu.
Uśmiechnął się do niej szeroko. Coraz bardziej mu się
podobała. A więc to była matka Jilliane, o której wiedział
tylko tyle, że mieszka w Malibu, jest rozwódką, psychologiem
i autorką bardzo poczytnej książki. Miał za złe synowej, że nie
powiedziała mu, jaką ma zachwycająco piękną matkę.
- Proszę się ubrać - odezwała się spokojnie, widząc, że nie
rusza się z miejsca.
Pokręcił głową, nie dowierzając, że kobieta pozostanie w
salonie choćby przez chwilę po jego wyjściu. Nie zamierzał
zatrzymywać jej przemocą. Ubierze się czym prędzej i uda się
za nią do miasta. Wiedział, że Tamara zatrzyma się w hotelu
Aleka Johnsa, gdyż innego wyboru nie miała.
- Niech pani zamknie oczy, bo chcę się odwrócić -
poprosił.
Posłuchała go, ale on jeszcze przez krótką chwilę
spoglądał na nią. Długie rzęsy rzucały cień na jej śliczną
twarz. Gdyby delikatnie dotknął palcem ładnych kształtów jej
kości policzkowych, z pewnością byłoby wiele hałasu. Ale
dlaczego nie miałby spróbować?
Uniósł rękę.
- Czemu pan tu jeszcze sterczy? - spytała cicho, nie
otwierając oczu.
Spencer znowu się uśmiechnął.
- Do zobaczenia - szepnął i zaczął się oddalać, zasłaniając
poduszką wstydliwą część swego ciała.
ROZDZIAŁ II
Tamara odliczyła do dwudziestu i czmychnęła.
- Ruszaj! - rozkazała toyocie, wkładając kluczyk do
stacyjki i obracając go drżącą ręką.
Udało się. Odetchnęła z ulgą i powoli rozluźniła dłonie,
nakazując sobie ostrożną jazdę od tej chwili aż do momentu
zaparkowania samochodu przed hotelem w Rapid City.
Komunikaty
radiowe
ostrzegały
przed
niebezpieczeństwami na drogach. Pomyślała, że może napotka
pług śnieżny i właśnie dostrzegła go przed sobą. Widziała go z
bliska pierwszy raz w życiu. Nigdy nie przypuszczała, że
sprawi jej to tyle radości.
Uspokoiła się. Ostre światła reflektorów torowały jej
drogę w ciemnościach. Podczas nieznośnie długiej podróży do
Rapid City snuła niewesołe myśli. Maż Jilliane miał około
czterdziestki i musiał być fizycznie niezwykle atrakcyjny dla
kobiet w każdym wieku. Również w jego niskim, mocnym
głosie i w inteligentnych oczach było coś zniewalającego.
Jako doskonały partner seksualny, całkowicie oczarował
Jilliane i dlatego ubóstwiała go.
- Nigdy nie zdołam oderwać jej od niego, jeżeli on sam
tego nie zechce.
Przez radio nadawano piosenkę o porzuconej kobiecie.
Tak, Matthew z pewnością odprawi Jilliane, i to niebawem.
Nie mogła znieść myśli o tym, jak uporczywie wpatrywał się
w jej oczy, tym bardziej, że ona sama pod pretekstem... była
przez chwilę skłonna pozostać z nim sam na sam, podczas gdy
jej ufne i szlachetne dziecko ciężko pracowało.
Im dłużej rozmyślała, tym większa ogarniała ją wściekłość
i desperacja. Jilliane nigdy dotąd nie postępowała tak
skandalicznie i głupio. Tamara uważała siebie za szczęśliwą
matkę. Teraz wszystko zawaliło się, a ona zziębnięta i
samotna w obcym mieście niczemu nie może zaradzić.
Przedtem myślała, że jeżeli dowie się, gdzie mieszka Jilliane,
będzie mogła natychmiast spotkać się z nią. Córka jest tuż,
tuż, a jej się wydaje, jakby była gdzieś za morzami.
Główną ulicą Rapid City dojechała do eleganckiego
hotelu.
Porzuciwszy
nierealne,
z
góry
skazane
na
niepowodzenie próby odnalezienia Jilliane w mieście, weszła
do środka i wynajęła pokój. Po długiej męczącej podróży w
mroku i śnieżycy pokój, do którego przyprowadził ją młody
boy, wydał się jej spokojną przystanią. Dała chłopcu napiwek,
powiesiła w szafie kilka rzeczy z tych, które miała w walizce i
poszła pod prysznic, żeby uwolnić się od napięć fizycznych i
psychicznych.
Susząc włosy pomyślała, że jedyne, co dzisiaj musi zrobić
- to położyć się do łóżka i zasnąć. Nie będzie nic jadła, czytała
i nie będzie oglądała telewizji. Nie będzie sobie zawracała
głowy Jilliane i jej mężem - kidnaperem. Pragnęła zasnąć
błogim snem, po którym ze zdwojoną energią zajmie się
przyszłością córki.
Błyskawicznie uporała się z włosami, które po
wysuszeniu, stały się jeszcze bardziej faliste. Z pewną
satysfakcją zauważyła, że nie ma w nich ani jednego siwego
pasemka.
Skierowała strumień powietrza na rękę i przez moment nie
poruszała się. Można by ją wziąć za obcokrajowca, który
właśnie zaczyna wieść życie emigranta.
Matthew był muskularny, miał głęboko osadzone szare
oczy i nie suszył włosów po kąpieli. Kiedy wszedł do salonu,
lśniące, ciemne pasma włosów spływały ze szczytu głowy we
wszystkie strony. Część z nich opadała do przodu, formując
przypadkowo grzywkę. Zrobiło się jej nieswojo na samo
wspomnienie o przystojnym zięciu. Zadufany prostak, układ
stosunków zmuszał ją do powściągania uczuć, które zaczęła
do niego żywić. Stwierdziła, że jest tym zmęczona. Miała
wszelkie ku temu powody. Zgasiła światło w łazience, weszła
do pokoju i stanęła jak wryta.
Matthew Goddard siedział w fotelu. Na łóżku obok jej
czarnego paska od kimona rozmyślnie ułożył swoją miodową
kurtkę i rękawice.
Patrzył na Tamarę z zachwytem.
Ściągnęła luźne poły kimona, przez co jej kobiece kształty
stały się jeszcze bardziej widoczne. Ze wzruszenia nie mogła
wykrztusić z siebie ani słowa.
- Gdyby pani wyszła z łazienki w stroju Ewy,
zamknąłbym oczy - rzekł z figlarnym chłopięcym uśmiechem
- słowo daję.
- Jak pan... Jak pan tu wszedł?
- Tak samo, jak pani troszeczkę wcześniej do mojego
domu, przez drzwi - odpowiedział cieplejszym tonem.
- Wezwę straż hotelową. To jest włamanie i naruszenie
spokoju - wybuchnęła.
Spojrzał na telefon. Stał na szafce nocnej, na której
położyła kryminał Nicholasa Kenyone. Tuż obok, zarzuciwszy
muskularną nogę na kolano drugiej nogi, siedział Goddard w
obcisłym swetrze i dżinsach. Budził respekt. Sprawiał
wrażenie człowieka, który był gotów zgnieść ją w ramionach,
gdy tylko zbliży się do niego. Pochylił się, podniósł aparat
telefoniczny i trzymał w wyciągniętej w jej stronę ręce.
- Jak pani musi dzwonić, to trudno, ale to nie jest sprawa
włamania i naruszenia spokoju, a raczej dobrej woli pewnego
portiera, siostrzeńca mojego przyjaciela, który był tak
uprzejmy, że udostępnił mi klucze. Chłopiec w dzień chodzi
do szkoły, a w nocy pracuje. Czy nie będzie pani wstyd, jeżeli
wyleją go z pracy?
- Nawet, gdyby to był seminarzysta, mający na
utrzymaniu matkę wdowę, pożegna się z pracą. A pan
powinien pójść pod klucz.
Podeszła do niego i wyrwała mu telefon z ręki, ale
uczyniła to tak niezręcznie, że w dłoni pozostała jej tylko
słuchawka. Oczami płonącymi nienawiścią patrzyła, jak
Goddard łapie spadający na podłogę aparat.
Wyprostował się. Był taki ogromny i stał tak blisko, że
poczuła się niewyraźnie. Trzymał jedną część aparatu, a ona
drugą. Wydało się jej, że zbliża ich ten naprężony sznur, który
ciasno oplatał ich dłonie. Przycisnęła słuchawkę do podstawy i
z zadowoleniem zauważyła, że sprawia mu to ból.
- Kiedy tylko się ubrałem, wyruszyłem za panią do miasta
w trosce o pani bezpieczeństwo podczas śnieżycy, Tamaro -
tłumaczył się, ustawiając starannie telefon na szafce. - Jestem
szczęśliwy, że nie znalazłem pani gdzieś na poboczu.
- Idę spać.
Oddalała się od niego tyłem wzdłuż ściany. Po drodze
dopadła szafy, uchyliła drzwi, porwała z wieszaka swoją
burgundowego koloru kurtkę i pośpiesznie zarzuciła ją na
siebie. Pozapinała guziki i postawiła sztywny kołnierz.
Pomiędzy jej nagimi udami kołysał się jakiś pasek,
przypominając jej o tym, że to wierzchnie okrycie nie było w
stanie uchronić ją przed pełnymi uwielbienia spojrzeniami
Goddarda. Z jego błyszczących oczu mogła wyczytać, że teraz
okryta aż do ud, wygląda o wiele bardziej pociągająco niż w
skąpym stroju z jedwabiu.
- Nigdy dotąd nie widziałem tak ubranej kobiety - rzekł
jakby na potwierdzenie tego, co mówiły jego oczy.
Milczała. Dobre sobie! Tydzień temu poślubił Jilliane, a
dzisiaj już flirtuje z inną kobietą, ze mną, z matką swojej
własnej żony! Rozejrzała się wokół w poszukiwaniu czegoś,
czym mogłaby zasłonić nogi.
- Tutaj nie ma nic z takich rzeczy. Pani jest bardzo dobrze
ubrana, Tamaro - zwrócił się do niej, odgadując jej myśli.
- Czego pan sobie życzy? - spytała oschle.
- Że tak powiem, chciałem, żeby pani bezpiecznie
dojechała do miasta. Potem pomyślałem sobie, że skoro już
tutaj jesteśmy oboje, moglibyśmy się bliżej poznać. Czy nam
się to podoba, czy nie, jesteśmy rodziną. Jeżeli o mnie chodzi,
to jestem z tego powodu niezmiernie szczęśliwy.
- To wcale nie znaczy, że i ja mam być zadowolona -
odcięła się.
- Czy pan sobie nie zdaje sprawy, co to dla mnie znaczy
wyjść z łazienki i zastać tu pana?
- Dzwoniłem, dzwoniłem, ale pani nie odpowiadała, więc
zebrałem się w sobie i wszedłem właśnie wtedy, kiedy pani się
kąpała. Pani też weszła bez zaproszenia do mojego domu i
czekała, aż wyjdę spod prysznica. Ja z tego nie robiłem
problemu, więc nie widzę powodów, dla których nie miałbym
postąpić podobnie. Jednakże proszę o wybaczenie, jeśli panią
uraziłem. A teraz, czy nie zeszłaby pani ze mną na kolację?
Ale przedtem musi się pani przebrać, żeby nikt z nas nie czuł
się niezręcznie.
Tamara najwidoczniej nie wiedziała, jak na to zareagować.
- Jeśli pani woli, można zamówić kolację do pokoju.
Mogę to załatwić - zażartował.
Przebrał miarę. Zawrzało w niej jak w kotle, który lada
chwila mógł wybuchnąć. Podeszła zdecydowanym krokiem do
szafki nocnej i porwała słuchawkę. Co tam straż hotelowa!
Dzwoni po policję.
- Pani składa zamówienie? - spytał uprzejmie z niewinną
miną. - Dlaczego pani nie połączy się z bufetem? Pani
Tamaro, proszę nie gniewać się, ale pani traktuje wszystko
zbyt poważnie. A ja byłbym naprawdę niezmiernie
szczęśliwy, gdyby pani zgodziła się zjeść ze mną kolację.
Kiedy się bliżej poznamy, polubi mnie pani tak jak ja panią.
Odłożyła słuchawkę, przestała wybierać numer i wskazała
ręką drzwi:
- Wyjdzie pan tędy albo pomogę panu wyfrunąć przez
okno. Osobiście wolałabym ten ostatni wariant, ponieważ
pańskie komplementy pozwoliły mi zorientować się, z kim
mam do czynienia.
Popatrzył na ulicę, a potem znów na nią. Następnie zaczął
pocierać dłonią podbródek w sposób wielce sugestywny.
- Pani irytuje się z tego powodu, że zobaczyła mnie tu
niespodziewanie po wyjściu z łazienki - rzekł. - Zgoda. Pani
też przestraszyła mnie dzisiaj wieczorem. Z tego wniosek, że
w trosce o nasze samopoczucie powinniśmy od tej chwili
uzgadniać terminy swoich spotkań. A teraz, po tylu emocjach,
czy nie odczuwa pani głodu? Nie zaszkodziłoby... Odruchowo
uchylił się i kryminał Nicholasa Kenyona ze świstem
przeleciał koło jego ucha. Tor lotu książki kończył się pod
przeciwległą ścianą. Goddard zrobił dwa kroki i podniósł ją z
podłogi. Otworzył powieść na karcie tytułowej i spytał z
wyszukaną kurtuazją:
- Pani Tamaro, będzie pani tak uprzejma użyczyć mi
pióra, chciałbym tutaj coś napisać.
Otworzyła usta, ale nie była w stanie wyrzec ani słowa. Co
to wszystko znaczy? Ten człowiek jest pomylony. Zupełnie
pomylony. Gdy ona wciąż milczała, podszedł ogromnymi
krokami do biurka stojącego naprzeciw drzwi, wysunął
środkową szufladę i wyjął z niej długie czarne, plastikowe
pióro.
Przez kilka chwil przypatrywała się bez słowa, jak pisał,
zgięty nad blatem, a potem odezwała się:
- Panie Matthew Goddard, może takie sztuczki działają na
Jilliane, ale nie na mnie. Mam nadzieję, że zobaczę pana w
więzieniu albo w domu wariatów, tak, raczej tam.
Podniósł na nią wzrok pełen zdziwienia, uśmiechnął się do
siebie i pisał dalej. Wreszcie wstał z krzesła i podszedł do niej.
Cofnęła się.
- Jestem Nicholas Kenyon, mało kto o tym wie -
przemówił do niej ciepło i radośnie, spoglądając na nią z góry.
Przekrzywił głowę i zabawnie uśmiechając się, dodał:
- Kto pani powiedział, że Matthew to ja?
Tamara była do tego stopnia zmieszana, że nawet nie
potrafiła się poruszyć. Miejsce gniewu na jej twarzy zajęło
bezgraniczne zakłopotanie. Wyciągnął do niej rękę ze swoim
kryminałem, a gdy ona wciąż stała bez ruchu, uniósł jej dłoń i
wsunął do niej książkę.
- Proszę przeczytać, co napisałem - rzekł - jeśli potem w
dalszym ciągu będzie się pani upierać, żebym wyszedł, spełnię
pani życzenie.
Tamara drżącymi palcami odnalazła kartę tytułową i
jednym
tchem
pochłonęła
dedykację:
„Tamarze,
najwierniejszej wielbicielce Nicholasa Kenyona, i mam
nadzieję, nowemu przyjacielowi niżej podpisanego, czego
pragnę jeszcze bardziej, z wyrazami uznania dla Jej
nieskazitelnej
urody
i
gorącego
ducha...
"
Jak
zahipnotyzowana wpatrywała się w podpis: Spencer Goddard
vel Nicholas Kenyon.
- Pani pozwoli. Jestem Spencer. Matthew - to mój syn. -
Podał jej rękę.
Wciąż nie mogąc dojść do siebie, spoglądała w
odrętwieniu to na dedykację, to w jego oczy, to na jego dłoń,
którą na koniec ujęła i potrząsnęła.
- Proszę się ubrać i zejść na kolację, pani Tamaro.
Musimy przedyskutować kilka spraw.
Dyszała ciężko, nie wyjmując ręki z jego dłoni.
Przedyskutować? Przecież ona nie może wydobyć z siebie
słowa! Nicholas Kenyon, autor jej ulubionych kryminałów
tutaj, w jej pokoju. Zaprasza ją na kolację. Była jego
wielbicielką od czasu, gdy ukazała się jego pierwsza powieść.
Niedawno,
na
Gwiazdkę
trojgu swoich przyjaciół
sprezentowała: „Śmierć za walutę".
- Zjadłbym coś, a pani? Pani dzisiaj tyle podróżowała.
Nie przypuszczam, żeby linie lotnicze oferowały coś oprócz
przekąsek.
W końcu przełknęła ślinę i zwilżyła wargi koniuszkiem
języka. Suchość w gardle ustąpiła i Tamara odzyskała mowę.
- Kanapki były beznadziejne. Jestem straszliwie głodna.
Przyjdę za chwileczkę, panie Spencer. Proszę zaczekać na
dole.
Znowu zaczęła się uśmiechać i to przyniosło jej ulgę.
Przynajmniej tysiąc razy słyszała, że jej największą ozdobą
jest uśmiech i teraz sobie o tym przypomniała. Postanowiła
posłużyć się tą bronią. Pragnęła podobać się Nicholasowi
Kenyonowi vel Spencerowi Goddardowi. Z wyrazu jego oczu
wyczytała, że odniosła sukces.
- Proszę się nie spieszyć, mamy czas - rzekł, wychodząc z
pokoju.
Odprowadzała go w stronę drzwi, wciąż jeszcze nieco
obłąkanym wzrokiem. Odwrócił się, aby jeszcze raz na nią
spojrzeć.
- Nie mówiłem pani, jak bardzo cieszę się z naszego
spotkania, Tamaro. Jestem bardzo szczęśliwy.
- Ja też - odpowiedziała, a raczej wyszeptała. Zmieszana
tym, odchrząknęła i dodała:
- Ubrał pan dżinsy, a więc jest to jakaś szczególna
restauracja.
- Nie tak szczególna jak... - wskazał kciukiem na siebie. -
Właścicielka jest moją starą znajomą. Wybaczy mi. Każdy
strój będzie dla nas odpowiedni. Zapewniam panią.
- Pospieszę się.
Podszedł do niej i wierzchem dłoni pogładził jej policzek.
- Chciałem zrobić to wcześniej, kiedy stała pani z
zamkniętymi oczami i czekała aż wyjdę. Dlaczego pani
uciekła?
- Myślałam, że pan, to Matthew i że pan oszalał.
- Gdyby pani wiedziała, że jestem jego ojcem i gdybym
wyglądał na szalonego, czy wówczas zostałaby pani?
- Nie.
Na jego zamkniętych ustach igrał uśmiech. Palcami
dotykał jej włosów.
- Nie, z pewnością nie - powtórzyła po chwili milczenia.
- Będę czekał na dole. Nie musi się pani spieszyć. Nie
ucieknę.
Odwrócił się i wyszedł z pokoju.
Tamara
wyglądała
zachwycająco we wspaniałej
zamszowej spódnicy sięgającej do połowy gładkich,
połyskujących jak jedwab ud. Spencer zastanawiał się, czy
zobaczy ją jeszcze kiedyś taką pociągającą jak dziś?
Przypuszczał, że tak, ale równocześnie obawiał się, że taka
chwila może nie powtórzyć się prędko. Tamara wtargnęła do
jego życia wraz z gniewem i zamiecią. Coś podpowiadało mu,
że będzie musiał postępować bardzo ostrożnie, jeżeli chce,
żeby to spotkanie dało jakieś wyniki. Przyznawał się przed
sobą, że żywił takie nadzieje, od chwili gdy wstał, żeby ją
powitać.
Była taka piękna w jasnym, luźnym swetrze. Zauważył, że
jej wspaniała uroda wymaga niewiele retuszu. Nie lubowała
się w drogiej biżuterii. Skromniutki, złoty naszyjnik, sięgający
szczytu jej wysokich, zaokrąglonych piersi, przyciągał jego
wzrok do tych powabnych kształtów.
„Ma klasę i jest miła" - pomyślał, widząc ją w blasku
świec narożnego świecznika. Siadł tam, gdzie stało wolne
krzesło, ale potem przesunął je i przybliżył do niej.
Zastanawiał się, czy rzeczywiście jest w niej aż tyle z
tygrysicy, jaką mu się wydawała, czy to tylko pozory. Nie
przypuszczał wcześniej, że jest taka piękna. Jej gładka skóra o
przyjemnej barwie lśniła ciepłym blaskiem. Włosy Tamary
wydawały się ciemniejsze niż przedtem, a migotliwy blask
przydawał im wyjątkowego uroku. Kiedy się śmiała, jej ruchy
stawały się bardzo swobodne.
Spencer jeszcze raz zmienił miejsce.
- Tamaro, lubię patrzeć na panią - rzekł z zachwytem.
Nie zmieszała się. Ten etap, gdy wszystko w ich
stosunkach szokowało ją, miała za sobą.
Po przestudiowaniu menu stwierdzili, że mają podobny
gust. Oboje zdecydowali się na przystawkę w postaci frytek,
na sałatkę i na górskiego pstrąga na drugie. Różnili się
natomiast zainteresowaniami. Spencera fascynowało życie na
piaszczystych wybrzeżach Kalifornii i profesja psychologa.
Tamara zaś rada byłaby usłyszeć o tym, jak się mieszka w
lasach na mroźnej północy i jak się pisze kryminały.
- Psycholog to nic szczególnego - oświadczyła, ale w jej
głosie nie wyczuwało się fałszywej skromności - każdy może
nim zostać. Ale pisarz... ile razy w życiu zdarzy mi się
rozmawiać z autorem kryminałów?
- Codziennie przez cały tydzień od dzisiaj, jeśli sobie pani
życzy. Może pani wyznaczyć godzinę - zapewniał.
Potem namawiał ją, żeby opowiedziała mu o swojej
książce. „Nastolatki i ich rodzice". Słyszał o bestselerze,
zanim Jilliane doniosła mu o nim z wielką dumą.
- Żadna praca nie jest w stanie objąć całej dziedziny -
rozważała w zamyśleniu. - Kiedy ją opublikowałam,
zbierałam pochwały, ale nie byłam pewna, czy zasłużone.
Postanowiłam wydać kolejną książkę - obszerniejsze
opracowanie. W czasie krótkiego stażu naukowego
próbowałam zająć się kwestiami, których nie poruszyłam, ale
mój agent, wydawca, i prawdopodobnie recenzent rzucali mi
kłody pod nogi.
- Pani jest chyba zbyt skromna i niechętnie słucha
pochwał.
Pokręciła głową i uśmiechnęła się w taki sposób, że
przyszła mu wielka chęć wyrazić jej swoje uznanie za
pośrednictwem pocałunku.
- W żadnym wypadku. Uwielbiam je, kiedy na nie
zasługuję. Przewodniczący pewnej konferencji spytał mnie,
dlaczego tak nisko oceniam swój dorobek. To mnie
zaskoczyło. Nie jestem skromna. Jestem tylko realistką. Ale
myślę, że przylgnęła do mnie opinia osoby, która boi się
sukcesu.
Z nim sprawy miały się podobnie. Zarzucano mu, że
używa pseudonimu właśnie dla uniknięcia rozgłosu.
- Po co panu pseudonim? Spencer Goddard to świetne
nazwisko, takie godne szacunku. Brzmi niezwykle dumnie i
po
męsku,
ma
w
sobie
coś,
powiedziałabym,
arystokratycznego.
To go zdumiało. Żadna inna kobieta nie była w stanie
wymyślić takiego komplementu. Wielbicielki obsypywały go
pochwałami o podtekście erotycznym, po których czuł się tak,
jakby mu nagle guma do żucia stanęła w gardle. Zdarzało się
to wtedy, gdy sobie troszeczkę za dużo wypiły. Niektórym
wystarczy to, że obcują z Nicholasem Kenyonem, nie zaś z
jakimś tam Spencerem Goddardem. Ale żadna z nich nigdy
nie powiedziała, że Goddard jest znakomitym nazwiskiem.
Jego nazwisko podobało mu się od dawna, a teraz Tamara
utwierdziła go w tym.
- Dziękuję pani. Ma to dwie przyczyny. Po pierwsze, mój
ulubiony autor powieści kryminalnych, Willard Huntington
Wright...
- S.S. Van Dine - przerwała z ożywieniem. - Wiem, jak
powstał jego pseudonim. Do nazwiska rodowego Van Dine
dodał S.S., bo kochał okręty. Zaczął pisać podczas
rekonwalescencji po wycieńczającej chorobie.
Dziwiło go, skąd ta kobieta ma takie wiadomości o jego
idolu z młodzieńczych lat. Błysnęła mu w głowie myśl, że są
stworzeni dla siebie, ale nie podzielił się z nią tym
przypuszczeniem.
- Decydując się na pisanie pod pseudonimem literackim,
świadomie poszedłem za jego przykładem. Po drugie,
pierwszej swojej powieści nie traktowałem raczej poważnie,
eksperymentowałem, nie myśląc o karierze. Z wykształcenia
jestem maklerem.
- A tu sprawy się skomplikowały - zaśmiała się - jakie to
ciekawe.
- Tak, rzeczywiście, nie spodziewałem się, że Nicholas
Kenyon podbije świat, nie miałem nawet nadziei, że książka
zostanie opublikowana. Następna pozycja rozeszła się jeszcze
prędzej, szczególnie w Europie. W tej sytuacji użycie
prawdziwego nazwiska straciło sens. To nie Spencer Goddard,
lecz Nicholas Kenyon był na fali.
Tamara nałożyła sobie sałaty na talerz, po czym zwróciła
się do Spencera, ujmując w dłoń jego nadgarstek.
- Sądzę, że na samym początku pana kariery sprawy
miały się nieco inaczej.
Podobało mu się to. Nie bała się kontaktu z mężczyznami,
bo nie podejrzewała, że jej dotyk działa tak podniecająco.
Jednak ten gest wywarł na nim piorunujące wrażenie. Mimo to
poważnie, w skupieniu słuchał jej odkrywczych uwag.
- Myślę, że użył pan pseudonimu w celu zachowania
równowagi. Nie chciał pan stać się człowiekiem publicznym.
Społeczeństwo identyfikuje znanych ludzi z funkcjami, które
oni spełniają i oczekuje, że zawsze będą postępować zgodnie z
pewnymi stereotypami. Takie problemy mają aktorzy i bardzo
często duchowni. Dotyczy to również pisarzy, osiągających
sukcesy, więc nie chciał pan ponosić takiego ryzyka.
- Wie pani, pani ma rację - rzekł - chcę, żeby obcy
zostawili mnie w spokoju, a przyjaciele lubili mnie dla mnie
samego. Nie wystrzegam się jednak rozgłosu, ani nie unikam
go jako Nicholas Kanyon. Ale, jak to pani ujęła, umożliwia mi
to utrzymanie równowagi. Nie ukrywam się przed nikim, ale
jestem pisarzem, a nie producentem wody po goleniu czy
bielizny.
- A mógłby pan... Uniósł brwi ze zdziwienia.
Rumieniec oblał jej twarz. Uśmiechnęła się do siebie: „Nie
tak myślałam. To dlatego że tak patrzyłeś na mnie". - Oparła
piękną twarz na dłoni i patrząc w bok wyszeptała:
- Och, drogi Spencerze, nie chciałam cię urazić.
- Zburzyła pani mój przesąd na temat psychologów. Nie
przypuszczałem, żeby ludzie z tego klanu bywali onieśmieleni
albo zakłopotani widokiem mężczyzny... zajętego gimnastyką
- powiedział rozbawiony.
- Och, Spencer, to się tylko tak wydaje. Odczuwamy to
samo, co inni, nawet tak irytujące emocje jak zakłopotanie.
Popełniamy takie same błędy, jak wszyscy inni. Ale naprawdę
nie myślałam o tym, jak pan wyglądał podczas ćwiczeń
fizycznych. Przypominałam sobie głos, jakim przemawiał pan
do tej nieszczęsnej lady.
- Pomyślała sobie pani, że jestem wcieleniem diabła?
- Sądziłam, że jest pan moim zięciem... i diabłem
wcielonym jednocześnie. Nie przypuszczam, żeby kobieta w
tak trudnej sytuacji zwracała uwagę na to, w jaki sposób
zwraca się do niej morderca. Chyba że ma nadzieję, że Nathan
Shields oszczędzi ją, ale nic na to nie wskazuje. Powinna
raczej błagać, przymilać się, krzyczeć, a nie wyrażać
niezadowolenie. Czy nie mam racji?
Odsunął się od stołu i spoglądał na nią z wielkim
zainteresowaniem:
- W tym rzecz. Trafiła pani w dziesiątkę. Powinna pani
zostać moim konsultantem do spraw fabuły i charakterów, i to
od zaraz, pani Tamaro. Pani też tego pragnie.
Położyła rękę na piersi, między wzniesieniami, które
kiedyś będzie całował. Oj! Będzie! Był tego pewien. Kiedyś
dotyk tych wysmukłych, o doskonałym kształcie palców,
zakończonych lśniącymi paznokciami, doprowadzi go do
szału.
- Będę zaszczycona - rzekła. - A teraz proszę mi
powiedzieć, czy zawsze pan odgrywa sceny mordu podczas
kąpieli?
- Tylko wtedy, gdy miewam trudności w pisaniu -
odpowiedział. - Rzeczywiście lepiej w łazience niż w domu
towarowym czy supermarkecie. Nikt nie słyszy, co do siebie
mówię... zazwyczaj.
- Zazwyczaj - powtórzyła jak echo i zaśmiała się
triumfalnie.
W odpowiedzi pocałował ją w policzek. W ten sam,
którego dotykał przed opuszczeniem pokoju w hotelu. Z
lubością wpatrywał się w miękkie zagłębienia na jej twarzy,
we włosy niezbyt długie, czarne o rudawym połysku i lekko
wijące się.
- Teraz wiem, skąd Jilliane wzięła swój czar - szepnął -
gdyby bardziej przypominała matkę, byłaby jeszcze
piękniejsza.
Na twarzy Tamary pojawił się wyraz zatroskania. Jedno
niebaczne napomknienie o Jilliane zupełnie zmieniło nastrój
wieczoru. Westchnął w duchu. Gdyby był trochę zręczniejszy,
nie sprowadziłby rozmowy na drażliwy temat, o którym
zdawała się nie pamiętać.
Tamara przyjęła postawę bardziej oficjalną. Nie chciała
dopuścić do siebie bolesnych obaw, które ją ogarniały. Ale
bez skutku. W odróżnieniu od niej, Spencer zdawał sobie
sprawę z tego, jak bardzo ich dzieci kochają się. Matthew i
Jilliane byli tak oddani sobie, że nie miała żadnych szans
rozdzielenia ich.
- Spencer! To małżeństwo trzeba unieważnić -
powiedziała, wpatrując się w niego błagalnie. - Myślę, że
mnie poprzesz. Liczę na ciebie.
- Nie, Tamaro, nie pomogę pani. Mogę jedynie pomóc
pani zaakceptować to, co zaszło.
- Nie zgadzam się na to. Dlaczego nie chcesz mi pomóc.
Pomyśl o synu. To małżeństwo w równym stopniu zaszkodzi
jemu jak i Jilliane.
- Zdecydowanie popieram ten związek. Uważam, że
musimy się pogodzić z tym, co się stało i nie zmienię zdania.
Spuściła oczy. Jej nozdrza lekko drżały. Czyżby
hamowała łzy? Ze wzruszenia Spencer nie mógł wyrzec
słowa, więc przybliżył się i objął ją ramieniem. Wyprostowała
się gwałtownie i odrzuciła jego rękę.
- Nie musi mnie pan pocieszać. Wszystko w porządku -
powiedziała oschle.
Nie bardzo wiedząc, jak zachować się w takiej sytuacji,
napełnił lampki winem. Jeżeli odrzuca jego pomoc teraz, gdy
jej rozpaczliwie potrzebuje, to co robić? Czy ma podjąć za nią
dyskusję o kryminałach? Zapytać o pogodę w Malibu?
Kelnerka podeszła z tacą.
- Dania są gorące - ostrzegała - smacznego.
Z jej ponurej miny można było wyczytać, że drażni ją
wszystko, łącznie z tą kolacją.
ROZDZIAŁ III
- Wspomniał pan, że Jilliane dzisiaj wieczorem pracuje,
ale w dalszym ciągu nie wiem, gdzie - dopytywała się Tamara.
Praca - słowo najzwyklejsze we wszystkich innych
przypadkach, w odniesieniu do Jilliane nabierało odcienia żalu
i goryczy. Odłożyła widelec. Nie mogła jeść. Była zbyt
podniecona.
- Jest kelnerką w pewnej bardzo eleganckiej restauracji
niedaleko stąd.
Nie odezwała się ani słowem. Najbardziej wstrząsnęło nią
to, że jest tak blisko. Tamarę kusiło, żeby pójść do restauracji,
gdzie pracuje córka i porwać ją na lotnisko, a stamtąd do
domu. Ale Jilliane dawno już przestała być dzieckiem i nie
zniesie takiego traktowania.
- To jest wyjątkowo miłe miejsce, Tamaro. Jilliane jest
zachwycona. Zwykle właściciele nie zatrudniają takich
młodych dziewcząt, ale oni są moimi dobrymi przyjaciółmi,
więc...
- Czy ktoś w tym mieście nie jest twoim przyjacielem? -
przerwała mu obcesowo. - Jilliane nie może pracować na
utrzymanie dwojga osób. Ile Matthew wnosi do budżetu
rodzinnego? Czy też jest zatrudniony przez jakichś przyjaciół?
- Nie pracuje, bo studiuje stacjonarnie - odpowiedział
łagodnie.
Kobieta zadrżała i otworzyła szeroko oczy. Starała się nie
podnosić
głosu,
ale
była
bardzo
zdenerwowana.
Przygotowywała następne uderzenie.
- Ach tak? Rozumiem. Matthew uczęszcza do szkoły w
pełnym wymiarze, bo to pozwala mu zachować ciągłość
edukacji i daje widoki na przyszłość, a Jilliane, która jest
przeciętną dziewczyną pracuje w restauracji. Ach
przepraszam, nie w restauracji. W bardzo świetnej restauracji.
Z wściekłością spojrzała na talerz i dziobnęła widelcem
kawałek letniej marchewki. Kiedy podnosiła go do ust,
przyszło jej do głowy, żeby podzielić koszty kolacji. Zbyt
mocno zmyła Spencerowi głowę, by pozwolić mu za siebie
płacić, ale niestety nie mogła powstrzymać gniewu.
- Zdaję sobie sprawę z tego, w jakim strasznym jesteś
nastroju i współczuję ci. Ale niepotrzebnie się rozdrażniasz,
Tamaro. Kiedy zobaczysz te dzieci i przekonasz się, jak
bardzo się kochają oraz jak są ze sobą szczęśliwe, porzucisz
wszelkie obawy.
- Nie - zarzekała się. - Nazywasz ich dziećmi. To
wszystko tłumaczy. To są dzieci, beztroskie i idealistyczne,
jak wszystkie inne. Ale małżeństwo - to nie zabawa. Jilliane i
Matthew nie powinni podejmować zobowiązań, które zaciążą
na całym ich życiu. Jilliane powinna chodzić do szkoły.
Spróbuj proszę, postawić siebie na moim miejscu i pomyśl, co
byś przeżywał, gdyby twoja córka przestała zastanawiać się
nad przyszłością tylko dlatego, że się zakochała. Jilliane nie
może zrezygnować dla niego z kariery, która stoi przed nią
otworem. Jest to błąd, niezależnie od tego, dla jakiego
mężczyzny czy chłopca tak się postępuje.
Sięgnęła po puchar z wodą. Kiedy piła, Spencer odezwał
się:
- Oni się kochają. Omal się nie zachłysnęła.
- To są dzieci, które nie wiedzą, co znaczy miłość -
syknęła i odsunęła naczynie. - Posłuchaj, co ci powiem. Taka
zwariowana historia już raz miała miejsce. Jako
siedemnastoletni podlotek porzuciłam szkołę, żeby wyjść za
chłopca, którego znałam cztery miesiące. Chciałam zostać
lekarzem - pediatrą, podobnie jak Jilliane - inżynierem, nawet
kosztem największych wyrzeczeń. Wtedy spotkałam Johna, jej
ojca. Byłam młoda, romantyczna. Przerwałam naukę i
wyszłam za mąż. Dopiero gdy przyszło na świat dziecko,
którym trzeba było się zająć, zdałam sobie jasno sprawę z
tego, jak bardzo oboje jesteśmy niedojrzali, jak bardzo nie
dorośliśmy do małżeństwa.
Wspomnienia z odległej przeszłości odżyły w jej pamięci i
na chwilę umilkła. Przypomniała sobie, jak pewnego razu
wstała w środku nocy do dziecka. Kiedy tuliła je do piersi,
uświadomiła sobie, że one obie nic dla Johna nie znaczą.
Mieszkał z nimi, ale nie miał dla nich czasu. Będąc mężatką i
matką, mogła liczyć jedynie na siebie. Toteż mając wciąż w
pamięci te nieprzyjemne doświadczenia, pragnęła oszczędzić
córce tego ciężkiego losu.
- Co się stało? - zapytał. - Zjedz choć trochę, zanim
powiesz mi resztę. Kolacja stygnie.
Nie miała apetytu, ale zjadła kawałek pstrąga, jedną
szparagę, kawałeczek zimnej marchwi i odezwała się:
- Nie musisz chyba słuchać, co nastąpiło potem. Nie
powinnam była ci tego wszystkiego mówić. Wiem, że to
wygląda tak, jakbym się nad sobą litowała.
- Mów dalej. Chcę wszystko wiedzieć. Sprawy wyglądają
poważnie.
- Dojrzałam prędko, bo musiałam. John nie podejmował
żadnych obowiązków rodzinnych i wreszcie, wkrótce po
ukończeniu przez Jilliane trzech lat, opuścił nas. Nigdy nic go
nie obchodziło, równocześnie nie przysłał nam ani grosza.
Pracowałam jako sekretarka, robiąc studia wieczorowe. W
końcu po długich, jak mi się wydawało latach, zdobyłam tytuł
doktora psychologii. - Zamilkła i zatopiła się w swoich
myślach. Do dzisiejszego dnia nie mogła uwierzyć, że
dokonała tych wszystkich rzeczy. - Oto cała moja historia.
Czy rozumiesz? Nie pozwolę, żeby Jilliane zmarnowała swoje
życie.
Ujął jej twarz w swoje dłonie i głęboko, uważnie, ze
współczuciem i powagą popatrzył w jej oczy.
- Dokonałaś tego wszystkiego i uważasz swoje życie za
nieudane? - spytał po długim milczeniu. - Wychowałaś
dziecko bez niczyjej pomocy, utrzymywałaś dom, osiągnęłaś
sukcesy w życiu i w nauce i mimo to siedzisz tu i opowiadasz
o swoim złamanym życiu? Tamaro, trudno mi uwierzyć w to
wszystko, o czym mówiłaś.
- Ale ja zamierzałam zostać doktorem medycyny -
sprzeciwiła się Tamara. - Pragnęłam tego, od chwili, gdy
byłam na tyle dorosła, żeby czegoś pragnąć. Miałam zamiar
wyrobić sobie pozycję, a potem wyjść za mąż, urodzić troje -
czworo dzieci, które wzrastałyby w ukochanym domu z
dwojgiem wspaniałych szczęśliwych rodziców. Jeden
młodzieńczy błąd, popełniony w imię miłości, obrócił w
niwecz moje misterne plany. Moje najskrytsze marzenia nigdy
nie miały się spełnić.
- Ale inne plany wcieliłaś w życie - przypomniał Spencer.
- Naprawdę, rozumiem cię Tamaro, wierz mi. Ale nigdy nie
przekonasz mnie, że lata przeżyte pracowicie to lata stracone.
Jako sekretarka wykonywałaś czynności pożyteczne dla
innych i zdobywałaś ważne doświadczenie, które mogłaś
potem wykorzystać. W młodości mamy różne plany, chcemy
być pediatrami, inżynierami, koniokradami, tancerzami czy
też brzuchomówcami, ale to wszystko może ulec zmianie.
Podczas wymiany zdań Tamara siedziała zwrócona twarzą
do niego. Teraz oparła się o poręcz boksu i wbiła oczy w
przeciwległą ścianę. Nie chciała patrzeć na tego człowieka,
bojąc się, że ulegnie jego hipnotycznemu wpływowi i zapomni
o tym, jak ją zawiódł. Oczywiście, nie był w stanie zrozumieć
jej odczuć. Jako niepoprawny romantyk nigdy nie będzie do
tego zdolny. Artyści często są tacy romantyczni. W
mniemaniu Spencera Goddarda koniokrad czy fordancerka nie
są w niczym gorsi od lekarza czy inżyniera. Nie dziwiło to w
przypadku kogoś, kto z handlarza przekwalifikował się na
literata.
- Czujesz się zawiedziona moją odpowiedzią. Przykro mi.
- Matthew i Jilliane są zbyt młodzi, żeby zakładać rodzinę
- upierała się.
- Ależ oni nikogo nie pytali o zgodę. Wierz mi, kiedy ich
zobaczysz, zmienisz zdanie o tym małżeństwie. - Nalał jej
wina. - Oni są wprost przeznaczeni dla siebie. To wspaniałe
dzieciaki.
- Nie powiesz mi, że te nasze cudowne dzieci utrzymują
się z tego, co jedno z nich zarobi w restauracji. Przypuszczam,
że Matthew nie kradnie bydła w przerwach między zajęciami,
więc co oni jedzą? - spytała z przekąsem.
- Trochę im pomagam - odrzekł, udając, że nie dostrzega
sarkazmu w jej słowach.
Tutaj w jej mniemaniu, tkwiły korzenie całego zła.
Podejrzewała, że „trochę" znaczy bardzo dużo. Słuchała w
złowrogim milczeniu. Spencer udostępnił dzieciom na
miodowy miesiąc domek w Hisega, pokrywa ich wydatki na
mieszkanie i samochód, zobowiązał się łożyć na naukę i
książki syna.
- Powiedziałem im, że o resztę sami mają się troszczyć.
- Dzięki twojej hojności zupełnie nieźle im się powodzi -
zauważyła, nie chcąc wciąż wytknąć Spencerowi tego, że jego
pomoc uczy młodożeńców nieodpowiedzialności.
- Oczywiście, to nie stanowi ich własności - odpowiedział
nie lekceważąc, ale też jakby nie zauważając, jej
rozdrażnienia. - Jilliane jest tak urocza i czarująca, że dostaje
przyzwoite napiwki i z pewnością otrzyma kredyt na zakup
lodówki.
Przyzwoite napiwki. O, Boże, co za obłęd! Tylko czekać,
aż powie, że Jilliane zdobywa doświadczenie, które jej się w
życiu bardzo przyda. Była gotowa spytać go, czy rzeczywiście
sądzi, że dobre napiwki równoważą brak dobrego
wykształcenia, ale nagle poczuła pieczenie w oczach i suchość
w gardle. Otarła łzę drżącą dłonią i sięgnęła po puchar z wodą.
Płyn chlusnął jej na rękę, więc odstawiła naczynie, nie
tknąwszy go nawet ustami.
- Tamaro... - wymówił czule jej imię i uprzedzając jej
zamiar, wytarł jej dłoń płócienną serwetą. - Za bardzo się
wszystkim przejmujesz - szeptał, ściskając lekko jej palce.
Współczucie pobrzmiewające w jego głosie i jego gesty
prawie zupełnie rozbroiły Tamarę. Ogarnęło ją pragnienie, by
rzucić się w jego ramiona i na jego piersi lać ciche łzy nad tym
wszystkim, co przydarzyło się dziecku. Dobry, silny,
opiekuńczy Spencer na wszystko znajdzie lekarstwo. Ale,
oczywiście, nie mogło być o tym mowy. Przede wszystkim
wciąż pozostawał obcym człowiekiem, mimo to, że teraz
razem jedli kolację. Po drugie, ponosił odpowiedzialność za
jej przygnębienie. Teraz, świadoma jego bliskości, a
jednocześnie niepewna, jak ma potraktować jego propozycję
pomocy, wyprostowała się, usztywniła i utkwiła wzrok w
talerzu. Do jej uszu doszedł radosny kobiecy głos:
- Czy macie państwo jeszcze jakieś życzenia?
Tamara nie zauważyła, kiedy hoża pięćdziesięciolatka
zbliżyła się do stolika. Teraz dokładnie przyjrzała się kelnerce.
„Tę ciężko pracującą kobietę wychowywała z pewnością
matka, której największym marzeniem było zapewnienie
dzieciom świetlanej przyszłości" - pomyślała ze smutkiem.
Spencer zapewnił kelnerkę, że niczego im nie brakuje i
kobieta oddaliła się. Tamara szepnęła ledwo dosłyszalnie:
- Może ona była kiedyś studentką i stypendystką.
- Przepraszam... co mówiłaś?
- Nasza kelnerka. Może kiedyś była studentką ze
stypendium, porzuciła college, żeby jej mąż mógł ukończyć
szkołę.
Spojrzał na nią z zaciekawieniem.
- Mów dalej, to zabawne, słowo daję. Żarty się ciebie
trzymają.
- Zdarzają się takie wypadki - powiedziała z naciskiem.
- Zapewne humor ci się poprawi, kiedy usłyszysz, że
Jilliane nie spędzi całego życia przy stoliku w restauracji. Nie
jest to jakieś niezwykłe zajęcie, ale zawsze coś.
- Nie mówię, że nie jest - odparła Tamara, której poczucie
sprawiedliwości kolejny raz wystawiono na próbę. - Moja
ciotka Helena przez trzydzieści lat była kelnerką i nie znałam
szlachetniejszej kobiety. Ale powiedz, czy wyczekiwanie nad
stołami w restauracji polecisz również swojemu synowi jako
receptę na pożyteczne spędzenie młodych lat? Dlaczego
Matthew nie podjął pracy w restauracji u twoich przyjaciół,
tylko poszedł do szkoły? Wtedy na niego spadłby ciężar
utrzymania rodziny.
Spencer długo milczał. Sprawiał wrażenie, jakby rozważał
odpowiedź i kiedy zaczął cedzić słowa, odgadła, że
zastanawiał się, co powiedzieć, a czego nie.
- Nie sądzę, żeby Jilliane porzuciła szkołę z powodu
sytuacji materialnej.
- Więc dlaczego przerwała naukę? - nalegała zaskoczona i
zbita z tropu matka.
- Wolałbym o tym nie mówić. Będziesz miała okazję
spotkać się z nią. Wtedy wszystko się wyjaśni.
- Spencer, ty coś przede mną ukrywasz. Nie rób tego,
proszę... ! - zawołała błagalnym tonem i nagle urwała.
Zacisnęła dłonie w pięści tak, że paznokcie wbiły się w ciało. -
Czyżby była w ciąży?! - krzyknęła.
- Nie to miałem na myśli - odpowiedział spokojnie, ujął w
palce wciąż zaciśniętą dłoń i pieścił ją, dopóki się nie
rozluźniła. - Oni się kochają. Niech sami decydują o sobie.
Naszą sprawą jest udzielenie im wsparcia moralnego i
materialnego, ale nie powinniśmy mieszać się do tego, jak
sobie układają życie, łącznie z tym, kto pójdzie do szkoły, a
kto pójdzie kraść bydło.
- Pięknie - syknęła, wyszarpując palce z dłoni Spencera.
Ten rodzaj głupoty, ta lekkomyślna skłonność do widzenia
wszystkiego w różowych kolorach doprowadzały ją do pasji.
Oczywiście. Łatwo było mu być optymistą. To nie jego
dziecko zostanie bez grosza jako samotna matka.
Główne danie dawno im wystygło. Przyglądała się przez
chwilę potężnej porcji pstrąga leżącej na talerzu. Podłubała w
niej nawet widelcem, ale nie miała na rybę najmniejszej
ochoty. Kiedy kelnerka zbliżyła się do stolika, Tamara
spodziewała się, że poproszą o rachunek i zaraz wyjdą. Ale
Spencer zamówił dla siebie kawę, mimo że ona stanowczo
nalegała, żeby już kończyć.
- Państwo nie skuszą się na deser? - nie dawała za
wygraną kelnerka.
- Dziękuję - Tamara pokręciła głową.
- Wszyscy mówią, że nasz czekoladowy koktajl jest
najlepszy na świecie.
- Nie wątpię, ale nie przepadam za czekoladą.
- Ja też nie. Wielki Bard z Avonu twierdzi, że potrawy o
słodkim smaku wywołują kwasy w organizmie. W takim razie
dobrze, jeszcze mała czarna i niosę panu rachunek, panie
Goddard.
- Chwileczkę, proszę pani. - Tamara zatrzymała kelnerkę.
- Z jakiego utworu pochodzi ta myśl?
- Z „Ryszarda Drugiego". Moją specjalnością w college'u
była literatura. Nigdy nie miałam dosyć Szekspira. To mi
zostało do dziś - odpowiedziała pięćdziesięciolatka i
odmaszerowała.
- Nie mówiłam? - Tamara triumfująco spojrzała na
Spencera.
Ten parsknął śmiechem, ale chwilę później, kiedy
oświadczyła: Płacimy na pół - stracił rezon.
- Co ty? - rzekł pojednawczym tonem, chowając za siebie
rachunek, jakby się bał, że mu go wyrwie z ręki.
Wpatrywał się w nią z wyrazem niedowierzania na twarzy.
-
- Płacę za siebie.
- Tak? Dlaczego?
Gdy zadawał to krótkie pytanie, jego oczy płonęły, a na
twarzy malował się wyraz takiego zakłopotania, że Tamara
zaczęła żałować swojego zachowania.
- Wpadłam na ten świetny pomysł tuż po tym, kiedy
zaserwowałam ci zdrową porcję złośliwości - wyjaśniła.
- Przełknąłem ją, nie była taka zła. Lubię ostre przyprawy.
Ale w pewnym momencie przestraszyłaś mnie. Pomyślałem
sobie, że nasze stosunki popsuły się do tego stopnia, że nie
zechcesz być moim gościem. Teraz kamień spadł mi z serca.
Kiedy Tamara zwinnie wydostała się ze swojego zakątka,
Spencer już czekał z wyciągniętą ręką.
- Dziękuję za kolację. Przykro mi, że nie byłam milsza.
- Nigdy tak cudownie nie spędziłem wieczoru, jak dzisiaj.
- Dobrej nocy! - życzyła hostessa.
Nie spiesząc się przeszli do hotelowego holu. Czerwony
blask padał z kominka, umiejscowionego naprzeciw drzwi
wejściowych, na boazerię z ciemnego drewna i na wyszukaną
„indiańską" dekorację. Spencer objął Tamarę ramieniem.
Przez szeroko otwarte drzwi chłód buchnął jej prosto w twarz.
Spojrzała na swojego towarzysza. Kiedy ich oczy spotkały się,
poczuła, jak lód i płomień walczą w jej wnętrzu. Odwróciła
się od niego, żeby nie dać po sobie poznać, jak bardzo
pragnęła, żeby nie opuszczał hotelu.
- Możemy usiąść tutaj, obok ogniska albo pójść do
twojego pokoju, gdzie byłoby przytulniej. A może
pospacerujemy na dworze, jeśli lubisz śnieg. Co wolisz? -
spytał.
Wyglądał na bardzo zawiedzionego, gdy w odpowiedzi
usłyszał:
- Dobranoc, Spencer, musimy się rozstać. Już późno.
Jestem zmęczona. Miałam ciężki dzień.
Chciała być sama. Musiała jeszcze przed udaniem się na
spoczynek załatwić pewną sprawę.
- Nie wątpię, że jesteś wyczerpana. Na pewno nie było ci
łatwo dojechać tu - przyznał, ale w jego głosie pobrzmiewała
nutka zawodu. - A więc, dobranoc.
Puścił jej dłoń, ale jeszcze przez moment jej ręce
pozostawały w bezruchu. Spencera ogarnęło wzruszenie. On
też nie chciał się z nią rozstawać.
- Naprawdę nie chcesz, żebym zaszedł do ciebie na parę
minut?
- Naprawdę - zaśmiała się Tamara, która miała wielką
ochotę zaproponować mu spacer do restauracji, gdzie pracuje
Jilliane.
- Mógłbym ci poczytać książkę z moją dedykacją, to
pomogłoby ci zasnąć - nie ustępował, starając się na wszelkie
sposoby przekonać ją, że jedyną jego troską jest to, żeby utulić
ją do snu.
- Jeszcze nigdy Nicholas Kenyon nie kładł mnie spać -
trafnie zauważyła Tamara.
- Nawet cię nie dotknę. Troszeczkę sobie porozmawiamy.
Nie chcę się z tobą żegnać... jeszcze.
- Zobaczymy się... jutro.
Pragnęła, żeby poszedł z nią, bardzo pragnęła, ale chciała
porozmawiać z Jilliane sam na sam.
Spencer zauważył w jej oczach niezdecydowanie.
- Przecież prawie zgodziłaś się na to, żebym nie
odchodził. Skąd ta zmiana decyzji?
Wiedziała, że poznawszy jej zamiary, będzie nalegał, żeby
z nią pójść, więc skłamała:
- Chciałabym zostać sama, bo jeszcze dzisiaj wieczorem
muszę zadzwonić do córki, powiedzieć, że przyjechałam,
usłyszeć jej głos. Gdzie ona pracuje?
- Chyba nie wybierasz się tam teraz? - Zmarszczył brwi. -
W tej chwili prawdopodobnie wychodzi z pracy albo już to
zrobiła.
- W takim razie podaj mi jej domowy telefon. Jeśli okaże
się, że nie ma jej w restauracji, zadzwonię do domu.
- Posłuchaj, Tamaro, wiem, że chcesz jeszcze dzisiaj
spotkać się z nią. Ale nic dobrego z tego nie wyniknie, jeśli o
tak późnej porze wyłożysz jej swoje poglądy. Dlaczego nie
zaczekasz z tym do rana? Kiedy się dobrze wyśpisz, inaczej
spojrzysz na sytuację Jilliane. Przyjadę samochodem i zabiorę
cię do niej.
Tamara nie lubiła, żeby ktoś nią w ten sposób
manipulował i miała wielką ochotę powiedzieć mu prosto w
oczy, że nie pyta go o radę, gdzie, jak i kiedy ma się spotkać z
córką. Pohamowała się jednak i spytała tylko:
- Czy byłbyś uprzejmy powiedzieć mi, gdzie ona pracuje?
Chciałabym zadzwonić do swojego dziecka.
- Nie.
- Dlaczego nie? - nalegała, starając się nie tracić zimnej
krwi.
- Dlatego, że ty chcesz tam iść, a nie dzwonić.
Spencer skrzyżował ręce na piersi, jakby zaznaczając w
ten sposób, że to, co powiedział, jest nieodwołalne.
- Przyjadę około dziewiątej, zjemy razem śniadanie i
pojedziemy do Jilliane. Moglibyśmy zaprosić dzieci do siebie,
ale w sobotę rano na pewno będą spać.
Zdjął ręce ze swojej piersi i objął Tamarę. Zepchnęła z
siebie jego ramiona dłońmi drżącymi z wściekłości jak całe jej
ciało.
- Manipulujesz mną w obrzydliwy sposób - rzekła.
W rzeczywistości ubodły ją jego ostatnie słowa. Myśl, że
Jilliane może być w łóżku z jakimkolwiek mężczyzną -
obojętne, czy to mąż, czy nie - była dla niej nie do zniesienia.
- Jeśli próbę przekonania ciebie, żebyś odpoczęła, zjadła
śniadanie przed wyruszeniem na wojnę, nazywasz
manipulacją, to wybacz!
Postukał palcem po jej ręce, na co odpowiedziała mu tym
samym z wielką irytacją.
- Tamaro, bądź rozsądna, powiedz wyraźnie, na czym
polega moje przestępstwo - mówił uprzejmie, ale stanowczo. -
Jeżeli to konieczne, możemy się nie spotykać aż do śniadania,
ale czym zasłużyłem sobie na takie traktowanie.
- Nie będę jadła śniadania ani z tobą, ani z nimi - odrzekła
cierpko. - Jeżeli zechcę, sama pójdę do nich, a teraz mów,
masz zamiar podać mi ich adres i telefon, czy nie?
- Nie.
- Dowiem się w informacji.
- W porządku. Rób, jak uważasz. Ale naprawdę,
mogłabyś zostawić ją w spokoju do rana i nie psuć jej krwi.
Młodym też potrzebny jest sen.
Na kolejne pouczenie odcięła się ze złością, która znowu
ją ogarnęła:
- Jesteś wszystkowiedzącym ustawiaczem i kwoką, jakiej
w życiu nie widziałam. Wtrącasz się do wszystkiego, płacisz
rachunki, przez ciebie Jilliane chodzi do pracy, zamiast się
uczyć, zżera cię troska o to, czy się dobrze wyśpią. Mój Boże,
Spencer, może ty jeszcze gotujesz im obiady?
Nagle uświadomiła sobie, że mówi zbyt głośno.
Rozejrzała się po holu i zauważyła, że zwraca na siebie uwagę
pracowników i gości hotelowych. Spencer nie wyglądał na
zbitego z tropu.
- Nie zrobiłem tego, ale musiałem wziąć ich do siebie na
obiad i przypilnować, żeby zjedli dużo sałaty - rzekł spokojnie
z jowialnym uśmiechem.
- Dziękuję za sałatę. Obiad był... był pożywny - rzuciła,
oddalając się korytarzem.
- Jesteś miła - dobiegła do jej uszu odpowiedź Spencera.
ROZDZIAŁ IV
Po powrocie do pokoju pomyślała, że jednak jeszcze
dzisiaj mogłaby zadzwonić do Jilliane. Wystarczyło spytać w
recepcji o nazwę i numer telefonu eleganckiej restauracji,
znajdującej się w trzecim budynku licząc od hotelu, bo
prawdopodobnie tam była zatrudniona.
Ale Spencer miał chyba rację, twierdząc, że wyszła do
domu. Wbiła się jeszcze głębiej w fotel i zaczęła szukać w
książce numeru informacji telefonicznej. Po chwili rozmyśliła
się. Spencer był zdania, że telefon o tej godzinie mógłby
zakłócić sen jej przemęczonemu dziecku - i też miał rację.
Z każdą chwilą rosło w niej bolesne pragnienie, by
usłyszeć głos córki. Tyle zmian zaszło w jej życiu, odkąd
opuściła dom, zamieszkała oddzielnie, została czyjąś żoną. To
jej jako matki nie cieszyło, bo nie pozwalało wpływać na bieg
wydarzeń.
Długo wpatrywała się w telefon, aż w końcu postanowiła,
że zadzwoni rano. Narastała w niej niechęć do Spencera z tego
względu, że zawsze miał rację. Chwyciła jego „Listę śmierci",
przeczytała dedykację i już zamierzała rzucić książką o ścianę,
ale się rozmyśliła i tylko cisnęła nią o poduszkę, nie chcąc
zakłócać spokoju hotelowym gościom.
Książka upadła bezgłośnie. Tamara westchnęła.
Nerwy pozbawiły ją sił. Wstała z fotela i powlokła się do
łazienki, żeby umyć się przed snem. Rozprostowała nogi pod
chłodną pościelą, po chwili pomyślała, że z powodzeniem
może poczytać. Była znużona fizycznie i psychicznie, ale sen
nie nadchodził. Znowu otworzyła „Listę śmierci" i w
nieskończoność czytała dedykację, w której coraz bardziej
wytrącało ją z równowagi uznanie dla jej „gorącego ducha".
Wyobrażała sobie Spencera pochylonego nad biurkiem i
piszącego, podczas gdy ona o kilka stóp dalej kipiała ze złości,
biorąc go za zięcia.
Błądząc wzrokiem po biurku, z bolesną wyrazistością
przypomniała go sobie, jak stał tutaj, tuż obok niej: jego profil,
bujne ciemne włosy, linię pleców, biegnącą od potężnych
ramion do wąskiej talii, muskularne uda, lekko zgięte kolana.
Ten obraz odebrał jej spokój ducha.
Starając się o nim nie myśleć, sięgnęła ręką po książkę i
skupiła się na niej. Ten rozdział powinien być kluczowy dla
całej historii i wymagał wytężenia jej rozproszonej uwagi.
Wyprostowała się, podłożyła poduszkę pod plecy i utkwiła
oczy w powieści.
Ale jak na złość przyszedł sen - i to prędko. Książka
wypadła jej z rąk. Odłożyła lekturę na bok i zgasiła lampę.
Zmęczona osunęła się na pościel i wtuliła twarz w drugą
poduszkę. Spała w tym gniazdku aż do rana. Kiedy się
obudziła, uświadomiła sobie, że śniła o Spencerze i że był to
sen niezwykle erotyczny.
Tamara nie mogła sobie dokładnie wyobrazić Jilliane w
„chałupie", na którą łożył Spencer, ale czuła, że córka
wplątała się w coś nieciekawego. Zmieniła zdanie, gdy
zobaczyła przytulny, biały domek z brązowymi okiennicami i
błękitnymi gzymsami. Stał na zboczu pagórka o jakieś
dwanaście jardów od szosy wijącej się serpentynami w
kierunku najwyższego wzniesienia w Rapid City. Ten ładny
budynek leżał w mieście, jednak z dala od miejskiego zgiełku.
Lśniące porsche - na drodze dojazdowej - z pewnością zostało
umyte dziś rano, bo nie było na nim ani śladu wczorajszej
zamieci. Wyjrzała przez okienko, żeby sprawdzić adres na
skrzynce pocztowej. Zgadzał się z tym, który podała jej
Jilliane. Więc ona tu mieszka. Właścicielem samochodu jest
niewątpliwie Matthew, rozpieszczony synalek Spencera. W
przyprószonym śniegiem ogrodzie, z którego teraz przyglądała
się jej wiewiórka, wiosną na pewno kwitły hiacynty, lilie,
tulipany, ale Jilliane tego nie zobaczy.
Tamara wyprężyła swą zgrabną, purpurowo - czarną
sylwetkę. Tu coś wciągnęła, tam coś wypięła. W czerwonym
kolorze zawsze było jej do twarzy. Spiralny wzór na
wełnianym swetrze podkreślał jej poczucie pewności siebie i
kobiece kształty. Skórzana kurtka ze stojącym kołnierzem i
czarne buty, zakrywające łydki, grzały dobrze. Przestała się
zajmować sobą, bo oto wchodziła po schodach na werandę.
Ogarnęła wzrokiem ten miły budyneczek, tak czarujący jak
domek dla lalek. Przez chwilę szukała dzwonka, wreszcie
znalazła, nadusiła przycisk. Powtarzając sobie, że
najważniejsze, to się nie denerwować i działać z głową,
zadzwoniła jeszcze raz.
W drzwiach stanęła Jilliane. Matka i córka bez słowa
padły sobie w objęcia. Oczy Tamary raz po raz nabiegały
łzami. Jilliane odezwała się pierwsza:
- Mamusiu, chciałabym ci przedstawić zięcia. Matthew,
chłopiec o przyjaznej, ale niespokojnej twarzy, niczym nie
przypominał swojego ojca. Widziała przed sobą nędznego,
wstrętnego niegodziwca, samoluba, który pozbawił Jilliane
sensu życia. Odkąd dowiedziała się o wybryku Jilliane,
określała młodego Goddarda takimi albo jeszcze gorszymi
epitetami. Wyobrażała go sobie jako pociągającego, rasowego
mężczyznę, a nie ohydnego wycackanego lalusia. Miał
dołeczki w policzkach i równiutkie ząbki, jakich w życiu nie
widziała. Do diabła! To był dzieciak, który dopiero wyskoczył
ze śpioszków. Jak Spencer mógł dopuścić, żeby tak
zmarnował młodość? Dlaczego nie próbował powstrzymać
swojego jedynego dziecka przed takim krokiem?
- Dzień dobry. Bardzo mi miło. Pani Beattie, jak sądzę -
powitał ją Matthew głosem wyraźnie podobnym do ojca.
Zanim go nie usłyszała, nie mogła uwierzyć, że to syn
Spencera. Podał jej prawą rękę, a lewą nerwowo odgarniał z
czoła krótką czarną grzywkę. Stał sztywno, jakby połknął kij.
Domyśliła się, że jego kolana drżą tak samo jak jej.
- Dzień dobry, Matthew. Bardzo mi miło cię poznać -
odpowiedziała, starając się zachować spokój.
Bóg jeden wie, jak była zdenerwowana. Do tego
przyczyniła się częściowo obecność Spencera, który musiał
być w pokoju za przejściem zasłoniętym przez Matthew'a.
Kiedy Tamara w towarzystwie młodego stadła weszła do
salonu, Spencer, ubrany w dżinsy i pulower, podniósł się z
sofy pokrytej jasnym perkalem. Wydawał się zbyt wielki i
potężny, żeby się czuć dobrze w tak małym i dziwnym
pomieszczeniu. Z szerokim uśmiechem czekał, aż zostanie
przedstawiony.
- Mamo, czy znasz... - zaczęła ciepło Jilliane.
- Ach, pani doktor Beattie, chciałbym pani przedstawić
mego tatusia, Spencera Goddarda - rzekł Matthew.
Tamara nie zamierzała dłużej udawać nieznajomej.
Dawałoby to do zrozumienia, że są w konspiracji, kiedy oni
nawet nie byli po tej samej stronie barykady.
- Znamy się z twoim ojcem. Wczoraj jedliśmy razem
kolację. Wstąpiłam nawet przedtem do jego domu, tak jest.
Jak się masz, Spencer?
- Wspaniale, że się zjawiłaś - uradował się.
Młodzi patrzyli to na jednego, to na drugiego z rodziców:
- Ach, mamusiu, myślałam, że przyjechałaś późno w nocy
- dziwiła się Jilliane. - Jak to się stało, że nie przyszłaś mnie
odwiedzić, skoro miałaś tyle czasu?
- Nie mogłam, Jilliane. Przecież ty pracujesz, prawda?
Och, moja droga, o czym ty myślałaś, gdy rzucałaś szkołę,
żeby zostać kelnerką?
- Pani doktor. Zechce pani usiąść - prosił drżącym głosem
blady z przejęcia Matthew.
W odpowiedzi na to odwróciła się i zawołała błagalnie,
przyciskając dłonie do serca:
- Matthew, nie masz chyba zamiaru pozbawiać Jilliane
wspaniałych widoków na przyszłość, za bardzo pragniesz jej
szczęścia, żeby tak postępować!
Młody człowiek otworzył usta.
- Mamo! Nikt nie pozbawia mnie widoków na przyszłość!
- wykrzyknęła Jilliane.
- Czy on wie, przez ile lat marzyłaś o tym, żeby zostać
inżynierem,
wznosić
najnowocześniejsze
budowle?
Przypominam ci twoje słowa, twoje własne słowa!
- Wtedy byłam jeszcze dzieckiem. Nie wiedziałam, czego
chcę - Jilliane miała łzy w oczach.
- Tamaro, dzieci, siadajmy - zapraszał spokojnie Spencer.
- Och, napiłbym się kawy - szepnął Matthew.
- Chciałabym porozmawiać z moją córką na osobności.
Dobrze o tym wiesz - oświadczyła Tamara drżącym z
przejęcia głosem. - Wczoraj wieczorem zgodziłam się czekać
do rana, żeby się spotkać z Jilliane. Wyjaśnij mi, proszę,
dlaczego rzucasz mi kłody pod nogi? - dodała, patrząc mu
pewnie w oczy.
Wziął się pod boki i, zabawnie mrugając, mówił
flegmatycznie:
- A więc, Tamaro, stosując się do twojej sugestii...
Przyjechałem tutaj, żeby nakarmić dzieci. Przywiozłem kupę
żarcia i zrobiliśmy sobie bardzo pożywne śniadanie.
Podkreślił słowo pożywne, żeby przypomnieć jej ich
pożegnanie poprzedniego wieczora.
- Jesteś zupełnie nieznośny. Muszę ci coś przykrego
powiedzieć w obecności twojego syna. Gdybym była
Nathanem Shieldsem, wiedziałabym, co z tobą zrobić - nie
ustępowała.
- Kto to jest Nathan Shields?! - zawołał zdezorientowany
Matthew.
- Ktoś, kogo tatuś udaje, kiedy bierze prysznic -
wycedziła przez zęby.
- Mamo, skąd o tym wiesz?! - histeryzowała Jilliane. Co
chcesz zrobić? Matthew, o czym oni mówią? Nic nie
rozumiem!
- Nie denerwuj się. Twoja mama nie umie pogodzić się z
tym, że wyszłaś za mąż. - Spencer po ojcowsku objął Jilliane i
przycisnął do siebie.
Dla Tamary był to wstrząs. Spencer wyraźnie
sprzymierzył się z dziećmi, a jej to absurdalne małżeństwo
stało kością w gardle. Już miała zażądać jednej godziny na
rozmowę z córką na osobności, ale gdy ujrzała obok siebie
twarze Jilliane i Spencera, miejsce wściekłości zajął w jej
sercu bezgraniczny smutek.
Łzy ciekły po twarzy Jilliane. Wycierała ją rękawem
swetra w różowe, koralowe i czarne jak węgiel wzory. Tamara
kupiła go do kompletu wraz z różową koszulą i błękitnymi
welwetowymi spodniami, które Jilliane miała na sobie, kiedy
wyjeżdżała do szkoły.
Widok zapłakanej twarzy córki oraz ubrania, które kiedyś
razem kupowały, podziałał na Tamarę druzgocąco. Twarz jej
wykrzywił grymas bólu, lecz z zaciśniętych ust nie wyrwał się
żaden jęk, z oczu nie płynęła ani jedna łza, choć ściskało ją w
gardle.
Spencer objął ją nieoczekiwanie i przyciągnął do siebie.
Jej twarz spoczywała na jego piersi, a jej ciało, wstrząsane
cichym łkaniem, drgało tuż obok jego ciała. Drażnił ją żelazny
uścisk, więc napięła wszystkie siły i wyrwała się z jego objęć.
- Popłacz sobie. To ci dobrze zrobi - poradził jej.
- Dziękuję. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę - odcięła
się, próbując zapomnieć o tej chwili ulgi, którą przeżyła w
jego objęciach.
- W takim razie wiedz, że pragnę jedynie pomóc ci.
Dlaczego postępujesz tak, jakbyśmy byli wrogami?
Tamara nie potrafiła zrozumieć, jak wszyscy, na czele z
nim, mogą być tak zaślepieni.
- Parę miesięcy temu wysłałam swoją, zaledwie
dziewiętnastoletnią córkę do college'u, a dzięki tobie, Spencer,
jest mężatką i kelnerką. Gdybyś wyjaśnił synowi, że rodzinę
można zakładać, wtedy gdy się jest finansowo niezależnym,
uniknęlibyśmy wielkiego nieszczęścia.
Kiedy skończyła, zauważyła, że jest w pokoju sam na sam
ze Spencerem. To ją zbiło z tropu. Uprzedzając jej pytanie,
Goddard powiedział:
- Jilliane pobiegła do sypialni, gdy zauważyła, że płaczesz
z jej powodu.
- Idę do niej.
- Jest teraz z mężem. - Głos jego brzmiał ciepło.
Jilliane i Matthew wrócili do salonu i stanęli obok siebie,
trzymając się mocno za ręce. Widok córki z oczami
zaczerwienionymi od łez, wstrząsanej raz po raz
paroksyzmami płaczu, jeszcze raz rozrzewnił matkę.
Matthew, choć miał oczy suche, wyglądał na bardzo
wstrząśniętego. Pudełko z serwetkami drżało w jego ręce, gdy
podawał je Tamarze.
- Dziękuję, Matthew, dziękuję, drogi - odezwała się po
chwili pauzy.
- Dzieci, usiądźcie - powiedział Spencer.
Tamara usiadła na sofie, a Jilliane, ku wielkiemu
zadowoleniu matki, zajęła miejsce tuż obok niej. Spencer
rozsiadł się na jedynym w tym pokoju fotelu, a Matthew
przycupnął na jego poręczy.
Tamara współczuła dzieciom, na które czekały trudne dni
po ich rozdzieleniu. Przyzwyczają się, i po latach, kiedy będą
dojrzałymi ludźmi, żyjącymi pełnią życia obfitującego w
sukcesy, powrócą myślą do tego poranka z wdzięcznością, a
nie z odrazą.
- Wszystko w porządku - rzekła Tamara, sięgając po
chusteczkę do pudełka, które trzymał Matthew.
- Nie tak prędko, mamusiu - sprzeciwiła się Jilliane - ja
też potrzebuję.
Spencer kiwał głową, ale różnie można było to zrozumieć.
Tamara pragnęła wiedzieć, co kryje się w tych
nieodgadnionych oczach, lecz nie śmiała dłużej zatrzymywać
na nim wzroku. Powinna była wziąć sprawę w swoje ręce, ale
nie mogła otrząsnąć się z wrażenia, jakie odniosła, gdy objęło
ją jego silne ramię i chłonęła policzkiem ciepło jego potężnej
piersi, okrytej niezbyt grubym golfem. To trwało tylko
moment, ale nie mogła tego momentu zapomnieć. W dalszym
ciągu przygniatała ją świadomość, że jest urzeczona ojcem
Matthew. Wiedziała, że jego ciało też zapamiętało to
zbliżenie.
- Wiesz, co czuję... - zaczęła Tamara. - Ja też rozumiem
twoje uczucia. Matthew, jestem pewna, że teraz bardzo się
kochacie, ty i Jilliane. To jest piękne, ta zapamiętała adoracja i
wiara, że młodzi ludzie powinni się kochać... ale nie w
każdym przypadku.
Jilliane bardzo delikatnie odsunęła się od matki, pochyliła
się sztywno w stronę męża i, chociaż w pięści ściskała
chusteczkę, nie pociągała nosem.
Spencer uważnie wpatrywał się w Tamarę, jednak trudno
było odgadnąć, co powie. Matthew czupurnie wlepił w nią
oczy, ale raczej przypominał chłopczyka, który postanowił nie
krzyknąć „oj, oj", gdy zobaczył panią ze strzykawką. Jej serce
waliło mocno, ale głos brzmiał spokojnie i zdecydowanie.
- Żądam, żebyście zrezygnowali z kontynuowania
małżeństwa, z tym że będziecie mogli się znowu połączyć,
gdy pokończycie studia. Zbyt wiele by was to kosztowało,
gdybyście oboje zechcieli uczęszczać do szkoły, więc ja
zabieram Jilliane z powrotem do Kalifornii i zapisuję do
UCLA. - Przerwała, oczekując, że teraz Spencer zabierze głos.
Miał wyśmienitą okazję wystąpić jako prawdziwy ojciec.
- Matthew, usiądź tutaj, będzie ci wygodniej - rzekł,
wstając z fotela. - Czy życzysz sobie kawy, Tamaro?
Słowa te, wypowiadane beznamiętnie, zabrzmiały jak
kpina. Z trudem powstrzymała się od ostrej repliki:
- Nie, dziękuję - powiedziała spokojnie, choć wzbierała w
niej nienawiść do znikającego w kuchni Goddarda.
- Nie opuszczę go - zarzekała się córka.
- Matthew - odezwała się Tamara, spoglądając na niego
oczami pełnymi bólu - czy pamiętasz, jak obiecywałeś swojej
ukochanej, że jesteś gotów dla niej na największe
poświęcenie? Przecież twoja miłość jest zbyt wielka, abyś
mógł pozbawić Jilliane szans zdobycia wykształcenia i
zrobienia kariery.
- Pojąłem Jilliane za żonę i nie opuszczę jej! - zawołał
Matthew.
Jilliane podskoczyła z sofy na równe nogi, stanęła za
fotelem, w którym siedział Matthew i krzyknęła:
- Zrobiłam karierę! Jestem jego żoną. Kocham cię, mamo,
i przykro mi, że sprawiam ci ból, ale nie mogę żyć bez niego.
Tak bardzo go kocham, że nawet nie biorę pod uwagę twoich
propozycji. Poza tym małżeństwo nie ma nic wspólnego z
porzuceniem przeze mnie szkoły.
Zauważywszy w drzwiach wysoką sylwetkę Spencera,
Tamara przypomniała sobie słowa, które wypowiedział na ten
temat poprzedniego wieczoru w restauracji hotelowej.
Spojrzała w jego zatroskane oczy, które ostrzegały ją przed
nieostrożnym krokiem.
- Co masz na myśli? - zwróciła się do córki.
- Nie przerwałam nauki z powodu podjęcia pracy. -
Jilliane w sposób widoczny starała się panować nad emocjami
i wypowiadać się dojrzale. - Nie jestem pewna, czy
kiedykolwiek chciałam zostać inżynierem, zrobić jakąś
karierę... Każda uczciwa praca to też kariera. Mogę
wykonywać jakieś proste czynności. Mogę być zatrudniona w
sklepie, w biurze albo...
- Albo w restauracji - przerwała Tamara bez cienia
złośliwości. - Jilliane, co cię opętało? - spytała, szczerze
pragnąc ją zrozumieć. - Zawsze wiedziałaś, czego chcesz.
Pragnęłaś, żeby twoje życie było niebanalne.
- Nie! Zapisałam się do szkoły górniczej dla ciebie, żebyś
była dumna i szczęśliwa. Chciałam być jak najdalej od domu,
żebyś nie mogła bez przerwy mną dyrygować. Kiedy tylko
znalazłam się poza domem, zaczęłam sobie układać życie po
swojemu, nie według twoich życzeń. Czy nie widzisz? Jestem
już inna. Dojrzałam. Nie stawiam znaku równości między
szczęściem i dyplomem inżyniera. Jestem szczęśliwa jak nikt
nigdy. Matthew jest cudowny. Być jego żoną, to żyć bez
troski, to jakby zabawa w tatę i mamę. Nigdy dotąd nie
odczuwałam niczego podobnego.
Zabawa w tatę i mamę! Tamara oderwała wzrok od córki.
Jej płonące oczy spojrzały na biało - niebieskiego
ceramicznego królika z opuszczonymi uszami. Stał pod
zasłoniętym oknem. Był śliczny i, tak samo jak okno,
czarujący. Wszystko w tym pokoju tchnęło harmonią i
zdrowiem. Można byłoby sfotografować to pomieszczenie, jak
prawdopodobnie wszystkie inne w tym budynku, i wysłać
zdjęcia do magazynu „Małe jest piękne". Oczywiście ten dom
cały urok zawdzięczał hojności Spencera.
Jako osoba doświadczona przez los, kobieta, której część
życia zakończyła się przedwczesną klęską, Tamara miała w
pamięci te ponure lata, gdy była zmuszona pracować w biurze,
którego nie cierpiała. Wracała z pracy, gotowała jedzenie dla
Jilliane i sprzątała mieszkanie, żeby było czysto i schludnie.
Kiedy uporała się z tym, siadała do książek i uczyła się
przez pół nocy bez chwili spoczynku. I tak dzień po dniu bez
wytchnienia. To najbardziej utkwiło jej w pamięci.
Niezależnie od tego, co zwodniczo obiecywał wystrój tego
miłego domku, czuła, że Jilliane czeka podobny los. Nawet,
jeśli małżeństwo okaże się udane, zawsze będzie świadoma
straconych szans.
- Pani Beattie!
Spojrzała z zakłopotaniem na zięcia. Co chciał jej
powiedzieć? Oczywiście, nie miał zamiaru poddać się i
przystać na unieważnienie małżeństwa, więc po co ten cały
kłopot?
- Nie będę miał nic przeciwko temu, jeżeli Jilliane kiedyś
zdecyduje się wrócić do szkoły.
Tak. Ten chłopiec miał coś z wielkości swojego ojca.
Tamara powstrzymała się od wypowiedzenia cierpkich uwag i
rzekła z uśmiechem:
- Matthew, kiedyś - to nie to. Jeżeli ona natychmiast nie
wróci do szkoły, jej szanse zmaleją do zera, a marzyła o tym,
żeby w ciągu czterech lat zostać inżynierem.
Zapadła cisza, która trwała aż do wejścia Spencera.
- Tak pięknie na dworze, a my tutaj się męczymy.
Możemy się przejechać. Jilliane, może pokazałabyś matce
Black Hills.
- Oczywiście! - wykrzyknęła z entuzjazmem. - Tato!
Mamo! Zawiozę was do Mount Rushmore. Co wy na to?
- Nie, dziękuję. Mam zamiar wrócić do hotelu - rzekła
Tamara łamiącym się głosem, w którym brzmiało zaskoczenie
tym, jak Jilliane zwracała się do Spencera.
Matthew zerwał się z miejsca i jak żołnierz pomaszerował
przed nią, aby otworzyć jej drzwi. Rzuciła pospieszne: „Do
widzenia", bo nie śmiała uściskać ani ucałować córki. Oczy
matki znowu napełniły się łzami, ale ponieważ wyszła z domu
i podążyła do samochodu, nie spoglądając w drogą dziecinną
jeszcze twarz Jilliane, nic złego się nie stało. Nie rozpłakała
się. Zanim zdążyła dopaść auta, dogonił ją Spencer:
- Tamaro!
Szła prędko, ale silna ręka pochwyciła jej łokieć i
powstrzymała jej kroki.
- Daj mi spokój, tatusiu - warknęła ze wzrokiem
utkwionym w dal, najwidoczniej po to, żeby nie domyślił się,
że jest bliska płaczu.
- Nie idź tak prędko, proszę, prawie biegniesz.
- Chyba tu nie ma zakazu przekraczania prędkości -
zakpiła.
- Ale upadki na lód są bardzo bolesne i miewają przykre
następstwa. Pragnę zabrać cię na przejażdżkę, a nie do
szpitala.
Nie mogła dłużej hamować tłumionej złości. Odwróciła
się twarzą do niego i uwalniając swoją rękę od jego uścisku,
szybko starła z policzka łzę, której nie osuszył wiatr.
- Ile płacisz za mieszkanie? - spytała z naciskiem i nie
pozostawiając czasu do namysłu, dodała: - Twierdzisz, że
dajesz im kieszonkowe. Według mnie tych dwoje
nieodpowiedzialnych ludzi pławi się dzięki tobie w zbytku i
luksusie. - Wskazując ręką porsche'a zaparkowanego na
drodze dojazdowej, kontynuowała: - Przypuszczam, że to też,
według twojej nomenklatury, kieszonkowe.
- Nie, to mój samochód - odpowiedział. - Używają mojej
toyoty, a czasami udostępniam im ciężarówkę. Co się tyczy
domu, to należy do mnie. Od tylu lat jestem jego
właścicielem, że trudno byłoby mi go przepisać na
kogokolwiek. Wydatki na eksploatację i utrzymanie są
niewielkie. Jeżeli coś się psuje, najczęściej najmują fachowca.
Rzadko w takich sprawach zwracają się do mnie. Ponieważ
pytałaś o meble, to ci powiem, że pozwoliłem sobie dać je
dzieciom w prezencie.
Pokręciła głową. Zrozumiała, że udzielał im moralnego i
finansowego wsparcia, aby ochronić ich przed twardą
ekonomiczną rzeczywistością.
- To ty urządziłeś tę zabawę w tatę i mamę - rzekła
chłodno, wsiadła do samochodu i ruszyła.
ROZDZIAŁ V
Spencer odłożył słuchawkę hotelowego telefonu i
odetchnął z ulgą. Zgadzała się, żeby do niej przyszedł. Z
początku powiedziała „nie" i to stanowczo, ale kiedy wyjaśnił,
że chciałby porozmawiać o tym, co ona nazywa zabawą w tatę
i mamę, poprosiła go do siebie na górę. Bogu niech będą
dzięki za tę ciekawość.
Szukając wolnego miejsca na parkingu, rozważał,
dlaczego dzisiejszego popołudnia nie szło mu pisanie i
dlaczego myślał wyłącznie o niej.
„Piękna, inteligentna Tamaro - powiedział do siebie w
myślach, wciskając guzik w windzie - kobieto o melodyjnym
głosie, przesadnie przejęta rolą matki, jesteś taka
nieszczęśliwa, taka kochana, taka smutna, taka seksowna, taka
rezolutna, tak nieprawdopodobnie gorąca, że wystarczy
spojrzeć na ciebie, a ręce same wyciągają się, żeby cię objąć,
tulić, pieścić, całować, tak żebyś poczuła się dziewczyną,
której ani przez myśl nie przejdzie, że jest czyjąś matką".
Tego popołudnia pragnął jedynie ukoić jej ból i o ile to
możliwe, trochę rozweselić. To, że nie pojechali do Rapid
City nie znaczyło, że resztę weekendu też trzeba zmarnować.
W windzie rozmyślał, co mógłby jeszcze uczynić dla dzieci,
żeby sprawić Tamarze przyjemność. Pragnął, żeby po
powrocie do Malibu poczuła się spokojniejsza o los Jilliane
jako pani Goddard. Warto spróbować - dla dobra dzieci.
Przepełniony altruizmem już teraz porwałby ją w ramiona
i raz po raz całował usta piękne i słodkie jak miód. Ze
wszystkich sił pragnął coś dla niej uczynić i czując jak czas
ucieka, poganiał to przeklęte metalowe pudło, które niosło go
na jej piętro. Przyłożył dłoń do piersi w tym miejscu, gdzie
jeszcze tak niedawno spoczywał jej policzek. Marzył o tym,
żeby znowu zobaczyć doskonały kontur jej twarzy, ale żeby
nie była zapłakana i żeby w pobliżu nie kręciły się dzieci
obserwujące ich z nerwowym zakłopotaniem. Potarł pierś
pięścią.
- Serduszko? - spytał starszy pulchny dżentelmen.
- Coś w tym rodzaju - odpowiedział, wychodząc z windy.
Kwadrans później przeżywał męki z tego powodu, że
jeszcze nie trzymał w ramionach strasznej teściowej swego
syna. Do odjazdu Tamary, który miał nastąpić nazajutrz rano,
nie pozostawało zbyt wiele czasu. Mimo wszystko miał pewne
powody do radości. Powitała go, siedząc w fotelu obok biurka.
Jej zachowanie wskazywało na to, że gniew minął.
Wysłuchała jego wyjaśnień, dlaczego wspiera materialnie
młode małżeństwo. Od czasu do czasu kiwała głową, ale
Spencer przypuszczał, że podzielała jego punkt widzenia tylko
co do jego związku z Ruth. Natomiast na temat Jilliane i jej
męża byli odmiennego zdania.
- No i w tym rzecz - konkludował. - Ruth i ja pobraliśmy
się młodo, byliśmy młodsi niż teraz Matthew i Jilliane i
byliśmy bardzo szczęśliwi, dopóki siedem lat temu nie
rozdzieliła nas jej śmierć.
- Czy zdawałeś sobie sprawę z tego, jakie miałeś
szczęście, jak kończą się takie awantury, co się dzieje z
małżeństwami zawieranymi po trzech miesiącach znajomości?
- No tak. Ale coś ci powiem. Wiesz, Tamaro, nigdy tego
nie żałowałem i myślę, że Ruth też.
- Dlatego, że z niczego nie musiała rezygnować,
podejmując rolę żony i matki. Pomyśl, jak by się czuła, gdyby
przyszło jej porzucić wieloletnie marzenia o karierze. -
Pochyliła się do przodu, oczy jej pałały, gdy z emfazą
wykładała swoje poglądy.
Spencer miał w zanadrzu dwie odpowiedzi i zastanawiał
się, która będzie lepsza. Pierwsza była taka, że Jilliane nigdy
nie twierdziła, iż porzuciła naukę dla małżeństwa, zachował ją
jednak dla siebie i zdecydował się na inną.
- Dwadzieścia lat temu ludzie pobierali się młodo, więc
kobiety z reguły nie miały możliwości zrobienia kariery. W tej
części kraju ta tendencja trwa nadal. To nie Kalifornia.
- Ale Jilliane jest Kalifornijką - zauważyła spokojnie, lecz
wracając do wczesnego ożenku Spencera, spytała: - Czy
małżeństwo w jakimś stopniu nie utrudniało ci zdobywania
wykształcenia i realizacji planów życiowych?
- Z pewnością tak. Ale na szczęście nie uważam, że
należy je odkładać do chwili zrobienia kariery. Znam wiele
przypadków, gdzie wywoływało to w ludziach egoizm i
pozbawiało ich zdolności do podejmowania poważnych
zobowiązań.
Milczała, wydawała się przygotowywać odpowiedź. W
tym zamyśleniu wyglądała tak ponętnie, że przez chwilę
poczuł zadowolenie z powodu ciszy, która zapadła. Schyliła
nieco głowę, pukle jej czarnych włosów rzucały cień na
policzek. Spencer wpatrywał się w kącik jej pełnych,
soczystych ust. Nagle zapragnął przerwać tę całą rozmowę.
Między nimi stało prawdziwie królewskie łoże, w którym tej
nocy najwidoczniej nie będzie mu dane zaznać rozkoszy.
- Rozważam twoją wypowiedź - powiedziała tonem
psychologa udzielającego porady, co go tak rozbawiło, że z
trudem pohamował śmiech - i muszę stwierdzić, że bywają
takie wypadki, w których rezygnacja z małżeństwa wyzwala
postawy egoistyczne lub emocjonalny niedorozwój, jednak w
tym konkretnym przypadku mam zupełnie inne odczucia,
tylko nie wiem, jak ci to wyjaśnić.
Milczał, kręcąc się niecierpliwie w fotelu. Zastanawiał się
nad tym w jaki sposób oderwać ją od tych straszliwych
długich rozważań i zażyć z nią chwili radości.
Pomyślał, że musi ją gdzieś stąd zabrać. Na świeżym
powietrzu, z dala od zgiełku miasta z pewnością zapomni o
trapiących ją problemach matki i terapeutki.
- Małżeństwa zawierane w bardzo młodym wieku - rzekła
ze smutkiem - na ogół nie zdają egzaminu. Twoje stanowi
raczej odstępstwo od tej reguły. Natomiast dobrze
zaplanowana kariera, która wydaje się być najmniej ważną
sprawą, stanowi podstawowy środek samorealizacji. Kiedy
wszystko zawodzi, jedynie praca zapewnia nam dobre
samopoczucie. Myślę, że nie masz przeciwko temu zbyt wielu
argumentów, prawdaż?
W obawie o to, że mogłaby odrzucić zaproszenie na
wspólną kolację, zrezygnował z wszelkiej dyskusji i kiedy ona
wykładała mu swój punkt widzenia na przyczyny powodzenia
i klęski małżeństw, on obmyślał pewien plan.
- Wiem, czego człowiekowi potrzeba do samorealizacji,
nie gorzej niż niejeden specjalista od spraw rodzinnych. Tak
naprawdę to chcę ci zaproponować, żebyśmy spędzili trzy
albo cztery, no pięć godzin bez jakiejkolwiek wymiany
poglądów. Może zjemy razem kolację?
- Och, Spencer, nie sądzę...
- Kto w tym mieście oprócz mnie mógłby złożyć ci
podobną propozycję? Pochylił się nad nią i roześmiał
rozbawiony osłupieniem, w jakie wprawiło kobietę jego
bezczelne pytanie, i dodał: - Jilliane idzie na nocną zmianę,
obiecaj, że zjesz ze mną kolację, a ja przysięgnę, że zabiorę
cię gdzieś bardzo daleko od restauracji, w której ona pracuje. I
nie będzie żadnych dyskusji o dzieciach, tak jakbyśmy ich
nigdy nie mieli. Teraz z kolei ona go zaskoczyła.
- Co za dzieci? - spytała, zabawnie przeciągając każdą
sylabę.
Spencer był w wyśmienitym nastroju. Nie pamiętał, kiedy
perspektywa spędzenia z kimś wspólnego wieczoru tyle dla
niego znaczyła.
- Zgadzam się pod warunkiem, że tym razem sprawi mi to
przyjemność. Czy uważasz, że jesteś do tego zdolny?
- Potrafię spełnić każde twoje życzenie. Czy będziesz
gotowa na szóstą, no, powiedzmy na wpół do szóstej?
Na jej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia.
- Nie jest to typowa pora na sobotnią kolację, nawet w
Midwest, ale będziemy musieli przejechać się kawałek -
wyjaśnił.
- Będę gotowa na piątą trzydzieści - rzekła,
odprowadzając go do drzwi.
- Wspaniale. Ach! Ubierz się jak najcieplej. Nasze strony
znane są z chłodów.
Miły widok, który miał przed oczami sprawił, że
zapragnął pocałować ten śliczny nosek i jeszcze coś. Z
największym trudem powstrzymał się od wcielenia tego
zamiaru.
- Czy spodnie będą wystarczająco eleganckim ubiorem
tam, dokąd jedziemy?
- Jak najbardziej. Przynajmniej w nogi nie zmarzniesz.
- Chyba się nie doczekam... - szepnęła, idąc razem z nim
w stronę drzwi.
Spencer tym razem jeszcze bardziej denerwował się na
windę. Do piątej trzydzieści nie pozostawało zbyt wiele czasu.
Musiał się spieszyć.
Zamknęła drzwi i oparła się o nie.
- To śmieszne, że jestem taka przejęta tym spotkaniem -
mówiła do siebie.
Już raz poszli razem na kolację i nie ma najlepszych
wspomnień.
Spencer
ponosił
odpowiedzialność
za
nieszczęścia, które na nią spadły. Stanął przeciwko niej w
walce o prawa rodzicielskie, a ona jeszcze się cieszy, że z nim
wyjeżdża.
- Nie działał w złej wierze - usprawiedliwiała go. - Był
rzeczywiście przekonany, że wszystko to przyniesie korzyść
dzieciom.
Potem pomyślała sobie, że jednak dobrze się stało, iż
pozostał przez tyle lat samotny. Ciekawe, czy przez cały czas
opłakuje żonę, z którą stanowili szczęśliwą parę, czy może stał
się playboyem. Wzięci pisarze często bywają pożeraczami
serc niewieścich. Wiedziała o tym, bo udzielała porad eks
małżonkom takich panów. Odwróciła się od drzwi wolno,
jakby zahipnotyzowana własnymi myślami. Jej wzrok padł na
gładko zasłane łóżko. Dziesięć minut temu miała przemożną
chęć dzielenia go ze Spencerem Goddardem. Nie mogła
uwierzyć, że jest zdolna do takich pragnień w stosunku do
mężczyzny, którego znała od paru godzin, ale było to faktem.
Może dlatego, że zobaczył w niej kobietę, a nie tylko
rozhisteryzowaną mamusię, może dlatego, że jest taki
przystojny, a może po prostu przyszedł taki czas. „Nie" -
odpędzała od siebie myśli, które cisnęły się jej do głowy.
Uroda mężczyzn nigdy przedtem nie robiła na niej takiego
wrażenia.
- Nie ma co ukrywać. Jestem pod jego wpływem i nie
mogę sobie z tym poradzić - szeptała, patrząc w sufit.
Ale miało to jeszcze jeden aspekt. Spencer był...
Nicholasem Kenyonem. I na tym wszystko polegało.
Uwielbiała go od wielu lat.
„Wspaniale. Ja też jestem literatką - kpiła z siebie, siadając
w fotelu. - Ale dość tego filozofowania na temat Dlaczego nie
mogę doczekać się spotkania ze Spencerem'?"
Na wczorajszej kolacji pojawiła się w nowym kostiumie.
Wzięła ze sobą do Rapid City oprócz tego kilka ubrań, ale
jedyne ciepłe spodnie miała już na sobie poprzedniego dnia.
Postanowiła więc coś sobie kupić.
Cztery sklepy z damską odzieżą, które jej polecono,
znajdowały się w kwadratowym podwórzu hotelu. Nie
spodziewała się znaleźć nic nowoczesnego w mieście z
lokalnym lotniskiem i z centrum handlowym, które można
było objechać w ciągu paru minut, ale sklepy, do których
wstępowała, mile ją zaskakiwały.
- Muszę kupić odpowiednie spodnie, choćbym miała
stracić na to dwie godziny - zwróciła się do młodziutkiej
właścicielki sklepu. - Czy to nie będzie zbyt trudne?
- Hm. Nie sądzę. Nie jesteśmy dziś po południu zbyt
zajęte. Siostra może błyskawicznie dokonać poprawek.
Znajdziemy coś odpowiedniego dla pani - powiedziała
dziewczyna i uśmiechając się zachęcająco, poprowadziła ją do
wieszaków z odzieżą.
Tym „czymś" okazały się czarne, wełniane spodnie w
prążki, które leżały na niej tak, jakby projektant brał z niej
miarę. Zanim zdążyła przymierzyć dwa ciemne, luźne swetry,
młoda ekspedientka skróciła i obrębiła nogawki.
O godzinie piątej pięć Tamara była kompletnie ubrana i
nie pozostawało jej nic innego, jak tylko nerwowo oczekiwać
pojawienia się Spencera przez najbliższe pół godziny. Jeszcze
raz stanęła przed lustrem, odwróciła się nieco bokiem,
podziwiając lekki jak puch, ciepły sweter. „Kto nie miał'
kłopotów z garderobą w czasie długich miesięcy po urodzeniu
dziecka, nie potrafi docenić komfortu, jaki daje możliwość
zakupu świetnej gotowej odzieży" - pomyślała z uczuciem
ulgi.
Kiedy przestała się przeglądać w lustrze, do spotkania
pozostały jeszcze dwadzieścia trzy minuty. Skróciła sobie
oczekiwanie czytaniem kryminału „Lista śmierci". Zanim
zapukał do drzwi, skończyła rozdział.
- Przyszedłem za wcześnie? Pięknie wyglądasz.
Zdumiewasz mnie urodą! - zawołał od drzwi.
- Czyżby? Przecież mam dziewiętnastoletnią córkę -
odparła, zdejmując zamszową kurtkę z wieszaka.
-
Jaką
córkę?
-
mruknął
porozumiewawczo,
przypominając o ich umowie.
Dla Tamary było czymś niecodziennym to, że idzie
pustym hotelowym korytarzem z upragnionym, choć
poznanym zaledwie wczoraj mężczyzną. Pomyślała, że
chociaż opuszczają hotel, są sobie bliżsi, niż gdyby pozostali
w pokoju, oddzieleni drzwiami od innych ludzi. Jakie to
dziwne. Postanowiła poddać próbie swoje uczucia.
W windzie, do której wsiadali, były jeszcze trzy pary.
- Musimy zrobić miejsce dla tych państwa - rzekł
mężczyzna, ważący dobre dwieście funtów.
Było ciasno, toteż ich ciała przylegały dość mocno do
siebie. Kiedy ujął jej ręce w swoje dłonie i z konieczności
dotknął jej biodra, zakręciło się jej w głowie. Pomyślała, że to
niechybnie z głodu albo z ciasnoty.
Bagażówka Spencera czekała na nich z włączonym
silnikiem i ogrzewaniem.
- To dla mnie nowość, nigdy jeszcze nie jechałam takim
samochodem - mówiła Tamara, wchodząc do niego po
stopniach.
Na siedzeniu pasażera leżała wielka paczka. Wyglądała
tak, jakby zawierała jakiś prezent. Podniósł ją i trzymał w
rękach.
- Dziś wieczorem czeka nas wiele przyjemności - rzekł z
tajemniczą miną, zatrzaskując drzwiczki kabiny.
Delikatny aromat, który podrażnił jej nozdrza, zaciekawił
ją na równi z jego słowami.
- Czy będzie pani łaskawa to przyjąć? - spytał, wręczając
jej paczkę.
Wzięła ją w ręce i poczuła się nieswojo, bo musiało być to
coś, co kupił dla niej.
- To jest twoje - pochylił się nad nią z uśmiechem. -
Otworzysz teraz, czy zrobimy to razem tam, dokąd jedziemy?
- Zaczekam - odparła bez wahania.
- Jeżeli otworzysz teraz, będzie ci cieplej w drodze.
Ucieszyła się z tego, że Spencer tak troszczył się o nią, ale
w samochodzie było ciepło, poza tym miała na sobie
zamszową kurtkę.
- Zawsze lubiłam czekać na rozpakowanie prezentów. To
oczekiwanie sprawia mi wielką przyjemność.
- Ja też lubię oczekiwanie, bez względu na to czy to
będzie prezent, urlop, czy publikacja książki - rzekł Spencer,
ruszając z miejsca samochodem.
"Ani słowa o małżeństwie" - przykazywała sobie Tamara.
- Ciekawe, skąd ten zapach? - zagadnął ją, włączając się
do ruchu zaskakująco łatwo według jej oceny.
- Nie miałam zamiaru pytać, co jest w środku -
odpowiedziała. - Chciałam ci dać możliwość zrobienia mi
niespodzianki.
- Czy na pewno nie chcesz pobawić się w zgadywanki? -
zapytał z uporem.
- Zgoda... Jest zimno, a przede wszystkim daleko, trzeba
mieć zapas żywności albo...
Urwała w połowie. Och, zabiłby ją, gdyby poznał jej
myśli.
- Albo co? - nalegał.
- Albo zatrzymać się w domu pewnego młodego
człowieka i ugotować mu obiadek - wybuchnęła śmiechem,
chcąc w ten sposób dać do zrozumienia, że to żart.
- Jesteś nieznośna - zaprotestował - właśnie dlatego nie
powiem ci, z jakiej okazji kupiłem cały kosz smakołyków.
- Niech ci będzie - odparła.
Przyznała w duchu, że jest bardziej romantyczna, niż
przypuszczała. Wiezie ją w ten śnieżny zimowy wieczór na
piknik. A może to jakiś straszny uwodziciel, porwie ją nie
wiadomo dokąd, drogą pod niebem roziskrzonym gwiazdami.
- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko tej podróży -
rzekł, jakby odgadując, jakie myśli dręczyły ją w chwili
milczenia.
- Zgadłam? Absolutnie. Jedziemy do twojego domu? Do
restauracji tuż obok niego?
- Tuż obok.
- Na którą mamy rezerwację?
- Z tym nie ma kłopotu.
- Tam zawsze są wolne miejsca, hm?
- Zimą tak. Ale nawet jeżeli będzie tłok, wejdziemy.
Znam personel.
Spojrzała na jego profil, ledwo dostrzegalny w mglistym
świetle kabiny, żeby się upewnić, czy nie kpi.
-
Dzięki
czterem kółkom możemy bezpiecznie
podróżować.
Ostrożnie prowadził furgonetkę przez zamarznięte jezioro,
w którym odbijał się księżyc. Małe świecące punkciki rosły z
każdą chwilą, aż wreszcie zatrzymał wóz nie opodal jednego z
nich i odsunął szybę w kabinie. Do okienka podszedł człowiek
z latarką. - Wszystko jest tak, jak pan sobie życzył, panie
Goddard.
Rzeczywiście, trzej chłopcy, których przedstawił jej jako
synów swych przyjaciół, przygotowali składany stół i dwa
fotele. Dwie świece w szklanych kloszach rzucały migotliwe
światło na biały obrus i serwetki.
- Oczom nie wierzę! - wykrzyknęła, widząc to wszystko.
Odgadła, że pudełko, które trzymała w rękach zawiera
parę ciepłych, ale niezbyt grubych rękawiczek, w których
można trzymać sztućce.
Spencer podziękował chłopcom, którzy zapowiedzieli, że
przyjadą za godzinę i posprzątają.
- To mnie urządza - powiedział - nie będziemy długo
marudzić, prawda, Tamaro.
- Dziesięć minut wystarczy. Jem bardzo szybko -
zapewniła go.
Chłopcy wsiedli do samochodu i odjechali.
- Czy nie jadą zbyt prędko? - spytała szczerze
zmartwiona. - Jesteś pewien, że tu jest bezpiecznie?
- Wszystko w porządku. Oni to robią od lat.
- Przygotowują ci kolację?
- Nie. To robią po raz pierwszy. Łowią spod lodu ryby na
tym i tamtym jeziorze wraz ze swymi ojcami. To sport,
który... - mówił do niej cicho i łagodnie, głaszcząc delikatnie i
czule jej włosy.
Dotknął lśniącego kolczyka.
- Jaki piękny. Błyszczy jak gwiazda, jak twoje oczy, jak
twój uśmiech.
Dotknął dłonią jej policzka, zmysłowo pogładził jej szyję
zasłoniętą prążkowanym kołnierzem żakietu.
- Mówiłeś o jakimś sporcie - przypomniała mu,
odchrząkując, gdyż nie mogła mówić z wrażenia.
- Łowienie ryb spod lodu to sport nie dla kobiet. Zobacz
prezent - rzekł, cofając rękę.
Czarne rękawiczki ze skóry i wełny leżały wspaniale na jej
dłoniach. Wełniany szalik barwy burgunda pasował do
żakietu. Było to dostrzegalne nawet w słabo oświetlonej
kabinie.
- To miło z twojej strony! Widzę, że zapamiętałeś sobie,
jakie kolory lubię.
- Zapamiętałem to na całe życie - odpowiedział.
- Pozwól, że ci pomogę. To trzeba tak - rzekł, biorąc z jej
rąk szal. Okręcił nim jej szyję i mocno związał.
Włożyła na głowę kapelusz, który pasował jak ulał.
- Czy mi z tym do twarzy? - dotknęła wielkich kolczyków
zwisających spod ronda, nie pewna, czy to połączenie jest
efektowne. - Nigdy nie nosiłam takich kapeluszy.
- Nigdy nie widziałem piękniej ubranej kobiety -
powiedział, poprawiając niesforne pasemko włosów.
- Pięknie w tym wyglądasz, ale wydaje mi się, że kolczyki
są nieodpowiednie. Pozwól, że ci odepnę.
Poczuła dotyk jego palców obejmujących jej ucho z obu
stron. Pieścił je delikatnie. Przeniknął ją taki dreszcz, jakiego
nie mogło wywołać nawet zimne powietrze.
- Schowam je - powiedział, wsuwając kolczyki do
kieszeni parki. - Mam dla ciebie jeszcze coś ciepłego.
Sięgnął na półkę za siedzenie podał jej kalosze.
- Włóż je na buty. Pasują?
Zrobiła to, o co ją prosił, aczkolwiek niechętnie. Po chwili
przestała jednak przejmować się tym, że trudno będzie jej
chodzić w takim obuwiu.
- Ach! Niech ci się przyjrzę. Co za kapelusz - rzekł,
dotykając jej głowy tak, jakby ją błogosławił. - A jaki szalik. -
Poprawił fałdy pod szyją.
Zaśmiała się, a Spencer kontynuował:
- Popatrzmy na rękawiczki. Zobaczymy, czy pasują.
Wyciągnęła do niego ręce i rozstawiła palce.
- Dobrze. A teraz kalosze. Zaczekaj - dotknął jej stopy
swoim butem. - W porządku. Idziemy. Herbata jest już na
pewno gotowa.
Po chwili pomagał jej opuścić kabinę. Mocno, ale
delikatnie wziął ją w ramiona i wpatrując się w jej roześmiane
oczy, postawił na gładkiej tafli jeziora. Kiedy jej stopy
dotknęły lodu, odrzuciła w tył głowę i z zachwytem spojrzała
w niebo.
- Tam na księżycu, jest człowiek - odezwała się.
- To właściciel - rzekł Spencer, spoglądając w górę,
potem spytał: - Podoba ci się tutaj?
- Jest pięknie. Wspaniały wypoczynek - odpowiedziała z
niekłamanym zachwytem.
- W takim razie, madame, podano do stołu - rzekł i jedną
ręką obejmując jej talię, drugą podtrzymując lekko jej łokieć,
poprowadził ją do oświetlonego świecami stolika.
ROZDZIAŁ VI
- Napij się herbaty, to ci zaostrzy apetyt, a ja tymczasem
rozłożę dania na talerzach - powiedział Spencer.
Tamara
na
końcu
języka miała pochwały dla
niespotykanych aromatów, unoszących się znad posiłków, ale
głośno ich nie wyrażała.
- Musiałem dokonać trudnego wyboru między kuchniami:
chińską, grecką i polinezyjską - powiedział, otwierając termos
z wieprzowiną przyprawioną czosnkiem i dodał: - Jednego o
mnie nie wiesz, mianowicie tego, że kiedyś chciałem zostać
szefem kuchni.
- To było przed czy po zdobyciu zawodu maklera? -
spytała, wzdychając na widok tych wspaniałości, które
stopniowo ukazywały się jej oczom.
- Przed.' Przygotowałem świetne meksykańskie danie, ale
dodatki do niego są raczej chińskie, a nie meksykańskie czy
też polinezyjskie, więc zrobiłem jeszcze jedno odstępstwo od
przepisu i podałem je z sosem sojowym. Mam nadzieję, że
potrawy te przypadną ci do gustu.
- Oczywiście - Z lubością ogarnęła wzrokiem sylwetki
drzew majaczące na przeciwległym brzegu jeziora. Chińskie
dodatki. Dlaczego nie? Jeśli taka jego wola. - Przepadam za
chińską kuchnią.
Na gorący talerz, który trzymał w dłoni ubranej w
rękawicę, położył krewetki zapiekane z ryżem i postawił przed
nią. Chłonęli ciepło, które buchało z potraw. Strużka pary z
czajnika rozpływała się w powietrzu i napełniała je mgiełką.
Pod stołem stał piecyk opalany węglem drzewnym. Tamara
miała wiele wątpliwości co do miejsca, gdzie Spencer rozpalił
ogień:
- Czy chcesz roztopić lód? - spytała, wyobrażając sobie,
jak pogrążają się w jeziorze razem z płócienną serwetką,
zaciśniętą w dłoni. Ale zapewnił ją, że ciepło z tak małego
źródła nie rozpuści lodu grubego na trzy stopy.
- Nie jest ci zimno? - zapytał z troską, sięgając po jajko
zawinięte w folę.
- Nie, naprawdę nie. Przede wszystkim pali się ogień, a
poza tym mam rękawiczki, szal i kapelusz.
- I kalosze. - Spojrzał na nią ze swojego miejsca i
uśmiechnął się.
- I kalosze - zgodziła się.
W rzeczywistości czuła chłód, ale pomyślała, że nic jej nie
będzie. Zastanawiała się, czy z nim zawsze i wszędzie byłoby
jej tak dobrze.
- Jedz. Nie można pozwolić, żeby wystygło - zachęcał.
Tamara ani myślała zaczynać bez niego. Chciała mu
pomóc, ale jej nie pozwolił. W końcu stuknęli się filiżankami
herbaty, pozdrowili człowieka z księżyca i zaczęli jeść.
- Czy musisz jutro wyjeżdżać? - zagadnął ją Spencer. -
Przecież dopiero co przyjechałaś.
- Niestety, jutro wieczorem obiecałam pomóc moim
bardzo bliskim przyjaciołom w urządzeniu przyjęcia
rocznicowego.
- A czy nie mogliby się obyć bez ciebie? - spytał. -
Wydaje mi się, że obecność znajomych pozbawi go
intymności.
- Być może, ale oni są innego zdania - odpowiedziała. -
W każdym razie, wyjeżdżam. Na poniedziałek mam wielu
klientów.
- Wizyty można przełożyć. Powiedzmy, że coś się stało.
Zamieć, czy coś takiego.
Uśmiechnęła się:
- W poniedziałek mam referat na UCLA.
- No dobrze, a co będzie, jeżeli zadzwonię do twoich
serdecznych przyjaciół, klientów, do UCLA, do fryzjerki i
jeszcze... Nie wiem do kogo i powiem, że nie wrócisz przed
upływem tygodnia? - rozważał.
- Oj, nie sądzę - zaprotestowała Tamara, przełykając
kawałek kung pao - pieczonego kurczaka tak gorącego, że
zerwała z siebie kapelusz i rozluźniła szalik. Porwała naczynie
z wodą, w której pływały kostki lodu i chlusnęła w swoje
rozpalone wnętrzności. - To wspaniałe. Boskie.
- Dziękuję. Masz rację. Lepiej, żebyś pozostała dwa
tygodnie, a nie jeden. Albo - miesiąc. Powiem, że cię zasypało
i nie ma nadziei, żebyś pojawiła się przed nastaniem wiosny.
- Nie uwierzą - kręciła głową.
- Na pewno. Co ci Kalifornijczycy wiedzą. Jedzą chleb z
otrębami i kiełki lucerny, mają lato w zimie i myślą, że
Midwest jest reliktem epoki lodowcowej. Gdyby byli
emigrantami stąd, wiedzieliby, jak jest naprawdę.
Odłożyła widelec, przekrzywiła głowę. Była rozbawiona.
Nie dalej niż tydzień temu sama jadła kanapki, do których
użyła chleba otrębowego i oczywiście owoców avocado.
- Kocham twój śmiech - wyznał żarliwie. - Słuchałbym go
bez końca. Powiedz, że zostajesz. Zawiadomię wszystkich, że
biorę cię w niewolę aż do wiosny.
- Chciałabym zostać, ale to niemożliwe.
- Naprawdę chciałabyś? - spytał, patrząc na nią z taką
czułością, że spoważniała.
- Tak.
- Żeby spędzić czas z... kimś, kogo znamy?
- Nie.
- Nie? Żeby łowić ryby spod lodu?
- Też nie. - Tamara parsknęła śmiechem i mimo że dalej
była taktowna i uprzejma, nastrój prysł. Spencer nawet się nie
uśmiechnął.
- Myślałaś o tym, żeby zostać ze mną?
- Tak, z tobą.
- No, w takim razie...
- Spencer, co ty robisz? Zamarzniesz na śmierć. Padł na
kolana przed jej fotelem.
- Proszę cię o rękę.
Przez chwilę patrzyła na niego z niedowierzaniem, a
potem pomyślała, że mówi poważnie.
- Proszę na klęczkach o pozostanie w Black Hills przez
tydzień, a raczej dwa. Będzie wspaniale. Całymi dniami
będziemy jeździć na nartach, łyżwach, sankach, na koniach, a
wieczorami przy trzaskającym ognisku będziemy czytać na
głos książki. Przewędrujemy Banlonds, pojedziemy na Stromą
Górę. Zwiedzimy całą okolicę. Pokażę ci Górę Moriah,
pokażę ci, gdzie zastrzelili Dzikiego Billa i gdzie spoczywa
obok Pechowej Jane. Urządzimy sobie tam piknik.
Uśmiechała się, ale musiała przyznać, że jest to
najwspanialsza propozycja, jaką kiedykolwiek przyszło jej
odrzucić. Mimo że perspektywa zobaczenia grobu sławnej
kobiety bardzo ją kusiła.
- Czy twój uśmiech oznacza aprobatę? - nalegał. -
Powiedz, Tamaro. Zamieszkasz w moim domku w Hisega,
wiem, że go lubisz.
Napomknienie o chatce, w której Jilliane i Matthew
spędzili miodowy miesiąc, nawet jej nie poruszyło. Znaczyło
to, że bardzo pragnęła ustąpić i powiedzieć „tak". Jednak
niewywiązanie się z podjętych zobowiązań pociągnęłoby jej
izolację towarzyską.
- Nie mogę. Może innym razem.
- Rozumiem. Mus to mus.
Podniósł się z klęczek, stanął za fotelem i przesunął go
nieco. Kiedy wyciągnął rękę, żeby pomóc jej wstać,
popatrzyła na niego drwiąco, jakby chciała spytać, czy jej
odmowa oznacza koniec ich wspaniałego wieczoru.
- Jeżeli nie możemy być razem przez tydzień, musimy to
nadrobić dzisiaj. Czy masz ochotę potańczyć, Tamaro?
Objąwszy się tak, jakby byli w ekskluzywnej sali
dansingowej, kołysali się w rytmie nie istniejącej melodii. Ich
ciała coraz bardziej zbliżały się do siebie, aż wreszcie głowa
Tamary spoczęła na jego muskularnym ramieniu jak na
poduszce.
Spencer pieścił jej rękę odzianą w rękawiczkę. Potem
objął delikatnie jej kibić, a Tamara w odpowiedzi oplotła
ramionami jego szyję. To zbliżenie było dla niej równie
ekscytujące, co krępujące. Zastanawiała się, czy Spencer choć
przez miesiąc będzie pamiętał o ich spotkaniu.
Był jednak tak blisko i czuła się tak cudownie, że
porzuciła wszystkie rozważania. Przybliżył się do niej, czy też
przytulił ją mocniej do siebie, nie mogła tego odgadnąć i
zanucił jej do ucha „Upływa szybko życie". Niski, melodyjny
głos działał na nią podniecająco i sprawiał przyjemność.
Spencer doskonale wiedział, jak wywołać zamęt w jej
myślach.
- Wydaje mi się, że mam nieodpowiednie obuwie -
żartowała, zmuszając się do zrobienia jeszcze kilku kroków w
tańcu.
- Dobrze ci idzie. Tańczysz lekko, jak piórko na wietrze.
- W końcu piórko upada na ziemię - odpowiedziała
Tamara, ale do jego uszu doszedł tylko cichy szept.
Prawie się nie ruszali z miejsca, ale rytm, w jaki ją
wprawił, rozognił ją do tego stopnia, że nie wiedziała, czy
pląsa po wodzie, czy płynie w powietrzu, czy zjeżdża w dół
spiralnym stokiem. Kiedy jednak ciekawskie dłonie Spencera
dotarły do tego miejsca, gdzie zaczynały się wzniesienia
pośladków i usłyszała chrapliwe „Nasza jest noc... ",
pomyślała, że przyszedł czas na przerwę w tańcu.
- Spencer, chłopcy wkrótce wrócą?
- Z pewnością, ale przecież nie będziemy z nimi tańczyć.
Zakręcił nią tak, że omal butów nie pogubiła i zręcznie
pochwycił znów w ramiona. Odchyliła się do tyłu i zawisła na
ramieniu Spencera, wpatrując się w jego płonące oczy.
- Powinniśmy zawinąć, to co zostało i dać chłopcom.
Roześmiał się tak głośno, że aż ją to zabolało. Górował
nad nią, trzymał w potężnych objęciach i mówił:
- Jesteś taka praktyczna, piękna Tamaro, chyba nie
czujesz się najszczęśliwsza w Kalifornii, otoczona zgrają
sentymentalnych lekkoduchów. Myślę, że powinnaś pozostać
tutaj przez jakiś czas. Najlepiej - przez całe życie.
- Mieszkańcy Malibu zabierają ze stołu resztki obiadu,
szczególnie, jeśli potrawy są takie wspaniałe jak te, które
jedliśmy dzisiaj wieczorem.
- Ale nie poddają się porywom uczucia nawet wtedy,
kiedy tańczą przy pełni księżyca.
Zrobił krok do tyłu i wpatrywał się, rozbawiony, w jej
oczy w oczekiwaniu odpowiedzi.
Tego właśnie pragnęła - uwolnienia się od jego niezwykle
silnego uścisku. Ciepło jego ogromnego ciała rozbudziło w
niej jakąś tkliwość, jakieś pragnienia, które nie zaspokojone
narastały z każdą chwilą. Kiedy Spencer wypuścił ją z ramion,
dygotała nie tylko z zimna.
- Oni właśnie pół roku temu poszli za głosem uczucia, a
teraz mają złamane serca i potrzebują mojej pomocy - rzekła,
drżąc od chłodu i nie zaspokojonej żądzy.
Miała wrażenie, że to, co mówi jest zabawne. Chciała się
pośmiać, żeby rozładować seksualne podniecenie, ale Spencer
był śmiertelnie poważny.
- To ja będę miał złamane serce, to ja będę szukał porady
u psychologa, jeśli więcej cię nie zobaczę. Powiedz, w jakich
dniach i godzinach jesteś osiągalna i czy mógłbym zadzwonić
do twojej sekretarki i zapisać się na wizytę?
- Czy nie kpisz sobie z mojego zawodu? - spytała, kuląc
się z zimna, które jej coraz bardziej doskwierało. - Wydawało
mi się, że należysz do ludzi, którzy nie potrzebują lekarza.
- Nigdy tego nie robiłem, ale jeśli będę musiał, zwrócę się
o pomoc. A teraz potrzebuję cię, Tamaro, jestem w tobie
bardzo zakochany i ty wiesz o tym.
- Spencer...
- Nie, nie, nie powstrzymasz mnie od opowiedzenia ci, co
przeżyłem tamtego wieczoru. Byłaś taka piękna i blada na tle
ściany mojego salonu i tak malowniczo kuliłaś się na
podłodze, że zupełnie zawróciłaś mi w głowie.
- Wyglądałeś... raczej... na przystojnego - wyjąkała,
szczękając zębami.
Ramiona jej pokryły się gęsią skórką, a sutki nabrzmiały.
Poczuła zimno.
- Ty drżysz. - Spencer wziął ją w ramiona. - Nie mam
pojęcia, dlaczego tak zmarzłaś. Pozwól, że cię ogrzeję.
Zgodziła się i zupełnie odtajała w jego objęciach.
Pocałunek pozbawił ją gęsiej skórki i napięcia. Rozluźniła się.
Stopy, odziane w buty i ogromne, niezgrabne kalosze,
rozjechały się i byłaby upadła.
- Och - jęknęła.
Lecz Spencer pewnie ją podtrzymał. Nie uwierzył, że nie
jest jej zimno i wkrótce zaprowadził ją do furgonetki,
zakładając jej po drodze kapelusz.
- Ty się trzęsiesz. Założę się, że się nabawiłaś zapalenia
płuc - lamentował Spencer. - To moja wina, to ja cię tutaj
zawlokłem, ale otoczę cię opieką i nie wypuszczę, dopóki
całkiem nie wydobrzejesz.
- Jadę do domu - zaśmiała się - czy to zapalenie, czy nie
zapalenie.
- O której odlatuje nasz samolot? - spytał, otwierając
drzwiczki samochodu. Silnik pracował i ogrzewał wnętrze.
Z kabiny obserwowała Spencera, który podszedł do stołu,
pozawijał resztki jedzenia, wydostał portfel z tylnej kieszeni
spodni, wyjął kilka banknotów, przeliczył, a potem położył je
na stole, przyciskając czajnikiem.
Kiedy wrócił i usiadł koło niej, zaniepokojona zapytała:
- Czy to bezpiecznie zostawiać tak pieniądze? Może
powinniśmy poczekać na chłopców, rozliczyć się i dopiero
potem odjechać.
- Martwisz się o nich? - Spojrzał na nią z zaciekawieniem.
- Oczywiście.
- W porządku. W drodze powrotnej zatrzymamy się w
miejscu, którędy mają przejeżdżać. Stamtąd będzie widać, czy
jakiś nocny włóczęga nie kradnie pieniędzy i czy chłopcy
wracają do domu. W ten sposób zadośćuczynimy również
naszym, rodzicielskim ciągotom.
- Dziękuję. Popatrzyła na niego z wdzięcznością, choć
wyglądało na to, że jej obawy nie zostały do końca rozwiane.
To, że lód nie pękł pod dwiema bagażówkami nie
znaczyło, że trójka chłopców na koniach jest zupełnie
bezpieczna.
- Opowiedz, jak przeżywałaś macierzyństwo, jak
wychowywałaś córkę - rzekł zamyślony Spencer, prowadząc
wóz drogą przez jezioro.
- To nie było takie trudne. Ktoś, czyjego imienia nie
muszę wypowiadać, do niedawna nie sprawiał mi
najmniejszego kłopotu.
- Nie wyobrażam sobie, żeby była do tego zdolna. Taka
miła, kochana dziewczynka.
„Rzeczywiście, Spencer, Jilliane to wciąż dziewczynka, a
dziewczynki nie mogą być mężatkami" - rozmyślała Tamara,
ale nie dzieliła się z nim swoimi wątpliwościami.
Postanowiła
odstąpić od zamiaru unieważnienia
małżeństwa. Jilliane nie miała zamiaru opuścić męża.
Wiedziała doskonale, że matka jej nie pochwali, a mimo to
znalazła w sobie tyle siły charakteru, żeby postawić na swoim.
Tamara żywiła nadzieję na to, że Spencer, który wprawdzie
nie podzielał jej poglądów na to małżeństwo, nie będzie jej
przeciwnikiem. Jego postępowanie wskazywało na to, że
bardzo pragnie szczęścia Jilliane, chociaż lepiej zrobiłby,
gdyby wstrzymał się z pomocą finansową dla dzieci i pozwolił
Jilliane ukończyć szkołę.
Tamara wpatrywała się w profil Spencera rysujący się na
tle szyby, zastanawiając się, czy nie odłożyć tego tematu na
inną okazję.
Nie było na to czasu, bo Spencer, gdy tylko dojechali do
brzegu i samochód zatrzymał się, wziął ją w ramiona:
- Przyrzeknij, że niedługo znowu przyjedziesz -
przemówił zdławionym głosem, całując ją namiętnie. - Pragnę
cię... jesteś taka słodka. Tamaro - wyszeptał jej imię.
Wcisnęła mu język do ust, żeby się przekonać, czy on też
jest taki słodki jak ona. W jednej sekundzie objął ją i powiódł
dłonią po całym jej tułowiu. Kołysząc ją na ramieniu, zdjął z
niej kapelusz i rozwiązał szal.
Potrząsnęła głową, włosy jej spłynęły na policzki.
Rozsuwał ustami kruczoczarne pasma, chwytał wargami i
zębami jej atłasową skórę i ściskał ją leciutko, podniecająco.
Zadrżała z rozkoszy, gdy pocałował ją w ucho. Pieścił
ręką jej uda, potem przesunął rękę wyżej, wzdłuż boków, aż
dotarł do szyi. Dotknął ustami tętnicy, co jeszcze bardziej
przyspieszyło jej puls. Odrzuciła w tył głowę i raz po raz
szeptała jego imię. Jednym szarpnięciem rozpiął żakiet w talii
i delikatnie dotknął jej piersi. Oparła rękę na dłoni, która tak
słodko pieściła jej ciało i przycisnęła do siebie. Potem
położyła rękę na jego głowie, prześlizgnęła się po gęstych
włosach i dotknęła rozpalonych nozdrzy, które teraz
znajdowały się tam, gdzie przed chwilą były palce Spencera,
to znaczy, w zagłębieniu między wzgórkami piersi. Pragnęła
go wciąż bardziej i bardziej.
- Tamaro, Tamaro - wzdychał ciężko.
Uniósł się i pocałował gorąco jej usta. Poczuła dreszcze
dobiegające aż do mocno opatulonych palców stóp.
- Nie pozwolę ci jutro wyjechać. Zostaniesz ze mną albo
ja pojadę z tobą do Kalifornii, ale zaklinam cię, nie może
przepaść to, co zaczęło się między nami.
Znowu całowali się namiętnie. W pewnym momencie
błyskawica rozdarła ciemność i rozległ się grom, który
przerwał ciszę.
- Chłopcy wracają - rzekł Spencer. Wyprostowali się.
Tamara szybciutko się pozapinała.
- Ciekawe, czego chcą. Załóż kapelusz i popraw szalik, bo
będzie ci zimno. Zaraz wracam.
Po chwili znów był w samochodzie.
- Wspaniali chłopcy. Zostawiłem im dwa razy większą
sumę od tej, która im się należała, a oni pomyśleli, że się
omyliłem. Kiedy powiedziałem, że to ich nagroda za dobrze
wykonaną pracę, nie chcieli tego przyjąć. To bardzo ładnie z
ich strony, nieprawdaż?
- To wielce chwalebne - rzekła, zachowując dla siebie
swoje uwagi. Dawanie napiwku, równego wartości usługi, nie
nazwałaby przejawem uprzejmości. Kiedy następnym razem
przyjaciele Spencera zostaną poproszeni o to samo, będą mieli
prawo oczekiwać podobnej hojności, a nie otrzymawszy
solidnego napiwku, mogą poczuć się dotknięci.
- Przyszli i posprzątali, nawet nie wiem kiedy.
- Ale oni wiedzieli, że tu jesteśmy - odparła Tamara. -
Ładnie bym wyglądała, gdyby mnie nakryli, hm, w akcji.
- Twoje akcje są wyśmienite. Nie masz się czego
wstydzić, ale zapewniam cię, nikomu oprócz mnie nie było
dane ich oglądać. Mam zamiar zrobić to, o czym mówiłem
wcześniej. Lecę do Kalifornii. Nic nie powstrzyma mnie przed
podróżą.
Nieoczekiwanie rozległo się stuknięcie w okno. Spencer
odsunął szybę.
- Panie Goddard, czy to nie jest kolczyk pana
przyjaciółki? Todd znalazł go, gdy wnosiliśmy stół i fotele do
samochodu i włożył do kieszeni, a potem zapomniał o nim.
- Tamaro, to jest Carl, syn moich dobrych znajomych.
- Dobry wieczór, panie Carl, dziękuję bardzo. Proszę
podziękować ode mnie Toddowi.
- Rzecz jasna. Pani jest bardzo grzeczna. Och, panie
Goddard, zapomniałbym panu powiedzieć, że znowu
widzieliśmy pana syna na zabawie w zajeździe „U Jacka i
Gilla". Przyszedł przed wieczorem, jakeśmy stamtąd
odjeżdżali. W głowie się nie mieści, żeby tak postępował
żonaty chłop.
Tamarze zrobiło się ciężko na sercu. Miała przed oczami
dwa obrazy. Na jednym Jilliane dźwigała ciężką tacę, na
drugim Matthew wlewał w siebie piwo.
- Za chwilę odjadą, tylko Carl wróci do samochodu.
- Odjedziemy zaraz po nich - oświadczyła Tamara.
W jej głosie pobrzmiewało rozdrażnienie. Siedziała w
bezruchu, wpatrując się w przestrzeń za wycieraczkami, była
wściekła i usiłowała opanować emocje.
- Tamaro, co się z tobą dzieje?
To pytanie jeszcze bardziej ją zdenerwowało.
- Nic - odpowiedziała.
Gdyby nie chciała z nim rozmawiać, zakrawałoby to na
dziecinadę i prowadziłoby donikąd, toteż patrząc wciąż raczej
na wycieraczki niż na Spencera, rzekła:
- Tego się nie spodziewałam. Dzieje się coś złego. Czy
nie wydaje ci się to co najmniej dziwne, że mężczyzna, który
wczoraj wziął ślub, idzie sobie na party, podczas gdy jego
żona pracuje do późna w nocy.
- Znowu te dzieci. Jakbyśmy nie mogli spędzić bez nich
tego wieczoru.
- Ja nie mogę. Raz po raz przychodzą mi na myśl. Ale
Spencer, odpowiedz mi na jedno pytanie. Chciałabym
wiedzieć, co ty myślisz o tym... o tym... party - Kiedy
odpowiadał, był trochę zdenerwowany:
- Sądzisz, że to ważne, co ja myślę? To, że Matthew
wybiera się gdzieś bez Jilliane czy vice v'ersa, ich sprawa.
Jestem rozczarowany twoim podejściem. Uwierz mi, nie
spodziewałem się tego.
- Nic na to nie poradzę - odpowiedziała.
Pragnęła oszczędzić mu przykrych uwag. Spodziewała się,
że jako ojciec potępi postępowanie syna i myślała z goryczą,
że Spencer jest skłonny zaakceptować każdą rzecz, którą zrobi
Matthew.
- Jeszcze parę minut temu o nich nie pamiętałaś.
- Tak, to prawda. Ale teraz nie daje mi spokoju to, co
powiedział Carl, że nie potrafi sobie wyobrazić twojego syna
jako czyjegokolwiek męża. To rzeczywiście trudne. Jest tak
samo niedojrzały, jak Jilliane.
- Och, Tamaro. Co się stało, to się nie odstanie. Czy
dojrzali, czy nie, są małżeństwem i chcą nim pozostać, a my
nie mamy tu nic do powiedzenia.
- Akurat - Tamara gwałtownie zwróciła się do niego
twarzą - ty masz najmniej do powiedzenia! Obrzucasz ich
pieniędzmi. „Hulaj, dusza, piekła nie ma" - to twoja dewiza.
Mają ich tyle, że dławią się nimi. Stają się przez nie tępi i
lekkomyślni.
Przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu, po czym,
śmiejąc się do łez, zawołał:
- „Hulaj, dusza, piekła nie ma"! - Czy ja tak kiedyś
naprawdę powiedziałem? Chyba musiałem być pijany.
Odwróciła się od niego urażona tym, że uważał wszystko
za zabawne.
- Tamaro, kochanie, przybliż się.
Jego ramię oplotło ją, ale Tamara odrzuciła je.
- Nie dotykaj mnie! - wrzasnęła.
Pochylił się, żeby pocałować ją czule w ramię i wtedy
przyszła jej do głowy myśl, że to wszystko stanowi dobrze
ukartowaną grę, dzięki której omal nie udało mu się skłonić jej
do pogodzenia się z tym, co nie było do zaakceptowania.
- Nie rozumiem, jak taki Matthew mógł zawrócić jej w
głowie, przecież to wykapany tatuś - powiedziała złośliwie.
Spencer wyprostował się, spojrzał przed siebie, wycisnął
sprzęgło i wrzucił bieg.
- Ależ on ma swoje życie - odrzekł twardo - i radzę ci,
pozwól Jilliane pozostać jego żoną. Sprawy dzieci pozostaw
im samym. Nie wolno ci dyrygować córką i chyba sama tego
tak naprawdę nie pragniesz.
- Ty zawszony tatusiu! - zapiszczała Tamara dotknięta do
żywego tym pouczeniem.
Spencer milczał, dopóki nie wyjechali na szosę
prowadzącą do Rapid City.
- Tamaro, nie spodziewałem się, że ciebie, inżyniera dusz
ludzkich, może nie cieszyć to, iż twoja córka staje się z
każdym dniem dojrzalsza.
Nie odezwała się ani słowem, uważając jego argumentację
za kompletne bzdury. Płacąc dosłownie wszystkie rachunki
syna, z pewnością pomaga mu w osiągnięciu dojrzałości i
niezależności. A ponieważ to nie jego latorośl zawarła
związek małżeński w tajemnicy i porzuciła college, po to żeby
podjąć licho płatną pracę, Tamara nie mogła poważnie
traktować jego poglądów na temat nieingerencji w życie
młodych.
Czekała ich długa podróż, o wiele dłuższa, niż wydawało
się, gdy jechali w stronę jeziora, tym bardziej, że teraz
odbywali ją w milczeniu. Spencer kilkakrotnie próbował
nawiązać rozmowę, Tamara odpowiadała oschle i niechętnie,
aż wreszcie zraził się i zapadło milczenie.
Zatrzymali się przed hotelem.
Kiedy zrzuciła z nogi kalosz, wraz z nim z jej stopy zsunął
się but. Rozwścieczyło ją to, bo chciała opuścić samochód bez
jego pomocy i w dodatku jak najprędzej. Kiedy ostrożnie
zdejmowała drugi kalosz, Spencer sięgnął ręką do klamki.
- Nie wychodź, pójdę sama - rzuciła oschle.
- Dobranoc.
- Oddaję ci to. Ściągnęła nowe zimowe odzienie. Nie
mogłabym tego nosić z czystym sumieniem.
- Podaruję Jilliane. Będzie na nią dobre.
- Doskonale. Dziękuję za kolację.
- Dziękuję za miły wieczór.
Nie przejmując się zbytnio tym, że o tak wczesnej porze
Jilliane może jeszcze spać, w niedzielę skoro świt zadzwoniła
pod numer, który w hotelu zanotowała sobie na serwetce.
Odezwał się Matthew. Mówił zaspanym głosem
człowieka, który pragnie jedynie wypoczynku.
- Halo, Matthew. Czy mogę rozmawiać z Jilliane?
Cieszyła się, że wyrwała go ze snu.
- Czy Jilliane i ja moglibyśmy panią zaprosić na śniadanie
do restauracji na lotnisku... dzisiaj rano?
Spytała go w myślach z udawaną troskliwością, za czyje
pieniądze, ojca czy żony, zamierza ją ugościć, po czym bardzo
uprzejmie oświadczyła, iż nie przyjmuje tego wspaniałego
zaproszenia i że za parę... minut zejdzie do hotelowej
restauracji.
Nie potrafiłaby usiąść przy jednym stole z tymi
wykolejonymi młodzikami i udawać, że rozstaje się z nimi w
zgodzie. Miała straszną chęć natrzeć uszu Matthew, za to, że
poszedł na party.
W słuchawce rozległ się głos Jilliane.
- Cześć, mamo.
- Cześć, córeczko.
- Czy ciągle jesteś niezadowolona?
- Wcale nie. - Głos Tamary zadrżał.
- Miałam taką nadzieję. Wieczorem bez przerwy o tobie
myślałam.
- Ja też, Jilliane, o tobie.
- No to... Czy musisz dzisiaj wracać?
- Och! Państwo Lane obchodzą rocznicę.
- Ach. Złóż im życzenia ode mnie.
- Dobrze, Jilliane. - Tamara na chwilę umilkła i
próbowała się opanować. - Jilliane, czy myślałaś o tym... o
tym, żeby wrócić do szkoły? Nie pytam o inne sprawy, bo
spodziewam się, co mogłabyś mi odpowiedzieć. Ale co ze
szkołą? Czy nie zmieniłaś zdania?
- Nie, nie mogę, spróbuj zrozumieć, mamo. Zrobiłam to,
co uważałam za słuszne.
- Rozumiem doskonale, Jilliane. Nie podoba mi się to, ale
cię rozumiem.
Pożegnała się z córką, pojechała na lotnisko, poleciała do
Los Angeles, a stamtąd - do Malibu.
ROZDZIAŁ VII
Dom z widokiem na morze, który Tamara odziedziczyła
po dziadkach, wiedzących o bożym świecie tylko tyle, że na
górze świeci słońce, był prawie tak mały jak chatka, w której
mieszkała Jilliane.
Zbudowane w końcu lat czterdziestych naszego wieku
„pudełeczko", jak mawiała Tamara, było pozbawione
architektonicznej wymyślności, więc nikt ze spacerujących
wzdłuż pięknego kalifornijskiego wybrzeża, nawet nie rzucił
nań okiem. Salon z widokiem na morze, maleńki pokój
stołowy, ciasna kuchnia, przez którą szło się na werandę, dwa
pokoiki sypialne i łazienka - wszystko to znajdowało się na
jednym poziomie. Przejąwszy budyneczek na własność,
przebudowała go, zmodernizowała i uczyniła najbardziej
czarującym mieszkaniem jakie kiedykolwiek spotkała.
Po przyjeździe z Rapid City do Malibu w niedzielne
popołudnie, nie omieszkała wyrazić głębokiej, serdecznej
wdzięczności dzieciakom, za ich propozycję gościny. W ciągu
ostatnich miesięcy czuła się osamotniona. Brakowało jej
Jilliane.
Jeżdżąc codziennie z domu do pracy i z pracy do domu,
myślała o tym, że mogłaby prowadzić jakieś sensowniejsze
życie. Usiadła w białym, wiklinowym fotelu, ułożyła głowę na
jasnej poduszce w kwiatki i z upodobaniem przyglądała się
swojej ulubionej begoni. Jakże różniła się ta, tryskająca
zdrowiem, roślina od niej, pozbawionej chęci do życia.
Wydawało jej się, że ma tylko tyle sił, żeby dowlec się do
łóżka i zasnąć na pół doby kamiennym snem, a mimo to
jeszcze przejrzała pocztę, przeczytała telegramy, które
nadeszły, i wreszcie porządnie się wykąpała.
Uroczystość rocznicowa miała się odbyć w pewnym
klubie na zachodnich peryferiach Los Angeles, więc czekały
ją dzisiaj dwie ponad półgodzinne podróże. O Boże, jakże
była skołatana. Kiedy przekrzywiwszy głowę zdejmowała
kolczyk, pomyślała, że to nie wielogodzinna podróż tak ją
wyczerpała, lecz całodzienne rozważania.
Wracała w czasie podróży wspomnieniami do wydarzeń w
Rapid City, do tego strasznego spotkania z Jilliane i jej
mężem, do mąk, jakie przyszło jej przeżyć sobotniego
poranka, do godzin spędzonych ze Spencerem - szczególnie
do nich. Błądziła myślą od przeżycia do przeżycia, wciąż bez
końca jak w labiryncie. Rzucała ciężkie oskarżenia pod
adresem Spencera, to znów wpadała w jego objęcia i drżała
wewnętrznie z zimna i niezaspokojonej żądzy, tak jak na
lodowatej tafli jeziora w Południowej Dolinie.
Wsiadając do samochodu, postanowiła zostawić wszystkie
kłopoty w domu. Na uroczystość musi przybrać uśmiech,
stosowny do okazji. Kiedy ktoś pytał, jak Jilliane radzi sobie
w szkole, odpowiadała, że doskonale. Nie był to wieczór
odpowiedni na smutne wydarzenia.
W poniedziałek, nad ranem, przeszła całą drogę do
Westwood, rozmyślając o Spencerze. Ale później całą uwagę
skupiła na klientach. W Westwood posiliła się zupą i sałatą,
potem miała odczyt na uniwersytecie. W domu, wyczerpana,
twardo zasnęła. Obudziła się już po trzech godzinach i w
dalszym ciągu myślała o nim.
We wtorek, jadąc do pracy denerwowała się, że to właśnie
on zaprząta jej myśli, teraz, kiedy ona powinna zastanowić się
nad losem Jilliane. Czuła, że nie wywiązuje się ze swoich
rodzicielskich
obowiązków.
W
czasie
pierwszej
przedpołudniowej wizyty przypomniała sobie o córce i
zaniepokoiła się o nią, a nawet robiła sobie wyrzuty, co się jej
kiedyś nie zdarzało. Czterdziestoletnia kobieta imieniem Terry
opowiadała o swoim intymnym życiu. Mówiła, że ogólnie nie
stroniła od mężczyzn, ale nie może sobie znaleźć
odpowiedniego partnera, ponieważ ci wszyscy, którzy
pojawili się w jej życiu, byli zdominowani przez matki.
- Kiedy wracam myślą wstecz, dochodzę do wniosku, że
mój pierwszy mąż był moją najprawdziwszą miłością -
zwierzała się Terry. - Jego matka wszystko zrobiła, żebyśmy
się rozeszli. Nie miałam siły z nią walczyć. Wkrótce uznałam
wszystkie jej argumenty przeciwko mojemu małżeństwu z
Curtem za słuszne.
Tamara poczuła wewnętrzny ucisk, wyobrażając sobie
Jilliane, która po upływie dwudziestu lat, opowiada terapeutce
podobną historię: „Matthew Goddard był miłością mojego
życia. Sądzę, że przestaliśmy się kochać, dlatego że moje
małżeństwo stanęło pomiędzy mną i moją matką. Nie mogłam
sobie z tym poradzić".
- Obawiam się, że będę musiała rozstać się z Joe, jak ze
wszystkimi innymi. Widocznie nie potrafię przełamać złej
passy. - Pacjentka Tamary przestała wierzyć w siebie.
Oczy Tamary rozwarły się z przerażenia, gdy zdała sobie
sprawę z tego, że skupiła się na sprawach Jilliane, nie
zwracając uwagi, na to co mówiła Terry.
Podczas lunchu poważnie zastanawiała się nad jakością
swojej pracy. Czy powinna pomagać innym w rozwiązywaniu
spraw osobistych i rodzinnych, zapytała siebie, gdy ma tak
wiele kłopotów ze sobą. Tego popołudnia miała wyjątkowo
dużo klientów. Ale w końcu przyszedł czas, kiedy mogła
wyłączyć światło i opuścić biuro. Wtedy w jej świadomości
rozgościł się Spencer jak wygodnicki intruz, którzy zamierzał
pozostać na noc.
W domu zjadła avocado, kanapki z chlebem otrębowym
na miodzie, które posypała kiełkami lucerny i jeszcze raz
zasiadła do jednego z najwcześniejszych kryminałów
Nicholasa Kenyona. Dedykacja, którą przeczytała na wstępie,
rozdrażniła ją tak, że nie mogła się uspokoić przez cały
pierwszy rozdział.
- Co za Joyce? - mruknęła i wyrżnęła „Ciałem, które
pokonało przyciąganie" o szklany blat wiklinowego,
koktajlowego stolika. „To na pewno była jego miłość -
pomyślała. - Przyjaciółce, agentce, maszynistce, komukolwiek
z kim się nie sypia, nie wypisuje się takich rzeczy: „Na
pamiątkę Joyce, której uroda, talent i dowcip poruszają
ociężałe męskie umysły".
Nie wyobrażała sobie, żeby takie słowa kierował do
jakiejś starej przyjaciółki. Kim więc była Joyce? Też mi
zmartwienie.
Zerwała się z miejsca. Przechadzka dobrze jej zrobi,
przepędzi z głowy Spencera. Najpierw jednak weszła do
sypialni i wyjęła ze szklanki duży błyszczący kolczyk. Należał
do kompletu kosztowności, w które się przyozdabiała, kiedy
chciała wywrzeć wrażenie na jakimś mężczyźnie. Był to ten
sam złoty przedmiot, który Carl znalazł na lodzie. Tamara
zapomniała spytać Spencera o ten drugi, który pozostał w
kieszeni parki.
Ściskając go w jednej ręce, a w drugiej maleńką latarkę,
zbiegła schodami na plażę. Rozejrzała się wokół, czy nikt jej
nie obserwuje. Uszedłszy kilka metrów, odwróciła się jeszcze
raz, aby się upewnić, że jest naprawdę sama. W tym miesiącu
wszystkie domy w sąsiedztwie były puste, nawet jeżeli na
zewnątrz i wewnątrz paliły się światła. Nie dziwiła się, nie
widując całymi tygodniami ich właścicieli, którzy ciągle
podróżowali. Państwo Harloes wyjechali do Paryża,
Handeville'owie - ornitolodzy ubezpieczyli swoje mienie i
uganiali się za ptactwem po Ameryce Południowej.
Zeszła niżej, tam gdzie piasek był mokry, przysięgając, że
jednym pewnym ruchem ręki usunie ze swego życia Spencera
Goddarda, którego symbolizował kolczyk.
Szum i plusk wody kazał jej się opamiętać. Jeśli rzuci ten
przeklęty kawałek metalu do wody, to z pewnością wróci do
niej i będzie ją straszył. Pierwsza fala wyrzuci go na brzeg, a
on złośliwie, niby jakieś żywe stworzenie, będzie posuwał się
cal po calu w kierunku domu i pewnego dnia. znajdzie go
przed progiem.
Postanowiła rozwiązać ten problem inaczej. Narysowała
serce, w środku wykopała dołek, wrzuciła kolczyk i zasypała
piaskiem.
Żal jej się zrobiło Spencera, którego pochowała w czasie
dzisiejszego spaceru. W drodze powrotnej gorzko płakała. Nie
mogła siebie znieść. Miała to być przyjemna przechadzka, a
sama ją popsuła. Za to obiecała sobie dobry spacer jutro rano
przed pracą. A teraz musiała dać upust swojemu żalowi.
Powstrzymywanie się od tego nie było wskazane, w dodatku
w samotności mogła sobie na to pozwolić.
Po powrocie do domu, kiedy porządnie się posiliła,
pochłaniając dwie porcje lodów czekoladowych, pozwoliła
swojej wyobraźni przenieść się do Black Hills, do domku w
stylu skandynawskim. Z powodu różnicy czasu Spencer
prawdopodobnie dawno już spał.
- Spencer - szeptała czule - śnij o mnie we śnie i myśl o
mnie, kiedy się przebudzisz.
Płucząc miseczkę i łyżeczkę, a potem wycierając je,
zastanawiała się, czy Spencer będzie ją często wspominał i
czy kiedykolwiek zadedykuje jej jakąś powieść. Wyobraziła
sobie takie słowa na karcie tytułowej:
„Tamarze, zimnej i niestałej, jak lód, na którym tańczyła".
Powiesiła
ścierkę
na
plastikowym
wieszaku
umieszczonym na boku lodówki, usiadła przy oknie i
wpatrywała się w pustą plażę. Zaklinała się, że już jutro
Spencer opuści jej myśli. To pewne jak to, że kolczyk, który
zakopała na plaży, zabrała morska fala.
Obudziła się w środę o szóstej rano. Wyskoczyła z łóżka,
ochlapała twarz, przejechała szczoteczką po zębach,
przyczesała włosy, wskoczyła w różowy dres i tenisówki i nie
zawracając sobie głowy ani sznurowaniem obuwia, ani
zamykaniem drzwi na klucz, popędziła nad morze.
Zbiegła, raczej sfrunęła schodami w dół i gnała przez
plażę. Dzięki Bogu, przypływ nie zmył serca. Klękła i
wykopała wdowi kolczyk. Oczyściła go z piasku i przycisnęła
do policzka. Zamknęła oczy, a jej umęczoną głowę wypełnił
cichy, basowy szept Spencera:
„Jaki piękny - jak gwiazdy, jak twój uśmiech, jak twoje
oczy Tamaro". Było to tak sugestywne, że poczuła na swoim
ciele jego gorący oddech i ręce, które ją pieściły.
Wstała, schowała kolczyk do kieszeni spodni i wolno
ruszyła przed siebie. Wlokąc się noga za nogą, udzielała sobie
porady:
- Zapomnij o nim, Tamaro. Sposób w jaki durzysz się w
tym mężczyźnie, z którym nigdy nie będziesz szczęśliwa, jest
nieefektywny, a poza tym niesmaczny.
- Dzień dobry, Tamaro.
Odskoczyła na bok, przełknęła ślinę z wrażenia i oczami,
które omal nie wyszły jej na wierzch, zobaczyła Spencera.
Wydawało się jej, że widzi ducha. Odwróciła się i zaczęła
szybko odchodzić.
- Przychodzisz tutaj codziennie rano? - spytał
nonszalancko. - To świetny sposób na rozpoczęcie dnia.
Była zbyt wstrząśnięta, by sformułować najprostsze „tak"
albo „nie", ale nie miało to znaczenia, bo teraz właśnie on
mówił.
- Niech zginę, Tamaro, nie wiedziałem, że jesteś takim
uparciuchem. Nie mogłem pozwolić na zmarnowanie trzech
dni. Bardzo mi ciebie brakowało.
- Brakowało! - wykrztusiła, odzyskując mowę i
kontynuowała w marszu. - Nawet mnie nie znasz. Jak ci może
brakować kogoś, z kim spędziłeś tylko weekend?
- To dużo! To bardzo wiele! Znam cię od dawna. Bez
ciebie dostaję rozstroju nerwowego. Nie mogę napisać ani
linijki. Czy wiesz, co to znaczy dla pisarza? Do diabła, nie
mogę przecież teraz wrócić do zawodu maklera, do tej
przeklętej walki o byt, do dżungli, gdzie jeden zjada drugiego,
żeby przeżyć. Ja kocham spokój.
- Ja też - rzekła dobitnie i przyspieszyła kroku.
- Czemu tak się zachowujesz? - zapytał zirytowany
Spencer, zrównując się z Tamarą.
Milczała. Tak wiele miała mu do powiedzenia. Przede
wszystkim, że tęskniła do niego tak samo, jak on do niej.
Najpierw jednak postanowiła wyrazić ubolewanie z powodu
swojego postępowania.
- Spencer, bardzo się cieszę, że mam okazję przeprosić
cię za moje dziecinne zachowanie nad jeziorem. Nie wiem, co
mnie wtedy napadło. Wszystko chyba przez to, że było to
moje pierwsze spotkanie z mężczyzną.
- Drugie - poprawił ją. - Za pierwszym razem widziałaś
mnie nagiego, pamiętasz?
- To mi czasami chodzi po głowie, gdy oglądam Wielki
Kanion i Statuę Wolności - przyznała się, sadząc długimi
susami. - Kiedy przyjechałeś?
- Wieczorem. Bardzo późno, naprawdę. Oto dlaczego nie
przyszedłem od razu ani nie zadzwoniłem. Ale kosztowało
mnie to wiele. Tak bardzo pragnąłem się z tobą zobaczyć, że
przez parę godzin nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. W końcu
włączyłem światło, wyciągnąłem „Nastolatków i ich
rodziców", zacząłem oglądać twoje zdjęcia na okładce,
zasnąłem nad książką i śniłem o tobie.
Chłonęła te słowa, czując jak coraz bardziej go pragnie,
ale nadal nie mogła dojść do siebie. Ta mieszanina odczuć
uskrzydliła jej stopy, które niosły ją wciąż prędzej i prędzej.
Spencer wyraził podziw dla jej chyżości i dodał:
- Teraz już wiem, skąd ta wspaniała forma.
- Dziękuję - odpowiedziała i nagle zwolniła. - Możemy
się przespacerować.
- Dzięki Bogu - sapał, drepcząc przy niej w tych swoich
kaloszach.
- Muszę wracać do domu i przygotować się do pracy -
tłumaczyła.
- To ty w środy pracujesz? - Z powodu niezadowolenia
głos Spencera był niższy niż zwykle.
- Nie wszyscy doktorzy mają wolne środy. - Spojrzała mu
w oczy, a potem obejrzała go od stóp do głów, szczególnie
przyglądając się jego odzieniu. Miał na sobie zbyt luźne
wełniane spodnie - za krótkie i nieco workowate, dziwaczną
brązową koszulę w kratę z zawiniętymi rękawami, zupełnie
nie zwężającą się w talii.
Już kiedyś miała okazję oglądać ten swojski strój, ale nie
mogła sobie przypomnieć gdzie. Z pewnością nie w
Południowej Dakocie i nie na Spencerze.
Stanął w bezruchu i rozkrzyżował ręce, aby ułatwić jej
obserwację.
- Podoba ci się moje drugie wcielenie? - spytał. -
Podyktowała je konieczność. Moje walizki nie przyleciały za
mną. Nie pytaj, dlaczego. To czasem się zdarza, jak mi
wyjaśnił przedstawiciel linii lotniczych.
- Skąd wziąłeś takie ciuchy?
- Z szafy stojącej w mieszkaniu twoich sąsiadów.
Wynajmuję je od piętnastego marca. Czy wyobrażasz sobie,
jakie miałem szczęście? Po pierwsze - cały dom jest do mojej
dyspozycji, a po drugie - właściciele nie pozamykali w
szafach wszystkiego. Nie mogłem przecież przez cały dzień
zastanawiać się, w co się ubiorę, więc pozwoliłem sobie to
wypożyczyć. Ale bielizna jest moja. Włożyłem ją do nesesera
wraz z rękopisem i przyborami do golenia.
Tamara, milcząc, chłonęła każde jego słowo, potem nagle
przewróciła się na piasek i zaczęła tarzać ze śmiechu.
Wszystko to rozbawiło ją do tego stopnia, że myślała, że
ducha wyzionie.
Spencer ukląkł obok niej i też chichotał:
- Czy coś nie tak?
- Nie sądzę - zakrztusiła się Tamara, złapała oddech i
dalej się śmiała...
- Spójrz na mnie! - rozkazał, ujmując dłonią jej brodę i
usiłując wolniutko wbrew jej woli podnieść jej głowę.
- Nie, nie rób tego. W głowie... W głowie mi się kręci!
Och... Och, chyba oszaleję od tego śmiechu.
- Wiem. Dlatego chcę, żebyś na mnie spojrzała! No,
podnieś główkę, moja dziewczynko!
Spojrzał głęboko w jej oczy, w których błyszczały łzy
radości:
- Kocham twój śmiech. Śmiej się. Nie krępuj się. Śmiej
się, ile dusza zapragnie. To najsłodsza muzyka. Dla niej samej
opłacało się tu przyjechać.
- Ale... Spencer... nie chcę się już ani śmiać, ani płakać.
Jedno i drugie mam już poza sobą - rzekła z ciężkim sercem.
- Dość! - przerwał rozkazującym tonem i objął ją.
Nie pomogło to więcej niż jego żądanie. Tamara tylko
zadrżała i westchnęła. Spencer pocałował ją w policzek, po
którym spływały wolno łzy. Leżeli tuż obok siebie na piasku,
objąwszy się i patrzyli na siebie z oddaniem. Położyła głowę
na jego szerokim torsie. Spencer tulił ją mocno do siebie,
gładził jej ciało od korony wspaniałych włosów do kolan.
Wygięła się w łuk, ich usta złączyły się na długo w radosnym i
spokojnym pocałunku.
Kiedy się od siebie oderwali, spytał zdyszanym głosem:
- Co ty tu robisz? - I ze zdziwieniem wyjął kolczyk z
kieszeni ukochanej.
Siedzieli w kucki na plaży, a między nimi chwiał się
kolczyk.
Spojrzała nań w zadumie.
- Wiesz, myślałam, że włożyłam tutaj klucz. Jak mogłam
tak się pomylić?
- A drzwi zamknęłaś?
- Nie. Zapasowy klucz leży w doniczce z kwiatami.
Przy tych słowach uniosła się i pocałowała go w nos. Miał
taki szlachetny nos, że aż zdziwiła się, że wcześniej tego nie
zauważyła.
- To niedobrze, że nie zamknęłaś - rzekł.
- Dlaczego? Czyżbyś nie chciał mi pokazać, jak
elegancko będziesz włamywał się do mojego domu, żeby mnie
zdobyć? - Pocałowała go w sam środek brody.
Jaka świetna broda. Chropowata, męska, ale pomyślała, że
nie to było w niej dominujące.
- Tego bym nie zrobił - odpowiedział, przesuwając ręką w
dół, wzdłuż pleców. Przeniknął ją przyjemny dreszcz. Jeszcze
bardziej pochylił się nad nią. Jego ręce zatrzymały się na jej
lędźwiach.
- No, co byś zrobił, gdybyś nie mógł dostać się do mojego
domu? - Położyła dłonie na jego piersi i masowała ją,
odwzajemniając mu w ten sposób przyjemność, którą jej
sprawiał pieszczotami.
- Zabrałbym cię - przerwał, nachylił się i lekko pocałował
jej usta - do mojego domku.
Wynajął dom. W głowie nie mieściła się ta jego
rozrzutność. Przestała go całować, przytuliła twarz do jego
gorącej szyi. Co June Handeville pomyślała, gdy
wynajmowała mu dom? O co pytała? Zapewne zażądała dwa
tysiące za miesiąc. Ale to był Spencer, romantyk aż do
zwariowania, człowiek bez trosk w życiu. Pokręciła głową.
Jak ma postępować kobieta z tak nieokiełznanym mężczyzną?
Nic, tylko wpleść palce w jego włosy i złączyć się z nim w
długim, bardzo długim pocałunku.
Kiedy się podnieśli, Spencer rzekł:
- Myślę, że powinienem zabrać panią do mojej
posiadłości, pani doktor Beattie.
- Naprawdę? Po co? - wyszeptała mu w usta.
Wiedziała doskonale po co, ale chciała to usłyszeć od
niego.
- Po to... żeby... bo chcę być tam z tobą... hm... ach...
przez cały dzień i całą noc.
- Cały dzień! - zawołała, wyrywając mu się z rąk. -
Spencer! Przez cały dzień udzielam porad. Muszę być w
pracy.
Pobiegli w stronę domu, znowu padli na piasek,
pocałowali się na pożegnanie i nie odrywając od siebie
nienasyconego wzroku rozeszli się po schodach do swoich
domów.
- Zadzwonię do ciebie - powiedziała. - Przygotuję kolację.
Wrócę do domu około szóstej.
- Nie będziesz gotowała po całym dniu pracy -
odpowiedział. - Wybierzemy się gdzieś.
- W porządku, ale dzisiaj moja kolej. Wiesz, Spencer... -
W połowie drogi odwróciła się. - Cieszę się, że przyjechałeś -
wyznała.
ROZDZIAŁ VIII
Dojeżdżając do Westwood, gdzie zwykle panował
straszliwy ruch, Tamara postanowiła zadzwonić do Spencera i
umówić się z nim na lunch. Ale kiedy mijała biura, zmieniła
decyzję. Pomyślała, że lepiej będzie, jeżeli Spencer pozostanie
w Malibu i odpocznie. Nie ma sensu jechać tak daleko, do
centrum miasta i pokonywać te wszystkie korki. Dla
wspólnego obiadu? To byłoby niepraktyczne. Mieli za sobą
piękny dzień, który spędzili nad oceanem. Taki dzień może
zaowocować nawet utworem literackim.
Zadawała sobie pytanie, czy Spencer zdolny jest do pracy.
Może gdyby w domu Handeville'ów była drukarka, mógłby
posłużyć się komputerem.
Myśl o tym, że mieszka w sąsiednim domu naprowadziła
ją na tematy filozoficzno - ekonomiczne. Gdyby po
przyjeździe do Kalifornii zatrzymał się w hotelu, miałoby to
sens, ale wynajęcie domu w tym celu, żeby sobie ułatwić
romans, uznała za niedorzeczne. Uważała, że pieniądze są po
to, żeby je wydawać, ale trzeba to robić ostrożnie, rozważnie,
bo nigdy nie wiadomo, co będzie jutro. Widocznie miał
nadzieję, że z każdym dniem będzie mu ich przybywać. Ale
przecież kiedyś był maklerem, musiał się więc orientować w
stanie finansów Nicholasa Kenyona.
No tak, ale ona nie pozwoliłaby sobie na tak niefrasobliwe
życie, choćby osiągała nie wiadomo jakie sukcesy. I chociaż
schlebiało jej to, że starał się ją zobaczyć, wzdrygała się na
myśl, ile kosztują jego romantyczne wzloty. Sama opłata za
wynajęcie domu pozwoliłaby jej córce na studiowanie w
college'u przez kilka miesięcy. A tymczasem Jilliane nie
chodzi do szkoły. Ale to są jego pieniądze, więc ma prawo
dysponować nimi według swojego uznania.
Tamara zawsze zjawiała się w pracy wcześniej od
sekretarki, Wilmy. Tego ranka bezpośrednio po otwarciu biura
usłyszała kroki w holu. Myślała, że to prawnik, którego
zatrudniała. Odwróciła się, żeby go powitać, ale to nie był on,
lecz pracownik kwiaciarni, który przywiózł wiązankę
dwunastu róż przeznaczonych dla niej - czerwonych,
różowych i żółtych - w białym wazonie. W kwiatach była
kartka: „Tuzin róż za każdy dzień rozłąki - Spencer".
- O Boże, to czyste szaleństwo. To działa mi na nerwy,
ale dlaczego? - pytała siebie samej, stawiając bukiet na stole
Wilmy.
Aby nie budzić sensacji, wyjęła kartkę z plastikowej
oprawy i cofnęła się o kilka kroków, żeby się przyjrzeć różom,
które zajęły cały stolik i wcale nie były na miejscu w takiej
instytucji. Zagryzła wargi, ale potem zmarszczyła brwi, jakby
upominając siebie, że powinna przyjmować jego hołdy tak
samo ciepło i szczerze, jak on je składa:
„Powinnam się cieszyć, że okazuje mi tyle uczucia i
nauczyć się tak samo kwieciście wyrażać swoje emocje" -
pomyślała.
Przyszła Wilma i zaczęła przyglądać się kwiatom.
- Ach, Tamaro. Albo od wdzięcznego pacjenta, albo od
nowego wielbiciela.
- Czy nie będą ci przeszkadzać na stole - spytała zgrabną,
ale już siwiejącą sekretarkę. - W moim gabinecie mogłyby
rozpraszać klientów.
Ale tego przedpołudnia właśnie ona była rozkojarzona. Po
raz pierwszy w swojej karierze psychologa miała trudności ze
skupieniem uwagi na tym, co mówili ludzie, zwracając się do
niej po rady. I nie były to chwilowe pauzy, po których
natychmiast wracała do rzeczywistości.
W wyobraźni widziała siebie o północy na plaży w silnych
ramionach Spencera. Szum przypływu zagłuszał bicie ich serc.
Żadna potrzeba, żadna konieczność nie mogły wyrwać jej z
tego stanu, chociaż z całych sił pragnęła skoncentrować się na
wykonywanej pracy.
Peggy, która przyszła na jedenastą, opowiadała, jak
rozśmieszył ją jej nagi narzeczony. Chociaż myślała o nim
poważnie, nie potrafiła ukryć przed nim rozbawienia, widząc
jego obnażone ciało. Człowiek, którego miała poślubić był
niepełnosprawny i potrzebował potwierdzenia z jej strony
swojej męskiej atrakcyjności.
Słuchając tego, co z przejęciem opowiadała Peggy,
myślała o zapierającym dech pięknym ciele Spencera.
Wyobraziła sobie jego i siebie nago, klęczących obok siebie
przed kominkiem, oddających się pieszczotom. Płonął, gdy jej
ręce dotykały jego stalowych muskułów lub intymnych części
ciała. Osiągali szczyt rozkoszy i od tego, co robili, można było
dostać zawrotu głowy.
Przywołała się do porządku, mając nadzieję, że jej
roztargnienie nie zostało zauważone. W poczuciu winy
poświęciła klientce dodatkowych 30 minut, w wyniku czego
zabrakło jej czasu na lunch.
- Czy mógłby mi pan na poczekaniu skrócić te spodnie? -
zwrócił się Spencer do sprzedawcy, dodając, że chciałby
odebrać jeszcze jedne i sportowy płaszcz, które miały być
gotowe na godzinę czwartą.
Chwilę później opuścił sklep odziany tak, że Tamara
prawdopodobnie nie mogłaby otrząsnąć się z szoku, gdyby go
ujrzała w swoim biurze.
Przez trzy dni Spencer uważnie obserwował Tamarę.
Chciał wiedzieć dosłownie wszystko o jej stylu życia. Kiedy
obwiozła go po swoim królestwie, zaczynając od cukierni, a
kończąc na recepcji u dentysty, miał wrażenie, że zobaczył
wszystko, co najistotniejsze w południowej Kalifornii, nawet
jeżeli na ulicach legendarnego Los Angeles, w Hollywood czy
Beverly Hills czekały go jakieś inne przeżycia. W swoim
zainteresowaniu posunął się nawet do tego, że chciał się
dowiedzieć, gdzie jest stacja obsługi, w której Tamara
naprawia samochód oraz gdzie go parkuje, idąc do pracy.
Lubił jej sprawiać niespodzianki, dzwoniąc właśnie tam,
gdzie się w tej chwili znajdowała. Cieszyło go jej przyjemne
zaskoczenie prezentami: kapeluszem, szalem, rękawiczkami.
Pamiętając, jak wiele sobie samemu może sprawić radości
postanowił natychmiast kupić jej mały prezencik. Przejeżdżał
właśnie koło jubilera. Trzy razy okrążył to miejsce, jeżdżąc w
żółwim tempie, aż wreszcie postawił samochód o kilka ulic
dalej.
- Jak tu można żyć? - dziwił się.
W Rapid City poruszanie się i parkowanie było o wiele
łatwiejsze.
Przyszedł do biura Tamary około drugiej. Kiedy wchodził
do budynku, inny mężczyzna otwierał drzwi wejściowe,
wymieniając imię Tamary.
„Znam tego faceta - pomyślał i obejrzał się w jego stronę.
- To jest. To jest... - Spoglądał z ukosa na wysokiego,
czarnowłosego
człowieka,
który
przypominał
mu
skrzyżowanie Rambo z marynarzem z NBC. Usiłował
przypomnieć sobie jego nazwisko. - To on!" - powiedział do
siebie, gdy uprzytomnił sobie, że mężczyzna w lotniczych
okularach, za którymi ukrywał swe oczy, jest świetnym
Hollywoodzkim reżyserem. Ta twarz od czasu do czasu
pojawiała się na okładkach magazynów.
Spencer zaczął wyrzucać sobie, że interesował się, gdzie
Tamara kupuje margarynę i pastę do zębów, a nie przyszło mu
do głowy sprawdzić, kim są jej klienci.
Ciekawiło go, czy Tamara ma powodzenie u mężczyzn i
czy wszyscy klienci są w niej zakochani. Z pewnością tak,
ponieważ czytał, że ludzie zawsze durzą się w terapeutach płci
przeciwnej. Zawsze. Jest taki artykuł. Zapamiętał sobie
zawarte w nim uogólnienia. Jego bliski przyjaciel, Dan
Davidson udzielał przez pewien czas porad kobietom. Po tej
lekturze Spencer zastanawiał się, czy nobliwy starszy pan
Dan, o dwudziestoletnim stażu małżeńskim, marzył
ukradkiem o swoich pacjentkach.
Mężczyźni, którzy znaleźli pomoc u kobiety psychologa,
zawsze się w niej zakochują. Zawsze. Bez wyjątku. Więc ten
facet, który prawdopodobnie ubiega się o nagrodę Akademii
dla najwybitniejszych reżyserów, jest po uszy zakochany w
Tamarze. „Ona jest moja - myślał, spoglądając na reżysera,
który właśnie przepadał w tłumie, spiesząc na kolejne
spotkanie. - Trzymaj się z daleka, bo ja się z nią żenię".
W tym momencie zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy, po
pierwsze, że wkrótce będzie żonaty, po drugie, że miłość do
pani psycholog wzmaga jego wigor seksualny. Dał jej więcej
rozkoszy, niż się spodziewał, więc nie było powodu, żeby ją
uwodzili inni mężczyźni.
- O, pani doktor Beattie, uwielbiam pani żarliwe,
gorączkowe okrzyki - wyszeptał z uśmiechem, którym
pokrywał wewnętrzną rozterkę.
Wszedł do biura.
Sekretarka, której stół tonął w kwiatach, pochodzących
właśnie od niego, oznajmiła, że pani psycholog ma interesanta
i nie wolno jej przeszkadzać.
- Czy przyjmie jeszcze jedną osobę? - zapytał. -
Widziałem, jak przed chwilą ktoś opuszczał gabinet.
- Hm, tak, to jest bardzo pracowity dzień, pani doktor jest
nieco przemęczona. Czy chce się pan zapisać na wizytę?
- Oczywiście. Zgodzę się na każdą godzinę dzisiejszego
popołudnia. - Sekretarka pochyliła się nad stołem.
- Większe szanse ma pan na wspólną kolację z państwem
Ronem i Nancy Reagan.
Dobre maniery powstrzymywały Spencera przed tym,
żeby odpalić, że już raz z pewnej okazji został przyjęty w
Białym Domu. Nie uważał też za stosowne powiadomić
sekretarki, że w najbliższą sobotę będzie jadł kolację z
Tamarą.
Wilma poszperała w książce przyjęć i spojrzała na niego.
- Może pan spotkać się z doktor Beattie w następny
wtorek o trzeciej. Wypadł nam klient. A więc panie...
- Goddard. Spencer Goddard. Nie, dziękuję. We wtorek
mogę wpaść przy okazji. A tymczasem niech pani zawiadomi
panią Beattie, że tu zaglądałem.
Wyszedł z biura. Mając całe popołudnie wolne, z
powodzeniem może zrobić zakupy, choćby dla zabicia czasu.
Ta perspektywa poprawiła jego nastrój i zimowe słońce
wydało mu się darem niebios i nawet miejscowość, zaczęła
mu się podobać.
Przede wszystkim wrócił do jubilera i zapytał, czy
pozwoliłby mu skorzystać z telefonu, bo musi zadzwonić w
kilka miejsc.
- Oczywiście, panie Goddard, jak pan sobie życzy -
odrzekł właściciel sklepu, dla którego nie była to pierwszyzna.
Zamknęła biuro o piątej i wyszła w nadziei, że wieczorny
ruch uliczny trochę ją rozerwie. Nie mogła doczekać się
powrotu do Malibu i spotkania ze Spencerem. Tuż przed
wyjściem stała długa limuzyna. Przystojny młody kierowca
pochylił się przed nią z dłonią przyciśniętą do piersi.
- Pani doktor Beattie? - spytał, prostując się. - Jestem
Craig. Mam polecenie od pana Goddarda, by zawieść panią do
domu.
Otworzyła drzwi samochodu.
- Mam nadzieję, że w czasie jazdy odpręży się pani i że
muzyka wzmoże pani apetyt.
- Ale mój samochód... - Wskazała ręką parking.
- Mister Goddard zaopiekował się nim.
Z mieszanymi uczuciami zajęła miejsce w limuzynie. Było
to szaleństwo. Po co zostawiać samochód w Westwood, kiedy
jej tu nie będzie?
Na siedzeniu leżało małe eleganckie pudełeczko z
sześcioma tabliczkami czekolady i kartką: „Po dwie za każdy
dzień rozłąki, Spencer".
Poprawiając się na pluszowym siedzeniu, Tamara
rozmyślała, co to znaczy, że Spencer zajął się samochodem.
Może holuje go do Malibu? Odrzuciła ciężką głowę na
oparcie. Wiedziała, że jest zakochana i pragnęła czuć się tak
romantycznie, tak beztrosko, jakby to była pierwsza miłość.
Większa część podróży minęła jej na ciągłym
rozpatrywaniu tego, czym różnią się ze Spencerem. Wiedziała,
że nie zdobyłaby się na wynajęcie samochodu po to, żeby
pojechać tam, dokąd mogłaby dotrzeć własnym autem.
Musiano by ją przedtem chyba poddać hipnozie...
Popijając Perriera i słuchając muzyki Bacha: „Koncertu na
dwoje skrzypiec" - odkrywała wciąż nowe różnice.
Przede wszystkim inaczej wychowywali dzieci. Poza tym
Spencer preferował małżeństwo tradycyjne, a więc nie będzie
zadowolony z żony, która codziennie wychodzi do pracy.
„Stop. Tamaro! - Powściągała się surowo. - Kto tu mówi o
małżeństwie?"
Przez resztę drogi do Malibu dręczyła ją myśl, czy on
zastanawia się nad tym samym. Na pewno. Nie poświęcałby
jej tyle uwagi, gdyby traktował ją niepoważnie. A może taki
miał sposób bycia? Nie była chyba pierwszą, ani ostatnią,
którą oszołomił swoją hojnością. Czy piękna, inteligentna
Joyce, adresatka dedykacji z powieści „Ciało, które pokonało
grawitację", nie otrzymała bukietów, nie wiadomo. Nie
chciała zastanawiać się nad tym wszystkim, ale pytania
mimowolnie przychodziły jej do głowy.
Kiedy Craig zajechał przed jej dom i otworzył drzwi
limuzyny, spojrzała na podwórze sąsiadów i zobaczyła w nim
samochód Spencera. Był tam, w domu, który wynajął. Serce
jej zabiło mocniej w poczuciu jego bliskiej obecności.
- Dobranoc, pani doktor. Mam nadzieję, że jazda sprawiła
pani przyjemność.
- Dziękuję, Craig. Nawet dużą.
Zauważyła, że nie mógł być dużo starszy od Matthew.
- Jedź z powrotem ostrożnie, zgoda? - Uśmiechnęła się. -
W tych godzinach panuje straszny ruch na ulicach i wszystko
może się zdarzyć.
- Dziękuję. Postaram się.
Kiedy odjeżdżał, stała przy drzwiach i patrzyła na dom
Handeville'ów. Uprzytomniła sobie, że nie jest rozbita i
znużona jak zwykle po przyjeździe do domu. Czuła się
odprężona. Limuzyna? Bach? Była w świetnym nastroju,
chociaż miała za sobą jazdę w szalonym ruchu i napatrzyła się
na chamskich bezmyślnych kierowców. Wiedziała, że
sprawiła to świadomość, że tuż obok czekał ktoś, kto jej
pragnął i troszczył się o nią. Już wkrótce będzie z
uwielbieniem wpatrywał się w jej oczy, rozśmieszał ją,
rozweselał, całował, tulił - jak tam, na zamarzniętym jeziorze.
Odetchnęła głęboko morskim powietrzem i weszła do domu.
Wybrała numer Handeville'ów. Spencer nie podnosił
słuchawki. Zadzwoniła jeszcze raz i jeszcze raz
- bez zmian, nawet przy dwunastej próbie.
„Na pewno jest w łazience" - pomyślała i wyobraziła go
sobie, żwawo szorującego ciało namydloną gąbką i
odgrywającego sceny z najnowszej książki.
- „Co okrutny stary Nathan Shields, prostak z "Zimnych
serc, gorących pistoletów" robił tam tak długo?" - dziwiła się.
Zastanawiała się też, czy nie wykorzystać tej okazji, żeby dać
Spencerowi do zrozumienia, jak bardzo uszczęśliwił ją swoim
przyjazdem i udowodnić, że nie jest dla niej jedynie
przelotnym romansem.
Jeszcze kiedyś państwo Handeville powierzyli jej klucz od
swojego mieszkania, Tamara miała wielką ochotę użyć go, w
czasie gdy Spencer brał prysznic. Mogłaby zdjąć garderobę,
otworzyć łazienkę i...
- I albo Spencer padnie na widok niespodziewanego
gościa, albo ja - zapiszczała z radości i zaczęła biegać po
pokoju.
Tak to raczej on padłby trupem, gdyby zrobiła coś takiego.
Był taki środkowo - zachodni, staroświecki. Pomyślała, że to
ma swoje plusy. Tradycyjne przyzwyczajenia trzymały w
ryzach jego niezwykle romantyczną naturę.
Po kilku minutach znowu zadzwoniła. Tym razem był
przy telefonie. Serce Tamary zadrżało, gdy usłyszała jego:
„halo". Podziękowała za róże, jazdę limuzyną, słodycze, i
spytała, o której godzinie mógłby się z nią spotkać.
- Zaraz. W tej chwili - odpowiedział. - Jesteś gotowa?
- Jeszcze nie. Naprawdę, mimo że oszczędziłeś mi trudu
prowadzenia samochodu. Miałam ciężki dzień. Zanim się
ubiorę na kolację, chciałabym wziąć prysznic. Czy siódma ci
odpowiada?
- To przecież całe wieki, ale niech będzie - odpowiedział i
westchnął.
- Wieczność przeminie jak jedna chwila - pocieszała go. -
Zobaczymy się o siódmej.
Wybrała skromną, ale elegancką jedwabną bluzkę. Była
ciekawa, w co też on się ubierze. Być może linie lotnicze
odesłały mu bagaż, a może znalazł coś w eleganckiej
przebogatej garderobie sąsiadów. Te rozmyślania sprawiły jej
przyjemność, ponieważ Spencer wyglądał wyśmienicie w
każdej odzieży. Był rasowym mężczyzną. Należał do tych,
którzy w młodości będąc przystojnymi, w wieku dojrzałym
stają się do tego stopnia męscy i pociągający, że kobiety czują
się nieswojo w ich obecności. W dodatku przy nim nabrała
pewności siebie i wiary w to, że jest atrakcyjna, piękniejsza
niż kiedykolwiek w życiu. Tak rozmyślając, weszła do
łazienki.
Gdy namydliwszy gąbkę, delikatnie pocierała nią szyję i
ramiona, nagle uprzytomniła sobie, że nie załatwiła
rezerwacji. Właściwie nic takiego się nie stało. To, dokąd
pójdą, zależy od tego, jak będzie ubrany. Zrobiła makijaż.
Zastanawiała się, co na siebie włożyć i gdzie najlepiej byłoby
pójść na cały wieczór - a czas płynął.
Kiedy naga grzebała w szufladzie z bielizną, rozległ się
dźwięk dzwonka. Otworzyła dwudrzwiową szafę, wyjęła z
niej luźny, różowy szlafrok, zarzuciła na siebie i zawiązując w
talii, ruszyła spiesznie ku drzwiom.
- Przyszedłem strasznie wcześnie, ale liczyłem minuty do
spotkania jak chłopak do swoich urodzin - rzekł, przypatrując
się jej strojowi. - Nie mogłem się doczekać. Rozumiesz mnie?
- Oczywiście.
Ręce miał pełne pakunków. Coś, jakby rumieniec wstydu
w połączeniu z nieśmiałym uśmiechem zmienił jego surowe,
piękne oblicze w twarzyczkę chłopca. Chciała dać mu całusa
na powitanie, ale nie mogła go dosięgnąć za górą pudełek.
Stała jak porażona w drzwiach do salonu, spoglądając to
na niego, to na to, co przyniósł.
Wreszcie Spencer odezwał się:
- Może wyjdę i wrócę, kiedy się ubierzesz?
- Oczywiście, nie. Nie przyszedłeś wcale za wcześnie.
Nie zdążyłam się ubrać, bo za długo grzebałam się w łazience.
Ale co to? Pomogę ci. Podeszła, żeby zdjąć parę mniejszych
pudełek ze szczytu piramidy.
- Och, połóż to na sofie, bo ścierpnie ci ręka - poradziła
mu. - Czy naprawdę nie mogłabym ci w czymś pomóc?
- Ach. Wszystko w porządku. Już... już... kładę.
- Ha! ha! ha! - Zatkała sobie usta ręką.
Spencer rzucił się wraz z całym majdanem na kanapę,
udając, że się przewraca. Gramolił się spod stosu paczek,
spoglądał na nią i jęczał:
- Nie jestem dobrym dostawcą.
Dopiero teraz mogła obejrzeć i docenić jego garnitur.
Odgadła, że to nie ten, który zaginął, lecz nowy, niezwykle
drogi. Kiedy podliczyła w myśli koszt wynajęcia limuzyny,
wydatki na prezenty, cenę garnituru, uprzytomniła sobie, że
musiał mieć bardzo dużo pieniędzy. Nie przywiązywała zbyt
wielkiej wagi do jego rozrzutności. Był dorosłym człowiekiem
w wolnym kraju, mógł wydawać własne pieniądze tak, jak mu
się podobało, szczególnie jeśli właśnie jej chciał sprawić
przyjemność.
- Wygląda na to, że liczyłeś minuty raczej do moich
urodzin - żartowała.
- O tak. Przywiozłem ci kilka drobiazgów. Wyglądał na
zakłopotanego, jakby się martwił, że
tego, co kupił nie jest za wiele.
- Ogromnie dużo - poprawiła go.
- W tym dużym pudełku, z niebieską wstążką, czeka na
ciebie prezent urodzinowy - rzekł uroczyście.
Patrzyła na niego z niedowierzaniem, dziwiąc się, skąd mu
przyszło do głowy, że właśnie dziś przypada ten dzień.
- Spencer. Ukończyłam trzydzieści siedem lat, ale to stało
się dawno, w maju - cztery miesiące temu.
- No widzisz. Przegapiłem twoje urodziny. Ale lepiej
późno niż wcale. To samo z gwiazdką. To kwadratowe z
zielono - czerwonym sznurkiem jest właśnie na Boże
Narodzenie, w tamtym znajduje się coś na Święto
Dziękczynienia, bo jestem taki szczęśliwy, że cię poznałem.
Tu jest coś z okazji Dnia Zakochanych. A to ostatnie -
podarek na Dzień Matki.
Uderzył lekko palcami w pudełko owinięte w biało -
różowy papier:
- Jesteś wspaniałą matką, więc nie mogłem pominąć i
tego święta.
Tamara stała po przeciwnej stronie koktajlowego stolika
oszołomiona do tego stopnia, że gdyby chciała coś
powiedzieć, z pewnością rozpłakałaby się. Kolana zadrżały
pod nią. Musiała usiąść.
Spencer oparł ręce na kolanach i spoglądał na nią z sofy.
Jego oczy mówiły o miłości chyba jeszcze wyraźniej niż
wszystkie prezenty. Uniósłszy ręce, żeby poprawić węzeł
nowego, czerwonego krawata, który leżał doskonale i nie
wymagał najmniejszych korekt, rzekł spokojnym tonem:
- Tamaro, jest tylko jeden powód, dla którego kupiłem ci
to wszystko razem i każdy przedmiot z osobna: jestem w tobie
zakochany.
- Ja... - Tamara nie mogła mówić, szukała słów. - Ja
ciebie też kocham, Spencer - rzekła tonem, który pochodził z
głębi serca.
Niespodziewanie poczuła chłód. Stała o kilka stóp od
niego w wygodnym, różowym szlafroku z paskiem i kuliła się.
Czuła, jak cierpnie jej skóra na ramionach. Sutki nabrzmiały i
uniosły bieliznę, przyciągając wzrok Spencera.
- Zimno ci, kochana? - pytał szeptem. - Ogrzeję cię
swoim ciałem.
Wskazał na swoje kolana, dając do zrozumienia, że ma na
nich usiąść.
Ten gest nie był potrzebny. Z miejsca, gdzie stała szybko
przeniosła się w jego ramiona. Przylgnęli do siebie i jak
szaleni zaczęli się całować.
Po długim, słodkim pocałunku, podczas którego strąciła
dwa prezenty, rozmyślała, czym mogłaby odwdzięczyć się
Spencerowi za wszystko, co dla niej uczynił. Oparłszy głowę
na poduszce, rozluźniła pasek szlafroka i rozpięła go. Siebie
samą i swoją wielką miłość - oto, co mu ofiaruje.
- O Boże, jaka jesteś piękna - szeptał Spencer - moja
śliczna, droga, jedyna. Jesteś wspaniała, słodka, cudowna. O
Tamaro, moja Tamaro.
Jego słowa, jak najwymyślniejsze pieszczoty, rozpalały jej
wnętrze do granic wytrzymałości.
ROZDZIAŁ IX
Oprócz maleńkiego pudełeczka, które niezauważalnie
ześlizgnęło się za poduszkę, wszystkie prezenty Spencera
wkrótce znalazły się na podłodze.
Jego pieszczoty roznamiętniły Tamarę, ale i on czuł, że
płonie. W przerwach między pocałunkami próbował zdjąć
marynarkę i rozluźnić pasek od spodni. Sadzając ją na niezbyt
szerokiej sofie, uwalniał się od marynarki, której rękaw jak
gdyby przykleił się do jego ciała. Gdy z rozczochraną
czupryną toczył tę nierówną walkę, wyglądał jak młodociany
futbolista, który właśnie stracił kask. A przy tym wszystkim
był elegancko ubrany. Miał na sobie bawełnianą, nową
koszulę, jeszcze nie praną, noszącą ślady fabrycznego
składania.
Chłopięca gorączkowość Spencera napełniała serce
Tamary tkliwością, a jego męskość i siła wzbudzały w niej
pożądanie. Dotknęła dłonią jego piersi, pogładziła sutki i
podziwiając wspaniale rozbudowany tors, powiodła ręką aż do
brzucha.
Szepcząc czułe wyznanie, ujmował jej ręce i całował
dołeczki wewnątrz dłoni. Ciało jej przenikał dreszcz, gdy
dotykał ustami nadgarstków.
- Kocham cię - wzdychała, a z jej szeroko otwartych oczu
można było wyczytać wszystko, co przeżywała.
Wzrok Tamary błądził po jego twarzy, szyi. Była to uczta,
którą miała spożyć w sensie dosłownym i przenośnym, więc
dotykała tego, co widziała. Pod naciągniętą koszulą
zarysowały się obojczyki. Zadrżał z rozkoszy, a ona
zachichotała.
- Czy nie wiedziałaś, że obojczyki tak się podnoszą? -
spytał chrapliwym głosem, opuścił głowę i całował jej palce.
- Nie miałam pojęcia... - wyrzuciła z siebie, gdy położył
rękę na jej piersi.
- To przyjemne? - mruczał, a jego rozognione oczy, na
wpół zamknięte, zdradzały, że zna tę słodycz.
- O tak, Spencer, chodźmy do sypialni - szeptała
niecierpliwie.
Powiodła go za rękę ciemnym korytarzem.
- Byłem ciekawy, jak ona wygląda - szeptał z przejęciem,
gdy zaświeciła lampkę nocną. - Miło tu - chwalił.
Stanęli przed wielkim lustrem.
Zwróciła się twarzą do niego. Zsunął z jej ramion różowy
szlafrok, pocałował wyczekujące usta, przyciągnął ją bliżej i
przycisnął jej twarz do swojego torsu. Uniosła głowę i
odchyliła ją do tyłu, a on dotknął dłonią gładkiej marmurowej
szyi tak delikatnie, jak się bierze różę. Potem jego dłoń
przesunęła się między piersiami Tamary i zatrzymała się na
brzuchu.
Kobieta instynktownie przylgnęła do jego ciała.
Podniosła w górę ramiona i oplotła palcami jego kark. Jej
tułów był napięty, piersi uniesione. Pieścił ją, wzdychając
głęboko. Tulił i pragnął jej gorąco. Ujmował w dłonie
kształtne kiście jej piersi i zwalniał ucisk, koniuszkami palców
opisywał kręgi wokół nabrzmiałych sutków, leciutko,
delikatnie, że ten subtelny dotyk zapierał jej dech. Jeszcze
bardziej wygięła się i wparła w jego tors, śledząc w lustrze
swoje rozpalone ciało, które chłonęło jego pieszczoty.
Odrzuciła ręce na bok i opuściła bezwładnie wzdłuż ciała.
Spencer przestał pieścić jej brodawki, pochylił się i pocałował
ją w ramię. Zamknęła oczy. Obraz z lustra zniknął. Poczuła
przyjemne dreszcze rozchodzące się po całym ciele.
Ręce Tamary odnalazły biodra Spencera. Pieściła je i
tuliła się do nich. Natomiast jej kochanek zaczął przesuwać
dłoń, spoczywającą przez cały czas na jej brzuchu, coraz niżej
i niżej, aż dotarł do wzgórka, pokrytego jedwabistymi
pierścieniami, które kryły wejście do gorącego wnętrza. A
potem zaczął pieścić jej uda. Spojrzała w lustro. Na widok
ramienia oplatającego jej piersi i dłoni spoczywającej na udzie
zakręciło się jej w głowie, i nogi się pod nią ugięły.
Podtrzymał ją, dając schronienie w swoich pewnych
ramionach. Przeniknęło ją przeczucie wielkich emocji, a on
wciąż pieścił ją, wprowadzając w rozkoszne drżenie. Chciała
należeć do niego, nie panowała nad płomieniami, które ją
ogarniały, stała się kłębkiem uczuć i odruchów. Kiedy palcami
błądził w dół i w górę po zakamarkach jej ciała, zwarła uda
przytrzymując jego rękę na gorącym wzgórku. Przerwał
zwiady.
- Co masz przed oczami? - zapytał, patrząc w lustro.
- Miłość... widzę, jak się kochamy - szeptała. - Jak
pragniemy siebie... Pragniemy, jak najwięcej dać z siebie,
wziąć... Jak najlepiej poznać siebie - wyrywało się z jej
rozdygotanych ust.
Po tych słowach rozluźniła ciało i pozwoliła kochankowi
wejść do swojego wnętrza. Nie mogąc zapanować nad sobą,
wydała głośny okrzyk, aby rozładować napięcie. Ogarnęło ją
uczucie
upojenia,
które
niepostrzeżenie przeszło w
niekończącą się ekstazę. Z siłą przypływu, który porywa wody
i ciska na plażę Malibu, zawołała:
- Spencer!
Wtulił twarz w jej włosy i szeptał, szeptał do ucha, że ją
kocha, kocha nad życie, bardziej, niż potrafił wyrazić, bardziej
niż potrafił okazać, że będzie ją kochał po wsze czasy. Nie
potrafiła odpowiedzieć, nie znajdowała słów. Przyszły
później. Teraz stała obok niego, wsłuchując się w szept, który
odrywał ją od rzeczywistości i przenosił w ich własny świat,
pełen obietnic i miłości.
Wreszcie przestała całować stalowe mięśnie i zwichrzone
włosy Spencera. Podniosła się na palcach, a potem przycisnęła
twarz do jego gorącej mocnej szyi, wreszcie odsunęła trochę i
zaczęła rozpinać jego nową, zmiętą teraz koszulę. Potężny
tors, który już wcześniej podziwiała, teraz należał do niej.
Całowała go, pieściła. Gdy dotknęła językiem maleńkiej
brodawki swojego ukochanego, nowe pragnienie zapulsowało
w jej wnętrzu.
- Tamaro... chyba... oszaleję - szeptał.
- Wiem - odpowiedziała cichutko.
Zarzuciła mu ręce na szyję. Przylgnęła spragnionymi
pieszczot piersiami z uczuciem błogości i radości do jego
napiętego
brzucha.
Dotknięcie
metalowej
sprzączki
spotęgowało w niej ogień namiętności. Poczuła, że tuli się do
intymnej części jego ciała. Spencer poruszył się i wymówił jej
imię. Wcisnęła ręce między swoje i jego ciało. Dotykała go
delikatnie, starając się, w krótkim czasie doprowadzić jego
męskość do stanu, który da im największe zadowolenie.
- Tamaro.
- Sza.
Odpięła jego pasek, koniuszki jej palców powędrowały w
górę, by potem powrócić do dołu. Wstrzymał oddech, ścisnął
jej ręce w dłoniach i puścił je. Cofnęła się o krok. Nie
spuszczając z niej oczu, zdejmował spodnie. Gdy zaczął
ściągać skarpetki powiedziała:
- Pomogę ci. Trzymaj się mnie.
Posłuchał jej, lecz mimo to omal nie upadł do przodu,
ponieważ zbyt uporczywie wpatrywał się w nią, zamiast
poświęcić choć trochę uwagi, temu co robi.
- Ostrożnie - mówiła z uśmiechem, pomagając mu
utrzymać równowagę.
- Nie, to ty, kobieto, uważaj! - zagrzmiał.
Porwał ją w objęcia i z okrzykiem triumfu zmierzał w
kierunku łóżka, udając, że chce ją na nie rzucić. Położył ją
jednak wolniutko, delikatnie i w taki sam sposób posiadł,
zdjąwszy uprzednio pozostałe części garderoby.
Gdy minął szał, przez długi czas leżeli przytuleni do
siebie, oddając się leniwym pieszczotom wśród pomrukiwań,
westchnień i zaklęć miłosnych.
- Jednak w końcu dobrze się złożyło, że zapomniałam
zarezerwować stolik w restauracji - głośno myślała Tamara.
- Nie jesteś głodna?
- Nie - odpowiedziała pospiesznie, bo nie chciała
opuszczać łoża.
W tej chwili jak na złość żołądek zaczął jej dawać znać o
sobie, jakby chcąc pokazać, że ona kłamie.
- Nie jadłam lunchu - poklepała się po brzuchu.
- Ja jadłem i też jestem głodny. A poza tym, załatwiłem
rezerwację.
- Ale dzisiaj moja kolej.
- Dzisiaj - Spencer pochylił się i pocałował ją w pępuszek
- moja kolej - i dodał: - Hm. Zawsze jest moja kolej. Wstawaj,
ubieraj się. Zapraszam cię na kolację - rzekł, całując ją
ponownie.
- Jak zwykle - potrząsnęła głową, nie dowierzając, że
udało mu się cokolwiek załatwić.
- Dokąd pójdziemy?
- Nie martw się. To niespodzianka. Chodźmy.
Wyskoczył z łóżka i odwrócił się, żeby na nią spojrzeć.
- Wyglądasz wspaniale, że mam ochotę wziąć cię jeszcze
raz.
- Bądź moim gościem - rozwarła ramiona.
Spencer ukląkł koło łóżka, dał jej długiego całusa i
powiedział, że idzie do siebie na chwilę i zaraz wróci.
- Masz zamiar jeszcze raz? Zapytała, spoglądając
znacząco na jego ciało.
- Trafiłaś w dziesiątkę.
Podniósł jej nogę, wyjął spod niej róg kapy, która
częściowo zsunęła się z łóżka i owinął się nią jak wspaniałą
peleryną.
- Jesteś szalony i kocham cię za to.
- Ja też. Ale teraz wstawaj i ubieraj się stosownie do
okazji.
- Co to znaczy? - spytała zaciekawiona.
- Ubierz się ciepło. Sprawa ciepłej odzieży, zważywszy
na miejsce, do którego się udajemy, jest dość istotna.
- Och! Jeszcze raz do twojej restauracji na lodzie? No,
Spencer powiedz, dokąd pojedziemy.
- W plener - odpowiedział.
Schylił się, pocałował ją w czubek nosa, a potem wyszedł
z kapą na ramionach, która wlokła się za nim jak królewska
szata.
- Wrócę tutaj! - zawołał z holu.
Tamara włożyła na siebie dżinsy, granatowy sweter z
kołnierzem, różowy pulower, różowy skafander. Wysokie,
skórzane buty, które wciągnęła na skarpety, powinny uchronić
jej nogi przed chłodem. W tym zimowym ubiorze czuła się
prawie tak samo opatulona, jak na pamiętnym pikniku na
zamarzniętym jeziorze.
Spencer wrócił ubrany w inny garnitur i nową bluzę z
zamszu.
Położył na sofie kapę, a na podłodze postawił wielki
karton.
Umieścił w nim prezenty i sądząc po przyjemnym
zapachu, który napełnił pokój, jakieś delicje.
- Co za boskie aromaty - westchnęła.
- Po zakupach w supermarkecie, wstąpiłem do działu
delikatesowego i załatwiłem pewną ważną sprawę.
- A nie pomyślałeś, na czym będziemy siedzieć? - spytała
Tamara i gdy odrzekł, że nie, spiesznie wyjęła z szafy koc.
Często niepokoiła się o to, czy Jilliane przyzwyczaiła się
do bardzo chłodnych nocy. Zdejmując z półki pled,
uprzytomniła sobie, że przez długie godziny nie myślała o
córce. Żyła teraz bardziej dla siebie samej i dla Spencera, niż
dla dorosłego dziecka, które było w stanie samodzielnie
wybierać sobie drogę w życiu.
- Zobaczymy, co tu jest - rzekła, wracając do
rzeczywistości.
W kartonie, który otworzyli na plaży, znajdowała się
zimowa odzież i złote kolczyki z maleńkimi diamentami. Te
wszystkie przedmioty, jak wyjaśnił Spencer, przydadzą się jej
w czasie następnej podróży do Południowej Dakoty. Była tam
też duża rama na obraz, w mahoniowym kolorze.
- Na szczęście jest dobrze owinięta i dlatego szkło nie
wyleciało, kiedy spadła z sofy - westchnął z ulgą -
Podniosła ramę i podziwiała ją.
- Podoba ci się? Są też ramy miedziane, srebrne jeśli nie
jesteś zwolenniczką skóry, wymienię na inną.
- Jestem. Podoba mi się to. Jaki obraz zamierzasz oprawić
w tę ramę?
- O tym porozmawiamy innym razem - odpowiedział,
pragnąc najwidoczniej zmienić temat.
- Najlepsze na ostatku... - Zajrzał do prawie pustego pudła
i rzekł z troską w głosie. - Wejdźmy do domu.
- Nie martw się, nic nie mogło zginąć - pocieszała go.
- Przypuszczam, że nie. Zebrałem wszystko, co spadło z
sofy.
- A więc musi być za nią albo pod nią.
Nie miała ochoty wracać do domu. Była zdania, że ten
ostatni prezent może zaczekać. Chciała położyć się obok
niego, całować się, pieścić, zachwycać się wraz z nim
gwiazdami, szumem i zapachem oceanu. Jak często ten
człowiek z Południowej Dakoty miał okazję to robić?
- Masz rację, ale wracajmy. Przedmiot, który mam na
myśli, nie jest jeszcze ubezpieczony. Będę się lepiej czuł, jeśli
go znowu zobaczę.
Przekonawszy się o tym, że Spencer jest tak samo
zapobiegliwy o dobra materialne, jak wszyscy inni
przedstawiciele rodzaju ludzkiego, uśmiechnęła się z
zadowoleniem.
Po powrocie do salonu Spencer zajrzał za i pod sofę,
ściągnął kapę, podniósł poduszkę i dopiero tam odnalazł
zgubę.
Siadła obok niego i otworzyła pudełeczko. Kiedy przed jej
oczami zalśnił wspaniały szlifowany diament szmaragdowej
barwy w złotej oprawie, szepnęła:
- Spencer... - i zaniemówiła.
Wsunął pierścionek na jej palec, pocałował i łamiącym się
głosem wyznał, że ją kocha.
- Ja ciebie też.
- To znaczy, że jesteśmy małżeństwem?
- Tak myślę.
- W takim razie... tak.
Milczała, ale słowa nie były potrzebne. Objęli się i długo
pozostawali w czułym uścisku.
- Jeśli pierścionek nie jest w twoim guście, można go
wymienić, to samo dotyczy ramy.
Potrząsnęła głową.
- Bardzo mi się podoba, nie oddamy go. Ale skąd
wiedziałeś, jaki mam rozmiar palca.
- Nie było to trudne. Zadzwoniłem od jubilera do Jilliane.
Powiedziała mi, że macie identyczne wymiary.
- Tak, to prawda.
Przypomniała sobie, że Jilliane miała dłonie zupełnie takie
same jak ona. Często przyciskały je do siebie, żeby przekonać
się, czy są równe. Pewnego razu Jilliane zauważyła, że jeżeli
będzie miała wszystko takie same jak matka, będzie jej
sobowtórem.
- Miałem szczęście - rzekł Spencer - wychodziła z domu.
Gdybym zadzwonił dwie minuty później, nie zastałbym jej.
Czy w dalszym ciągu boli cię to, że Jilliane i Matthew są
razem? - dodał.
- Jestem bardzo za tym - odpowiedziała szczerze.
- Wiedziałem, tak samo jak oni, że nie będziesz zbyt
długo przeciwna ich małżeństwu. W zeszłym tygodniu dzieci
były u fotografa i zrobiły sobie pierwsze wspólne zdjęcie.
Dlatego właśnie kupiłem tę ramę, ale wahałem się, czy ci o
tym powiedzieć. - Spojrzał na nią figlarnie.
- Spencer. Z największą przyjemnością obejrzę zdjęcia
Jilliane i twojego syna. Jestem nawet zadowolona z tego, co
się stało, bo gdyby oni nie zrobili tego kawału, nigdy bym cię
nie spotkała.
Spencer nachmurzył się i przerwał jej gorzką uwagą:
- To jest właśnie straszne. Moglibyśmy nic o sobie nie
wiedzieć.
To należało już do przeszłości i Tamara nie chciała o tym
myśleć. Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go ze
wszystkich sił. Chwilę później salon opustoszał, Tamara i
Spencer wyszli.