Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew


Anne-Lise Boge

GRZECH PIERWORODNY XXVI

ŁABĘDZI ŚPIEW

Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny" rozgrywają się w gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ani ludzie, ani cała historia opisana w serii nie mają żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mojej wyobraźni.

Dziękuję serdecznie wszystkim wiernym Czytelnikom, którzy śledzili losy

bohaterów przez 26 tomów. Wszystko ma swój kres, ale może kiedyś poznamy ciąg

dalszy - w innych książkach. Historia Mali towarzyszyła mi przez ponad 40 lat,

Mali wciąż żyje w mojej wyobraźni. Skończyły się tylko jej spisane dzieje - może...

Anne-Lise Boge

ROZDZIAŁ 1.

 

-  Havard!

Zabrzmiało to jak zduszony krzyk. Mai pochyliła się nad mężem. Oczy jej zaszły mgłą. Ogarnęła ją fala przerażenia. Nie mogła złapać oddechu, jakby gardło nagle stało się za ciasne.

-  Havardzie, ty...

Twarz miał szarą jak popiół, usta posiniałe. Mali przyło­żyła mu dłoń do szyi, szukając pulsu, ale skóra była gładka i wilgotna, nie tętniła pod nią krew.

Mali nie potrafiła przyjąć prawdy do wiadomości. Wszyst­ko w niej się przeciw temu buntowało. To niemożliwe! To nie mogło się zdarzyć z Havardem. Nie poradzi sobie bez niego. On musi być przy niej. Musi ją wspierać, pocieszać, kochać!

Osunęła się powoli na jego ciało. Objęła go ramionami, wtuliła policzek w jego szyję i mocno przylgnęła. Nie potrafi­ła płakać. Jakby wszystko w niej zamieniło się w lód. Przeszywał ją piekący ból w piersiach, nie mogła złapać oddechu.

Nie miała pojęcia, jak długo tak leżała. W końcu usiadła. Trzeba wezwać pomoc. Ktoś musi pomóc jej wnieść go do środka. Podniosła się cała zesztywniała i przez chwilę stała, patrząc na leżącego męża. Targnął nią gwałtowny dreszcz, musiała zakryć usta dłonią, żeby nie krzyknąć. To nie do po­jęcia. Havard nie żyje.

Nagle zemdliło ją. Odwróciła się do ściany i oparła czoło o zimne deski, by zwymiotować. Gdy było już po wszystkim, otarła usta. Zgaga paliła ją w gardle. Na chwiejących się no­gach dowlokła się na ganek.

-  Pomocy - jęknęła, gdy udało jej się otworzyć, drzwi do izby. - Pomocy!

Odwróciła się ku niej przerażona Ane.

-  Co się dzieje, Mali? Rozchorowałaś się?

-  Havard - powiedziała Mali sztywnymi wargami, opie­rając się ciężko o framugę. - Leży w drewutni.

-  Ale co się stało?! Zasłabł?

-  On nie żyje - szepnęła zdruzgotana Mali.

-  Nie żyje? - wykrztusiła Ane, wypuszczając z rąk wszyst­ko, co w nich trzymała. - Przecież to niemożliwe.

-  Chyba nie Havard? - Ingeborg szeroko otworzyła oczy. - Poszedł tylko narąbać trochę drew.

-  Musicie pomóc mi go wnieść - powiedziała Mali, pro­stując się. - Musimy wnieść go do domu.

Obie służące podbiegły do Mali. Ane objęła ją ramieniem . i próbowała wesprzeć. Pod Mali trzęsły się kolana. Miała wrażenie, że za chwilę zemdleje, ale wzięła się w garść i poprowadziła kobiety.

Ingeborg przeżegnała się na widok Havarda.

-  O Boże - jęknęła cicho. - O Panie Boże.

-  Co się stało? - zapytała Ane cicho.

-  Nagle padł martwy - szepnęła Mali.

-  To pewnie serce.

Mali niemo pokiwała głową. Miała całkiem ściśnięte gar­dło.

-  Pomóżcie mi, to go wniesiemy.

We trójkę dźwignęły ciało Havarda i zaniosły do izby. Położyły go na kanapie. Leży, jakby odpoczywał po obie­dzie, pomyślała Mali, zerkając na męża.

-  Chcę, żeby leżał w sypialni. Powinnam go umyć i przy­gotować.

-  Musimy zaczekać, aż wrócą mężczyźni - powiedziała Ane ostrożnie. Łzy spływały jej po policzkach. - Albo aż He­lene wróci ze Wzgórza... Same nie wniesiemy go po scho­dach.

Mali pokiwała głową. Wydawało jej się, że już nigdy się nie podniesie. Czuła się tak, jakby nogi miały odmówić jej posłuszeństwa.

-  Zacznij telefonować, Ane - powiedziała cicho. - Ja nie dam rady. Zadzwoń najpierw do Nikolaia, żeby zamówić na­bożeństwo żałobne na popołudnie albo na wieczór. A potem trzeba zawiadomić wszystkich, którzy... Sama zresztą wiesz, co robić.

Gdy Ane wyszła na korytarz i zaczęła telefonować, a In­geborg czymś się zajęła, Mali usiadła na krześle koło kanapy i patrzyła na swego męża. Havard... Próbowała oswoić się z myślą, że Havarda już nie ma. Że już nigdy się do niej nie uśmiechnie. Że już nigdy jej nie przytuli, nie otoczy swym ciepłem. Że nigdy nie wyjdzie jej na spotkanie. Że ona już nigdy nie usłyszy jego drogiego głosu ani radosnego śmiechu. Havarda już nie ma.

Jej ciałem wstrząsnął bezgłośny szloch, ale nie rozpłaka­ła się. Łzy nie chciały płynąć. Siedziała, jakby skamieniała, i wpatrywała się w niego. A serce jej krwawiło.

-  Są już mężczyźni - powiedziała Ingeborg, wyglądając przez okno. - Wyjdziesz do nich i...

-  Ty wyjdź -powiedziała Mali zmęczonym głosem. - Uprzedź ich, żeby wiedzieli, co zobaczą.

Pierwszy wszedł Oja. Kilkoma susami podbiegł do krze­sła i objął matkę ramionami.

-  Mamo! - Głos miał schrypnięty, gardło ściśnięte. Mali wtuliła twarz w jego szorstką roboczą bluzę i za­mknęła piekące oczy.

-  Co się stało?

-  Rąbał drwa i nagle się przewrócił.

-  To pewnie serce.

-  Pewnie tak.

-  Nic z tego nie rozumiem. Przecież Havard nigdy nie chorował.

-  Wczoraj skarżył się, że nie czuje się najlepiej. Że jakoś mu słabo i coś go kłuje. Ale potem wszystko przeszło. Nie przypuszczałam...

-  Dzwoniłaś do...

-  Ane właśnie dzwoni - przerwała mu Mali. - Chcę, żeby leżał w sypialni. Muszę go umyć i przygotować.

-  Jasne. Mężczyźni są na dworze. Zaraz go wniesiemy.

Oja podniósł się i stał przez chwilę, trzymając matkę za rękę. Mali zauważyła, że Oja drży. Po chwili syn zapytał:

-  Dobrze się czujesz?

-  Nie - odparła Mali. - Ale muszę to znieść.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi i pojawiła się w nich głowa przerażonej Helene.

-  Mówią... mówią, że...

Gdy jej spojrzenie zatrzymało się na mężczyźnie leżącym na kanapie, zasłoniła usta dłonią. Oja podszedł do niej i oto­czył ramieniem.

-  Tak, Havard nie żyje.

-  To niemożliwe - szepnęła przez łzy.

-  Ale to prawda. Atak serca. Przewrócił się, gdy rąbał drwa.

-  Gdzie wasza córeczka? - zapytała Mali. - Przyszła z tobą?

-  Została na Wzgórzu - zaszlochała Helene. - Wróci do­piero na obiad.

-  To dobrze. Chcę przygotować Havarda, nim ludzie się zejdą.

-  Pomogę ci.

-  Nie, dziękuję. Chcę to zrobić sama - powiedziała Mali, podnosząc się z krzesła. - To

moja chwila.

Do izby weszli mężczyźni z pochylonymi głowami i skło­nili się przed Mali. Potem wzięli ciało Havarda i wnieśli je po schodach na górę. Mali przygotowała dzbanek z ciepłą wodą i ruszyła za nimi.

-  Nie chcesz, żeby Helene poszła z tobą, mamo? - zapytał Oja, stojąc w drzwiach.

Mali zauważyła, że jest bardzo bla­dy.

-  Nie, Oja. Chcę jeszcze przez chwilę pobyć sama z Havardem. Ty i Helene zajmijcie się innymi sprawami na dole. Ane mówi, że nabożeństwo żałobne będzie o szóstej. Musisz więc przygotować trumnę. Jedna stoi chyba w schow­ku.

-  Rzeczywiście.

-  Dam znać, gdy będę gotowa. Wtedy włożymy go do trumny i zniesiemy na dół. Idź już.

Zamknęła za nim drzwi. Potem napełniła miednicę wodą i postawiła ją na nocnej szafce. Znalazła wyjściowe spod­nie Havarda oraz jego elegancką białą koszulę i przewiesiła ubranie przez wezgłowie łóżka. Havard musi wyglądać ele­gancko.

Zaczęła go ostrożnie przygotowywać. Zdjęła z niego robo­cze ubranie, umyła mu twarz i szyję. Ciągle zbierało jej się na płacz, ale łzy nie chciały płynąć.

Havard już nigdy się do niej nie odezwie! Nie mogła tego pojąć. Już nigdy się do niego nie przytuli, nigdy nie dotknie policzkiem jego cieplej szyi. Nigdy nie będzie się razem z nim śmiała - nigdy nie będzie z nim płakała. Havard... Już go nie ma. To niemożliwe. To koszmar. Mechanicznymi rucha­mi wykonywała wszystko, co trzeba, jakby jej ciało stało się nagle niezależne od niej.

Jest silna. Zawsze była silna. Ale nawet jej wytrzymałość ma jakąś granicę. Mali czuła, że znalazła się niebezpiecznie blisko tej granicy. Musiała jednak i temu sprostać. Trzeba za­dbać, by Havard miał godne nabożeństwo żałobne i piękny pogrzeb. Co będzie później, nie wiadomo. Mali nie miała siły o tym myśleć.

Gdy go już umyła i ubrała, wzięła szczotkę i delikatnie przeczesała mu włosy. Jego głowa spoczywała na poduszce, oczy miał zamknięte.

-  Havard, co ja teraz zrobię - szepnęła w rozpaczy i po­chyliła się nad nim. - Nie wytrzymam tego.

Nie mogła oczekiwać ani odpowiedzi, ani pocieszenia. Havard leżał blady i niemy. Wyprostowała się powoli i pode­szła do drzwi. Pora złożyć go do trumny i znieść na dół.

Zamknęła za sobą drzwi i po cichu zeszła po schodach.

Wszyscy na nią spojrzeli, gdy stanęła w progu. Drugie śnia­danie stało na stole, wszyscy siedzieli dokoła. Mała Mali już wróciła do domu. Na widok babki zerwała się z miejsca i podbiegła do niej.

-  Dziadek - załkała. - Dziadek nie żyje!

Mali przytuliła drobne, wstrząsane płaczem ciałko dziew­czynki. Pogłaskała ją delikatnie po plecach.

-  Tak, dziadek nie żyje.

-  Dlaczego?

-  Nikt tego nie wie. Prawdopodobnie jego serce nie wy­trzymało.

-  Ale przecież nigdy nie chorował na serce.

-  Czasem tak bywa, Mała Mali. Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi - dodała i znów poczuła dobrze znaną gorycz w ustach.

-  Jest już gotów? - zapytał Oja i chciał się podnieść.

Mali od razu spostrzegła na jego twarzy ślady łez.

-  Tak, ale zjedzcie najpierw. Potem przygotujemy tu wszystko na nabożeństwo żałobne.

Jej głos brzmiał całkiem spokojnie. Sama nie rozumiała, jak to możliwe.

-  Nie zjesz kawałka ciasta?

Mali pokręciła głową. Na myśl o jedzeniu żołądek pod­chodził jej do gardła.

-  Idzie Dorbet i wszyscy ze Wzgórza - powiedziała Ane, wyglądając przez okno. - Czy mam nakryć...

-  Zaczekaj. Zapytaj, czy już jedli - powiedziała Mali.

Dorbet zarzuciła matce ręce na szyję i zaszlochała.

-  Co się stało, mamo? - łkała. - Ojciec przecież nigdy nie chorował. Jak to się stało?

-  Nie ma żadnego wytłumaczenia - szepnęła Mali. - To stało się tak nagle. Nie zdążył nawet się przestraszyć ani po­czuć bólu. Padł po prostu na ziemię, bez żadnego ostrzeże­nia.

-  Dobrze, że tam byłaś - szlochała Dorbet. - Że nie był sam.

Mali nie odpowiedziała. Głaskała tylko córkę po głowie.

-  Myślę, że powinniśmy już wstawić tu kozły i posprzą­tać - powiedziała. - Wtedy zniesiemy Havarda na dół i po­żegnamy się z nim, zanim przyjdzie cała reszta. Chyba wszy­scy tego potrzebujemy.

Dziwiła się, że potrafi to wszystko zorganizować. Czuła się przecież całkowicie zdruzgotana i bezradna, ale coś, co było silniejsze niż ona sama, pchało ją naprzód. Wszystko po­winno odbyć się należycie i godnie, zarówno ze względu na Havarda, jak i na nią samą.

I tak się odbyło. Jedzenie zostało uprzątnięte, trumnę zniesiono na dół i ustawiono na kozłach. Obie dziewczynki cofnęły się lekko przestraszone, gdy pojawiła się trumna.

-  Chodźcie tu - powiedziała Mali, przywołując je do sie­bie. - Popatrzcie na dziadka, wygląda, jakby spał. I tak właś­nie jest - dziadek śpi. To nic strasznego.

Podeszły obie z pewnym ociąganiem i stanęły, patrząc na nieboszczyka.

-  Wygląda całkiem jak dziadek - mruknęła w końcu Marilena.

-  Obudzi się, jak pójdzie do Pana Boga? - zapytała Mała Mali po cichu, zerkając na babcię. - Bo dziadek pójdzie do Pana Boga, prawda?

-  Na pewno - przytaknęła Mali. - Nie ma go już wśród nas, ale będzie na nas patrzył z nieba, tego jestem pewna. To jest teraz nasza pociecha - dodała. - Że będzie się nami opiekował z góry.

Przez chwilę panowała całkowita cisza.

-  Co ty teraz zrobisz, babciu? - zapytała Marilena, wsu­wając rączkę w dłoń Mali. - Co zrobisz bez dziadka?

Mali nie odpowiedziała od razu. Stała zapatrzona gdzieś w dal, sztywna i milcząca.

-  Nie wiem - powiedziała w końcu cicho. - Nie wiem.

To było żałobne nabożeństwo godne Havarda, pomyślała Mali. Goście przyjeżdżali pogrążeni w smutku i przerażeni. Nikt nie mógł uwierzyć w to, co się stało.

-  Nie mogę tego pojąć - powiedziała wzruszona Helga, ściskając dłonie Mali. - Tego się nie da zrozumieć.

Po chwili w izbie zrobiło się tłoczno. Wszyscy rozmawiali półgłosem, ale w końcu zapadła cisza. Sivert chrząknął i roz­począł nabożeństwo żałobne. Najpierw podziękował wszyst­kim, którzy przyjechali.

-  Dziś w tym dworze zdarzyła się tragedia - powie­dział. - Nikt z nas nie może uwierzyć, że Havard naprawdę nie żyje. To się stało bez żadnego ostrzeżenia. Havard też się nicze­go nie spodziewał. Zebraliśmy się tu, żeby wspominać dobrego, szlachetnego człowieka i by prosić o pokój dla jego duszy.

Sivert umilkł i pochylił głowę. Wszyscy zrobili to samo. Wtedy Sivert się wyprostował, oparł brodę na skrzypcach i zaczął grać. Piękne, delikatne dźwięki wypełniły izbę. Lu­dzie zaczęli szukać chusteczek. Gdy wybrzmiały ostatnie nuty, Nikolai przeczytał rozdział Pisma Świętego i powie­dział parę słów. Potem wszyscy zaśpiewali dwa psalmy. Na zakończenie znów zagrał Sivert.

Mali bała się chwili, w której zamknie się wieko trum­ny. Wtedy Havard odejdzie już na zawsze, pomyślała. Do tej chwili mogła na niego patrzeć, mogła go dotknąć.

Przeszył ją dreszcz, gdy Sivert zamknął wieko. Koniec, pomyślała z rozpaczą. To już koniec.

Zaciskała chusteczkę w dłoni, gdy mężczyźni wynosili Havarda. W milczeniu ruszyła z trumną. Stanęła na progu i patrzyła, jak orszak znika za rogiem domu. Zęby jej zadzwo­niły, serce zatrzepotało w piersiach. To koniec. Havard nigdy nie wróci do domu. Opuścił dwór, który tak kochał. Na za­wsze. Zadrżała gwałtownie i z całej siły zacisnęła pięści. Jak ona temu podoła?

-  Dziękuję - powiedziała, gdy mężczyźni wrócili. Ścisnę­ła dłoń Siverta. - Ja też bym chciała mieć takie nabożeństwo żałobne. Dzwoniliście do Johannesa?

-  Tak. Tordhild to zrobiła, zanim tu przyszliśmy. Biedny chłopak, całkiem się załamał, bardzo kochał dziadka. Przy­jedzie do domu na pogrzeb. Dostanie dni wolne.

-  To dobrze.

-  Jak się czujesz, mamo?

-  Sama nie wiem, Sivert. Na razie myślę tylko o tym, by wszystko odbyło się tak jak trzeba, godnie, bo Havard na to zasłużył. Ale co będzie potem... Tego nie wiem, synu, tego nie wiem. Havard był kimś więcej niż moim mężem. Był naj­lepszą częścią mego życia.

Sivert spojrzał na nią z powagą.

-  Czy mógłbym coś zrobić?

-  Bądź przy mnie - powiedziała i ścisnęła jego dłoń. - Mam nadzieję, że gdy Bóg zatrzaskuje jakieś drzwi, tak jak to zro­bił dzisiaj, to jednocześnie otwiera okno. W przeciwnym ra­zie nie poradzę sobie.

-  Jesteś silna, mamo.

-  Nawet moja wytrzymałość ma jakąś granicę. Część mo­jej siły zawdzięczałam właśnie Havardowi. Teraz go nie ma. Zostałam całkiem sama i czuję w sobie pustkę.

-  Nie jesteś sama. Masz nas.

-  Owszem, i jestem za to wdzięczna. Zawsze będę wdzięczna. Ale Havard był dla mnie... Tego miejsca nikt nie zajmie. Tak to już jest.

Stała w progu, kiedy goście odjeżdżali. Podawała wszyst­kim dłoń, dziękowała. Gdy weszła znów do izby, była prze­marznięta. Jakby mróz zakradł się gdzieś między jej łopatki i wstrząsał jej ciałem bez ustanku.

-  Napij się trochę kawy - zaproponowała Ane, przeciera­jąc zaczerwienione oczy.

-  Dziękuję. Pójdę chyba na górę - powiedziała Mali. - Po­trzebuję samotności.

Gdy otworzyła drzwi do sypialni, wydawało jej się, że Havard tam na nią czeka. Że to był tylko zły sen, jakiś koszmar. Ale w pokoju nikogo nie było. Pod łóżkiem leżało robocze ubranie, które z niego zdjęła, przygotowując ciało do trumny. Na nocnej szafce leżał jego zegarek. I obrącz­ka.

Mali ostrożnie wzięła pierścień. Ślubną obrączkę. Zdjęła z palca własną, a potem wsunęła na serdeczny palec obrącz­kę Havarda. Była na nią za duża, ale gdy Mali założyła także swoją, żadna nie spadła. Obie błyszczały w świetle świec. Pa­miętała, jak dostała tę obrączkę na przystani w Kristiansund. Dawno temu. Całe życie temu.

Podniosła ubranie Havarda i powiesiła je na krześle. Tyl­ko koszulę przez chwilę trzymała w dłoniach. Pochyliła gło­wę i wtuliła twarz w tkaninę. Poczuła zapach Havarda.

Upadła na łóżko, przyciskając koszulę do policzka. Wte­dy do jej oczu napłynęły wreszcie łzy.

ROZDZIAŁ 2.

 

Mali leżała i wpatrywała się w sufit. Chwyciła poduszkę Havarda i wtuliła się w nią z całej siły. Położyła dłoń na jego miejscu. Pustka uderzyła w nią jak fala mrozu.

Leżała i nasłuchiwała. Słyszała, jak wielki dwór szykuje się do snu. Zapadła cisza, ale Mali nie mogła zasnąć. Myśli tłoczyły się jedna za drugą, serce biło mocno i niespokojnie. W końcu usiadła na łóżku. Jej spojrzenie spoczęło na ubra­niu Havarda, które wisiało na jedynym krześle. Podniosła się powoli i podeszła do okna.

Księżyc rozświetlał nocny mrok. Mali stała w oknie i pa­trzyła na szopę. Nagle zrozumiała, co powinna zrobić. Ubrała się szybko i wyślizgnęła z sypialni do przedpokoju i na scho­dy. Otworzyła tylne drzwi prowadzące do ogrodu i do szopy, i przez chwilę stała na schodkach. Tylko nocny wietrzyk szu­miał w gałęziach, poza tym było całkiem cicho. Zamknęła drzwi i pobiegła po trawie w kierunku szopy.

W środku było ciemno. Tylko księżycowe promienie wślizgi­wały się tu i ówdzie przez szpary w drewnianych ścianach. Mali upadła na kolana przy trumnie, która stała na samym środku szopy. Zesztywniałymi palcami zsunęła wieko. Wieko trumny nie zostało jeszcze przykręcone śrubami, ale i tak było ciężkie.

Havard leżał biały i niemy. Ledwo go widziała w ciemnoś­ciach.

- Havard - powiedziała pełnym wzruszenia głosem i po­chyliła głowę. - Muszę z tobą porozmawiać, zanim... zanim odejdziesz na zawsze. Muszę ci coś powiedzieć.

Usiadła koło trumny i położyła dłoń na jej krawędzi.

-  Chodzi o Małego Havarda - zaczęła cicho. - O twojego syna. Ja... ja nie byłam całkiem pewna, że jest twój, póki się nie urodził. Był tu Torgrim, Havardzie. Brat Jo. Pamiętasz go, prawda? Gdy się wtedy u nas zjawił... Wydawało mi się, że to Jo wrócił do mnie. I...

Mali zatkała, ściskając chusteczkę w dłoni.

-  W żaden sposób nie można usprawiedliwić tego, co zrobiłam - szepnęła z wysiłkiem. - Myślałam tylko o sobie i o swojej utraconej miłości. O miłości do Jo. Zapomniałam o wszystkim i... Tak, oddałam się Torgrimowi, tu, koło pral­ni. Od razu poczułam, że to błąd. Ale było już za późno. Nie mogłam ci tego opowiedzieć - szlochała. - Tak się bałam, że cię stracę! To się nie powinno w ogóle wydarzyć. To nie miało żadnego znaczenia. Od razu zrozumiałam, Havardzie, że to ciebie kocham. Że zależy mi tylko na tobie od chwili, w któ­rej pojawiłeś się we dworze. A tamten... To dla mnie nic nie znaczyło. Musisz mi uwierzyć.

Siedziała przez chwilę, walcząc ze łzami. Płacz rozsadzał jej klatkę piersiową.

-  Gdyby na tym się sprawa skończyła - szepnęła - nie by­łoby aż tak źle. Ale wkrótce stwierdziłam, że jestem w ciąży. To był prawdziwy koszmar, bo nie wiedziałam, czy to twoje dziec­ko, czy dziecko Torgrima. Nie mogłam urodzić jeszcze jednego cygańskiego dziecka, Havardzie. Wszyscy by się zorientowali. A w każdym razie ty byś się na pewno zorientował. I wtedy... Nie, nie mogłam ryzykować. Nie mogłam cię stracić. Nie mog­łam cię stracić z powodu jeszcze jednego dziecka.

Siedziała przez chwilę w milczeniu. Miętosiła chusteczkę w ręce. Łzy spływały jej po policzkach.

-  Ugotowałam więc wywar, który miał mi pomóc pozbyć się płodu - wyznała przez ściśnięte gardło. - Piłam to regu­larnie, ale dziecko przetrwało. A potem okazało się, że nosiłam w łonie twojego syna, Małego Havarda. Ale go... ale mu zaszkodziłam!

Jej głos nabrzmiał rozpaczą. Ale musiała to powiedzieć. Musiała powiedzieć wszystko.

-  To przez te moje zioła się rozchorował i nie można go było uratować. Zabiłam go, Havardzie. Zabiłam naszego syna. Teraz już wiesz.

Rozpłakała się na dobre. Głęboki szloch wstrząsał jej cia­łem. Położyła dłoń na twarzy Havarda i zadrżała, czując lo­dowatą skórę.

-   Nienawidzisz mnie pewnie? Dobrze cię rozumiem, jeśli tak jest. Nienawidziłam sama siebie przez te wszystkie lata. Ale kochałam cię. Byłeś najlepszą cząstką mego życia, nie mogłam cię stracić. Dlatego nic nie powiedziałam.

Umilkła na chwilę.

-  To był krzyż, który dźwigałam przez te wszystkie lata - dodała. - Musiałam z tym żyć we dnie i w nocy przez tyle lat.

Stare deski skrzypiały nieco od podmuchów wiatru. Szu­miały gałęzie drzew. Poza tym panowała cisza. Księżycowe promienie tańczyły po podłodze, rzucając plamki światła na otwartą trumnę. Mali objęła kolana ramionami i długo sie­działa, skulona i zapłakana.

Wreszcie to powiedziałam, pomyślała. W końcu udało jej się znaleźć słowa, by wypowiedzieć tę najstraszliwszą praw­dę, którą tak długo w sobie nosiła. Przedtem brakowało jej odwagi. Teraz Havard nie żyje. Czuła w sobie całkowitą pust­kę, a zarazem coś w rodzaju ulgi z powodu tej spowiedzi.

-  Musisz wiedzieć, że cię kochałam, Havardzie. Zawsze. Nie wiem, jak będę dalej żyć bez ciebie. Nie potrafię jeszcze o tym myśleć. Jeśli ma mi się udać, musisz być przy mnie, codziennie. Potrzebuję cię. Zawsze cię potrzebowałam. Byłeś taki silny. Ja też bywałam silna, ale tylko dlatego, że miałam w tobie wsparcie. Teraz jestem sama. To zupełnie coś inne­go.

Mali podniosła się sztywno i położyła dłoń na jego zimnej ręce.

-  Wybacz mi - poprosiła wzruszonym głosem. - Wybacz mi, Havardzie.

Miała trochę kłopotów z przykryciem trumny wiekiem, ale w końcu jej się udało. Postała jeszcze chwilę, a potem się odwróciła i wymknęła z szopy.

Na niebie roiło się od gwiazd. Przypomniała sobie, jak zwykła pocieszać dzieci, gdy ktoś umierał. Mówiła, że ten, kto odchodzi, staje się gwiazdą, która się nimi opiekuje. Od­chyliła głowę do tyłu i zapatrzyła się w rozgwieżdżone nie­bo. Gdzieś tam w górze jest wieczność, pomyślała. Na tych niebotycznych wysokościach spotka kiedyś znów Havarda. Pragnęła w to wierzyć.

 

Mali włączyła się w przygotowania do pogrzebu, ale czuła się, jakby cały czas była obok swego ciała. Kiepsko sypiała. Prawie całymi nocami leżała, wpatrując się w sufit i rozmyślając. Gdy nadchodził ranek, wstawała z piekącymi oczami i obolałym ciałem, ale nikomu o tym nie mówiła. Nawet wte­dy, gdy ją pytano.

-  Jak się czujesz? - zapytał Sivert, gdy zajrzał do dworu pewnego popołudnia. - Radzisz sobie?

-  Tak, radzę sobie - odparła.

-  Musisz dać znać, jeśli moglibyśmy coś dla ciebie zro­bić.

-  Nikt nie może nic zrobić, Sivercie.

-  Tak przypuszczałem - powiedział.

Rozmawiali też o pogrzebie.

-  Chcę, żeby to był piękny pogrzeb - powiedziała Mali.

-  Będzie piękny. Zagramy obaj z Johannesem. Czy chcesz, żebyśmy zagrali coś szczególnego? .

Mali pokręciła głową.

-  Cieszę się, że zagracie - powiedziała tylko. - Havard lubił waszą muzykę.

Mała Mali trzymała się z dala od babki. Chodziła blada i milcząca, zerkając co jakiś czas na Mali. Pewnego wieczora, gdy Mali siedziała w izbie i odpoczywała, wnuczka podeszła do niej i przytuliła się.

-  Mogę ci usiąść na kolanach, babciu?

-  Możesz.

Dziewczynka wdrapała się na kolana i oparła głowę o pierś Mali.

-  Bardzo ci smutno, babciu?

-  Tak - odparła Mali szczerze. - Bardzo.

-  Jak sobie poradzisz bez dziadka?

-  Ja też się nad tym zastanawiam. Ale nie wolno się pod­dawać. Ci, którzy pozostali, muszą żyć dalej. Tak to już jest.

-  A ty nie chcesz żyć dalej?

-  Muszę - powiedziała Mali.

-  Masz przecież mnie.

Mali przytuliła ją i pogłaskała po głowie.

-  I bardzo się z tego cieszę. Że mam ciebie i wszystkich innych. Bez was nic by się nie udało. Nie.

-  Ja jestem twoim pocieszeniem - stwierdziła Mała Mali. - Helene tak mówi.

-  I ma rację.

-  Ja też się tak czułam, kiedy umarła mama - powiedzia­ła dziewczynka. - Nie miałam pojęcia, jak sobie bez niej po­radzę. Ale jakoś się udało. A z czasem... Teraz mogę myśleć o mamie i wcale mnie to tak nie boli. Z tobą też tak będzie, babciu.

-  Miejmy nadzieję i wierzmy, że tak będzie - pokiwała głową Mali.

-  No i możesz przecież rozmawiać z dziadkiem - powie­działa Mała Mali. - To pomaga. Ja ciągle rozmawiam z mamą. Najchętniej wieczorami - wyznała. - Jak mam jej coś szczególnego do powiedzenia - wyjaśniła.

-  Ja też to robię - skinęła głową Mali. - Rozmawiam z dziadkiem codziennie, jak wtedy kiedy żył.

-  Dlaczego dziadek musiał umrzeć?

-  Tego nikt nie wie. Takie rzeczy się zdarzają.

-  Każdy może tak po prostu umrzeć? - zmartwiła się dziewczynka.

-  Nie wiemy, co nas czeka - przyznała Mali. - Ale o tym nie należy myśleć.

-  Ty nie umrzesz, babciu.

-  W każdym razie nic mi o tym w tej chwili nie wiado­mo.

Musiała jednak przyznać sama przed sobą, że tego rodza­ju myśli krążyły jej po głowie dość często w ostatnich dniach. Miała ochotę umrzeć. Wydawało jej się, że życie bez Havarda nie ma sensu, i czasem łapała się na tym, że pragnęła śmierci. Najbardziej chciała odpocząć w mroku od ciągłych myśli i od tęsknoty. Każdy dzień był dla niej ogniową próbą. Wykony­wała wszystkie codzienne obowiązki, ale myślami była gdzie indziej. I wiedziała, że to potrwa długo. Przeczuwała to. O ile w ogóle kiedyś będzie inaczej.

 

Pogrzeb odbył się w szary, wietrzny październikowy dzień, który zapowiadał nadciągające opady śniegu. Mali wsta­ła wcześnie. I tak niewiele spala tej nocy. Siedziała tro­chę i wyglądała przez okno. Często tak robiła po śmierci Havarda. Jej żałobny strój wisiał na drzwiach szafy. Oba­wiała się tego długiego dnia, ale wiedziała, że wszystkiemu sprosta. Nie chciała i nie mogła się poddać. To miał być godny pogrzeb.

Podczas śniadania zdołała wypić tylko filiżankę czarnej kawy. Jak zwykle ostatnimi dniami. Nie mogła nic prze­łknąć. Żołądek ją bolał z głodu, ale nie mogła patrzeć na jedzenie.

-  Musisz spróbować zjeść choćby kawałek ciasta - mówi­ła Ane. - Przestałaś jeść cokolwiek. W końcu zemdlejesz na cmentarzu.

Mali też o tym pomyślała, ale nawet to nie pomogło.

-  Na razie nie jestem w stanie nic przełknąć - tłumaczy­ła. - Ale wszystko będzie dobrze.

Ane spojrzała na nią z powątpiewaniem, ale przestała na­legać. Nikt inny też nie wspomniał więcej o jedzeniu. Wszy­scy dobrze rozumieją, że w tym stanie nie da się jeść, pomy­ślała Mali.

Rodzina ze Wzgórza zjawiła się we dworze na długo przed planowanym wyjazdem. Johannes przyjechał z nimi. Mali wiedziała, że wrócił do domu późnym wieczorem poprzedniego dnia. Teraz objął Mali i mocno uścisnął.

-  Jak się czujesz, babciu?

-  Nie najlepiej, Johannes.

-  Nie mogę uwierzyć, że dziadka już nie ma. Głos mu się załamywał, gdy to mówił.

-  Ja też nie mogę uwierzyć.

Pogłaskała go po policzku i odsunęła trochę od siebie.

-  Jesteś coraz wyższy za każdym razem, gdy przyjeżdżasz do domu - uśmiechnęła się. - Dobrze ci tam?

-  Dobrze - zaczerwienił się nieco. - I mam tam wielu mi­łych znajomych.

-  To świetnie - pokiwała głową. - Często myślę o tobie.

-  Będę grał w kościele.

-  Wiem i bardzo się cieszę. Havard też by się ucieszył.

-  Napisałem dziś tę melodię.

-  Coś całkiem nowego?

-  Tak. Dla dziadka.

-  To wspaniale.

Nie mogła powiedzieć nic więcej. Coś jej ścisnęło gardło, coś zapiekło w oczach.

Na koźle usiadł Oja. Bryczka stała już pod domem, gdy wyniesiono trumnę z szopy. Wszyscy zajęli miejsca i orszak ruszył do kościoła.

We wszystkich dworach, które mijali, flagi spuszczono do polowy masztu. Bryczki czekały w pogotowiu i włączały się kolejno do orszaku. Do długiego, długiego orszaku, który zmierzał do kościoła.

 

Uroczystość wyglądała dokładnie tak, jak Mali sobie życzyła. W przystrojonym kwiatami i płonącymi świecami kościele było mnóstwo ludzi. Wiele osób podchodziło, by uścisnąć jej dłoń. Mali szła między Oją i Sivertem, zadowolona, że syno­wie ją wspierają. Nogi się pod nią trochę uginały, kręciło jej się w głowie.

Pastor mówił o miłości i o ponownych narodzinach. O żalu, który Bóg potrafi ukoić. Mali pomyślała, że nie czu­je żadnego ukojenia. I że wcale go nie oczekuje. Przejdzie przez to sama, jeśli tylko znajdzie w sobie dość siły. Znów uderzyła ją myśl, że teraz, gdy nie ma przy niej Havarda, nie wie, skąd mogłaby czerpać siłę. Nigdy jeszcze nie była tak zrozpaczona. Wiele razy przeżywała żałobę, ale nigdy tak głęboko jak teraz. Nie mogła znieść odejścia Havarda. Tyle dla niej znaczył. Był najlepszą cząstką jej życia, pomyślała znowu.

Ulżyło jej trochę po tym, jak zeszła do szopy i rozmówiła się z mężem. Dobrze, że zdołała wyznać swój grzech, choć wiedziała, że nie zostanie jej nigdy wybaczony. Czuła jednak, że jakoś rozliczyła się wobec Havarda, choć nigdy nie prze­stanie dźwigać swego krzyża. Dopiero moja własna śmierć uwolni mnie od tego ciężaru, pomyślała.

Na cmentarzu panował przeszywający ziąb. Mali drżała z żalu i z zimna. Nie potrafiła zaśpiewać psalmu ze wszystki­mi. Stała skulona i walczyła ze łzami. Gdy trumnę spuszczo­no do grobu, wstrząsnął nią dreszcz.

-  Żegnaj, Havardzie - szepnęła bezgłośnie. - Bądź przy mnie. Tak bardzo cię potrzebuję.

I tak się to skończyło. Żałobnicy się rozeszli, Sivert wziął matkę pod ramię i zaprowadził do bryczki. Znów wiele osób chciało jej złożyć kondolencje. Mali każdemu dziękowała za przybycie i słowa pociechy. Gdy wreszcie wsiadła do bryczki, była bliska omdlenia.

-  Wszystko w porządku? - zaniepokoił się Oja, zacinając konia.

-  W porządku - odparła.

I zaczęła się długa droga do domu.

Mali trzymała się prosto przez cały dzień. Ale gdy wy­szli już ostatni goście i dwór ogarnęła cisza, zabrakło jej sił. Opadła na krzesło i skryła twarz w dłoniach. Łzy, które cisnęły się jej do oczu przez cały dzień, znalazły wreszcie ujście. Zaszlochała głośno.

-  Mamo, mamo... - Oja zerwał się, podbiegł do niej i przytulił. - Mamo.

Mali nawet tego nie zauważyła. Jakby całkiem opadła z sił. W końcu się poddała.

-  Zaprowadzę cię na górę, mamo - powiedział Oja, tuląc ją do siebie. - Jesteś przemęczona. I nic nie jadłaś. Nic dziw­nego, że się załamałaś.

Mali nie odpowiedziała. Miała ochotę położyć się do łóżka i już nigdy nie wstać. Nie wiedziała tylko, jak się dostanie na poddasze. Nogi ciążyły jej jak ołowiane. Mog­ła tylko siedzieć na tym krześle i płakać. Tak się przynaj­mniej czuła.

Helene przyniosła szklankę wody. Próbowała podać ją teś­ciowej, ale Mali nic nie widziała. Płakała ciągle, wyła z bólu i rozpaczy.

-  Tu trzeba czegoś mocniejszego - powiedział Oja. - Woda nie pomoże.

Zniknął w świątecznej izbie, by po chwili wrócić z butelką koniaku i kieliszkiem. Napełnił kieliszek po brzegi i podał go matce.

-  Wypij, mamo - poprosił. - To ukoi twoje nerwy.

Mali odwróciła się z odrazą, gdy poczuła zapach mocnego alkoholu. Ale Oja nie zamierzał się poddać.

-  Jesteś chora - nalegał. - Wypij trochę.

W końcu go posłuchała. Połknęła trochę koniaku. Aż nią wstrząsnęło, gdy alkohol spłynął do gardła. Płacz nieco ucichł, odchyliła tylko głowę do tyłu i szlochała.

-  Nie wiem, co się ze mną dzieje - szepnęła.

-  To normalne. Tak dzielnie wszystko znosiłaś przez ostatnie dni. Nic dziwnego, że musisz odreagować. Wypij jeszcze trochę.

Mali wstrząsnęła się, ale wypiła. Piekący alkohol rozprze­strzenił się jak ogień w jej pustym żołądku i dotarł do każde­go pora skóry. Płacz ucichł.

-  Zaprowadzę cię na górę, mamo.

Mali nie spodziewała się, że Oja okaże jej tyle troski. Podniosła się ciężko i wsparła na jego ramieniu.

-  Tak, zaprowadź mnie na górę - poprosiła ledwie żywa ze zmęczenia. - Jutro poczuję się lepiej.

Zauważyła działanie mocnego alkoholu. W głowie zaczę­ło się jej mącić. Powoli, z pomocą syna, weszła po schodach na poddasze. Oja otworzył drzwi do sypialni i doprowadził ją do łóżka.

-  Pomóc ci w czymś jeszcze?

-  Nie, dziękuję. Dam sobie radę.

-  Jeśli będziesz czegoś potrzebowała w nocy, to zejdź do mnie i daj znać.

-  Wszystko będzie dobrze.

-  Dobranoc, mamo.

-  Dobranoc, synu. Dzięki za pomoc.

Po wyjściu Oi przez chwilę siedziała na brzegu łóżka. Cał­kiem opadła z sił. Pragnęła tylko położyć się i już więcej nie wstać. Zasnąć i zostawić to wszystko za sobą.

W końcu zdołała się podnieść. Rozebrała się i położy­ła swoje ubranie na krześle, na roboczym stroju Havarda. Wciągnęła nocną koszulę przez głowę i padła na łóżko. Serce jej biło mocno i niespokojnie. Łzy znów cisnęły się do oczu. Havard odszedł już na zawsze. Nigdy nie powróci. Zrozpa­czona wyciągnęła ręce w stronę jego poduszki i przyciągnęła ją ku sobie. Zatkała boleśnie, przyciskając ją do piersi, i znów się rozpłakała.

Nie miała pojęcia, jak długo leżała w malignie i we łzach. W jej myślach zapanował kompletny chaos. W końcu zapad­ła w niespokojną drzemkę. Nie zauważyła, że godzinę później Oja ostrożnie uchylił drzwi. Kiedy zobaczył, że Mali śpi, ode­tchnął z ulgą i bezgłośnie zamknął drzwi.

-  Zasnęła - powiedział do Helene, gdy wrócił do ich mał­żeńskiej sypialni. - Miejmy nadzieję, że najgorsze już za nami i że jutro będzie z nią lepiej.

Ale wcale nie był tego pewien. Nigdy przedtem nie wi­dział matki załamanej i to go niepokoiło. Nikomu jednak o tym nie mówił.

ROZDZIAŁ 3.

 

Następnego ranka Mali obudziła się z piekącym bólem żo­łądka i ze straszną migreną. Mdłości ją nachodziły, gdy tyl­ko obracała głowę. Westchnęła i ułożyła się wygodniej. Nie przyszło jej nawet na myśl, że mogłaby wstać. Po co miałaby wstawać? Havard odszedł na zawsze. Nie miała siły, by haro­wać bez niego.

Wiedziała, że nie powinna tak myśleć. Powinna wstać. Bez względu na to, co się działo w jej życiu, nigdy się nie poddawała. Ale teraz było inaczej. Nie miała siły dłużej wal­czyć. Dlatego odwróciła się do ściany, naciągnęła pierzynę na głowę i zamknęła oczy.

-  Mama nie zeszła jeszcze na dół? - zapytał Oja, gdy przyszedł na śniadanie. Popatrzył na Ane.

-  Nie. Jeszcze jej dziś nie widziałam.

-  To do niej niepodobne.

-  Może kiepsko spała i postanowiła się teraz zdrzem­nąć.

Oja dał się tym uspokoić i usiadł do stołu. Pod koniec śniadania zmarszczył jednak czoło, bo Mali dalej nie było.

-  Pójdę na górę i zajrzę do niej - postanowił i ruszył w stronę drzwi.

Zapukał delikatnie do sypialni i wszedł, nie czekając na zaproszenie.

-  Leżysz jeszcze?

-  Jestem chora.

-  Na co?

-  Głowa mi pęka.

-  Zazwyczaj nie kładziesz się do łóżka z powodu bólu głowy.

-  Zostaw mnie w spokoju, Oja. Na nic innego mnie dziś nie stać.

-  Przyniosę ci parę tabletek i szklankę wody. To ci pomo­że.

Oja zniknął, a po chwili wrócił z tabletkami i szklanką zimnej wody. Usiadł na brzegu łóżka i podał jej lekarstwo. Mali podniosła się na łokciach. W głowie jej dudniło. Po­łknęła tabletki i znów opadła na poduszkę.

-  Pewnie za chwilę będzie lepiej - powiedziała i zakryła twarz ramieniem.

-  Zejdziesz na dół?

-  Nie wiem. Mogę chyba zostać w łóżku przez jeden dzień. Nie czuję potrzeby, żeby wstawać, Oja. Nie czuję się dobrze.

-  Wiem, jak to jest, gdy się straci kogoś, kogo się bardzo kocha - powiedział nagle. - Gdy Herborg zmarła, myślałem, że już nigdy nie wstanę. Ale musiałem. I to przede wszystkim ty mnie do tego zmusiłaś. Mówiłaś, że nie wolno mi tak leżeć. Życie toczy się dalej. Pamiętasz?

-  Tak, pamiętam - westchnęła Mali. - I teraz też tak myślę, Oja. Ale daj mi jeden dzień. A w każdym razie jedno przedpołudnie. Tak mnie boli głowa.

-  Żebyś tylko się nie poddała. Nic nie jadłaś od śmierci Havarda.

-  Nie poddam się - obiecała. - Ale to nie jest dla mnie pro­ste, chyba rozumiesz. Havard był całym moim życiem, Oja. Czuję się, jakby świat przestał istnieć. Nic nie ma sensu.

-  Ja też się tak czułem, mamo. Wszystko straciło sens, gdy zabrakło Herborg. Nie miałem siły, by zrobić krok do przodu. Ale cieszę się, że z tego wyszedłem. Okazało się, że czeka mnie jeszcze coś dobrego. Któż by przypuścił?

-  Cieszę się, że tak się stało, Oja. Ze względu na ciebie i na Małą Mali. Cieszę się, że ułożyło wam się w życiu. Ale mnie nic dobrego nie czeka. Mimo to wstanę, obiecuję ci.

Czas leczy rany. Już tego doświadczyłam. Nie po raz pierw­szy jest mi ciężko, ale nigdy jeszcze nie było aż tak źle. Nigdy. Havard...

Głos się jej załamał, w oczach zalśniły łzy. Odwróciła się do ściany.

-  Chcę trochę odpocząć, Oja. Dziękuję ci za pomoc.

Leżała w ciszy, gdy Oja wyszedł. Po pewnym czasie tab­letki zaczęły działać i najgorszy ból głowy minął. Mali jednak nie wstała. Zapadła w lekką drzemkę i śniła o Havardzie. Śniła, że są razem w górach. Havard śmieje się do niej i obej­muje ją tak, że Mali czuje ciepło jego krzepkiego ciała. Czuje się tak dobrze i bezpiecznie. I nagle nad ich głowy nadciąga chmura. Otacza ich zimny, szary mrok, a gdy chmura odpły­wa, Havarda już nie ma. Mali zostaje sama, z twarzą zalaną łzami. Uczucie samotności i klęski doskwiera jej tak bardzo, że zamarza.

Obudziła się zapłakana. W tej samej chwili rozległo się pukanie i w drzwiach pojawiła się głowa Sigrid.

-  Słyszę, że jeszcze nie wstałaś - powiedziała. - Mogę wejść na chwilę?

-  Proszę bardzo.

-  Jesteś chora?

-  Strasznie mnie boli głowa. Na tym polega problem. Choć szczerze mówiąc, jakoś nie mam siły wstać. Jeszcze nie teraz.

-  Nie masz zwyczaju leżeć w łóżku, Mali.

-  Bo też nigdy przedtem nie straciłam Havarda. Wszyst­ko jakoś zniosłam. Nawet śmierć Ruth. Ale to za dużo, Si­grid.

-  Wstaniesz chyba, gdy się lepiej poczujesz?

-  Będę musiała. Ale jeszcze nie dzisiaj. Chcę poleżeć so­bie w spokoju i pomyśleć. Nie wiem, co teraz ze mną będzie.

-  Havard nie byłby zadowolony, gdyby cię teraz zoba­czył - stwierdziła Sigrid, przysuwając krzesło do łóżka. - Nie­często widywał cię w takim stanie.

Mali westchnęła i przetarła twarz dłonią.

-  Znosiłam wszystko, co życie mi przynosiło, Sigrid. A było tego niemało. Ale teraz...

Głos się jej załamał i znowu nie mogła powstrzymać łez. Zanosiła się od płaczu. Sigrid usiadła na brzegu łóżka i obję­ła ją ramionami.

-  Ze mną było podobnie - pocieszyła ją. - Wiem, jak to jest. Ja też przed laty straciłam kogoś, kogo kochałam. Wy­dawało mi się, że świat się skończył, ale życie toczy się dalej.

-  Miałaś wtedy małe dziecko, o które musiałaś się za­troszczyć - szlochała Mali. - A mnie nikt nie potrzebuje.

-  Głupstwa opowiadasz - powiedziała Sigrid spokojnie i odgarnęła jej włosy z zalanej łzami twarzy. - Oni wszyscy cię potrzebują. Jesteś potrzebna we dworze. Ty jesteś ostoją całej rodziny.

-  Czy ja wiem...

-  Tak właśnie jest. I wcale nie jesteś stara, Mali. Pięćdzie­siąt cztery lata to tyle co nic.

-  W każdym razie za wcześnie, żeby umierać. Choć Havard miał tyle samo lat i już go nie ma. Nie da się żyć z tą świadomością, Sigrid. Nie potrafię żyć bez niego. Życie stra­ciło sens.

-  Wcale nie straciło, jeśli tylko się zastanowisz. Masz dwór i rodzinę. Masz swoje krosna. To nie byle co. Życie to­czy się dalej, Mali. Musisz tylko przeżyć czas żałoby. Tak to już jest.

Mali nie odpowiedziała. Wciąż jej dudniło w głowie, choć trochę słabiej, od kiedy wzięła tabletki. Od czasu do czasu nachodziły ją mdłości. Najchętniej naciągnęłaby pierzynę na głowę i przespała to wszystko. Rozumiała oczywiście, że Oja i Sigrid martwią się o nią, że dlatego oboje przyszli na górę. Ale pragnęła, żeby ją zostawili w spokoju.

-  Zdaje się, że nic nie jadłaś - stwierdziła Sigrid. - Mu­sisz coś zjeść.

-  Obejdę się bez jedzenia jeszcze przez dzień albo dwa. Bardzo źle się czuję.

-  To z powodu bólu głowy - powiedziała Sigrid. - Powin­naś coś zjeść, gdy przejdzie ci migrena. Poproszę Ane, żeby przyniosła ci coś na górę, gdy będzie się zbliżała pora obia­du.

-  Dobrze - powiedziała zmęczona Mali. - Ale teraz spró­buję się trochę przespać, Sigrid. Może to mi pomoże.

-  Spróbuj - pokiwała głową Sigrid. - Zajrzę do was jutro. Dla towarzystwa. Pamiętaj, że wiele osób cię kocha - doda­ła. - Wiele dla nas znaczysz, Mali.

Po wyjściu Sigrid Mali leżała z zamkniętymi oczami. Znów ogarnęło ją poczucie beznadziei. Łzy spływały jej po policzkach, wzdychała ciężko. Najlepiej by było, gdybym też umarła, myślała. Gdybym zasnęła i już się nie obudziła. Ale to niemożliwe. Bóg nie jest aż tak miłosierny. Wiedziała, że będzie musiała wstać i przeżyć kolejny dzień. Byle nie dzisiaj, pomyślała i zapadła w cichy mrok.

 

Mali w końcu wstała. Podjęła wszystkie swoje domowe obo­wiązki, ale była przygaszona i milcząca. Warsztat tkacki znów był jej oazą, jak wiele razy przedtem. Zamykała się tam ze swymi myślami i wspomnieniami tak często, jak tylko mog­ła. Tkała kilimy ze swej żałoby.

Dorbet i rodzina ze Wzgórza często zaglądali do dworu, by dowiedzieć się, jak się sprawy mają.

-  Wszystko w porządku - odpowiadała im Mali, choć to nie była prawda. Przeżywała wiele ciężkich chwil, ale niko­mu o tym nie mówiła. Uważała, że nikt jej nie może pomóc, więc nie ma sensu zaprzątać ich wszystkich ponurymi my­ślami, które ją prześladują. Na szczęście zadowalała ich jej odpowiedź. Rozumieli chyba, że musi sama przejść przez tę żałobę.

Z czasem zrozumiała, że codzienne obowiązki rzeczywi­ście jej pomagają. Mijały kolejne dni. Dwudziestego piątego października we dworze zjawił się rzeźnik i wszyscy mieli pełne ręce roboty.

Mała Mali uciekła tego dnia ze dworu. Prosto ze szkoły poszła do Marileny na Wzgórze. Wróciła do domu, gdy było już po wszystkim.

-  Uważam, że to wielki wstyd zabijać zwierzęta - powie­działa ze łzami w oczach.

-  Musimy jednak coś jeść - stwierdziła Mali. - Po to cho­wamy zwierzęta.

-  Ale mi ich żal.

-  One nie wiedzą, że zostaną zarżnięte - pocieszyła ją Mali. - To się dzieje tak szybko, że nic nie czują.

Mali wcale nie była pewna, że to prawda. Ją też martwił fakt, że zwierzęta stawały się bardzo niespokojne, gdy tylko zjawiał się rzeźnik. Znaczyło to zapewne, że zwierzęta rozumieją znacznie więcej, niż się im wszystkim zdaje. Ale w każ­dym dworze trzeba zabijać zwierzęta. Najprawdopodobniej Mała Mali też to z czasem zrozumie. Mali pamiętała, że sama również próbowała się trzymać z dala od rzeźnika, gdy była dzieckiem. Ale nikt nie miał nad nią litości. W Buvika wszy­scy musieli brać w tym udział.

 

Helene i Oja odnowili domek dziadków jeszcze przed ślu­bem, we wrześniu. Chcieli mieć miejsce, w którym mogliby od czasu do czasu być sami. Mali nie miała nic przeciwko temu. Dobrze ich rozumiała. Po śmierci Havarda młodzi przebywali jednak wieczorami w izbie i Mali była im za to wdzięczna. Czułaby się tam nieswojo sama, gdy Ane i Inge­borg szły już do siebie.

-  Domyślam się, że robicie to przez wzgląd na mnie - po­wiedziała do syna pewnego wieczoru. - I musicie wiedzieć, że bardzo się cieszę z waszego towarzystwa w tych trudnych chwilach.

-  To przecież oczywiste - stwierdził Oja.

-  To ja powinnam teraz przeprowadzić się do domku dziadków - powiedziała. - Jeśli ktoś ma tam mieszkać.

-  Może stać pusty jeszcze przez jakiś czas - powiedział Oja. - A potem zobaczymy.

Całkiem dobrze dogaduję się z Oją, pomyślała Mali. I z Helene także. Synowa odnalazła swoje miejsce w domu. Była pracowita i pogodna. Mali cieszyła się, że wszystko układa się tak dobrze między nią a Małą Mali.

Mimo wszystko mam wiele powodów do radości, powta­rzała sobie. Na razie jednak żałoba i tęsknota za Havardem przesłaniała jej wszystko. Jakoś udawało jej się jednak prze­trwać kolejne dni i noce, choć spała niewiele. Leżała często bezsennie i rozmawiała z Havardem i z babcią Johana. Noc­ne rozmowy przynosiły jej pociechę. Opowiadała tym dwojgu wszystko, czego nie mogła powiedzieć nikomu innemu.

Często wstawała z łóżka i siadała na krześle przy oknie. Siedziała, spoglądając na fiord i na góry. Nie zdobyła się jesz­cze na to, by posprzątać rzeczy Havarda. Jego ubrania wisia­ły w szafie jak przedtem. Muszę coś z tym zrobić, myślała co jakiś czas. Ale była to bariera trudna do pokonania. Ostatnio często podchodziła do szafy i dotykała jego ubrań, czując, że jednak coś po nim pozostało.

-  Nie mogę się zdobyć na to, żeby sprzątnąć twoje ubra­nia i twoje rzeczy, Havardzie - szepnęła. - Cieszę się, że wciąż wiszą w szafie. I twój zegarek... Wciąż leży w szufladzie nocnej szafki. Nie wiem, kto go powinien odziedziczyć.

Czuła jednak, że uczyni krok we właściwym kierunku, je­śli się tym zajmie. Pewnej nocy podjęła więc decyzję. Zrobię to jutro, postanowiła.

Następnego dnia poprosiła, by Oja, Sivert i Dorbet poszli z nią na poddasze. Rozłożyła rzeczy Havarda na łóżku.

-  Nie wiem, jak się do tego zabrać - powiedziała. - Zoba­czymy, co na kogo pasuje.

Sivert dostał garnitur. Najlepiej w nim wyglądał. Oja do­stał robocze spodnie i kilka koszul. A Dorbet wzięła zega­rek.

-  Może Trygve mógłby go odziedziczyć - powiedzia­ła Mali, podając go córce. - Teraz Trygve jest dziedzicem Havarda.

-  Bardzo dziękuję - powiedziała Dorbet. - Dopilnujemy, żeby na razie używał go tylko podczas uroczystości. Jest za mały, żeby nosić zegarek.

-  Trzeba go używać - stwierdziła Mali. - Nie ma sensu, żeby leżał bezużytecznie.

Mali wzięła do ręki srebrne spinki do mankietów.

-  Myślałam o Marilenie - powiedziała do Siverta. - Ale nic się tu dla niej nie nadaje. Może chciałaby te spinki do mankietów? Mogłaby je na razie schować, w przyszłości bę­dzie miała jakąś rodzinną pamiątkę.

Gdy Mali wieszała swoje ubranie tego wieczoru, w szafie było dużo miejsca. Coś ją zakłuło w piersiach, gdy ujrzała na poły opróżnione wnętrze szafy. No, ale miała to za sobą. Nie należało tego dłużej odkładać.

Gdy włożyła koszulę nocną, znów podeszła do okna. Sta­ła i patrzyła w gwiazdy. Gdzie są nasi zmarli? - zastanawiała się. Czy istnieje Bóg i raj? Pragnęła w to wierzyć. Z Bogiem zawsze się liczyła, choć nie zawsze była z Nim w dobrych sto­sunkach. Zawsze też wierzyła, że zmarli nie zostają w ziemi, choć nie bardzo wiedziała, gdzie mogliby przebywać. Najbardziej chciała wierzyć, że są u Pana Boga, tak jak było na­pisane w Biblii. Nie starała się tego wszystkiego zrozumieć, wystarczała jej pociecha, że zmarli nie znikają na zawsze. W każdym razie ci, na których jej zależało.

 

Mijał dzień za dniem, mijały tygodnie. Największy żal pokry­ła cienka skorupka. Dni stawały się coraz krótsze i zimniejsze. O tej porze roku dzień nie trwał długo. Późno wieczorem zadzwonił telefon.

-  Tutaj Stornes.

-  Witaj, Mali. Tu Martin.

Serce w niej drgnęło. Zaczęła przekładać kabel telefo­niczny między palcami.

-  Ach, to ty.

-  Rozmawiałem niedawno z Dorbet i dowiedziałem się o śmierci Havarda. To straszna wiadomość.

Jej oczy wypełniły się łzami, gdy usłyszała imię Havarda. Nie miała pojęcia, że Martin wie, co się stało. Zamierzała do niego napisać, ale na razie brakło jej sił. Dorbet nie wspomniała o rozmowie z Martinem.

-  Co się stało, Mali?

-  Chyba atak serca. Przewrócił się podczas rąbania drew.

-  Tak. Dorbet coś takiego powiedziała.

-  Nie dało się nic zrobić. Umarł natychmiast.

-  A więc przynajmniej nie cierpiał.

-  Sądzę, że nie.

-  A jak ty się czujesz?

-  Dni jakoś mijają, ale ciężko mi, Martin. Jestem w roz­paczy bez Havarda. On był całym moim życiem.

-  Rozumiem.

-  Przez pewien czas nie chciałam nawet wstawać z łóżka, ale to też nie jest dobre rozwiązanie.

-  To nie pasuje do ciebie, Mali.

-  Nie, raczej nie. Ale od śmierci Havarda nic już nie jest jak dawniej.

-  Jesteś silna, Mali.

-  Wszyscy tak mówią, a ja nie wiem... Byłam silna, gdy miałam przy sobie Havarda.

-  O nie. Jest w tobie wciąż ta sama siła. Ona nie znika.

-  Nie wiem, Martin.

-  Pracujesz?

-  Tak, warsztat to moje pocieszenie. Dlatego tkam. Oba­wiam się jednak, że utkałam ostatnio same smutne obra­zy - próbowała zażartować, w nadziei, że Martin zrozumie.

-  Ale piękne - powiedział. - Tego jestem pewien.

-  Zobaczymy.

-  Nie miałabyś ochoty przyjechać tu na trochę? Oderwać się od wszystkiego na pewien czas? Myśleć o czymś innym? Mógłbym to zorganizować.

Przez chwilę kusiła ją ta myśl. Oderwać się od wszystkie­go, powtórzyła. Znaleźć się w miejscu, w którym nie wszyst­ko będzie przypominało jej Havarda. Ale szybko odegnała tę pokusę. To szaleństwo. Nie miała zresztą nawet siły myśleć o tak długiej podróży.

-  Dziękuję, to miła propozycja - powiedziała. - Ale ra­czej zostanę w domu. Nie mogę narzekać na nadmiar energii, Martin.

-  Tutaj nabrałabyś energii. Z przyjemnością cię tu przyj­miemy.

-  Dziękuję, zostanę w domu. Ale cieszę się, że usłysza­łam twój głos. Cieszę się, że zadzwoniłeś.

-  Wkrótce znowu zadzwonię. Daj znać, jeśli zmienisz zdanie.

-  Nie zmienię.

-  No cóż, propozycja jest zawsze aktualna. Porozmawia­my o tym jeszcze. Trzymaj się na razie. I uważaj na siebie, Mali. Myślę, że będzie coraz lepiej.

-  Wszyscy tak mówią. Dziękuję raz jeszcze. Pozdrów Jenny. Do widzenia.

Odwiesiła słuchawkę, ale jeszcze przez chwilę stała w ko­rytarzu. Musiała przyznać sama przed sobą, że ucieszyła ją ta rozmowa. Mimo tego, co się wydarzyło, Martin był jej starym przyjacielem.

Oja podniósł wzrok, gdy wróciła do izby.

-  Kto dzwonił?

-  Martin Bakken. Dowiedział się, co się u nas stało. Dor­bet mu powiedziała.

-  Dorbet utrzymuje z nim kontakt?

-  Chyba tak - powiedziała Mali. Ale ją też to zdziwiło. Szybko jednak odsunęła od siebie tę myśl. Pewnie chciał po­rozmawiać z Dorbet o strojach, które szyła.

-  Czego chciał?

-  Chciał tylko zapytać, co słychać. Ładnie z jego strony.

Oja nie odpowiedział. On nie przepada za Bakkenem, po­myślała Mali. Zauważyła to podczas ostatniej wizyty Marti­na. Oja tego nie powiedział, ale można było to wyczuć.

To miło, że Martin się przejął, pomyślała, że okazuje tro­skę. To zawsze dobrze robi. Ale nie w głowie jej była podróż do Ameryki. Wiedziała, że wciąż nie jest obojętna Martinowi. Gdyby tam pojechała, zaczęłyby się problemy. Mali nie miała bowiem wątpliwości, że nie zamierza szukać nowego mężczy­zny. Nie wspomniała synowi o zaproszeniu. Po co miałaby to robić. Oja zaniepokoiłby się bez żadnego powodu.

-  Mam nadzieję, że ten Bakken nie zjawi się tu lada mo­ment - powiedział Oja.

-  Co ty mówisz - powiedziała Mali i roześmiała się, krę­cąc głową. - Po co miałby przyjeżdżać? To zresztą nie jest zwykła przejażdżka, podróż z Ameryki aż do Norwegii. Masz coś przeciwko niemu, Oja? - dodała, patrząc badawczo na syna.

-  Nie, tego nie mogę powiedzieć - odparł niechęt­nie. - Jestem tylko trochę sceptyczny. Myślę, że już dawno temu wpadłaś mu w oko, a teraz...

-  Nie ma żadnego niebezpieczeństwa - powiedziała Mali spokojnie. - Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, to wszystko. I tak już zostanie.

Oja na tym poprzestał i już więcej o Bakkenie nie rozma­wiali. Ale następnego dnia Mali zagadnęła Dorbet.

-  Martin dzwonił wczoraj wieczorem - powiedziała, zer­kając na córkę. - Mówił, że rozmawiał z tobą i że powiedzia­łaś mu o śmierci Havarda.

-  Owszem, zadzwonił któregoś dnia, żeby zapytać o stro­je, i wtedy mu powiedziałam.

-  Często do ciebie dzwoni?

Dorbet roześmiała się lekko.

-  Gdybym cię nie znała, mogłabym pomyśleć, że jesteś zazdrosna, mamo - uśmiechnęła się. - Nie, nie dzwoni zbyt często.

-  Mogłaś mi o tym wspomnieć.

-  Mogłam i nawet o tym pomyślałam. Ale jakoś zapo­mniałam. Ostatnio nie byłaś zbyt rozmowna - dodała.

-  Aż tak trudna chyba nie jestem? - rzekła Mali lekko dotknięta. - A może jestem?

- Nie, nie, mamo. To nie były słowa krytyki. Dobrze wiem, jak ci ciężko, kochana. Mogłam ci wspomnieć o tej rozmowie - dodała. - Po prostu zapomniałam.

W ten sposób sprawa została zamknięta. Mali nie wspo­mniała córce o zaproszeniu Martina. Nie widziała powodu, dla którego miałaby to zrobić. Nigdzie się przecież nie wybierała.

  

ROZDZIAŁ 4.

 

Johannes był przygnębiony i smutny, gdy wrócił do Orkdal po pogrzebie. Johanne przywitała go n aprzystanku i od razu wsunęła mu rękę pod ramię.

-  Jak poszło?

-  Jak na każdym pogrzebie - westchnął.

-  Twoja babcia dobrze się czuje?

-  Poradzi sobie. Nie znam nikogo silniejszego od niej. Ni­gdy się nie poddaje. Ale na pewno dziwnie się będzie czuła bez dziadka. Zawsze byli we dwoje.

-  Grałeś?

-  Tak, razem z ojcem. A potem zagrałem melodię, którą napisałem dla dziadka.

Jej oczy zalśniły ciepło.

-  Chciałabym to kiedyś usłyszeć.

Johannes pokiwał głową.

-  Najgorsze było to, że podczas pogrzebu przypomniał mi się Ola Havard. Czułem się, jakby wróciła ta stara hi­storia. Wydawało mi się, że mam już za sobą tamtą żałobę, ale...

-  Ola Havard? To był twój przyjaciel?

-  Najlepszy, jakiego miałem. Spadł z podjazdu do stodoły i się zabił. Chyba nigdy o tym nie zapomnę.

-  Nikt się nie spodziewa śmierci przyjaciół.

-  Nigdy nie oswoję się z myślą, że ktokolwiek może umrzeć - powiedział Johannes. - Chyba że ktoś bardzo stary. A dziadek nie był jeszcze stary. Miał tylko pięćdziesiąt cztery lata.

Johanne ciągle trzymała go pod ramię, gdy szli w stronę jego mieszkania.

-  Wejdziesz do środka?

-  Może na chwilę.

-  Masz coś do zrobienia?

-  Nic szczególnego. Powinnam tylko nauczyć się geogra­fii na jutro.

-  Ja też. Niewiele zrobiłem w domu.

-  Może razem się pouczymy.

-  Dobrze - kiwnął głową i spojrzał na nią. Lepiej się czuł, trzymając ją pod rękę. Zrozumiał, że tęsknił za nią.

Otwierał drzwi z nadzieją, że uniknie spotkania z panną Sunde, ale ona miała słuch jak jakiś drapieżnik. Pojawiła się w korytarzu, gdy tylko włożył klucz do zamka.

-  Jesteś, Johannes. Jak minął pogrzeb?

-  W porządku.

-  Nie siedźcie za długo - powiedziała panna Sunde i spoj­rzała wymownie na Johanne.

-  Musimy tylko pouczyć się geografii.

Gdy znaleźli się w jego pokoju, przyciągnął do siebie Jo­hanne i pocałował ją.

Zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się do niego, ciepła i delikatna.

-  Wybierasz się na imprezę w sobotę? - szepnęła.

-  Tak, jeśli ty się też wybierasz. Nie mogę przecież sie­dzieć tu zamknięty całymi tygodniami.

-  Chętnie bym poszła.

-  W takim razie idziemy.

Usiedli blisko siebie przy stole i zabrali się do geografii. Johannes pomyślał, że dobrze mieć ją tak blisko. Johanne wypełniła tę bolesną pustkę, która go prześladowała od tele­fonu o śmierci dziadka. Bawił się jej włosami i całkiem zapo­mniał o geografii.

-  Wcale nie czytasz - uśmiechnęła się i obróciła twarz ku niemu.

-  Myślę o tobie.

-  Co myślisz?

-  Że cię kocham.

Zarzuciła mu ręce na szyję i westchnęła uszczęśliwiona. Miała takie miękkie, rozchylone usta.

-  Może usiądziemy na łóżku - zaproponował Johannes trochę niewyraźnie.

Johanne podniosła się chętnie i oboje upadli na łóżko, on na nią. Wsunął dłoń pod jej sweter, a ona nie zaprotestowa­ła. Całkiem oszołomiony stwierdził, że Johanne nic nie nosi pod swetrem. Jego dłoń natrafiła na jędrną pierś i sterczącą brodawkę. Dziewczyna zachłysnęła się własnym oddechem i przytuliła się do Johannesa. Czuł jej przyspieszony, ciepły oddech na policzku. Ujął sterczący sutek w dwa palce. Jo­hanne jęknęła. Nie był pewien, czy jęknęła z rozkoszy, czy z bólu, ale miał nadzieję, że z rozkoszy.

Krew tętniła mu w przyrodzeniu. Uniósł sweter Johanne do góry. Dotknął ustami jej sutka. Dziewczyna wstrzymała oddech. Johannes poczuł, że zaczyna tracić kontrolę nad sobą. Myślał tylko o jednym - jak bardzo jej pragnie. Gdy jednak zaczął manipulować przy zamku w jej spodniach, Jo­hanne położyła dłoń na jego ręce.

-  Johannes, nie możemy... Puścił ją, jakby nagle się oparzył.

-  Nie miałem zamiaru...

-  Ja chcę, ja też tego pragnę, ale nie możemy. Usiadł, trochę zmieszany, i przygładził włosy dłonią.

-  Ja nie miałem zamiaru... - powtórzył speszony i po­czuł, że czerwienią mu się uszy. - Wcale nie chciałem...

-  To się stanie - szepnęła. - Tylko najpierw musisz zdo­być jakieś... Jakieś zabezpieczenie.

Speszył się jeszcze bardziej. O tym nie pomyślał. Skąd miałby wziąć coś takiego? Może Gunnar będzie wiedział, przyszło mu do głowy. Nie miał jednak ochoty zadawać mu takich pytań. Lepiej będzie, jeśli sam ostrożnie zrobi roze­znanie.

Podniósł się z łóżka.

-  Odprowadzę cię do domu - powiedział.

-  Chyba się nie gniewasz? - zapytała Johanne, obejmując go.

Zapewnił ją, że wcale się nie gniewa, przyciągnął do sie­bie i mocno przytulił.

-  Wcale się nie gniewam. Ale zupełnie straciłem głowę. Przepraszam.

-  Nic nie szkodzi - szepnęła. - Ja też cię pragnę. Ale nie możemy tego zrobić, póki nie...

-  Rozumiem.

Nie rozmawiali o tym już więcej. Włożyli kurtki i ruszy­li w drogę. Johannes odprowadził ją do samego domu. Stali jeszcze przez chwilę w deszczu i przytulali się.

-  Jutro zobaczymy, kto więcej zapamiętał z geogra­fii - uśmiechnął się. - Raczej nie ja.

-  I tak to wszystko umiesz, jeśli cię dobrze znam - powie­działa Johanne. - Ty wszystko umiesz.

-  Teraz przesadzasz - zaprotestował. - Jesteś równie do­bra jak ja.

W końcu oboje byli doszczętnie przemoczeni i przemar­znięci.

-  Do zobaczenia jutro.

-  Do zobaczenia - szepnął i pocałował ją. - Do jutra. Johannes schował ręce do kieszeni i ruszył do domu. Myślał o tym, co się wydarzyło, i czuł, że ciało mu płonie. Niewiele brakowało, a kochałby się z Johanne, nie myśląc wcale o następ­stwach, uświadomił sobie z przerażeniem. Gdzie można zdobyć zabezpieczenie? Rozmawiali o „gumkach" w szkole i kiedyś widział coś takiego w gazecie, którą przyniósł jeden z kolegów. Rozumiał, że takie rzeczy nie leżą na ladzie, ale że kupcy mają prezerwatywy na zapleczu, jeśli tylko ktoś się odważy o nie po­prosić. On na pewno na razie się nie odważy. Trzeba będzie jed­nak poprosić o radę Gunnara, choć Johannes wcale nie miał na to ochoty. Gunnar na pewno będzie wiedział, co zrobić, co do tego Johannes nie miał wątpliwości. I na pewno nie wygada się przed nikim. Są przecież przyjaciółmi.

Tylko czy warto starać się o prezerwatywy już teraz? W zasadzie oboje z Johanne powinni z tym jeszcze poczekać. Ale na wszelki wypadek lepiej mieć paczkę kondomów pod ręką. Najważniejsze, żeby ich związek nie miał przykrych następstw. Czas pokaże, kiedy posuną się aż tak daleko. To poważna sprawa i nie powinni tego robie, póki oboje nie będą pewni, że tak będzie dobrze.

Nie zasnął od razu. Leżał i myślał o domu. Wspomnie­nie dziadka wciąż sprawiało mu ból, ale czuł, że trochę mu pomógł powrót do szkoły i do Johanne. Inne sprawy go tu absorbowały, więc wspomnienie domu trochę zaszło mgłą. Wiedział jednak, że czekają ich dziwne święta, bez dziadka. Takie jest życie, pomyślał. Nikt nie wie, co go spotka. Skoro Ola Havard umarł, to każdy może umrzeć.

Z głębokim westchnieniem naciągnął pierzynę pod brodę i obrócił się do ściany. I w tej pozycji zasnął.

 

Udało mu się zostać sam na sam z Gunnarem już następne­go dnia. Wracali razem ze szkoły. Johannes zastanawiał się po drodze, od czego zacząć. Doszli aż do stancji Gunnara, nim cokolwiek z siebie wydusił. Zatrzymali się przed domem i rozmawiali w promieniach słabego jesiennego słońca.

-  Gunnar, wiesz może, skąd wziąć te... „gumki"? - szep­nął nagle, czując rumieniec na twarzy. Rozejrzał się pospiesz­nie dokoła.

-  „Gumki"? - Gunnar spojrzał na niego ze zdumieniem. Po chwili jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. - A, takie „gumki"? Jesteś w potrzebie, bracie?

-  Nie... To znaczy tak. Dobrze by było mieć coś takiego, na wypadek...

Słowa uwięzły mu w gardle. Kopnął jakiś kamyk, który leżał na drodze.

-  Nie tak łatwo je zdobyć - wyjaśnił Gunnar. - Ale mam trochę. Kupiłem od kolegi, gdy byłem ostatnio w Trondheim. Mogę ci odsprzedać.

-  Trzeba jechać po to aż do Trondheim? Nie można tego kupić w Orkdal?

-  Łatwiej je zdobyć w dużym mieście. Myślę, że można kupić też korespondencyjnie, ale nie jestem pewien. Lepiej używać ich kilkakrotnie - zasugerował. - Trzeba je tylko wy­myć i wysuszyć.

-  Da się?

-  W potrzebie wszystko się da - zażartował Gunnar. - To w każdym razie jest jakieś rozwiązanie. Ja tak robiłem.

Johannes zaczerwienił się, słysząc to zwierzenie. Nie przypuszczał, że Gunnar ma okazję używać czegoś takiego. Przyjaciel nie miał żadnej stałej dziewczyny, skakał raczej z kwiatka na kwiatek, raz był z jedną, raz z drugą. Johannes nie przypuszczał, że sypia z tymi dziewczynami, skoro z żad­ną nie związał się na poważnie. On, Johannes, nigdy by cze­goś takiego nie zrobił. Ale to nie jego sprawa, co robi Gunnar. Najważniejsze to zdobyć paczkę prezerwatyw.

-  Chcesz je dostać od razu? - zapytał Gunnar. - W takim razie możesz wejść.

Johannes skinął głową i poszedł za przyjacielem. Pokój Gunnara przypominał jego własny. Pewnie wszystkie stancje wyglądają tak samo, pomyślał Johannes. Łóżko i stół z dwo­ma krzesłami, na których można usiąść podczas odrabiania lekcji.

Gunnar zaczął grzebać w szufladzie nocnej szatki i wydo­był trzy paczuszki.

-  Proszę. To wszystko, co mogę ci odstąpić. Ale postaram się o nową dostawę i będę pamiętał o tobie. Na razie możesz ich używać kilka razy, tak jak ci tłumaczyłem. Mówiłem po­ważnie.

-  Czy to bezpieczne?

-  Lepsze to niż nic.

Speszony Johannes pokiwał głową i wsunął paczuszki do kieszeni. Potem wyjął portfel i zapłacił tyle, ile Gunnar zażą­dał. Wydawało mu się, że to za dużo, ale nic nie powiedział. I tak nie miał pojęcia, ile coś takiego może kosztować.

-  A więc między tobą i Johanne sprawy zaszły tak daleko, że potrzebujecie czegoś takiego?

Johannes nie odpowiedział. Przeczesał włosy dłonią i ru­szył w stronę drzwi.

-  Wielkie dzięki - mruknął. - To miło z twojej strony. I mam nadzieję, że to zostanie między nami - dodał. - Że nikomu nie powiesz.

-  Jasne, że nie - potwierdził Gunnar. - Jesteśmy przecież przyjaciółmi.

-  Tak właśnie myślałem - powiedział Johannes. - Dzię­kuję.

W drodze do domu cały czas bawił się paczuszkami, które leżały w kieszeni. A więc udało mu się to zdobyć! Na myśl o tym, co to oznacza, oblała go fala gorąca. Teraz będzie mógł się kochać z Johanne, jeśli ona tego zechce. Powiedzia­ła przecież, że musi tylko zdobyć zabezpieczenie. Johannes czuł, że uszy mu płoną. Nie będę nalegał, pomyślał. Lepiej, żeby to się stało spontanicznie. Nie wspomni nawet, że ma już „gumki". Mogłaby odebrać to jako formę nacisku, a tego chciał uniknąć. Nie ma pośpiechu. Przypuszczał jednak, że nie będzie mu łatwo trzymać ją teraz w ramionach. Doświad­czył już przecież, że gdy jej dotknie, trudno mu się zatrzy­mać. Zobaczymy, co się stanie. Teraz ma przynajmniej zabez­pieczenie, choć trzy sztuki to mało. Trzeba będzie posłuchać rady Gunnara - umyć je i używać kilkakrotnie. Skoro Gun­nar nie ma z tego powodu kłopotów, to on też nie powinien ich mieć.

 

Pod koniec października Johannes i Johanne wybrali się na imprezę. Nie powiedział jej jeszcze, że zdobył prezerwatywy. Jakoś nie nadarzyła się okazja. Kilka razy uczyli się razem matematyki, ale skończyło się wówczas na pocałunkach. Jo­hannes ciągle myślał o paczuszkach, leżących w szufladzie nocnej szafki, lecz starał się odsuwać od siebie te myśli. Gun­nar puszczał do przyjaciela oko, gdy widział go razem z Jo­hanne, ale nigdy nic nie powiedział. Zdaje się, że dotrzymał słowa i dochował tajemnicy. Johannes był mu za to wdzięcz­ny.

Tego wieczoru w lokalu było więcej ludzi niż zwykle. Muzyka już grała, gdy się zjawili. Zostawili okrycia w szatni i weszli do sali. W środku było wiele osób ze szkoły, z ich klasy i z wyższych klas, a oprócz tego wielu mieszkańców miasteczka i okolicy.

-  Witajcie - przywitał ich Gunnar. - Dziś wieczorem bę­dzie wesoło.

-  Na to wygląda - powiedziała Johanne. - Usiądziesz z nami czy masz swoje towarzystwo?

-  Będę krążył po sali - uśmiechnął się Gunnar. - Żeby nic nie stracić. Ale może moglibyśmy zatańczyć trochę póź­niej, Johanne?

-  Moglibyśmy - uśmiechnęła się dziewczyna. - Tylko się nie zgub.

W tej samej chwili przy drzwiach zrobiło się zamieszanie. Do sali weszła dziewczyna o płomiennie rudych włosach, w czarnej, obcisłej sukience. Przyszła w większym towarzy­stwie, ale to bez wątpienia ona była wśród nich najważniej­sza.

-  Wielkie nieba! - wykrzyknął zdumiony Gunnar. - To naprawdę ona?

-  Kto to jest? - zapytał zapatrzony Johannes. Młoda ko­bieta, szalenie zgrabna i piękna, przyciągała spojrzenia. Jo­hannes nigdy jej nie widział. Kto ją raz spotka, zapamięta na zawsze, pomyślał.  

-  To Anna Storli - powiedział Gunnar. - Dziedziczka dworu Storli, największego i najbogatszego w całym Orkdal.

-  Chyba nie chodzi do szkoły.

-  Nie, szczerze mówiąc, to nie wiem, co ona teraz robi. Wkrótce skończy dziewiętnaście lat. Może warto się posta­rać i poprosić o jeden taniec - mrugnął Gunnar. - To kura, która znosi złote jajka. Ale nie patrzy, niestety, w moją stro­nę — westchnął z szelmowskim uśmiechem. - Mówią, że po­luje na mężczyzn. No i ma tupet.

Gunnar zniknął, a Johannes i Johanne wyszli na parkiet. Muzyka była niezła, a Johannes bardzo lubił tańczyć. Lekcje, których udzieliła mu Johanne, zdziałały cuda.

-  Masz talent do tańca - pochwaliła go Johanne.

-  Lubię tańczyć - kiwnął głową Johannes. - Ale nie wiem, czy mam talent.

Przyłączyli się do grupki kolegów i koleżanek z klasy i bardzo dobrze się bawili. Od czasu do czasu Johannes spo­glądał w kierunku rudowłosej. Zauważył, że dziewczyna do­brze tańczy. Ciągle zmieniała partnerów, ale Gunnara wśród nich nie było.

Gdy wracał z krótkiej przechadzki do wychodka, zderzył się z rudowłosą w drzwiach.

-  Przepraszam - powiedział pospiesznie.

-  To moja wina - uśmiechnęła się.

Z bliska wydala mu się jeszcze piękniejsza. Cerę miała jedwabistą, uśmiech promienny. I pięknie pachniała.

-  Powinienem uważać - powiedział Johannes. - Nic ci się nie stało?

-  Zupełnie nic - powiedziała i zerknęła na niego. - Skąd jesteś?

-  Chodzę tu do szkoły, ale jestem z Inmika, koło Surnadalen.

-  Masz ziemię?

-  Nie, zamierzam zostać weterynarzem.

-  Wyglądasz, jakbyś pochodził z południa - roześmiała się i pociągnęła go za ciemne loki. - Zgadza się?

-  Nie, jestem stąd - odparł trochę zmieszany jej ge­stem. - Chyba jestem podobny do ojca.

-  W takim razie twój ojciec musi być przystojnym męż­czyzną - stwierdziła. - Zatańczysz ze mną?

Johannes zaniemówił. Tego się nie spodziewał. Spojrzał szybko w stronę Johanne. Siedziała pogrążona w żywej roz­mowie z koleżankami z klasy.

-  Przyszedłeś tu z kimś?

-  Tak, siedzimy tam.

-  I nie wolno ci tańczyć z innymi?

-  Wolno, ale... Nie tańczę najlepiej - przyznał.

-  Pewnie wystarczająco dobrze - odparła i objęła go ra­mieniem. - Spróbujemy.

Była wysoka, ale niższa od niego o pół głowy. Przylgnęła do niego całym ciałem podczas tańca. Poczuł jej duże, jędrne piersi, a rude loki muskały mu policzek. Spostrzegł, że wiele osób na nich patrzy. Zauważył wśród ciekawskich zdumioną twarz Gunnara. I Johanne. Wpatrywała się w nich wielkimi, okrągłymi oczami, jakby nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Johannes był bardzo podekscytowany. Czuł się prawie jak król. Udało mu się osiągnąć to, czego pragnął Gunnar. I to bez żadnego wysiłku, pomyślał, obracając Annę w tańcu.

Dziewczyna uśmiechała się do niego.

-  Potrafisz tańczyć - szepnęła mu do ucha. - Masz wy­czucie rytmu.

-  Pewnie dlatego, że gram - wyjaśnił.

-  Grasz?

-  Tak, na skrzypcach. Gram od małego. Kiedyś mi się wydawało, że jestem stworzony dla muzyki, tak jak mój oj­ciec. Ale jednak zostanę weterynarzem. Chociaż zawsze będę kochał muzykę - dodał. - Nie mogę przestać grać.

-  Od razu zauważyłam; że jest w tobie coś szczególnego.

-  Czy ja wiem...

Taniec się skończył, Johannes puścił partnerkę. Ona jed­nak wciąż go obejmowała. Chłopak zerknął na Johanne, któ­ra wciąż śledziła ich wzrokiem.

-  Dziękuję za taniec - powiedział. - Muszę wracać do mojego towarzystwa.

-  Możemy chyba zatańczyć jeszcze raz, zanim znikniesz.

-  Widzę, że ktoś na mnie czeka.

-  Dziewczyna?

-  Tak, dziewczyna, która ma na imię Johanne.

-  A jak ty się nazywasz?

-  Johannes Stornes.

-  Pewnie się jeszcze zobaczymy, Johannes.

-  Może.

Uwolnił się z jej objęć, ukłonił się lekko i wrócił do Jo­hanne i kolegów.

-  Co ty wyprawiasz? - w głosie Johanne słychać było na­pięcie.

-  Zostałem zaproszony do tańca.

-  Mogłeś chyba odmówić.

-  Co mogłem na to poradzić? To miła dziewczyna. Ty też tańczysz z innymi.

-  To całkiem coś innego.

Johannes nie odpowiedział. Nie chciał się z nią kłócić. Jego spojrzenie powędrowało po sali aż do miejsca, w którym siedziała Anna. Na pewno poprosi ją jeszcze raz. Po pierw­szym tańcu nabrał na to ochoty. Czuł się wówczas kimś waż­nym. Znaczącym. I podobało mu się to uczucie.

Ale to ona go jeszcze raz zaprosiła do tańca. Zagrali bia­łego walca i ledwo się obejrzał, a już stała przed nim z uśmie­chem.

-  Można prosić?

Johannes zauważył pełną zdumienia twarz Johanne gdzieś z tyłu, ale skłonił się lekko i skinął głową. Znów znalazł się na parkiecie z Anną Storli. Przylgnęła do niego, wtuliła policzek w jego twarz. Johannesa przeszył dreszcz podniecenia. Nie próbował nawet jej odsunąć.

-  Zdaje się, że twoja Johanne już się nie uśmiecha.

-  Mogę tańczyć, z kim zechcę - powiedział, choć czuł, że Anna ma rację. Johanne nie będzie się uśmiechać. Taniec z Anną Storli to zupełnie co innego niż taniec z koleżankami z klasy. Johannes zaczynał to rozumieć. Anna była starsza i niebezpiecznie atrakcyjna. Inna i niezwykła. Miała w sobie coś, czemu trudno się było oprzeć. Nie wiedział, co to jest, ale czuł to wyraźnie.

Tym razem nie puściła go po jednym tańcu. Obejmowała mocno i uśmiechała się.

-  Jeszcze jeden taniec?

Skinął głową, choć wiedział, że powinien odmówić. Ale Anna zawróciła mu w głowie i swoją osobą, i uwagą, jaką mu okazywała. Gdy wreszcie wrócił do Johanne, dziewczyna była zła.

-  Wydawało mi się, że przyszliśmy tu razem - powiedziała.

-  To prawda.

-  Czuję się idiotycznie, gdy biegasz za tą lafiryndą.

-  Ona jest lafiryndą?

-  Wszyscy tak mówią. Zresztą od razu to widać, wystar­czy popatrzeć, jak się zachowuje.

-  Nie przyglądałem się.

-  Nie, bo chyba straciłeś i wzrok, i rozum.

-  Czy nie moglibyśmy raczej zatańczyć, Johanne? - po­prosił. - Nie chcę się z tobą kłócić. To był tylko jeden taniec.

-  Nie jeden, ale trzy - poprawiła go.

Zachowywała się sztywno i z niechęcią, gdy wyszli na par­kiet. Zdenerwowała go jej reakcja. Przecież nie ma żadne­go powodu, pomyślał, zerkając w stronę Anny. Anna Storli siedziała wśród młodzieży, rozmawiała i śmiała się. Nagle podniosła wzrok i napotkała jego spojrzenie. Johannes się zaczerwienił i oprzytomniał. Objął mocniej Johanne i skon­centrował się na tańcu. Obrócił się plecami w stronę Anny. Lepiej nie kusić losu, pomyślał. Ona na pewno nie polu­je na młodocianych. Z tego, co mówił Gunnar, ma prawie dziewiętnaście lat. I jest lafiryndą, jak powiedziała Johanne. Wszyscy tak mówią. Pewnie z zazdrości, pomyślał Johannes. Anna była piękna, a na dodatek miała odziedziczyć wspa­niały dwór. Ludzie potrafią zazdrościć nawet drobniejszych rzeczy.

Kiepski nastrój panował między nimi także podczas po­wrotu do domu. Johanne ciągle się gniewała.

-  Nie gniewaj się już - poprosił, gdy się żegnali pod jej stancją. - Nie zrobiłem przecież nic strasznego.

-  Nie chodzi o to, że nie możesz tańczyć z innymi - po­wiedziała Johanne. - Ale akurat ona...

- Zapewne nigdy więcej jej już nie zobaczę - rzekł Johan­nes, całując przyjaciółkę. - Sprawa załatwiona. Ale to właśnie Anna śniła mu się tej nocy.

ROZDZIAŁ 5.

 

Dorbet siedziała nad swoim haftem. Na dworze panował głę­boki mrok. Wielkie płatki śniegu tańczyły w powietrzu i po­krywały pola i łąki piękną białą pierzyną. Śnieg padał już wcześniej, ale deszcz go całkiem roztopił. Teraz ścisnął mróz, więc tym razem śnieg dłużej poleży, pomyślała. Zima zaczy­na się na dobre, choć to dopiero początek listopada.

W wielkim domu panowała cisza. Tylko wiatr trzeszczał tu i ówdzie w okiennicach. Dzieci już od dawna były w łóż­kach, służące poszły do siebie, a Ola przeglądał gazetę.

Niedługo nie będzie czasu na wieczorne haftowanie, po­myślała. Zbliżał się okres przedświąteczny, zawsze wówczas odkładała pracę nad strojami regionalnymi. Czasu ledwo starczało na domowe obowiązki. Tak to już jest, czy tego chce, czy nie. Jest gospodynią w wielkim dworze i domowe obowiązki mają pierwszeństwo.

Znów nawlekła nić i lekko westchnęła. Nie o takim życiu marzyła. Nie miała wprawdzie powodów do narzekania, ale wszystko w jej życiu było takie przewidywalne. Tak niewiele się działo. Nie mogła sobie nawet przypomnieć, kiedy ostat­ni raz była z Olą na przyjęciu. Sami też nie zapraszali go­ści. No ale przecież była wojna, przypomniała sobie. Ludzie się raczej mało bawili. Choć w ich przypadku różnica była niewielka. Ola często podkreślał, że jest bardzo zadowolony ze swojego życia. Gdy Dorbet od czasu do czasu mówiła, że chciałaby się trochę zabawić, wybrać się na przyjęcie albo do miasta, powtarzał, że może uda się coś zorganizować. Ale na tym się kończyło. Nigdy nic z tego nie wyszło.

Dlatego tak się ucieszyła, gdy Bakken zaprosił ją do Ame­ryki. Do tej pory miała żal do matki, która wówczas stanęła jej na przeszkodzie. Dlaczego nie chciała jej na to pozwolić? Dorbet nie zamierzała przecież tam zostać. Ale podróż do Ameryki! Ileż miałaby do opowiadania, gdyby wróciła z wa­lizką pełną ubrań i prezentów. To byłaby niezła rekompensata. W gruncie rzeczy Dorbet wcale nie przejmowała się zdaniem Mali. Gdyby tylko Ola się zgodził, nie wahałaby się ani chwili. Jeszcze go nie pytała, ale zamierzała to zrobić. Może Ola się zgodzi, jeśli Dorbet poprosi we właściwym mo­mencie. Na przykład przed tym, jak będą się kochać. Wtedy najłatwiej go przekonać, a jeśli już coś obieca, to nigdy się nie wycofuje. Ola ceni swoje słowo.

Mama przecież była w Ameryce, pomyślała Dorbet i za­mierzała przypomnieć o tym mężowi. Ola i dzieci poradzą sobie bez niej doskonałe przez jakiś miesiąc, co do tego nie miała wątpliwości. Musi wytłumaczyć Oli, że potrzebuje od­miany, że nie może przecież zapuścić korzeni tu we dworze, skoro jest jeszcze taka młoda. Często czuła, że życie jej ucieka. Była równie niecierpliwa jak dawniej. A poza tym praco­wała przecież ciężko dla Martina Bakkena. Zasługuje na taką podróż.

Gdy tego wieczoru kładli się spać, postanowiła przedsta­wić sprawę.

-  Nie wspominałam ci o tym, Ola, ale kiedy Bakken przy­jechał do Stornes na wesele, zaprosił mnie do Ameryki. Że­bym zobaczyła sklep i w ogóle.

Ola podłożył sobie ramię pod głowę i zapatrzył się w sufit.

-  I co mu odpowiedziałaś?

-  Powiedziałam, że muszę się zastanowić.

-  A jest się nad czym zastanawiać? Wyprawa do Amery­ki. .. Przecież to niewykonalne.

-  Dlaczego nie? Skoro to on zapłaci za podróż. Moja mat­ka już tam była, pamiętasz?

-  Ale nie zostawiła małych dzieci.

-  Dzieci poradzą sobie beze mnie przez jakiś czas.

Ola przyciągnął ją ku sobie i zanurzył twarz w jej wło­sach.

-  Źle ci tu?,

-  Pewnie, że dobrze. Ale mówiłam ci przecież, że potrze­buję odmiany, Ola. Nie jestem stworzona do tego, żeby być tylko gospodynią we dworze. Wiesz o tym dobrze.

-  Po świętach moglibyśmy się wybrać do miasta, tylko we dwoje. Zamieszkalibyśmy w hotelu. Byłoby miło.

-  Tak, byłoby miło, gdyby coś z tego wyszło. Ale sam wiesz, że zawsze kończy się tylko na planach.

-  Nie, obiecuję ci, Dorbet, że pojedziemy.

Dorbet znów westchnęła. Wyprawa do miasta to już coś, ale na pewno nie to samo, co podróż do Ameryki.

-  A co z Ameryką?

-  Nie ma mowy o tak dalekiej podróży zimą.

-  A na wiosnę?

-  Zobaczymy - powiedział wymijająco i przyciągnął ją ku sobie.

W każdym razie nie odmówił, pomyślała Dorbet z na­dzieją, choć wiedziała, że to strategia na przetrzymanie. Je­śli jednak będzie wiercić mu dziurę w brzuchu, to może Ola się w końcu podda. Musi go przekonać, że ta podróż jest ko­nieczna. Czuła bowiem, że tak właśnie jest. Jeśli ma jakoś znosić to zwyczajne życie, potrzebuje czasem czegoś ekstra. A podróż do Ameryki zadowoliłaby ją na długo.

Oplotła mu szyję ramionami i pocałowała w usta.

-  Chyba chcesz, żebym była szczęśliwa?

-  A nie jesteś?

-  Jestem, ale jestem też młoda, Ola. Potrzebuję odmiany. Chyba to rozumiesz, prawda? Zawsze taka byłam.

-  To prawda - pokiwał głową. - Sądziłem jednak, że skoro masz dwoje dzieci i dwór...

-  Zajmę się tym wszystkim jak należy, Ola, jeśli tylko od czasu do czasu poczuję wiatr w skrzydłach. Jeśli zobaczę coś nowego.

-  Jesteś taka jak zawsze - mruknął i wsunął dłoń pod jej koszulę. Dorbet nie zaprotestowała. Objęła go mocno za szyję i przytuliła się. Ola wstrzymał oddech i zaczął zdejmo­wać jej koszulę nocną. Pomogła mu i wyciągnęła się nago na łóżku. Ola pieścił dłońmi jej smukłe ciało. Nie przytyła ani odrobinę po porodach, wręcz przeciwnie, raczej trochę schudła. Wyglądała tak samo jak dawniej. Była tą samą, nie­zwykłe piękną i zgrabną młodą kobietą.

Ola uniósł się na łokciach, żeby na nią popatrzeć. - Jesteś równie piękna jak zawsze - powiedział niewyraź­nie.

Dorbet nie odpowiedziała. Przyciągnęła tylko jego głowę i mocno pocałowała. Ola zaczął obsypywać pocałunkami całe jej ciało. Całował jędrne piersi, igrał językiem ze sterczącymi sutkami. Gdy wreszcie w nią wszedł, była wilgotna i chętna. Otoczyła go ramionami i poddała się gwałtownej namiętno­ści. Gdy wreszcie ogarnęła ją fala rozkoszy, krzyknęła. Ola natychmiast przykrył jej usta dłonią i opadł na bok.

-  Tutaj ściany mają uszy - usprawiedliwił się, głaszcząc ją po twarzy.

-  I co z tego? Przecież jesteśmy małżeństwem. Mamy prawo się kochać.

-  No tak... - zawahał się. - Chodziło mi tylko o to, że to nasze intymne sprawy, to, co tutaj robimy.

Dorbet włożyła koszulę nocną.

-  Obiecałeś mi wyprawę do miasta - przypomniała mu.

Senny Ola pokiwał głową i ziewnął.

-  I podróż do Ameryki.

-  Tego nie obiecywałem.

-  Ale masz o tym pomyśleć. Tak powiedziałeś.

-  Tak powiedziałem?

-  Na wiosnę.

-  A co na to twoja matka?

-  Nic jej do tego. Jestem dorosła.

-  A liczy się, co ja o tym myślę?

-  Liczy się. Dlatego cię pytam.

Ola znów ziewnął i ułożył ją na swoim ramieniu.

-  Śpijmy już - szepnął jej do ucha. - Porozmawiamy o tym kiedy indziej.

Dorbet nie zasnęła od razu. Udało się zaszczepić mu tę myśl, ucieszyła się. Teraz trzeba tylko dbać, żeby o tym nie zapomniał. Nie miała wątpliwości, że Ola podda się prędzej czy później. Do tej pory zawsze udawało jej się osiągnąć to, czego chciała. I choć dobrze rozumiała, że Ola niechętnie wypuści ją tak daleko, nie zamierzała się poddać. Pojedzie do Ameryki, bez względu na to, ile by to miało kosztować. Nawet jeśli Ola się nie zgodzi, pomyślała i obróciła się w dru­gą stronę.

 

Mali nakrywała do obiadu. Mężczyźni siedzieli nad gazetami i rozmawiali. Gdy na nich zerknęła, coś ją ścisnęło w żołąd­ku. Jakże jej brakowało głowy Havarda, pochylonej nad gazetą albo pogrążonej w żywej pogawędce. Minął już ponad miesiąc, od kiedy go zabrakło. Z jednej strony nie wiedziała nawet, jak ten czas minął, ale chwilami wydawało jej się, że dzieli ją od tamtego dnia cała wieczność.

-  Quisling ma wreszcie to, na co zasłużył - stwierdził Ołav, przeglądając gazetę. - Skazali go na śmierć.

-  Tak, w ubiegłym miesiącu. Ja też o tym czytałem - po­twierdził Aslak.

-  No i przegraliśmy ze Szwedami w Rasunda.

-  Mieliśmy pecha - roześmiał się Oja. - Przegraliśmy dziesięć do zera.

-  Co za wstyd.

-  Będzie lepiej, gdy w końcu powołają reprezenta­cję - stwierdził Oja. - Na razie grają ci sami, co przed woj­ną.

-  Ale dziesięć do zera to katastrofa.

-  A czytaliście, że Gerhardsen będzie rządził tylko Partią Pracy? - zapytał Aslak. - Wkrótce nadejdą nowe czasy.

-  Moim zdaniem najgorzej mają te dzieci niemieckich żołnierzy - odezwała się Ingeborg. - Czytałam gdzieś, że jest ich aż sześć tysięcy. Co z nimi będzie?

-  Przecież to nie ich wina - powiedziała Ane.

-  Ale ludzie im tego nie zapomną - przepowiedziała In­geborg. - Wspomnicie jeszcze moje słowa.

Niewiele brakowało, a mieliby takie dziecko w Granvold, pomyślała Mali i zadrżała. Na szczęście sprawa Heinricha Kleina i gwałtu zakończyła się lepiej, niż mogła się zakoń­czyć. Mali wolała nie myśleć, co mogłoby z tego wyniknąć. W tej okolicy wojna nie pozostawiła strasznych ran. Nie wszystkim się tak poszczęściło jak im.

-  Chciałabym zajrzeć na cmentarz któregoś dnia - po­wiedziała głośno i spojrzała na Oję. - Miałbyś czas, żeby mnie zawieźć?

-  Oczywiście. Kiedy chciałabyś pojechać?

-  Pogodę mamy nie najgorszą. Może jutro?

-  W porządku. Dobrze się składa. Odwiedzę przy okazji grób Herborg.

-  Pojedziemy tylko we dwoje?

-  To zależy od Helene - powiedział Oja, spoglądając na żonę, która właśnie gotowała ziemniaki. - Wybierzesz się z nami na cmentarz?

-  Owszem. Moglibyśmy zatrzymać się w Kvannes w dro­dze powrotnej i zrobić zakupy. Tam jest większy wybór niż w naszym sklepiku.

-  A ty, Mała Mali?

-  Ja idę jutro do szkoły.

-  W takim razie pojedziesz następnym razem. Wtedy wybierzemy się w niedzielę. Może chciałabyś pójść ze mną na spacer, żeby zerwać trochę sosnowych gałęzi? - zapytała Mali. - Zamierzam położyć je na grobach.

-  Dobrze. Chcesz odwiedzić kilka grobów, babciu?

-  Skoro już tam będę... Chciałabym zostawić zielone gałązki na grobach babci Johana i twoich pradziadków, którzy tu kiedyś rządzili, i na grobie ich syna, Johana. I jeszcze na grobie mojego synka, Małego Havarda. I u Oli Havarda, u Ruth i u Herborg. No i oczywiście na grobie Havarda.

-  Wiele osób już zmarło.

-  Wszyscy kończą na cmentarzu. Jeśli można być czegoś pewnym, to tylko tego, że wszyscy kiedyś umrzemy.

-  Kiedyś myślałam, że umierają tylko starzy ludzie. Ale tak nie jest.

-  Nie, nie zawsze.

-  Przestraszyłam się, gdy o tym pomyślałam.

-  Nie powinnaś o tym myśleć.

-  Ale myślę.

Mali nie wiedziała, co powiedzieć. Nie tylko starzy ludzie umierają. Nie można udawać, że jest inaczej. I niewiele da się powiedzieć o bezsensownej śmierci, która tu często gościła. Mali nie mogła wnuczce niczego wyjaśnić, nie umiała jej też pocieszyć.

Zabrała Małą Mali na spacer zaraz po obiedzie. Zabrały ze sobą koszyk na sosnowe gałązki.

-  Miałaś dwóch mężów, babciu?

-  Tak.

-  Jak to się stało?

-  Mój pierwszy mąż umarł. A potem poznałam Havarda i wyszłam za niego.

-  Gdy umarł twój pierwszy mąż, nie było ci tak smutno jak teraz?

-  Minęło już wiele czasu - powiedziała Mali, nie odpo­wiadając na zadane pytanie.

 

-  Czy teraz też znowu wyjdziesz za mąż?

-  Nie - odparła Mali i uśmiechnęła się. - Już wystarczy.

-  Czy jesteś już trochę mniej smutna?

-  Tak, czas leczy rany - pokiwała głową Mali. - Ale chyba nigdy nie przestanę tęsknić za Havardem. Niektórych kocha­my jeszcze bardziej niż innych - wyjaśniła. - Havard był dla mnie kimś takim.

-  A kiedy umrzesz, babciu, to z kim będziesz w niebie, z Johanem czy z Havardem?

To pytanie nigdy nie przyszło Mali do głowy. Nie sądziła zresztą, by Johan trafił do nieba. Ale może się myliła.

-  Myślę, że Bóg to jakoś załatwi - powiedziała. - To On o wszystkim decyduje.

-  Mnie też kochasz, prawda?

-  Bardzo cię kocham - zapewniła ją Mali.

-  Martwiłabyś się, gdybym umarła?

-  Tego bym nie wytrzymała. Nie wolno ci o tym mówić. Masz być dobrą gospodynią i przejąć kiedyś Stornes. Bę­dziesz tu następną Mali.

-  A jeśli Helene i tata będą mieli dziecko?

-  No, jeśli to będzie chłopiec...

-  To nie szkodzi, babciu. I tak będę kochać tego chłopca. Znajdę sobie jakiegoś gospodarza z dworem i wyjdę za nie­go.

-  Możesz tak zrobić - pokiwała głową Mali, ale wiedzia­ła, że sama miałaby problem, gdyby w Stornes urodził się te­raz chłopiec. Przyzwyczaiła się już do myśli, że to Mała Mali odziedziczy dwór. Choć to nie będzie proste. Niełatwo być dziedziczką. Nigdy nie wiadomo, czy kawalerowie interesują się panną, czy jej dworem. I nie każdy mężczyzna potrafi żyć ze świadomością, że to jego żona jest właścicielką majątku. Havard potrafił, nigdy nie było między nimi nieporozumień z tego powodu. Mali zawsze uważała, że dwór jest ich wspól­ną własnością. Ale formalnie majątek należał do niej. Tyle że Havard nie robił z tego żadnego problemu.

-  Cieszysz się, że idą święta, babciu?

Mali nie odpowiedziała od razu. Myślała o Bożym Naro­dzeniu z niechęcią. To święta, które najtrudniej będzie prze­trwać. W tym roku nie cieszyły jej wcale świąteczne przygotowania. Wszystko ją męczyło i robiła, co trzeba, tylko dlatego, że uważała to za swój obowiązek i że inni tego od niej oczekiwali. Nie, wcale nie cieszyła się, że idą święta.

-  Nie wiem, kochanie - powiedziała. - To będą inne świę­ta. Obawiam się, że będę jeszcze bardziej tęskniła za dziad­kiem. Bardziej niż zwykle.

-  Dostaniesz piękny prezent - obiecała Mała Mali i wzię­ta babcię za rękę. - Wtedy się chyba ucieszysz?

-  Na pewno - skinęła głową Mali. - Ale podczas świąt człowiek najbardziej tęskni za tymi, których stracił. Tak to już jest.

-  Ale za rok będzie lepiej.

Mali miała nadzieję, ale brakło jej odwagi, by snuć tak dalekosiężne plany. Na razie co dnia borykała się ze swoją tęsknotą i ze swoim bólem. Całymi dniami czekała, aż na­dejdzie wieczór i będzie mogła zamknąć się w ciemnościach i ciszy na poddaszu. Kładła się do łóżka i całymi godzinami rozmawiała z Havardem albo siadała na krześle przy oknie, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo i czując, jak prawie wciągają bezbrzeżny mrok. Tam gdzieś jest Havard, myślała wtedy.

Czasami w nocy wydawało jej się, że już dłużej nie jest w stanie żyć. Że pragnie zasnąć na zawsze. I nie obudzić się. Ale odsuwała od siebie te myśli. To nie byto rozwiąza­nie dla niej. Ciążyła przecież na niej odpowiedzialność za dwór i rodzinę. Nie miała zwyczaju wybierać najłatwiej­szego wyjścia z kłopotów, nigdy tego nie robiła. Póki Bóg trzymają przy życiu, musi trwać na swym posterunku. Tak to już jest.

-  Tak, za rok będzie znacznie lepiej - powiedziała tylko. I zapewne te słowa się spełnią. Doświadczenie nauczyło ją, że czas leczy rany. Zawsze tak było. Trzeba więc mieć nadzie­ję, że tak samo będzie tym razem. Choć czasami nachodziło ją zwątpienie. Nie mogła sobie wyobrazić, że kiedykolwiek będzie szczęśliwa. Myślała, że będzie żyć tylko wspomnienia­mi, a miała wiele dobrych wspomnień. Czas ukoi nieco ból i tęsknotę. Miała nadzieję i wierzyła, że tak się stanie.

Następnego dnia było zimno, ale sucho. Na cmentarzu panowała taka cisza i taki spokój. Ogromna brzoza płacząca obsypała ich lodowymi kryształkami, gdy pod nią przeszli.

-  No to idziemy po kolei - powiedziała Mali. - Wy też się wybieracie na wszystkie groby, prawda?

Oja i Helene pokiwali głowami i ruszyli w stronę pierw­szej mogiły.

-  Babcia Johana, twoja prababka, była dobrym człowie­kiem, Oja. Mam jej za co dziękować - powiedziała Mali. - Nie wiem, jak bym przeżyła w Stornes, gdyby nie ona. Bo twoja babka, Beret, nie była łatwa we współżyciu. Nigdy mnie nie zaakceptowała. Nie było łatwo ubogiej dziewczynie zostać młodą gospodynią w Stornes.

-  Dlaczego cię nie lubiła? - zdziwiła się Helene. - Byłaś chyba piękna i zdolna.

-  Uważała, że jej syn Johan zasługuje na lepszą partię. I chyba nigdy się nie pogodziła z naszym małżeństwem.

-  Ale babcia Johana cię zaakceptowała - zauważył Oja. - Czy to nie ona nauczyła cię tkać?

-  Owszem. Odziedziczyłam po niej wszystkie narzędzia i warsztat.

-  To było chyba wielkie szczęście, że zaczęłaś tkać, mamo.

-  W tamtych czasach warsztat był moją oazą. I szybko zaczął znaczyć coraz więcej. Bóg uszczęśliwił mnie tkaniem, masz rację, Oja.

Szli od grobu do grobu. Mali porządkowała i przystrajała każdą mogiłę sosnowymi gałązkami. Na koniec stanęła nad grobem Havarda.

-  Chciałabym zostać tu trochę sama - poprosiła. - Może­cie na razie przejść na grób Herborg.

Gdy została sama, położyła na grobie dwie dorodne gałąz­ki sosny. Na grobie nie było na razie kamiennej płyty. Posta­wią pomnik dopiero na wiosnę, gdy zelżeją mrozy. Drżącymi dłońmi wydobyła znicz i zapaliła go. Płonął tak spokojnie w ten jasny zimowy dzień.

-  Jak się masz, mój kochany - powiedziała cicho, kucając przy grobie. - Nie mogę uwierzyć, że cię już nie ma. Tęsknię za tobą całymi dniami, śnię o tobie nocami. Wtedy jesteś tak blisko, Havardzie, ale gdy się budzę, już cię nie ma. Twoje miejsce w łóżku jest puste.

Powiew wiatru znad fiordu zgasił znicz. Mali zapaliła go na nowo i przysłoniła płomyk dłońmi.

-  Żaden dzień nie ma sensu. Czuję się, jakbym była nie­obecna we wszystkim, co robię. A teraz nadchodzą święta. My­ślę ciągle, jak to dawniej bywało i jak będzie w tym roku. Ale nie mogę się poddać. Obiecałam to sobie. Wiem, że nie chciał­byś tego, Havardzie. Nie przywykłeś do tego, by patrzeć, jak się poddaję. Muszę więc dalej dźwigać nasze dziedzictwo, póki będę żyła, choć muszę przyznać, że nie widzę w tym żadnego sensu. Może z czasem będzie lepiej. Jak myślisz?

Przez chwilę siedziała, nic nie mówiąc. Nie czuła nawet chłodu. Powoli zaczął ją ogarniać jakiś spokój. Nie czułam się tak nigdy od śmierci Havarda, pomyślała. Przyklękła więc z zamkniętymi oczami i czekała, aż spokój wypełni ją całą. Czuła się tak dobrze, że aż łzy stanęły jej w oczach i ci­cho załkała.

-  Jesteś już gotowa, mamo?

Nie zauważyła, że Oja i Helene stoją za jej plecami. Podniosła się z pewnym trudem i pokiwała głową.

-  Tak, jestem gotowa.

Ciepły, błogi spokój, który na nią spłynął przy grobie, wypełniał ją przez całą drogę do domu. Siedziała po swojej stronie sań, przykryta futrem, z zamkniętymi oczami i czuła, że Havard jest blisko niej.

-  Chyba nie jesteś chora? - zaniepokoiła się Helene.

Mali pokręciła głową.

-  Nie, wszystko w porządku - powiedziała. - Ogarnął mnie taki spokój.

Helene odszukała rękę Mali i uścisnęła ją.

-  Z czasem będzie lepiej - powiedziała cicho.

Mali w milczeniu pokiwała głową. Może, pomyślała. Po śmierci Ruth też jej się wydawało, że nie jest w stanie dalej żyć. Ale wówczas miała przy sobie Havarda. Razem przeżywali tę żałobę. Teraz była całkiem sama. Gdy tak siedziała i rozmyślała w saniach, poczuła w sobie siłę, której do tej pory nie znała. Wiedziała, że życie będzie się toczyć dalej. Nawet bez Havarda.

ROZDZIAŁ 6.

 

Minął tydzień, nim Johannes znów spotkał Annę. Gdy pew­nego dnia wracał ze szkoły, stała na drodze, jakby czekała na niego. Johannes szedł pogrążony w myślach i w pierwszej chwili nie zauważył jej pod wielkim drzewem.

-  Cześć, Johannes.

Chłopak drgnął i wyprostował się.

-  To ty?

Podeszła do niego z uśmiechem. Znów zakręciło mu się w głowie, tak samo jak na imprezie. Nogi się pod nim trochę ugięły i poczuł rumieniec na twarzy.

Rozejrzał się szybko dookoła w obawie, by nikt ich nie zobaczył. Johanne nie byłaby z tego zadowolona, pomyślał. Ale przecież wolno mu widywać się ze starymi znajomymi.

-  Co tu robisz? - zapytał i ruszył dalej.

Anna poszła z nim.

-  Dowiedziałam się, gdzie mieszkasz, i chciałam cię zo­baczyć. Jest jeszcze trochę czasu do następnej imprezy.

Nagle ogarnęło go poczucie dumy. Anna chciała go zo­baczyć! Śliczna dziedziczka Storli zainteresowała się nim... Przez chwilę zastanawiał się, czy Anna wie, ile on ma lat, ale szybko odpędził te myśli. Na pewno wie. Na pewno do­wiedziała się, do której klasy chodzi Johannes. Chociaż nie - w klasie byli przecież też starsi uczniowie, ci, którzy zajmowali się czym innym, zanim poszli do gimnazjum. Ale może rozmawiała z Gunnarem, myślał dalej Johannes. Gun­nar był nią bardzo zainteresowany, jeśli więc nadarzyła się okazja, by zamienić z nią parę słów, na pewno z niej skorzystał. A przecież wiedział wszystko o Johannesie. Ale w takim razie na pewno powiedział jej także o Johanne.

-  Czego chcesz ode mnie?

-  Ależ Johannes - uśmiechnęła się i musnęła jego poli­czek. - Chciałam cię znowu zobaczyć. Mówiłam już. Stęskni­łam się za tobą.

-  Mogłaś przecież zaczekać do następnej imprezy.

-  O nie. To za długo. Nie sądzisz?

Uszy mu się zaczerwieniły, kopnął jakiś kamyk leżący przy drodze. Gdyby ona wiedziała, pomyślał. Bo często myślał o niej od czasu imprezy, czy tego chciał, czy nie. Ale przecież jego dziewczyną jest Johanne i to ją kocha, powtarzał sobie przez cały tydzień. Mimo to Anna ciągle pojawiała się w jego myślach. Nie panował nad tym. Miała w sobie coś, co go pociągało, coś, czemu nie potrafił się oprzeć. I teraz szła u jego boku drogą. Serce w piersiach biło mu jak szalone.

-  Mogę wejść na chwilę? - zapytała, gdy stanęli pod do­mem, w którym mieszkał. - Chciałam z tobą porozmawiać o... o czymś. A tu na dworze jest tak zimno i nieprzyjem­nie - dodała, zerkając na niego z ukosa.

Johannes wiedział, że powinien odmówić, ale nie potrafił. Była taka pociągająca, gdy stała z rozwianymi wiatrem wło­sami i patrzyła na niego swymi wielkimi, zielonymi, sarnimi oczami, w których czaił się uśmiech.

-  Nie wiem - zawahał się. - Moja gospodyni... Nie lubi odwiedzin.

-  Chyba jej płacisz - powiedziała nieco opryskliwie. - I wol­no ci przyjmować wizyty. Nic jej nie ukradnę.

Tylko na chwilę, pomyślał i włożył klucz do zamka. To przecież nic strasznego. Anna chce z nim tylko o czymś po­rozmawiać.

-  Tylko cicho - szepnął przez ramię, otwierając drzwi. Ale na próżno. Zanim wszedł do środka, natknął się na pan­nę Sunde, która patrzyła na niego przymrużonymi oczami.

-  Czy to ty, Johannes?

-  Tak, ja... musimy tylko coś przejrzeć - wyjąkał i za­czerwienił się jak burak, gdy za jego plecami pojawiła się Anna. - To nie potrwa długo.

-  A więc dziś to nie jest Johanne?

-  Nie, to jest...

-  Dobrze wiem, kto to jest - powiedziała panna Sunde, ściągając usta. - To Anna Storli. Panna ze Storli.

Johannes spojrzał na nią ze zdumieniem. Nie przyszło mu do głowy, że gospodyni może znać jego gościa.

-  Znacie się?

-  Tego bym nie powiedziała - odparła panna Sunde. - Ale słyszałam o tej pannie. Wszyscy o niej słyszeli - dodała. Jej usta były całkiem zaciśnięte.

-  Ona nie zostanie tu długo - powiedział szybko Johan­nes. - My tylko...

Anna popchnęła golekko, więc ruszył korytarzem. Ona szła tuż za nim.

-  Znasz pannę Sunde? - zapytał, gdy zamknął drzwi do swego pokoju.

-  Zupełnie jej nie znam. Ale ona mi wygląda na straszną plotkarę. Pewnie słyszała coś na mój temat. Wiele osób lubi plotki.

Johannes zrzucił ciężki plecak i kurtkę. Anna rozpięła płaszcz i pozwoliła, by pomógł jej go zdjąć. Miała na sobie obcisły sweter. Jej piersi sterczały zachęcająco.

Wskazała skrzypce, leżące na stole.

-  To twoje skrzypce?

-  Tak. Mówiłem ci podczas imprezy, że gram.

-  Dobrze?

-  Gram od dziecka.

-  A ile lat masz teraz, Johannes?

-  Nie dowiedziałaś się jeszcze, ile mam lat?

-  Chciałabym to usłyszeć od ciebie.

-  Skończę szesnaście w Nowy Rok - powiedział trochę niechętnie.

-  Wiem - powiedziała. - Ale muszę przyznać, iż sądzi­łam, że jesteś starszy. O jakieś dwa lata. Myślałam, że jesteś w moim wieku.

-  A ty wkrótce skończysz dziewiętnaście lat, prawda?

-  Po świętach.

-  Co robisz? Nie chodzisz przecież do szkoły.

 

-  Nie pasuję za bardzo do szkoły. Skończyłam gimna­zjum, a potem byłam w szkole dla dziewcząt przez pół roku. Teraz jestem w domu.

-  Nie wybierasz się do szkoły rolniczej, skoro masz odzie­dziczyć taki wielki dwór?

Anna roześmiała się i usiadła na jego łóżku.

-  Nie, to nie jest coś, o czym bym marzyła. Muszę znaleźć sobie męża, który zajmie się też gospodarstwem. Sądzisz, że to niemożliwe?

Johannes chciał usiąść na krześle, ale Anna pokazała mu miejsce obok siebie.

-  Usiądź tu koło mnie - poprosiła.

Wahał się przez chwilę, ale w końcu usiadł. Jak ona pięk­nie pachnie, pomyślał. Zauważył to także podczas imprezy.

-  Kim chcesz zostać?

-  Mówiłem ci już, że będę weterynarzem.

-  No, no - powiedziała z podziwem. - Teraz sobie przy­pomniałam. A jesteś na tyle zdolny, żeby się dostać na stu­dia?

-  Mam nadzieję.

-  A poza tym grasz?

-  Tak, muzyka to część mojego życia. Od zawsze. Mój oj­ciec jest muzykiem - wyjaśnił. - Jest bardzo utalentowany.

-  Stornes - powiedziała i pokiwała głową. - Czy jeden ze znanych skrzypków nie nazywa się Sivert Stornes? Chyba o nim kiedyś słyszałam.

-  To mój ojciec - powiedział Johannes z dumą, mile za­skoczony, że Anna zna ich nazwisko.

Dziewczyna przysunęła się do niego. Poczuł ciepło jej cia­ła i trochę zakręciło mu się w głowie. Anna zaczęła bawić się jego włosami. Oplotła swój palec jednym z loków.

 Nigdy nie widziałam takich pięknych włosów - powie­działa cicho. - Bardzo przystojny z ciebie chłopak, Johanne­sie Stornes.

Zwróciła ku niemu twarz, a Johannesowi wydało się, że zatonął w jej zielonych oczach. Nawet nie wiedział, jak to się stało, ale po chwili miał ją w ramionach i czuł jej usta na swoich. Cały świat przestał istnieć oprócz ich dwojga. Ujął jej głowę w obie ręce i mocno pocałował. Anna rozchyliła usta i po chwili poczuł jej język na swoim. Przerażony rozluźnił uścisk i cofnął się trochę.

-  Taki jesteś nieśmiały? - zadrwiła i zarzuciła mu ręce na szyję. - Chodź.

Przewróciła się na łóżko i pociągnęła go za sobą. Johan­nes leżał na niej i z trudem chwytał oddech. Jej ciało było ciepłe i miękkie. Czuł pod sobą jej jędrne piersi. Ona na pew­no nie jest nieśmiała, pomyślał. Obsypała go namiętnymi po­całunkami i odważnymi pieszczotami. A on dał się porwać. Rozpętała się w nim burza uczuć i zapomniał o wszystkim poza tym, że Anna jest tuż obok, gorąca i chętna. Ale gdy zaczęła manipulować przy jego pasku, usiadł natychmiast.

-  Nie, tak nie można - powiedział, a usta mu płonęły od namiętnych pocałunków. - Johanne jest moją dziewczyną.

-  Nie w tej chwili - szepnęła Anna. - Teraz jesteśmy tylko my, ty i ja, Johannes.

Johannes wstał gwałtownie i zaczął krążyć po pokoju.

-  Nic z tego nie rozumiem - powiedział, przeczesując włosy dłonią. - Nie znam cię wcale, a ty do mnie przycho­dzisz... Czego chcesz?

-  Poznać cię lepiej.

-  Dlaczego?

-  Bo mnie interesujesz. Od razu zwróciłam na ciebie uwagę podczas przyjęcia. Nie tak często ktoś budzi moje za­interesowanie.

-  Ale ty jesteś dorosła. Jesteś dziedziczką wielkiego dwo­ru i możesz mieć, kogo tylko zechcesz. A ja jestem tylko...

Anna podniosła się i stanęła przed nim.

-  Jesteś Johannes - powiedziała i objęła go. - Mnie to wystarczy.

Chciał powiedzieć „nie", chciał powiedzieć, że nie chce i nie może. Ale świat znów przestał istnieć, gdy go pocałowa­ła. Znów potoczyli się na łóżko. Johannes nie wiedział, jak to się stało, ale Anna zdjęła sweter. Ujrzał dwa ciemnobrązowe sutki tuż przed swoimi ustami. Znów całkiem stracił rozezna­nie i nie wiedział, czy zrobił to sam, czy ona mu pomogła, ale po chwili obejmował jedną z jej brodawek ustami. W oczach mu wszystko zawirowało, dyszał ciężko.

-  Johannes! Obiad na stole.

Otrząsnął się, jakby ktoś wylał mu wiadro wody na głowę. Przerażony usiadł i popatrzył niespokojnie w stronę drzwi, jakby spodziewał się ujrzeć w nich pannę Sunde we własnej osobie.

-  Musisz już iść!

-  Mogę zaczekać, aż zjesz.

-  Nie, musisz iść.

Johannes wstał i poprawił na sobie ubranie. Starał się nie patrzeć na Annę, gdy wkładała sweter. Potem podał jej płaszcz.

-  Nie powinnaś tu przychodzić - powiedział cicho.

Uśmiechnęła się.

-  Przecież było tak miło.

-  Tak nie można.

-  Johannes - mruknęła i otarła się o niego. - Jesteś taki słodki. Spotkamy się kiedy indziej.

-  Jestem zajęty.

-  Zobaczymy - powiedziała, wspięła się na palce i poca­łowała go. - Zobaczymy.

Odprowadził ją do drzwi.

-  Do widzenia - rzekła z uśmiechem. - Do zobaczenia. Nic nie odpowiedział. Zamknął za nią drzwi i starannie wytarł usta, w obawie; by panna Sunde nie domyśliła się, co właściwie robili.

W kuchni pachniało rybą i ziemniakami.

-  Poszła już?

-  Tak - wyjąkał Johannes i zaczerwienił się. - Chciała tylko coś pożyczyć.

-  Nie wiedziałam, że znasz Annę Storli.

-  Poznaliśmy się na imprezie i rozmawialiśmy trochę.

-  Trzymaj się lepiej swojej małej Johanne.

-  To przecież nic takiego. Nic poważnego.

Panna Sunde spojrzała na niego.

-  Jeśli chodzi o Annę Storli, to niczego nie możesz być pewien. Ta dziewczyna już cieszy się złą sławą.

Johannes usiadł do stołu. Nałożył na talerz porcję ziem­niaków i rybę i zabrał się do jedzenia. Nie chciał słuchać, co panna Sunde ma do powiedzenia o Annie.

-  Urodziła się na górze złota - ciągnęła gospodyni. - Za­wsze dostawała wszystko, czego tylko chciała. I nigdy palcem nie ruszyła, całe życie tylko się bawi.

-  Skończyła przecież szkołę - próbował jej bronić Johan­nes.

-  W końcu jej się udało.

-  I szkołę dla dziewcząt.

-  Widzę, że wiesz wszystko. Owszem, posłali ją do tej szkoły, bo zadawała się z dużo starszym mężczyzną i rodzice nie mogli tego zaakceptować. I zwyczajnie odesłali ją z domu, mój chłopcze.

Johannes wziął kromkę chrupkiego pieczywa i nałożył na nią porcję ziemniaków i ryby. Starał się nie patrzeć na pannę Sunde.

-  Ostatnio też się sporo mówiło o Annie Storli - ciąg­nęła gospodyni, która chyba dopiero zaczęła swoją opo­wieść. - Znowu chodziło o mężczyznę. Anna to nie jest dziewczyna dla ciebie, Johannes.

-  Przyszła tylko coś pożyczyć - bronił się chłopak. Panna Sunde machnęła ręką.

-  Ludzie mówili, że Anna zadawała się z muzykiem, któ­ry mieszkał tu przez pewien czas. On też był starszy od niej. Nie znam dokładnie tej historii, słyszałam tylko to i owo.

Panna Storli nie jest niewiniątkiem, Johannes. Powinieneś to wiedzieć. Nie podoba mi się, że się za tobą włóczy w taki sposób, nie podoba mi się, że tu z tobą przyszła. To nie jest dziewczyna dla ciebie. Będę to powtarzać do znudzenia.

-  Nie wspominała o żadnym muzyku.

-  Spodziewam się. To był prawdziwy skandal. Ale on wy­jechał dwa tygodnie temu, więc pewnie szuka jakiegoś następcy. Taka już jest.

-  Mówiłem przecież, że przyszła tu coś pożyczyć - po­wtórzył Johannes po raz kolejny ze zniecierpliwieniem. Nie miał zamiaru siedzieć tu i słuchać, jak panna Sunde obgadu­je Annę. Żałował, że zgodził się ją wpuścić do siebie. Wstydził się, że pozwolił sobie na tak wiele. Nie miał zamiaru. Ale Anna Storli strasznie go pociągała, miała nad nim niebez­pieczną władzę. Zauważył to już podczas pierwszego spotkania.

Nigdy przedtem nie czuł nic takiego. Nie potrafiłby tego nazwać, ale nie mógł się oprzeć. Pora z tym skończyć, postanowił. Nie chcę mieć nic wspólnego z Anną. Jeśli w tym, co mówiła panna Sunde, było choć ziarno prawdy, to Anna Storli nie jest warta jego zainteresowania. Wprawdzie nie miał zamiaru się z nią przespać, ale dobrze, że został ostrzeżony. Chyba że to tylko plotki. Już dawno podejrzewał, że panna Sunde lubi powtarzać to i owo, bez względu na to, czy to prawda. Na pewno lubi też roznosić plotki. 

-  Masz przecież tę swoją słodką przyjaciółkę, Jo­hanne - powiedziała gospodyni, podając mu półmisek z rybą. - Johanne to miła dziewczyna. Poza tym nie ma się do czego spieszyć... Masz jeszcze czas na te damsko-męskie sprawy. Przed tobą lata nauki, no i muzyka. Miej głowę na karku, chłopcze. Żebyś się w coś nie wplątał. Ro­dzice by tego nie znieśli. Myślę, że bardzo ci ufają.

Johannes pokiwał głową, bo miał usta pełne jedzenia. Oczy­wiście, że mu ufają, a on nie zamierza ich w żaden sposób za­wieść. Zjadł wszystko, co miał na talerzu, i podziękował.

-  Mam nadzieję, że nie zobaczę tu więcej Anny Stor­li - powiedziała panna Sunde i zaczęła sprzątać ze stołu.

- Nie - odparł Johannes, kładąc rękę na klamce. - Dziś też przyszła tu tylko na chwilę. Żeby coś pożyczyć - powtó­rzył po raz kolejny.

-  Trzymaj się lepiej Johanne - powtórzyła panna Sun­de. - Wiesz, że muszę się tobą opiekować, póki u mnie miesz­kasz.

Ona się mną nie opiekuje, pomyślał zrezygnowany Jo­hannes. Ona mnie śledzi. Słyszał jednak, że życie na stan­cji zawsze tak wygląda. Większość kolegów narzekała na to samo.

-  Dziękuję za obiad - powiedział i otworzył drzwi. - Mu­szę się zabrać do lekcji. A potem chciałbym trochę poćwi­czyć. Między szóstą a siódmą. Nie będę przeszkadzać?

-  Oczywiście, że nie. Rozsądny z ciebie chłopiec. - Pan­na Sunde pokiwała głową z zadowoleniem. - Poćwicz so­bie.

Ale odrabianie lekcji nie szło mu najlepiej. Anna pozo­stawiła w pokoju swój zapach. Johannes siedział i wpatry­wał się w łóżko, na którym zrobili bałagan. Dlaczego ona za nim chodzi? Powiedziała, że się za nim stęskniła, ale nie wiedział, czy powinien w to wierzyć. A jednak intere­sowała się nim. Czyżby rzeczywiście szukała następcy tego muzyka, o którym wspomniała panna Sunde? Czyżby tym razem upatrzyła sobie młodszego muzyka? Johannes był przecież znacznie młodszy od niej... Ale wystarczająco do­rosły, pomyślał nagle i poczuł dziwny dreszcz w całym cie­le. Wystarczająco dorosły. Rzucił ołówek i wstał gwałtow­nie. Położył się na łóżku. Nie chce mieć już nic wspólnego z Anną. To nie było nic poważnego i nigdy nie będzie nic poważnego. Może powinien dać sobie spokój z ćwiczeniem i pójść raczej do Johanne? Czuł, że musi z nią porozma­wiać. Nie o Annie. Nie wspomni jej nawet o Annie. Prze­czuwał, że Johanne źle zareaguje, gdy się dowie o wizycie tamtej. Ale Johannes chciał się zobaczyć z Johanne. Pójść na spacer, porozmawiać. Pozbyć się tych myśli o Annie. Wstał, włożył kurtkę i zgasił światło. Potem cicho wyszedł z domu.

 

Nie dotarł jednak tego dnia do Johanne. Po drodze spotkał Gunnara.

-  No proszę, ty też na spacerku - pozdrowił go przyja­ciel. - Dokąd się wybierasz?

-  Chciałem odwiedzić Johanne.

-  Anna Storli pytała o ciebie dzisiaj.

Johannes zaczerwienił się.

-  Chciała wiedzieć, gdzie mieszkasz. Zrobiłeś na niej wrażenie. Spotkałeś ją?

-  Czekała na mnie, gdy wracałem ze szkoły.

-  Czego chciała?

-  Nic takiego - powiedział Johannes wymijająco.

-  Zdaje się, że wpadłeś jej w oko, stary.

-  Mam przecież Johanne.

-  No tak, ale Anna Storli nie ogląda się za każdym face­tem. Wybrała ciebie.

-  Z tego, co wiem, bardzo interesuje się mężczyznami.

-  Tak o niej mówią.

-  Co o niej słyszałeś?

-  Chyba jakąś historię o muzyku. To był facet w sile wieku. Zerwali ze sobą tuż przed imprezą, na której byliśmy ostatnio. Potem on wyjechał. Ale ludzie sporo na ten temat plotkowali.

-  No tak, moja gospodyni jest nieźle zorientowana - po­wiedział cierpko Johannes.

-  Dlaczego opowiadała ci o Annie?

Johannes zaczerwienił się jak burak. Wygadał się.

-  Czekała na mnie i weszła do mnie na chwilę - przy­znał. - Gospodyni od razu ją rozpoznała i potem urządziła mi niezłe kazanie, że nie powinienem się z Anną zadawać.

-  Anna weszła do ciebie? - Gunnar spojrzał na przyjacie­la z wielkim zainteresowaniem. -I jak było?

-  Pogadaliśmy trochę.

-  Już ja wiem, co o tym myśleć - zaśmiał się Gun­nar. - Chyba naprawdę wpadłeś jej w oko! Pomyśl tylko, tra­fiła ci się kura, która znosi złote jaja! On jest dziedziczką Storli.

-  Zamierzam zostać weterynarzem! Nie mam zamiaru się w nic takiego wplątać. Anna nie jest w moim typie.

-  No nie wiem, nie wiem, Johannes. Zdaje się, że nie po­przestaliście na pogawędce. Anna jest podobno bardzo bez­pośrednia. Ty szczęściarzu! Chciałbym sam wpaść jej w oko.

Tak, Gunnarowi to by się podobało, pomyślał Johannes.

-  Powiedziałem jej, że nie jestem zainteresowany. I po­szła sobie.

-  Chyba zwariowałeś.

-  Mam Johanne.

-  Tak, tak. Ale Anna Storli to nie byle co.

-  Nie dla mnie - upierał się Johannes. - Idę już do domu. Miałem poćwiczyć dziś wieczorem.

-  Mówiłeś, że idziesz do Johanne.

-  Pójdę do niej jutro. Już się trochę przewietrzyłem. Johannes postawił kołnierz, żeby schronić się trochę przed śniegiem, wsunął ręce do kieszeni i ruszył do domu. Jutro porozmawia z Johanne. Teraz chciał zostać sam na sam ze swymi myślami. Obawiał się, że Johanne coś zauważy, je­śli się spotkają tego wieczoru. Johannes nie umiał kłamać. Nie chciał spierać się z nią o Annę, to nie był żaden powód do kłótni. Ale Johanne mogła wszystko opacznie zrozumieć. Wolał tego uniknąć.

Gdy tylko przyszedł do domu, wyjął skrzypce i zaczął grać. Wreszcie odzyskał spokój. Muzyka całkiem go wypeł­niła i przyniosła spokój ducha. Na chwilę. Kiedy bowiem zamknął oczy, znów ujrzał zielonooką Annę, niebezpiecznie blisko. Starał się myśleć o Johanne, ale nic z tego nie wycho­dziło. Zasnął z obrazem Anny pod powiekami.

ROZDZIAŁ 7.

 

Minął prawie cały tydzień, a Johannes nie spotkał nigdzie Anny. Chyba zrozumiała, że naprawdę nie chcę jej widzieć, pomyślał. Rozszalałe serce trochę się uspokoiło, Johannesowi poprawił się nastrój. Nie da się ukryć, że historia z Anną wzbudziła w nim niepokój. Kiepsko sypiał, przewracał się w nocy z boku na bok i myślał o niej. Nie panował ani nad swoimi myślami, ani nad swoimi snami. Postanowił jednak, że nic z tego nie będzie. Nie tego pragnął.

-  Mógłbyś mi pomóc w matematyce, Johannes - zapytała pewnego dnia Johanne, gdy razem wracali ze szkoły. - Wkrót­ce będzie przedświąteczny egzamin, a ja nie wszystko rozumiem.

-  Oczywiście, że mógłbym - powiedział Johannes. - Wpad­nę tylko do domu na obiad, a potem przyjdę do ciebie.

Przeszył go dreszcz podniecenia, gdy to mówił. Może powinien wziąć ze sobą jedną z paczuszek, które kupił od Gunnara? Zerknął ukradkiem na Johanne. Nie byli jeszcze sam na sam od tamtej pory, nie miał więc okazji nic przed­sięwziąć. Ściany miały oczy i uszy zarówno u Johanne, jak i u niego na stancji.

-  Twoja gospodyni jest w domu?

-  Nie wiem. Masz coś specjalnego na myśli?

-  Nie - skłamał i zarumienił się po same uszy. - Ale mogę przyjść?

-  Ona nie ma nic przeciwko tobie - powiedziała Johanne i spojrzała na niego badawczo. - Masz u niej wysokie notowa­nia.

Szli ręka w rękę w dół drogi. Nagle w Johannesie zamarło serce. Naprzeciw nich pod górę szła, tak, nie ma wątpliwości, Anna. Puścił dłoń Johanne i poprawił sobie kołnierz. Serce mu waliło, miał spocone dłonie.

-  No proszę, to Anna Storli - powiedziała Johanne. - Cie­kawe, po co tu idzie?

Johanne odszukała jego dłoń i przysunęła się bliżej. Jej ciało zesztywniało z niechęci.

Anna nie miała na głowie czapki. Jej rude włosy iskrzyły się w promieniach zimowego słońca. Uśmiechnęła się pro­miennie na ich widok.

-  Czy to ty, Johannes? Dzięki za ostatnie spotkanie. Masz całkiem przyjemny pokoik. Ale nie zagrałeś dla mnie. Musisz to zrobić następnym razem.

Johannes nie mógł wykrztusić ani słowa. Ogarnęła go wściekłość, że Anna zdradziła, że była u niego. Chwycił moc­niej Johanne za rękę. Johanne stała i patrzyła to na jedno, to na drugie z niedowierzaniem w oczach.

-  Nie zagrał dla ciebie - powtórzyła cicho. - Czy ona u ciebie była?

-  Wszystko ci wyjaśnię - zaczął Johannes rozpaczliwie i próbował pociągnąć Johanne za sobą. Ale ona stała i wpa­trywała się w niego.

-  Wpadłam do Johannesa któregoś dnia - powiedziała Anna, odrzucając w tył rude włosy. - I chętnie jeszcze raz go odwiedzę - uśmiechnęła się i skinęła im głową. - Mam spot­kanie z przyjaciółmi w szkole, więc na razie was żegnam. Do zobaczenia, Johannes.

I poszła dalej. Został po niej tylko zapach.

-  Co to znaczy? - zapytała Johanne łamiącym się gło­sem. Miała łzy w oczach. - Czy ona naprawdę była u cie­bie?

-  Czekała kiedyś na mnie na drodze ze szkoły i powie­działa, że musi ze mną o czymś porozmawiać, więc... no więc skończyło się na tym, że weszła do środka. Na chwilę - do­dał. - Tylko na chwilę.

-  O czym chciała z tobą porozmawiać Anna Storli? Cze­go nie mogła ci powiedzieć na dworze?

-  Mogła, oczywiście - przyznał Johannes i zaczął iść da­lej. - Po prostu koniecznie chciała wejść.

-  Mogłeś przecież odmówić!

Pokiwał głową zmieszany i próbował znów wziąć ją za rękę, ale Johanne się odsunęła.

-  Co robiliście?

-  Co robiliśmy? - Johannes zaczerwienił się i odwrócił wzrok. - Nic nie robiliśmy...

-  Kłamiesz - powiedziała nagle, zatrzymała się i spojrza­ła na niego z wściekłością. - Spotykasz się z nią za moimi plecami...

-  Nie robię niczego za twoimi plecami, Johanne.

-  To powiedziałbyś mi o tym. Ale nie pisnąłeś ani słówka. Całowałeś się z nią?

Johannes nie mógł dalej kłamać. Pochylił głowę i kopnął grudkę śniegu.

-  Całowałeś się z nią - syknęła Johanne. - A może nawet coś więcej?

-  Nie - powiedział pospiesznie. - Nic więcej. I to nic nie znaczy, Johanne. Kocham ciebie. Ta historia z Anną... To był tylko ten jeden raz.

-  Ona zamierza do ciebie wrócić. Wyraźnie to powiedzia­ła.

-  Już nigdy jej nie wpuszczę.

-  Wcale ci nie wierzę. Kłamiesz!

Johanne rozpłakała się. Wielkie łzy spływały po jej za­czerwienionych policzkach. Uderzyła go pięścią w klatkę piersiową.

-  Nie chcę cię więcej widzieć - szlochała. - Możesz się dalej spotykać z tą Anną Storli. Z nami koniec.

-  Johanne! - Johannes próbował ją objąć, ale odtrąciła jego dłonie.

-  Nigdy bym tego o tobie nie pomyślała!

-  Przecież nic się nie stało.

-  Całowałeś się z nią!

-   Tylko raz - skłamał. - To nic nie znaczy, Johanne, po prostu tak wyszło.

Johanne nic już nie powiedziała. Odwróciła się do niego plecami i zaczęła iść wielkimi krokami, wyraźnie zdenerwowana. A on stał i patrzył za nią, nie wiedząc, co począć.

-  Johanne! - zawołał. - Johanne, wysłuchaj mnie.

Ale ona nie chciała słuchać. Nawet się nie obróciła. Oddala­ła się od niego szybkimi krokami. Zostawiła go samego.

Serce w nim zamarło. Obrócił się, żeby zobaczyć, czy widać jeszcze Annę, ale tamta znikła. Był na nią wściekły. Jak mogła wspomnieć przy Johanne o tamtym spotkaniu? Wiedziała prze­cież, że Johanne jest jego dziewczyną, mogła się domyślić, co się wydarzy, jeśli o tym wspomni. A może tego właśnie chcia­ła? - przyszło mu nagle do głowy. Może chciała zniszczyć ich związek? Jeśli Johanne z nim zerwie, droga stanie otworem dla innych, choćby dla niej. Johannes nie mógł jednak uwierzyć, że Anna jest nim naprawdę zainteresowana. To niemożliwe.

-  Cześć, co robisz? Opalasz się? - zapytał Gunnar, sztur­chając go w ramię. - Spotkałeś Annę? Szła do szkoły.

-  Tak, przechodziła tędy.

-  Wyglądasz nie najlepiej, stary. Jakby ktoś cię zrobił w konia.

-  Johanne się zdenerwowała i zerwała ze mną.

-  No nie, dlaczego się tak zdenerwowała?

-  Anna zatrzymała się koło nas i podziękowała mi za ostatnie spotkanie. Za wizytę na mojej stancji. Johanne tego nie zniosła.

-  No, to paskudna sprawa. Ale wszystko się jakoś ułoży. Johanne...

-  Powiedziała, że to koniec.

-  Zraniłeś ją. Ale to przejdzie. Jutro znów będzie uśmiech­nięta.

Johannes jakoś nie mógł w to uwierzyć. Jego zdaniem Jo­hanne mówiła poważnie.

-  Właściwie dlaczego Anna to powiedziała? - zdziwił się Gunnar. Po chwili podniósł wzrok i spojrzał na przyjaciela z powagą. - Żeby zepsuć wszystko między wami. Jej naprawdę na tobie zależy, Johannes. Powiedziała to, żeby nie mieć konkurencji.

Johannes nie odpowiedział. Zaczął iść. Plecak wydawał mu się znacznie cięższy niż zwykle i coś go kłuło w piersiach. A gdyby tak wziąć książkę do matematyki i pójść wieczorem do Johanne, pomyślał. Ciekawe, czyby go wpuściła. Nie, pew­nie nie. Lepiej zostawić ją na razie w spokoju. Jutro w szkole wszystko będzie jasne. Johanne na pewno rozumie, że nic go nie obchodzi Anna Storli! Że liczy się tylko ona.

- Nie przejmuj się tak - pocieszył go Gunnar, gdy dotarli do miejsca, w którym ich drogi się rozchodziły. - Wszystko się jakoś ułoży.

Johannes znów nie odpowiedział. Podniósł tylko dłoń na pożegnanie i poszedł do domu, smutny i nieszczęśliwy.

 

To był długi wieczór. Nie udało mu się skupić nad lekcjami, nie szła mu nawet gra. Kilka razy sięgał po kurtkę, by ru­szyć do Johanne, ale opanowywał się w ostatniej chwili. Na pewno nic dobrego z tego nie wyjdzie, myślał. Johanne musi to przespać. Sen jej na pewno pomoże. Johannes, w każdym razie, na to liczył.

Myśli tłoczyły mu się w głowie. Co zrobi, jeśli Johanne go nie zechce? Nie, tak źle nie będzie. Wszystko się ułoży. Ko­chał przecież Johanne. To, że się wygłupił, nie może przecież oznaczać, że między nimi wszystko skończone. A co z Anną? Czego ona właściwie chce?

Długo leżał i przewracał się z boku na bok, nim wreszcie sen go zmógł i przyniósł trochę ukojenia.

Ale nadzieja na to, że następnego dnia wszystko będzie po staremu, prysła, gdy tylko ujrzał Johanne na szkolnym dziedzińcu. Na jego widok odwróciła się plecami i zaczęła rozmawiać z koleżankami. Serce ciążyło mu jak ołowiane.

Podszedł do niego Gunnar.

-  Jak leci?

-  Nie patrzy nawet w moją stronę.

-  Chcesz, żebym z nią porozmawiał?

-  Myślisz, że to pomoże?

-  Warto spróbować. Mogę jej wyjaśnić, że...

-  Może mógłbyś po prostu zapytać, czy nie zechciałaby ze mną porozmawiać? Muszę z nią porozmawiać. Wytłuma­czyć...

-  Nie próbowałeś wczoraj?

-  Próbowałem, ale wczoraj była taka zła. Gdybyśmy mog­li porozmawiać spokojnie...

-  Postaram się to zorganizować - pokiwał głową Gun­nar.

Johannes siedział więc i godzina po godzinie patrzył na wyprostowaną szyję Johanne. W dalszym ciągu się do niego nie odzywała i ledwo go zauważała. Gdy tylko czuła na sobie jego spojrzenie, odwracała się.

Na dużej przerwie podszedł do niej Gunnar. Johannes stał ze swoim śniadaniem pod ścianą i śledził ich wzrokiem. Widział, jak Johanne gestykuluje i kręci głową. Gunnar wy­machiwał rękami i dużo mówił. Chyba na próżno, pomyślał Johannes z ciężkim sercem. W końcu Johanne obróciła się na pięcie i poszła do koleżanek.

-  Twierdzi, że nie ma ci nic do powiedzenia - powiedział Gunnar, gdy podszedł do przyjaciela. - Jest piekielnie wściek­ła. Żadnej nadziei.

-  Nie. Ale dzięki, że próbowałeś.

-  Co teraz zrobisz?

-  A co miałbym zrobić...

-  Nie możesz się tym tak śmiertelnie przejmować, Johan­nes. Jest mnóstwo innych dziewcząt.

-  Ale mnie zależy tylko na Johanne.

-  Może wszystko będzie dobrze. Daj jej tylko jeszcze tro­chę czasu, a...

Johannes milcząco pokiwał głową.

-  Może wybierzemy się wieczorem do kawiarni? - zapro­ponował Gunnar. - Tam zawsze coś się dzieje. Musisz się tro­chę ożywić.

-  Czy ja wiem...

-  Idziemy. Przyjdź po mnie o siódmej.

Johannes nie miał ochoty, ale nie zamierzał także siedzieć samotnie na stancji i myśleć o Johanne. Dlatego się zgodził.

-  Umowa stoi - powiedział Gunnar, klepiąc go po ramie­niu. - Tylko musisz zadbać o lepszy humor. Z czasem wszystko się ułoży - dodał optymistycznie. - Albo z jedną, albo z drugą.

 

Johannes zauważył ją, gdy tylko wszedł do kawiarni. Rude włosy tańczyły wokół jej głowy. Serce zabiło mu mocniej.

-  Do diabła! - wykrzyknął Gunnar. - Ona tu jest. Znaleźli wolny stolik i Gunnar poszedł kupić lemoniadę.

Johannes został sam przy stole.

-  Cześć, Johannes. Mogę się przysiąść?

Anna stała przy krześle Gunnara i patrzyła na Johannesa. Nie czekając na odpowiedź, odsunęła krzesło i usiadła.

-  Jestem na ciebie wściekły - powiedział Johannes ci­cho. - Dlaczego to powiedziałaś?

-  Czyżby mała Johanne się zdenerwowała?

-  Zerwała ze mną.

-  Jest mało wyrozumiała.

Johannes byłby skłonny przyznać jej w pewnym stopniu rację, ale nic nie powiedział.

-  W takim razie nic nie szkodzi, że tu usiadłam - powie­działa, zerkając na niego spod długich rzęs. - Nie mogę ze­psuć czegoś, co się już skończyło.

W tej samej chwili wrócił Gunnar, niosąc dwie butelki. Patrzył to Annę, to na przyjaciela.

-  Cześć, Gunnar - pozdrowiła go z uśmiechem. - Johan­nes pozwolił mi się do was przysiąść.

-  Nic takiego nie powiedziałem.

-  Czy mogę? To przecież nie moja wina, że mała Johanne cię porzuciła.

Johannes musiał przyznać w duchu, że to tylko jego wina. Ale gdyby Anna tak mu się nie narzucała, wszystko poto­czyłoby się inaczej. Spojrzał na Gunnara, ale przyjaciel był najwyraźniej zadowolony z towarzystwa Anny. Johannes nic już nie powiedział. Wkrótce atmosfera się trochę rozluźniła. Anna umiała podtrzymywać rozmowę. Opowiadała anegdotki, które ich rozśmieszały. Gunnar ożywił się bardzo i mówił głośno. Gdy musiał pójść do toalety, Anna położyła rękę na dłoni Johannesa.

-  Już się na mnie nie gniewasz, prawda?

-  Nie, to tylko moja wina.

-  Odprowadzisz mnie do domu?

-  Do Storli?

-  Tak, przecież tam mieszkam. To kawałek drogi, ale... Chciał zaproponować, że Gunnar ją odprowadzi, ale gdy napotkał zielone spojrzenie, od razu pokiwał głową.

-  Dobrze.

Nie mam już nic do stracenia, pomyślał. Johanne i tak nie chce się z nim zadawać, może więc odprowadzić Annę do domu. Przypomniały mu się przestrogi panny Sunde, ale odsunął je od siebie. Anna nie może przecież wracać sama po ciemku, pomyślał.

Gdy przyszedł Gunnar, zbierali się już do wyjścia. Johan­nes pomagał Annie włożyć gruby płaszcz.

-  Idziecie już?

-  Wracam do domu - powiedziała Anna, wsuwając rękę pod ramię Johannesa. - Johannes mnie odprowadzi.

Gunnar rzucił przyjacielowi pytające spojrzenie i wzniósł oczy do nieba.

-  Co za tempo - powiedział tylko. - Przyjemnej drogi.

 

Wieczór był chłodny, księżycowy. Niebo roziskrzone gwiaz­dami. Anna wisiała mu na ramieniu, gdy szli w stronę drogi.

-  Opowiedz o swojej okolicy - poprosiła.

-  Innvika to najpiękniejsze miejsce na ziemi.

-  Jest tam inaczej niż tutaj?

-  O tak. Mamy fiord i góry. Tu tego nie ma.

-  Masz rodzeństwo?

-  Młodszą siostrę, Marilenę.

Nie powiedział, że Marilena jest córką ciotki Ruth, a oni ją tylko przygarnęli, nie widział powodu, by jej o tym mó­wić.

-  Nigdy nie słyszałam takiego imienia - Marilena.

-  Nazywa się Maria Magdalena - powiedział Johan­nes - ale to jest za długie imię. Mówimy więc na nią Marile­na.

-  Twój ojciec to wielki talent. Mamy jego płytę.

-  Naprawdę? - Johannesa rozpierała duma. - Tak, jest jednym z najlepszych skrzypków.

-  Jeszcze nic dla mnie nie zagrałeś.

Nie odpowiedział. Nie miał zamiaru zapraszać jej więcej do siebie, ale tego nie zdradził. Zamierzał tylko odprowadzić ją do domu.

-  A ty? - zapytał. - Jakie masz plany? Mówiłaś, że byłaś w szkole dla dziewcząt, ale skoro masz odziedziczyć dwór...

-  Tak, w tej sytuacji trudno snuć jakieś plany - westchnę­ła. - Wszyscy oczekują, że przejmę dwór.

-  Chyba masz na to ochotę.

-  Miałabym ochotę na wiele innych rzeczy.

-  Na przykład?

-  Chciałabym podróżować. Rozejrzeć się po świecie. Nie jestem stworzona do tego, żeby zamknąć się we dworze, Jo­hannes. Jestem wolna jak ptak. Nie dam się zamknąć w klat­ce.

Doszli już do długiej alei, prowadzącej do Storli.

-  Dalej możesz pójść sama.

-  Chyba że wejdziesz na chwilę?

-  Mam wejść?

-  Tak, rodziców dziś nie ma. Mógłbyś wstąpić na kawę.

-  Nie, dziękuję - odparł pospiesznie. - Muszę już iść do domu.

-  Zobaczymy się jeszcze? - zapytała i zarzuciła mu ręce na szyję.

Jej spojrzenie było prawie czarne w wieczornym mroku a kuszące usta zbliżyły się niebezpiecznie do jego twarzy W głowie mu zaszumiało. Nogi się pod nim ugięły.

-  Powiedz „tak", Johannes.

-  Spotkamy się pewnie gdzieś - mruknął niewyraźnie.

-  Chcę czegoś więcej - szepnęła namiętnie. - Chcę, żeby­śmy byli parą.

Johannes zamarł. Oddech zaczął mu się rwać. A więc tego chce Anna. Usunęła z drogi Johanne, żeby go zdobyć. Johannes stał, trzymając ją w objęciach, kompletnie skonfundowany. Serce wyrywało mu się z piersi.

-  Johannes - szepnęła i pocałowała go. Zakręciło mu się w głowie. Instynktownie przygarnął ją mocniej i odwzajemnił pocałunek. Przylgnęła do niego ca­łym ciałem. Zawisła mu na szyi, a jej język zaczął igrać w jego ustach.

-  Zobaczymy się jeszcze, Johannes?

-  Tak - szepnął. - Zobaczymy się.

ROZDZIAŁ 8.

 

W Stornes pachniało stearyną już w sieni. Trwało wytapianie świec. Pracowali całe przedpołudnie, a pomagała im zarówno Mała Mali, jak i Marilena. Mali miała nadzieję, że obie dziew­czynki zawsze będą w tym uczestniczyć. Obie miały tyle za­pału, tak przyjemnie było pracować w ich towarzystwie. Nie­ustające pogaduszki też dobrze oddziaływały na Mali. Nie da się bowiem ukryć, że trudne były te przygotowania do świąt bez Havarda. On zawsze interesował się wszystkim, co Mali szykowała na Boże Narodzenie. A teraz go nie ma, została tylko tęsknota, ciążąca sercu jak kamień.

Mali brała udział we wszystkich pracach, jak co roku, a w wolnych chwilach siedziała w swoim warsztacie tkackim. Wszyscy sądzili, że znów jest tą samą dawną Mali, tyle że trochę chudszą i nieco przygaszoną. Ale nic nie jest tak samo, jak za życia Havarda, pomyślała Mali, i nigdy już tak nie będzie. Czasami, podczas bezsennych nocy, wydawało jej się, że Havard umarł już bardzo dawno temu. Czasem zaś nie mogła się oprzeć wrażeniu, że to się stało przed chwilą, i z trudem łapała oddech. Nigdy do tego nie przywyknę, my­ślała. Ale życie musi toczyć się dalej. Nie można się z niego wycofać. Docierało do niej stopniowo, że czas jej sprzyja, że kiedyś będzie jej łatwiej. Jednak w tym przedświątecznym, pełnym zajęć okresie boleśnie odczuwała swoją stratę. Pierw­sze Boże Narodzenie bez Havarda. A potem pierwsza wiosna bez niego i pierwsze lato. Może będzie lepiej, gdy uda jej się wszystko przeżyć po raz pierwszy bez Havarda. A potem po raz drugi i trzeci.

-  Co byś chciała dostać na święta, babciu?

-  Mam wszystko, czego mi potrzeba - odparła Mali. - My­ślę, że w tym roku niełatwo będzie kupić prezenty świątecz­ne. Półki w sklepach są jeszcze puste, choć wojna minęła. Wciąż jeszcze tyle rzeczy jest racjonowanych.

-  Ale będą chyba jakieś prezenty pod choinką? - zanie­pokoiła się Marilena.

-  Oczywiście, że będą - uspokoiła ją Mali. - Były nawet podczas wojny. A więc w tym roku także będą, choć może nie za wiele.

-  Johannes na pewno kupi nam coś w Orkdal - powie­działa Marilena z nadzieją.

-  Johannes ma niewiele pieniędzy - uprzedziła ją Ma­li. - Mieszkanie poza domem jest bardzo kosztowne. 

-  Ale i tak jest bardzo przyjemnie - stwierdziła Mała Mali optymistycznie - Święta przynoszą zawsze tyle radości.

-  A ty się cieszysz, babciu? - Marilena spojrzała na Mali.

-  Nie tak jak kiedyś - odparła Mali szczerze. - To będą dziwne święta, święta bez dziadka.

-  Ale masz nas - powiedziała Mała Mali i położyła dłoń na kolanach babci. - Masz nas, babciu.

-  Tak, i bardzo się z tego cieszę - uśmiechnęła się Mali. - Mam wokół siebie tylu bliskich. Ale dziadek był kimś szczególnym.

-  On był twoim ukochanym - szepnęła Marilena. - Tak mówi mama.

-  To prawda - pokiwała głową Mali ze ściśniętym gar­dłem. Łzy napłynęły jej do oczu. - Dziadek był rzeczywiście moim ukochanym.

-  Nie wiedzieliście, że jest chory na serce? - zapytał Mała Mali.

-  Nie, ja nic nie wiedziałam. I myślę, że on też nie wie­dział. Jego serce po prostu przestało bić. Nagle.

-  Dlaczego Bóg tak to zrobił?

-  Ja też się nad tym zastanawiałam - przyznała Mali. - Ale nie znalazłam żadnej odpowiedzi.

W tej samej chwili weszła Ane, wnosząc powiew chłodu. Przyniosła ze schowka pudełka na świece.

-  Teraz trzeba wszystko zapakować - powiedziała, sta­wiając pudełka na stole. - Ale dużo świec zrobiłyśmy!

-  Tyle ile trzeba - powiedziała Marilena. - Będziemy mieć dużą choinkę.

-  To prawda - pokiwała głową Ane. - Jak co roku. Drzwi znowu się otworzyły i tym razem weszła Helene.

Pomagała przy wytapianiu świec przez całe przedpołudnie, ale źle się poczuła, więc Mali kazała jej poleżeć trochę w sy­pialni. Helene była jednak w dalszym ciągu blada jak kreda.

-  Ależ pachnie ta stearyna - powiedziała Helene, uśmie­chając się z trudem. - Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak reaguję na ten zapach. To jeden z bożonarodzeniowych zapa­chów, które zawsze bardzo lubiłam.

-  To pewnie przypadek - powiedziała Mali i spojrzała na nią badawczo. - Może mdli cię z innego powodu.

Ale Mali miała swoje podejrzenia. Synowa od tygodnia jadła tyle co ptaszek i ciągle mówiła, że coś ją przyprawia o mdłości, choć nic z tego nie wynikało. Pewnie jest w ciąży, pomyślała Mali. Nie chciała jednak o tym wspominać w obec­ności tylu osób. Lepiej porozmawiać z Helene na osobności. Mali sądziła jednak, że się nie myli. To dobra wiadomość dla wszystkich, pomyślała. Zwłaszcza dla Oi i dla Helene. Znów coś ją ukłuło na myśl, że to mógłby być chłopiec. Musiała przyznać sama przed sobą, że wcale nie chciała, żeby w Stor­nes urodził się dziedzic. Zbyt długo już widziała w tej roli Małą Mali. Ale na to nic nie można poradzić, pozostaje więc czekać, co los przyniesie. Mali zresztą nie przyznałaby się nikomu do tych myśli.

Świece zostały ułożone w pudelkach z wielką ostrożnoś­cią. Mali przygotowała osobne pudełko dla Marileny. Wło­żyła tam świece wszystkich rodzajów. Zawartość pudełka na pewno nie wystarczy na Wzgórzu na cały rok, ale jeśli będą potrzebować więcej, to na pewno dostaną. Te świece miały raczej stanowić dowód na to, jak zręczna jest Marilena. Mali włożyła do pudełka jeszcze trochę świeczek choinkowych, bo na Wzgórzu też stawiano choinkę, choć cała rodzina spędza­ła większość czasu w Stornes.

Marilena zaczęła się spieszyć do domu.

-  Cały dzień tu spędziłam - powiedziała, biorąc ostroż­nie pudełko. - Muszę biec do domu i pokazać swoje świe­ce.

Mali pomogła jej się ubrać i otworzyła drzwi. Na dworze padał lekki śnieg.

-  Musisz iść powoli, żeby się nie przewrócić i nie połamać wszystkich świec - ostrzegła wnuczkę. - Mówiłam to pewnie w ubiegłym roku, ale w tym roku trzeba tak samo uważać. I pozdrów wszystkich w domu.

Mali stała przez chwilę w drzwiach, patrząc, jak Marilena brnie przez śnieg. Była tak zatopiona w swoich myślach, że aż drgnęła, gdy zadzwonił telefon za jej plecami.

-  Halo, tu Stornes.

-  Czy to ty, Mali? Tutaj Gudrun z Molde.

Mali ucieszyła się ogromnie, słysząc głos młodej kobie­ty, której pomogli odejść od Ansgara Langmo na początku sierpnia.

-  To naprawdę ty, Gudrun? Co u ciebie słychać?

-  Wszystko układa się wspaniale. Dostałam pracę w skle­pie i bardzo mi się tam podoba. Mam swoją własną kawaler­kę. Od zeszłego tygodnia. Niedawno wyprowadziłam się od siostry i szwagra. Miło być wreszcie u siebie, choć dobrze się u nich czułam.

-  A Ansgar?

-  Na szczęście nie odzywa się do mnie. Chyba zrozu­miał, że to się na nic nie zda. Nie czuję się wcale samotna, choć mieszkam sama - dodała. - Siostra i jej mąż są dla mnie wielkim wsparciem - dodała. - I mam nowych przy­jaciół.

-  Z tego, co słyszę, całkiem dobrze ci się wiedzie - powie­działa Mali i poczuła, że Gudrun się uśmiechnęła. - Bardzo się cieszę, Gudrun.

-  Dostaliście pieniądze, które wam wysłałam? Zwrot po­życzki?

-  Oczywiście, że dostaliśmy. Wszystko w porządku.

-  A co słychać w Stornes? Wszyscy dobrze się miewają?

Mali poczuła bolesne ukłucie w piersiach. Z trudem prze­łknęła ślinę.

-  Havard nie żyje.

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza. Mali usłyszała ciężki oddech Gudrun.

-  Havard nie żyje?

-  Tak, zmarł nagle w połowie października. Na serce.

-  To straszne. - W głosie Gudrun słychać było przeraże­nie. - Jak ty się miewasz?

-  Było mi bardzo ciężko. Havard był bardzo ważną częś­cią mojego życia.

-  Czy mogłabym jakoś pomóc?

-  Dziękuję, Gudrun, ale wszystko się musi samo ułożyć. Nikt nie ma na to wpływu. Nawet ja. Muszę to jakoś przeżyć. Czas czyni cuda - dodała.

-  Dobrze, że masz wszystkich swoich blisko koło siebie, skoro zdarzyło się takie nieszczęście.

-  Tak, to ważne. Ale zdarzyły się też radosne rzeczy. Oja ożenił się jesienią.

-  Jak to miło. Był wdowcem i miał córkę, prawda?

-  Tak, był sam z Małą Mali, naszą dziedziczką.

-  Podoba ci się nowa synowa?

-  O tak, to bardzo miła i pracowita dziewczyna.

-  To dobrze. Ale nie mogę jakoś uwierzyć w śmierć Havarda. To straszne - powtórzyła.

-  Tak, nikt się tego nie spodziewał - powiedziała Mali. - Nikt nie wie, co go czeka.

-  Oj, to prawda - westchnęła Gudrun. - Ja w każdym razie do końca życia będę wam dziękować za to, co dla mnie zrobiliście. Ty i Havard uratowaliście mi życie. Nigdy więcej nie wplączę się w coś takiego.

-  Nie przyłączyłaś się do żadnej sekty w Molde?

-  Nie, żadnych sekt w moim życiu już nie będzie. Idę do normalnego kościoła, gdy tego potrzebuję. Mam całkiem miły kościół w okolicy. Tam właśnie chodzę.

-  A miłość?

Gudrun się roześmiała. Radosnym, dźwięcznym śmie­chem.

-  Miłość poczeka. Nie spieszę się z szukaniem nowego mężczyzny. Tak miło samodzielnie decydować o swoim ży­ciu. Ale może kiedyś... kiedyś spotkam tego, który jest dla mnie stworzony. Wcale tego nie wykluczam. Ale nie ma żad­nego pośpiechu.

-  Zawsze będziesz mile widziana tu, w Stornes.

-  Dziękuję bardzo. Może wybiorę się do was latem.

-  Bardzo bym się z tego ucieszyła, Gudrun.

-  Wszystkiego dobrego, Mali. Będę się za ciebie modlić.

-  Dziękuję. Dziękuję, że zadzwoniłaś. Do widzenia. Mali odwiesiła słuchawkę i jeszcze przez chwilę stała koło telefonu. Ucieszyła się ogromnie z wieści od Gudrun. Oboje z Havardem spełnili dobry uczynek. Mali westchnęła i prze­tarła twarz dłonią. Trzeba cieszyć się z tego, z czego można się cieszyć.

 

Mali siedziała w warsztacie i pracowała, gdy usłyszała lek­kie kroki Helene w korytarzu na poddaszu kolo sypialni. Mali podniosła się z miejsca i wysunęła głowę przez szparę w drzwiach.

-  Czy to ty, Helene?

Dłoń Helene znieruchomiała na klamce drzwi do sypial­ni.

-  Tak, przyszłam tylko coś stąd zabrać.

-  A mogłabyś do mnie zajrzeć?

-  Oczywiście. Czy coś się stało?

-  Chciałabym chwilę z tobą porozmawiać - powiedziała Ma­li. - Sam na sam.

-  Zaraz przyjdę.

Helene znikła za drzwiami do sypialni, a Mali wróciła do swojej pracy. Tkała właśnie bardzo oryginalną narzutę w ko­lorach czerni, czerwieni i bieli, według starego wzoru, który znalazła w papierach babci Johana. Chciała ją podarować Si­grid na święta.

Mali od dawna pragnęła jej coś podarować. Bardzo ceniła wieloletnią przyjaźń z Sigrid. Mogła rozmawiać z przyjaciół­ką prawie o wszystkim, od pierwszej chwili. Wiedziała, że może na niej polegać, wiedziała, że Sigrid naprawdę dobrze jej życzy. Po śmierci Havarda Sigrid zachowała się wyjątko­wo. Zostawiała swoją pracę, by jak najczęściej zaglądać do Stornes i sprawdzić, co słychać u Mali. To Sigrid nalegała, by Mali znów zaczęła chodzić na wycieczki.

-  Pójdziemy na spacer na starą drogę - mówiła. - To do­brze działa na ciało i rozjaśnia w głowie.

Na początku Mali się opierała. Ledwo trzymała się na nogach, chodząc po własnym domu, i wydawało jej się, że na pewno nie da rady pójść gdzieś dalej. Ale Sigrid się nie poddawała i w końcu Mali ustąpiła. Na początku nie było jej łatwo, ale z czasem poczuła, że ma lżejsze ciało i lżejszą głowę. Bardzo miło było iść u boku Sigrid i gawędzić o tym i o owym. Gdy zaś Mali miała szczególnie ciężki dzień, mogła o tym swobodnie rozmawiać z Sigrid, przyjaciółka wszystko rozumiała.

Pewnego wieczoru miała wielką ochotę opowiedzieć jej o Jo i Sivercie. Przyszło jej nawet do głowy, że mogłaby opo­wiedzieć o Torgrimie i o Małym Havardzie. To był wieczór, gdy przeszłość zaczęła ją tak przytłaczać, że zapragnęła po­dzielić się z kimś tym ciężarem. Może wówczas trochę by jej ulżyło. Ale zdołała opanować to pragnienie. To był jej krzyż, powinna go dźwigać sama. Mogła rozmawiać z Sigrid o wielu różnych sprawach, ale nie o tym.

-  Co myślisz o przyszłości? - zapytała kiedyś Sigrid. Koło jej głowy unosiła się biała mgiełka zmrożonej pary wodnej.

-  Myślę zazwyczaj tylko o następnym dniu - wyznała Mali. - Nie mam siły wybiegać myślą w przyszłość.

-  A może przyszłość szykuje ci wiele radości.

-  Cieszę się z dzieci i z wnuków - powiedziała Mali. - Ale radość jest teraz zupełnie inna, Sigrid. Jakbym doświadczała jej przez zamarzniętą szybę. Nigdy bezpośrednio. Żałoba oddziela mnie od radości. Tak to odczuwam.

Sigrid pokiwała głową w zamyśleniu i wzięła ją za rękę.

-  Rozumiem to dobrze - powiedziała cicho. - Pamiętam, że nie wiedziałam, jak mam dalej żyć, gdy umarł Gudmund. I wtedy... Tak... później spotkało mnie wielkie szczęście.

-  Byłaś wtedy taka młoda - powiedziała Mali. - Miałaś więcej siły i energii. I całą przyszłość przed sobą. No i małe dziecko - dodała. - Maleństwo, które cię potrzebowało. Miałaś dla kogo żyć.

-  Ty też masz dla kogo żyć!

-  Nie jestem nikomu niezbędna.

-  Jeśli popatrzeć na świat z tej perspektywy, to nikt nie jest na świecie niezbędny.

-  Nie wiem - westchnęła Mali. - Wiem tylko, jak trudno mi przeżyć kolejną noc i kolejny dzień. Ale może z czasem będzie lepiej. Nie wiem...

-  Będzie lepiej - potwierdziła Sigrid z naciskiem. - Wiem, bo przez to przeszłam.

-  Cieszę się w każdym razie, że ty nie spisałaś mnie cał­kiem na straty - uśmiechnęła się Mali niewesoło. - Moje to­warzystwo nie nastraja optymistycznie, a ty wciąż mnie odwiedzasz, Sigrid.

-  Ty też byś to dla mnie zrobiła, Mali. Jesteś moją najlep­szą przyjaciółką. Nie mogę patrzeć, jak się poddajesz.

-  Wydawało mi się, że rzeczywiście się poddam - wy­znała Mali. - Zaraz po śmierci Havarda chciałam po prostu umrzeć. Nigdy przedtem nic takiego nie czułam. Nawet wte­dy, gdy odeszła Ruth. Ale wtedy był przy mnie Havard, wtedy Havard mnie wspierał. A teraz zostałam całkiem sama. Tak to odczuwałam, choć wiedziałam oczywiście, że są przy mnie wszyscy moi bliscy. I ty... Ale doszłam do wniosku, że nie na­leżę do ludzi, którzy się poddają. Zawsze taka byłam. Daw­niej też los mnie ciężko doświadczał - choć nie tak ciężko jak tym razem - ale nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby się pod­dać. Teraz też nie powinnam tego robić. Wiem, że Havard by tego nie chciał.

Mali zadrżała lekko i otuliła się szalem, który narzuciła na gruby płaszcz.

-  Ale przyszłość... - ciągnęła Mali - nie, nie widzę przed sobą jasnej przyszłości. Będę robić, co do mnie należy. Wy­pełniać swoje zadania, póki Bóg da mi zdrowie.

-  Daj sobie trochę czasu - powiedziała Sigrid, biorąc przyjaciółkę pod ramię. - A znów nadejdzie wiosna.

-  Wiosna bez Havarda - westchnęła Mali.

Ale nawet wówczas, gdy ogarniały ją tak czarne myśli, wyprawy w towarzystwie Sigrid dobrze jej robiły. I dlatego pragnęła podarować Sigrid coś specjalnego na te święta. Od­łożyła na bok wszystkie prace dla Bakkena i zaczęła tkać tę narzutę. Niewiele jej już pozostało do końca. Na pewno upo­ra się z robotą przed świętami. Już się cieszyła, że podaruje tę narzutę Sigrid, bo wiedziała, że przyjaciółka się ucieszy. Myślała też, że w pewien sposób odwdzięczy się Sigrid za jej troskę, choć wiedziała, że nie powinna wcale tak rozumować. Ona też zawsze pomagała Sigrid, gdy była taka potrzeba. Na tym polega przyjaźń.

 

Rozległo się pukanie do drzwi i do warsztatu weszła Helene.

-  Chciałaś ze mną porozmawiać?

-  Tak, usiądź - powiedziała Mali, wskazując synowej sto­łek. - Jak się teraz czujesz?

-  Znacznie lepiej. Nie wiem, co mi było od rana.

-  Chyba nie najlepiej się czujesz już od paru dni - zasu­gerowała Mali, spoglądając na Helenę.

-  No tak... może miałam jakiś lekki rozstrój żołądka.

-  A kiedy miałaś ostatnią miesiączkę?

Helene podniosła wzrok. Jej twarz oblał rumieniec, dziewczyna poruszyła się niespokojnie na stołku.

-  Miesiączkę? Czy ja wiem... Nagle jej oczy zaokrągliły się ze zdumienia.

-  Już dawno temu - powiedziała prawie bez tchu. - Miałam tyle roboty, że w ogóle się nad tym nie zastanawiałam Ale... - Helene rzuciła Mali promienne spojrzenie. - Myślisz że jestem... że jestem w ciąży?

-  Bardzo bym chciała, żeby właśnie to było źródle twoich dolegliwości - uśmiechnęła się Mali. - Nie chciała o tym mówić przy wszystkich, ale tak, sądzę, że spodziewasz się potomka.

-  Muszę powiedzieć o tym Oi!

-  Musisz. I Malej Mali. To zmieni wasze życie. Także życie Małej Mali.

-  Mówiła, że chciałaby mieć rodzeństwo.

-  Na pewno wszystko będzie dobrze - uspokoiła ją Mali. - Tylko nie wykluczajcie jej z tej radości, którą będziecie oboje przeżywać.

-  O nie, przecież to także jej dotyczy.

-  Tylko o tym chciałam porozmawiać - uśmiechnęła się Mali. - Tak się cieszę ze względu na ciebie i na Oję, Helenę.

Helene wstała tak gwałtownie, że wywróciła koszy z włóczką. Pochyliła się, by pozbierać kłębki. Postawiła koszyk na miejsce.

-  Muszę poszukać Oi - uśmiechnęła się radośnie. - Wiem że się ucieszy. A gdyby to był chłopiec... - rozmarzył się. - Gdybym urodziła mu dziedzica...

Mali nic nie powiedziała. Rozumiała, że może Oja chciałby mieć syna, ale w jej oczach Mała Mali była prawowitą dziedziczką dworu. Stornes powinna przejąć następna Mali.

-  W takim razie pójdę poszukać Oi - oświadczyła Helene z promiennym uśmiechem i położyła rękę na klamce. - Bar­dzo ci dziękuję.

I Helene znikła za drzwiami.

Gdy Mali wybierała się na górę, do sypialni, zadzwonił te­lefon. Mali podskoczyła i zerknęła na zegar. Rzadko ktoś dzwonił o tak późnej porze.

-  Tu Stornes.

-  Witaj, Mali. Tu Martin.

Płomyk radości zapłonął w jej sercu.

-  Ach, to ty.

-  Tak, nie mogę przestać myśleć o tym, co u ciebie sły­chać...

-  Dziękuję, staram się żyć z dnia na dzień.

-  Pracujesz?

-  Owszem. Teraz przygotowuję prezent dla Sigrid, ale ciągle siedzę w warsztacie, jeśli o to pytasz.

-  Cieszę się. Myślę, że praca bywa błogosławieństwem w takiej sytuacji. Jak sobie radzisz?

-  Już mówiłam, staram się myśleć tylko o następnym dniu. Nie wyglądam w przyszłość, Martin.

-  Nie zastanawiałaś się nad moją propozycją, żebyś tu przyjechała na pewien czas?

-  Nie było nad czym się zastanawiać. Panuje tu sroga zima.

-  A gdy przyjdzie wiosna?

-  Nie wybiegam myślą tak daleko w przyszłość. Już byłam w Ameryce.

-  Powinnaś się trochę oderwać. Jestem pewien, że dobrze by ci to zrobiło.

-  Nie wiem. Trzymają mnie tu obowiązki, Martin.

-  Porozmawiamy o tym po Nowym Roku - powie­dział. - Nie zamierzam się tak szybko poddać. Dostałaś już paczkę ode mnie?

-  Nie, ale przyszły do mnie jakieś papiery z urzędu celnego. Oja ma to dla mnie załatwić w mieście.

-  Wysłałem ci prezent gwiazdkowy. Mam nadzieję, że do­trze przed świętami. Nic szczególnego, tylko drobiazg.

-  Nie powinieneś tego robić.

-  Dlaczego nie? Miałem na to ochotę. - Chrząknął. - Poza tym wszystko w porządku?

-  Tak, wszyscy miewają się bardzo dobrze. Tylko ja...

-  Będzie lepiej, moja kochana - powiedział swym głębokim, ciepłym głosem. - Będzie lepiej.

 

Mali poczuła iskierkę radości, gdy kładła się do łóżka. Cieszyła się, że Martin zadzwonił. Cieplej jej się robiło na samą myśl, że o niej nie zapomina, że się o nią troszczy. I jeszcze wysłał jej prezent świąteczny. Że też o tym pomyślał! Mali zaczęła się zastanawiać, co może zawierać paczka z Ameryki, Zapewne było to napisane w papierach z urzędu celnego, ale nikt nie znał na tyle dobrze angielskiego, żeby przeczytać. Trzeba uzbroić się w cierpliwość i czekać.

Znów zaczęła się zastanawiać, jak to by było, gdyby do niego pojechała. W głębi duszy wiedziała, że to byłoby zbyt skomplikowane. Musiała jednak przyznać się przed sobą, że kusiła ją ta myśl. W ciężkich chwilach - a takich było najwięcej - myślała tylko o tym, żeby wyrwać się z dworu i znaleźć się z dala od wszystkiego, co jej przypominało Havarda. Ale oczywiście nie mogła nigdzie wyjechać. W każdym razie nie teraz. Może latem? Zastanowi się nad tym później. Jest taka możliwość.

Tego wieczoru zasnęła szybko z nieznacznym uśmiechem na twarzy. Tuż przed zaśnięciem słyszała głęboki, ciepły głosi Martina, który mówił, że będzie lepiej. Mali pragnęła w to wierzyć.

  

ROZDZIAŁ 9.

 

Już dwa dni po spotkaniu w kawiarni Anna znów czekała na Johannesa. Stała u stóp wzgórza, na którym była szkoła. Serce zabiło mu mocniej na jej widok. Pośpiesznie obrócił się, rozglądając się za Johanne, ale nigdzie jej nie spostrzegł. Zupełnie niepotrzebnie się rozglądam, pomyślał z goryczą. Johanne nie zaszczyciła go ostatnio ani jednym spojrzeniem, ani jednym słowem. Odwracała się ostentacyjnie plecami na jego widok. Johannes uważał, że to nieładnie z jej strony. Nie zrobił przecież nic aż tak strasznego, bronił sam siebie. Gdy jednak wspominał wizytę Anny w swoim pokoju, czuł, że ru­mieniec wstydu oblewa mu twarz. Na pewno nie był całkiem niewinny.

Zauważył, że Johanne ciągle przebywa w towarzystwie Gunnara. Często przechadzali się razem i rozmawiali w cza­sie przerw. Johannes zamierzał nawet zagadnąć o to przyja­ciela, zapytać, co to właściwie znaczy, ale jeszcze się na to nie zdobył. W gruncie rzeczy to nie była jego sprawa. Skoro mię­dzy nim a Johanne wszystko skończone, dziewczyna może chodzić, z kim zechce. Ale czuł ukłucie w sercu, gdy patrzył, jak Johanne uśmiecha się do Gunnara. Gunnar nie powinien zajmować mojego miejsca w ten sposób, myślał z pewnym rozczarowaniem. Byli przecież przyjaciółmi. Johannes doszedł jednak do wniosku, że to całkiem możliwe rozwiązanie. Jeśli Gunnar interesował się Johanne, a ona nim, to...

-  Witaj, Johannes - pozdrowiła go Anna. - Dzięki za ostatnie spotkanie.

-  Ja też ci dziękuję - odparł i poczuł, że oblewa się ru­mieńcem. Jego serce galopowało jak szalony rumak. Jak za­wsze na jej widok. Anna miała nad nim władzę, której nie mógł pojąć. Nie potrafił jasno myśleć w jej obecności. Wsunęła mu rękę pod ramię i zaczęli iść razem.

-  Co słychać?

-  Wszystko w porządku.

-  A co z małą Johanne?

-  Nawet nie patrzy w moją stronę.

-  W takim razie ty możesz popatrzeć w moją stro­nę - uśmiechnęła się, a Johannes poczuł jej ciepły oddech na uchu. - Zaprosisz mnie do siebie?

Johannes zawahał się. Panna Sunde na pewno się nie ucieszy, dała to wyraźnie do zrozumienia po ostatniej wizycie Anny. Nie miała o niej dobrego mniemania. Z drugiej strony przecież Johannes płaci za swój pokój. Chyba może przyjmo­wać, kogo chce.

-  Panna Sunde nie będzie zadowolona - Johannes nie krył swych wątpliwości.

-  Nie będziemy się nią przejmować.

-  Ale ja zamierzam tam nadal mieszkać - stwierdził Jo­hannes.

-  I będziesz tam dalej mieszkał. Na pewno nie chce stra­cić dobrego lokatora. Czyżby miała tak wiele przeciwko mnie?

Johannes znów się zaczerwienił i uniknął odpowiedzi. Gdyby tylko Anna wiedziała, jak wiele, pomyślał.

-  Muszę jeść obiad po przyjściu do domu.

-  Posiedzę w twoim pokoju i poczekam. Przyszło mi do głowy, że dziś wieczorem moglibyśmy znów wybrać się do kawiarni.

-  Mam dużo lekcji.

-  Lekcje mogą poczekać.

-  A kiedy miałbym je odrobić?

-  Jak już mnie odprowadzisz do domu. To wcale nie musi być tak późno.

To istne szaleństwo, pomyślał Johannes. Nie powinien przecież mieć nic wspólnego z Anną. Rodzice na pewno wzię­liby stronę panny Sunde, gdyby widzieli, jak się Johannes zachowuje. Ale Johannes nie potrafił odesłać Anny z kwitkiem. Uwiesiła mu się na ramieniu i uśmiechała się tak, że był zupełnie oszołomiony. A niech sobie ludzie myślą, co chcą, stwierdził nagle. Zrobię to, na co mam ochotę.

Dotarli już prawie do drzwi jego pokoju, gdy panna Sun­de wyjrzała na korytarz.

-  Czy to ty, Johannes?

-  Tak, odłożę tylko plecak i zaraz przyjdę na obiad.

-  Przyprowadziłeś kogoś?

-  Tak, ale wychodzimy zaraz po obiedzie. Gospodyni spojrzała na Annę, mrużąc swe wiewiórcze oczy.

-  A więc to znowu ta pannica!

Johannes nic nie odpowiedział. Otworzył drzwi do swego pokoju i wpuścił Annę. Potem zamknął drzwi i rzucił ple­cak.

Anna obróciła się ku niemu ze śmiechem. Splotła ręce na jego szyi i przylgnęła do niego całym ciałem. Jej usta były ciepłe i miękkie.

-  Muszę iść na obiad - szepnął.

-  Masz chyba dość czasu, żeby mnie najpierw pocałować. Upadli na łóżko w zimowych ubraniach. On na nią. Anna obsypała mu twarz pocałunkami. Krew pulsowała mu w skroniach, z trudem chwytał oddech.

-  Mam dla ciebie propozycję - szepnęła cicho. - Zapra­szam cię do Storli na sobotę i niedzielę. Moi rodzice jadą na wesele do Trondheim, więc będziemy mieli cały dom dla siebie. Będzie wprawdzie kilku parobków i służące, ale to nie ma znaczenia. Oni nie wchodzą mi w drogę. Powiedz „tak", Johannes - poprosiła i ugryzła go delikatnie w ucho. - Po­wiedz „tak"!

Johannesowi świat zawirował wokół głowy. Został zapro­szony do Storli. Żeby być sam na sam z Anną. Wypełniało go podniecenie i radość.

-  A jeśli twoi rodzice się dowiedzą?

-  I cóż z tego? Mogę przecież zapraszać do domu przyja­ciół.

Przez chwilę zastanawiał się, czy Anna często to robi, czy często zaprasza mężczyzn na noc. Ale odsunął od siebie te myśli. Wolał się nad tym nie zastanawiać.

-  To ostatni weekend przed feriami świątecznymi - po­wiedział, odgarniając jej rude włosy z twarzy. - Myślisz, że naprawdę mogę przyjść?

-  Oczywiście, że możesz!

-  W takim razie przyjdę.

-  Och, Johannes - szepnęła. - Tylko ty i ja!

Jej słowa poruszyły w nim lawinę uczuć. Ogarnęło go podniecenie. Tylko on i Anna!

-  Muszę iść na obiad - powiedział, podnosząc się. - Wyj­mij jakąś książkę z mojego plecaka i zacznij czytać.

Ona też się podniosła. Zdjęła płaszcz.

-  Położę się na twoim łóżku i będę marzyć o weeken­dzie.

-  Jak mam rozumieć wizytę tej dziewczyny? - zapytała panna Sunde, gdy wszedł do kuchni.

-  Anna jest moją przyjaciółką.

-  Słyszałeś chyba, co ci ostatnio mówiłam? Anna Storli to nie jest towarzystwo dla ciebie, Johannes.

-  Przyszła tylko na chwilę. Wybieramy się później do ka­wiarni, więc weszła tylko po to, żeby na mnie poczekać.

-  A co na to Johanne?

Johannes zaczerwienił się i poczuł się nieswojo.

-  Johanne nic do tego - uciął ostro. - Nikomu nic do tego.

-  Myślałam, że masz więcej rozumu - podsumowała pan­na Sunde i postawiła jedzenie na stole.

Jedli w milczeniu. Johannes spieszył się, jak mógł. Nie zwrócił nawet uwagi na to, co je.

-  Dziękuję - powiedział cicho i podniósł się, gdy tylko uznał, że może już to zrobić.

-  Prawie nic nie zjadłeś.

-  Nie jestem głodny.

-  Widzę, że ta dziewczyna odebrała ci nie tylko rozum, ale i apetyt - zdenerwowała się panna Sunde. - Tego już za wiele.

Johannes nie odpowiedział. Wymknął się z kuchni i za­mknął po cichu drzwi za sobą. Ona ma rację, uznał, przemie­rzając korytarz długimi krokami. Był w stanie myśleć tylko o Annie.

-  Szybko ci poszło - pochwaliła go, gdy wszedł do poko­ju. - Chodź tu, Johannes.

Powiesiła płaszcz na krześle i leżała na łóżku z ramionami pod głową. Jej rude włosy lśniły w świetle lampy. Twarz Anny kryła się częściowo w mroku, więc Johannes nie widział jej oczu.

-  Nie możemy tu zostać - powiedział, siadając na brzegu łóżka. - To się nie podoba pannie Sunde, a ja...

-  Nie powinieneś się nią przejmować.

Johannes się jednak przejmował. Czuł się nieswojo z tym, co wyczytał w oczach gospodyni, z tym, że miała tak wiele przeciwko Annie.

-  Połóż się koło mnie - poprosiła Anna, przesuwając się w głąb łóżka. - Możemy chyba zostać tu jeszcze przez chwilę.

Johannes zawahał się. Nie wiedział, co się może stać, gdy się koło niej położy. Obawiał się, że wtedy całkiem straci gło­wę.

-  Johannes...

Położył się obok niej. Przysunęła się do niego, a on podło­żył jej ramię pod głowę. Anna wzięła jego drugą dłoń i umieś­ciła ją na swojej smukłej talii. Była taka ciepła, tak dobrze czuł się w jej objęciach, że zamknął oczy.

-  Teraz kolej na nas, Johannes.

-  Chcesz tego?

-  Niczego bardziej nie pragnę.

-  Nie rozumiem...

-  Czego nie rozumiesz?

-  Jesteś dorosła i piękna, możesz mieć, kogo tylko ze­chcesz, a ja jestem tylko...

-  Nie jesteś „tylko". Wiele dziewczyn się za tobą ogląda.

-  Skąd wiesz?

-  Mam swoje źródła. Ułożyła się wygodniej na jego ramieniu. Przylgnęła do niego tak mocno, że krew zatętniła mu w skroniach.

-  Anna - szepnął prawie bez tchu i przytulił ją mocniej. - Anna!

Anna nie zatrzymała jego dłoni, które wślizgnęły się pod jej sweter. Wręcz przeciwnie, wyprężyła się ku niemu i po­głaskała go po udzie. Przyrodzenie Johannesa stwardniało natychmiast. Nieprzytomny z pożądania, uniósł się na łokciu i położył na Annie.

Nagłe trzasnęły drzwi w korytarzu. Johannes zesztyw­niał i zerwał się z łóżka. Przeczesał dłonią rozczochrane włosy.

-  Musimy iść - wymamrotał.

-  A tak dobrze się zaczęło... Ale Anna też się podniosła, poprawiła ubranie i potrząs­nęła rudą czupryną.

-  W Storli nie będzie przynajmniej panny Sunde - westchnęła. - Cieszę się, że przyjdziesz.

Johannes spojrzał na nią pospiesznie. Nie mógł sobie wyobrazić, jak będzie wyglądała ta wizyta, ale w głowie mu się zakręciło. W Storli będą sami. Nikt im nie przeszkodzi. Na samą myśl o tym ogarniał go płomień. Nigdy nikogo nie pożądał tak jak Anny. Z Johanne było całkiem inaczej. Tak jak powinno być, pomyślał. Bo przecież ją kochał. Nie wiedział, czy kocha Annę. Ale był całkiem opętany. Tak, tak właśnie to odczuwał - jako opętanie. To prawie jak choroba, pomyślał, podając jej płaszcz. W głębi duszy czuł, że powinien się wycofać, ale odsuwał te myśli od siebie. Niech się dzieje, co chce.

-  Późno wrócisz, Johannes?

Panna Sunde wyjrzała z izby, gdy usłyszała ich kroki w korytarzu. Jej niechęć widać było jak na dłoni.

-  Nie - odparł nieco opryskliwie. - Mam lekcje do odro­bienia.

I zatrzasnął za sobą drzwi.

 

Johannes nie widział nigdy tak wspaniałego dworu jak Storli. Podziwiał go kiedyś z oddali. Z bliska dwór był znacznie bar­dziej imponujący. Długa aleja prowadziła do pomalowanego na biało głównego budynku, który okazał się jeszcze większy i bardziej majestatyczny niż Stornes.

-  Co za majątek - powiedział z podziwem, rozglądając się dokoła. - Jest tu co dziedziczyć.

-  To mnie wcale nie pociąga - powiedziała Anna i wpro­wadziła go do środka. - Możesz tu zamieszkać ze mną i zo­stać gospodarzem.

Johannes roześmiał się nieco zakłopotany. Nie mogła tego mówić poważnie.

-  Zostanę weterynarzem - wyjaśnił.

-  Ale możesz chyba też przy okazji zajmować się gospo­darstwem?

-  Tak czy inaczej musi minąć jeszcze ładnych parę lat.

-  Nie musimy się spieszyć - uśmiechnęła się. - Mamy przed sobą wiele lat.

Johannes nie odpowiedział. Nie potrafił sobie wyobrazić przyszłości z Anną. Przy Johanne wybiegał myślą w przy­szłość, wyobrażał sobie, że kiedyś będą parą. Z Anną było inaczej, czuł się jak w gorączce. Przy niej liczy się tylko te­raźniejszość, pomyślał. Zupełnie nad tym wszystkim nie pa­nował. Myślał o tym wieczorami, myślał, że nie powinien się temu poddawać. W głębi duszy czuł, że robi źle. Ale gdy wi­dział ją po raz kolejny, znów był stracony dla świata. Znikała wówczas całkowicie jego własna wola.

Musiał zawiadomić pannę Sunde, że nie będzie go podczas weekendu. Powiedział, że został zaproszony przez przyjacie­la. Spojrzała na niego podejrzliwie, ale nic nie powiedziała. Niech sobie wyobraża, co tylko zechce, stwierdził Johannes i postanowił więcej o niej nie myśleć.

-  Chętnie obejrzałbym dwór - powiedział do Anny. - Mo­żesz mnie oprowadzić?

Anna nie miała nic przeciwko temu. Pokazała mu oborę i stajnię, chlew i pachnącą stodołę. Johannes spostrzegł, że oprowadza go z pewną dumą. Dwór znaczy jednak dla niej dużo więcej, niż chce po sobie pokazać, pomyślał.

Zjedli kolację razem ze służbą. Johannes czuł się nieswojo, ale wszyscy zachowywali się całkiem naturalnie. Po kola­cji Anna pociągnęła Johannesa na górę.

-  Chyba chcesz obejrzeć swój pokój?

Znaleźli się w przytulnej sypialni na poddaszu, z okna­mi wychodzącymi na miasteczko. Johannes zostawił plecak koło drzwi i podszedł do okna.

-  Ładny widok.

-  Podobnie jak z mojego okna - powiedziała, chwytając go za ramię. - Chodź, zobaczysz.

Jej pokój, ogromna sypialnia z szerokim łóżkiem usta­wionym pod ścianą, stołem i dwoma krzesłami, znajdował się w głębi korytarza. W pokoju było ciepło, ogień trzaskał w nowoczesnym piecyku.

-  Och, Johannes... Nareszcie jesteś w Storli - powiedzia­ła i zarzuciła mu ręce na szyję. - Tak się cieszę.

Pocałowała go rozchylonymi, wilgotnymi ustami. Jej dłonie zsunęły się na plecy, potem na uda Johannesa. Anna przylgnęła do niego całym ciałem. Nawet nie wiedział, jak trafili na łóżko. Anna upadła na narzutę i pociągnęła go za sobą.

-  Tu nie ma żadnej panny Sunde - szepnęła. - Tylko ty i ja.

Była ciepła i chętna. Jej dłonie wędrowały po całym jego ciele. Johannes jęknął z rozkoszy... Anna zdjęła sweter... Pod spodem nie miała nic. Johannes zachłysnął się własnym oddechem. Jej wspaniałe, białe piersi wychyliły się ku niemu.

Nie miał pojęcia, jak się pozbyli reszty ubrań, ale w pewnej chwili leżeli na łóżku całkiem nadzy.

Johannes wsparł się na łokciu i spojrzał na nią. Jest cu­downa, pomyślał, wodząc dłonią po jej piersiach i po całym smukłym ciele. Jej dłonie wędrowały po jego plecach i po­śladkach. Johannes omal nie zemdlał. Dotykał jej nagiej skó­ry i oddychał ciężko. Pożądanie rozsadzało mu ciało i przyro­dzenie.

-  Chodź - szepnęła, rozsuwając uda i przyciągając go jeszcze bliżej. - Chodź, Johannes.

Gdy w nią wszedł, omal nie zemdlał. Wszystkie myśli gdzieś prysły. Pozostało tylko dzikie pożądanie. Wiła się pod nim, ale nawet tego nie zauważył. Cały świat nagle eksplodował. Johannes opadł na jej ciało z jękiem.

Minęła dłuższa chwila, nim oprzytomniał. Anna ruszyła się pod nim, a on drgnął, przerażony.

-  Prawdziwy z ciebie samiec - uśmiechnęła się i pocało­wała go.

Johannes poczuł rumieniec na twarzy. Nagle pociemniało mu w oczach.

-  Zapomniałem... zapomniałem o zabezpieczeniu - po­wiedział schrypniętym głosem. - Zupełnie zapomniałem...

-  Nic nie szkodzi. - Anna wcale się tym nie zmartwiła i pogłaskała go po włosach. - Nie myśl o tym, Johannes.

Ześlizgnął się z niej i położył z boku. Objęła go ramiona­mi. Poczuł jej nagie ciało. Kochałem się z nią, uprzytomnił sobie. Krew w nim zawrzała na tę myśl. Uniósł się na łokciu i wplótł jej włosy w swoje palce.

-  Anna - powiedział cicho. - Anna...

-  Teraz jesteśmy tylko my, Johannes. Jesteśmy razem, te­raz my jesteśmy parą.

Pokiwał tylko głową, wciąż oszołomiony tym, co się wy­darzyło. Jego serce waliło młotem. Nigdy nie przeżył niczego podobnego. Nie mógł się jednak oprzeć wrażeniu, że czegoś w tym brakowało, czegoś istotnego. Nie wiedział tylko cze­go.

-  Dobrze nam poszło - szepnęła, kąsając go w ucho. - Praw­da?

Znów pokiwał niemo głową. Popchnęła go na łóżko i usiadła na nim okrakiem. Jej gęste, rude włosy zamknęły się nad nimi jak namiot, gdy się nad nim pochyliła. Jej piersi dotknęły jego ust.

-  Teraz ja będę na górze - uśmiechnęła się. W jej zielonych oczach coś się roziskrzyło.

Johannes zauważył, że jest znów gotów. Anna wprowa­dziła go wprawnie na właściwe miejsce. Tym razem ona na­dawała rytm, a potrafiła to robić. Johannes leżał z rozłożo­nymi rękami i z trudem łapał oddech. Gdy znów ogarnęła go fala rozkoszy, przyciągnął ją do siebie i zanurzył twarz w jej włosach. Zbierało mu się na płacz - zupełnie nie rozumiał, dlaczego. Wydawało mu się, że jego klatka piersiowa jest za mała. Że nie mieszczą się w niej wszystkie uczucia. Rozsa­dzała go kipiąca krew. Nigdy nie doświadczył czegoś takiego, Nigdy. A jednak to, co czuł, na pewno nie było szczęściem. Choć nie całkiem rozumiał, dlaczego.

 

Długo tak leżeli.

-  Możesz tu zostać na noc - mruknęła w końcu.

-  Zauważą, że nie korzystałem z łóżka.

-  Pójdziemy tam i zrobimy trochę bałaganu - zapropono­wała. - A potem tu wrócimy.

I tak się stało. Anna zasnęła w jego ramionach, a on leżał bezsennie. Myśli tłoczyły mu się w głowie. Co właściwie zro­bił? Wiedział doskonale, że nie kocha Anny, a jednak prze­spał się z nią. Nie powinien. Nie powinien tego robić. Ale to także jej wina, pomyślał. Pragnęła tego tak samo jak on. Mógł jednak powiedzieć „nie". Bo gdy tak leżał w mroku, z głową Anny na swej piersi, wiedział lepiej niż kiedykolwiek, że kocha Johanne. Że pragnie Johanne. Ale teraz było już za późno. Johanne na pewno nie chciałaby mieć z nim nic wspólnego, gdyby się dowiedziała, co zrobił.

Westchnął ciężko. Johanne nie chce mieć z nim do czy­nienia. Ale gdyby ją znów gdzieś zaprosił... Wydarzenia tego wieczoru stanęły mu przed oczami jak żywe i jęknął w głębi duszy. Ona nie może się o tym dowiedzieć, pomy­ślał. Nigdy.

Mijały godziny, a on leżał bezsennie, cierpiąc z powodu mdłości i wyrzutów sumienia, i wiedział, że na pewno nie zostanie z Anną. To było przecież szaleństwo, ona na pewno to zrozumie. Johannes nie chciał kontynuować tego związku, nawet gdyby miał nigdy nie odzyskać Johanne. To postano­wienie trochę go pocieszyło i wreszcie zasnął.

Czuł się fatalnie, gdy szary świt zaczął rozświetlać za­słony. Nie wiedział, co począć. Anna na pewno się rozgnie­wa, jeśli Johannes się teraz wycofa. Zgodził się przecież, że od tej pory będą parą, gdy to zaproponowała. Trzeba będzie to wszystko przemyśleć w czasie ferii świątecznych. Za dwa dni wyjeżdża do domu. Trzeba będzie unikać Anny przez te dwa dni, a w czasie ferii w domu zastanowić się, co zrobić. Tak, niech tak będzie, pomyślał, choć przecież wie­dział już, czego naprawdę pragnie. Ale po feriach Anna też spojrzy na wszystko z pewnego dystansu. Może to wszystko zmieni.

-  Jestem chory - powiedział, gdy się obudziła i przytuliła do niego. - Muszę wracać do domu.

-  Chory? Jak to chory? Czyżbyś źle zniósł wczorajszy wieczór? - zadrwiła.

-  Nie wiem, co mi jest, ale muszę wracać do domu. Chyba naprawdę kiepsko wyglądał, bo dziewczyna szyb­ko się poddała.

-  Kiedy się zobaczymy?

-  Jadę do domu za dwa dni. Więc chyba dopiero po świę­tach.

-  Muszę cię zobaczyć, zanim wyjedziesz. Mam dla ciebie świąteczny prezent, Johannes. Musimy spędzić razem jakiś wieczór przed twoim wyjazdem - powiedziała i objęła go.

-  No, nie wiem - odparł cicho. - Zajrzę jutro wieczorem do kawiarni, jeśli się lepiej poczuję. Bardzo mi przykro - dodał, nie patrząc jej w oczy.

Stanęła przed nim i spojrzała badawczo.

-  Coś nie tak? - zapytała w końcu. - Coś, czego nie chcesz powiedzieć?

-  Muszę wracać do domu - powtórzył. - Czuję się fatal­nie.

To, w każdym razie, nie było kłamstwo. Czuł się taki zmęczony i zbrukany, że zbierało mu się na wymioty. Pośpiesznie spakował swoje rzeczy i był gotów do wyjścia. Anna chciał go odprowadzić, ale udało mu się ją powstrzymać. Szedł więc do domu sam w szarówce, a oczy go piekły od powstrzymy­wanych łez. Żałował tego, co zrobił. Jak mógł się wplątać w coś takiego!

 

Panna Sunde wyszła do sieni, gdy usłyszała jego kroki.

-  Czy to ty, Johannes? Już wróciłeś?

-  Jestem chory - powiedział cicho i przeszedł koło niej. - Muszę się położyć.

-  Ale co ci jest, chłopcze?

-  Nic poważnego - uciął. - Mam jakąś biegunkę.

Zrzucił ubranie i naciągnął pierzynę na głowę. Serce biło mu niespokojnie. Muszę znaleźć jakieś rozwiązanie, pomyślał. Co się stało, to się nie odstanie. Ale można przecież zacząć wszystko od nowa. Razem z Johanne, pomyślał ze łzami w oczach.

A potem zapadł w niespokojny sen.

  

ROZDZIAŁ 10.

 

Johannes obudził się po południu ze straszną migreną. Leżał z głową opartą na ramieniu i wpatrywał się w sufit. Wszystkie wydarzenia wczorajszego wieczoru stanęły mu przed oczami i serce mu podeszło do gardła.

Nie powinien w żaden sposób wiązać się z Anną. Z tego mogą być same problemy. Nie tak to sobie wyobrażał. Nie mógł zrozumieć, co w niego wstąpiło. Kiedyś umiał zacho­wać rozsądek w każdej sytuacji. Ale Anna go opętała, cał­kiem stracił dla niej głowę. Jeśli miał być szczery, musiał przyznać, że pochlebiało mu jej zainteresowanie. Zamknął oczy. Woda sodowa uderzyła mu do głowy, gdy Anna, ta bo­gata dziedziczka ze Storli, wybrała właśnie jego. Ale teraz znowu był sobą.

Wiedział, że na pewno jej nie chce, zrozumiał to już wczoraj wieczorem. Wcale nie z powodu tego, co powie­działa panna Sunde, choć przyznać trzeba, że to także wy­warło na nim pewne wrażenie. Nie, Anna jest dla niego za dorosła i tak inna, jak to tylko możliwe. Teraz już wiedział, że to, co wobec niej czuł, było tylko pożądaniem. I nie miało nic wspólnego z miłością. Nie mógł sobie wyobrazić przyszłości u boku Anny. Przy niej liczyła się tylko chwila. Tylko pożądanie.

Leżał i zastanawiał się, jak z nią o tym rozmawiać, jak jej powiedzieć, że to koniec. Ona na pewno się zdziwi. Po­szedł z nią do łóżka i dostał, czego chciał, a teraz chce z nią zerwać. Rozumiał, że źle postąpił. Ale z drugiej stro­ny nigdy nie mógł pojąć, o co tak naprawdę chodzi Annie.

Nie wierzył jej do końca, gdy mówiła, że go pragnie. Był przecież zwykłym uczniem. I czuł się zwykłym uczniem, gdy tak leżał i myślał.

Muszę z nią porozmawiać, pomyślał, muszę załatwić tę sprawę, powiedzieć prawdę. A może lepiej zaczekać, aż miną ferie? Lepiej by było nie rozmawiać z nią teraz, tak szybko po... Nie, to zwykłe tchórzostwo. A poza tym całe święta będzie się zamartwiał i zastanawiał, co się wydarzy, gdy tu wróci. Nie, trzeba wziąć byka za rogi i załatwić sprawę przed wyjazdem. Powiedział przecież, że jutro zajrzy do kawiarni, jeśli poczuje się lepiej. Trzeba tam pójść. Ona na pewno tam będzie. Najlepiej by było zabrać ją stamtąd pod jakimś pretekstem, zanim Anna powie... coś o nich. Johannes za żadne skarby nie chciałby, żeby ktoś się dowiedział, co się między nimi wydarzyło. Plotka mogłaby dotrzeć jakoś do Johanne, a do tego wolałby nie dopuścić. Nie wierzył wprawdzie, że ją kiedykolwiek odzyska, ale nie chciał, żeby wiedziała o jego przygodzie.

-  Jak się czujesz, Johannes?

Pod drzwiami stała panna Sunde. 

-  Lepiej - powiedział. - Zaraz wstanę.

-  W takim razie przygotuję obiad dla nas obojga.

-  Tak, bardzo proszę.

Gdy usłyszał, że jej kroki oddalają się w stronę kuchni, zrzucił pierzynę. W głowie mu dudniło i w dalszym ciągu odczuwał mdłości. Podszedł do swojej toaletki, wydobył pudełko z tabletkami od bólu głowy i wysypał dwie pastyl­ki na rękę. Nie używam ich zbyt często, ale teraz naprawdę ich potrzebuję, pomyślał ponuro. Napełnił wodą szklankę do mycia zębów i połknął tabletki. Potem wziął skrzypce i za­czął grać. I jak zwykle muzyka sprowadziła na niego spokój. Zamknął oczy. Dźwięki perliły się wokół niego i nagle Johan­nes poczuł, że płacze. Grał dalej ze łzami spływającymi po policzkach. Dobrze mu robił ten płacz. Tyle różnych uczuć rozdzierało mu pierś, że każdy oddech sprawiał mu ból. Łzy łagodziły trochę ten ból.

Gdy panna Sunde zawołała go na obiad, głowa go już nie bolała i czuł się znacznie lepiej pod każdym względem. Wie­dział, co trzeba zrobić.

 

Po południu ubrał się i wyszedł. Był zdenerwowany i niespo­kojny, wydawało mu się, że spacer mu trochę pomoże. Zaj­dę do Gunnara, pomyślał z nadzieją, że zastanie przyjaciela w domu. Nie miał zamiaru zwierzać się Gunnarowi, ale czuł, że rozmowa dobrze mu zrobi.

Spostrzegł Gunnara, zanim Gunnar go zauważył. Gun­nar spacerował pod rękę z Johanne. Dziewczyna rozmawiała z nim, śmiała się i zaglądała w oczy. Johannesowi zrobiło się ciężko na duszy. Coś zaczęło mu dławić gardło. Gdy Gunnar zobaczył przyjaciela, puścił rękę Johanne.

-  Ty tutaj?

-  Tak, chciałem odetchnąć świeżym powietrzem.

-  Myślałem, że wyjechałeś na cały weekend.

-  To była tylko taka luźna umowa - skłamał Johan­nes.

Johanne stała w milczeniu. Nie popatrzyła nawet na Jo­hannesa. Wzrok miała spuszczony i rozkopywała śnieg bu­tem. Johannes miał wielką ochotę jej dotknąć. Przytulić. Ale stał sztywny i poważny, nie wiedząc, co powiedzieć.

-  Wybierałeś się może do mnie? - zapytał Gunnar.

-  Nie, chciałem tylko trochę pospacerować. Myślałem, że jeśli cię spotkam, to... No ale ty... jesteś zajęty - wyrwało mu się.

-  Tak, uczyliśmy się matematyki - poinformował go Gunnar, obejmując Johanne ramieniem. - Idzie nam coraz lepiej. Prawda, Johanne?

Johanne pokiwała głową. A więc teraz Gunnar się tym zajmuje, pomyślał Johannes, biorąc głęboki oddech. Szybko znalazła sobie mojego następcę, pomyślał. Czuł się tak, jakby ktoś wbił mu nóż prosto w pierś. Nie był w stanie patrzeć na nich dłużej.

-  No to idę do domu - oznajmił łamiącym się głosem. - Do zobaczenia.

-  Do zobaczenia - skinął głową Gunnar i spojrzał badaw­czo na przyjaciela.

Johanne nie odezwała się nawet słowem. Johannes obrócił się do nich plecami, wcisnął dłonie do kieszeni i ruszył przed siebie. W oczach zakręciły mu się łzy.

 

Tego wieczoru zasnął zapłakany. Nie pamiętał, by przytrafiło mu się to kiedykolwiek po tym, jak przestał być dzieckiem. Trawiła go tęsknota za domem. Za fiordem i za górami, i za prostym życiem, jakie tam wiódł. Wstrzymał oddech i zaszłochał. Czas wracać do domu, pomyślał. Może uda mu się zna­leźć rozwiązanie tych wszystkich problemów, gdy tylko stąd wyjedzie. A może znaczna część problemów sama się jakoś rozwiąże podczas świąt. Może nawet Johanne się do niego uśmiechnie.

Długo leżał bezsennie. Słyszał, jak panna Sunde się krzą­ta, jak gasi wszystkie lampy i zamyka drzwi. Leżał i myślał, że następnego dnia musi porozmawiać z Anną. Ale nie była to radosna perspektywa.

Obrócił się na drugi bok, otarł dłonią zapłakaną twarz i zamknął oczy.

 

Następnego dnia dostali sprawdzone prace semestralne za­równo z norweskiego, jak i z matematyki. Wszyscy komen­towali wyniki głośno, przemieszczali się po klasie i rozemocjonowani wymieniali uwagi. Johannes siedział spokojnie w swojej ławce i patrzył na Johanne. Zastanawiał się, jak po­szedł jej egzamin z matematyki. Dostali zadania z zagadnień, które pomagał jej przygotować przed egzaminem. Johanne stała obrócona do niego plecami i rozmawiała z koleżanka­mi. Johannes zdobył się na odwagę i wstał. Potem podszedł i dotknął jej ramienia.

-  Ciekaw jestem, jak ci poszła matematyka - powie­dział.

Spojrzała na niego zaskoczona. Rumieniec oblał jej pięk­ną twarz.

-  Świetnie - odparła i pokazała mu swoje kartki. - Do­staliśmy zadania z tego, co z tobą powtarzałam.

Pokiwał głową. Szczęście zaszumiało mu w głowie. Ode­zwała się do niego! W tej samej chwili podbiegł do nich Gunnar. Wziął Johanne w ramiona i uścisnął. Znikła niemal w jego wielkich objęciach.

-  Wszystko poszło dobrze! Tak jak mówiłem.

Johanne uśmiechnęła się do niego promiennie, a Johan­nes cofnął się o krok. Poczucie szczęścia, które go przed chwilą ogarnęło, znikło.

-  A jak tobie poszło? - zapytał Gunnar, spoglądając na przyjaciela. - Jak zwykle świetnie?

-  Dobrze - kiwnął głową Johnnes. - Byłem ciekaw, jak poszło Johanne, ale...

-  Pewnie, że dobrze - wypalił Gunnar. - Miała w końcu we mnie niezłego nauczyciela.

To zabolało Johannesa. Przecież to ja byłem jej nauczy­cielem, pomyślał.

-  Johannes więcej się ze mną uczył - powiedziała Johan­ne i wysunęła się z objęć Gunnara. Spojrzała na Johannesa swymi niebieskimi oczami.

Szczęście znów zaszumiało mu w głowie. Chciał wyciąg­nąć dłoń i pogłaskać Johanne, ale stał sztywno i niezręcznie, trzymając swoje prace.

-  No to możemy jechać do domu i z czystym sumieniem świętować - stwierdził Gunnar. - Przyjdziesz dziś wieczorem do kawiarni, Johannes?

-  Nie wiem - Johannes zawahał się.

Nie chciał, żeby Johanne zobaczyła go w towarzystwie Anny. A najpierw musi się rozmówić z Anną. Dopiero po­tem będzie mógł odwiedzić Johanne i pogodzić się z nią. Bo tego właśnie pragnął. Popełnił wielki błąd, ale Johan­ne nigdy się nie dowie, jak wielki. Czegoś go to nauczyło. Wydawało mu się, że Johanne nie jest mu już tak bardzo niechętna. Przecież odezwała się do niego i wzięła w obro­nę przed Gunnarem.

-  To ostatni wieczór przed feriami - nalegał Gun­nar. - Musisz przyjść.

Johannes zerknął na Johanne. Nie odwróciła wzroku, ale też nic nie powiedziała.

-  A ty będziesz? - wyrwało mu się.

-  Raczej tak - odparła i zaczerwieniła się. - Przyjdę na chwilę.

-  Zastanowię się jeszcze - powiedział Johannes. - Może się zobaczymy.

Gdy obracał się, żeby wrócić na miejsce, otarł się ramie­niem o Johanne. Przeszył go nagły dreszcz. Przez chwilę pa­trzył jej prosto w oczy. Czuł, jakby się w nie zanurzał. Ale zaraz się odwróciła i wsunęła rękę pod ramię Gunnara. Jo­hannesa znów przeszył ból. Nie był pewien, co jest między nimi, ale niemożliwe, by to było coś naprawdę poważnego. Po chwili przypomniał sobie, że to Gunnar załatwił mu pre­zerwatywę. On musi mieć spore doświadczenie w tych spra­wach. Ta myśl utkwiła jak zadra w piersi Johannesa. Siedział, wpatrując się w kark Johanne, i znów chciało mu się płakać. Muszę wreszcie uporządkować swoje życie, pomyślał. Dalej tak być nie może.

 

Johannes przekradał się w stronę kawiarni. Trzymał się za­cienionego pobocza, a potem schował się za drzewem, rosną­cym nieopodal wejścia. Tu go nikt nie zauważy, a on od razu dostrzeże Annę. Zamierzał zatrzymać ją przed wejściem. Nie chciał, żeby Johanne zobaczyła ich razem. To by mu tylko zaszkodziło.

Zauważył Annę już z daleka, rozpoznał jej sposób poru­szania się i obfite, rude włosy. Czym prędzej wyskoczył zza drzewa i wyszedł jej naprzeciw.

-  Ach, to ty. - Jej twarz się rozjaśniła. - Zastanawiałam się, czy przyjdziesz.

Wziął ją za ramię i pociągnął w dół drogi.

-  Co ty wyprawiasz? Przecież idziemy do kawiarni.

-  Nie. Muszę z tobą porozmawiać, Anno.

-  Nie możemy porozmawiać w kawiarni? Tutaj jest zimno i ciemno. - Zatrzymała się i zarzuciła mu ramiona na szyję. Przylgnęła do niego. - Dzięki za ostatnią noc - zamruczała.

Zdjął jej ramiona ze swej szyi i zaczął iść w dół drogi.

-  O co ci chodzi, Johannes? - Stanęła przed nim, próbu­jąc pochwycić jego spojrzenie.

-  Popełniłem błąd, Anno - zaczął. - Jesteś... jesteś... Zupełnie straciłem głowę dla ciebie. Na pewno nie ja je­den - dodał. - Ale my... Anno, ta cała historia to pomyłka. Ja nie jestem wystarczająco dorosły, to jedna sprawa. A poza tym ja kocham Johanne.

Zachłysnął się własnym oddechem. Wreszcie to z siebie wyrzucił.

-  Co ty chcesz powiedzieć? - syknęła. - Ledwo wyszedłeś z mojego łóżka, a już mówisz, że to pomyłka. Co to za bzdu­ry?

-  Bardzo mi przykro - powiedział Johannes. - To nie po­winno się zdarzyć.

-  Ale się zdarzyło.

-  I więcej się nie zdarzy. To był błąd, Anno. Jeśli się za­stanowisz, też dojdziesz do takiego wniosku. Ja się dla ciebie nie nadaję. Spotykałaś się ze starszymi mężczyznami.

-  Czy to cię gryzie? - zapytała lodowatym tonem. - Je­steś zazdrosny, bo słyszałeś, że spotykałam się ze starszymi od ciebie mężczyznami?

-  Nie, nie - zapewnił ją. - Nie o to chodzi. Ale tak to teraz czuję. Pomyślałem, że najlepiej będzie, jeśli od razu ci powiem.

-  Nikt się mną do tej pory nie bawił, Johannesie Stornes. Tobie też na to nie pozwolę.

-  Wcale się tobą nie bawiłem.

-  Byłeś w moim łóżku.

-  To prawda, Anno, i bardzo cię przepraszam. To nie po­winno się zdarzyć. Ale byłem... byłem zaślepiony...

-  Myślisz, że możesz mnie teraz tak po prostu porzucić? To nie będzie takie proste, Johannes.

-  Chyba każdemu się zdarza stwierdzić, że popełnił błąd. Bardzo mi przykro, Anno, ale między nami już wszystko skończone.

-  I twoja mała Johanne przyjmie cię teraz z powrotem?

- Tego nie wiem - odparł szczerze. - Zobaczymy. Ja ją kocham i powinienem się jej trzymać.

-  Mogę jej powiedzieć, że byłeś ze mną w łóżku.

-  Możesz. Ale chyba nawet ty nie jesteś taka wulgarna.

Nie odpowiedziała. Stała przed nim, znieruchomiała ze złości.

-  Sądzę, że ten weekend wiele dla ciebie znaczył - powie­działa w końcu. - Teraz jedziesz do domu na ferie, porozma­wiamy więc po twoim powrocie. Oboje przemyślimy to sobie w czasie świąt. Nie sądzę, żeby wszystko między nami było już naprawdę skończone, Johannes.

-  Ale jest skończone, Anno. Nie potrzebuję więcej czasu, by się nad tym zastanawiać. Jestem tego pewien.

-  Chciałabym, żebyśmy jednak odłożyli tę rozmowę. Zo­baczymy się w styczniu, Johannes. Ja się tak łatwo nie pod­daję.

I odeszła. Johannes został sam w mroku i patrzył, jak Anna idzie w stronę Storli. Martwił się, że Anna nie chciała przyjąć do wiadomości tego, co jej powiedział, że nie chciała się poddać. Ale w każdym razie ja powiedziałem jej prawdę, pomyślał. Będzie musiała się z tym pogodzić. Jeśli nie teraz, to po świętach, gdy znów jej to powtórzy.

Wsunął ręce do kieszeni i obrócił się w stronę kawiarni. Zastanawiał się, czy powinien tam pójść. Może Johanne jest w środku. Ruszył powoli w stronę lokalu. Gdy był już prawie u celu, drzwi się otworzyły i Johannes usłyszał śmiech Gun­nara. Pospiesznie skoczył na pogrążone w mroku pobocze.

Z kawiarni wychodził właśnie Gunnar z Johanne. Obej­mował ją ramieniem. Johannes oparł się o pień drzewa i śle­dził wzrokiem przechodzących. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zastąpić im drogi. Czy nie poprosić Gunnara, by trzymał się z dala od Johanne. Ale porzucił ten pomysł. Le­piej przeczekać święta. Po świętach z nią porozmawia. Musi spróbować jeszcze raz.

Wracał do domu z ciężkim sercem. Plecak, który zaczął już pakować, stał na samym środku pokoju. Cieszył się, że jedzie do domu, do rodziny. Nigdy przedtem nie czuł się taki samotny i opuszczony. Może wiele spraw się jakoś naprawi podczas świąt, pomyślał. Może wszystko będzie w porządku, gdy tu wróci. Nie tracił nadziei.

Tej nocy śniła mu się Johanne. Anna znikła z jego snów.

ROZDZIAŁ 11.

 

W Stornes cały dom pachniał Bożym Narodzeniem - woń różnych ciast mieszała się z zapachem tłuszczu do piecze­nia i amoniaku. Wszyscy byli bardzo zajęci, jak zwykle przed świętami.

Helene chodziła rozpromieniona. Mali nie mogła po­wstrzymać uśmiechu, gdy patrzyła na jej dumną i szczęśliwą twarz. Oja też się bardzo cieszył. Niewiele mówił, ale Mali nie miała wątpliwości, że się cieszy. Dzieliła z nimi tę radość ca­łym sercem. Podobnie jak wszyscy domownicy. Wszyscy ra­dowali się razem z młodymi, uśmiechali się do nich i życzyli szczęścia.

Mali zastanawiała się, jak tę nowinę przyjmie Mała Mali. Twierdziła wprawdzie zawsze, że bardzo by chciała mieć bra­ciszka albo siostrzyczkę, ale wszystko się mogło zmienić, gdy marzenie miało stać się rzeczywistością. Ale się nie zmieniło. Mała Mali była pełna radości i oczekiwań.

Pewnego dnia zajrzała do warsztatu tkackiego babki.

-  Mogę wejść na chwilę, babciu?

-  Dobrze wiesz, że możesz.

Dziewczynka weszła do środka i usiadła na stołku. Po­stawiła sobie koszyk z kolorowymi włóczkami na kolanach i zaczęła się bawić kłębkami.

-  Helene jest w ciąży - powiedziała, zerkając na Mali. - Wiesz o tym?

-  Tak.

-  Helene i tata powiedzieli mi dziś, że będzie dziecko. W czerwcu. To świetnie.

-  Więc nie masz nic przeciwko temu?

-  Nie, bardzo się cieszę.

-  To dobrze - pokiwała głową Mali. - Ma szczęście ten dzieciak, że będzie miał taką dobrą i mądrą starszą siostrę.

-  Helene powiedziała, że będę mogła jej pomagać opiekować się maleństwem.

-  Na pewno.

-  Ale razem z Marileną. Wiem, że ona bardzo by chciała pomagać. Bo nie będzie miała żadnego rodzeństwa.

-  Ma przecież Johannesa.

-  To prawda. Ma Johannesa. Ale on jest już taki dorosły.

-  Ale jest jej bratem.

Mała Mali umilkła.

-  Mówiłam mamie, że Helene będzie miała dziecko. Mama na pewno się z tego cieszy, prawda, babciu?

-  Jestem przekonana, że się bardzo cieszy. Mama zawsze chciała, żebyście oboje z tatą byli szczęśliwi.

-  No to jesteśmy szczęśliwi - powiedziała zadowolona Mała Mali i odstawiła koszyk. Pochyliła się nad krosnami i spojrzała z zainteresowaniem na prace Mali. - Co robisz?

-  Prezent na święta dla Sigrid z Innstad. To będzie narzu­ta. Niedługo ją skończę.

-  Dlaczego Sigrid dostanie prezent?

-  Sigrid była zawsze moją dobrą przyjaciółką. Poczułam, że chciałabym jej za to jakoś podziękować. Ze mną i Sigrid jest mniej więcej tak jak z tobą i Marileną.

-  Znasz ją od zawsze?

-  Nie od zawsze, ale tak mi się wydaje, gdy o tym myślę. Sigrid jest dobrą przyjaciółką, a o przyjaciół trzeba się trosz­czyć.

-  Jak?

-  Trzeba ich szanować. Wszyscy potrzebujemy przyjaciół.

-  Ja mam wielu przyjaciół - powiedziała Mała Mali. - W szkole i tu we dworze. Ale Marilena jest moją najlepszą przyjaciółką. Ona też dostanie ode mnie prezent gwiazdkowy. Zrobiłam coś dla niej w szkole.

-  Na pewno bardzo się ucieszy.

-  Myślę, że ja też coś od niej dostanę.

-  Na pewno - uśmiechnęła się Mali.

Przez chwilę milczały. Mali kontynuowała pracę.

-  Pójdziesz na grób dziadka w Boże Narodzenie? - zapy­tała nagle Mała Mali.

-  Tak, w Boże Narodzenie odwiedzę wiele grobów. Wszystkim zapalę świeczkę. Twojemu dziadkowi i Ruth, twojej mamie i Oli Havardowi. I jeszcze starym gospodarzom tego dworu i moim rodzicom. Zapalę też świeczkę Małemu Havardowi. Gdy człowiek się starzeje, ma coraz więcej gro­bów - westchnęła. - Takie jest życie.

-  Mogę pojechać z tobą na cmentarz? Chcę zapalić świeczkę mamie.

-  Możesz - skinęła głową Mali. - Ale jestem prawie pew­na, że twój tata i Helene też się tam wybierają. Porozmawia­my z nimi.

Mała Mali zeskoczyła ze stołka.

-  Kiedy pojedziemy?

-  Zapytaj ojca. To musi być jakiś dzień, który mu pasuje. Niedziela byłaby najlepsza.

-  Zejdziesz niedługo na dół, babciu?

-  Jak tylko skończę.

Mała Mali pokiwała głową i znikła za drzwiami.

Mali siedziała przez chwilę z dłońmi na kolanach. Od dawna miała zamiar poprosić Oję, by ją zawiózł na cmentarz. Święta się nie rozpoczną, póki tam nie pojedzie. To będzie dziwne Boże Narodzenie, pomyślała. Pierwsze bez Havarda.

Włączyła się w przygotowania do świąt i próbowała odsu­nąć od siebie bolesne myśli. Dopóki miała dużo roboty, jakoś jej się to udawało. Wszystkie zmartwienia wracały jednak wieczorem, gdy wślizgiwała się do łóżka i otulała się kołdrą. Wówczas w żaden sposób nie mogła powstrzymać tych myśli, żal spadał na nią nagle i gwałtownie jak lawina. W okresie przedświątecznym nie było wieczora, którego nie przepła­kałaby aż do zaśnięcia. Ból był tak ogromny, tęsknota tak jej doskwierała. Ale nikomu o tym nie mówiła. Dźwigała ten ciężar sama.

 

Któregoś wieczoru do Stornes zajrzał Sivert. Mali siedzia­ła sama w izbie. Służba poszła już spać, a Oja zajmował się koniem w stajni. Helene poszła odprowadzić Małą Mali do łóżka.

-  Sama tu siedzisz, mamo?

-  Niezbyt często się to zdarza - powiedziała Mali, uśmie­chając się nieznacznie. - Zazwyczaj pełno tu ludzi.

-  Oja i Helene nie mieszkają w domku dziadków?

-  Nie, powiedzieli, że przeniosą się tutaj, skoro zabrakło Havarda. Smutno by mi było, gdybym co wieczór siedziała tu sama. W gruncie rzeczy to ja powinnam się przeprowadzić do domku dziadków - dodała. - Trochę już o tym myślałam.

-  Chcesz się przeprowadzić?

-  Nie wiem. Na razie nie, ale kto wie, może już na wios­nę. Po prostu nigdy nie przypuszczałam, że przeprowadzę się tam sama - dodała cicho. - Zawsze sądziłam, że oboje z Havardem... Że przeprowadzimy się tam razem. - Głos jej uwiązł w gardle.

-  Tak, często rzeczy idą nie po naszej myśli - pokiwał głową Sivert. - A jak się teraz czujesz?

-  Ciężko mi - wyznała. - Nie cieszą mnie te święta. Ale wszystko jakoś się toczy - dodała. - Nie ma wyjścia. Muszę żyć dalej.

-  Z czasem będzie lepiej, mamo.

-  Na pewno. Ale nigdy się nie pogodzę z tym, że nie ma Havarda, bez względu na to, ile czasu minie. Pamiętam, jak to było z Ruth... Wydawało mi się, że nie będę w stanie bez niej , żyć. Co to był za ból! Ale wówczas wspierał mnie Havard. I Zawsze był przy mnie. Był mi prawdziwą podporą.

-  Ale będziesz żyła dalej i jakoś to udźwigniesz - powiedział Sivert. - Tak jak udźwignęłaś tyle innych nieszczęść. I Jesteś silna, mamo.

-  Zawsze walczyłam o swoich bliskich - przypomniała Mali. - Silna... Tak, jestem silna. Ale pamiętaj, że to Havardowi zawdzięczałam część tej siły. Teraz to rozumiem.

Sivert spojrzał na nią z powagą.

-  Nie miałaś łatwego życia.

Mali uniosła głowę i spojrzała na syna.

-  Nie, nie było lekkie - powtórzyła. - Zdarzało się, że miałam ochotę się poddać. Ale to nie leży w mojej naturze. Jestem z tych, którzy trwają do końca na posterunku.

-  Cieszę się, że wróciłem tu wtedy z całą rodziną - za­pewnił Sivert. - Że tu trafiliśmy.

-  Nigdy nie przestanę za to dziękować - odparła Mali ze łzami w oczach. - To najlepsze, co mogło mi się zdarzyć. Jakże ciężkie były te lata, kiedy nie miałam z tobą żadnego kontaktu.

-  Ale mamy to już za sobą.

Mali pokiwała głową, poprawiając obrus.

-  Jutro przyjeżdża Johannes - powiedział Sivert.

-  To wspaniale - rozpromieniła się Mali. - Strasznie daw­no go nie widziałam. Ostatni raz chyba na pogrzebie.

-  Tak, nie przyjeżdżał do domu od tamtej pory. To daleka droga, podróż dużo kosztuje.

-  Ale dobrze mu w szkole? - zapytała Mali. - Bardzo krótko z nim rozmawiałam podczas pogrzebu, ale mówił, że wszystko w porządku.

-  Sądzę, że tak. Z nauką radzi sobie bardzo dobrze.

-  Równie ważne jest, żeby dobrze się tam czuł.

-  Wszystkiego się dowiemy, jak przyjedzie do domu. Będzie miał za sobą cały semestr.

-  Gra tam na skrzypcach?

-  Chyba niewiele. Ale nie należy oczekiwać, że uda mu się wszystko pogodzić bez trudu. Myślę, że w szkole musi dużo pracować. Pogramy trochę razem podczas świąt. Cieszę się, że będzie przez jakiś czas w domu - dodał Sivert. - Wszy­scy za nim tęsknimy. Zwłaszcza Marilena.

-  Tak, czas leci - westchnęła Mali. - Pomyśleć tylko, że Johannes jest już tak dorosły, że może mieszkać na stancji. Wydaje mi się, że tak niedawno przyniosłeś go tu na rę­kach.

Mali wyciągnęła się w fotelu i popatrzyła na Siverta. Wy­dawało jej się, że tak niedawno jego nosiła na rękach. A teraz ma przed sobą dorosłego, trzydziestotrzyletniego mężczyznę. Tyle się zdarzyło przez te lata, westchnęła w duchu. Nie spot­kało jej w życiu nic lepszego niż to, że Sivert jej wszystko wybaczył i wrócił tu z całą rodziną. Może nie zapomniał o jej grzechach i przemilczeniach, ale tego nie oczekiwała. W każ­dym razie nigdy o tym nie wspominał.

Mali nie pytała, czy Sivert powiedział już o wszystkim Johannesowi. Sivert twierdził, że Johannes dowie się, kim naprawdę jest, gdy będzie już na tyle dorosły, by usłyszeć prawdę. Może jednak zmienił zdanie, pomyślała Mali. Może postanowił nie rozgrzebywać starych ran. Nie miała zamiaru go o to pytać.

Drzwi zaskrzypiały i do izby weszła Helene.

-  A, to ty - uśmiechnęła się. - Nastawić wodę? Oja też niedługo wróci, moglibyśmy więc napić się trochę kawy i skosztować świątecznych wypieków.

-  Dobrze - zgodziła się Mali. - Będzie bardzo miło.

-  Słyszałem, że spodziewacie się dziecka - powiedział Sivert. - To radosna wiadomość.

-  Owszem - rozpromieniła się Helene. - To niewiarygod­ne, prawda? Wciąż nie mogę uwierzyć, że to prawda.

-  Kiedy dziecko się urodzi?

-  Na razie nie jestem jeszcze całkiem pewna, ale chyba w czerwcu. Prawda, Mali?

-  Tak właśnie myślę - przytaknęła Mali.

-  W takim razie w czerwcu - uśmiechnął się Sivert. - W tych sprawach mama rzadko się myli.

Gdy Oja przyszedł ze stajni, twarz mu się rozjaśniła na widok brata. Siedzieli przez pewien czas, miło gwarząc, nad kawą i ciasteczkami. Mali uznała, że to był naprawdę miły wieczór. Nie wolno jej zapominać, że mimo wszystko ma wiele powodów do radości. Zarówno dzieciom, jak i wnukom dobrze się wiodło. A to przecież nie jest takie oczywiste.

Gdy kładła się spać, splotła ręce na wielkim krzyżu babci Johana. Modliła się po raz pierwszy po śmierci Havarda.

-  Dzięki ci, Boże, za tych, którzy mi jeszcze zostali. Miej ich w swojej opiece. Nie mogę już nikogo więcej stracić, Pa­nie. I pociesz mnie w tych trudnych chwilach. Bardzo tego potrzebuję. Bo nie jest mi dobrze, wiesz o tym, Boże. Wiesz, że chciałam się poddać, bo było mi tak ciężko. Podaj mi dłoń i nadal mnie wspieraj. Amen.

 

Następnego dnia Oja przywiózł paczkę z Ameryki, na którą tak czekała. Oclił ją dla Mali w mieście. Mali stała z pudełkiem w ręku i patrzyła na wszystkie znaczki i stemple. Oja dał jej także wszystkie deklaracje celne, ale papiery wsunęła niedbale do kieszeni fartucha. Przesyłka sprawiła jej prawdziwą radość. Zastanawiała się, co jest w paczce. Może lepiej zabrać ją do sy­pialni i tam otworzyć, pomyślała. Innym nic do tego, co dostała od Martina, choć Oja już wiedział, co jest w środku.

-  A więc w tym roku przysyła ci nawet prezent gwiazdko­wy - powiedział.

-  Miło z jego strony.

-  Nie miał takiego zwyczaju...

-  Troszczy się o mnie - ucięła Mali sucho.

Nie miała zamiaru tłumaczyć się przed synem. Choć z drugiej strony rozumiała reakcję syna. Martin nigdy nie przysyłał jej osobistych prezentów. Mali nie widziała jednak w tym nic niestosownego. Miła jej była świadomość, że Mar­tin o niej myśli. Nie miała zamiaru w żaden sposób tłuma­czyć się z tego, że dostała prezent. Jest przecież dorosła.

-  Dlaczego tak nie lubisz Bakkena?

-  Nie ufam mu.

-  W jakim sensie?

-  Nie chcę cię stracić, mamo - powiedział nagle, biorąc ją ta rękę. - Boję się, że mogłabyś wyjechać.

-  Jeśli chodzi ci o to, że mogłabym się związać z Marti­nem albo z jakimś innym mężczyzną, to jest to ostatnia rzecz, o której mogłabym teraz myśleć, Oja.

-  Teraz tak. Ale czas leczy rany, sam tego doświadczy­łem. Przekonałem się też, że szczęście można znaleźć tam, gdzie się tego najmniej spodziewamy.

-  A gdyby tak było, to nie życzyłbyś mi szczęścia?

-  Ależ tak - powiedział pospiesznie. - Wiesz chyba, mamo, że życzę ci wszystkiego, co najlepsze. Ale zacząłem się bać, kie­dy ten... ten Amerykanin tak się tobą zainteresował.

Mali roześmiała się i poklepała syna po dłoni.

-  Możesz być spokojny, Oja - odparła. - Nie szukam no­wego mężczyzny. A Amerykanin, jak go nazywasz, nie jest mną zainteresowany w ten sposób. To po prostu dobry przyjaciel, który troszczy się o mnie w trudnych chwilach, i ja to doceniam.

-  Tak, tak. - Oja pokiwał głową w zamyśleniu. - Jeśli na­prawdę chodzi tylko o to...

-  To nie jest żadne „tylko" - powiedziała Mali, puszcza­jąc dłoń syna. - To znaczy bardzo wiele. Tyle chyba pamię­tasz z czasów, gdy sam byłeś taki nieszczęśliwy. Troska to jak­by muśnięcie ciepła, gdy człowiek jest pogrążony w rozpaczy. Nawet ja tego potrzebuję, Oja, możesz mi wierzyć albo nie.

Oja nic nie odpowiedział, tylko skinął głową.

-  Zabiorę paczkę na górę, do sypialni - ciągnęła Mali. - Otworzę ją w samotności. Nie ma powodu, by wszy­scy wiedzieli, że ją dostałam, skoro mogą myśleć tak jak ty i zaniepokoić się.

-  Nie, powinnaś położyć ją pod choinkę - zaprotesto­wał. - Musisz tak zrobić.

-  Nie chcę. A ty powinieneś trzymać język za zębami. Ani słowa na temat prezentu. Wszyscy wiedzą, że spodziewałam się przesyłki z Ameryki, ale jeśli zaczną się dopytywać, mo­żemy powiedzieć, że to coś do warsztatu.

-  Jak chcesz - odparł niechętnie. - Będę milczał. Ale nie chciałem wcale powiedzieć, że nie powinnaś przyjmować...

- Tak to zabrzmiało - powiedziała Mali, idąc w stronę scho­dów na poddasze. - Mamy więc naszą wspólną tajemnicę.

Ruszyła na górę. Gdy znalazła się w sypialni, usiadła na łóżku. Przez chwilę ważyła paczuszkę w ręce. Naprawdę chciała ją otworzyć w samotności. Skoro Oja tak zareagował, trudno przewidzieć, jak zareagują inni. Mali wolałaby unik­nąć dyskusji. Nikt nie powinien się wtrącać w tę znajomość. Mimo tego, co się wydarzyło w Ameryce, przyjaźń między Mali i Martinem przetrwała i Mali bardzo to sobie ceniła. Za­wsze lubiła Martina, nigdy nie przestała czuć do niego sym­patii. Ale nic więcej. Dlatego nie chciała żadnych domysłów w związku z paczką. Byłyby całkiem bezpodstawne.

Rozerwała szary papier pakowy. Pod spodem znalazła kopertę ze swoim imieniem. Położyła pudełeczko na łóżku i otworzyła list.

Kochana Mali!

Domyślam się, że tegoroczne święta nie będą dla Ciebie weso­łe. W takiej sytuacji trudno znaleźć słowa pocieszenia. Wiem, ile znaczył dla ciebie Hdvard. W dalszym ciągu uważam, że powinnaś wyjechać ze Stornes na pewien czas, moje zaproszenie jest ciągle ak­tualne. Byłaś już tutaj, więc tym razem nie musiałabyś się niepokoić podróżą. Ostatnio dobrze ją zniosłaś.

Przesyłam ci gwiazdkowy prezent, o którym wspominałem w roz­mowie telefonicznej. To nic wielkiego, drobiazg dla ciebie ode mnie. Mam nadzieję, że ci się spodoba.

I mam nadzieję, że święta nie przyniosą ci bólu i że z czasem będziesz jaśniej patrzeć w przyszłość. Przyjdą jeszcze lepsze czasy, droga Mali. Wiem, że dasz sobie radę. Nie znam nikogo silniejszego od ciebie. Zabrakło dłoni, którą mocno trzymałaś, ale stałaś też przecież na własnych nogach. Zawsze tak było. I dlatego jesteś tym, kim jesteś.

Wszystkiego dobrego. Odezwę się po świętach. Powodzenia w pracy. Czekam niecierpliwie na nowe przesyłki.

Jenny także cię pozdrawia

Martin

Mali przeczytała list dwukrotnie. On naprawdę rozumie ból, który przeżywam, pomyślała. Rozumie, ile znaczył dla mnie Havard. A jednocześnie uważa, że potrafię stać o włas­nych siłach. Ze sobie poradzę. On także uważa, że jestem sil­na.

W głębi serca Mali wiedziała, że rzeczywiście sobie pora­dzi.

Odłożyła list na stolik nocny i otworzyła pudełko. Zapach uderzył w jej nozdrza, gdy tylko uchyliła wieczko. W pudełku znalazła flakonik perfum, pudełeczko talku i kostkę mydła przewiązaną różową wstążeczką. Mali podniosła pudełko do twarzy, by poczuć piękny zapach. Różano-lawendowy. Ot­worzyła ostrożnie flakonik i powąchała. Zapach był bardzo elegancki. Tylko kiedy miałaby używać tych perfum? Rzadko bywała w towarzystwie, a na co dzień nikt przecież nie sięga po takie zapachy. Jeszcze raz uniosła flakonik. Prędzej czy później nadarzy się jakaś okazja. Może już podczas świąt. Je­śli ktoś zacznie pytać, odpowie, że ma te perfumy od dawna. I niech sobie myślą, co chcą.

Złożyła kartonik z listem i schowała go do szufladki. Pu­dełko postawiła w szafie, na najwyższej półce. Potem popra­wiła włosy, wygładziła narzutę na łóżku i zeszła na dół.

 

Johannes zjawił się w Stornes po południu w dniu, w którym przyjechał do domu. Mali spostrzegła go przez okno i wyszła na ganek, żeby go przywitać. Objęła go i mocno uściskała.

-  Johannes, jak miło cię znów widzieć!

Wydawało jej się, że za każdym razem jest wyższy niż po­przednio. Przerósł ją już o głowę. Odniosła także wrażenie, j że zeszczuplał.

-  Czy ty nic nie jesz, chłopcze? Wychudłeś.

-  Ależ jem, babciu. Gospodyni, u której mieszkam, do­brze mnie karmi.

-  W takim razie pewnie znów urosłeś - powiedziała Mali, przyglądając mu się uważnie. - Jesteś wyższy od ojca. Wydoroślałeś.

Wciągnęła go do środka, posadziła przy stole i postawiała przed nim świąteczne smakołyki. Sama usiadła naprzeciwko i słuchała jego opowieści ze szkoły w Orkdal.

-  Znalazłeś przyjaciół?

-  Tak - skinął głową. - Mój najlepszy przyjaciel ma na imię Gunnar. Pochodzi z Rindalen. Mam też wielu innych kolegów.

-  A dziewczyny? - zagadnęła Mali, zerkając na wnu­ka. - Jak z dziewczynami?

Rumieniec oblał twarz chłopca. Przeczesał dłonią ciemne loki i spuścił wzrok.

-  No, nie wiem...

-  A jest ktoś, na kim ci zależy?

Johannes pokruszył ciasteczko na małe kawałki. Gdy w końcu podniósł wzrok, Mali zaniepokoiła się. W jego ciemnym spojrzeniu było coś, czego nie rozumiała. To niema prośba o pomoc, pomyślała.

-  Masz jakiś kłopot, Johannes? - zapytała, przykrywając jego dłoń swoją ręką. - Chciałbyś o czymś porozmawiać?

-  Nie, nic takiego - odparł. - Świetne ciasteczka, babciu.

Mali domyśliła się, że lepiej dalej nie pytać, i zmieniła te­mat. Ale nie mogła się pozbyć niepokoju po wyjściu wnuka. Była przekonana, że coś się stało i że niewiele brakowało, by Johannes się jej zwierzył. Coś go gryzie. Postanowiła, że jed­nak nie będzie nalegać. Jeśli zechce z nią porozmawiać, sam przyjdzie.

Przyszedł wcześniej, niż się spodziewała. Już następnego dnia ktoś zapukał ostrożnie do drzwi warsztatu. W drzwiach stanął Johannes, z twarzą zaczerwienioną od mrozu. W jego ciemnych lokach błyszczały płatki śniegu.

-  Mogę wejść, babciu?

-  Oczywiście, wejdź, Johannes.

Rozpiął i zdjął ciepłą kurtkę. Potem usadowił się na sto­łeczku dla gości i rozejrzał dokoła.

-  Masz tu dużo ładnych rzeczy.

-  Podobają ci się?

-  Zawsze mi się podobały twoje prace. Tak świetnie do­bierasz kolory. Ale ten... - Wskazał kilim wiszący na ścianie za krosnami. - Ten jest szczególnie ciemny i ponury.

-  To pierwsza praca, którą zaczęłam tkać po śmierci dziadka. Wtedy nie było wokół mnie jasno, o nie.

-  Teraz jest lepiej?

-  Jakoś mija dzień za dniem. Ale tęsknota mi doskwiera. Czasem łapię się na tym, że chcę z nim o czymś porozma­wiać, a jego nie ma.

Johannes w milczeniu pokiwał głową. Siedział przez chwilę i patrzył, jak Mali pracuje nad narzutą dla Sigrid.

-  Chciałeś mi coś powiedzieć? - zapytała po chwili, zer­kając na wnuka.

Johannes poszurał nerwowo nogami i przeczesał włosy dłonią.

-  Pytałaś o dziewczyny - zaczął. - Nie wiem, z kim mógł­bym o tym porozmawiać, ale pomyślałem, że ty... Nic niko­mu nie powiesz, prawda?

-  Słowa nie pisnę, jeśli sobie nie życzysz. Masz jakiś prob­lem, Johannes?

Chłopak pokiwał głową i ciężko westchnął. Najwyraźniej nie wiedział, jak zacząć. Mali spojrzała na niego i trochę się zaniepokoiła.

-  Jest jedna dziewczyna w Orkdal - wykrztusił. - Ma na imię Johanne i chodzi ze mną do klasy. Chodziliśmy ze sobą wczesną jesienią.

-  Jesteś zakochany? - uśmiechnęła się Mali. - Nigdy przedtem nie byłeś zakochany?

-  Nie w ten sposób - wyznał. - Ale Johanne i ja... to już...

-  Już skończone? Czy na tym polega problem?

-  Jest jeszcze jedna dziewczyna. Dziedziczka dworu w Storli. Przyszła na imprezę, na której byłem z Johanne, i... Tak się złożyło, że z nią zatańczyłem. Ona... ona jest doros­ła i bardzo... bardzo piękna. Zaimponowało mi to - wyznał mimowolnie i zaczerwienił się. - Anna mogłaby mieć, kogo tylko by zechciała.

-  A Johanne się nie spodobało, że zatańczyłeś z tamtą?

-  No nie. Ale to nie koniec. Bo Anna czekała kiedyś na mnie na drodze ze szkoły i przyszła do mojego pokoju. To było głupie - przyznał czym prędzej. - Bardzo głupie.

-  Owszem - pokiwała głową Mali. - Jeśli zależy ci na Jo­hanne.

-  Zależy mi - potwierdził. - Ale wszystko się tak bezna­dziejnie ułożyło. Johanne dowiedziała się o tej wizycie i ze­rwała ze mną, a Anna...

-  Ona osiągnęła to, czego chciała?

-  Chyba tak - westchnął ciężko i popatrzył na Mali. Oczy mu pociemniały ze zmartwienia. Bawił się nerwowo szali­kiem.

-  O co chodzi, Johannes? - zapytała ostrożnie.

-  Ja... ja się z nią przespałem - powiedział szybko i ci­cho.

Serce Mali zamarło. Wstała ze swojego miejsca i usiadła obok wnuka. Objęła go ramieniem.

Johannes spuścił wzrok.

-  Nie miałem zamiaru, ale... ale tak się stało - wyznał pospiesznie, kryjąc twarz w ramionach babci. Jego ciałem wstrząsał szloch. - Powiedziałem jej, że wszystko między nami skończone - łkał. - I że źle postąpiłem. Przez cały czas tego żałowałem.

Mali pogłaskała go po głowie. Ta Anna musiała być bardzo natarczywa, pomyślała, inaczej by do tego nie doszło. Mali miała nadzieję, że cała sprawa nie będzie miała przykrych konsekwencji dla Johannesa. On na pewno o tym nie pomy­ślał, skoro o tym nie wspomniał, ale nie można wykluczyć, że Anna zaszła w ciążę. Mali uznała, że nie powinna pytać, czy Johannes stosował jakieś zabezpieczenie. Nie pozostało jej nic innego, jak trzymać kciuki, by wszystko się dobrze skoń­czyło.

-  Wszyscy popełniamy błędy, Johannes - powiedziała łagodnie. - Robimy coś, czego później bardzo żałujemy. To część ciężaru, który musimy dźwigać przez całe życie.

-  Co mam zrobić, babciu?

-  Nie możesz nic więcej zrobić, chłopcze. Jeśli zależy ci na Johanne, powinieneś z nią porozmawiać. Ale nie opowia­daj jej o tym, co się zdarzyło. Zachowaj to dla siebie. - Mali spojrzała na wnuka z powagą. - Każdy powinien sam dźwi­gać swoje brzemię, Johannes. Tak to już jest. I chyba nauczy­łeś się, że takich rzeczy nie robi się bez zastanowienia. Nie wolno iść do łóżka z kimś, kogo się nie kocha. Tylko miłość to usprawiedliwia.

Johannes pociągnął nosem. Wytarł nos rękawem i poki­wał głową.

-  Tak, tego się nauczyłem.

-  Podczas świąt będziesz miał czas, żeby się zastanowić, czego chcesz.

-  Zależy mi tylko na Johanne.

-  Zobaczysz więc, jak się wszystko ułoży. I pamiętaj, że jesteś jeszcze miody, Johannes. Z tymi sprawami nie trzeba się spieszyć. Teraz szkoła jest najważniejsza.

-  Ale Johanne...

-  Rozumiem. Nic dziwnego, że się zakochałeś. Chodzi tylko o to, żebyś nie zrobił czegoś, czego będziesz żałował. Jesteś za młody, by się wiązać.

Johannes w milczeniu pokiwał głową i wyprostował się.

-  Nie zdobyłem się na to, żeby opowiedzieć o wszystkim w domu - szepnął. - Ale sam nie dam rady tego udźwig­nąć...

-  Bardzo dobrze, że do mnie przyszedłeś. - Mali pogła­skała go po policzku. - Nic nikomu nie powiem.

-  Czy myślisz, że jestem złym człowiekiem, babciu?

-  Nie, wcale tak nie myślę - powiedziała, klepiąc go po dłoni. - I na pewno nie jesteś złym człowiekiem. Ale musisz cenić miłość, Johannes. To najważniejsza rzecz w życiu.

Johannes pokiwał głową.

-  I nie mów o tym nikomu więcej. Nic dobrego by z tego nie wynikło.

Johannes znów skinął głową. Potem podniósł się, milczą­cy i zamyślony, włożył kurtkę i podszedł do drzwi.

-  Dziękuję, że mnie wysłuchałaś - powiedział cicho. I drzwi się za nim bezgłośnie zamknęły.

 

Był późny wieczór w dzień wigilii. Mali zamknęła za sobą drzwi do sypialni i skuliła się w sobie. Zrzuciła buty ze stóp. Wiele ją kosztowało, by jakoś przeżyć ten wieczór, ale udało się. Powlokła się w samych skarpetach w stronę krzesła sto­jącego przy oknie i opadła na nie bez sił.

Noc była zimna i jasna. Niebo było usiane gwiazdami, księżyc wisiał między górskimi szczytami po drugiej stronie fiordu i przeglądał się w czarnej wodzie.

Mimo wszystko wieczór upłynął w miłej atmosferze. Zjedli dobrą kolację, śpiewali kolędy, chodząc wokół cho­inki, rozdzielili prezenty. Johannes zagrał wszystkie znane i drogie sercu melodie, a Mali przyłączyła się do wspólne­go śpiewu. Wydawało jej się, że nie dała po sobie poznać, co naprawdę czuje. W każdym razie nikt nic nie powie­dział. Ale przez cały wieczór myślała o Havardzie. O tym, co by powiedział. O jego wesołym śmiechu i życzliwym uśmiechu, od którego zawsze miękło jej serce. Na pewno pochwaliłby jedzenie i trzymałby ją za rękę, gdy chodzili wokół choinki. Ale go zabrakło...

Mali zaczęła latem dziergać dla niego wielki sweter. To miał być prezent gwiazdkowy. Był prawie skończony, gdy Havard umarł. Od tamtej pory nie miała odwagi spojrzeć na niedokończoną robótkę. Powinnam ją jednak wyciągnąć, pomyślała, przecierając oczy. Mogłabym podarować sweter Johannesowi na urodziny w marcu, pomyślała. Na pewno by na niego pasował.

Z okna powiało chłodem. Mali otuliła się lepiej szalem i zadrżała lekko. Jej spojrzenie powędrowało między gwiaz­dy. Westchnęła. I nagle jakby pękła w niej jakaś tama. Ukryła twarz w dłoniach, oparła się o parapet i zaczęła płakać.

-  Havardzie, Havardzie, dlaczego ode mnie odszedłeś?

Płacz dobrze jej robił. Przez cały wieczór skrywała swoje uczucia i teraz z wielką ulgą dawała im upust. Znalazła chusteczkę i wydmuchała nos. Przetarła zalaną łzami twarz, po chwili wstała sztywno, podeszła do łóżka i zaczęła się rozbierać. Na samym końcu zdjęła ciężki krzyż, który dostała babci Johana. Oplotła na nim dłonie i przytuliła do piersi.

-  Opiekuj się mną, babciu - poprosiła. - Jestem taka samotna.

Odłożyła krzyż na stolik nocny i wślizgnęła się do łóż Naciągnęła kołdrę i narzutę po samą szyję, chwyciła poduszkę Havarda i wtuliła w nią twarz.

-  Dobranoc, Havardzie - szepnęła. - Gdybyś tylko przy mnie był.

Gdy wreszcie ogarnęło ją zmęczenie, zapadła w twardy sen, który zawsze jej dobrze robił.

  

ROZDZIAŁ 12.

 

Johannes miał wrócić do Orkdal trzeciego stycznia, ale po­dróż została przełożona. Tuż po świętach nabawił się całkiem poważnej grypy i musiał na parę dni położyć się do łóżka, bo miał gorączkę i brzydki kaszel. Nie było mowy o podróży na północ, póki nie poczuje się lepiej. Tordhild krzątała się wokół niego.

-  Muszę się nim dobrze opiekować, póki jest w domu - tłu­maczyła Mali. - Chociaż wolałabym nie widzieć go w łóżku. Ale już czuje się lepiej.

Na szczęście nikt nie zaraził się tą grypą. Sivert i Oja kasz­leli wprawdzie trochę, ale nie tak bardzo, by musieli położyć się do łóżka. Mali dostała kataru i bólu gardła, choć prze­cież rzadko chorowała. To pewnie z powodu tej długotrwałej depresji, pomyślała. W takim stanie człowiek jest bardziej podatny na choroby.

Dziewiątego stycznia zdrowie Johannesa poprawiło się na tyle, że mógł wyruszyć w drogę do Orkdal. Sivert podwiózł go do autobusu, z walizką pełną czystych ubrań i dobrymi życzeniami od rodziny.

-  Trzymaj się dzielnie - powiedział Sivert i położył dłoń na ramieniu syna. - Dzwoń, gdyby coś się wydarzyło. Wiesz chyba, że możesz do nas przyjść w każdej sprawie.

Johannes w milczeniu pokiwał głową. Może zauważyli w nim jakąś zmianę podczas świąt. Ale nie opowiedział im ani o Annie, ani o Johanne. Pomogła mu bardzo rozmowa z babcią i postanowił nie zwierzać się już nikomu, zgodnie z jej radą. Powiedziała przecież, że trzeba samemu dźwigać swoje ciężary.

 

Johannes westchnął. W gruncie rzeczy miał wielką ochotę opowiedzieć rodzicom o Johanne - gdyby tylko wszystko miedzy nimi nie było skończone. Podczas świąt wszystko przemyślał. Zapyta Johanne, czy nie mogliby zacząć od nowa. Sprawa Anny należała już do przeszłości. Wydawało mu się, ze stał sie bardziej dorosły po tym, co się wydarzyło, i miał nadzieję, ze Johanne też to zauważy. Trzeba doprowadzić jakoś do zgody. Warto spróbować, nawet jeśli ma się nie udać, pomyślał.

Siedział w autobusie, z czołem opartym o chłodną szybę, i myślał. Miło było wrócić do domu na święta. Dobrze mieć bliskich wokół siebie, gdy życie zaczyna się komplikować i Wiele myślał o tym, co się wydarzyło między nim i Anną oraz o Johanne. I o rozmowie z babcią. Postąpił nierozważnie, ale to się już nie powtórzy. Czegoś się nauczył. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że Anna zostawi go w spokoju. Wydawało mu się, że przed wyjazdem dał jej jasno do zrozumienia, że między nimi wszystko skończone. I jeśli Anna znów go odwiedzi, powtórzy jej to samo. W końcu będzie musiała zrozumieć, że Johannes mówi poważnie.

 

Padał gęsty śnieg, gdy wysiadał z autobusu w Orkdal Rozej­rzał się dokoła, ale nie zobaczył nikogo znajomego. Tym ra­zem Johanne nie czekała na niego. Nikt zresztą nie wiedział że Johannes przyjedzie tego wieczoru, tylko panna Sunde. Matka dzwoniła do niej trzeciego stycznia, żeby dać znać, że Johannes przyjedzie potniej, uprzedziła ją też poprzedniego wieczoru, że dziś może się spodziewać swojego lokatora.

Panna Sunde czekała na niego. Wychyliła się ze swego mieszkania, gdy tylko usłyszała zgrzyt klucza w zamku.

-  Nie, czy to ty, Johannes?! Co słychać? Wszystko w po­rządku?

-  Tak, choroba już minęła.

- Musiałeś leżeć w łóżku?

- Tak, przez parę dni. Miałem wysoką gorączkę.

-  Tutaj także grasowała grypa, ale ja się, na szczęście, nie zaraziłam. Większą część świąt spędziłam u siostry w Verdalen więc przez pewien czas mnie tu nie było. Ale chyba nie chorowałeś przez całe święta - dodała. - Miałeś też trochę miłych wrażeń?

-  O tak - pokiwał głową Johannes. - Cieszę się, że byłem w domu. Przywiozłem zresztą pani trochę salcesonu i kiełbasy od mamy. Spóźniony prezent gwiazdkowy - dodał, grzebiąc w plecaku.

-  Naprawdę? - ucieszyła się panna Sunde. - Usmażymy trochę kiełbasy na kolację. Bo chyba chcesz coś zjeść?

-  Owszem, bardzo chętnie.

-  Musisz jeść - stwierdziła, mierząc go wzrokiem. - Zda­je mi się. że schudłeś i pobladłeś.

-  Byłem chory - usprawiedliwił się.

-  No tak, i cała ta historia z Anną Storli - powiedziała panna Sunde, ściągając usta. - Dobrze, że się w nic nie wplą­tałeś, Johannes. Bo krążą plotki.

Nie zapytał, jakie to plotki. Pomyślał, że panna Sunde już przedtem mu powiedziała wszystko, co wie, i że nic nowego się nie wydarzyło. Znalazł paczkę z wędlinami i podał ją go­spodyni.

- Zostawię tylko walizkę i plecak w pokoju - powiedział, idąc w głąb sieni. - I zaraz przyjdę.

Gospodyni zadbała, by w jego pokoju było miło i ciepło. Johannes odstawił bagaże i zrzucił kurtkę. Wydawało mu się, że bardzo dawno tu nie był, choć minęły tylko trzy tygodnie. Jutro znów pójdzie do szkoły. I spotka Johanne. Na samą myśl o mej zrobiło mu się ciepło na sercu. Muszę się z nią pogodzić, pomyślał. Między nią a Gunnarem nie ma chyba nic poważnego? Gdy o tym pomyślał, coś go ukłuło w pier­siach. Nie mógł w to uwierzyć, nie chciał w to uwierzyć. Ale był tylko jeden sposób, by się tego dowiedzieć: porozmawiać z nią. I następnego dnia miał zamiar to właśnie zrobić.

 

Johannes poznał ją już z daleka, gdy przyszedł do szkoły. Stała i rozmawiała z koleżanką, w ręku trzymała książkę i żywo gestykulowała. Pewnie rozmawiają o lekcjach, pomyślał. Stał przez chwilę za płotem i przyglądał się Johanne, czekając, aż jej koleżanka sobie pójdzie. I w końcu sobie poszła. Johannes ruszył pospiesznie w stronę Johanne.

-  Cześć - powiedział z pewną ostrożnością. Od razu podniosła wzrok. Rumieniec oblał jej twarz.

-  Czy to ty? Długo cię nie było.

-  Miałem grypę - wyjaśnił. - Musiałem leżeć w łóżku. Przyjechałem dopiero wczoraj wieczorem.

-  Rozumiem - powiedziała spokojnie i zaczęła pakować książkę do plecaka.

Johannes odetchnął przeciągle i rzucił się na głęboką wodę.

-  Johanne - zaczął. - Czy moglibyśmy porozmawiać? Mógłbym cię odwiedzić albo...

-  O czym mielibyśmy rozmawiać? - Głos miała cierpki, pełen niechęci.

-  Kocham cię, Johanne.

-  Ty? Przecież masz Annę Storli!

-  Między nami nic nigdy nie było.

-  Wiele osób widziało was razem.

-  Ale to już zamknięta sprawa. Nigdy mi na niej nie za­leżało, Johanne. Chcę być tylko z tobą. Chcę, żeby było jak przedtem...

W tej samej chwili zaczęła się do nich zbliżać grupa kole­żanek.

-  Czy nie moglibyśmy przynajmniej o tym porozmawiać? - poprosił.

Johanne wahała się przez chwilę. Potem spojrzała na niego.

-  Wpadnij dziś wieczorem - zaproponowała. - Wysłu­cham tego, co masz mi do powiedzenia.

Jego serce zatańczyło z radości. Poczuł, że uszy mu pło­ną.

-  Dzięki - powiedział cicho, dotykając jej ramienia. - Przyj­dę o siódmej.

Koleżanki otoczyły Johanne, a Johannes odszedł na bok. Serce biło mu szybciej z radości i oczekiwania. Nie odrzuciła go, a w każdym razie nie odrzuciła całkowicie! Jeśli uda mu się z nią porozmawiać, wszystko się może jeszcze odwrócić.

-  Czy to ten kolega, któremu było za dobrze w domu, żeby wrócić na czas do szkoły?

Gunnar poklepał go przyjaźnie po ramieniu i uśmiechnął się.

Johannes znów musiał opowiadać o swojej grypie.

-  No tak, niewiele straciłeś - stwierdził Gunnar. - Nadro­bisz wszystko w ciągu paru dni.

-  Uczyłem się trochę w domu - wyjaśnił Johannes! - Więc wszystko będzie dobrze.

-  A co z Anną? - Gunnar spojrzał na niego pytająco. - Coś nowego?

-  Nic mnie z nią nie łączy - uciął Johannes. - To nie było nic poważnego.

-  Wpadłeś jej w oko, nietrudno to było zauważyć. Myśla­łem, że jesteście parą.

-  Nie, nic między nami nie było - powtórzył Johan­nes. - Od razu to powiedziałem.

-  Więc ona jednak chciała czegoś więcej?

-  Nie wiem, czego chciała.

-  Nikt jej nie widział po świętach. Podobno jest chora.

-  Chora?

-  Tak, ktoś tak powiedział. Ale ja nic nie wiem. Pewnie pojawi się prędzej czy później. W kawiarni. Przyjdziesz dziś do kawiarni?

-  Nie, jestem zajęty.

Nie chciał zdradzić, że się wybiera do Johanne. To przecież sprawa osobista. Zwłaszcza że nie wiedział, co się zdarzyło mię­dzy Johanne i Gunnarem. Dowie się dziś wieczorem. Ale to na pewno nic poważnego, Johannes był pełen optymizmu. W prze­ciwnym razie nie pozwoliłaby mu się odwiedzić.

Miał kłopoty z koncentracją na lekcjach przez cały dzień. Większość czasu spędził, wpatrując się w kark Johanne. Pe­łen radości i oczekiwania myślał o tym, że będzie mógł z nią spokojnie porozmawiać. Nie pozwoliłaby mu przyjść, gdyby zupełnie jej na nim nie zależało. Na pewno jej trochę zależy. Tylko co powiedzieć, gdy zapyta, co go łączyło z Anną? Najchętniej powiedziałby prawdę, wyłożyłby wszystkie karty na stół, wyznając, że przespał się z Anną, ale że to nic dla niego nie znaczyło. Rozumiał jednak, że nie może tego zrobić. Bab­cia twierdziła, że powinien sam dźwigać ten ciężar. Pozosta­wało tylko mieć nadzieję, że tym razem Anna go nie zdradzi. Musiał zaryzykować.

Po ostatnim dzwonku zadbał o to, by schodzić po scho­dach tuż za Johanne.

-  Do zobaczenia wieczorem - powiedział, dotykając lek­ko jej ramienia.

-  Do zobaczenia - skinęła głową i spojrzała na niego.

Wracał do domu w tak dobrym nastroju, że zaczął po­gwizdywać. Wszystko będzie dobrze, pomyślał, wzdychając błagalnie do Boga.

-  Pozwól mi ją odzyskać. Bardzo proszę.

Ale Bóg mu nie odpowiedział.

 

Gdy tylko zadzwonił, drzwi otworzyła mu Johanne. Chyba czekała na mnie, pomyślał. Bo drzwi się uchyliły, nim zdążył zdjąć palec z dzwonka.

-  Wejdź, proszę - powiedziała i odsunęła się na bok, by go wpuścić.

Potem poszła przodem, żeby otworzyć drzwi do swojego pokoju. Johannes czym prędzej wszedł do środka, a Johanne zamknęła drzwi. Z głębi, domu docierały jakieś odgłosy. Nie byli tu sami.     

-  Zdejmij kurtkę.

Johannes kiwnął głową, zdjął kurtkę i powiesił ją na krze­śle.

-  Dziękuję, że zgodziłaś się na moją wizytę.

-  Mówiłeś, że chcesz porozmawiać.

Johannes przytaknął i usiadł przy stole.

Johanne usado­wiła się na sąsiednim krześle, tak jak wtedy, gdy uczyli się matematyki. Tylko że teraz bardziej rozsunęła krzesła. Nie będzie mógł jej dotknąć, jeśli się nie nachyli.

Johannes odchrząknął.

-  Ja... Miałem nadzieję, że moglibyśmy znów zacząć się widywać. Nic innego się dla mnie nie liczy. Kocham tylko ciebie, zawsze tak było. Ta historia z Anną... To nie było nic poważnego, Johanne. Nigdy.

-  Byłeś całkiem odmieniony, Johannes. Zapraszałeś ją do siebie i w ogóle.

-  To było bardzo głupie, teraz to rozumiem. Ale ona tak za mną chodziła, że ja...

-  Zaimponowało ci to - podsumowała.

-  Tak. Chyba tak - przyznał niechętnie. - Ale to mnie wiele nauczyło. Czy nie możemy zacząć się znów spotykać, tak jak kiedyś?

Nie odpowiedziała od razu. Siedziała w milczeniu, sku­biąc jeden ze swoich guzików.

-  Chodzi o Gunnara? - spytał Johannes prawie bezgłoś­nie. - Czy między wami jest coś poważnego?

-  Ja i Gunnar? Nie - odparła, patrząc mu w oczy. - Jeste­śmy po prostu dobrymi przyjaciółmi.

-  Uczyliście się razem matematyki.

-  Potrzebowałam pomocy, a skoro ty nie mogłeś...

-  Więc nie ma nikogo innego?

-  Oczywiście, że nie - odparła, a Johannes odetchnął z ulgą. - Byłam... mnie też ciebie brakowało.

Johannes wyciągnął rękę i ujął jedną z jej dłoni.

Johanne nie zaprotestowała.

-  Dlaczego mnie odepchnęłaś? - wymamrotał. - Zawsze chciałem być tylko z tobą.

-  Byłam zła i zraniona - powiedziała cicho. - A potem jedno słowo pociągnęło za sobą następne. Takie głupie rze­czy czasem się zdarzają.

-  To nie może się zdarzyć nigdy więcej. Nigdy.

Johanne pokręciła głową i ścisnęła mu dłoń.

-  Między tobą a Anną naprawdę już wszystko skończo­ne?

-  Nigdy nie było nic między mną a Anną - powiedział.

-  Nie mówmy o tym więcej - zaproponowała Johanne, wstając z krzesła. - Cieszę się, że wróciłeś.

Johannes także podniósł się z miejsca. Otworzył ramio­na i przyciągnął ją do siebie. Krew w nim zakipiała, gdy poczuł jej miękkie, ciepłe ciało. Jej włosy łaskotały mu po­liczek.

-  Jak ja za tobą tęskniłem - szepnął. - Gdybyś tylko widziała, Johanne!

-  Ja też za tobą tęskniłam.

Podniosła ku niemu twarz i pocałowała go. Johannes wstrzymał oddech, czując jej ciepły, miękki pocałunek. Przy­tulił ją mocniej, ujął jej twarz obiema rękami i pocałował tak, jakby nie miał zamiaru nigdy przestać.

Upadli na łóżko. Johannes śmiał się i płakał. Poczucie szczęścia rozsadzało mu pierś.

-  Chyba nie płaczesz?

-  Zdaje się, że płaczę - powiedział głosem schrypniętym ze wzruszenia. - Tak się bałem... tak się bałem, że nigdy wię­cej cię nie przytulę.

-  Johannes...

Ułożyła się wygodnie na jego ramieniu. I długo tak leże­li, mocno przytuleni. Johannes prawie nie mógł oddychać, trzymając ją w ramionach. Leżał uśmiechnięty, a jego serce śpiewało radosną pieśń.

-  Chyba nigdy nie byłem tak szczęśliwy - powiedział i pocałował ją. - Nigdy.

Roześmiała się i przytuliła do jego boku.

-  Ja też jestem szczęśliwa.

Nic nie może tego zniszczyć, pomyślał. Czuł, że są dla siebie stworzeni. Ostrożnie wsunął dłoń pod jej żakiet i pod sweter, by dotknąć nagiej, ciepłej skóry. Johanne pozwoliła mu na to. Gdy pieścił jej piersi, oddech zaczął jej się rwać. Z wielką ostrożnością podciągnął do góry jej sweter i dotknął ustami sterczącej, ciemnobrązowej brodawki. Johanne wy­prężyła całe ciało i westchnęła.

Gdybym miał przy sobie prezerwatywę, sprawy mogłyby zajść znacznie dalej, pomyślał Johannes. Ale nie zabrał pre­zerwatywy. Możemy z tym poczekać, pomyślał, oszołomiony szczęściem.

Oparł się na łokciu i spojrzał na Johanne.

-  Tak bardzo cię kocham.

Objęła go ramionami za szyję i przyciągnęła do siebie jego głowę.

-  Ja ciebie też, Johannes.

-  Nic nas już nie rozdzieli.

-  Nic. - Przeczesała dłonią jego ciemne loki i wtuliła twarz w jego pierś. - Czy... czy udało ci się zdobyć zabezpie­czenie? - szepnęła prawie bezgłośnie.

-  Tak, ale nie wziąłem tego ze sobą.

Nic więcej nie powiedziała, ale Johannes zrozumiał, że nie miałaby nic przeciwko temu, żeby posunęli się znacznie dalej już tego wieczoru, gdyby tylko mogli się czuć bezpiecz­nie. Na samą myśl o tym, dreszcz przeszedł mu po plecach. Następnym razem, pomyślał, przytulając ją mocno. Następ­nym razem!

Przez głowę przemknęła mu myśl o Annie. O tym, co ro­bili w Storli. Ale odegnał tę myśl czym prędzej. To była jego tajemnica. Jego ciężar. Johanne nie może się o tym nigdy dowiedzieć. Zrobił coś, czego nie powinien był robić, ale wy­ciągnął z tego wnioski. To się już nie liczy. Teraz ważny jest tylko związek z Johanne.

 

Zrobiło się późno, zanim wyszedł. Tak trudno było im się rozstać. W końcu musiał jednak wyjść. Włożył kurtkę i przy­tulił Johanne.

-  Tej nocy będą śnił o tobie - szepnął. - I tak się cieszę, że jutro zobaczę cię w szkole.

Roześmiała się cicho i radośnie. Pocałowała go delikat­nie. A potem ostrożnie otworzyła drzwi i oboje wymknęli się do sieni.

-  Dobranoc - szepnął, gdy uchyliła drzwi wejściowe. - Je­stem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

-  Na pewno nie jesteś szczęśliwszy niż ja - uśmiechnęła się.

Nie można być szczęśliwszym, pomyślał, idąc do domu w ten zimowy wieczór. Szczęście przenikało go na wskroś.

Panna Sunde wysunęła głowę do sieni, gdy tylko zamknął za sobą drzwi.

-  Późno wracasz, Johannes.

-  Musiałem pomoc Johanne w matematyce - skłamał.

-  A więc to u niej byłeś - pokiwała głową z zadowole­niem. - No dobrze. Dobrej nocy.

-  Dobranoc - odpowiedział i zamknął za sobą drzwi. Zanim się położył, zajrzał do szuflady w nocnym stoliku.

Trzy paczuszki, które kupił od Gunnara, leżały tam wciąż nienaruszone. Następnym razem weźmie ze sobą jedną z nich. Chyba że Johanne przyjdzie tutaj. Z nią mogę spędzić noc, pomyślał. To jest miłość. Trzeba tylko zadbać, żeby nie zdarzyło się nic niespodziewanego. Bo choć nie miał wątpli­wości, że chce spędzić życie z Johanne, to droga do tego była jeszcze daleka. Minie wiele lat, nim będą mogli założyć rodzi­nę.

Leżał długo z uśmiechem na ustach i myślał o Johanne. W końcu złożył dłonie i podziękował Bogu. Nie zapomniał, że prosił Go pomoc.

-  Dzięki ci, Panie Boże - szepnął. - To znacznie więcej, niż oczekiwałem.

Zaskrzypiała podłoga w sypialni panny Sunde. Johannes naciągnął pierzynę pod brodę i westchnął, przepełniony szczęściem. Jutro znów zobaczy Johanne. Jutro, a potem co­dziennie.

 

 ROZDZIAŁ 13.

 

Johannes nie miał pojęcia, że można być tak szczęśliwym. Dni były krótkie i chłodne, ale jemu się wydawało, że otacza go światło i ciepło.

-  Widzę, że znów chodzisz z Johanne - zauważył Gun­nar. - Udało się?

-  Tak - potwierdził Johannes. - Udało się.

-  To dobrze - powiedział Gunnar. - Ona też nie czuła się najlepiej wtedy, gdy się rozstaliście.

-  Obawiałem się, że jest coś między tobą a Johanne - wy­znał Johannes.

-  Między nami? Nie! Jesteśmy po prostu dobrymi przyja­ciółmi. Potrzebowała jakiegoś ramienia, na którym mogłaby się wypłakać. No i trochę pomocy w matematyce. Nic wię­cej.

-  Ulżyło mi, gdy się o tym dowiedziałem.

-  A co z Anną?

-  Powiedziałem jej przed świętami, że nic z tego nie bę­dzie. A po powrocie w ogóle jej nie widziałem. Chyba zrozu­miała. Pewnie już sobie znalazła innego.

-  Nie - Gunnar postanowił kontynuować ten temat. - Nie sądzę. Krążą plotki, że jest chora.

-  Mówiłeś już. Na co choruje?

-  Tego nie wiem. Pewnie wkrótce zjawi się w kawiarni. Ciągle krążą jakieś plotki na jej temat. Jest w tym na pewno sporo prawdy, ale też sporo bzdur. Poczekamy, zobaczymy.

Johannes nie miał wcale ochoty na spotkanie z Anną, ale nic nie powiedział. Skoro do tej pory się nie pojawiła, musiała zaakceptować to, co jej powiedział przed wyjazdem. Że między nimi wszystko skończone. Johannes nie myślał zresztą zbyt wiele o Annie. W jego myślach całymi nocami i dniami królowała Johanne.

-  Potrzebujesz więcej gumek? - zapytał Gunnar, dając Johannesowi przyjacielskiego kuksańca.

Johannes oblał się rumieńcem. Nie odpowiedział od razu. Chciał przyznać, że trzy nie tknięte paczuszki leżą ciągle w szufladzie. Choć może lepiej mieć większy zapas teraz, gdy między mną a Johanne wszystko się ułożyło, pomyślał.

-  Jeśli masz...

-  Załatwiłem kolejną partię podczas świąt.

-  Chętnie kupię trochę od ciebie.

-  Tak myślałem - mrugnął do niego Gunnar. - Przyniosę ci jutro.

 

Późnym popołudniem ktoś zadzwonił do drzwi. Johannes odrabiał właśnie lekcje, panna Sunde poszła otworzyć. Skulił się w sobie na dźwięk głosu Anny.

-  Johannes! - zawołała panna Sunde. - Ktoś do ciebie. Johannes wstał, choć nogi się pod nim ugięły, i przeczesał włosy drżącą dłonią. Czego chce od niego Anna?

-  Muszę z tobą porozmawiać, Johannes.

Ogarnęło go poczucie bezradności. Nie wiedział, co powiedzieć. Anna była bledsza niż kiedyś. Spojrzenie jej zielonych oczu też nie jest już takie promienne, pomyślał.

-  No to wejdź - zgodził się niechętnie. - Siedzę nad lek­cjami, ale...

-  Muszę z tobą porozmawiać - powtórzyła i weszła do sieni.

Panna Sunde patrzyła z dezaprobatą to na nią, to na niego. Potem weszła do izby i ostentacyjnie zamknęła za sobą drzwi.

Johannes poprowadził Annę przez korytarz i przepuścił ją w drzwiach do swojego pokoju. Dziewczyna stanęła na sa­mym środku.

-  Gdzie się podziewałeś? Nie przyjechałeś po świętach.

-  Byłem chory - odparł. - Ale to chyba nie twoja sprawa? Mówiłem przecież, że...

-  To moja sprawa - oświadczyła, piorunując go wzro­kiem. - Nie możesz tak po prostu zniknąć z mojego życia.

-  Rozmawialiśmy przecież przed świętami, Anno. Bardzo mi przykro, ale między nami wszystko skończone. Wydawało mi się, że to zrozumiałaś.

Johannes usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi. Za­czął się zastanawiać, czy panna Sunde nie stoi w korytarzu i nie podsłuchuje. To do niej całkiem podobne, pomyślał.

-  Jestem w ciąży - rzuciła Anna. - Słyszysz?! Jestem w ciąży!

Minęła chwila, nim dotarł do niego sens jej słów. I wtedy świat mu zawirował przed oczami. To nie może być prawda! Anna powiedziała to, żeby go przy sobie zatrzymać. Johannes opadł na łóżko.

-  Jesteś w ciąży?

-  Tak, jestem w ciąży - powtórzyła głośno. - I to jest two­je dziecko. Słyszysz? Musisz wziąć na siebie odpowiedzial­ność, Johannes!

Świat mu się w jednej chwili zawalił. Rozpacz rozdzierała mu pierś. Strach dławił gardło. Johannes z trudem łapał od­dech.

To nie może być prawda, myślał z rozpaczą. To niemoż­liwe! Wciąż jednak miał przed oczami tę obrzydliwą scenę w Storli i wiedział, że Anna może mówić prawdę.

-  Nie minęły jeszcze nawet cztery tygodnie - szep­nął. - Skąd wiesz, że to ja...

-  Powinnam zacząć miesiączkować w tę niedzielę - po­spieszyła z odpowiedzią. - I nie zaczęłam. Stąd wiem.

Johannes ukrył twarz w dłoniach i jęknął. Zbierało mu się na wymioty. W oczach stanęły mu łzy. Jego życie legło w gruzach. Johanne, jęknął w duchu. Najdroższa Johanne, co z nami teraz będzie?

-  Musisz wziąć na siebie odpowiedzialność - ciągnęła Anna. - Porozmawiam o wszystkim z rodzicami, a potem przyj­dziesz i...

-  Co ty mówisz, Anno? Jestem za młody, żeby się żenić, jeśli o to ci chodzi.

-  Możemy się pobrać za rok albo coś w tym rodzaju.

-  Nie sądzę, Anno. Nigdy nie planowałem życia z tobą, wiesz przecież o tym.

-  Nie wykręcisz się - krzyknęła.

Podniósł się z trudem i stanął nad nią.

-  Myślę, że powinnaś już sobie pójść - powiedział ci­cho. - Potrzebuję czasu, żeby to przemyśleć.

-  Ale nie uda ci się wykręcić - powtórzyła i rzuciła się na niego. Uwiesiła mu się na szyi i próbowała pocałować. Ode­pchnął ją od siebie.

-  Musisz już iść - powtórzył.

-  Kiedy się zobaczymy?

-  Nie wiem. Muszę mieć czas, żeby pomyśleć. I porozma­wiać z rodzicami. Jeśli rzeczywiście jest tak, jak mówisz.

-  Jestem w ciąży - powtórzyła głośno. - A ty jesteś ojcem. Popchnął ją w stronę drzwi. Protestowała, ale zdołał ją wyprowadzić. Zamknął za nią drzwi, wrócił do swojego po­koju, rzucił się na łóżko i ukrył twarz w poduszce. Jego cia­łem wstrząsnął szloch. Żal i rozpacz tak go obezwładniły, że z trudem oddychał.

Co zrobić? Co powiedzieć rodzicom? Na myśl o tym, jak ogromnie rozczaruje matkę i ojca, cały zaniósł się od płaczu. Nie zniesie bólu w oczach rodziców, nie zdoła powiedzieć o tym Johanne. Woli umrzeć.

Minęła chwila, nim się zorientował, że ktoś puka do drzwi. Podniósł się przerażony i otarł mokrą od łez twarz. Żeby to tylko nie była Anna. Oby tylko nie ona...

Do pokoju głowę wsunęła panna Sunde i spojrzała na nie­go, mrużąc oczy.

-  Johannes, mogę wejść na chwilę?

-  Jestem chory - szepnął przez ściśnięte gardło. - Nie mogę...

-  Słyszałam, co ona powiedziała - przerwała mu panna Sunde. - Krzyczała tak głośno, że trudno było nie słyszeć.

Teraz mnie wyrzuci, pomyślał Johannes z goryczą. Na pewno nie zgodzi się, żeby tu mieszkał, po tym, co zrobił. Pa­miętał dobrze, że już przedtem miała wiele zastrzeżeń wobec Anny. Teraz będzie tak samo źle myślała o nim.

-  Mówiłam ci, że Anna Storli to nie jest towarzystwo dla ciebie - powiedziała. Przysunęła krzesło do łóżka i usiad­ła. - Trzeba było mnie słuchać, Johannes.

Pokiwał tylko głową.

-  Nic mi do tego, co z nią robiłeś - ciągnęła. - Ale wiem na pewno, że nie ty jesteś ojcem dziecka, którego spodziewa się Anna Storli.

Johannes wyprostował się i podniósł głowę. W jego gło­wie pojawił się błysk nadziei.

-  Co to znaczy?

-  Od jakiegoś czasu chodziły słuchy, że Anna jest w ciąży. Wiem o tym z pewnego źródła - dodała, mrużąc oczy. - Oj­cem jest ten muzyk, który stąd już wyjechał. Anna próbowała się z nim skontaktować, ale bez powodzenia. Nie sądzę zresz­tą, żeby miał zamiar tu wrócić i zająć się żoną i dzieckiem. To był niebieski ptak. Nie nadawał się na gospodarza dworu.

W Johannesie zakipiał gniew. Czy to prawda? Czyżby Anna go okłamała tylko po to, żeby jej dziecko miało ojca? Czy dlatego chodziła za nim po tej imprezie? Może już wtedy wiedziała, że jest w ciąży?

-  Jeśli tak jest - szepnął - to czego ona ode mnie chce?

-  Byłbyś niezłą partią.

-  Przecież jestem niepełnoletni!

-  Dorośniesz - powiedziała panna Sunde cierpkim to­nem. - Anna może poczekać. W ten sposób zdołałaby urato­wać swój honor.

Johannes odrzucił na bok grzywkę i podniósł się. Zaczął nerwowo krążyć po pokoju.

-  Jest pani tego pewna? - zapytał natarczywie. - Całkiem pewna?

-  Owszem.

-  Ale zna pani tylko plotki.

-  Warto słuchać niektórych plotek. Wiem, że ta jest prawdziwa.

-  Ale... ale dlaczego mi to pani mówi?

-  Bo nie zasłużyłeś na to, na co cię naraziła - powiedziała panna Sunde. Ona też wstała z krzesła. - Nie wolno niko­mu wmawiać, że jest ojcem. - Spojrzała na niego z powagą i ciągnęła: - Ale skoro ona może ci grozić, to znaczy, że nie masz czystego sumienia. Od tej pory powinieneś się dobrze zastanowić, zanim znowu się wplączesz w taką sytuację. Nie ma dymu bez ognia - dodała cierpko. - Nie mogę zrozumieć, co sobie wyobrażałeś, Johannesie Stornes.

Twarz spłonęła mu rumieńcem. Stanął przed panną Sun­de i położył jej dłonie na ramionach.

-  To prawda - powiedział cicho. - Straciłem głowę. To się zdarzyło tylko raz, ale o jeden raz za dużo. Teraz już to rozumiem.

-  Tak, tak - powiedziała, odrobinę zmieszana jego wyzna­niem. - Musisz załatwić sprawę, póki nie jest za późno. - Po­klepała go trochę niezdarnie po policzku i ruszyła w stronę drzwi. - Nie zwykłam podsłuchiwać pod drzwiami - dodała, kładąc dłoń na klamce. - Ale ona tak krzyczała, że...

-  Wiem, że pani nie podsłuchuje - powiedział. - Dzię­kuję za to, co mi pani powiedziała, panno Sunde. Myślę, że uratowała mi pani życie.

Rzuciła mu pośpieszne, mroczne spojrzenie. A potem wyszła i zamknęła za sobą drzwi.

Johannes znów opadł na łóżko. W głowie miał kom­pletny chaos. Jeśli panna Sunde ma rację, to jest uratowa­ny. Trzeba czym prędzej znaleźć Annę i porozmawiać z nią. Zerwał się z łóżka, chwycił kurtkę, naciągnął czapkę na uszy i wybiegł.

Pędził w stronę Storli. Może uda mi się ją dogonić, po­myślał. Jeśli będzie biegł, ma pewną szansę. Wyszła prze­cież całkiem niedawno. Serce waliło mu w piersiach, wy­dychane powietrze od razu zamarzało. Myśli galopowały jedna za drugą. Co Anna powie, gdy oskarży ją o kłam­stwo? Przyzna się? Nie może przecież zrzucić na niego winy, jeśli nie on jest ojcem jej dziecka! Nie może zrobić czegoś takiego, nawet jeśli znalazła się w poważnych tara­patach.

Dogonił ją na początku alei prowadzącej do Storli.

-  Anno! - zawołał. - Anno, zaczekaj!

Zatrzymała się i obróciła. Stała i czekała na niego.

-  Zastanowiłeś się?

-  Wiem, że to nie ja jestem ojcem twojego dziecka - wy­buchnął. - Byłaś w ciąży, zanim przyszedłem do Storli, i do­brze o tym wiedziałaś. Chcesz ze mnie zrobić kozła ofiarne­go. To ten muzyk jest ojcem, nie ja. Wiem o tym, Anno.

Dziewczyna pobladła jak kreda.

-  Skąd wiesz? - szepnęła z rozpaczą.

-  Słyszałem od... od kogoś.

-  Plotkary - syknęła przez zaciśnięte zęby. - Wtykają nos we wszystko, co robię.

-  Ale to jest prawda - ciągnął Johannes. - Nie ja jestem ojcem. Jak mogłaś mnie oskarżyć, skoro wiedziałaś... Jak mogłaś mnie w ten sposób okłamać, Anno?

-  Potrzebuję cię - szepnęła. - Potrzebuję kogoś, kto przy­zna się do ojcostwa.

-  Nie rozumiesz, jak źle postąpiłaś? Moje życie legło w gruzach, kiedy przyszłaś. Chciałem umrzeć!

-  Myślałam, że ci na mnie zależy.

-  Ale tak nie jest, Anno. Mówiłem ci przed świętami, że to była wielka pomyłka. Zawróciłaś mi w głowie i... Tak, to była pomyłka. Powiedziałem ci przecież!

Nagle Anna się rozpłakała. Oparła się ciężko o niego i łkała rozpaczliwie.

-  Skomplikowałam sobie życie - szlochała. - Przera­ziłam się, gdy się zorientowałam, że jestem w ciąży. Nie wiedziałam, co zrobić, bo ojciec tego dziecka... On jest już za górami, za lasami. I nic by go to nie obchodziło, nawet gdyby wiedział, co się stało. Nie chciał się w żaden sposób wiązać.

Podniosła zapłakaną twarz ku Johannesowi. Łzy wisiały na jej długich rzęsach.

-  I wtedy spotkałam ciebie - powiedziała i pogłaskała go po policzku. - Myślałam, że jesteś znacznie starszy. I przyszło mi do głowy, że mógłbyś...

-  Wykorzystałaś mnie - oskarżył ją Johannes. - Byłem dla ciebie zwykłym idiotą, którego można wykorzystać.

-  Nie, Johannes - zaprotestowała. - To było coś więcej. Spodobałeś mi się. Mogło być nam ze sobą dobrze.

-  W dalszym ciągu nie mogę pojąć, jak mogłaś mnie oskarżyć - powiedział. - Omal nie zrujnowałaś mi życia, Anno. Myślałem, że nie mam już po co żyć. To była bardzo poważna sprawa.

Nie odpowiedziała. Położyła mu głowę na piersi i płakała dalej.

-  Teraz to rozumiem - szlochała.

-  Nic by z tego nie wyszło, Anno. Musisz to zrozumieć.

-  Rzeczywiście, nic by z tego nie wyszło.

-  Zrujnowałabyś tylko swoje i moje życie.

-  Moje i tak jest zrujnowane.

-  Rozmawiałaś z rodzicami?

-  Nie, ale muszę to zrobić. Mam ciotkę na wschodzie. Pojadę tam urodzić, a potem zobaczymy. Może znajdzie się jakieś wyjście.

Johannes był tak wzburzony, że trzęsły mu się kolana i ręce. Nie mógł uwierzyć, że problem się rozwiązał. Wyda­wało mu się, że zaraz zemdleje. Krew tętniła mu w żyłach, w głowie mu się kręciło.

-  Mam nadzieję, że nie będziesz mnie do tego mie­szać - powiedział. - Że nigdy więcej o mnie nie wspomnisz.

-  Możesz być spokojny - powiedziała cicho. - Nikt się o nas nie dowie. Nawet twoja mała Johanne. Sam musisz zdecydo­wać, czy zechcesz jej o tym powiedzieć, czy nie. Ja na pewno nic nikomu nie zdradzę. I tak stąd wyjeżdżam, Johannes.

-  Mam nadzieję, że życie ci się jakoś ułoży - powiedział całkiem szczerze. Nie życzył jej źle, choć zrobiła tyle zamie­szania. - Zastaniesz mnie tu, kiedy wrócisz. Mam przed sobą jeszcze cztery i pół roku nauki.

-  Może - powiedziała, przecierając twarz dłonią. - A ty musisz mi wybaczyć to, co zrobiłam. Byłam zrozpaczona, Jo­hannes. Przykro mi.

-  Do widzenia, Anno - powiedział i pogłaskał ją po po­liczku. - Powodzenia. Poradzisz sobie. Na pewno znajdziesz wyjście z każdej sytuacji.

-  Ja też ci życzę powodzenia - powiedziała, przytulając policzek do jego twarzy. - I niech ci się dobrze wiedzie w ży­ciu, Johannesie Stornes. Zasługujesz na to.

Odwróciła się i ruszyła powoli w stronę domu. Johannes stał przez chwilę i patrzył za nią. A potem zawrócił i poszedł do siebie.

 

Panna Sunde otworzyła mu drzwi, zanim zdążył włożyć klucz do zamka.

-  Zobaczyłam cię przez okno - wyjaśniła, a on zrozumiał, że czekała na niego. - Jak ci poszło? Spotkałeś ją?

-  Tak, spotkałem ją i musiała przyznać się do wszystkie­go. Nie wiem, dlaczego twierdziła, że to moje dziecko. Chy­ba była w desperacji. Ale sprawa jest już załatwiona - do­dał. - Myślę, że Anna wyjedzie stąd za tydzień.

Panna Sunde pokiwała głową.

-  Cieszę się, że wszystko się ułożyło - powiedziała.

Johannes podniósł głowę i spojrzał na nią z powagą.

-  Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby nie wspominała pani nikomu o tym, co się tu dzisiaj stało - powiedział. - Że Anna twierdziła, że to ja jestem odpowiedzialny za... za to nieszczęście.

-  Nigdy tego nie słyszałam - pokiwała głową panna Sun­de. - Możesz być spokojny, Johannes.

-  Dziękuję - powiedział. Chwycił ją za rękę i mocno uś­cisnął. - Dziękuję, że mi pani wszystko wyjaśniła. Nie wiem co bym zrobił, gdyby nie...

-  Tego by tylko brakowało - ucięła. - Ale mam nadzieję, że to cię czegoś nauczyło - dodała. - I nie wplączesz się więcej w nic takiego. Następnym razem może być znacznie gorzej.

-  Nigdy - obiecał. - Nigdy więcej, panno Sunde.

 

Tego wieczoru długo nie mógł zasnąć. Różne myśli krążyły mu po głowie. Ulga, że wszystko się dobrze skończyło, była tak wielka, że czuł się całkiem wyczerpany. Ale trawił go ciąg­le niepokój, że sprawa mogła się skończyć całkiem inaczej. Bo choć zapewne prędzej czy później wyszłoby na jaw, że nie jest ojcem tego dziecka, to nieszczęście już by się wydarzy­ło. Musiałby powiedzieć o wszystkim zarówno rodzicom, jak i Johanne. Na samą myśl o konsekwencjach ciarki przeszły mu po plecach. Miałbym zrujnowane życie i już nigdy nie byłbym szczęśliwy, pomyślał.

Teraz będzie miał kolejną tajemnicę. Co się stało, to się nie odstanie. Sam będzie dźwigał ten ciężar. Złożył drżące dłonie do modlitwy i podziękował Bogu za miłosierdzie. Bóg jest dla niego ostatnio naprawdę miłosierny. Najpierw pojed­nanie z Johanne, a teraz ta historia z Anną. Powinien teraz starać się zasłużyć na dobroć, jakiej doświadczył.

Po tym postanowieniu poczuł się trochę lepiej i w końcu zasnął.

  

ROZDZIAŁ 14.

 

Wiosna zjawiła się bardzo wcześnie tego roku. Strumień koło pralni popluskiwał wesoło. Wszystko dokoła kwitło i pach­niało. Ptaki chwaliły wiosnę z każdego krzaka i każdej ga­łązki, słońce przygrzewało, wieczory były coraz jaśniejsze. Ziemia odtajała wcześniej niż zwykle, mogli więc rozpocząć wiosenne prace polowe.

Helene była już bardzo ociężała i miała wielki brzuch. Kilkakrotne wizyty u akuszerki potwierdziły, że spodziewa się bliźniąt. W pierwszej chwili ta nowina ogromnie ją ura­dowała. Dwójka za jednym zamachem! Z czasem myślała jednak coraz częściej, że lepiej by było rozłożyć to jednak na dwa razy. Musiała dźwigać ogromny brzuch, dręczyły ją róż­ne dolegliwości. Zdarzało się, że wstawała późno, bo bardzo bolały ją plecy.

Zarówno ona, jak i Oja martwili się, że przyjście na świat bliźniąt wiąże się z większym ryzykiem. Poród może być znacznie bardziej skomplikowany, czasami nie udaje się uratować obojga dzieci. Helene niepokoiła się. Przerażała ją świadomość, że mogą być jakieś kłopoty. Jakby nie mogła znieść myśli o kolejnej śmierci, o kolejnej żałobie. Oja stracił już żonę i nienarodzone dziecko. Tym razem wszystko musi się dobrze skończyć. Całe szczęście, że zbliża się lato, że jest coraz więcej słońca, myślała. O tej porze roku znacznie ła­twiej uratować przedwcześnie urodzone maleństwa. Bliźnię­ta miały przyjść na świat w połowie czerwca. Ale Mali prze­widywała, że urodzą się wcześniej. Przy bliźniętach często się to zdarzało, tak przynajmniej wynikało z jej doświadczenia.

Postanowiła, że nie będzie sama przyjmowała porodu. Akuszerka też powinna być na miejscu. Trzeba trzymać kciu­ki i modlić się o powodzenie. Widziała, że Oja się niepokoi, choć nie mówił o tym. Ale na pewno myśli swoje. Nie mia­ła dla niego zbyt wielu słów pocieszenia. Każdy wie, że przy porodzie wszystko się może zdarzyć. Pozostawało im tylko czekać cierpliwie.

 

W słoneczny czerwcowy dzień Mali i Tordhild wybrały się w góry. Mali od dawna planowała wyprawę na halę, ale ciągle trzeba było to odkładać. Nie ma na co czekać, pomyślała, je­śli ma zrobić porządki przed porodem. Wszystko wskazywało na to, że dzieci mogą przyjść na świat lada moment.

Zapytała, czy Tordhild nie zechciałaby jej towarzyszyć, a synowa jej nie odmówiła.

-  O tak - powiedziała. - Bardzo chętnie! To najpiękniej­szy okres na wyprawę w góry.

Bardzo tu pięknie, pomyślała Mali, gdy wędrowały górską ścieżką. W dole rzeka pieniła się wyjątkowo obficie, brzozy były tak jasnozielone, że aż biła od nich jasność. Pachniało wiosną i wilgotnym mchem. Mali głęboko wdychała świeże powietrze.

-  Na krzewach czarnych jagód jest mnóstwo kwia­tów - zauważyła Tordhild. - Jeśli szczęście nam dopisze, bę­dzie dużo owoców.

-  Przypomniała mi się pewna jesień sprzed wielu lat - po­wiedziała Mali. - Przyszłam tu na jagody ze swoją siostrą Margrethe, która wyszła za Innstada. Sivert był jeszcze cał­kiem mały. I nagle ukąsiła go żmija. To było straszne.

-  Naprawdę? Nigdy o tym nie opowiadał.

-  Nie? Hm. Popędziłyśmy na dół, a potem bryczką do doktora. Sprawa była bardzo poważna. Ale dobrze się skoń­czyła. Pamiętam, jak siedziałam i targowałam się z Panem Bogiem, obiecując niestworzone rzeczy, jeśli tylko uratuje Siverta.

-  Chyba nie da się targować z Panem Bogiem? - uśmiech­nęła się Tordhild.

-  Nie, na pewno nie, ale nie wiedziałam wtedy, co mam robić. Tak się bałam, że go stracę. Żyłam wtedy tylko dla Siverta. Tylko dla niego.

-  To było w czasie twojego małżeństwa z Johanem Stornesem?

-  Tak.

-  To nie było szczęśliwe małżeństwo?

Mali pokręciła głową. Odgarnęła włosy.

-  Nie powinnam za niego wychodzić - rzekła cicho.

-  Popatrz tylko, jak dziwnie się w życiu plecie - powie­działa Tordhild. - Nikt o tym nie wie. A ty masz Stornes.

-  Wysoką cenę zapłaciłam za ten dwór, Tordhild.

-  Rozumiem - odparła synowa. - Ale nie myślałaś o tym, by odejść z moim ojcem, gdy cię o to poprosił, pierwszego lata w Stornes.

-  Rozważałam to, ale doszłam do wniosku, że nie mogę tego zrobić. Nie wiedziałam wtedy, że spodziewam się dziec­ka. Ale wcale nie jestem pewna, że postąpiłabym inaczej, gdybym wiedziała. Musiałam wziąć pod uwagę wszystko. Nie mogłam tak po prostu zniknąć.

-  Kochałaś mojego ojca?

-  Tak, kochałam go. Był moją pierwszą prawdziwą miłoś­cią. I wszystkim, czym nie był Johan. Tak, kochałam twojego ojca, Tordhild, naprawdę go kochałam.

-  A jednak wybrałaś obowiązek.

-  Tak właśnie zrobiłam - westchnęła Mali.

Dotarły na halę. Oczom kobiet ukazał się górski krajo­braz. Wietrzyk chłodził ich rozgrzane twarze. Gdzieś na zbo­czu kukała kukułka, źródełko pluskało spokojnie. Mali zrzuciła plecak, podeszła do źródełka i kucnęła. Obmyła twarz i szyję, napiła się czystej, zimnej wody. Tordhild znalazła klucz w schowku i otworzyła drzwi do szałasu.

-  Jakie to piękne miejsce - westchnęła Mali. - Nie ma na świecie równie cudownej okolicy.

Stała i patrzyła w górę. W zacienionych kotlinach szczytu Stortind jeszcze leżał śnieg. Zdarzało się, że topniał dopiero w lipcu. Ale w tym roku tak nie będzie, pomyślała Mali. Jeśli tylko pogoda się utrzyma.

Rozpaliły ogień, zagrzały wodę i po chwili zabrały się do sprzątania. We dwójkę praca szła im jak z płatka. Nie było zresztą wcale tak brudno po jednym sezonie. W szałasie co roku odbywało się przecież wielkie sprzątanie, albo jesienią, albo wczesnym latem.

Wywiesiły pościel do wietrzenia i wyłożyły wszystkie chodniki na słońce. Potem usiadły przy kawie i wyjęły swoje kanapki. Gdy już zjadły i położyły na miejsce pościel oraz chodniki, Mali zerknęła na zegarek.

-  Pójdziemy trochę wyżej? - zaproponowała. - Taki pięk­ny dziś dzień, a my skończyłyśmy pracę wcześniej.

-  Nie sądzisz, że wyżej będzie więcej błota?

-  Na pewno. Ale mamy przecież kalosze, więc damy so­bie radę.

-  No to idziemy - powiedziała Tordhild.

Mali uważała, że droga jest bardzo łatwa. Od śmierci Havarda była taka zmęczona i ociężała, ale teraz doszła do wniosku, że dobrze jej zrobiły spacery, na które ją wyciągała Sigrid. Nie czuła się już tak fatalnie. Pomogło mi także to, że zima i mroczne dni dobiegły końca, stwierdziła. Wszystko idzie lepiej o tej porze roku. Mali uniosła głowę. To wspa­niale, że czuje się silniejsza. Może w starym przysłowiu jest ziarno prawdy, może czas rzeczywiście leczy wszystkie rany, pomyślała. Czas na pewno uśmierzył jej najbardziej dotkliwy ból. Nie było wprawdzie takiej godziny, w której nie pomyśla­łaby o Havardzie, ale te myśli nie zawsze przepełniała gorzka żałoba, czasem były pełne łagodnego smutku. Zdarzało się nawet, że uśmiechała się do swoich wspomnień, gdy przypo­mniało jej się coś szczególnie radosnego. A wspomnień miała bardzo wiele. Dobrych wspomnień. Życie z Havardem obfi­towało w miłe wydarzenia. Bardzo pragnęła, by Havard był ciągle przy niej. Ale takie jest życie - nie ona o nim decyduje.

Nie ma wpływu na sprawy życia i śmierci. Po wielekroć tego doświadczyła. Trzeba przyjąć z pokorą wolę Pana, choć czło­wiek często jej nie rozumie.

Widok z Seterhsen był nie do opisania. Wioska i fiord le­żały w dole. Góry po drugiej stronie fiordu lśniły od słońca. Można było sięgnąć wzrokiem daleko, aż do morza.

-  To moje królestwo - westchnęła Mali i usiadła, opie­rając się o kamień, który leżał na samym szczycie. - Przez pewien czas nie mogłam znieść myśli o tym, żeby tu przyjść, ale teraz... Teraz wydaje mi się, że tam w dole widzę dzieło swojego życia.

-  Bo tak jest - pokiwała głową Tordhild. - Ty i Stornes to jedno.

-  Miałam zamiar zestarzeć się tam z Havardem - wes­tchnęła znów Mali. - Chcieliśmy odnowić pięknie domek dziadków i przeprowadzić się. Ale tak nie będzie.

-  Człowiek nie wie, co go czeka.

-  To był ciężki okres, Tordhild, czas po śmierci Havarda. Wiele razy przeżywałam żałobę, ale nigdy w ten sposób. By­wały dni, gdy nie chciało mi się dłużej żyć. Nigdy przedtem tego nie doświadczyłam.

-  Ale masz to już za sobą, Mali. Bo teraz jest trochę le­piej, prawda?

-  Tak, jest lepiej. Chociaż nigdy się z tym całkiem nie pogodzę. Ale jestem w stanie żyć dalej. A chwilami wydawało mi się, że to niemożliwe. Człowiek jednak robi to, co musi. Wiele razy tak właśnie było w moim życiu.

-  Nie byłabyś sobą, gdybyś się poddała.

-  Pewnie nie.

Siedziały przez chwilę i spokojnie gawędziły. A potem wstały i ruszyły na dół. Mali osłaniała oczy dłonią przed słoń­cem i patrzyła w stronę szczytu Stortind i skalnego osypiska. Zapatrzyła się w dal.

Tordhild jakby czytała w jej myślach.

-  Byłaś na osypisku od czasu naszej wycieczki z Sivertem?

-  Nie i chyba nigdy więcej tam nie pójdę, Tordhild. Po­żegnałam się z twoim ojcem raz na zawsze.

-  Też mi się tak wydawało, gdy tam byliśmy.

-  Nie można żyć przeszłością. Miałam piękne i ciekawe życie po śmierci twojego ojca. Ale nie zapomniałam o Cyga­nie Jo - dodała. - Był ojcem Siverta i moją pierwszą miłością. Nigdy go nie zapomnę.

Szły dalej ścieżką prowadzącą w dół, jedna za drugą.

-  Jak właściwie układa ci się życie z Sivertem?

-  Jest nam bardzo dobrze ze sobą. Zawsze tak było. Gdy spotkałam Siverta, od razu wiedziałam, że to właśnie on jest mi przeznaczony.

-  Myślisz czasem o tym, że jesteście przyrodnim rodzeń­stwem?

-  Nie, to nigdy nie stanowiło dla nas problemu, jeśli nie liczyć tego, że nie możemy mieć więcej dzieci. Przy­znam, że przez pewien czas bardzo mnie to bolało, ale ból już minął. Mamy Johannesa. I Marilenę. Los był dla nas łaskawy.

-  A co z Johannesem? Czy kiedyś dowie się prawdy?

-  Rozmawialiśmy o tym. Johannes jest już na tyle doros­ły, że mógłby poznać prawdę, ale nie wiem, czy Sivert w dal­szym ciągu tego chce. Ostatnio o tym nie mówiliśmy.

-  Równie dobrze może żyć, nic o tym nie wiedząc - stwier­dziła Mali. - Nie wiem, jak by się zachował, gdybyście mu powiedzieli, że... Może by mnie znienawidził?

-  Na pewno nie, Mali.

-  Ale pogardzałby mną - doprecyzowała Mali. - Nie wy­baczyłby mojego grzechu.

-  Nie sądzę - powiedziała Tordhild. - Johannes jest wiel­koduszny. Na pewno by zrozumiał.

-  No, nie wiem - westchnęła Mali. - Tak się boję, żeby go nie stracić.

-  Nie stracisz go.

Tego Tordhild nie może wiedzieć, pomyślała Mali. Johan­nes jest taki prawdomówny. Może nie chciałby nawet słuchać o tym, co zrobiła jego babka. Mali nie mogła znieść myśli, że wnuk mógłby się od niej odwrócić.

-  Czy nie moglibyście zostawić już tej sprawy? - poprosi­ła. - Ze względu na mnie.

-  Może tak właśnie zrobimy - rzekła Tordhild. - Na pew­no powiem o twojej prośbie Sivertowi, jeśli wróci do tematu.

Na tym muszę poprzestać, pomyślała Mali. Nic więcej po­wiedzieć nie można. Chyba powinna osobiście porozmawiać z Sivertem. Wytłumaczyć mu, ile dla niej znaczy to, że Johannes o niczym nie wie. Mogłabym w każdym razie popro­sić Siverta, żeby dochował tajemnicy, póki ja żyję, pomyślała. Jeśli jednak Sivert powziął już decyzję, nic go od niej nie od­wiedzie. Taki już był. Mali wiedziała także, że najważniejszy będzie wzgląd na Johannesa. I tak być powinno. Chłopiec był niewinną ofiarą całej tej sytuacji. To ona zgrzeszyła. Tak to już jest z grzechem, pomyślała, nie można go wymazać. Człowiek musi go dźwigać przez całe życie. I nic się z tym nie da zrobić.

-  Mam nadzieję, że wszystko zostanie po staremu - po­wtórzyła, gdy dotarły już do letnich obór. - I że zaczekacie z wyjaśnieniami do mojej śmierci.

-  Ty przecież nie umrzesz!

-  Nie będę żyć wiecznie - powiedziała Mali cicho.

-  Nie myśl o tym, Mali - uspokoiła ją synowa. - Wszystko się jakoś ułoży.

Mali miała nadzieję, że Tordhild ma rację.

 

-  Chodź, Oja. - Mali była wzruszona, wyciągając rękę do syna, który stał na środku izby. - Chodź na górę popatrzeć na swoje dziewczynki.

Oja miał zaczerwienione oczy od łez i od braku snu. Wło­sy sterczały mu na wszystkie strony. Całą noc krążył jak po­tępieniec po izbie. Mali wielokrotnie słyszała jego kroki aż na poddaszu. Ale poród się przeciągał. To była długa noc i trud­ny poród. Kilkakrotnie Mali wydawało się, że wszystko się źle skończy, ale wczesnym rankiem obie dziewczynki przy­szły wreszcie na świat. Ogarnęło ich niewysłowione szczęś­cie. Helene to płakała, to się śmiała, zupełnie wycieńczona i mokra od potu. Chyba się nie zorientowała, że według aku­szerki to będą jej jedyne dzieci. Że już więcej nie będzie ro­dzić.

-  Jesteś tego pewna? - zapytała Mali cicho. - Że nie bę­dzie więcej dzieci?

-  Jestem tego pewna - przytaknęła akuszerka. - Widzia­łam już takie porody.

Mali pokiwała głową. To nie szkodzi, pomyślała. Jeśli obie dziewczynki się uchowają, a wszystko na to wskazywało, Oja i Helene będą mieć wspaniałą rodzinę.

Oja wziął matkę za rękę. Łzy płynęły mu po policzkach. Ocierał je swoim potężnym łokciem.

-  Naprawdę dobrze poszło? - szepnął poruszony.

-  Wszystkie trzy sobie poradziły - powiedziała Mali, obejmując syna. - Teraz akuszerka je myje i przebiera. Hele­ne nie może się doczekać, kiedy przyjdziesz na górę.

Oja poszedł przodem, otworzył drzwi, stanął na progu i się zapatrzył. Helene leżała na łóżku, trzymając po jednym zawiniątku w każdej ręce.

-  Oja - uśmiechnęła się szeroko. - Chodź i popatrz! Ruszył do przodu z pewnym wahaniem i zatrzymał się koło łóżka. Pochylił się ostrożnie i pocałował żonę w czoło.

-  Tak się bałem - zaszlochał.

-  Ja także - wyznała. - Wiele razy wydawało mi się, że zaraz umrę. Ale wszystko poszło świetnie dzięki twojej ma­mie i akuszerce. Obie były wspaniałe, Oja. Nigdy nie zdoła­my się im za to odwdzięczyć.

Stał i patrzył na dwie maleńkie istotki. W oczach zalśniły mu łzy.

-  Nie mamy syna - powiedziała Helene cicho.

-  To nie ma znaczenia - szepnął schrypniętym gło­sem. - Mamy dwie wspaniałe córki.

-  Cieszysz się?

-  Chyba nigdy w życiu tak się nie cieszyłem - powie­dział. - Myślałem, że... Nie, to była bardzo długa i straszna noc.

-  Myślę, że powinniśmy je dziś ochrzcić - wtrąciła Ma­li. - Są takie malutkie.

Oja podniósł głowę i spojrzał na matkę. Oczy mu pociem­niały z niepokoju.

-  Czy jest jakieś niebezpieczeństwo, że...

-  Tego nigdy nie można być pewnym, ale sądzę, że nie. Obie są w dobrej formie, więc wszystko będzie dobrze. Ale na wszelki wypadek ochrzcimy je.

Tego samego popołudnia w Stornes odbył się chrzest z wody. Oja trzymał do chrztu jedną z dziewczynek, wzruszo­na Mali - drugą.

Oja i Helene zastanawiali się nad imionami i doszli do wniosku, że jedna z córeczek odziedziczy imię po matce Hele­ne. W ten sposób młodsza została ochrzczona jako Synnove. Z drugim imieniem mieli spore kłopoty. W końcu Oja posta­nowił, że nazwą ją Beret, po jego babce. Helene nie miała nic przeciwko temu. Mali wolałaby, żeby nie było nowej Beret w domu, ale uznała, że nie powinna nic mówić. To przecież śliczne dziecko, pomyślała, imię jeszcze nikogo nie zepsuło. I tak się stało.

Cały dwór odetchnął z ulgą, gdy poród zakończył się szczęśliwie. Zdaje się, że prawie wszyscy mieli pewne obawy, pomyślała Mali. Ale tego czerwcowego dnia w każdym ką­cie kipiała radość. Nie można było mieć jeszcze pewności, że obie dziewczynki przeżyją, ale obie pięknie ssały pierś, a He­lene nie brakowało pokarmu.

Pierwszego dnia Oja ciągle zaglądał na poddasze. Jak­by nie mógł się napatrzeć na Helene i dwie małe córeczki, jakby wciąż musiał się przekonywać, że wszystko dobrze się skończyło. Oja bał się znacznie bardziej, niż mi się wydawa­ło, pomyślała Mali, spoglądając na syna. Ona też większą część dnia spędziła na górze, pomagając Helene i doglądając wszystkich trzech pań.

-  Wesoło będzie teraz w Stornes - uśmiechnęła się. - I nie zabraknie roboty. Dwie małe dziewczynki za jednym zama­chem!

-  Damy sobie radę - stwierdziła Helene. - Mała Mali nam na pewno pomoże.

Mali zastanawiała się, czy nie wspomnieć o diagnozie akuszerki, że najprawdopodobniej Oja i Helene nie będą mieć więcej dzieci. Do Helene to na pewno nie dotarło, zbyt była zmęczona i wycieńczona. Mali myślała nad tym, całe przedpołudnie, ale doszła do wniosku, że lepiej nic nie mówić. Jeśli Helene usłyszała słowa akuszerki, to dobrze, jeśli nie, to prędzej czy później się zorientuje. Na pewno nie będzie to dla nich taka wielka tragedia. Mają przecież dwie zdrowe córeczki.

Sprawa dziedzictwa została w ten sposób wyjaśniona. Z czasem dwór w Stornes obejmie Mała Mali. Mali bardzo się z tego ucieszyła. Postanowiła, że poświęci wnuczce wię­cej czasu, zacznie ją wprowadzać w tajemnice gospodarstwa i wszelkie tradycje.

Myśl, że jest druga Mali, która kiedyś przejmie pałeczkę, miała w sobie coś uspokajającego. Mali miała nadzieję, że wnuczka zasłuży sobie na zaufanie. I że znajdzie męża, który będzie ją wspierał i pomoże jej w tej ważnej pracy. Kogoś, kto ją poślubi dla jej własnych zalet, a nie z powodu wspaniałego dworu. Kogoś takiego jak Havard. Ale tacy mężczyźni nie rodzą się na kamieniu, pomyślała z westchnieniem i poczuła bolesne ukłucie w sercu.

Kiedyś trzeba będzie o tym porozmawiać z Małą Mali. Wyjaśnić, jak ważny będzie jej wybór. To coś więcej niż zwyk­łe małżeństwo. Od tego zależy przyszłość dworu i rodu.

-  A więc jesteś już prawdziwą starszą siostrą - powiedzia­ła, gdy spotkała wnuczkę na podwórzu po południu. - Sio­strą dwóch małych dziewczynek.

-  Czy to nie cudowne? - rozpromieniła się Mała Mali. - Wiesz, że będę pomagała się nimi opiekować?

-  Słyszałam, jak Helene to mówiła. To wspaniale.

-  Może zostanę akuszerką, jak dorosnę - powiedziała dziewczynka z błyskiem w oku. - To bardzo piękne zajęcie: pomagać dzieciom przychodzić na świat.

-  Będziesz musiała zająć się dworem - powiedziała Mali ostrożnie. - Ale i tak możesz pomagać dzieciom przychodzić na świat. Ja to zawsze robiłam, chociaż nie jestem akuszerką.

-  Tata mówi, że jesteś lepsza niż akuszerka.

Mali się zarumieniła.

-  Tak mówi? Ładnie z jego strony.

-  Ty tyle potrafisz, babciu - pomagasz przy porodach, znasz się na ziołach, umiesz tkać. Ja też chcę się tego na­uczyć.

-  Chętnie cię nauczę - przyrzekła Mali. - Nauczę cię wszystkiego, co sama potrafię. Jeśli zechcesz. To moje ma­rzenie.

-  Nazywam się Mała Mali - powiedziała dziewczynka, wsuwając dłoń w babciną rękę. - Tata mówi, że to imię mnie zobowiązuje.

Może Oja też już myśli o tym, że to jego najstarsza córka kiedyś odziedziczy dwór, pomyślała Mali. Położyła dłoń na główce dziewczynki i pogłaskała ją.

-  To prawda, imię zobowiązuje - pokiwała głową. - Ale dasz sobie radę. Jeśli zechcesz.

-  Pewnie, że zechcę.

Mali objęła spojrzeniem wspaniały dwór, skąpany w pro­mieniach letniego słońca. To wielkie dziedzictwo dla takiej małej dziewczynki, pomyślała. Oby wszystko się ułożyło.

ROZDZIAŁ 15.

 

Johannes wrócił do domu z Orkdal. Skończył pierwszą klasę i dobrze zdał egzamin. Opowiedział o tym Mali osobiście.

-  O tak, dobrze mi poszło - potwierdził. Siedział razem z babką w słońcu, na schodkach prowadzących do spiżarni.

-  A jak sprawy z Johanne?

Jego twarz rozjaśnił uśmiech.

-  Wspaniale. Johanne przyjedzie tu w czasie wakacji. W odwiedziny.

-  Co za nowina - ucieszyła się Mali. - To znaczy, że ja też ją poznam.

-  Czy sądzisz, że mogłaby zamieszkać tu, w Stornes, na poddaszu? U nas na Wzgórzu nie ma tyle miejsca.

-  Ale tutaj miejsca na pewno wystarczy - powiedziała Mali. - Oczywiście, że może przenocować w Stornes.

Mali spojrzała na wnuka badawczo. Był opalony i pogod­ny, całkiem inny niż podczas ferii świątecznych. Wtedy był taki zrozpaczony i smutny, że aż serce się jej krajało. Przy­jechał do domu na ferie wielkanocne i wtedy opowiedział jej o rozstaniu z Anną. Wyznał, że ciągle przeżywa to, co wtedy zrobił. Długo o tym rozmawiali. Mali radziła, by nie myślał o przeszłości. Niech wyciągnie z tego naukę i nikomu o tym nie wspomina. Mówiła, że to jego osobista sprawa i nikt nie powinien się tym interesować.

-  Nawet Johanne? - pytał.

-  Nawet ona - potwierdziła Mali. - Zostaw to za sobą, Johannes.

Johannes w milczeniu pokiwał głową.

-  Widziałeś się z Annę od tego czasu? - zapytała teraz Mali i spojrzała na wnuka. - Wróciła już?

-  Nie, nikt jej nie widział. Miała urodzić dziecko gdzie indziej, więc tak prędko nie wróci.

-  Pewnie masz rację.

-  Ja na nią nie czekam.

-  Nie to miałam na myśli. Ale rozstaliście się jak przyja­ciele?

-  Owszem. Myślę, że z jej strony nie muszę się już nicze­go obawiać.

-  Ja też tak uważam. Prawdopodobnie Anna także się chyba czegoś nauczyła. Człowiek dojrzewa pośród przeciw­ności.

Johannes podniósł źdźbło i zaczął je żuć. Nie skomento­wał jej słów.

-  Będziesz w tym roku żniwiarzem w Stornes?

-  Tak, rozmawiałem o tym z Oją. Cieszę się, że zajmę się wreszcie czymś innym, a nie nauką.

-  Kiedy przyjedzie Johanne?

-  Po żniwach. Ona też będzie pomagać w pracy tam, gdzie mieszka. Trzeba sporo pieniędzy, kiedy się mieszka poza domem. Warto coś samemu zarobić.

Długo tak siedzieli i gawędzili. Mali cieszyła się, że Johannesowi dobrze się wiedzie. W czasie Bożego Naro­dzenia cierpiała razem z nim. Czuję się najlepiej, gdy moi bliscy nie mają kłopotów, pomyślała. Zawsze tak było. Nie była pewna, że Johannes rzeczywiście zwiąże się w przy­szłości z Johanne. Jest na to jeszcze za młody. Choć nie chciała mu tego mówić. Na pewno oboje z Johanne wkrót­ce to odkryją. Jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, czekają go jeszcze paroletnie studia w Oslo. Może tam spotka swo­ją przyszłą. A może wróci do Stornes i zajmie się dworem razem z Małą Mali, rozmyślała Mali. To było najlepsze roz­wiązanie.

Spojrzała na niego ukradkiem, by nic nie zauważył. Tak, pomyślała, gdybym mogła zaaranżować jakieś małżeństwo, to na pewno ożeniłabym go z Małą Mali i związała w ten sposób ze Stornes. Ale jestem ostatnią osobą na świecie, któ­ra chciałaby się wtrącać w tego rodzaju sprawy, pomyślała. Jeśli któreś z wnuków całkiem pogmatwa sobie życie, Mali na pewno będzie interweniować. Nie mogłaby bezczynnie patrzeć na ich nieszczęścia. Ale muszą sami o sobie decy­dować. Nikt nie wie lepiej niż ona, jakim nieszczęściem jest niechciane małżeństwo.

-  Tak, tak, Johannes - powiedziała, poklepując go po ra­mieniu. - Minie jeszcze sporo czasu, nim zostaniesz wetery­narzem.

-  Co masz na myśli?

-  Wiele się jeszcze może wydarzyć w twoim życiu - po­wiedziała Mali. - W każdym sensie.

-  Chodzi ci o Johanne?

-  Chodzi mi o wszystko.

-  Będziemy razem studiować w Oslo. Już to postanowili­śmy.

-  Kim chce zostać Johanne?

-  Pielęgniarką.

-  Tak, tak, na wszystko przyjdzie czas - uśmiechnęła się Mali. - To dobrze.

Siedziała i patrzyła na odchodzącego wnuka. Na wyso­kiego, dobrze zbudowanego młodzieńca. Jest nieprzeciętnie przystojny, pomyślała. I niezwykły. Niewielu jest takich ludzi jak jej Johannes. Życzyła mu jak najlepiej.

 

Zanim zaczęły się żniwa, Mali załatwiła dwie sprawy, które leżały jej na sercu. Przepisała dwór na Oję i przeprowadziła się do domku dziadków.

-  Jesteś pewna, że tego chcesz, mamo? - zapytał Oja, gdy przyszła z dokumentami. - Ten dwór zawsze należał do cie­bie.

-  Owszem, ale od zawsze wiadomo, że kiedyś będzie twój - odparła Mali. - I właśnie nadeszła ta pora. Przejąłeś całą odpowiedzialność po śmierci Havarda. Teraz to tylko spiszemy, przypieczętujemy i sprawa załatwiona.

Zauważyła, że Oja cieszy się z tej decyzji. I dobrze go ro­zumiała. Co innego być młodym dziedzicem, co innego być właścicielem dworu. Oddawała mu władzę z wielkim spoko­jem. Oja był dobrym gospodarzem, znał się równie dobrze na wszelkich gospodarskich zajęciach, jak i na rachunkach. Dwór nie mógłby trafić w lepsze ręce. A poza tym nie zosta­nę przecież całkiem pozbawiona wpływu, pomyślała. Oja na pewno będzie się mnie radził w ważnych sprawach. Czuła wprawdzie pewien smutek, gdy podpisywała papiery, ale do­skonale wiedziała, że to jest najlepsze rozwiązanie.

O przeprowadzce do domku dziadków myślała od wiosny przez całe lato. Na pewno w dalszym ciągu najczęściej będzie przebywać w izbie, ale przywiązywała się coraz bardziej do myśli, że byłoby dobrze mieć swój własny kąt, miejsce, w któ­rym mogłaby się schronić, gdyby tego chciała. Chwilami w iz­bie panował wielki rwetes. Energiczne bliźnięta nie oszczę­dzały swoich gardeł. Przydałoby się coś w rodzaju azylu.

I tak się stało.

Gdy już urządziła swój domek, zaprosiła Sigrid w odwie­dziny.

-  Musisz przyjść i zobaczyć, jak się urządziłam. Nastawię kawę i przygotuję trochę kanapek.

-  Ale tu miło! - wykrzyknęła Sigrid, gdy się zjawiła.

-  Niewiele zmian tu wprowadziłam - przyznała Mali. - Ale zawsze uważałam, że to przyjemne miejsce.

-  My też o tym rozmawialiśmy, ja i Bengt - rzekła Si­grid. - Że czas się przeprowadzić do domku dziadków. Ale jeszcze nie teraz. Bengt nie jest jeszcze na to przygotowany.

-  Jest między nami różnica - stwierdziła Mali. - Ja je­stem sama.

-  Lepiej się już miewasz, prawda, Mali?

-  O tak, nie ma porównania. Wstaję rano i do pewnego stopnia cieszę się nowym dniem - powiedziała Mali. - Ale strasznie mi brak Havarda.

-  Pamiętaj, że będzie ci coraz lżej - powiedziała Si­grid. - Tak to już jest. Nie chcę powiedzieć, że całkiem za­pomnisz o tej stracie. Ale coraz łatwiej będzie ci ją znosić. Jeszcze wiele cię w życiu czeka, tego jestem pewna.

Zadzwonił telefon i uchyliły się drzwi.

-  Mali, telefon do ciebie - zawołała Helene.

-  Nalej sobie jeszcze filiżankę - zaproponowała Mali, wstając z miejsca. - A ja zaraz wrócę.

-  Witaj, Mali, tu Martin.

Jak zwykle serce jej żywiej zabiło na dźwięk znajomego głosu.

-  To naprawdę ty, Martin?

-  Dzwonię z Rindalen - powiedział. - Przyjechałem w od­wiedziny do domu, podobnie jak w ubiegłym roku. I właśnie się zastanawiam, czy nie zajrzeć do Stornes. Pomyślałem, że może masz jakieś gotowe prace dla mnie. To jedna sprawa. A poza tym chciałem cię uściskać. Co u ciebie słychać?

-  Dziękuję, jest znacznie lepiej - odparła. - Oczywiście, że możesz przyjechać. Wiesz już kiedy?

-  Pomyślałem, że mógłbym spędzić u ciebie przedłużo­ny weekend. Przyjechać w piątek i zostać do poniedziałku. Może w najbliższy piątek? Pasuje?

-  Oczywiście, że pasuje. Cieszę się, że cię zobaczę.

-  W takim razie do zobaczenia w piątek. Trzymaj się.

-  Do zobaczenia.

-  Kto to był? - zagadnęła Sigrid, gdy Mali do niej wróci­ła.

-  Martin Bakken. Jest właśnie w Norwegii i przyjedzie tu na weekend.

-  Często przyjeżdża. - Sigrid zerknęła na przyjaciółkę z ukosa. - Odwiedził was chyba w zeszłym roku.

-  Ma krewnych w Rindalen i chce się z nimi widywać. No i stać go na podróże - dodała.

-  Długo tu zostanie?

-  Od piątku do poniedziałku.

-  To, co się wydarzyło wtedy w Ameryce... - zagadnęła Sigrid ostrożnie. - Co o tym myślisz, gdy go znowu spoty­kasz?

-  Sprawa została od razu załatwiona - zbyła ją Mali. - Daw­no temu...

-  Niewiele brakowało, a zostałabyś tam - przypomniała jej Sigrid. - Sama mi mówiłaś.

-  To było dawno - powtórzyła Mali. - Mamy to za sobą.

-  Ale czy on ma to za sobą?

-  Martin? Co masz na myśli?

-  Chciał się z tobą związać. Może nadal tego chce.

-  Nie sądzę. Ożenił się przecież.

-  Ale to nie było udane małżeństwo. Może ożenił się dla­tego, że nie osiągnął tego, czego pragnął?

-  Bzdury opowiadasz, Sigrid. Martin i ja jesteśmy po pro­stu dobrymi przyjaciółmi.

-  Tym razem wszystko może być inaczej - ciągnęła Si­grid, patrząc uważnie na przyjaciółkę. - Teraz jesteś wolna.

Mali drgnęła. Nie pomyślała o tym. Ale taka była prawda. Miała spotkać Martina po raz pierwszy, nie będąc z nikim związana. Havarda już nie ma.

-  Nie myślałam o tym w ten sposób - powiedziała.

-  Niewykluczone, że on o tym pomyślał - szepnęła Sigrid.

Martin objął ją i mocno uściskał.

-  Schudłaś - stwierdził, odsuwając ją nieco od sie­bie. - Jesz coś?

-  Oczywiście, że jem - uśmiechnęła się. - Na pewno mi nie zaszkodzi, jeśli stracę parę kilo.

-  Ale to przykry sposób.

Pokiwała głową. Łzy od razu zakręciły się jej w oczach.

-  To był straszny okres. 

-  Rozumiem.

Stali tak przez chwilę, on z rękami na jej ramionach.

-  Ale teraz jest już lepiej?

-  Dużo lepiej - potwierdziła. - Ale to, że nie ma już Havarda... Nie, to równie niewyobrażalne jak zaraz po jego śmierci. Havard tak wiele znaczył w moim życiu. Na począt­ku wydawało mi się, że nie mam siły żyć bez niego. Bywały takie dni... - Mali przerwała i przetarła oczy dłonią. Dotknął jej policzka. Musnął bardzo delikatnie.

-  Wiele o tobie myślałem - powiedział cicho. - Wiedzia­łem, że jest ci źle.

-  Twoja troska dużo dla mnie znaczy - powiedziała Mali, patrząc na niego. - Powinieneś to wiedzieć.

Jest taki sam jak zawsze, pomyślała. Starszy, a jednak ten sam. Poczuła, że cieszy ją jego obecność. Z radością myślała o dniach, które spędzą razem. Tak miło było w jego towarzystwie, tak dobrze im się rozmawiało. Potrzebuję takiego tchnienia życia, pomyślała. Martin zawsze był pełen życia i energii. Mali miała nadzieję, że ją tym zarazi.

 

Obiad zjedli w izbie i, podobnie jak poprzednio, Martin zdo­łał rozbawić całe towarzystwo.

Oja był podenerwowany, gdy tylko dowiedział się o plano­wanej wizycie. Jest coraz bardziej sceptyczny wobec Martina, pomyślała Mali. Może podejrzewa tak jak Sigrid, że Mali wy­jedzie z Bakkenem. Nie wiedziała, co myśli Oja. I nie pytała go o to. Oja się nie odzywał, ale Mali widziała, że jest pełen wątpliwości. Jeśli nawet Martin coś zauważył, to nie dał tego po sobie poznać. Gawędził ze wszystkimi, śmiał się i rozłado­wywał potencjalne napięcia.

Po obiedzie przyszła Dorbet. Wieść o odwiedzinach Mar­tina wprawiła ją w ekscytację.

-  Teraz porozmawiamy poważnie o moim wyjeździe do Ameryki - powiedziała do Mali. - Wspomniałam o tym Oli, ale...

-  Myślę, że powinnaś z tym poczekać, Dorbet - przerwa­ła jej Mali. - Twoje dzieci są jeszcze za małe. Co się odwlecze, to nie uciecze. Masz jeszcze mnóstwo czasu. Jestem pewna, że Ola też tak uważa.

Gdy Dorbet zjawiła się wieczorem, Mali domyśliła się, że Ola podziela jej zdanie, bo Dorbet nie była już tak radosna. Ale rozpromieniła się, gdy Martin ją uściskał. Pochwalił jej prace i powiedział, że ma wielki talent. Nie wspominał jed­nak o wyjeździe tak jak poprzednio. Nie uszło to uwagi Mali. A gdy Dorbet sama podniosła ten temat, od razu ostudził jej zapał.

-  Bardzo chętnie przyjechałabym w odwiedziny - powie­działa, spoglądając na Martina. - Ale nie wszyscy tutaj mi tego życzą.

-  Nadejdzie twój czas, Dorbet - odparł Martin. - Jeśli nie w tym roku, to za rok. Zaproszenie nie traci ważności.

Dorbet westchnęła, ale nic nie powiedziała. Mali wiedzia­ła, że wyprawa do Ameryki jest kością niezgody między córką a zięciem. Ona się nie podda, dopóki tam nie pojedzie, pomyślała Mali. Prędzej czy później dopnie swego, co do tego nie ma wątpliwości. Dorbet nie jest z tych, którzy się poddają. Zwłaszcza gdy jej na czymś zależy.

 

Letni wieczór był ciepły i cichy. Ostrygojad skrzeczał nie­opodal przystani, góry po drugiej Stornie fiordu skąpały się w purpurze.

-  Nie poszłabyś ze mną na spacer? - zapytał Mar­tin. - Taki piękny wieczór.

-  Możemy się przejść - zgodziła się Mali. - Dokąd byś chciał pójść?

-  Pójdę tam, gdzie ty pójdziesz - uśmiechnął się.

-  Może zejdziemy po prostu nad wodę. Miło się tam sie­dzi w taki wieczór. Możemy też pójść w góry.

-  Chodźmy na przystań - zadecydował Martin. - Wiele o tym miejscu słyszałem, ale nigdy tam nie byłem.

Nad wodą pachniało solą i wodorostami. Fala przypływu zagarniała coraz więcej brzegu, wodorosty wirowały w zmien­nym prądzie. Usiedli oparci plecami o pomost. Drewniane pale były rozgrzane słońcem po długim dniu.

-  Często tu przychodzisz? - zapytał.

-  Kiedyś często przychodziłam, ale teraz coraz rzadziej. To świetne miejsce do rozmyślań - dodała. - Tylko fiord, góry i niebo...

Nie wspomniała o tym, że tu właśnie popełniła swój brze­mienny w skutki grzech. Grzech pierworodny. To nie doty­czyło ani Martina, ani nikogo innego.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu i wsłuchiwali się w ci­che popluskiwanie wody.

-  Jak się teraz czujesz, Mali? - zapytał w końcu Martin i objął ją ramieniem.

Mali wzięła głęboki oddech i westchnęła.

-  Teraz jest mi lepiej, niż było ostatnimi czasy - wyzna­ła. - Cieszę się, że przyjechałeś, Martin. Ale poza tym... Ży­cie się toczy. Musi się toczyć. Nie można przecież się położyć i poddać. Choć na początku chodziło mi coś takiego po gło­wie. Śmierć Havarda była... To był szok.

-  Dobrze to rozumiem. Wiele o tobie wówczas myślałem. Ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogłabyś się poddać. Nie jesteś osobą, którą łatwo rzucić na kolana, bez względu na to, co się dzieje.

Mali nie odpowiedziała. Siedziała, czując jego dłoń na swoim ramieniu. Martin bawił się luźnym kosmykiem jej włosów.

-  Jak sobie wyobrażasz dalsze życie?

-  Przez długi czas nie byłam w stanie przygotować się na nic więcej niż kolejny dzień. A na samym początku było jesz­cze gorzej. Żyłam z godziny na godzinę. Ale teraz...

Obróciła ku niemu twarz.

-  Teraz wybiegam myślą w przyszłość.

-  Zaprosiłem cię do Ameryki.

-  Wtedy nie mogłam jechać. Była zima i...

-  Ale teraz jest lato. Pojedź ze mną, Mali.

Jego twarz była bardzo blisko. Mali spojrzała w jego błę­kitne oczy. Martin pochylił się ostrożnie i pocałował ją. Pod­parł jej głowę dłonią i musnął ciepłymi wargami jej usta.

Mali zamarła. Serce w niej trzepotało jak szalone. Za­mknęła oczy i pozwoliła, by to się stało. Przysunęła się ku niemu i rozchyliła wargi. Ta bliskość przyprawiła ją o zawrót głowy. Tak bardzo za tym tęskniła. Tak pragnęła być w czy­ichś ramionach i czuć czyjeś usta na swoich. Była taka sa­motna. I nagle zjawił się ktoś, kto chciał jej ofiarować ciepło i bliskość.

-  Mali - szepnął, przytulając ją mocniej. - Najdroższa Mali...

Całował ją tak, że świat wokół niej zawirował. Wysunęła się z jego objęć i poprawiła włosy, bardzo zmieszana.

-  Pojedź ze mną - powtórzył. - Pokochałem cię od pierw­szego wejrzenia. Byłaś dla mnie nieosiągalna. Ale teraz, Mali - teraz...

-  Nie wiem - szepnęła. - Jestem całkiem zagubiona, Martin. Nigdy nie zamierzałam...

-  Ja też nie jestem ci obojętny - nalegał. - Nie odbieraj sobie prawa do nowej miłości!

Ujął jej głowę w obie dłonie i pocałował raz jeszcze, moc­no, namiętnie. Mali z trudem złapała oddech.

-  Nie jestem ci obojętny, prawda, Mali?

-  Tak - szepnęła. - Nie jesteś mi obojętny, ale... Ale to spadło na mnie tak nagle, Martin. Nie wiem, co...

Ogarnęła ją burza różnych uczuć. Pomyślała o Havardzie. Co by powiedział? Ale Havarda nie było. Odszedł. A Martin był tutaj! Mógłby uchronić ją przed tęsknotą i samotnością. Kochałby ją, byłby dla niej dobry, opiekowałby się nią. Wy­obraziła sobie jego piękny dom i ogarnęła ją pokusa. Wtedy odsunęła się trochę.

-  Nie mogę tak po prostu wyjechać, Martin.

-  Dlaczego nie? Co cię tu trzyma?

-  Dwór, i dzieci, i wnuki, i...

-  Mówiłaś, że dwór przepisałaś już na Oję. A dzieci... Nie masz już dzieci, Mali. To dorośli ludzie, którzy sami dają so­bie radę. Wnuki możesz odwiedzać co roku i one będą mogły do ciebie przyjeżdżać, kiedy tylko zechcą. Co cię tu trzyma?

-  Nie wiem - powiedziała powoli. - To... Nigdy o tym nie myślałam. Muszę się zastanowić.

-  Ale zależy ci na mnie?

-  Tak, zależy mi na tobie - szepnęła. - Zawsze mi na to­bie zależało. Choć nie w ten sposób.

-  Moglibyśmy zabrać twoje krosna - kusił. - Będziesz pracować tak dużo albo tak mało, jak zechcesz. I będziemy podróżować. Tyle miejsc chciałbym ci pokazać, Mali! Świat jest pełen cudownych miejsc, których jeszcze nie widziałaś.

-  O, Martin - westchnęła i położyła głowę na jego piersi. - To nie jest takie proste.

-  Ależ tak - przekonywał. - Musisz tylko zdobyć się na odwagę, żeby zostawić to wszystko. Nie możesz odbierać so­bie prawa do nowego życia.

Mali podniosła się i wzięła go za rękę.

-  Muszę przemyśleć to przez noc - powiedziała. - Jutro ci odpowiem.

Objęci przeszli przez ogród. Gdy dotarli do miejsca, które widać było z okna w izbie, Mali opuściła rękę.

-  Nie chcę, żeby ktoś wiedział - powiedziała, podnosząc wzrok. - Przyjdzie na to czas, gdy podejmę decyzję.

Przed drzwiami do jej sypialni znów się zatrzymali. Mar­tin wziął ją w ramiona. Przytulał mocno i głaskał po głowie.

-  Mogę wejść do środka?

-  Nie - odparła cicho. - Sama muszę to przemyśleć. Nie protestował. Pochylił się, by ją pocałować.

-  Przyznaj sobie prawo do miłości - szepnął. - Kocham cię.

 

Mali zdejmowała ubranie drżącymi rękami. Zarzuciła noc­ną koszulę i wślizgnęła się do łóżka. Chwyciła poduszkę Havarda i mocno przycisnęła do serca.

-  Co mam zrobić, Havardzie? - szepnęła. - Co mam te­raz zrobić?

Rozdzierały ją wątpliwości. Havarda nie odzyska już ni­gdy. Odszedł na zawsze. Czy w tej sytuacji nie może powie­dzieć „tak" szczęściu, które chce jej ofiarować Martin? Prze­rażała ją jednak myśl, że miałaby to wszystko opuścić. Tutaj zapuściła korzenie. Tu było jej królestwo. Tu byli jej bliscy, ci, których kochała, o których się troszczyła. Tu wreszcie były jej groby - grób Ruth i grób Havarda.

Z drugiej strony - nie mogła przecież od tej pory żyć tylko przeszłością. Świat kręci się dalej. Ona też zauważyła, że tu w Stornes na pewno sobie bez niej poradzą. Ale czy ona sobie bez nich poradzi?

Zaczęła szukać czegoś na stoliku nocnym i znalazła krzyż babci Johana. Ujęła go obiema dłońmi i pocałowała.

-  Pomóż mi, babciu - poprosiła. - Poradziłaś mi kiedyś, żebym nie odchodziła stąd z Jo, choć wydawało mi się, że tak powinnam zrobić. Ale ty powiedziałaś „nie" i to ty miałaś wówczas rację. Co mam zrobić teraz?

Nie miała pojęcia, jak długo leżała bezsennie i przewra­cała się z boku na bok. Serce jej biło niespokojnie, ściskało ją w dołku. W końcu złożyła ręce i zaczęła cię modlić.

-  Dobry Boże, pomóż mi dokonać właściwego wyboru. Widzisz, że jestem w rozterce. Pomóż mi.   

W końcu zasnęła, przytulona do poduszki Havarda, ści­skając krzyż babci Johana.

 

Martin wstał przed nią następnego ranka. Siedział już na krześle w izbie, gdy zeszła na dół. Szybko podniósł się z miej­sca i podszedł do niej.

- Zjedzmy najpierw śniadanie - powiedziała cicho, zer­kając na Ane, która dorzucała drew do pieca. - Potem pój­dziemy na spacer.

Żadne z nich nie miało wielkiego apetytu. Martin pró­bował podtrzymywać rozmowę, gdy Oja i Helene usiedli do stołu, ale tym razem mu się nie udało. Mali spostrzegła, że jego oczy pociemniały od pytań bez odpowiedzi.

Poszli na spacer na starą drogę. Póki widać ich było z ku­chennego okna, szli obok siebie, nie dotykając się. Gdy zna­leźli się tam, skąd nie było ich widać, Martin zatrzymał się nagle i wziął ją w ramiona. Uściskał ją i pocałował.

-  Nie spałem całą noc.

-  Ja też niewiele spałam - przyznała się.

-  Czy wiesz, że cię kocham?

-  Tak, Martin, wiem o tym. I wierzę ci.

-  A ty?

-  Ja cię bardzo lubię. Nie jestem pewna, ale sądzę, że mog­łabym cię pokochać. Gdybym z tobą pojechała - dodała.

-  Gdybyś ze mną pojechała?

-  Tak. Bo nie mogę tego zrobić.

Ręce mu opadły. Spojrzenie zmatowiało. Szybko otarł oczy dłonią.

-  Nie możesz? - szepnął.

-  Nie. Wrosłam w ten dwór. Stornes to moje życie, to moje dzieło. Myślę, że zwiędłabym i umarła, gdyby ktoś wy­rwał mnie stąd z korzeniami.

-  Mogłabyś tu przecież przyjeżdżać.

-  Muszę zostać.

Powolnym ruchem objęła go za szyję i przytuliła się. Po jej twarzy spływały łzy.

-  Przykro mi, Martin, ale tak musi być.

Objął ją i mocno przytulił. Poczuła, że Martin płacze. Przez chwilę stali tak bez słowa. Potem on odchrząknął i przetarł twarz dłonią.

-  W takim razie chyba wyjadę od razu - powiedział ci­cho. - Nie mógłbym zostać tu i myśleć przez cały czas, że nic z tego nie będzie. Miałem wielką nadzieję, że się zgodzisz.

-  Przykro mi.

Wrócili razem do domu. Oboje milczeli. Gdy przyjechała taksówka, Martin odstawił walizkę i wyciągnął obie ręce do Mali. Ona podała mu swoje dłonie.

-  Przyjadę w przyszłym roku - powiedział cicho. - Cze­kałem tak długo. Mogę poczekać jeszcze rok.

Mali nie odpowiedziała. Miała łzy w oczach.

-  Mogę tu wrócić?

-  Tak - pokiwała głową. - Zawsze będziesz tu mile wi­dziany, Martin. Ale ja dokonałam już wyboru. Nie odpowiem inaczej w przyszłym roku.

-  Zobaczymy - powiedział cicho, a potem się pochylił i delikatnie musnął jej usta wargami. - Trzymaj się, Mali.

Mali stała i wpatrywała się w drogę, dopóki widać było taksówkę. Potem odwróciła się i ruszyła przez podwórze. Do Stornes. Do swojego królestwa.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny tom 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 22 Czas grozy
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 23 Igranie z losem
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 21 Plotki
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 11 Zerwanie
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 16 Chłód
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 05 Księżycowa noc
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 25 Barwy nadziei
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 14 Powrót syna

więcej podobnych podstron