Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel


 Anne-Lise Boge

GRZECH PIERWORODNY XIX

KUSICIEL

 Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny" rozgrywają się w gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ani ludzie, ani cała historia opisana w serii nie mają żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mojej wyobraźni.

 

Dla profesora Odda S. Lovolla z St. Olav College, w Minnesocie,

z podziękowaniami za nieocenioną pomoc przy pracy nad tą książką

Anne-Lise Boge

ROZDZIAŁ 1.

Mali budziła się wolno. Przez jakiś czas leżała, wczuwając się w rozkołysany, nieznany przedtem ruch, który w ciągu ostat­niego tygodnia nieustannie jej towarzyszył. Wsłuchiwała się w dźwięki maszyn, tych maszyn, które sprawiały, że wielki statek posuwał się dzień i noc przed siebie po bezkresnym morzu. Na początku hałasy z maszynowni godzinami nie dawały jej zasnąć. Teraz pogrążała się we śnie, gdy tylko głowa dotknęła poduszki. Dźwięków z maszynowni właściwie nie rejestrowała.

Pierwszej nocy prawie nie zmrużyła oka. Wszystko wydawa­ło się obce i trochę przerażające. Statek był wielki, imponujący, tak samo jak jej kajuta, która przypominała niewielki aparta­ment hotelowy. Na salonowym stoliku stał bukiet róż. „Szczęśli­wej podróży. Martin B." - napisano na bileciku. Mali długo sie­działa z tym bilecikiem w ręce. Tak więc kości zostały rzucone. Za późno, żeby zawrócić.

Pogoda była sztormowa i statek kołysał się gwałtownie na grzbietach wysokich fal. Ze wspaniałego obiadu, jaki podano pierwszego wieczoru, Mali miała niewiele przyjemności. Mdło­ści przez cały czas czaiły się w żołądku. Mali wcześnie poszła do łóżka, leżała, nie śpiąc, przewracała się w pościeli, spocona i udręczona. W końcu jakoś udało jej się zasnąć.

Mali zrzuciła z siebie kołdrę. W kajucie było gorąco, powiet­rze zdawało się ciężkie. Uniosła głowę i odgarnęła w tył włosy, poczuła, że na karku są mokre. Spojrzenie przesunęło się w stro­nę szafy na ubrania, gdzie powiesiła sukienkę, którą miała na sobie wieczorem. Nie chciała wkładać jej od razu z powrotem do walizki, wolała, żeby ubranie trochę się przewietrzyło. Przesiąkło bowiem dymem papierosów i kosztownych cygar. Obok na wieszaku wisiał lekki letni kostiumik, który zamierzała włożyć na siebie dzisiaj. Za kilka godzin statek wpłynie do portu Nowy Jork. I Mali spotka Martina Bakkena.

Spojrzała na zegarek. Różnica czasu wyrównywała się nie­postrzeżenie. Każdego dnia Mali patrzyła na wielką mapę, którą wywieszano przed jednym z salonów. Znajdowała się na niej pozycja statku i czas właściwy dla tego miejsca. Codzien­nie więc Mali przesuwała odrobinę wskazówki zegarka i w ten sposób uniknęła przeżywania znacznej różnicy czasu między Norwegią i Ameryką, wynoszącej aż sześć godzin. Mimo wszystko dziwnie było myśleć, że kiedy ona wstaje z łóżka, w Stornes zbliża się pora podwieczorku! Kiedy przybędzie na farmę Bakkena, i tak będzie musiała cofnąć zegarek jeszcze o godzinę. Ale tego pewnie nawet nie zauważy. Godzina w tę czy w tę, to nie ma znaczenia.

Ludzie bywali w świecie, których poznała na pokładzie stat­ku, twierdzili, że większe znaczenie ma różnica czasu w odwrot­ną stronę - kiedy wraca się z USA do Norwegii. Ale także i to można przeżyć bezboleśnie, zapewniali. Mali wejdzie w nowy czas w ciągu ośmiu dni, bo tyle trwać będzie droga powrotna do domu.

 

Podróż wielkim parowcem była jak wejście w zupełnie nowy świat. Martin Bakken zatroszczył się o bilet pierwszej klasy i o taki luksus, że Mali wciąż nie mogła się otrząsnąć ze zdu­mienia. Owe wielkie, eleganckie salony, te ciężkie żyrandole z kryształu, te miękkie, grube dywany i najrozmaitsze sklepy, w których można kupić wszystko, czego tylko dusza zapragnie. I jako zwieńczenie wszystkiego ogromna, rozświetlona jadalnia pełna eleganckich, na ciemno ubranych kelnerów.

Przez trzy pierwsze wieczory Mali siedziała przy stole kapi­tańskim. Domyślała się, że to wielki zaszczyt i że nie każdego się tam zaprasza. Dostrzegała przeciągłe spojrzenia, jakie przy posiłkach posyłali jej oficerowie statku.

Bezpiecznie było siedzieć przy tym stole, od razu spotkała ludzi, z którymi mogła rozmawiać, zostali bowiem sobie przed­stawieni zgodnie z obowiązującymi formami. Ona sama nigdy nie nawiązałaby kontaktu z obcymi, do czegoś takiego nie przy­wykła.

Jedna z par ze szczególnym zaangażowaniem prezentowała Mali swoich przyjaciół. Przekonali ją w końcu, by poszła z nimi do sali balowej, gdzie natychmiast została poproszona do tań­ca przez eleganckiego pana z ciemnymi bokobrodami i gładko przyczesanymi włosami. Właściwie chciała mu odmówić, ale nowi przyjaciele uśmiechali się zachęcająco i popychali ją lekko na parkiet. Domyśliła się, że ten pan to jeden z ich znajomych. Powinna się więc zgodzić.

Ten właśnie pan przedstawił jej swoje towarzystwo w tej podróży - trzy eleganckie damy w głęboko wydekoltowanych sukniach z gładkiego jedwabiu, obwieszone błyszczącymi ozdo­bami. Panie paliły papierosy w długich fifkach, uśmiechały się i wyciągały do Mali białe, szczupłe ręce z krwistoczerwonymi paznokciami. Dwaj panowie siedzący przy stoliku wstali, jeden przysunął Mali krzesło. Rozglądała się za parą, z którą tutaj przyszła, tamci jednak rozmawiali już z kimś innym, usiadła więc obok nowych znajomych.

Najpierw czuła się kompletnie wyobcowana. Zamówiono dla niej jakiś drink, natychmiast pojawił się kelner z czymś jasnoróżowym w wysokim, wąskim kieliszku. Mali wolno popijała i powoli rozluźniała się coraz bardziej. Wystrojone damy okaza­ły się życzliwymi i wesołymi osobami. Pytały ją o podróż, skąd pochodzi i dokąd się wybiera. Kiedy wspomniała nazwisko Mar­tina Bakkena, wszystkie trzy zrobiły wielkie oczy.

- Ale to nie jest ten Bakken? - spytała jedna, wymachując papierosem. - Nie ten Martin Bakken z St. Paul?

Kiedy dotarło do nich nareszcie, że to właśnie ten, ich zain­teresowanie osobą Mali znacznie wzrosło. Opowiadały jej jedna przez drugą, że są z nim zaprzyjaźnione, że były właśnie z wizytą w „starym kraju", by odwiedzić rodzinę. Zawsze razem jeżdżą do Norwegii - tłumaczyły. Dobrze jest mieć sympatyczne towa­rzystwo podczas długiej podróży. Jako przyjaciółki Bakkena zo­stały już wcześniej zaproszone na wielkie otwarcie jego sklepu w St. Paul.

-  A więc to ty jesteś tą Mali, którą on opisuje w takich su­perlatywach - wtrącił jeden z panów, przyglądając się Mali z za­interesowaniem. - Tak, no tak, rozumiem. Bakken wcale nie przesadza - uśmiechnął się ciepło.

Mali zarumieniła się i głaskała palcem brzeg niemal już pu­stego kieliszka. Ktoś wezwał kelnera i opróżniony kieliszek zo­stał zastąpiony kolejnym, pełnym.

-  Cóż to za szczęśliwy traf, żeśmy cię spotkali - szczebio­tała jedna z kobiet, gładząc swoją krótką, elegancką fryzurę. Włosy miała kruczoczarne, ułożone w równe fale tuż przy głowie. Jeden duży lok został opuszczony na czoło, wygląda jak przyklejony, pomyślała Mali. Zdążyła się zorientować, że wiele kobiet tak się czesze, i zdała sobie sprawę, że to ostatni krzyk mody.

-  A zatem spotkamy się na wielkim otwarciu sklepu - szcze­biotała dalej dama. - Spotkamy się jako starzy znajomi. To bę­dzie wspaniałe! Ale się Martin zdziwi!

Od tego wieczoru całe towarzystwo niemal nie odstępowa­ło Mali. Zabierali ją ze sobą do sali kinowej, gdzie wyświetlano filmy, na dodatek kolorowe! Mali była tym kompletnie porażo­na, nie mogła wzroku oderwać od ekranu. Nigdy przedtem nie widziała filmu. Innego wieczoru znowu przyjaciele zabrali ją na eleganckie show, z artystami, którzy tańczyli i śpiewali, potem uparli się, żeby Mali siedziała z nimi przy posiłkach.

Jedzenie było po prostu wyjątkowe. Dania mięsne najrozma­itszych rodzajów i warzywa, których Mali nie znała nawet z na­zwy. Nie mówiąc już o deserach! Początkowo bardzo się dener­wowała, widząc, że przy karteczce z jej nazwiskiem leżą aż trzy komplety sztućców, uważnie obserwowała jednak, co inni z tym robią, i po kilku dniach nie musiała się już zastanawiać.

Nowi przyjaciele wieczorami zapraszali ją na drinki. Ele­ganccy, palący cygara panowie prześcigali się w uprzejmościach i wciąż zapraszali ją do tańca, powtarzali, jaka jest piękna, jaka wyjątkowa i jak bardzo różni się od innych kobiet. Jeden próbo­wał nawet pocałować ją w kark na parkiecie, pośpiesznie i jak­by mimochodem. Wtedy jednak Mali zesztywniała i cofnęła się zdecydowanie z pociemniałym wzrokiem. Pan uprzejmie prze­prosił, błagał, by ten incydent nie zniszczył ich przyjaźni, jak się wyraził. Mali w milczeniu skinęła głową. Potem już nikt nigdy nie próbował się tak wobec niej zachować, wszyscy byli wyłącz­nie mili i uprzejmi.

Przedpołudnia spędzali najczęściej na pokładzie, wygodnie ułożeni na leżakach, z nogami otulonymi w miękkie pledy. Słoń­ce grzało, kelnerzy w białych kurtkach i z czarnymi muszkami biegali, podając zimne trunki w wysokich kieliszkach.

Mali domyślała się, że to wspaniale traktowanie nie jest udziałem wszystkich pasażerów, zarezerwowane zostało jedynie dla gości pierwszej klasy. Pewnego dnia wyprawiła się na dolny pokład, żeby zobaczyć, jak tam ludzie się mają. Odniosła wra­żenie, że znalazła się w zupełnie innym świecie. Czuła się bar­dzo nieprzyjemnie poruszona, przeciskając się między grupami marnie ubranych pasażerów, siedzących wprost na drewnianym pokładzie. Pośpiesznie wróciła na górę do swojej pierwszej klasy i z wdzięcznością myślała, że może rozkoszować się luksusem, póki jest nim otoczona. Bo przecież i jej życie nie zawsze takie będzie. Mimo wszystko nie dawało jej spokoju to, że między ludźmi istnieją aż takie różnice. Nawet w jej własnym, małym wiejskim świecie tak jest. Tam też różnica między bogatymi i biednymi jest bardzo wyraźna.

 

Ulubionym zajęciem Mali było stać przy relingu i wpatrywać się przed siebie w bezkresne morze. Kiedy wielki parowiec pruł wysokie fale tak, że zostawały za nim wielkie połacie piany, do­znawała uczucia, że fruwa. Intensywnego, wszechogarniającego poczucia wolności.

Spacerowała po pokładzie często również wieczorami. Nie­kiedy razem z nowymi przyjaciółmi, najczęściej jednak sama. To także było fantastyczne przeżycie. Tutaj, na otwartym morzu niebo wydawało się nieskończenie wielkie. Nigdy nie widzia­ła więcej gwiazd. I nigdy też nie były one takie wielkie, nawet w marcowe wieczory w domu nad fiordem, myślała, odchylając głowę w tyl i wpatrując się w roziskrzony nieboskłon. Na myśl o domu w sercu pojawiała się tęsknota. Co też się teraz dzieje w Stornes? Z każdą mijającą godziną oddalała się coraz bardziej od swoich bliskich. Ale czas minie szybko, pocieszała sama sie­bie. Wkrótce znowu popłynie tą samą drogą, wtedy jednak w od­wrotną stronę, do domu, do Stornes, do swoich.

 

Z tego, co opowiadali przyjaciele, Mali domyślała się, że Martin Bakken musi być kimś znacznie ważniejszym, niż przypuszcza­ła. Oczywiście wiedziała, że to człowiek bogaty, teraz jednak do­wiedziała się więcej. Otóż Bakken jest właścicielem największej farmy w całym stanie Minnesota. Jest zaprzyjaźniony z guber­natorem, sam został senatorem. Pełni tę funkcję już dwa lata, a cała kadencja trwa cztery. Nikt nie wie, jak wielki jest jego majątek, domyślają się tylko, że posiada miliony. Miliony dola­rów - dodawali, wznosząc oczy ku niebu.

-  I taki mężczyzna żyje samotnie - wtrąciła kobieta imie­niem Henny i westchnęła głęboko. - Po rozwodzie nigdy się już z nikim nie związał, choć Bóg świadkiem, że wiele pań próbowało! - Uśmiechnęła się zaczepnie do Mali i poklepała ją po ręce. - Może ty jesteś powodem - rzekła. - On tyle nam opowia­dał o pięknej, utalentowanej artystce z Norwegii.

Mali poczuła się nieswojo.

-  No, nie sądzę - odparła cierpko. - Ja przecież jestem mę­żatką.

Pozostałe trzy kobiety wybuchnęły śmiechem.

-  Ale to przecież w każdej chwili można zmienić - śmiała się Henny nieskrępowana. - Rany boskie, żadna z nas nie jest mężatką po raz pierwszy - dodała. - Jeśli trafia się możliwość znalezienia męża z wyższej półki, to trzeba z niej korzystać, dro­ga Mali. A Martin zdecydowanie jest mężczyzną z najwyższej półki. Wkrótce się z pewnością o tym przekonasz.

-  Ja nie przywykłam wybierać sobie mężów tak, jak się wy­biera towar w sklepie - odpowiedziała Mali.

Poczuła, że się rumieni, zrobiło jej się gorąco, kiedy wypo­wiadała te słowa. Wspomnienie małżeństwa z Johanem sta­nęło teraz przed jej oczyma. Przecież to było to samo, chociaż nie ona wybierała. No i nie ma mowy o najwyższej półce, co to, to nie, w każdym razie jeśli chodzi o rangę i pieniądze, mimo wszystko była to jednak zwyczajna transakcja handlo­wa! Niczego takiego już nigdy więcej nie popełni. Teraz zda­wała sobie sprawę, że takie małżeństwo to po prostu wstyd. I upokorzenie. Te kobiety jednak mówią o małżeńskim handlu jak o sprawie całkowicie naturalnej. Jeśli trafia się okazja, to należy brać, na co się ma ochotę. Najważniejsze są pienią­dze i pozycja. Gdzie w tym wszystkim jest miejsce na miłość, żadna nawet nie wspomniała.

- Ty rzeczywiście jesteś taka wyjątkowa, jak Martin mówi - uśmiechnęła się Henny przypochlebnie. - Moim zda­niem to ty nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jaka jesteś piękna, Mali! My wszystkie nie myślimy o niczym innym, jak tylko o najnowszej modzie i o tym, co zrobić, by nas zauważo­no. Wyrzucamy mnóstwo pieniędzy na ubrania, fryzury i klejnoty - przyznała szczerze, bawiąc się swoim naszyjnikiem z pe­reł. - I oto nagle pojawiasz się ty, ubrana niemodnie - dodała bez złośliwości w głosie. Po prostu stwierdziła, że tak jest. -I wszy­scy mężczyźni oglądają się wyłącznie za tobą!

Uniosła swój kieliszek w stronę Mali.

-  Jutro przypływamy do Nowego Jorku. Jako gość Marti­na będziesz miała mnóstwo przeżyć i wrażeń, Mali. Dla mnie jesteś pięknym, trochę egzotycznym ptakiem, który nareszcie wyrwał się z klatki i szybuje ku słońcu. Może skończy się tym, że zostaniesz w naszym wielkim, cudownym kraju? Wydaje mi się, że znam kogoś, kto bardzo tego pragnie - dodała wymow­nie. - Podczas tego tygodnia na statku wyjaśniło mi się sporo, wiele spraw znalazło się nareszcie na swoim miejscu.

Mali również uniosła swój kieliszek. Na krótki moment zo­baczyła przed sobą twarz Havarda. Jego niebieskie oczy i jasną grzywę... Nagle zapragnęła, żeby nigdy nie wybierała się w tę podróż. Żeby po prostu siedziała tam, gdzie jest jej dom.

-  Ja jednak wrócę do domu - oznajmiła cicho. - Poza tym to jest tak, że jeśli ktoś wzniesie się za blisko słońca, to się popa­rzy.

-  Ech, Mali, Mali - westchnęła Henny lekko wzburzo­na. - Ty rzeczywiście jesteś wyjątkową osobą. Mimo wszystko witaj w Ameryce!

 

Mali stała na najwyższym pokładzie. Wbiła palce w reling i wpa­trywała się przed siebie. Poranek był słoneczny i bardzo pogod­ny. Musiała rozpiąć żakiet, bo już robiło się nieznośnie gorąco, w dodatku zupełnie inaczej, niż przywykła. Pot perlił się jej na czole, choć stała zupełnie bez ruchu, czuła, jak krople potu spły­wają jej w dół po plecach. Tego rodzaju gorąco w domu przeży­wała jedynie podczas największych upałów, pracując przy sia­nokosach. Teraz spływała potem, choć nawet ręką nie ruszyła, a w dodatku wiatr od morza chłodził jej głowę. A jak to będzie, kiedy znajdę się na lądzie? - zastanawiała się niepewnie.

Wpatrywała się w miasto, które sprawiało wrażenie, że wy­rasta wprost z morza. Widok wydawał się Mali nierzeczywisty. Ogromne budowle sterczące wysoko w niebo. Przesunęła wzrok w lewo. Tam, niedaleko od niej, znajdował się najbardziej znany posąg Nowego Jorku. Na małej, zielonej wyspie otoczonej mo­rzem stała Statua Wolności. Wykonano ją najwyraźniej z lśnią­cego, zielonkawego granitu, koronę miała pozłacaną, pozłacana też była pochodnia, którą kobieca postać trzyma w ręce. Mali patrzyła jak urzeczona, nie była w stanie oddychać.

Tę postać widzieli wszyscy imigranci, kiedy po wielu dniach, może nawet tygodniach, spędzonych na szerokim morzu naresz­cie docierali do celu podróży. Co sobie wtedy myśleli ci ludzie, którzy przybyli tutaj z małych wiosek nad wąskimi fiordami, gdzie górskie szczyty mierzą prosto w niebo? Gdzie nie ma żad­nych posągów ani wysokich domów? Porzucili za sobą wszyst­ko, co znali, i wyprawili się do tego ogromnego kraju, by zostać w nim na dobre i na złe. Bo większość z nich nie mogła sobie pozwolić nawet na bilet powrotny, myślała Mali.

Nieco z boku za Statuą Wolności zobaczyła okolicę zabu­dowaną niskimi, żółtymi budynkami. Domyśliła się, że to jest Ellis Island. W dawnych czasach to tam imigranci musieli scho­dzić na ląd. Tam ich rejestrowano, wydawano odpowiednie do­kumenty oraz zezwolenia na osiedlenie się w ziemi obiecanej. Jeśli z jakiegoś powodu odmówiono im tego prawa i bramy do krainy obfitości nie zostały przed nimi otwarte, musieli wracać. Doświadczyło tego losu bardzo wielu. Teraz jednak Ellis Island straciła dawne znaczenie, tyle Mali wiedziała. Teraz statki wcho­dzą wprost do portu Nowy Jork.

Mali wciąż stała na pokładzie i mrużąc oczy, patrzyła przed siebie, wchłaniała gorące, wilgotne powietrze i obserwowała mrowie małych łodzi i żaglówek w porcie. Blask słońca odbijał się od tysięcy okien w majestatycznych drapaczach chmur, Mali miała wrażenie, że to po prostu fatamorgana. Widok przerastał wszystko, co była w stanie sobie wyobrazić, jakby patrzyła na coś kompletnie nierzeczywistego. Spodziewała się, że widok, który powita ją na amerykańskim brzegu, będzie oszałamiający, rze­czywistość przeszła jednak najśmielsze oczekiwania.

-  A więc tutaj jesteś, Mali - rozległo się nagle za jej pleca­mi. - A myśmy się zastanawiali, gdzie się ukryłaś.

To była Henny, w eleganckim kostiumie i małym, włożonym na bakier kapelusiku na swoich starannie ufryzowanych wło­sach.

Mali w milczeniu skinęła głową. Rzeczywiście próbowała się ukryć przed wesołym towarzystwem, tego ranka chciała w sa­motności przeżyć spotkanie z Nowym Jorkiem.

-  Chcieliśmy ci tylko życzyć wszystkiego najlepszego - powie­działa Henny. - My zaraz potem wsiądziemy na Grand Central Station do pociągu, moi przyjaciele są już gotowi. Ja jednak musiałam się z tobą pożegnać i podziękować ci za wspólną podróż. Zobaczy­my się znowu na przyjęciu z okazji otwarcia sklepu.

-  Ja też bardzo dziękuję - odparła Mali. - Pozdrów wszyst­kich. I podziękuj im ode mnie za miłą podróż.

Na nabrzeżu aż się roiło od ludzi. Machali flagami, szalikami i chustkami do nosa, wykrzykiwali coś w różnych językach. Szum miasta też był tutaj wyraźniejszy, Mali stała jak ogłuszona i wpatrywała się w ludzkie mrowie. Było to bardzo zróżnicowane zbiorowisko. Eleganccy państwo w modnych ubraniach, panie w najdziwniejszych kapeluszach. Będę sobie i ja musiała kupić kapelusz, pomyślała Mali nieoczekiwanie. Była zafascynowana tymi wspaniałymi kapeluszami, które widziała jeszcze na pokła­dzie statku. W tłumie jednak znajdowało się też mnóstwo ludzi obdartych, w brudnych koszulach i spodniach podtrzymywa­nych gumowymi szelkami lub po prostu przewiązanych w pasie sznurkiem. Nagle wytrzeszczyła oczy, widząc grupę mężczyzn o kompletnie czarnej skórze. Zasłoniła dłonią usta z przeraże­nia. Słyszała, oczywiście, o Murzynach, ale żeby miała zobaczyć jakichś na własne oczy!

W oknach po drugiej stronie magazynów zbudowanych na nabrzeżu ludzie stali gęsto obok siebie.

-  Mali! Mali!

Próbowała się zorientować, skąd dochodzi wołanie. Nag­le w jednym z otwartych okien magazynu dostrzegła Martina Bakkena. Machał do niej białą chusteczką. Wolno uniosła rękę i także pomachała mu w odpowiedzi.

-  Zostań tam! Zaraz przyjdę i cię zabiorę! - wołał Martin.

Mali skinęła głową. Ssanie w żołądku sprawiało, że o mało nie zemdlała. Oto przyjechała do Ameryki! Nagle ogarnęło ją wielkie wzruszenie. Napięcie i oczekiwanie. Przygoda stała się faktem. Stornes zniknęło we mgle nad ogromnym oceanem. Przed nią rozciągało się wielkie miasto, czekały na nią przygody i... Martin Bakken.

 

 ROZDZIAŁ 2.

 

-  Mali! - Martin chwycił obie jej ręce i mocno ściskał. - Bogu dzięki, że nareszcie przyjechałaś. Myślałem o tobie codziennie!

A on nic się nie zmienił, pomyślała Mali. Tak samo ele­gancki, szczupły i wyprostowany jak wtedy, kiedy odwiedził ją w Stornes.

Niebieskie oczy Martina szukały jej wzroku, uśmiechał się promiennie, pokazując białe zęby, które tak dobrze zapamię­tała.

-  Wciąż nie mogę tego pojąć - mówił z uśmiechem. - Jesz­cze do mnie nie dotarło, że jesteś w Nowym Jorku i że pojedziesz ze mną do domu w St. Paul. Jakże ja wyglądałem tego dnia od chwili, kiedy podpisałem kontrakt, wcale się tego nie wypieram. A jak minęła podróż? Dobrze?

Głos także pozostał ten sam, pomyślała Mali. Głęboki i cie­pły. Znowu doznała uczucia, że jest jedyną kobietą na świecie, która coś dla niego znaczy, że on się nią szczerze przejmuje, że bardzo jest ciekaw, czy jej czegoś nie trzeba. Skrępowana cof­nęła ręce i poprawiła żakiecik. Przygładziła też nerwowo włosy. Serce biło jej mocno i szybko.

-  Ta podróż to po prostu bajka - wyznała. - Muszę ci jak naj­serdeczniej podziękować za wszystko, co z taką szczodrością mi ofiarowałeś. Nie miałam pojęcia, że istnieje taki luksus. W każ­dym razie nie wiedziałam, że ja mogłabym to przeżyć - dodała, lekko zdyszana. - I spotkałam na statku twoich przyjaciół, któ­rzy bardzo się mną zajęli...

Martin roześmiał się. Znowu błysnęły białe zęby, niebieskie oczy promieniały.

-  Owszem, zdążyłem już spotkać Henny i jej towarzystwo, kiedy szedłem po ciebie na pokład - wyjaśnił. - Mam nadzieję, że za bardzo ci się nie naprzykrzali. Widzisz, oni mają tendencję do...

Mali stanowczo potrząsnęła głową.

-  Nie, wszyscy byli wyłącznie sympatyczni i uprzejmi - za­pewniła. - Wyjaśniali mi wszelkie sprawy, o których nie mia­łam pojęcia. Opowiadali mi też o tobie - dodała, nie patrząc na niego.

-  Zdaje mi się, że za twoimi słowami ukrywa się Hen­ny - stwierdził. Grymas lekkiej irytacji przemknął po jego opalonej twarzy. - Nie powinnaś wierzyć we wszystko, co sły­szysz - dodał. - W każdym razie nie we wszystko, co mówią lu­dzie z tego towarzystwa. Ale najważniejsze, że na razie miałaś dobrą podróż, i skoro oni się do tego przyczynili, to naturalnie serdecznie im za to podziękuję. Będą naszymi gośćmi na przyję­ciu z okazji otwarcia sklepu.

-  Tak, mówili o tym - odparła Mali. - Zapewniali, że bardzo się z tego cieszą.

-  W to akurat wierzę - powiedział Martin cierpko. - Tutaj o takich jak oni mówimy „bankietowe towarzystwo". To ludzie, którzy lubią być wszędzie, gdzie się coś dzieje i gdzie mogą się pokazać. Ale nic złego nie chciałbym o nich powiedzieć, co to, to nie - dodał, ucinając rozmowę zdecydowanym ruchem ręki. - Teraz wyniesiemy twój bagaż na ląd, a potem taksówką pojedziemy do hotelu. Spędzimy w Nowym Jorku tylko jeden dzień, mam więc nadzieję, że chętnie odbędziesz wycieczkę po mieście przy tej pięknej letniej pogodzie. Jest tyle rzeczy, które chciałbym ci pokazać!

Mali skinęła głową i popatrzyła w stronę miasta.

-  To po prostu niewiarygodne, kiedy człowiek tak tu stoi i obserwuje, jak statek wpływa do portu - powiedziała. - Statua Wolności i wszystkie te ogromne domy niemal sięgające nieba. Trudno mi uwierzyć, że to wszystko prawda. Pamiętaj, że ja przywykłam do Stornes.

-  Wielu z tych, którzy mieszkają w mieście, też z trudem by wierzyło własnym oczom, gdyby przyjechali do Stornes - odpo­wiedział Martin. - Twoja wioska to fantastyczne miejsce, o ja­kim mało kto w Nowym Jorku może marzyć. Oni po prostu nie wiedzą, że na świecie istnieją równie piękne okolice.

Mali odwróciła się ku niemu, napotkała spojrzenie jego nie­bieskich oczu.

-  Mało brakowało, a byłabym nie przyjechała - wyznała ci­cho.

-  Havard? - spytał Martin pośpiesznie.

Mali wolno potrząsnęła głową. Do oczu napłynęły jej łzy, otarła je wierzchem dłoni i odwróciła twarz.

-  Co się stało, Mali? - Martin opiekuńczym gestem położył jej rękę na ramieniu.

-  Bo widzisz... tu chodzi o Ruth - wyszeptała Mali na pół z płaczem. - Ruth nie żyje.

Przez dłuższą chwilę żadne się nie odzywało. Mali słyszała, że stojący obok niej mężczyzna głęboko wciąga powietrze.

-  To bardzo długa historia - mówiła dalej Mali cicho. - Ale Ruth... ona nie była w stanie dłużej żyć i po prostu skoczyła do fiordu.

-  Rany boskie - jęknął Martin cicho. - Kiedy to się stało?

-  W marcu.

Znowu zaległo między nimi milczenie.

- Chciałam, żebyś o tym wiedział - powiedziała Mali z na­pięciem w głosie. - Nie będę o tym często wspominać. Długo myślałam, że nie powinnam wyjeżdżać z domu, skoro Ruth... ale wszystko się jakoś ułożyło i... - Znowu otarła ręką twarz. - Wciąż żyjemy w żałobie, ból jest nadal tak samo dotkliwy - mówiła ci­cho. - Ale przecież życie toczy się dalej, pomyślałam więc, że...

Wyprostowała się i popatrzyła mu prosto w oczy.

-  No więc doszłam do wniosku, że powinnam przyjechać mimo wszystko - oznajmiła spokojnie. - Po prostu czułam, że muszę wyjechać, że muszę zaczerpnąć świeżego powietrza - do­dała. - Jeśli możesz zrozumieć...

Otoczył ją ramionami i przytulił do siebie, trzymał ją tak przez chwilę. Głaskał po plecach. Mali stała bez ruchu, nie pro­testowała. Wiedziała, że to tylko troskliwość i współczucie, nic więcej.

-  Nie chciałbym znowu o tym wspominać - powiedział Martin cicho. - Ale jeśli mimo wszystko poczujesz potrzebę, żeby porozmawiać, kiedy tutaj jesteś, to wiedz, że ja będę... będę w pobliżu.

-  To mi wystarczy - westchnęła Mali słabym głosem. - Czu­łam, że powinnam ci powiedzieć. Żałobę muszę nieść sama, ale przecież mimo wszystko żyję. Zresztą to nie pierwsze cierpienie w moim życiu - dodała wolno. - Zdarzało mi się to już przed­tem. Wszyscy musimy przecierpieć swoje.

Martin stał przez chwilę w milczeniu. Jego dłoń spoczywała na relingu tuż obok dłoni Mali.

-  Kiedy byłem w Stornes, Ruth oczekiwała dziecka - rzekł niespodziewanie i popatrzył na Mali pytająco.

-  Tak, urodziła córeczkę - skinęła Mali głową, a po jej twarzy przemknął pośpieszny uśmiech. - Mała ma na imię Marilena, na chrzcie dostała dwa imiona: Maria Magdalena. Ty wiesz, misjonarz... ale dziecku jest dobrze. Sivert z rodzi­ną przeprowadził się do Stornes. Tak więc utraciłam Ruth, ale odzyskałam Siverta, Tordhild i Johannesa. A oni przyjęli Marilenę jako swoją.

-  No a pozostałe dzieci, Oja i Dorbert?

-  Oja ożenił się z Herborg i też urodziła im się śliczna dziew­czynka, która zresztą ma na imię Mali. A teraz, w maju, Dorbet wyszła za mąż za Olę. Więc jest też mnóstwo rzeczy, z których możemy się cieszyć - dodała Mali wolno. - Ale strata dziecka... i to w taki sposób...

Martin znowu położył rękę na jej ramieniu i uścisnął, jakby chciał ją pocieszyć.

-  No a Havard?

Mali nie od razu odpowiedziała. Stała po prostu przez jakiś czas i patrzyła w stronę miasta.

-  No cóż, on najbardziej by chciał, żebym została w domu - przyznała w końcu. - Bardzo przeżył nieszczęście z Ruth, on również. Oboje mamy wrażenie, żeśmy ją w jakiś sposób zawiedli. Że powinniśmy byli już dawno zrobić coś, żeby ona...

Mali westchnęła.

-  To bardzo bolesne uczucie. No i zresztą Havard się bał, że ja... że ja mogłabym nie wrócić do domu, jeśli już raz wyja­dę - dodała cicho. - Zapewniłam go jednak, że wiem, gdzie jest moje miejsce.

Bakken nic na to nie odpowiedział. Wziął Mali pod rękę i po­prowadził przez pokład.

-  Teraz załatwimy sprawę z twoim bagażem, a potem bę­dziesz mogła się rozejrzeć po Nowym Jorku - zapropono­wał. - Jeśli starczy ci sił?

Mali skinęła głową.

-  Oczywiście, że mi starczy - zapewniła i znowu przeniknęła ją fala miłego oczekiwania. - A co będziemy robić?

Roześmiał się tym swoim głębokim, zaraźliwym śmiechem. Kiedy pochylił się ku niej, poczuła zapach kosztownej wody po goleniu. Szary letni garnitur leżał na nim jak ulany, a koszula była taka biała, że aż raziła w oczy.

-  Najpierw pojedziemy do hotelu. Nazywa się Waldorf Astoria, to jest najlepszy hotel, jaki Nowy Jork ma do zaoferowania. Z pewnością zobaczysz tam aktorów i inne znane osoby, jeśli to ma dla ciebie jakieś znaczenie - dodał. - Myślałem, że ro­zejrzymy się po prostu trochę po mieście. Czy widzisz tę wieżę, górującą nad innymi? To jest Empire State Building, najwyższy budynek na świecie. Trzysta trzydzieści metrów wysokości. Roz­ciąga się stamtąd fantastyczny widok na miasto, więc musimy tam pojechać. Nie możesz być w Nowym Jorku i nie wjechać na szczyt Empire State Building.

-  Nie wiem, czy starczy mi odwagi - jęknęła Mali, spogląda­jąc w górę ku wysokiemu budynkowi.

-  Jestem przy tobie - uśmiechnął się Martin. - Spodoba ci się, Mali, jestem tego pewien. Pomyślałem sobie też, że może chciałabyś przejść się po sklepach. Tutaj możesz kupić wszyst­ko, absolutnie wszystko. I chyba nie jesteś inna niż większość kobiet, jeśli chodzi o chodzenie po sklepach?

-  Mam wszystko, czego potrzebuję - zapewniła Mali. - Cho­ciaż może nie jestem ubrana wedle najnowszej mody, jak twoje przyjaciółki. Ale ja to ja. Wystarczy to, co mam.

Niebieskie oczy przyglądały się jej badawczo.

-  To więcej niż dobrze - zapewnił Martin. - Ale zobaczy­my, może jednak znajdziesz coś, czego nie będziesz mogła sobie odmówić. Albo spodoba ci się coś, co chciałabyś kupić swojej czarującej córce Dorbet. Chociaż jeśli chodzi o prezenty, to bę­dziesz je mogła kupić również w St. Paul - dodał. - Tam też nie brakuje najrozmaitszych sklepów.

Szli przez pokład. Kiedy znaleźli się przy trapie, prowadzą­cym na ląd, Martin puścił ramię Mali.

-  Gdybyś chciała zaczekać tutaj, to ja załatwię, żeby twój ba­gaż odesłano do hotelu - powiedział. - Widzę, że torebkę masz przy sobie, więc nie musisz wracać do kajuty, prawda?

-  Nie, jeśli wszystko, co tam stało, zostało wyniesione, to nie muszę - odparła Mali.

-  Wszystko zabrano - zapewnił Martin. - Zaczekaj chwi­leczkę, Mali.

Wrócił bardzo szybko, uśmiechnął się do niej i znowu ujął ją pod rękę.

-  No to teraz czeka nas Nowy Jork - oznajmił i sprowadził Mali po trapie na ląd.

Kiedy poczuła pod stopami ziemię, odniosła wrażenie, że kręci jej się w głowie, jakby nadal znajdowała się na pokładzie kołyszącego statku. Podniosła wzrok i wpatrywała się w nieby­wałej wysokości budynki. Wchłaniała otaczającą ją obcą atmo­sferę. Znowu poczuła coś w rodzaju słodkiego oczekiwania. Oto znalazła się w krainie baśni.

 

- O rany boskie - szepnęła Mali zdyszana, spoglądając przed siebie.

Znajdowali się na szczycie Empire State Building. Pod nimi rozciągało się we wszystkich kierunkach największe miasto świa­ta. Mali po prostu kręciło się w głowie i musiała mocno trzymać się poręczy balustrady otaczającej taras widokowy. Znajdowali się niewyobrażalnie daleko od ziemi! Mali nie miała pojęcia, że budynek jest tak strasznie wysoki, dopóki nie znalazła się na balkonie widokowym, choć przecież długo stała w holu na dole i patrzyła w górę. Winda przewiozła ich bardzo szybko przez wszystkie piętra. Mali trochę się obawiała tej pierwszej w życiu podróży windą, nigdy przedtem czegoś takiego nie robiła. Miała wrażenie, że to nienaturalne i przerażające godzić się z własnej woli na coś takiego. Winda przecież może spaść w dół! Wszyst­ko jednak poszło znakomicie, znaleźli się na górze, zanim Mali zdążyła cokolwiek powiedzieć.

Nieoczekiwanie pojawił się przed nią niewielki gęsty obłok, który ją otoczył, przez chwilę znajdowała się w czymś zwiewnym i białym. Potem obłok popłynął dalej, ponad dachy miasta. Tak musi się czuć ptak, pomyślała Mali oszołomiona. Miała wra­żenie, jakby to ona sama szybowała nad ogromnym miastem, rozciągającym się w dole, jakby już nigdy nie miała nawiązać bezpośredniego kontaktu z ziemią.

-  No i co ty na to? - spytał Bakken zaciekawiony tuż obok niej.

-  Wprost trudno w to wszystko uwierzyć - westchnęła Mali przejęta. - Myślałam, że dzisiaj widziałam już bardzo dużo, ale to...

Położył rękę na jej dłoni, która wciąż mocno trzymała się poręczy, i roześmiał się.

-  Nie bój się, na pewno nie spadniesz na dół - uspoka­jał. - Ale tak się człowiek czuje, kiedy nieoczekiwanie znajdzie się tak wysoko. Kiedy przyjechałem tutaj po raz pierwszy, też miałem takie wrażenie. Zresztą wielu próbowało wykorzystać to miejsce widokowe, by pożegnać się z życiem. Wjeżdżają tutaj na górę, wspinają się na balustradę i skaczą. Myślę, że to niezbyt przyjemne dla tych, którzy potem muszą zbierać resztki.

Mali zadrżała i spojrzała w dół. Nieskończenie daleko pod nią majaczyła ulica i chodnik. Samochody były niczym zabawki, a ludzie mali jak mrówki, inne wysokie budynki sprawiały wra­żenie klocków ustawionych daleko pod nimi.

-  To dlatego umieszczono teraz tutaj tę wysoką kra­tę - tłumaczył Bakken. - By powstrzymać ewentualnych samo­bójców. - Wskazał przed siebie. - Tam widzisz Statuę Wolności, obok której przepływałaś dziś rano. Jeśli obejdziemy cały budy­nek w kółko, będziesz mogła zobaczyć Nowy Jork i wszystkie podmiejskie okolice.

Lekki wiatr przemknął przez taras widokowy i Mali przy­trzymała ręką swój nowy kapelusz. To Martin ją namówił, by go sobie kupiła.

-  Kiedy przyjedziemy do St. Paul, poproszę moją siostrę, by ci towarzyszyła do sklepów - obiecał. - Ona uwielbia zakupy, doradzi ci znakomicie we wszystkim, czego tylko będziesz potrzebować.

-  Nie możesz podróżować po USA bez kapelusza, Mali - ku­sił, kiedy stali w sklepie modystki w jednym z wielkich domów towarowych. - Uważam, że powinnaś natychmiast jakiś sobie kupić - dodał. - Bo jeśli dłużej pochodzisz w tym palącym słoń­cu, poparzysz sobie twarz i kark. A poza tym będzie cię bolała głowa.

Mali przyglądała mu się z wahaniem. On sam miał na sobie jasny letni garnitur, a na głowie elegancki słomkowy kapelusz. Dotknęła ręką karku i poczuła, jaka obolała, spocona i gorąca jest tam jej skóra.

-  No cóż...

-  Tylko jeden prosty kapelusik - namawiał z przekona­niem. - Bardzo ci się przyda również w St. Paul, gdzie jest co najmniej tak samo gorąco. Tylko że u nas jest dużo przyjemniej, bo powietrze w St. Paul nie jest takie wilgotne.

Mali zastanawiała się, dlaczego ubranie lepi jej się do ciała, cho­ciaż chodzi powoli i spokojnie. Teraz domyśliła się, że wszystkiemu winna jest wysoka wilgotność powietrza. Z wahaniem pozwoliła poprowadzić się w stronę wyłożonych na ladzie kapeluszy. Bakken proponował i oceniał, Mali tymczasem stała przed wielkim lustrem i mierzyła kapelusze, jeden bardziej niezwykły od drugiego.

-  Ja bym chciała coś prostego - wyszeptała w końcu.

Bakken skinął głową, że się zgadza, i wskazał na jasny kape­lusz z szerokim rondem, ozdobiony pęczkiem kwiatów. Ekspe­dientka włożyła go na głowę Mali, cofnęła się o krok i z uzna­niem kiwała głową.

-  Wonderful, madame! - wykrzyknęła z entuzjazmem. - Just wonderful!

No i kupili właśnie ten. Mali nie przywykła jeszcze, by chodzić nieustannie w kapeluszu na głowie, musiała jednak przyznać, że on znakomicie chroni przed palącym słońcem. Kiedy poszli dalej, dyskretnie spoglądała w wielkie okna wy­stawowe, żeby zobaczyć samą siebie po raz pierwszy w kape­luszu. Teraz powinni mnie zobaczyć domownicy, pomyślała. Nie uwierzyliby własnym oczom. Bo prawdę mówiąc, Mali była bardzo zadowolona ze swojego kapelusza, czuła się teraz naprawdę elegancka. Martin zresztą nie ukrywał, że również jego zdaniem jest jej w tym nakryciu głowy bardzo do twarzy, to również Mali cieszyło.

 

W windzie, która wiozła ich na dół z Empire State Building, Martin uznał, że czas najwyższy pomyśleć o jedzeniu. Zbliżała się siódma wieczorem.

-  Miałem zamiar zabrać cię do mojej ulubionej restaura­cji - powiedział i ujął ją pod rękę, kiedy wydostali się nareszcie z tłumu ludzi. - To wspaniale miejsce, a jedzenie naprawdę wyszukane. Mam nadzieję, że ci się tam spodoba.

-  A czy mogłabym się przebrać? - spytała Mali. - Po pierw­sze jestem spocona, a po drugie pewnie nieodpowiednio ubrana jak na elegancką restaurację.

-  Jesteś wystarczająco piękna - powiedział, posyłając jej pełne podziwu spojrzenie. - Jeśli jednak chcesz, to możemy wrócić najpierw do hotelu. Pomyślałem też, że może byś chciała wysłać telegram do Havarda. On się pewnie zastanawia, czy dotarłaś na miejsce.

-  Och tak, naprawdę bym mogła?

-  Zaraz wszystko załatwimy - obiecał Bakken. - Zresztą możesz też zatelefonować, tylko że między nami i Norwegią jest wiele godzin różnicy czasu, więc pewnie oni teraz śpią, sześć go­dzin różnicy oznacza, że w Stornes panuje noc. Zatelefonujesz, kiedy przyjedziemy do mnie do domu.

-  I to jest pewnie straszliwie drogie?

-  Nie aż tak, żebyśmy nie mogli sobie na to pozwolić - od­parł Bakken swobodnie. - Rzeczywiście telefonowanie z Nor­wegii sporo kosztuje. Z Ameryki jest znacznie taniej. Poza tym teraz akurat dolar stoi niezbyt wysoko po krachu giełdowym. Oczywiście, że będziesz mogła zatelefonować - uśmiechnął się ciepło. - To z pewnością dobrze zrobi Havardowi. I tobie też, przynajmniej mam taką nadzieję - dodał, przywołując gestem taksówkę.

Mali uspokoiła się, słysząc, że Bakken myśli o Havardzie. W ogóle okazał się człowiekiem niebywale troskliwym. Choć za­uważała, że istnieje między nimi pewne napięcie, to on w żaden sposób jej się nie narzucał. Zrozumiał widocznie, że dla niej liczy się przede wszystkim Havard i Stornes. A to ważne dla obojga.

 

Obiad był bardzo miły, upływał w nadzwyczajnej atmosferze. Mali nie chciała nic pić przed jedzeniem, ale w czasie obiadu jej kieliszek do wina był wciąż na nowo napełniany. Poczuła się dziwnie lekko, trochę szumiało jej w głowie. Dzień był długi, pełen wrażeń, upał też dawał się we znaki. W końcu Mali całko­wicie się rozluźniła. Słyszała własny głos, kiedy opowiadała coś z ożywieniem, a nawet od czasu do czasu wybuchała śmiechem. Mój Boże, ile to już czasu minęło, od kiedy byłam taka zadowo­lona, pomyślała nieco zdziwiona, ocierając wargi białą, nakroch­maloną serwetką. Czuła się przy tym stole lekka i wolna. I to uczucie pogłębiało się w miarę upływu czasu. Mali rozkoszowa­ła się nastrojem, miłym towarzystwem i wspaniałym jedzeniem. Stornes, Havard, żałoba i zmartwienia zniknęły, a jej pozostało lekkie oszołomienie.

Martin wesoło i barwnie opowiadał o tym, co czekają w St. Paul. O sklepie, o towarzystwie, które zamierzał jej przedstawić.

Mali bawiła się kieliszkiem i czuła, że ogarniają radosne oczeki­wanie. Wszystko to, co ją tu spotyka, to po prostu sen.

-  Tak się cieszę, że przyjechałaś - oświadczył w pewnym momencie Bakken, unosząc ku niej swój kieliszek.

-  I ja się cieszę, że przyjechałam - odparła, uśmiechając się do niego. Czuła, że naprawdę tak uważa.

-  A to dopiero początek, moja droga - uśmiechnął się, stu­kając się z nią kieliszkiem. - Mam w odniesieniu do ciebie wiele różnych planów.

Przez chwilę Mali zastanawiała się, co on konkretnie może mieć na myśli, ale głowę miała taką lekką, że nie znajdowała w niej miejsca na najmniejsze choćby zmartwienie. Zresztą czym miałaby się martwić? Wszystko jest po prostu bardzo miłe. Miłe i nadzwyczajne.

 

Kręciło jej się lekko w głowie, kiedy próbowała włożyć klucz do zamka hotelowych drzwi. Nie wiedziała, czy to skutek dłu­giej podróży statkiem, czy też może wina, które wypiła tego wieczoru.

Bakken za jej plecami roześmiał się cicho, wziął od niej klucz i otworzył drzwi.

-  Dobranoc, Mali. Dziękuję za fantastyczny dzień - mó­wił z uśmiechem. - Śpij dobrze. Jutro czeka nas bardzo długa podróż.

-  To przecież ja powinnam dziękować - odparła Mali ci­cho. - Nigdy nie zapomnę tego dnia.

-  Mam nadzieję, że nie zapomnisz - odparł Bakken, pochy­lił się w przód i musnął leciutko jej policzek wargami.

Mali nie bardzo rozumiała, co się stało, dopóki Bakken się od niej nie odsunął.

-  Śpij dobrze - powtórzył.

Mali weszła do pokoju, zamknęła za sobą drzwi i przez chwilę stała, opierając się o nie. Dotknęła dłonią miejsca, które Bakken pocałował. Było bardzo gorące. Wolno zdjęła kapelusz z głowy i usiadła na szerokim łóżku. Nie powinien był tego robić, po­myślała, kładąc się na poduszkach i wpatrując w sufit. Pozwolił sobie na coś, do czego nie miał prawa. Ona jednak nie zaprote­stowała, nie odepchnęła go od siebie. Rozgrzana i rozpromienio­na, musiała przyznać przed samą sobą, że tak naprawdę to nic przeciwko jego zachowaniu nie ma. Poza tym to tylko przyjaciel­ski gest, broniła się w duchu. Pewnie w tym kraju tak właśnie się dziękuje za miły wieczór i życzy dobrej nocy. W każdym razie chciała wierzyć, że tak jest, choć w jej duszy pojawiło się coś jakby wyrzut sumienia.

To nie może się nigdy więcej powtórzyć.

  

ROZDZIAŁ 3.

 

Havard odstawił kosę, oparł ją o pień drzewa i otarł rękawem koszuli pot z czoła. Przykucnął nad brzegiem strumyka i łap­czywie pił lodowatą wodę. Potem nabrał wody w ręce, ochlapał sobie twarz i przemył szyję oraz kark.

Wąska górska ścieżka wiła się przez halę w gęstwinie buj­nej letniej roślinności. W powietrzu unosił się zapach upalne­go lata i schnącego bagna, w żlebie pod nim huczała potężna rzeka, a ptaki prześcigały się w sławieniu śpiewem cudownego dnia. Havard usiadł na suchym pniu drzewa, które wiatr w zi­mie przewrócił. Mali powinna tutaj być, pomyślał nagle i poczuł bolesne ukłucie w piersi. To już tydzień, odkąd wyjechała. Wy­dawało mu się jednak, że minęło dużo więcej czasu. Był bardzo zmęczony - po wyjeździe Mali rzucił się w wir pracy, by mieć jak najmniej czasu na myślenie.

Tej soboty, kiedy wyjeżdżała, cały dzień zszedł im na przygo­towywaniu wyprawy na górskie pastwiska. Sanie, które kobyła miała ciągnąć przez bagna, były wypełnione po brzegi narzę­dziami i zapasami jedzenia. Trzeba czasu, żeby przygotować całe wyposażenie, Havard pomagał też przejrzeć drewniane naczynia i beczułki, w których dziewczęta na letnim pastwisku będą prze­chowywać mleko, serową masę i masło. Drewniane naczynia źle znoszą letnie upały po długiej i bardzo mroźnej zimie, są nie­szczelne, mleko z nich wycieka, poza tym pachną zbutwiałym drewnem. I tak jest każdego roku. Trzeba więc gotować wywar z gałązek i jagód jałowca, wypełniać szarozielonym wrzącym płynem naczynia i czekać. Kiedy wywar wystygnie i zostanie wylany, naczynia są jak nowe. I bardzo szczelne.

Havard poczuł, że nad halą unosi się zapach świeżo wyszo­rowanego kociołka i smakowity zapach kawy. W ciągu ostatnich lat to Ragnhild, córka Ane i Aslaka, była główną gospodynią na pastwiskach należących do Stornes. Od wczesnego dzieciństwa uwielbiała życie na hali i wiele lat spędziła tutaj z matką. Te­raz skończyła właśnie dwadzieścia jeden lat, wyrosła na urodzi­wą, bardzo miłą dziewczynę, chodziła do ostatniej klasy szkoły dla pielęgniarek w Trondheim. Długie letnie wakacje spędzała zwykle na pastwisku i była tu naprawdę znakomitą gospodynią. Hivard sądził, że może Ane i Aslak woleliby mieć córkę przy sobie w domu, oni jednak nie protestowali, odwiedzali ją zwykle w niedziele, a w pogodne letnie dni często spędzali z nią całe popołudnia aż do późnego wieczora.

Tego lata Ragnhild zapowiedziała, że będzie mieć wizytę w górach. Zaręczyła się z młodym lekarzem, który miał przyjechać do Stornes na początku sierpnia. Promieniała szczęściem, kiedy tym razem wyruszała w góry razem z dziewczętami z trzech in­nych dworów.

-  Jak myślisz, czy twojemu doktorowi spodoba się tutaj w górach? - spytał Havard.

Siedzieli oboje pod nasłonecznioną ścianą i pili kawę, słu­chając zbliżających się do hal zwierząt. - On chyba nie jest przy­zwyczajony do czegoś takiego?

-  Będzie znakomicie - uśmiechnęła się Ragnhild. - Co ty myślisz, Havardzie, że ja bym sobie znalazła jakiegoś miejskiego chłystka, który nie lubi życia w górach i natury? Nic dobrego by z takiego związku nie wynikło. Nie, mój Magnus będzie się tutaj czuł znakomicie. Przez ostatni miesiąc o niczym innym nie rozmawialiśmy.

-  Ma szczęście ten twój Magnus - powiedział Havard, spo­glądając na dziewczynę. - Lepszej kandydatki na żonę nie mógł znaleźć. Mam nadzieję, że on zdaje sobie z tego sprawę.

Ragnhild zarumieniła się. Podniosła z ziemi jakieś źdźbło i zaczęła je skubać, nie patrząc na Havarda.

-  W takim razie oboje mieliśmy szczęście - powiedziała w końcu. - Niewielu jest takich jak Magnus, zapewniam cię.

-  A co zamierzacie robić po ślubie? Zostaniecie w Trondheim?

-  Tego jeszcze nie wiem. Rozmawialiśmy o tym, że może z czasem Magnus znalazłby sobie posadę lekarza okręgowego w Surna. Oboje chcielibyśmy tutaj zamieszkać, tak żeby nasze dzieci mogły dorastać w otoczeniu wspaniałej przyrody. Życie w mieście mnie specjalnie nie pociąga - uśmiechnęła się po­śpiesznie, spoglądając na Havarda. - W każdym razie nie to, które zdążyłam poznać. Istnieje na świecie tylko jedno miejsce takie jak Inndalen, wiesz.

-  No to się twoi rodzice ucieszą - wtrącił Havard. - Mam nadzieję, że ty i Magnus również sprowadzicie się do domu, tak jak to zrobił Sivert i jego rodzina.

-  No właśnie, mama mi mówiła - rzekła Ragnhild. - Bardzo się z tego ucieszyłam, bo wiem, że bardzo wam ich brakowało. No i teraz do Stornes wróciło prawdziwe życie - uśmiechnęła się. - Johannes to naprawdę wyjątkowe dziecko. Cieszycie się pewnie, mając ich przy sobie, zwłaszcza teraz, kiedy Ruth...

Havard bez słowa skinął głową. Dolał sobie kawy, Ragnhild zaś zajęła się swoją pracą. Wkrótce orszak ludzi i zwierząt wkro­czył na pastwisko i ciche dotychczas hale wypełniły się krzykiem i śmiechami.

Havard był bardzo zmęczony i spocony, kiedy wczesnym wieczorem wrócił do Stornes. Zanim więc usiadł do stołu, zszedł na dół do szopy na łodzie, rozebrał się i wskoczył do fiordu. Po­tem długo jeszcze siedział oparty o ścianę szopy i rozmyślał. Tyle spraw wciąż go dręczyło. Również dlatego, że Mali wyjechała. Wciąż żył z odrobiną nadziei w sercu, że ona się w ostatniej chwi­li wycofa, że oświadczy, iż zostaje w domu, skoro Ruth nie żyje. Ale ona tak nie zrobiła. Pojechała mimo wszystko. I Havard nic nie mógł na to poradzić. Teraz pozostawało tylko wierzyć i mieć nadzieję, że Mali wróci. I że czas rozłąki minie szybko.

 

Havard wstał i przeciągnął się, strząsnął ze spodni jakieś okru­chy kory i kilka mrówek. Dobrze było chwilę odpocząć, ale teraz czas pracować dalej. Było jeszcze wcześnie, kiedy rano wyruszył w drogę na górskie pastwisko.

Dzisiaj będzie tu mnóstwo ludzi, pomyślał. Kiedy odbywają się sianokosy w górach, chodzi o to, żeby za jednym razem ściąć całą trawę, zrobić wszystko w ciągu jednego dnia. Z reguły nie stanowiło to żadnego problemu, bo przychodziło tylu chętnych do pomocy, że raz dwa się ze wszystkim uwijali. Grabienie siana i układanie go na stojakach do suszenia odbędzie się dopiero za kilka dni, to zależy od pogody i od tego, jak szybko trawa będzie schła. Najważniejsze, żeby wszystko skosić w ciągu tego jednego dnia, myślał Havard. Wziął kosę i poszedł dalej. Z pewnością w tym roku też im się uda zrobić, co trzeba, w jeden dzień, a i tak jeszcze zostanie dużo czasu na poczęstunek, na kaszę ze śmie­taną, ciasto, a najważniejsze to gry i zabawy na pastwisku. To należy do tradycji: i dzieci, i dorośli przychodzą świętować na halach górskie sianokosy.

Mieli też przyjść Oja i Herborg. Oja to pewnie wkrótce ukaże się na ścieżce, pomyślał Havard. Musiał zająć się chorą krową przed wyjściem, dlatego Havard wyruszył jako pierwszy. Her­borg przyjdzie razem z Tordhild i Johannesem. Ingeborg z ra­dością zgodziła się zostać w domu i przypilnować Małej Mali, Herborg przygotowała jej kilka butelek z własnym pokarmem, schłodzone czekają w piwnicy. Herborg nigdzie właściwie nie wychodziła po urodzeniu dziecka, a Oja upierał się, żeby po­szła ze wszystkimi na pastwisko. Nietrudno mu było przekonać żonę, chociaż zazwyczaj jest bardzo opiekuńczą matką. Inge­borg zapewniła ją, że Małej Mali nie stanie się żadna krzywda, a nadzieja na miły dzień i trochę rozrywki wśród przyjaciół oraz sąsiadów też zrobiły swoje. Herborg jest przecież młodą dziew­czyną, myślał Havard. Niezależnie od tego, że przejęła już rolę młodej gospodyni. Ona też potrzebuje trochę odmiany.

 

Wieczorem poprzedniego dnia przed wyjściem w góry od­wiedził ich mały Ola Havard. Był razem z Laurą w Oppstad i chciał zapytać, czy może razem z Johannesem pójść na pastwisko. Obaj malcy natychmiast wybiegli z domu, pogrążeni w niezwykle żywej rozmowie na temat tego co będą robić na­stępnego dnia.

Havard bardzo się cieszył, widząc, jak dobrze jest Johanneso­wi w Stornes. Obawiał się trochę, czy chłopiec nie będzie tęsknił za miejskim życiem i tamtejszymi przyjaciółmi, kiedy po kilku tygodniach dotrze do niego nareszcie, że ma w tej wsi zostać na dłużej. Wyglądało jednak na to, że nic takiego im nie grozi. Jo­hannes był zajęty całymi dniami, zadowolony i rozpromieniony niczym słońce. Wciąż pełen najrozmaitszych pomysłów, ciągle pytał o coś, co dotyczyło prowadzenia gospodarstwa. Pod tym względem nie jest podobny do ojca, myślał Havard. Mali opowia­dała mu, jak mało Sivert interesował się gospodarstwem, kiedy był mały. Zajmował się jedynie zwierzętami. Johannes zresztą także, ale wciąż deptał Havardowi po piętach, gdzie tylko ten się ruszył, wciąż pytał o małe i wielkie sprawy, nieustannie chciał pomagać. Czasami bywało to po prostu męczące.

Havard cieszył się też, że Johannes i Tordhild są teraz we dworze. To łagodziło trochę tęsknotę za Mali. Wieczory jednak i noce były bardzo ciężkie. Co chwila wyciągał rękę i natrafiał na puste miejsce na poduszce obok siebie. Zamykał oczy, żeby przy­pomnieć sobie jej twarz. Lęk, że mógłby ją utracić, nie opuszczał go ani na chwilę, chociaż Havard nikomu o tym nie wspominał. Z tą sprawą musiał radzić sobie sam.

 

Dzień należał do tych niewiarygodnych chwil lata, jakie nieczę­sto się zdarzają w tej części kraju. Słońce piekło na bezchmur­nym niebie, gdzieś w górach nawoływała kukułka, wokół pełno było życia i śmiechów. Dym z palenisk unosił się prosto ku nie­bu, pachniało świeżym ciastem i pysznym jedzeniem.

Wielu mężczyzn przyszło w góry wcześnie rano i uporali się z koszeniem w rekordowym tempie. Kiedy kobiety zawołały, że jedzenie gotowe, większość prac została już wykonana. Ciem­nozielona, soczysta górska trawa leżała w rzędach i przypiekała się w słońcu. Jeśli utrzyma się taka pogoda, to w ciągu dwóch, trzech dni będzie można zacząć grabić, myślał Havard zadowo­lony. Wziął ze sobą przepoconą koszulę i zszedł na dół, by przed jedzeniem umyć się w strumyku.

-  Halo! To się tutaj ukrywasz?

Havard wyprostował ociekający wodą, opalony tors i od­wrócił się. Tuż za nim stała Laura. Rozpięła bluzkę pod szyją tak bardzo, że widać było krągłe piersi. Włosy zaczesała do tyłu i spięła je dużą klamrą. Pokrywały jej plecy niemal do pasa. Przez moment Havard pomyślał, że Laura jest piękna. Zresztą zawsze była, przemknęło mu przez głowę.

-  Halo - odparł niepewnie. - A co ty tu robisz?

-  Szukam ciebie - przyznała otwarcie, wpijając w niego roz­iskrzone spojrzenie niebieskich oczu. - Chciałam cię zapytać, czy zostaniesz moim partnerem, kiedy będziemy się bawić w para za parą, przecież, o ile mi wiadomo, Mali dzisiaj tutaj nie ma.

Havard wyprostował się i mokrą ręką przygładził włosy. Czego jak czego, ale bezczelności to tej kobiecie nie brakuje, pomyślał, mierząc ją wzrokiem. Laura przecież bardzo dobrze wiedziała, że ani on, ani Mali nie życzą sobie żadnych bliższych kontaktów z nią.

-  Ale ja nie wiem, czy w ogóle będę brał udział w zaba­wie - odparł krótko.

-  Chyba będziesz musiał - powiedziała Laura. - Ola Havard i Johannes założyli się, kto z nas, starców, wygra. I oni stawiają na nas - uśmiechnęła się szelmowsko. - Bo chyba nie ma drugiej pary takiej jak my, ty i ja?

Havard poczuł się nieswojo. Z Laurą wprawdzie nie chciał mieć nic wspólnego, ale Ola Havard znaczył dla niego wiele. Wolał, żeby chłopiec nie wyczuwał, iż między nim i Laurą sto­sunki nie układają się dobrze. Mały na to nie zasługuje, myślał Havard. Już i tak jest wystarczająco źle, że chłopiec nie wie, kto właściwie jest jego ojcem. Dręczyło go to bardziej, niż mówił Mali. Nie chciał jednak wywierać na nią presji. Pojęcia nie miał, jak rozwiązać tę sprawę, myśl o synu nie dawała mu spokoju.

-  No nie wiem, jak to jest - odparł wymijająco, wkładając koszulę. - Ale teraz mam zamiar coś zjeść.

Przeszedł obok Laury i ruszył w stronę pastwiska. Ona podą­żała za nim.

-  No to zobaczymy się później - powiedziała, kiedy znaleźli się przy szałasach.

Havard milczał. Dokuczał mu dziwny niepokój, nie był za­dowolony, że Laura tutaj jest. I że nieustannie go śledzi... Zno­wu przygładził włosy, rozejrzał się, zobaczył Herborg i Oję, sto­jących razem z Dorbet i Olą.

-  Ach, jednak jesteś? - zawołała Dorbet z uśmiechem. - Za­częliśmy się już zastanawiać, czy cichaczem nie wróciłeś do domu. Nie było cię naprawdę długo.

Dorbet była opalona i rozpromieniona. Szeroka bluzka w krat­kę nie ukrywała już dużego brzucha. Zresztą Dorbet chyba nie chciała go ukrywać, widać było, że po prostu rozpiera ją duma.

-  Nie, nie, musiałem tylko spłukać z siebie pot - odparł Havard lekko. - Pracowałem cały dzień w tym upale, wy też chyba porządnie się spociliście - kiwnął głową w stronę Oli i Oi. - No ale udało nam się wszystko skosić. Moim zdaniem to spore osiągnięcie, że skończyliśmy tak wcześnie przed wie­czorem. Teraz będziemy mogli się zabawić i zjeść coś smaczne­go - dodał.

Wyciągnął rękę i pogłaskał Dorbet po policzku.

-  I ty też wspięłaś się tak wysoko - uśmiechnął się serdecz­nie. - Myślałem, że nie będziesz w stanie w takim upale i z tym brzuchem.

-  Ale ja oczywiście chciałam być ze wszystkimi - uśmiech­nęła się Dorbet. - Już nie wiem, co by się musiało stać, żebym nie przyszła na górskie sianokosy. Ostatnio nie dzieje się w moim życiu nic specjalnie ciekawego - dodała i mroczny cień niezado­wolenia przemknął po jej ślicznej buzi. - Ale Ola mi obiecał, że po sianokosach urządzimy w Granvold zabawę. Będziemy tań­czyć w stodole i w ogóle będzie wesoło, prawda, Ola? Już się nie mogę doczekać.

Wsunęła rękę pod ramię Oli i oparła się o niego ciężko. Uśmiechała się do niego z pytającym wzrokiem. On nie wyrażał specjalnego entuzjazmu, ale kiwał głową.

- Oczywiście, skoro tak bardzo chcesz, to urządzimy zabawę.

-  Pewnie, że chcę - przytaknęła Dorbet. - Nie mogę wciąż tylko kręcić się po domu, nie mogę zrezygnować z różnych prze­żyć.

-  A będziesz mogła tańczyć? - zdziwiła się Herborg. - Dziec­ku pewnie nie byłoby zbyt dobrze, gdybyś ty...

Dorbet położyła dłoń na okrągłym brzuchu i roześmiała się beztrosko.

-  Nasz dziedzic czuje się świetnie i podczas tańca, i podczas górskiej wspinaczki, prawda, Ola?"

-  Myślę, że chyba tak - przyznał Ola, choć nie wyglądał na bardzo przekonanego. - Skoro ty tak mówisz, to... ale dzisiaj nie będziesz uczestniczyć w zabawie para za parą - dodał stanowczo.

-  Nie, tego ci nie wolno, Dorbet - poparła go Herborg. - To naprawdę zbyt niebezpieczne dla twojego maleństwa. Mogłabyś się zresztą uderzyć albo co. Nie wolno kusić losu.

-  Nie, ja będę sobie po prostu siedzieć i przyglądać się wam - oznajmiła Dorbet i westchnęła przesadnie głośno. - Może się zresztą zdarzyć, że będę musiała was obserwować - dodała, rzucając pośpieszne spojrzenie ojcu. - Ty, tato, jesteś dzisiaj sam, a ja widziałam, że Laura okazuje ci wielkie zainteresowanie.

Havard poczuł, że się czerwieni.

-  Pojęcia nie mam, co by to mogło być za zainteresowa­nie - rzekł trochę zbyt pośpiesznie. - Ale Laura zawsze lubiła sobie pogadać.

-  To coś więcej - drażniła się z nim Dorbet. - Widziałam spojrzenia, jakie ci posyłała. Dobrze, że mama tego nie widzi.

W tym samym momencie podeszli do nich Sigrid i Bengt.

-  Właśnie mówiłam do Bengta, że to chyba pierwsze gór­skie sianokosy, w których uczestniczę, a w których Mali nie bierze udziału - oznajmiła Sigrid, kładąc dłoń na ramieniu Havarda. - No i jak ty się miewasz?

-  Można wytrzymać - odparł. - Ale to bardzo dziwne uczu­cie, że Mali nie ma w domu, muszę przyznać. Na szczęście teraz w naszym dworze tyle jest sympatycznych ludzi, mam na myśli także Tordhild i Johannesa, że przeważnie nie mam czasu się roztkliwiać nad swoją samotnością - kłamał gładko.

Sigrid wpiła w niego spojrzenie swoich szarych oczu. Havard zrozumiał, że go przejrzała, i spuścił wzrok.

-  Przyjedź do Innstad któregoś wieczoru, Havardzie - za­praszała życzliwie. - Przyrządzimy smaczną kolację, pogadamy, będzie nam razem dobrze.

-  Dziękuję, na pewno przyjadę - obiecał Havard.

-  Nie miałeś jeszcze żadnych wiadomości od Mali? - dopy­tywała dalej Sigrid.

-  Nie, myślę, że ona wciąż jeszcze jest na statku - odparł Havard. - Być może odezwie się, kiedy dotrze do celu. Jakiś te­legram albo co...

-  Na pewno tak będzie - uśmiechnęła się Sigrid. - Ona chy­ba tęskni za tobą i całym Stornes równie mocno, jak ty tęsknisz za nią.

Gdyby tak było, toby nie wyjechała, pomyślał Havard ponu­ro. Głośno jednak tego nie powiedział.

 

W miarę upływu czasu nastrój na górskim pastwisku stawał się coraz swobodniejszy i bardziej radosny. Dzieci bawiły się łó­deczkami z kory, puszczały je na wzburzoną wodę strumienia i wrzeszczały wniebogłosy, kiedy któreś wsadziło bosą stopę do lodowatej wody.

-  Dzieciaki się pochorują - powiedziała Marit Granvold, która również przyszła na sianokosy. - Że też rodzice pozwalają im biegać boso!

-  Kukułka już kuka - wtrąciła Sigrid. - Człowiek może sie­dzieć na ziemi i chodzić bez butów. Przynajmniej u nas w domu zawsze tak mówiono.

-  Tak, tak, ale żeby pozwalać im moczyć się w strumie­niu! - oburzyła się Marit.

-  My też tak robiliśmy w ich wieku, mamo - wtrącił Ola. - Po prostu o tym zapomniałaś.

Marit prychnęła i popatrzyła na Dorbet.

-  Ale przynajmniej ty nie powinnaś siedzieć na gołej zie­mi - ostrzegła. - Możesz się nabawić zapalenia pęcherza albo jeszcze czegoś gorszego.

Dorbet słuchała teściowej, przewracając oczami.

-  Przecież ja siedzę na kocach, które mi przynieśli z szałasu.

-  Dobrze - Marit skinęła głową. - Bardzo się boimy o naszą młodą gospodynię i o dziedzica - dodała, uśmiechając się do ze­branych.

-  Może przyniosę ci trochę kaszy ze śmietaną, Dorbet?

-  Nie, dziękuję, mogę sobie przecież sama przynieść - od­parła Dorbet krótko. - Nie zaszkodzi mi, jak się ruszę z miejsca. Jeśli będę tylko siedzieć i jeść, to zrobię się wielka niczym worek ziarna i taka zostanę długo po porodzie - rzekła ponuro. - A za nic nie chciałabym do tego dopuścić, o nie! Muszę się zmieścić we wszystkie swoje ubrania.

Z niejakim trudem i z pomocą Oli Dorbet podniosła się z miejsca i ruszyła za Marit w stronę pasterskiego szałasu.

-  Tak, tak - uśmiechnęła się Sigrid i przyjaźnie poklepała Olę po ramieniu. - Nie bierz tego zbyt poważnie. Kobiety w ciąży często tak się zachowują, bywają drażliwe, humory mają zmien­ne. Ale to nic nie znaczy, powinieneś wiedzieć. A Dorbet jest taka młoda - dodała. - Słyszę, że po sianokosach macie urządzić w Granvold zabawę, i myślę, Ola, że to dobry pomysł. Dorbet potrzebuje trochę odmiany. Zresztą ona zawsze taka była, skora do zabawy, jeśli tylko nadarzała się okazja.

Patrzyła na wyprostowane plecy Dorbet, idącej przez pa­stwisko.

-  Ona jest taka młoda i tak niewiarygodnie urodziwa - rzek­ła wolno. - Musisz się nią opiekować, Ola.

-  No, próbuję - westchnął Ola.

-  Wiem, że próbujesz - przyznała Sigrid pośpiesznie. - Ale mnie nie o to chodzi. Bo widzisz, twoja młoda żona nigdy nie była taka jak inne dziewczyny - dodała w zamyśleniu. - Ona potrzebuje czasu, żeby osiąść gdzieś spokojnie. Daj jej ten czas, Ola.

Po jedzeniu zaczęły się zabawy. Havard usunął się na bok. Nie bardzo miał ochotę na te wszystkie gry, zwłaszcza że Laura wciąż pojawiała się na jego drodze i nie dawała mu spokoju. Nigdy nie wiedział, co ona znowu wymyśli, nawet w zabawie.

Po chwili ktoś zaczął wołać głośno: „A teraz para za parą!" Havard miał właśnie zamiar wymknąć się na drogę, kiedy Ola Havard złapał go za rękę.

-  Chyba będziesz się z nami bawił? - wołał chłopiec z płoną­cym wzrokiem.

-  No, nie bardzo wiem...

-  Ale Johannes i ja... my się założyliśmy, że ty i mama...

Nagle pojawiła się przy nich Laura, prowadząc za rękę Jo­hannesa. Havard poczuł się złapany w pułapkę. Żołądek kurczył mu się nieprzyjemnie.

-  Co, nie pokażemy im, że możemy wygrać? - śmiała się Laura.

Havard nie mógł odmówić. Nie wobec tych czworga pełnych napięcia chłopięcych oczu, które wpatrywały się w niego pełne oczekiwania. Jak zdołałby im wytłumaczyć odmowę?

-  No cóż, możemy chyba spróbować - powiedział, kładąc rękę na ramieniu Oli Havarda.

-  Johannes i ja tworzymy jedną parę - uśmiechnął się do niego syn. - I pobijemy was, prawda, Johannesie?

-  Oczywiście - śmiał się tamten. Puścił rękę Laury i chwycił dłoń Oli Havarda.

-  No a ty musisz poprowadzić mamę - tłumaczył Ola Havard. - W tej grze tak jest, ci, którzy tworzą parę, prowadzą się nawzajem.

Laura uśmiechnęła się i wyciągnęła do Havarda szczupłą dłoń. On wahał się przez kilka sekund, potem również wyciąg­nął rękę.

ROZDZIAŁ 4.

 

-  Ty też powinnaś się przyłączyć, Dorbet! - zawołał Ola Havard przejęty, kiedy obaj z Johannesem mijali ją, gdy chciała odejść jak najdalej od długiego szeregu par, które zgłosiły się do zabawy. - Ja i Johannes zamierzamy wygrać! W każdym razie pobijemy Havarda i moją mamę - dodał nieco skrępowany.

Dorbet spojrzała w górę i napotkała niebieskie oczy ojca, który prowadził Laurę, trzymając ją za rękę.

-  Więc jednak zgodziłeś się wziąć udział w zabawie - uśmiechnęła się.

Havard poczuł się lekko zażenowany uśmiechem w jej wzroku. Mimo wszystko cieszył się, że nic nie wskazuje na to, by córka miała mu za złe, że on tworzy parę z Laurą, że nie żywi żadnych podejrzeń. Ale skąd miałyby się wziąć jej podej­rzenia? - pomyślał. Zarówno on, jak i Mali robili wszystko, by ukryć prawdę i o jego niewierności, i o jej rezultacie. To prawda, że w Stornes nikt specjalnie Laurą się nie zachwycał, ale akurat w taki dzień jak dzisiaj to nie ma znaczenia. Teraz wszyscy bawią się ze wszystkimi. Może nawet Dorbet jest zadowolona z tego, że on właśnie robi to w parze z Laurą, pomyślał. Dorbet lubi Olę Havarda i wielokrotnie dawała do zrozumienia, że rodzice mogliby się bardziej z Laurą zaprzyjaźnić.

-  Ja to chyba już jestem na to za stary - rzekł Havard skrę­powany, próbując cofnąć rękę.

Laura jednak nie puszczała jego dłoni. Trzymała ją mocno i uśmiechała się do Dorbert.

-  Twój tata naprawdę nie jest za stary, zapewniam cię - zaszczebiotała. - Nie jest za stary do niczego.

Havard zarumienił się, miał nadzieję, że Dorbet nie zrozu­miała podwójnego znaczenia słów tamtej. Bo on sam wyraźnie słyszał w jej głosie, że miała na myśli coś zupełnie innego. Nie powinienem był godzić się na te zabawy, pomyślał. Niezależnie od tego, jak bardzo chłopcy prosili.

-  Nie, no coś ty, tato, nie jesteś za stary - uśmiechnęła się Dorbet. - I z przyjemnością patrzę, że jesteś tu i potrafisz się bawić, chociaż nie ma przy tobie mamy. Zresztą dla chłopców to bardzo wiele znaczy, że się zgodziłeś - dodała.

Skinął głową i poprowadził Laurę na koniec szeregu gotowych do zabawy par. Wielu wspominało dzisiaj, że Mali tu nie ma. Naj­wyraźniej wszyscy wiedzieli o jej amerykańskiej podróży. Niektórzy uważali, że to znakomicie, iż będzie mogła w tym wielkim kraju pokazać swoje prace. Ci ludzie stanowili jednak mniejszość. Więk­szość uważała pewnie, że to dziwne, iż Mali wyjechała, chociaż niekoniecznie dawali temu wyraz. Havard jednak nie mógł nie dostrzegać niechęci w ich wzroku. I zazdrości. Bo zazdrości było w tym naprawdę wiele, jak zawsze, kiedy komuś ze wsi uda się coś osiągnąć. On sam powtarzał tylko, że jest bardzo zadowolony, iż Mali otrzymała taką wyjątkową możliwość, że jego zdaniem na nią zasłużyła, bo przecież jest taka zdolna i w ogóle.

-  Tak, tak, ale ty to jesteś naprawdę nadzwyczajny, Havardzie - zagadywały kobiety, spoglądając wymownie jedna na dru­gą. - Żeby wysłać własną żonę samą do Ameryki, w dodatku do ja­kiegoś bogacza. I to po takiej tragedii, jaką przeżyliście - dodawały bezlitośnie, wpijając w niego spojrzenia. - Niewielu mężów by się na coś takiego zgodziło. Ale wy, ludzie ze Stornes, nie jesteście tacy jak inni - kończyły zwykle wymownie. - I nigdy tacy nie byliście.

Havard nie odpowiadał, ale za każdym razem, kiedy ktoś wspominał Mali, odczuwał ból w piersi. I kiedy mówiono o Ruth. Tęsknota za najstarszą córką ciążyła mu niczym kamień. A jeśli chodzi o Mali...

Żeby ci wszyscy ludzie wiedzieli, jak ja się strasznie boję, po­myślał. Niczego jednak po sobie nie dawał poznać.

Kiedy zabawa już się zaczęła, Havard zapomniał, że najchętniej nie brałby w niej udziału. Był rozbawiony zwłaszcza widokiem chłopców i radosnym śmiechem Johannesa i Oli Havarda, kiedy udało im się podejść „więźnia". Obejmowali się wtedy nawza­jem, przewracali na trawę, z buziami czerwonymi z wysiłku, ale z promiennymi oczyma.

-  A gdzie podziałaś dzisiaj Gunvalda? - spytał w pewnym momencie, kiedy oboje z Laurą czekali na swoją kolej.

-  Zostawiłam go w Storhaug - odparła beztrosko. - Po co miałabym go za sobą ciągnąć, skoro tutaj są bardziej interesują­cy mężczyźni?

-  Wydawało mi się, że macie się pobrać.

Wpiła w niego szelmowskie spojrzenie swoich niebieskich oczu i roześmiała się. - Z tym to jeszcze zobaczymy - powiedzia­ła tylko. - To zależy od tak wielu rzeczy.

Havardowi nie podobała się jej odpowiedź. Poza tym czuł się jakoś nieswojo. Za każdym razem, kiedy przychodziła na nich kolej, to oni mieli uciekać, Laura czepiała się go z wielką siłą i nie chciała go puścić. Musiał ją niemal od siebie odpychać. Na­stępnym razem pozwolę się schwytać, postanowił. Wyłączy się tym sposobem z zabawy, a to najbardziej by mu odpowiadało. Najlepiej zakończyć, dopóki zabawa nie przekroczyła jeszcze granic, myślał. Poza tym przez cały dzień planował, że wieczo­rem pójdzie w górę do Wielkiego Urwiska, żeby zobaczyć, co z owcami, zanim wróci na dół, do Stornes.

-  Następna para ucieka! - zawołano.

Havard biegł po jednej stronie szeregu, Laura po drugiej. Ten, który miał ich schwytać, koncentrował się na Laurze, ona jednak była niczym ryś, szybka, zwinna, biegała lekko. Wyrwała się tamtemu i pobiegła w stronę Havarda. Kiedy go już złapała, potknęła się i wpadła z impetem w jego objęcia. On ją przytrzy­mał, nie zastanawiając się nad niczym, po czym oboje upadli w trawę.

Laura natychmiast zarzuciła mu ręce na szyję i mocno do siebie przyciągnęła. Czuł jej rozgrzane ciało przy swoim, jędrne piersi z twardymi brodawkami i silne nogi, które kusząco się pod nim poruszały. Przez krótką chwilę poczuł mrowienie pod skó­rą. Natychmiast wyrwał się z objęć Laury i stanął na nogi.

-  Myślę, że teraz powinienem się poddać - powiedział lekko zdyszany. - Zresztą muszę zajrzeć jeszcze do owiec, zanim zejdę na dół.

Laura nie odpowiedziała, odgarnęła gęste, pofalowane włosy w tył i uśmiechnęła się blado. Policzki jej płonęły.

-  Nie stać cię na nic więcej - rzekła stanowczo.

-  Głupstwa - mruknął Havard i odwrócił się do niej plecami. Kiedy mijał Dorbet, ona wyciągnęła rękę w geście pozdro­wienia.

-  Co, już idziesz?

-  Tak, chciałem jeszcze zajrzeć do owiec - wyjaśnił. - Powi­nienem wyruszyć w drogę, zanim zrobi się późno.

-  A co Laura na to? Mieliście wygrać, jak słyszałam.

-  Akurat to nic mnie nie obchodzi. Brałem udział w zaba­wie, bo chłopcy tak chcieli. A ona niech sobie uważa, co chce.

Przeczesał palcami grzywkę i otarł pot z czoła.

-  Powiedz Oi, że poszedłem w góry - poprosił. - Więc on nie musi już zajmować się owcami, może razem z Herborg zejść na dół. Powiedz im, że być może wrócę trochę później. To zależy od tego, czy owce są wysoko - dodał.

-  Miłego spaceru - uśmiechnęła się Dorbet. - I nie zgub się gdzieś.

Havard roześmiał się.

-  Zgubić się w górach w taki piękny letni wieczór? - uśmiech­nął się i uścisnął jej rękę. - To niemożliwe dla człowieka tak zna­jącego teren jak ja, moja Dorbet, dobrze o tym wiesz. Bezpiecz­nej drogi w dół - dodał. - I uważaj na siebie.

-  Ty też - odparła. - Chociaż znasz okolice jak nikt inny.

Havard podszedł do masztu, wziął sweter, który tam powie­sił, zarzucił go sobie na plecy i zawiązał rękawy na piersi. Potem łapczywie napił się wody ze strumienia, zanim wyruszył w górę. Krzyki i śmiechy były coraz słabsze. W końcu żadne odgłosy z pastwiska już do niego nie docierały.

Był cudownie piękny letni wieczór. Słońce stało nisko nad hory­zontem i sprawiało, że woda we fiordzie mieniła się migotliwym złotem. W powietrzu unosił się zapach trawy i kwiatów.

Dobrze było tak iść w samotności. Myśli powoli zaczynały się uspokajać. Zabawa i bliskość Laury napełniały go jakimś nie­przyjemnym uczuciem. Właściwie nie umiałby powiedzieć, dla­czego. Albo, owszem... jeśli miałby być szczery, to dobrze wie­dział, dlaczego tak jest. Przeraził się mianowicie, kiedy poczuł owo słodkie, tak dobrze znane mrowienie, kiedy na niej leżał. Jak to możliwe, żeby coś takiego się stało? Nie przejmował się Laurą, nigdy się nią nie przejmował! Mimo wszystko coś w niej go przerażało, coś, co uświadamiało mu, że jest bardziej wrażli­wy na jej obecność, niżby sobie tego życzył.

Kiedy dotarł do Wielkiego Urwiska, owionął go chłodny strumień powietrza od Stortind. Usiadł na dużym kamieniu i spoglądał w górę. Wkrótce potem odkrył stado owiec. Dźwięk dzwonków niósł się daleko w wieczornej ciszy, Havard natych­miast zdał sobie sprawę, że słyszy dzwonki przewodniczki swo­jego stada. To dzwonki należące do Stornes, nie mogło być naj­mniejszej wątpliwości. Stado jednak było zbyt duże, by mogły to być tylko ich owce. Widocznie pasły się razem z jakimś innym stadem, należącym do sąsiednich dworów, pomyślał. Zwierzę­ta chodziły spokojnie i skubały trawę, nic nie wskazywało, że mogłoby im coś grozić. Nie potrzebował wchodzić tak wysoko aż do stada. Zajęłoby mu to co najmniej pół godziny, a tymczasem pora wracać na dół.

 

Tym razem postanowił, że pójdzie na dół inną drogą, wybrał ścieżkę wydeptaną nieco wyżej, na hali. Dzięki temu dotrze do miejsca, gdzie rzeka jest szczególnie szeroka, a nurt bardzo spokojny. Przerzucono tam grube kłody drewna od brzegu do brzegu, tak że można było suchą nogą przejść na drugą stronę. Przynajmniej teraz, kiedy wody w rzece jest stosunkowo niewie­le. Powrót do domu zajmie mu dużo mniej czasu, bo przecież już i tak wszedł wysoko.

Jeszcze raz skierował spojrzenie ku górom. Zobaczył zbo­cza pokryte głazami i przypomniał sobie tamten wieczór, kiedy w górach spotkał Mali. Była przemoczona, zmęczona i bliska utraty zmysłów. Havard wtedy nie wiedział, że to z powodu Cy­gana, którego Mali kochała. Wtedy jeszcze mu o tym nie po­wiedziała. Potrzebowała jednak kogoś, kto mógłby ją wesprzeć akurat w tamtej chwili, no i pojawił się Havard. To wtedy po raz pierwszy Mali mu się oddała, na wspomnienie tego poczuł mrowienie w podbrzuszu. To był początek ich związku. Znowu boleśnie odczuł, jak strasznie za nią tęskni. Jeszcze muszę przeżyć taki nieskończenie długi okres, zanim Mali wróci, pomyślał ponuro. Wiele tygodni.

Westchnął i szybciej ruszył w dół, w stronę rzeki.

 

Taki był zajęty własnymi myślami, że ani nie widział, ani nie słyszał nic, dopóki nie wszedł na jedną z przerzuconych przez rzekę kłód.

-  Halo, Havard!

Odwrócił gwałtownie głowę w stronę, skąd dochodziło wo­łanie. Pośrodku spokojnej, czystej głębiny na wodzie unosiła się całkiem naga Laura. Na moment serce Havarda przestało bić. A potem ruszyło jak szalone. Wciąż stał z jedną nogą na kłodzie drewna i gapił się na kobietę z niedowierzaniem we wzroku.

-  A co ty tu znowu wyprawiasz? - wykrztusił ochryple.

Laura roześmiała się do niego, pokazując silne, białe zęby.

Gęste włosy unosiła w górę obiema rękami, utrzymywała swoje szczupłe, piękne ciało na wodzie, nie podejmując najmniejszej próby ukrycia się. Wprost przeciwnie, można by sądzić, że mnie zaprasza, pomyślał Havard oszołomiony. Nie był w stanie ode­rwać oczu od ciemnobrązowych, sterczących brodawek jej pier­si. Woda perliła się na delikatnej skórze.

-  Kąpię się - odparła i ruszyła w stronę brzegu.

Teraz Havard zobaczył, że jej ubranie leży na przybrzeżnym kamieniu.

-  Dlaczego poszłaś tą drogą?

-  Chodzę drogami, jakie mi się podobają.

Havard milczał. Laura musiała wybrać tę drogę świadomie, pomyślał. Liczyła się z tym, że on, wracając od owiec, prędzej czy później się tu pojawi. Sam przecież jej powiedział, że idzie w góry, w każdym razie potraktował to jako wybieg i usprawied­liwienie, że musi wcześniej przerwać zabawę. Prawda zaś była taka, że za wszelką cenę chciał się znaleźć jak najdalej od niej, no i teraz ona stoi przed nim w wodzie. Naga, mokra, z wyzywa­jącym spojrzeniem.

Havard spuścił wzrok i ruszył na drugi brzeg po drewnia­nych kłodach, nie oglądając się już na nią. Muszę stąd zniknąć, myślał lekko zdyszany. Odejść jak najdalej. Kiedy był na środku rzeki, usłyszał coś jakby plaśnięcie i stłumiony krzyk. Odwrócił się natychmiast. Laura leżała do połowy zanurzona w wodzie. Bujne włosy pływały wokół niej. Havard pobiegł z powrotem, wszedł do wody i wyciągnął ją na ląd. Laura ciężko się o niego opierała. Pochyliła się mocno i obejmowała ręką kostkę nogi.

-  Poślizgnęłam się na kamieniu - tłumaczyła, prostując się. - Chyba skręciłam nogę w kostce.

Nie było chyba o co robić takiego wrzasku, pomyślał Havard, pomagając jej stanąć na ziemi. Zupełnie nieźle dawała sobie radę sama, mimo to wciąż ciężko się na nim opierała. Havard czuł, że jest mu gorąco i ogarniał go niepokój. Pośpiesznie spo­glądał raz po raz w stronę hal, przestraszony, że ktoś inny mógł­by wpaść na ten sam pomysł co Laura i wracać drogą nad rzeką. Nie dostrzegł jednak nikogo. Krajobraz leżał skąpany w czerwo­nawym, wieczornym słońcu, wrzosy i liście karłowatych wierzb szeleściły lekko w wietrze od Stortind, który górował potężny i majestatyczny na tle wieczornego nieba.

Wyprowadził Laurę na brzeg i tam ją puścił. Tylko że ona nie chciała puścić jego. Oplatała ramionami jego szyję, a nagie, mokre ciało przytulało się do niego.

-  Havard, Havard - dyszała rozgorączkowana tuż przy jego uchu.

Havard nie bardzo wiedział, jak do tego doszło, ale Laura po­ciągnęła go za sobą na miękki piasek na brzegu. Przywarła war­gami do jego ust w długim, namiętnym pocałunku. Havardowi szumiało w głowie. Powinien stąd uciekać! Ale delikatne ciało Laury było takie miękkie i takie bliskie... Jedną ręką chwy­cił pożądliwie pierś kobiety, druga zsunęła się pod jej pośladki i przycisnęła ciało Laury jeszcze mocniej, jeszcze bliżej i bliżej. Jęknął, kiedy ona dotknęła dłonią jego członka. Był twardy jak kamień i wielki. Zwinne palce Laury zaczęły rozpinać spodnie mężczyzny.

Nagle gdzieś w pobliżu krzyknął kruk. Havard zerwał się na równe nogi. Miał wrażenie, jakby go ktoś uderzył. Jęknął, stał, chwiejąc się. Zapinał pasek od spodni, który Laurze udało się już odpiąć, i patrzył na nią z obrzydzeniem.

-  Ty przeklęta dziwko! - wysyczał przez zaciśnięte zęby. Laura siedziała na piasku i patrzyła na niego, jej oczy miota­ły skry.

-  A kim ty jesteś w takim razie? Dziwkarzem? Jej słowa zabolały niczym cios.

Dobrze wiedział, że posunął się za daleko. Gdyby ten kruk nie krzyczał, na pewno nie wypuściłby Laury z objęć. A ona tego właśnie chciała. I oto on sam znalazł się tak blisko spełnienia jej mściwych planów. Na krótką chwilę Laura stała się Mali, my­ślał. To miękkie ciało Mali czułem pod sobą. Marzyłem, że ona wróciła.

Puste usprawiedliwienia, stwierdził zaraz potem i przeczesał ręką włosy. Szedł po prostu za głosem swoich zmysłów. Laura miała rację, Havard jest dziwkarzem.

-  Posunąłem się za daleko - rzekł ochryple. - Ale ty mnie do tego skusiłaś, Lauro, i znowu o mało ci się nie udało. Ale te­raz chcę ci powiedzieć jedno: nigdy nie będzie pary z ciebie i ze mnie. Niezależnie od tego, jaką intrygę wymyślisz. Zapamiętaj to sobie! Dla mnie istnieje tylko jedna i nigdy od niej nie odejdę, słyszysz? Nigdy od niej nie odejdę.

-  Ale mało brakowało, a byłbyś zapomniał o wierno­ści - drwiła sobie z niego Laura bezlitośnie.

Wpił w nią lodowate spojrzenie. - Ty nędznico - powiedział cicho. - Nigdy więcej nie chcę mieć z tobą do czynienia. Nigdy!

Laura chwyciła garść piachu i cisnęła mu w twarz. Zasypała mu oczy tak, że nic nie widział.

-  Ty jesteś mój! - zaszczebiotała. - I niech ci się nie wyda­je, że możesz mnie lekceważyć, Havardzie. Ja się na to nigdy nie zgodzę. A jak myślisz, co twoja wspaniała żona robi teraz w Ameryce? Mogłabym się założyć, że nie jest o wiele lepsza od ciebie. I znajdzie się w łóżku tego bogacza, zanim sama się spo­strzeże.

Havard nie odpowiadał. Odwrócił się do niej plecami i ruszył przed siebie po kłodach drewna.

-  Jeśli teraz odejdziesz, Havardzie, to ja opowiem ludziom wszystko o nas dwojgu. Wszyscy się dowiedzą, kto jest ojcem Oli Havarda. I Mali dowie się, że miałeś mnie nagą tutaj nad tą rzeką, kiedy ona bawiła w Ameryce.

-  Akurat w tej sprawie będziesz milczeć niczym grób! - wrzas­nął głośno. - Nawet ty musisz mieć tyle poczucia przyzwoitości, że oszczędzisz własnemu synowi takiego skandalu.

-  On jest też twoim synem - odparła chłodno. - I możesz go sobie wziąć. To nie jego chcę, ja chcę ciebie. I dostanę cię, prawda? Bo przecież nie zaryzykujesz utraty dobrego imienia i opinii. I nie odważysz się powiedzieć Mali, że pozwoliłeś się uwieść jeszcze raz. A może się odważysz? Poza tym masz na mnie ochotę - dodała, oblizując językiem pełne wargi. - Na takich rzeczach ja się znam i świetnie to wyczuwam.

Ze złości pociemniało mu w oczach. Jednocześnie strach omal go nie udusił. Strach, że ona naprawdę może narobić kło­potów, jeśli rzeczywiście zamierza zrobić to, co zapowiedziała.

-  Rób sobie, co chcesz - warknął ostro. - Ale ja nigdy więcej już cię nie dotknę. Zapamiętaj to sobie. Niezależnie od tego, jak sprawy się ułożą, ty nigdy do mojego życia nie wejdziesz. Żebyś nawet była jedyną kobietą na świecie, Lauro. Zrozumiałaś?

Potem ruszył w drogę przez rzekę.

-  W takim razie wszystko się wyda! - wrzeszczała Laura za nim. - Wszystko się wyda, Havardzie!

Havard nie odpowiadał, starał się tylko iść najszybciej, jak mógł. Głowa mu pękała, serce tłukło się w piersi jak młotem. I w co on się znowu wdał? Co będzie, jeśli Laura naprawdę wszystko rozgada?

Havard jęknął i szybkim krokiem szedł przez wrzosowisko. Co by Mali powiedziała, gdyby do niej dotarło, że on bliski był popełnienia tego samego, niewybaczalnego błędu raz jeszcze? Czyby go porzuciła? Havard jęknął i puścił się biegiem. Ślizgał się po wilgotnych kamieniach i po mokradłach. Chlupało mu w butach, spodnie miał przemoczone prawie do pachwin.

Laura nie może nic powiedzieć, myślał. Nie teraz, kiedy do­piero co utracili Ruth. Poza tym Mali tutaj nie było. Nie, Laura się z pewnością uspokoi. On tymczasem zdobył się na to, żeby jej powiedzieć czarno na białym, jak się sprawy mają, że nigdy z nią nie będzie. Rumieniec palił mu twarz na wspomnienie tego, co zrobił. To prawda, że ona bezwstydnie za nim łaziła, cały dzień poświęciła na przygotowanie pułapki, w którą miała zamiar go wciągnąć.

Zatrzymał się i oparł ciężko o pokrzywiony pień brzozy. Jak­kolwiek było, odpowiedzialność spada na niego, co do tego nie miał wątpliwości. Ona go przecież do niczego nie zmusiła. Po­szedł za głosem własnych zmysłów. Nie miał na co zwalać winy. Tylko na samego siebie.

- O Boże - jęknął i kilka razy uderzył pięścią w pień drze­wa. - Boże, nie dopuść, żeby stało się nieszczęście!

Ale Bóg milczał. Jedyną odpowiedzią był cichy szum w koro­nie brzozy.

  

ROZDZIAŁ 5.

 

Grand Central Station zapierał Mali dech w piersiach. Jak to możliwe, że jakaś stacja kolejowa może tak wyglądać? Stacja ko­lejowa to jest mały domek, w którym kupuje się bilet, a potem siedzi i czeka, zwłaszcza przy kiepskiej pogodzie. Obok domku jest jeszcze długi peron. Ale Grand Central Station okazała się taka wielka, że Mali po prostu stała i gapiła się, nie mogąc po­jąć, że to prawda. Główna hala dworcowa jest co najmniej taka duża jak nawa w naszym kościele, pomyślała. Nie, dużo więk­sza! W ścianach jedno obok drugiego znajdowały się okienka kasowe, a ludzie biegali we wszystkich kierunkach. Przewożono bagaże na specjalnych wózkach z piszczącymi kółkami, a z głoś­ników wciąż płynęły jakieś informacje, z których Mali nie rozu­miała ani słowa. Poziom hałasu był niewiarygodny.

-  Spójrz w górę - powiedział Martin tuż obok niej i dotknął jej ramienia.

Mali uniosła wzrok. Dach nad halą dworcową miał kształt wielkiej kopuły, na której wymalowano rozgwieżdżone noc­ne niebo, obejmujące wszystkie znane gwiazdozbiory. I gwiaz­dy mrugały do niej z tych miejsc, w których znajdowały się na prawdziwym niebie.

-  Jak to możliwe... nie pojmuję...

-  Przyjrzyj się dokładniej, a zobaczysz, że otwory wycięto tam, gdzie w rzeczywistości znajdują się gwiazdy, a w tych ot­worach umieszczono małe światełka. Zwróć uwagę, że nie od razu widzisz wszystkie gwiazdy. One się zapalają równocześnie z tymi, które wschodzą na prawdziwym niebie.

-  Niewiarygodne - szepnęła Mali. Odchyliła w tył głowę, nie mogła oderwać wzroku od fascynującego obrazu. - Kompletnie niepojęte!

Martin ujął ją pod ramię i poprowadził dalej.

-  Nasz pociąg odchodzi mniej więcej za kwadrans - powie­dział. - Mamy do pokonania długi peron, więc musimy iść.

-  A bagaże...

-  To już załatwione. Jak przyjdziemy do swojego przedziału, one już tam będą.

Było mnóstwo podziemnych przejść do różnych peronów. I też nie jest to tylko jeden peron, ale co najmniej pięćdziesiąt, odkryła Mali i bardzo była zadowolona, że Martin bezpiecznie trzyma ją pod rękę. Czuła się zagubiona w tym mrowiu śpieszą­cych się ludzi. Wielokrotnie musiała przystanąć i przyjrzeć się dokładniej czemuś, co wydawało jej się niepojęte. Na dworcu było mnóstwo osób kolorowych. Niektóre miały tak ciemną skó­rę, że Mali ze zdumienia otwierała usta. A kiedy dwie kobiety w czarnych ubraniach i w dziwnych czarno-białych czepkach przeszły pośpiesznie obok nich, odwróciła się oniemiała.

-  Kto to jest?- spytała zaciekawiona.

-  Zakonnice - odparł Bakken. - Jest ich tutaj wiele. Czy ty nigdy przedtem nie widziałaś zakonnicy, Mali?

Mali potrząsnęła głową i rzuciła jeszcze jedno spojrzenie w ślad za odchodzącymi cichymi stworzeniami, zanim mogła pójść dalej.

Przy drodze do peronów było mnóstwo sklepów, przede wszystkim spożywczych. Bakken wyjaśnił, że tutaj podróżni mogą kupić sobie prowiant na długą podróż lub nawet zrobić zakupy domowe, kiedy przyjadą późno.

Co ja bym zrobiła bez Martina Bakkena, zastanawiała się Mali. On wie i potrafi wszystko. Rano myślała, że bardzo się zmęczą z transportem bagażu, on tymczasem zorganizował wszystko za pomocą ledwie kilku słów. I pewnie kilku dolarów, Mali to widziała. Pozbycie się kłopotu zawsze kosztuje, ale jego widocznie na to stać. To dla niego codzienność. Poza tym świet­nie mówił po angielsku. Tak to jest ze światowymi ludźmi, my­ślała Mali, a bogaci radzą sobie lepiej niż pozostali. Człowiek bogaty może oddawać się przyjemnościom, natomiast mozół i wysiłek oddawać innym.

 

Wielka lokomotywa parskała niczym wściekły byk, para unosiła się nad nią jak wielkie obłoki. Mali zaglądała przez okna do wa­gonów, które mijali. Większość to były bezprzedziałowe wagony i miejscami do siedzenia, niektóre ładniejsze i wygodniejsze od pozostałych. Jeden wagon różnił się szczególnie. Były w nim stoły i krzesła, Mali domyśliła się, że musi to być wagon restau­racyjny. Wewnątrz chodzili kelnerzy w białych marynarkach i nakrywali stoły białymi obrusami, układali serwetki i ustawiali kwiaty.

-  Toż to prawdziwa restauracja - zauważyła zdumiona.

-  Owszem, i bardzo dobrze, że jest taka w naszym pocią­gu - uśmiechnął się Martin. - Mamy przed sobą bardzo długą podróż i co byśmy zrobili bez kilku wypraw do wagonu restaura­cyjnego?

-  Ale czy wszyscy mogą...

-  Nie, większość podróżnych ma ze sobą kanapki - potwier­dził Bakken. - Kupują je w sklepach, które widziałaś po drodze, albo przynoszą ze sobą jedzenie z domu. Nie wszyscy mają moż­liwość korzystania z serwisu w pociągu - dodał.

No ale my mamy, domyślała się Mali, spoglądając na niego spod oka. Z pewnością już zamówił i obiad, i co tam jeszcze bę­dzie potrzebne. Martin Bakken należał do zupełnie innej klasy niż ci ludzie, którzy ciągnęli za sobą zniszczone walizki i wikli­nowe zamykane koszyki. Ci ludzie siadali w dużych wagonach, spoceni i zmęczeni. Mali zdała sobie sprawę, jak ważne są pie­niądze. Bo to pieniądze sprawiły, że Martin mógł otworzyć drzwi do eleganckiego przedziału z obiciami z czerwonego aksamitu i pięknymi lampkami na ścianach. Na półkach nad siedzeniami leżały już porządnie ułożone ich walizki. Wielkie okno miało zasłonki, teraz rozsunięte na boki i przymocowane do haczyków w ścianie szerokimi taśmami. Ale bardzo dobrze jest móc zasło­nić okno, kiedy słońce za bardzo świeci, pomyślała Mali i uświa­domiła sobie, że nigdy przedtem nie widziała tak ekskluzywne­go wagonu. Pod oknem znajdował się stolik przymocowany do ściany.

-  Sądzę, że powinnaś już teraz zdjąć żakiet - doradził Bakken, zamykając za sobą drzwi. - Dzisiaj też będzie upalny dzień.

Pomógł jej zdjąć żakiet i powiesił go na wieszaku.

-  Usiądź po tej stronie - wskazał ręką. - Będziesz siedzieć zgodnie z kierunkiem jazdy i więcej zobaczysz przez okno.

-  To my mamy miejsca przy oknie? - zdziwiła się Mali, spo­glądając na niego.

-  To jest nasz przedział, Mali - odparł Bakken. - Będziemy podróżować w nim tylko my. Więc jeśli poczujesz się zmęczona, będziesz mogła się położyć. W szafce pod sufitem znajdują się poduszki i pledy. Rzeczywiście dzisiaj wstaliśmy bardzo wcześ­nie - dodał. - I podróż, jak mówiłem, będzie długa. Dotrzemy do St. Paul dopiero późnym wieczorem, więc musimy sobie radzić najlepiej, jak potrafimy.

To pewnie nie będzie takie trudne, pomyślała Mali i opad­ła na miękki aksamit. Cieszyła się z tej podróży pociągiem. To był bardzo dobry pomysł, żeby podróżować za dnia, a nie nocą. Dzięki temu ona może obserwować krajobraz, przez który jadą ze Wschodniego Wybrzeża aż do urodzajnego Środkowego Za­chodu. Poza tym żadną miarą nie chciałaby stracić całego dnia w Nowym Jorku, za nic na świecie by tego nie chciała.

 

Tę podróż Mali miała zapamiętać na całe życie. Godzinami długi pociąg wił się poprzez wciąż zmieniające się krajobrazy. W miarę jak posuwali się coraz dalej na zachód, teren stawał się płaski. Pofalowane poletka i większe pola zostawili za sobą, tutaj już nie było mowy o żadnych małych spłachetkach, tutaj upra­wiano ziemię w jednym kawałku jak daleko okiem sięgnąć. Od czasu do czasu widywali też stada bydła na pastwiskach. Mali nigdy przedtem nie widziała takiej rasy. Zwierzęta wydawały się cięższe i bardziej mięsne niż bydło w Norwegii. Domyślała się, że te zwierzęta tutaj hodowane są na wołowinę. Chodzi o to, żeby w ciągu jak najkrótszego czasu przybrały jak najwięcej na wadze. Również krowy wydawały jej się większe i pełniejsze, a wymiona miały imponujące. Przypomniała sobie coś, co kie­dyś słyszała. Nie wiedziała, czy to ktoś powiedział, czy napisał w liście z Ameryki. W każdym razie chodziło o to, że w Ameryce wszystko jest większe i lepsze niż w starej ojczyźnie. Wtedy Mali odnosiła się do tego z powątpiewaniem, teraz jednak przyszło jej do głowy, że to być może prawda. W każdym razie jeśli chodzi o krowy i woły, pomyślała. No i o pola.

Zjedli lunch i obiad w wagonie restauracyjnym. Rozmowa toczyła się wciąż gładko. Mali obawiała się, że będzie jej trud­no zachowywać się naturalnie po tym pocałunku wczoraj wieczorem, wyglądało jednak na to, że Martin nie przywiązuje do tego żadnego znaczenia. W każdym razie ani słowem o tym nie wspomniał, był po prostu sympatyczny, uprzejmy i opiekuńczy. Więc Mali też zapomniała w końcu o wszystkim i zachowywa­ła się swobodnie. Odkryła, że Bakken jest człowiekiem wielkiej wiedzy, że świetnie opowiada, ale też jest dobrym słuchaczem.

-  Opowiedz mi o swojej farmie - poprosiła.

On roześmiał się cicho, niemal onieśmielony, i przeciągnął swoje długie ciało.

-  Moja farma leży pół godziny drogi samochodem z St. Paul i nazywa się The Hill - zaczął.

-  The Hill - powtórzyła Mali, jakby smakowała to obce sło­wo.

-  Po angielsku to oznacza wzniesienie lub wzgórze - wy­jaśnił Martin. - To mój ojciec wymyślił nazwę. My przecież też nazywamy się Bakken, jak wiesz, więc to akurat to samo co The Hill, chociaż teren nie jest pagórkowaty.

W zamyśleniu wyglądał chwilę przez okno.

-  Dom mieszkalny ma dwie kondygnacje, ale sprawia wra­żenie dość niskiego, ponieważ jest stosunkowo długi. Farmerzy w moich okolicach tak właśnie mieszkają, to jest styl budow­nictwa typowy dla tego kraju. W porównaniu z norweskimi realiami mam bardzo dużo ziemi - dodał, nie wymienił jednak dokładnie, ile tej ziemi jest. - Hoduję bydło na mięso, poza tym mam też dobre stajnie z rasowymi końmi. Hoduję materiał zaro­dowy i od czasu do czasu sprzedaję.

-  Ale chyba nie sam się tym wszystkim zajmujesz?

-  Nie, żadną miarą nie dałbym sobie rady - przyznał. - To jest za duży majątek na jednego człowieka. Bydło wymaga opie­ki, musimy też przygotowywać pasze, a konie zajmują bardzo wiele czasu. Naprawdę bardzo wiele czasu - dodał. - Poza tym siejemy trochę pszenicy... no, nie, szczerze mówiąc, dużo psze­nicy.

Przygładził włosy i popatrzył na Mali. To musi być wielki majątek, pomyślała Mali. Nie tylko w porównaniu z realiami norweskimi. Martin ma wielką posiadłość. Skądś przecież musi się brać jego bogactwo.

-  Nie, nie jestem sam, chociaż nie mam towarzyszki ży­cia - mówił dalej. - Mówiłem ci już o tym, kiedy spotkaliśmy się w Trondheim, że od kilku lat jestem rozwiedziony.

-  I nie znalazła się inna kobieta?

-  Nie, nie znalazła się - odpowiedział, wyglądając przez okno. - Dotychczas jeszcze nie.

-  Ale z tego, co mówili twoi przyjaciele, których spotkałam na statku, wynikało, że możliwości ci nie brakuje. - Mali zaru­mieniła się nagle. - To znaczy chciałam powiedzieć, że nie z tego powodu jesteś sam.

-  Boże drogi - westchnął Martin wzburzony. - Ludzie zaj­mują się wszystkim, zwłaszcza jeśli chodzi o nieźle sytuowanego, samotnego mężczyznę. Że też oni znajdują na to czas i ochotę.

Wyprostował się na siedzeniu i patrzył na Mali.

- Kiedy człowiek raz był żonaty i małżeństwo się nie udało, to zaczyna się być trochę bardziej... sceptycznym, jeśli mogę tak powiedzieć. Bardziej ostrożnym. Nie wszyscy mają tyle szczęś­cia co ty - dodał, spoglądając na nią swoimi niebieskimi oczy­ma. - Ty znalazłaś nowego męża, z którym jest ci dobrze.

Mali wolno skinęła głową. Myśl o Havardzie spadła na nią z nieoczekiwanie wielką siłą. Tęskniła za nim, to nie ulega wąt­pliwości. Mimo wszystko musiała przyznać, że ani o nim, ani o Stornes nie myśli przez cały czas. Tyle wciąż przeżywa nowych wrażeń! Poczuła ukłucie w sercu, przypominające nieczyste su­mienie.

- Kiedy przyjedziemy na farmę, będziesz mogła do niego za­dzwonić - obiecał Bakken, jakby czytał w jej myślach. - Ale to nie będzie jeszcze dzisiejszego wieczoru, przyjedziemy za późno. Nie zapominaj, że to siedem godzin różnicy czasu. Ale jutro...

-  Bardzo bym chciała zatelefonować - przyznała Mali. - Tyl­ko że to chyba musi strasznie dużo kosztować, chociaż mówiłeś, że stąd jest taniej niż z Norwegii?

-  Jakoś sobie damy z tym radę, Mali. Nie możesz się tylko za bardzo rozgadać - uśmiechnął się. - Nie, nie, żartowałem - do­dał pośpiesznie, widząc jej przerażoną minę. - To naprawdę nie będzie wielka suma.

-  Przecież ja mogę zapłacić - oznajmiła Mali stanowczo.

-  Nie, nie. Jesteś moim gościem, więc niech mi będzie wolno pokrywać twoje wydatki - odparł spokojnie. - Mam nadzieję, że pozwolisz mi ofiarować sobie różne rzeczy, dopóki tu jesteś, Mali. Bądź tak dobra - poprosił, kładąc rękę na jej dłoni. - Prze­byłaś całą tę długą drogę, żeby mi pomóc. Zgódź się więc na nie­wielki rewanż. To by mnie bardzo ucieszyło.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Mali nie miała pojęcia, co powinna odpowiedzieć, cofnęła tylko rękę stanowczym ruchem. Z czasem zobaczymy, jak się to ułoży, pomyślała. Żeby tylko on znowu nie wyskoczył z jakimś diamentowym serduszkiem albo z kosztownym pierścionkiem... różne drobiazgi oczywiście przyjmie z wdzięcznością, nie chciała jednak, żeby to było coś zbyt osobistego. Takie rzeczy budzą podejrzenia. Granica po­winna być wyraźnie wytyczona.

-  Wspomniałeś, że nie jesteś na farmie sam - podjęła Mali przerwany wątek. - Kto tam z tobą mieszka?

-  Och, szczerze mówiąc, są to różni ludzie - odparł. - Są mężczyźni zatrudnieni do opieki nad całą posiadłością, bydłem i zbiorami siana oraz zbóż. No i mamy też ogrodnika. Ogród jest stosunkowo duży, z mnóstwem krzewów i kwiatów. I chociaż moja siostra z radością tam pracuje, to sama nie dałaby rady. Ja natomiast w ogrodzie nie robię nic - wyznał szczerze. - Ogród jest piękny, kiedy się na niego patrzy, ale ja mam inne sprawy, którym poświęcam swój czas.

Przeciągnął się i odpiął górny guziczek u koszuli. W prze­dziale było gorąco, chociaż mieli uchylone okno.

-  W sumie zatrudniam sześciu mężczyzn - opowiadał Bak­ken. - Trzej z nich mieszkają z rodzinami we własnych domach na terenie posiadłości. Trzej pozostali kawałek dalej. W samym domu zatrudniamy kucharkę i dwie pokojówki. Są to żony tych trzech pracowników, którzy mieszkają na farmie. No i przede wszystkim jest Jenny, moja siostra. To ją można nazywać go­spodynią w The Hill. Przynajmniej na razie - dodał, nie patrząc Mali w oczy.

-  A co ona myśli o tym, że ja przyjeżdżam?

-  Cieszy się bardzo na spotkanie z tobą - odparł. - Dlaczego miałoby być inaczej?

-  Nie, ja tylko pomyślałam, że jej może się nie spodobać, że...

-  Jenny zna swoje miejsce - odparł dość szorstko. - Bardzo się cieszę, że u mnie mieszka, ale ona jest moją siostrą, nie żoną. To wielka różnica i Jenny zdaje sobie z tego sprawę.

Mali domyśliła się, że nie powinna za bardzo drążyć tego tematu, ale odczuwała lekki niepokój. Byłoby nieprzyjemnie, gdyby Jenny jej nie polubiła. Bo być może ona strzeże swojego brata przed innymi kobietami, pomyślała Mali. Nie byłoby jej chyba łatwo, gdyby brat ponownie się ożenił. Wtedy ona utra­ciłaby pozycję w jego domu, tak, może nawet utraciłaby dom, choć z pewnością Bakken zadbałby o to, żeby dostała nowe, wy­godne miejsce do mieszkania. Jakkolwiek jest, ja nie stanowię dla niej zagrożenia, myślała Mali. Zostanę na farmie tylko kilka tygodni.

-  Ja przecież nie znam angielskiego, wiesz...

-  Jenny mówi po norwesku - uspokoił ją Bakken. - W każ­dym razie bardzo dobrze, jak na tyle lat spędzonych w Ameryce. Ludzie pracujący u nas też świetnie porozumiewają się po nor­wesku. Są emigrantami ze starego kraju, przynajmniej ci trzej, którzy mieszkają w posiadłości. Nie wszyscy, którzy tutaj przy­jeżdżają, mają tyle szczęścia co ja - dodał. - Ja opłaciłem tym ludziom i ich rodzinom bilety do Ameryki, w zamian za to oni pracowali dla mnie przez rok za darmo. To tutaj często stosowa­ne rozwiązanie. Po roku zacząłem im wypłacać pensje.

-  A ja myślałam, że wszyscy, którzy tu przyjeżdżają, szybko stają się bogaci - powiedziała Mali.

-  A to nieprawda - odparł Bakken z powagą. - Wielu, któ­rzy emigrują do Ameryki, sądzi, że czeka tu na nich bogactwo i dobrobyt. Tak jednak wcale nie jest. To jest kraj wielkich moż­liwości, ale człowiek musi być przygotowany na ciężką pracę i wysiłek pod każdym względem. Trzeba się po prostu zebrać, zakasać rękawy i cierpliwie znosić nawet sporo brudu pod pa­znokciami. Dla wielu okazuje się to zaskoczeniem, i to jest właś­nie powód, że tylu imigrantów wraca do domu. Ameryka okazu­je się dla nich rozczarowaniem. Niczego w życiu nie dostaje się za darmo, ty sama dobrze o tym wiesz - rzekł z powagą i tłuma­czył dalej: - W Norwegii panują dziwne wyobrażenia o Amery­ce. Ten kraj jest gigantycznym tyglem, w którym żyje mnóstwo ludzi pochodzących z różnych krajów i reprezentujących różne kultury. Wszyscy oni przyjechali tutaj, żeby spróbować nowych możliwości. Większości się to udaje, liczni jednak pozostają tak samo biedni, jak byli w kraju rodzinnym. A może nawet powo­dzi im się gorzej. Również tutaj w Ameryce istnieje przestęp­czość, prostytucja i oszustwa. Dla wielu jest to niestety jedyny sposób na przeżycie. Równocześnie kwitnie pietyzm, zwłaszcza wśród Amerykanów norweskiego pochodzenia. Ja nie znoszę tej podwójnej moralności, którą oni upowszechniają - dodał i wes­tchnął ciężko. - Jeśli człowiek należy do Kościoła, to wszystko w porządku. Większość z nas należy. Ale wszystko z umiarem, muszę powiedzieć. Z tymi świętoszkowatymi pietystami nie chcę mieć nic wspólnego.

Mali skinęła głową.

- U nas w kraju też takich znamy - powiedziała cicho. - Ten człowiek, za którego Ruth wyszła za mąż... misjonarz... Jego ręka spoczęła na jej dłoni i leciutko ją uścisnęła.

-  Tak mi się zdawało, kiedy byłem ostatnio w Stornes, że tam nie wszystko jest tak jak powinno - przyznał. - Cóż, są mi­sjonarze różnego rodzaju. Powiedz mi, Mali, czy Ruth była nie­szczęśliwa w swoim małżeństwie?

Mali nie odpowiedziała, z wysiłkiem próbowała przełknąć wielką kulę, która nagle pojawiła się w jej gardle. Jedna samotna łza spłynęła po jej policzku.

-  Ależ Mali, moja droga...

Bakken zerwał się z miejsca i usiadł obok Mali, ramieniem objął jej barki.

-  Nie mówmy teraz o tym. Nie powinienem był pytać.

-  To ja zaczęłam...

Mali wyjęła chusteczkę i wytarła nos.

-  Z naszą Ruth to jest długa historia - westchnęła. - Nie jestem w stanie teraz o tym opowiadać. Ale dane mi było prze­konać się, co to znaczy nadużywanie Bożego imienia - dodała z goryczą. - I podwójną moralność, i fałsz poznałam już wcześ­niej, ja także. Ale jeśli to się robi z imieniem Boga na ustach...

Przez chwilę siedzieli bez słowa. Bakken cofnął swoją rękę, nadal jednak siedział obok niej. Nie pytał o nic więcej. Mali była mu za to wdzięczna.

-  Bałaś się, że niewiele zrozumiesz, bo nie znasz angielskie­go - powiedział w końcu, podejmując temat, o którym rozma­wiali przedtem. - Ale zapewniam cię, że wszystko pójdzie dobrze. Wielu z tych, których spotkasz w St. Paul, mówi zupełnie dobrze po norwesku. Ludzie podtrzymują też norweskie tradycje, może nawet bardziej niż wy w Norwegii. Stary kraj znaczy dla nich wiele. Tutaj korzenie są bardzo ważne, nawet drugie pokolenie imigrantów tak to odczuwa. Oni to wysysają z mlekiem matki, że tak powiem. Więc nie musisz się o nic martwić - uśmiechnął się. - Poza tym ja będę w pobliżu przez cały czas i pomogę ci, gdybyś czegoś nie rozumiała.

Mali skinęła głową. Nie miała wątpliwości, że on będzie przez cały czas w pobliżu. Zastanawiała się tylko, czy to wynika z troskliwości i uprzejmości, czy też coś innego się za tym kryje. Spoglądała na niego ukradkiem. Był to bardzo przystojny męż­czyzna, a teraz, kiedy poznała go lepiej, uznała, że nietrudno go polubić. Może bym i była nim zainteresowana, myślała, czując, te powieki jej opadają, gdybym nie kochała Havarda. Ale nawet wtedy nigdy bym nie pomyślała, żeby przeprowadzić się do tego ogromnego kraju. Jest wspaniały i imponujący, w każdym razie jeśli ktoś należy do uprzywilejowanych, ale życie tutaj to nie dla niej. Również dla niej korzenie są bardzo ważne, ale jej korzenie to ród i dwór. Jej życie jest w Stornes.

 

Trochę po godzinie dziesiątej wieczorem pociąg w obłokach pary wtoczył się na stację kolejową w St. Paul. Mimo wspa­niałych wrażeń, wszystkiego, co tego dnia zobaczyła, mimo wygodnych siedzeń, posiłków w wagonie restauracyjnym i sympatycznego towarzystwa Martina, Mali cieszyła się, że w końcu dotarli na miejsce. Czuła się odrętwiała, wszystkie stawy miała sztywne i była potwornie zmęczona. Poprzed­niego wieczoru położyła się późno, a dzisiaj dzień zaczął się bardzo wcześnie. I jeszcze ten upał, do którego nie jestem przyzwyczajona, on też zrobił swoje, pomyślała, ale po wyj­ściu na peron poczuła się lepiej. Nadal było gorąco po długim słonecznym dniu, jednak wieczorne powietrze orzeźwiało. I było tak, jak Martin powiedział - powietrze tutaj jest zupeł­nie inne niż w Nowym Jorku, po prostu świeższe.

Od dawna panowały ciemności, ale okolice dworca były rzę­siście oświetlone, a ruch tak intensywny jak w środku dnia. Lu­dzie tłumnie wypływali z pociągu, który za chwilę miał jechać dalej na zachód.

-  Bagaż...

-  Nie ma problemu - zapewnił Bakken. - Bagaż zostanie przewieziony do wyjścia, a tam jeden z moich ludzi na nas czeka.

Mali przycisnęła do siebie torebkę i znowu odczula radość z powodu bezpiecznej dłoni Martina Bakkena, który trzymał ją mocno za łokieć i prowadził przez tłum ludzi. Nareszcie do­tarli do wyjścia, Mali przystanęła na schodach i patrzyła przed siebie. W nocnych ciemnościach miasto mieniło się niczym klejnot. Miała słabe wrażenie, że znajdują się tam wysokie domy i zielone parki, samochody, tramwaje, ruch i mnóstwa ludzi. Czy ludzie w tym kraju nigdy nie sypiają? - zastanawia­ła się.

-  Hello, Mr. Bakken. Welcome home.

Stanął przed nimi mężczyzna około trzydziestki. Zdjął z gło­wy duży kowbojski kapelusz i ukłonił się lekko.

-  Witaj, Henry - powiedział Martin. - Miło cię widzieć. Przywitaj się z Mali Stornes. Ale mów po norwesku, bądź tak dobry - dodał. - Ona tak woli.

Henry uścisnął rękę Mali. W jego oczach widać było podziw. Był to silny mężczyzna o jasnych, lekko falowanych włosach i niebieskich oczach. Miał na sobie tylko cienką bluzę z krótkimi rękawami, widać było, jak pod ubraniem napinają się mięśnie ramion. Na farmie Bakkena widocznie jest nie tylko lekka pra­ca, pomyślała Mali.

-  Czekaliśmy na panią, pani Stornes - powiedział Henry i znowu się ukłonił. - Pan Bakken opowiadał nam o pani.

Mali w milczeniu skinęła głową i spojrzała pośpiesznie na Bakkena. Ten najwyraźniej zrozumiał, o co jej chodzi. . - Mam wrażenie, że Mali by wolała, gdybyś się zwracał do niej po imieniu - oznajmił.

-  Owszem, jeśli mi wolno...

-  Ja bym rzeczywiście tak wolała - potwierdziła Mali. - Nie przywykłam, żeby... we dworze, z którego pochodzę, wszyscy mówimy do siebie po imieniu.

-  To może również do mnie będziesz mówić Martin - popro­sił Bakken, dotykając lekko jej ramienia. - Nieustannie zwra­casz się do mnie per Bakken.

Mali skinęła głową. Słusznie. On mówił do niej Mali, ona zaś na to nie reagowała.

-  No to będę mówić Martin - skinęła głową i spojrzała na niego spod oka. Została nagrodzona promiennym uśmiechem.

Henry poszedł do lśniącego samochodu. Minęło trochę czasu, zanim dostarczono bagaże. Kiedy nareszcie zostały zapakowane do bagażnika, okazało się, że zajmują tyle miejsca, iż nie można zamknąć klapy. Henry musiał ją przymocować grubą linką. Bakken otworzył przed Mali tylne drzwi.

-  Proszę bardzo - powiedział. - Wkrótce będziemy w domu.

Usiadł obok niej, a Henry zapalił silnik.

-  To ty masz samochód - szepnęła Mali z podziwem.

-  Szczerze mówiąc, mam dwa - przyznał trochę skrępowa­ny. - Ten tutaj to chevrolet, jeśli to ci coś mówi. Na farmie mamy też buicka. I tamten samochód lubię najbardziej. Muszę zresztą przyznać, że mam bzika na punkcie samochodów. Pozwól, że za­proszę cię na wycieczkę buickiem, to sama zrozumiesz, co mam na myśli - dodał z chłopięcą dumą w głosie. - W tym kraju od­ległości są naprawdę wielkie. Mieszkając tak daleko od miasta, koniecznie trzeba posiadać samochód.

Jeśli kogoś na to stać, pomyślała Mali, ale przecież Bakkena stać. Jego stać nawet na dwa auta.

-  Ja o samochodach wiem bardzo mało - przyznała. - Nicze­go takiego w Inndalen jeszcze nie ma. Ale oczywiście widywa­łam samochody. W Surnadalen mieszkają ludzie, którzy właśnie kupili sobie samochód, można je też oglądać, kiedy jedzie się do Trondheim albo do Kristiansund. Ale żeby własny samochód... a zwłaszcza dwa...

Bakken milczał. Po chwili pochylił się ku niej, pokazywał ręką i wyjaśniał:

-  Teraz wiele nie zobaczysz - mówił. - Jest zbyt ciemno. Ale miasto wyda ci się zupełnie inne, kiedy ujrzysz je w świetle dnia. To naprawdę bardzo ładne miasto, jestem pewien, że ci się spodoba.

Kiedy wyjechali z miasta, znaleźli się w nieprzeniknionych ciemnościach. Tylko gdzieniegdzie widać było jakieś światełka w oknach domów na farmach, które mijali. Mali zadrżała, mimo że wciąż było bardzo ciepło. Czuła się zmęczona. Poza tym niepo­koiło ją spotkanie z siostrą Martina. Znowu zdała sobie sprawę, że właściwie powinna była zostać w domu. Że wdała się w coś, co może mieć poważne konsekwencje, zanim się dobrze zastanowiła Nie wiedziała, co by to mogło być, ale kiedy zaczęła się zastana­wiać, stwierdziła, że chyba weszła do jaskini lwa. To ją przerażało, bo i Martin Bakken wciąż ją trochę przerażał. A może to ja sama siebie przerażam, zastanawiała się i niespokojnie podciągnęła w górę ramiona. Bo było między nimi coś, jak elektryczność, dziw­ne, nieznane uczucie, które przepełniało ją niepokojem. Ważne, by zachowywać dystans, pomyślała znowu. Zachowywać się grzecznie i uprzejmie, ale nie przekraczać granicy. Bo bardzo łatwo jest dać się wciągnąć w tę specjalną atmosferę, którą Bakken wokół siebie tworzy. Jeszcze podczas podróży pociągiem zauważyła, że bardzo dobrze się czuje w jego towarzystwie, jest zadbana i na swoim miej­scu, jeśli tak można powiedzieć.

-  Czy ty marzniesz?

Nic nie ujdzie jego uwagi, pomyślała Mali.

-  Nie, jestem tylko trochę zmęczona - odparła cicho.

-  Bardzo dobrze to rozumiem. Ale teraz to już naprawdę za chwilę będziemy na miejscu. Cieszę się, że przyjechałaś parę dni przed otwarciem sklepu, Mali. Będziesz mogła porządnie wypo­cząć, zanim rozszaleje się to wszystko.

Pośrodku pustkowia, w każdym razie Mali wydawało się, że to jest pustkowie, samochód skręcił gwałtownie w dużą drewnianą bramę. Mali mrużyła oczy. Daleko przed nimi paliły się światła. To musi być farma. Leżała niczym mieniąca się ozdoba w ciem­nościach, otoczona ze wszystkich stron rozległymi polami i fa­lującym zbożem.

-  Czy to tutaj to już jest twoja ziemia? - spytała zdumiona, zwracając się do Bakkena.

-  Tak, to moja ziemia.

-  No, to musi być rzeczywiście wielka posiadłość.

-  Największa w całym stanie Minnesota, proszę pani - wtrą­cił Henry z wyraźną dumą w glosie. - Nie ma większej farmy niż The Hill.

-  Henry!

Głos Bakkena był ostry, szofer natychmiast umilkł. Stosunki między gospodarzami i pracownikami są tu widać inne niż u nich w domu w Stornes - zauważyła Mali. Martin Bakken był z pewnoś­cią uprzejmy jako pracodawca, nie mogła pomyśleć nic innego. Ale granica, na co pracownik może sobie wobec niego pozwolić, była wyraźna. On nie życzył sobie rozmów na temat tego, ile posiada.

 

Samochód skierował się do niskiego, białego budynku. Dom był zupełnie inny niż wszystko, co Mali dotychczas widziała. Przy­pominał jej obrazki, które Dorbet pokazywała jej w gazetach, przedstawiały one siedziby najbardziej znanych gwiazd filmo­wych. Dorbet wycinała je starannie i wieszała w swoim pokoju.

Bakken szybko wyskoczył z samochodu i trzymał przed Mali otwarte drzwi.

-  Witamy w The Hill - zawołał z uśmiechem.

Mali stała w milczeniu i rozglądała się. W świetle licznych lamp majaczył jej piękny ogród z palmami, ogrodowymi mebla­mi z mnóstwem poduszek i leżaków. Słyszała szum wody i domyśliła się, że na dole w ogrodzie stoi fontanna wrzucająca wodę do niewielkiej sadzawki pełnej wodnych lilii.

-  Podoba ci się? - spytał Bakken i patrzył na nią w napięciu.

-  Ja myślałam, że coś takiego można zobaczyć tylko na fil­mie - przyznała oszołomiona. - To jest... nie, ja nie wiem, jak miałabym to nazwać.

-  Halo!

Rozmowę przerwała im kobieta, która wyszła z domu. Mali natychmiast domyśliła się, że to Jenny. Podobieństwo między bratem i siostrą było wyraźne, chociaż ona była od Martina znacznie niższa, włosy miała ciemniejsze, a oczy bardziej szare niż niebieskie. W każdym razie w tym świetle lamp.

-  Witaj u nas w St. Paul - uśmiechnęła się Jenny i wyciąg­nęła do Mali szczupłą rękę. - Czekaliśmy na ciebie w wielkim napięciu. Czy podróż minęła ci dobrze?

Trochę kaleczyła norweski, ale mówiła wyraźnie i nietrudno było ją zrozumieć.

-  O tak, dziękuję, wszystko poszło bardzo dobrze - odparta Mali. - Bakken zorganizował wszystko tak...

-  Bakken? - Jenny roześmiała się serdecznie. - Ależ moja droga, powinnaś nazywać go Martin. Mam nadzieję, że my też będziemy się mogli do ciebie zwracać per Mali?

-  Tak... oczywiście, to jasne - skinęła głową Mali i poczuła, że się czerwieni.

-  Zaproś swojego gościa do środka, Martin - komendero­wała bratem Jenny. - Przygotowałam dla nas wszystkich lekką kolację.

Podczas kiedy oni rozmawiali, przyszli inni pracownicy i po­mogli Henry'emu z bagażem. Wnieśli walizki do domu i Mali domyślała się, że zostaną one ulokowane w jej pokoju. Tym ra­zem nie zapytała.

 

Leżała w szerokim, miękkim łóżku w pięknym pokoju i śledziła grę księżycowego światła na zwiewnych firankach. Czy Havard widzi te same księżycowe promienie? - zastanawiała się. Przypo­mniała sobie wtedy o różnicy czasu. Havard teraz właśnie wstaje i zaraz rozpocznie nowy dzień pracy. Mali skuliła się i zakryła rękami usta.

-  Ja o tobie nie zapomniałam, Havardzie - wyszeptała. - Bar­dzo za tobą tęsknię i wrócę na pewno.

Jeden promień księżyca padł na jej dłonie, ona odetchnęła i ucałowała to miejsce.

-  Dla mnie istniejesz tylko ty, Havardzie. Tylko, tylko ty.

 

ROZDZIAŁ 6.

 

Mali obudziła się, bo docierały do niej jakieś nieznajome odgło­sy. Przez chwilę, oszołomiona, leżała i patrzyła w stronę uchylo­nego okna. To stamtąd dochodziły te dźwięki.

Usiadła na łóżku i rozglądała się dookoła. Wszystkie wraże­nia z podróży pociągiem i przyjazdu na farmę wczoraj późnym wieczorem stanęły przed nią bardzo wyraziste. Pokój jest naj­piękniejszym pomieszczeniem, jakie kiedykolwiek widziałam, pomyślała i znowu rozejrzała się wokół. Wczoraj wieczorem też tak stwierdziła. Tylko wtedy pokój skąpany był w delikatnym świetle lampy. Farma jest zelektryfikowana, ma wodociąg, ła­zienkę i toaletę. Tak jak w tym eleganckim hotelu, w którym mieszkała w Trondheim. Nie, tu jest jeszcze ładniej, pomyślała i postawiła stopy na grubym, miękkim dywanie. Było jak w jed­nym z tych filmów, które oglądała na statku. Wazon ze świeżymi różami na stole, patera z owocami, piękna pościel, eleganckie meble obite kwiecistym materiałem, wszystko to różniło się od tego, do czego Mali przywykła.

Podeszła do okna, otworzyła je szerzej i wyjrzała na dwór. Był piękny, słoneczny dzień. Z miejsca, gdzie stała, widziała nie­zmierzone pola i pastwiska. Kawałek od zabudowań trzej męż­czyźni na koniach usiłowali przepędzić stado bydła z jednego pastwiska na drugie, przy akompaniamencie krzyków, ryczenia i strzelania z bicza. To te właśnie dźwięki ją obudziły. Zafascyno­wana stała i patrzyła, jacy zręczni są ci mężczyźni. Niepojęte, co potrafili zrobić siedząc na końskim grzbiecie! Spocone końskie ciała lśniły, w blaszanych okuciach kowbojskich butów mieniło się słońce.

Mali zerknęła na zegar. Dochodziła dziewiąta. Spałam chyba za długo, pomyślała przestraszona. Już pewnie dawno po śnia­daniu. Zaraz jednak zdała sobie sprawę, że wczoraj wieczorem nikt nie wspominał o porze śniadania.

-  Jutro możesz spać, jak długo zechcesz - powiedziała Jen­ny, kiedy odprowadziła ją na górę. - Myślę, że masz trochę do odespania. Śniadanie dostaniesz, kiedy zejdziesz na dół, nieza­leżnie o której godzinie.

-  Ale chyba macie jakąś stałą porę śniadań? - spytała Mali. - Tak jest u nas w domu, i jest to pora nieprzekraczalna.

-  My też mamy, ale jutro nie - uśmiechnęła się Jenny. - I nie obowiązuje gości. Poza tym nie zaczynaj rozpakowywać bagażu sama. Chciałabym ci pomóc.

Mali spojrzała na otwartą walizkę na podłodze. Wczoraj wie­czorem wyjęła z niej tylko nocną koszulę, na nic więcej nie miała siły. Teraz zaczęła wyjmować sukienki i bluzki, wieszała je na wieszakach, które znalazła w wielkiej, pustej szafie. Sporo rze­czy trzeba będzie uprasować, większość jednak bardzo dobrze zniosła podróż.

Włożyła na siebie niebieską letnią sukienkę. Dorbet przeko­nała ją, że powinna przed wyjazdem zamówić sobie kilka no­wych sukienek z katalogu.

-  Powinnaś wyglądać bardziej nowocześnie i ubierać się ina­czej, mamo - mówiła córka. - Nie możesz w tej Ameryce cho­dzić tylko w długich sukienkach. Teraz nosi się suknie do poło­wy łydki, taka jest moda. Nie chcę, żebyś wyglądała jak babcia, która przyjechała ze starego kraju, bo wcale taka nie jesteś. Ty jesteś piękna, mamo.

Mali była głęboko poruszona tymi słowami, sama dobrze wiedziała, jaka teraz panuje moda. Miała zresztą kilka takich sukienek, chociaż najbardziej lubiła właśnie te długie. Ale suk­nie, które wybrała na podróż do Ameryki, nie znalazły łaski w oczach Dorbet.

-  Rany boskie, mamo, to beznadziejne - westchnęła córka. Trzymała je przed sobą i z przerażoną miną przewracała oczami.

Mali uważała, że to nieprawda. Suknie są niebrzydkie, cho­ciaż musiała przyznać, że dosyć zwyczajne. Można się jednak w nich pokazać. Mimo wszystko, chociaż niechętnie, przystała na to, by zamówić sobie coś nowego, i dopiero kiedy dostała su­kienki, musiała przyznać, że jest jej w nich bardzo ładnie.

Na spotkania towarzyskie będzie się ubierać w to, co ma cho­ciaż już na statku zaczęła mieć co do tego wątpliwości. Sukienki, które Henny i inne panie nosiły, zostały uszyte z gładkich, jedwabi­stych materiałów, ozdobione były riuszkami, haftami i koronkami, często też panie dla ozdoby przypinały do nich duże kwiaty. Albo wkładały długie sznury pereł. Jej własne wyjściowe ubrania były domowej roboty, sama tkała materiały z cieniutkiej wełny, szyła je krawcowa, i w ogóle nie miały żadnych ozdób. Mali chętnie używa­ła broszki, którą spinała suknię czy bluzkę pod szyją, albo wkładała długi złoty łańcuch. Będzie się tutaj bardzo wyróżniać, zdawała so­bie sprawę, stanowczo jednak obstawała przy tym, żeby ubierać się w to, co ma. Nie jest żadną wyrafinowaną Amerykanką, tylko Mali ze Stornes. I niech tak pozostanie, mimo że znalazła się w otocze­niu eleganckiej klasy wyższej.

Włożyła na siebie szlafrok, który Jenny przyniosła jej tu wczoraj.

- Dobrze mieć coś takiego, kiedy idzie się do łazienki - po­wiedziała. - Mam nadzieję, że nie przywiozłaś szlafroka z domu, to zabiera tyle miejsca.

Mali potrząsnęła głową i pogładziła dłonią miękki, lek­ki szlafroczek. Nigdy w życiu niczego takiego nie posiadała. W domu myła się przy umywalce w swojej sypialni, zaraz po wstaniu z łóżka. Potem się ubierała i schodziła na dół. Żaden szlafrok nie miałby w tej sytuacji zastosowania.

Wymknęła się na wytapetowany korytarzyk, prowadzący do łazienki, zamknęła drzwi, stanęła pośrodku i podziwiała pokój. Ech, żeby tak mieć coś takiego! Pod jedną ścianą stała biała wanna na lwich nogach. W narożniku zaś wielka, przypomina­jąca palmę roślina. Pod drugą ścianą znajdowała się umywalka, nad nią powieszono lustro, obok była toaleta. Mój Boże, jakby tak człowiek nie musiał wychodzić do wygódki, pomyślała. Miło by było zwłaszcza podczas srogiej norweskiej zimy. Bo w lecie to nie miało dla Mali żadnego znaczenia, najchętniej tam właśnie czytywała gazety.

Umyła się i uczesała, stała potem przez jakiś czas i przyglą­dała się szerokiej szklanej półce pod lustrem. Stał tam piękny flakon, to muszą być perfumy Jenny.. Obok był drugi flakon o bardziej męskiej formie. Domyśliła się, że należy do Martina, przypomniała sobie ów zapach drogiej wody po goleniu, któ­ry go zawsze otacza. Może ona też powinna kupić coś ładnie pachnącego do domu, zastanawiała się, gładząc palcem piękny flakon. Dorbet byłaby zachwycona, gdyby dostała coś takiego, zresztą Tordhild i Herborg pewnie też. Będzie musiała porozma­wiać z Jenny o tym, że chce kupić jakieś prezenty. Chociaż była pewna, że gospodyni zaplanowała co najmniej ze dwie wyprawy do miasta na zakupy. Jenny wyglądała na bardzo miłą, ale także bardzo obrotną damę.

 

-  Dzień dobry - uśmiechnęła się Jenny, kiedy Mali schodziła na dół po schodach. - Dobrze spałaś?

Musiała mnie słyszeć już dawno, myślała Mali. Mimo tych wszystkich miękkich dywanów słyszała mnie na pewno, skoro stoi teraz przy schodach i czeka na mnie.

-  Owszem, bardzo dobrze, dziękuję - odparła Mali. - I tak późno wstałam - dodała zakłopotana.

-  Wcale nie. Przecież powiedziałam, że masz się porządnie wyspać.

Jenny dotknęła jej sukienki, jednej z tych nowych, uszytych z kwiecistej bawełny.

-  Jaka śliczna sukienka - powiedziała szczerze. - Ale tej to sama nie zrobiłaś? Cieszę się, że będę mogła zobaczyć ubrania, na które sama utkałaś materiał, a potem uszyłaś. Martin opowiadał mi o nich, on uważa, że są wyjątkowe. I podobno sama farbujesz też włóczkę, prawda to? Bardzo bym chciała zobaczyć twoją izbę, w której pracujesz, Mali - dodała. - I Martin, i ja umieramy z cieka­wości, żeby zobaczyć twoje prace, które przywiozłaś dla sklepu.

Wzięła Mali pod rękę i poprowadziła ze sobą.

-  Najpierw jednak dostaniesz porządne amerykańskie śnia­danie - mówiła dalej. - Ja też jeszcze nie jadłam, więc dotrzy­mam ci towarzystwa. Martin wstał wcześnie, zdążył już pojechać na pastwiska i obejrzeć bydło, ale wrócił do domu. Teraz siedzi nad jakimiś rachunkami, zapowiedział jednak, że chciałby na­pić się z nami kawy.

Mali odwróciła głowę w stronę zamkniętych drzwi za sobą.

-  Ja myślałam, że kuchnia jest tam - powiedziała.

- No bo jest - uśmiechnęła się Jenny. - Ale zjemy śniada­nie w pomieszczeniu, które nazywamy pokojem śniadaniowym. Zresztą często jadamy tam też obiady, jeśli nie ma żadnych go­ści. Bo przy gościach jadamy w jadalni. W kuchni panuje wielkie zamieszanie - dodała. - Nasza kuchnia nie nadaje się do tego, żeby spokojnie w niej zjeść posiłek.

Ten dom tak bardzo różni się od Stornes, jak to tylko możli­we, pomyślała Mali, zaglądając przez otwarte drzwi do wielkiego salonu, skąd wiodły również duże, przeszklone drzwi na taras. Wewnątrz znajdował się wielki kominek, ciężkie meble obite ciemną skórą i na ścianach panele z różnych gatunków drewna. Piękne obrazy przedstawiające sceny myśliwskie zdobiły pokój. Zauważyła też swój gobelin, który Martin kupił od niej. Został zawieszony wysoko pośrodku głównej ściany. Przypomniała so­bie, że poprzedniego wieczoru widziała pomieszczenie wypeł­nione od podłogi po sufit książkami. Również tam znajdował się kominek.

-  To biblioteka - powiedział Bakken, kiedy przechodzili przez pokój z książkami. - Dla mnie czytanie było zawsze bar­dzo ważne.

W pokoju śniadaniowym nakryto na trzy osoby. Teraz we­szła tam młoda kobieta. Miała na sobie jasną niebieską sukienkę i śnieżnobiały fartuszek, a na głowie nosiła sztywny biały czepeczek. Przypominała Mali pielęgniarkę.

-  Czy mogę już podawać, pani Jenny?

-  Tak, dziękuję, możesz podawać - odparła Jenny. - I po­wiedz mojemu bratu, że właśnie siadamy do stołu.

-  Nie będziesz musiała tego robić, Anno - powiedział Bak­ken wesoło, stając w drzwiach salonu. - Słyszę od jakiegoś cza­su, że coś się dzieje, więc przybiegłem. Uśmiechnął się do Mali.

-  No i jak ci się spało pierwszej nocy w naszym domu?

-  Dziękuję, bardzo dobrze - odparła Mali. - Musiałam jed­nak być bardziej zmęczona, niż mi się wydawało, bo zgasłam niczym płomyk natychmiast, gdy tylko położyłam się do łóż­ka - dodała. - No i nigdy nie spałam w takim wielkim łóżku. W każdym razie nie sama - dodała i zarumieniła się po korzonki włosów, kiedy dotarło do niej, że tego być może nie powinna była mówić właśnie teraz. Mogło to zabrzmieć jak zaproszenie. - Do­stałam naprawdę śliczny pokój - mówiła więc pośpiesznie da­lej. - A w ogóle to przybyłam do zupełnie wyjątkowego domu.

-  Ty sama masz wyjątkowy dwór - wtrącił Bakken.

-  Tak, Stornes to piękny dwór - przyznała Mali. - Ale tam wszystko jest zupełnie inne. Bardzo wiele znaczy to, że macie elektryczność, wodociąg, łazienkę i inne takie urządzenia. To na pewno czyni życie o wiele prostszym. Zastanawiam się, jak długo my będziemy musieli na coś takiego czekać. Chyba wiele, bardzo wiele lat.

-  Właściwie to nie można tego porównywać - zaprotestował Bakken. - Ty pochodzisz z dzikiej natury zachodniego wybrzeża Norwegii. Tutaj krajobraz jest płaski jak okiem sięgnąć. U nas nie trzeba się przedzierać przez wysokie góry ani głębokie doliny, kiedy ciągnie się linię elektryczną lub telefoniczną. My mieliśmy szczęście, że oba te udogodnienia przyszły do nas w czasie, kiedy otrzymywało je też miasto. Poza tym jest mnóstwo takich okolic, w których nadal nie ma ani elektryczności, ani wody, ani telefo­nu. A właśnie, chciałem ci powiedzieć, że zamówiłem telefon do Stornes - dodał, siadając przy stole. - Uznałem, że będziesz chciała rozpakować swoje rzeczy, spędzisz więc przedpołudnie w domu i nie sprawi ci żadnej różnicy to, że na połączenie trzeba czekać parę godzin.

-  A ja ofiarowałam się, że pomogę Mali przy rozpakowywa­niu - oznajmiła Jenny. - Może zresztą dojdzie do wniosku, że chciałaby coś kupić przed pierwszym towarzyskim spotkaniem.

Zaplanowaliśmy je na jutrzejszy wieczór, Mali. I będzie to ta­kie nieformalne spotkanie. Zaprosiliśmy tylko kilkoro naszych najbliższych przyjaciół i znajomych, a także paru inwestorów i kolegów Martina z Senatu.

Kiedy mówiła, nie spuszczała przenikliwego spojrzenia z Anny, która wnosiła jedną po drugiej tace oraz półmiski z jedzeniem i stawiała to wszystko na bufecie. Niektóre półmiski miały pokrywy, Mali domyślała się, że to muszą być ciepłe dania.

-  No w każdym razie będzie to dużo bardziej nieformalne spot­kanie niż przyjęcie z okazji otwarcia sklepu - dodała Jenny.

Mali wskazała głową na bufet.

-  Ileż tego jedzenia - powiedziała. - Ja myślałam, że to ma być zwyczajne śniadanie...

-  Porządne amerykańskie śniadanie tak właśnie wyglą­da - wyjaśniła Jenny. - Jest obliczone na to, żeby pracujący cięż­ko ludzie mieli odpowiednio dużo siły, zwłaszcza że tutaj obiad jadamy dopiero wieczorem. Kiedy ludzie wychodzą do pracy da­leko od domu, rzadko wracają w południe na lunch. Zabierają więc ze sobą suchy prowiant, bo traciliby zbyt dużo czasu. My z Martinem zwykle nie jadamy takich solidnych śniadań. Jada­my natomiast lunch w środku dnia. Kiedy Martin jest w domu oczywiście - dodała. - Bo on ciągle jest w rozjazdach, a to w in­teresach, a to na spotkaniach.

Uśmiechnęła się i wstała.

-  To dzisiejsze śniadanie jest głównie po to, żebyś zobaczyła, jak to może wyglądać. Ale teraz musisz podejść tutaj i sama się obsłużyć!

Takiego mnóstwa jedzenia Mali od dawna już nie widziała, tym bardziej przy śniadaniu. Były tam sadzone jajka, kiełbaski, bekon, jajecznica, waza czegoś, co przypominało owsianą kaszę, i mnóstwo różnych wędlin na dodatek. Był pachnący świeży chleb i gorące bułeczki. Na końcu stołu umieszczono paterę ze świeżymi owocami, a także tacę z czymś, co bardzo przypomina­ło naleśniki.

-  Czy to rzeczywiście naleśniki?

Martin roześmiał się głośno.

-  Tak, oczywiście, to są naleśniki - zachichotał. - Ja też by­łem bardzo zaskoczony, kiedy zdałem sobie sprawę, że naleśniki można jeść na śniadanie. Ale wtedy byłem chłopcem i uważa­łem, że to wspaniałe. Należy je jeść z syropem klonowym. Mu­sisz spróbować chociaż jednego - uśmiechnął się.

Mali stała i wpatrywała się w zastawiony do granic możliwo­ści stół.

-  Rany boskie, jakie piękne truskawki - wymamrotała, patrząc na czerwone, kuszące owoce. - Co wy robicie, że takie rosną?

-  A nigdy nie słyszałaś, że wszystko w Ameryce jest dużo większe niż gdzie indziej? - roześmiał się Bakken i niby przy­padkiem objął jej plecy.

-  Nie, nie, to taki specjalny gatunek, są rzeczywiście wielkie. Ale coś ci powiem: bardzo im daleko do smaku pierwszych dzi­kich truskawek, które zbierasz w domu.

Podczas posiłku rozmawiali o sklepie i o przyjęciu z okazji jego otwarcia. Mali domyślała się, że oboje są bardzo przejęci, ale stwierdziła też, że oboje szczerze wierzą w sukces.

-  Jeszcze nie widzieliście moich prac - zwróciła uwagę Mali. - Tak się boję, że będziecie rozczarowani...

-  Rozczarowani? - Bakken znowu roześmiał się głośno. - Ja przecież widziałem niektóre z twoich prac, kiedy ostatnio byłem w Stornes - przypomniał. - Nie sądź, że wyłożyłbym mnóstwo pieniędzy na coś, co do czego nie mam przekonania, że pomoże mojemu sklepowi. A jeśli chodzi o twoje prace, to mam takie przekonanie - dodał. - I umieram z ciekawości, żeby zobaczyć, co przywiozłaś.

-  Ja już o tym wspominałam - przytaknęła Jenny. - Naj­pierw porządnie się najemy, a potem możemy zrobić przegląd w salonie. Tam jest dużo miejsca, żeby wszystkie tkaniny poroz­kładać.

 

Dwa razy w czasie śniadania Martin musiał wychodzić do salo­nu, żeby odebrać telefon.

- Nie ma najmniejszych wątpliwości, że otwarcie zbliża się wielkimi krokami - uśmiechnął się, kiedy wrócił do stołu. - Róż­ni nasi współpracownicy pytają, czy już przyjechałaś, Mali. Jen­ny, Anna zapisała wiele informacji od ludzi, którzy chcieli z tobą porozmawiać. Spojrzałaś na notatnik przy telefonie?

-  Owszem, widziałam, do niektórych zdążyłam już zate­lefonować - odparła Jenny i wstała, żeby wziąć sobie trochę sera. - Pozostałymi zajmę się później, Martin. To przeważnie pa­nie, które chcą wiedzieć więcej o jutrzejszym przyjęciu. Chcia­łyby pewnie zrobić na tobie wrażenie - uśmiechnęła się do Mali i wróciła do stołu.

-  Zrobić wrażenie na mnie? - dziwiła się Mali. - To raczej ja mam powody do niepokoju przed spotkaniem z mnóstwem eleganckich ludzi.

-  Nie masz żadnego powodu - zapewniła Jenny. - Martin opowiadał mi trochę o tobie, ale większość jego informacji przyj­mowałam sceptycznie. Mój kochany brat z wiekiem nabiera ten­dencji do przesady. Tym razem jednak tego nie zrobił - dodała, smarując sobie kawałek chleba. - Nie masz żadnych powodów, by się czegokolwiek obawiać, Mali. Ludzie zakochają się w tobie od pierwszego wejrzenia.

Mali popatrzyła na nią. Obawiała się, że Jenny przyjmie ją niechętnie, wyglądało jednak na to, że jest odwrotnie. Jest szcze­rze przyjazna i troskliwa, myślała Mali. Ale żeby używać takich słów jak „zakochają się w tobie"?

W uszach Mali brzmiało to bardzo dziwnie.

 

Jenny Bakken miała czterdzieści lat, była więc dwa lata młodsza od Martina i sześć lat młodsza od Mali. Była to wysoka, szczupła pani, z figury trochę podobna do Mali. Włosy miała ciemniejsze niż brat, przystrzyżone krótko, tak jak to Mali widziała u wielu kobiet na statku. Nie jest może piękna, myślała Mali, ale sprawia bardzo dobre wrażenie: pewna siebie, elegancka i kulturalna. To musi zależeć od pieniędzy, ta pewność siebie, która wypływa z przekonania, że jest się kimś uprzywilejowanym, że człowiek nie musi się martwić codziennymi problemami. Mali dziwiła się, że Jenny wciąż pozostaje niezamężna. Chyba nie byłoby jej trudno znaleźć nowego mężczyznę po śmierci małżonka? Musi zresztą być bardzo atrakcyjną partią dla wielu, bogata, eleganc­ka i miła. Zresztą wszystko jeszcze może się wydarzyć, myślała Mali, zerkając na Jenny. Może ma jakiegoś wyjątkowego przy­jaciela.

 

Kiedy Mali rozłożyła swoje prace, w salonie zaległa cisza. Mali spoglądała nerwowo to na brata, to na siostrę. Oni zaś chodzili po pokoju tam i z powrotem bez słowa. Poczuła, że żołądek jej się kurczy. Nie podoba im się, pomyślała, wyłamując desperacko palce. Przebyła całą tę długą drogę z czymś, co się nikomu nie będzie podobało! No a co z tymi pieniędzmi, które Martin na nią wydał? - przemknęło jej przez głowę.

Drgnęła, kiedy Bakken zwrócił się do niej.

-  To jest fantastyczne - powiedział cicho. - Nigdy nie wi­działem niczego piękniejszego, Mali.

-  Niewiarygodne! - przytakiwała Jenny, unosząc barwną narzutę. - Absolutnie niewiarygodne.

Mali powoli wypuszczała powietrze z płuc.

-  A ja myślałam, że może wy nie...

Bakken uniósł gobelin, który Mali utkała po śmierci Ruth. Przez dłuższą chwilę stał w milczeniu i przyglądał się tkaninie.

-  To nie jest na sprzedaż - powiedział cicho i spojrzał na Mali. - Oczywiście powiesimy to w sklepie, żeby wszyscy mogli sobie obejrzeć, ale ja przyczepię czerwoną karteczkę z informa­cją, że praca została już sprzedana. Ona zostanie w tym domu.

Spojrzał Mali w oczy.

-  Ruth - powiedział cicho. To nie było pytanie. Po prostu to stwierdził.

Mali wolno skinęła głową.

-  Czy pozwolisz mi, żebym kupił ten gobelin?

Mali bez słowa skinęła głową. Będzie się lepiej czuła, wie­dząc, że to on jest właścicielem tkaniny, on, który zna mniej więcej historię jej powstania, niż ktoś całkiem obcy. Poza tym on zawsze był bardzo przyjaźnie usposobiony do Ruth, kiedy ją spotykał. Mali podniosła wzrok, kiedy ujął obie jej ręce w swoje i mocno uścisnął. Jego wzrok pełen był szczerego współczucia, które ogrzewało jej duszę.

-  Ja też zwróciłam uwagę na tę tkaninę - powiedziała Jen­ny. - Jest w niej coś wyjątkowego.

Jej spojrzenie szukało odpowiedzi we wzroku Mali.

-  To bardzo osobista praca - wyjaśnił Bakken. - Zresztą jak wszystko, co Mali tworzy. Zostawmy to teraz - dodał.

Jenny nie powiedziała nic, przesuwała tylko spojrzenie z Martina na Mali i z powrotem. Mali spuściła wzrok. W oczach miała łzy. Była wdzięczna Martinowi, że nie chciał dłużej rozma­wiać o tym gobelinie. Nie chciała, żeby teraz wspominano Ruth, nawet wobec Jenny. Wolno cofnęła ręce i usiadła w głębokim fotelu.

-   Więc jesteście zadowoleni?

Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, znowu odezwał się telefon. Bakken podniósł słuchawkę, przez chwilę stał i słuchał.

-  Thankyou - powiedział i wyciągnął słuchawkę do Mali. - To rozmowa ze Stornes.

Mali głęboko wciągnęła powietrze. Ręka, w którą ujęła słu­chawkę, drżała.

-  My tymczasem pójdziemy do biblioteki - poinformował Bakken i objął ramieniem plecy siostry. - Rozmawiaj, jak długo chcesz, Mali - dodał przyjaźnie.

 

-  Halo?

Kolana się pod nią ugięły, kiedy usłyszała w słuchawce głos Havarda.

-  Havard, to ja - zawołała niepotrzebnie wysokim gło­sem, w obawie, że on jej nie słyszy. Musiała odchrząknąć kilka razy, a ręka zaciskała się twardo na słuchawce. - No i co tam w domu?

-  Wszystko w porządku - odparł Havard. - Ale odczuwamy, że ciebie nie ma - dodał. - A jak ty się miewasz?

-  Dobrze - odparła Mali. - Bez problemów dotarłam na miejsce, okazuje się, że moje prace im się podobają, ale ja... ja myślę wiele o was wszystkich - dodała ochrypłym głosem. - Najwięcej o tobie, Havardzie.

On nie od razu odpowiedział, więc przez krótką chwilę Mali bała się, że połączenie zostało przerwane.

-  Halo, jesteś tam, Havardzie?

-  Tak, jestem tutaj - odparł.

Coś się dzieje z jego głosem, pomyślała Mali. Jest w nim coś nieznajomego. Przeniknął ją lodowaty strach. - Mam nadzieję, że nic złego się nie dzieje?

-  Nie, nie - odparł pośpiesznie. - Tylko ja tak strasznie za tobą tęsknię. Liczę dni do twojego powrotu.

-  Ja wrócę - zapewniła Mali cicho. - Nie musisz się tym martwić, Havardzie. Dopiero kiedy człowiek wyjedzie daleko od domu, potrafi zdać sobie sprawę z tego, co posiada. I co ma znaczenie - dodała. - Żebyś wiedział, jak ja tęsknię...

Havard znowu nic nie mówił.

-  Teraz muszę już kończyć - powiedziała Mali. - Telefony stąd bardzo drogo kosztują. Ale chciałam usłyszeć twój głos.

-  Ja też jestem szczęśliwy, że słyszałem twój - zapewnił Havard. - Dziękuję za telegram, przy okazji.

Odchrząknął, jakby chciał oczyścić głos.

-  Ja... ja tak bardzo cię kocham, Mali - powiedział nieocze­kiwanie gwałtownie. - Kocham tylko ciebie.

-  I ja ciebie kocham - szepnęła, czując dławienie w gar­dle. - Kocham tylko ciebie, Havardzie. Żebyś nigdy w to nie wątpił.

Przełożyła słuchawkę do drugiej ręki. Słuchawka była śliska od potu, tak mocno Mali ją ściskała.

-  Pozdrów wszystkich w domu - powiedziała. - I dzwoń, gdyby coś się działo, Havardzie. Obiecaj mi, że będziesz dzwo­nił.

Nagle wszystko się skończyło. Został tylko szum w słuchaw­ce. Włączył się jakiś damski głos, który powiedział coś, czego Mali nie rozumiała. Odłożyła więc słuchawkę na miejsce i sie­działa bez ruchu z rękami splecionymi na kolanach. Ręce były nadal lodowate i mokre od potu. Serce tłukło się w piersi.

Rzeczywiście coś dziwnego słyszała w głosie Havarda... Wciągnęła głęboko powietrze i wstała. Ale to chyba tylko przy­widzenie. Połączenie było złe, więc to pewnie dlatego. Zresztą co by mu miało być?

ROZDZIAŁ 7.

 

Havard stał, zaciskając kurczowo rękę na słuchawce. Przepeł­niały go różne gwałtowne uczucia. Dobrze było usłyszeć znowu głos Mali. Tak blisko, jakby stała tuż obok niego! Równocześnie wyrzuty sumienia, które czaiły się na dnie jego duszy, wybuchły teraz z wielką siłą. Havard jęknął. A gdyby ona odkryła, czym Havard i Laura zajmowali się w górach nad rzeką? Chociaż on nie zrobił nic złego, bronił samego siebie, nie wiadomo po raz który. On przecież nie...

Nerwowo przygładził włosy. Oczywiście, że zrobił coś złego! Powinien był po prostu przejść obok Laury i nie oglądać się za nią. Nie ma wytłumaczenia dla tego, co zrobił, chociaż zdołał się opanować w ostatnim momencie. Ale tylko dlatego, że kruk zaczął krzyczeć...

Od czasu sianokosów w górach Havard żył w strachu, co Laura wymyśli, jak dotąd jednak nic do niego nie dotarło. Na­wet najmniejsza aluzja czy też plotka. Więc na razie musiała zatrzymać sprawę dla siebie, pomyślał. Możliwe, że jest do tego stopnia przebiegła, iż woli zaczekać do powrotu Mali. Efekt był­by niewątpliwie dużo większy, gdyby mogła cisnąć swoją tajem­nicę rywalce w twarz.

-  Rozmowa skończona.

Havard drgnął, gdy dotarł do niego łagodny, miły głos Astrid z centrali.

-  Dziękuję, Astrid - bąknął. - Zaraz oddzwonię.

Na początku lata do centrali przyszła nowa telefonistka. Za­bawne było to, że ona również ma na imię Astrid, ale na tym na szczęście kończą się jej podobieństwa z poprzedniczką. Nowa Astrid dała się już poznać jako cicha i lojalna młoda dama. Havard był przekonany, że nie podsłuchuje rozmów, jak czyniła to „dawna" Astrid, która czerpała z tego wiele radości. Nowa te­lefonistka milczała niczym grób o sprawach, które przypadkiem docierały do jej uszu. I po wsi krąży teraz dużo mniej płotek, odkąd ona zaczęła pracę, myślał Havard z wdzięcznością. Ale i nie wszyscy się z tego tak cieszyli. Wiedział, że wiejskie plotka­ry muszą teraz w innych miejscach węszyć za nowinami. Dla wszystkich innych jednak życie stało się prostsze - w każdym razie dla nich tutaj, w Stornes.

-  Dziękuję, Astrid - powtórzył i oddzwonił.

Uchylił drzwi do izby, gdzie rodzina siedziała przy kolacji, i wsunął lekko głowę.

-  Chyba zrobię sobie wycieczkę po fiordzie - oznaj­mił. - Możliwe, że jutro na obiad będziemy mieć ryby.

-  Wybierasz się na fiord? Ale co ona powiedziała, co Mali mówiła? - Wiele par oczu wpatrywało się w niego z napięciem.

-  To była bardzo krótka rozmowa - odparł wymijająco i nie­spokojnie przestępował z nogi na nogę. - W każdym razie do­tarła na miejsce bez problemów i czuje się bardzo dobrze. Mam was od niej pozdrowić - dodał. - Właściwie nic więcej nie zdąży­liśmy sobie powiedzieć.

-  Ale to przecież wspaniałe! - zawołała Tordhild. - Pomyśleć, telefon z Ameryki! Mam nadzieję, że Mali czuje się tam świetnie.

-  Nie możesz jechać na ryby, zanim nie skończysz swojej ka­szy - protestowała Herborg. - Nie możesz przecież...

-  Nie, jednak zrobię sobie tę wycieczkę - powtórzył.

-  A czy ja mogę wybrać się z tobą, dziadku? - Johannes od­wrócił się na ławce i wbił w niego spojrzenie. - Ja jestem bardzo dobry w łowieniu ryb.

-  Tylko że ja wrócę bardzo późno, Johannes - odparł Havard, próbując nie patrzeć w błagalne dziecięce oczy. - Ale kiedy będę się wybierał następnym razem...

Na dziecinnej buzi pojawiło się rozczarowanie, Johannes jednak nie powiedział nic więcej. Odwrócił się tylko z powrotem do stołu i zaczął jeść kaszę.

Havard powoli schodził na dół, do szopy na lodzie. Nie był w stanie znieść myśli o jedzeniu, było mu niedobrze. Nie chciał też rozmawiać z rodziną. Nawet z Johannesem, chociaż wie­dział, że zachował się źle wobec dziecka. Zdawał sobie sprawę, jak entuzjastycznie chłopiec reaguje na możliwość wypłynięcia łodzią na wody fiordu, tego wieczoru jednak chciał zostać sam ze swoimi myślami. Poza tym młodzi wychodzą dzisiaj z domu. W końcu Dorbet doprowadziła do tego, że w Granvold organi­zują zabawę taneczną. Herborg, Oja i Tordhild mają tam być, dziećmi zajmą się Ingeborg i Ane. To bardzo dobrze, myślał Havard. W tej sytuacji on może wrócić, kiedy dzieci będą już w łóżkach, położyć się i nikt nie będzie go pytał, dlaczego zrobił się taki milczący. Wielokrotnie po sianokosach w górach ktoś mu o tym mówił, a on znosił te uwagi za każdym razem gorzej. Wywoływało to gwałtowne wyrzuty sumienia. A przez cały czas chodził jak po rozżarzonych węglach, uważając, czy nie dosięg­ną go jakieś plotki. Powoli tracił sen i apetyt.

W drodze przez ogród zauważył, że za jakiś miesiąc będą mieć mnóstwo jabłek. Owoce już teraz były duże. A porzeczki w pobliżu domu czerwieniły się pośród zieleni. Dziwne, że jesz­cze jakieś owoce zostały, pomyślał i uśmiechnął się pod nosem. Johannes nigdy nie miał dość porzeczek, wszystko jedno, doj­rzałe czy nie. A kiedy Ola Havard przychodził z wizytą, to obaj opychali się owocami. Za każdym razem bolały ich brzuchy, ale to w żadnym stopniu nie powstrzymywało ich aktywności. Przy­pomniał sobie, że on sam też kiedyś taki był. Nagle wydało mu się, że tamto życie jest od niego strasznie odlegle.

Myśl o Oli Havardzie sprawiła, że żołądek skurczył mu się boleśnie. Laura nie może być do tego stopnia zła, by tak po prostu wykrzyczeć ludziom prawdę o chłopcu! Że chciała dopaść jego, Havarda, to jedna sprawa, Ola Havard jednak jest niewinny. Zawstydzony Havard pochylił głowę. Powinien był już dawno temu powiedzieć chłopcu, że jest jego ojcem. Nie był w stanie myśleć o tym, jak by się to odbyło, gdyby prawda miała do niego dotrzeć od matki. Wtedy całe zaufanie dziecka ległoby pewnie w gruzach, pomyślał, a Ola Havard na to nie zasłużył. Chłopiec nigdy nie czuł się w Storhaug jak w domu, nigdy tego przed Havardem nie ukrywał, chociaż zawsze bardzo uważał, żeby nie powiedzieć nic złego o Laurze lub tych mężczyznach, których sprowadzała do dworu. Nie, to w Stornes Ola Havard czuł się bezpiecznie i w domu. U nie­go i Mali. Gdyby Laura to zniszczyła...

-  Ale ja mogę siedzieć tak długo, jak zechcę - Johannes chwycił bluzkę matki i zatrzymał ją, kiedy szła na górę, żeby się przebrać.

-  To Ingeborg i Ane dzisiaj decydują - oznajmiła Tordhild. - Powinieneś ich słuchać, Johannes, ale możesz teraz po­magać ułożyć Marilenę do snu. To ty będziesz jej dzisiaj śpiewał, skoro ja wychodzę. Ona to bardzo lubi, przecież wiesz.

-  Tak, ale ja nie położę się i będę czekał na dziadka - upierał się Johannes. - Dlaczego on mnie nie zabrał na ryby?

Tordhild nie miała na to pytanie żadnej odpowiedzi. Havard zwykle nie był tym, który zostawia Johannesa, niezależnie czego to dotyczyło. Ale on się zmienił od czasu, gdy Mali wyjechała, przycichł, stał się jakiś nieobecny. To chyba nic dziwnego, my­ślała Tordhild. Nie chciał, żeby Mali wyjeżdżała. Havard nie lubi wielkich zmian, w każdym razie jeśli dotyczą jego żony. A i tak zachował się lepiej, niż większość mężczyzn, pomyślała Tordhild. Mężczyźni na ogół nie lubią, gdy żona wychodzi z domu, nawet na spotkania klubu krawieckiego. Mimo wszystko Havard za­chował się bardzo ładnie i zaakceptował fakt, że żona odnosi takie wielkie sukcesy w swojej pracy. Zawsze ją wspierał, choć Tordhild zdawała sobie sprawę, że kosztowało go to więcej, niż­by chciał przyznać.

I przypuszczalnie jest też zazdrosny o tego Martina Bakke­na, chociaż to akurat bardzo głupie. Mali nigdy nie wpadłaby na taki idiotyczny pomysł, tego Tordhild była pewna. Nikt bar­dziej nie zdawał sobie sprawy z tego, gdzie jest jego miejsce, niż Mali Stornes. I dla niej tylko Havard miał znaczenie, tyle on sam powinien rozumieć. Mali nigdy tego nie ukrywała. No ale męż­czyźni w takich sprawach bywają dziwni, pomyślała Tordhild i potrząsnęła głową.

Nawet Sivert zaczął wykazywać tendencję do zazdrości przy kilku okazjach. Wtedy ona poprosiła go o rozmowę i wyjaśniła, że nie życzy sobie niczego takiego i znosić tego nie będzie. Tłu­maczyła mu, że czuje się zraniona, bo on jej nie ufa. Czy dała mu może chociaż raz powód do tego? No i co ona miałaby po­wiedzieć, spytała, kiedy musiała zaakceptować, że on wciąż jeź­dzi po świecie, wszędzie jest witany i podziwiany, również przez narzucające się kobiety.

Wtedy on ją objął i prosił, by mu wybaczyła, przyznał, że to szalone i głupie z jego strony.

-  Ale tak się boję, żeby cię nie stracić - wyszeptał z wargami przy jej włosach.

-  Nie można zatrzymać przy sobie człowieka dlatego, że się go przywiąże do nogi od stołu, Sivercie - odparła Tordhild. - Nikt też nie może posiadać drugiego człowieka, dobrze o tym wiesz. Jest się z kimś dlatego, że się tego pragnie. Dlatego, że się go kocha.

Sivert w milczeniu skinął głową. Obejmował ją mocno i gła­skał po włosach.

-  Powinienem był o tym pamiętać - powiedział cicho. - Ja też byłem kiedyś przywiązany do czegoś, czego nie chciałem. Chodziło o coś, co matka nazywała miłością, a co było tylko czy­stym egoizmem.

Potem już nigdy nie wracali do tego tematu.

 

Tordhild pogładziła Johannesa po włosach. Chłopiec czuł się tak wspaniale w Stornes. Nie powinno być żadnych problemów z osiedleniem się tutaj na stałe, pomyślała. Johannes był grzecz­ny i zadowolony, przez całe dnie wymyślał jakieś nowe zabawy, rzadziej też wspominał ojca, choć był do niego bardzo przywią­zany. Przywykł, że Sivert dużo przebywa poza domem. Ja sama też do tego przywykłam, pomyślała Tordhild. Mimo to bolesna tęsknota za Sivertem nie opuszczała jej ani na chwilę. Zwłaszcza wieczorami, kiedy kładła się sama do łóżka. Brakowało jej roz­mów z mężem, dzielenia się smutkami, radościami i troskami. Tęskniła też, by przytulić się mocno do męża, czuć jego ciepło, bliskość i wspólnotę. Ale już w przyszłym tygodniu miał przy­jechać na kilka dni. Załatwiał coś w Trondheim i tak wszystko zorganizował, by mógł mieć tydzień wolnego. Na myśl o tym radość rozlała się w sercu Tordhild.

-  Bądź dziś wieczorem grzecznym chłopcem - upomniała Johannesa.

-  Przecież ja zawsze jestem grzeczny - odpowiedział bez fał­szywej skromności.

Tordhild poczochrała mu włosy i uśmiechnęła się.

-  Jesteś, to prawda - przyznała. - Ale teraz jesteś też star­szym bratem. Musisz być dzielny i rozważny. Marilena na tobie polega.

Potem zniknęła za drzwiami. W sypialni na górze Herborg i Oja stroili się na zabawę w Granvold. Herborg stała przed lu­strem w samej bieliźnie i przymierzała kolejne suknie.

-  Naprawdę nie mam nic odpowiedniego - jęknęła ziryto­wana i odrzuciła jeszcze jedną sukienkę na łóżko.

Nagle Oja stanął za nią i objął ją ramionami. Mocno do sie­bie przycisnął.

-  No to idź bez ubrania - szepnął jej do ucha.

-  Oja, no coś ty...

Próbowała się wyrwać z jego mocnego uścisku, odwróciła się do niego twarzą i zarzuciła mu ręce na szyję. Szare oczy mieniły się radośnie.

-  Uważasz, że zrobiłam się gruba i stara po urodzeniu dziec­ka?

Oja uśmiechnął się i pociągnął ją za gęste, rude włosy.

-  Jeśli doszło do jakiejś zmiany, to takiej, że jesteś jeszcze ładniejsza - wyszeptał tuż przy jej ustach.

Herborg uśmiechała się zadowolona, ale kiedy jego ręce pró­bowały wślizgnąć się pod bieliznę, odsunęła je stanowczo, choć z serdecznym uśmiechem.

-  Nie teraz, Oja. Mamy przecież iść na zabawę.

Wymknęła się z jego objęć i wyjęła z szafy jeszcze jedną sukienkę. Oja usiadł na brzegu łóżka i przyglądał się żonie. To prawda, ona jest jeszcze piękniejsza, pomyślał. Nie sądził, że to możliwe. Dla niego bowiem zawsze była tą najpiękniej­szą na świecie, ale z tym jakimś delikatnym, macierzyńskim uśmiechem, który mu teraz posyłała, było jej bardzo do twarzy. Uśmiech pojawił się po porodzie.

Oja wyciągnął się na łóżku. Czuł w sobie wielki spokój. Czuł się ciepły, bezpieczny i nieskończenie bogaty. Otrzymał zna­komity dwór. Dwór, który tak wiele dla niego znaczył. Od naj­wcześniejszego dzieciństwa. Nigdy nie brał pod uwagę tego, że mógłby zostać kimś innym, a nie rolnikiem rozwijającym dalej Stornes. Dlatego przeżył szok, kiedy pojął, że dziedzictwo nale­ży do Siverta.

Oja głęboko wciągnął powietrze i zakrył twarz dłonią. To był bardzo bolesny czas. Czuł się całkiem wyrzucony za burtę i bywały momenty, że nienawidził zarówno matki, jak i Siverta. W jego oczach to tylko Sivert zawsze się dla matki liczył. On był najstarszym synem i wszystko się wokół niego kręciło. Nieocze­kiwanie matka pokazała mu papiery, w których Sivert zrzeka się swojego dziedzictwa. Stało się to po tym, jak brat i Tordhild tak niespodziewanie i w wielkim pośpiechu opuścili dwór. Oja nigdy się nie dowiedział, co się wtedy stało, ale to nie miało już teraz znaczenia. To, co ma znaczenie, to fakt, że Sivert sam wziął go na bok, kiedy był w domu na weselu Ruth, i powiedział, że dwór na pewno należy do Oi. On zrzekł się go z własnej nieprzymu­szonej woli, mówił.

Oja zapytał dlaczego. Dla niego bowiem było czymś nie­pojętym, że ktoś może się wyrzec takiego znakomitego dzie­dzictwa. Sivert odpowiedział, że nie chce tej sprawy już dłużej roztrząsać. To, co dla niego ma jakieś znaczenie, to żeby Oja wiedział, iż dwór i dziedzictwo należą do niego, że Sivert nigdy nie będzie sobie rościł do nich żadnych praw. Pragnie tylko mieć brata - powiedział na koniec i wyciągnął rękę do Oi. To była niezwykła chwila. Oja nadal dobrze pamiętał ten ciepły, zdecy­dowany uścisk ręki Siverta. Chciał pytać o więcej, ale w końcu dał spokój. Coś w otwartym spojrzeniu Siverta go powstrzyma­ło. Nie wszystko Oja musi wiedzieć, oznajmił brat i Oja starał się to respektować. Od tamtego dnia nareszcie spokój zagościł w jego duszy, a stosunek do Siverta nadal był taki, jaki powinien łączyć dwóch braci.

Mrużąc oczy, spojrzał na Herborg, która zapinała ostatnie guziczki pięknej, zielonej sukienki z wielkim, białym kołnierzy­kiem. W tej to dopiero jest jej ładnie, pomyślał. Zielony kolor podkreśla jej lśniące, rude włosy i szare oczy.

Wszystko znalazło się na swoim miejscu, kiedy Herborg weszła w jego życie. Serce biło mu teraz mocno w poczuciu szczęścia.

-  O Boże, a ty wciąż leżysz? - wykrzyknęła nagle Herborg, odwracając się do niego. - Powinieneś też się ubrać.

Wyciągnął do niej rękę, a ona podeszła i usiadła na krawędzi łóżka.

-  Czy ty jesteś szczęśliwa, Herborg?  

Szare spojrzenie rozbłysło przed nim. Herborg pochyliła gło­wę i pocałowała go delikatnie w usta.

-  Tak - odparła po prostu. - Nie wiedziałam, że można być aż tak szczęśliwym, Oja. Dostałam wszystko, o czym mogłam marzyć. Ciebie, malutką dziewczynkę... - Pogłaskała go po wło­sach i położyła rękę na jego policzku. - Ale najbardziej liczysz się ty - rzekła wolno. - I to, że mogłam ciebie dostać.

Przyciągnął ją znowu ku sobie. Bujne włosy opadły i otuliły go szczelną zasłoną.

-  Żebyś wiedziała, ile ty dla mnie znaczysz, Herborg - wy­krztusił ochrypłym głosem. - Moje życie nie zawsze było tylko... tylko proste. Przez długi czas czułem, że żyję w strefie cienia. Ale teraz... - Położył ręce na jej twarzy i patrzył jej w oczy. - Te­raz stoję w miejscu zalanym słonecznym blaskiem.

-  Stoimy tam oboje - uśmiechnęła się i pogłaskała go po­śpiesznie po twarzy. - Mam nadzieję, że zostaniemy tam przez jakiś czas. Życie dla wszystkich ma ciemniejsze strony, wiesz o tym - dodała wolno.

-  Poradzimy sobie, skoro jesteśmy razem - stwierdził Oja. - Bo zawsze będziemy razem, ty i ja, Herborg.

-  Zawsze - powtórzyła Herborg, prawie tak, jakby powta­rzała przysięgę. - Zawsze, Oja.

 

To Ingeborg miała położyć Marilenę do łóżka. Ane zajmowała się Małą Mali.

-  No to co, zaśpiewasz jej teraz? - spytała Ingeborg, spoglą­dając na Johannesa, który stał w nogach łóżka.

-  Zamierzam jej też zagrać jakiś ładny kawałek - oznajmił Johannes. - Ona bardzo lubi, jak jej gram. A skoro mamy nie ma przy niej dzisiejszego wieczoru, to...

-  Ale przecież jesteś ty - zauważyła Ingeborg.

Nie miała wielkiego doświadczenia z dziećmi. O1av i ona ni­gdy swoich się nie doczekali. Ale i tak życie ułożyło się dobrze, myślała Ingeborg. Mieli siebie nawzajem, chociaż od czasu do czasu ona odczuwała tęsknotę za tym, czego nie dane jej było przeżyć. Całą swoją miłość i troskliwość przelała na męża. Mia­łam jednak w sobie tyle uczuć, że wystarczyłoby i dla dziecka, pomyślała nagle i pogłaskała Marilenę po policzku. Z takich myśli nigdy się nikomu nie zwierzała. Nie wiedziała, co O1av by na to powiedział.

Mimo to życie było dobre, myślała Ingeborg. W każdym ra­zie takie dobre, jakie może być, kiedy człowiek nie ma nic swo­jego. Stornes był dla nich obojga niczym dom. To dlatego nigdy nie myśleli o tym, żeby się przeprowadzić. Ona uważała miesz­kańców Stornes niemal za swoją rodzinę, uczestniczyła zarówno w smutkach, jak i radościach we dworze przez te wszystkie lata. Nikt na tym świecie nie dostaje wszystkiego, czego pragnie. Na­wet wielcy państwo miewają bolesne godziny, wielokrotnie mog­ła to stwierdzić również w tutejszym domu.

Ingeborg podeszła do okna, by zaciągnąć zasłonki. W tej samej chwili Johannes zaczął grać. Kobieta stała bez ruchu i patrzyła na chłopca. Był taki śliczny, tak się różnił od innych dzieci. Podobny tylko do ojca. Sivert był niemal taki sam w jego wieku, Ingeborg dobrze to pamiętała.

Johannes grał z wielkim talentem. Piękne, ciepłe tony wy­pełniły pokój i poruszyły serce Ingeborg. Nagle w oczach poja­wiły się łzy. Jakiś bolesny smutek palił ją w piersi.

Kiedy Johannes skończył grać, odwróciła się ku oknu, uda­wała, że jest zajęta firanką. Pośpiesznie przetarła ręką oczy. I wtedy poczuła ciepłą, małą rączkę na swojej dłoni.

-  Nie bądź smutna, Ingeborg - prosił Johannes cicho.

-  Ja nie jestem smutna - kłamała kobieta i usiadła na krze­śle przy oknie. - To tylko dlatego, że grałeś tak pięknie, że...

Nie pytając o pozwolenie, chłopiec wskoczył jej na kolana i zarzucił ręce na szyję. Ciemna, kędzierzawa głowa oparła się o jej policzek. Ingeborg najpierw siedziała zupełnie sztywna. Sy­tuacja była dla niej taka niezwykła. Potem objęła ramieniem ple­cy Johannesa i przytuliła go mocno do siebie. Wdychała dobry zapach dziecka. I delikatne ciepło.

-  Dlaczego ty nie masz dzieci, Ingeborg?

Poczuła ukłucie w sercu. Musiała odchrząknąć.

  - No widzisz, nie wszyscy mogą...

-   Ale chciałaś mieć?

Skinęła głową, że tak, i pogłaskała go po włosach. Zwrócił ku niej buzię i patrzył na nią tymi pięknymi oczyma ze złocistymi plamkami, takimi samymi jak u ojca.

-  No to może ja mógłbym być też trochę twój - zapropo­nował z niezwykłą hojnością. - Teraz kiedy mama i tata mają oprócz mnie Marilenę, to ja... gdybyś mnie chciała - dodał pytająco.

Ingeborg przytuliła go jeszcze mocniej do siebie. Dobre, nie­znane ciepło wypełniało jej piersi. Nigdy przedtem czegoś takie­go nie przeżyła. Dzieci nieczęsto się do niej garnęły. Myślała, że może to ona jest temu winna, że jest w niej coś takiego... albo może nieświadomie trzyma je na dystans, by tęsknota i ból nie były takie silne.

Teraz mimo wszystko czuła się dobrze. Miała wrażenie, jakby coś zesztywniałego i bolesnego nareszcie się w niej rozwiązało.

-  Oczywiście, że bym cię chciała, Johannesie - westchnęła z twarzą przy jego policzku. - Chciałabym pożyczać sobie jakąś cząstkę ciebie, kiedy będziesz miał czas.

-  Ja mam mnóstwo czasu - odparł i uśmiechnął się sze­roko. - W takim razie ty masz jakby własne dziecko, ty także. Prawda?

Ingeborg wolno skinęła głową i wyjrzała za okno, gdzie po­woli zapadał sierpniowy wieczór i gwiazdy zaczynały migotać na niebie. Nagle zobaczyła spadającą gwiazdę. Drgnęła. Widziała mnóstwo takich gwiazd w swoim życiu i za każdym razem wy­powiadała w duchu pragnienie, żeby mogła przeżyć miłość do dziecka.

Dotychczas było to kompletnie beznadziejne życzenie, do­brze o tym wiedziała. Mimo to pojawiało się za każdym razem. Nie żeby pragnęła urodzić dziecko, wiedziała, że to akurat jest niemożliwe. Ale miłość do dziecka...

Przycisnęła mocno Johannesa, a po policzkach spływały jej łzy.

-  No coś ty, Ingeborg? Ty znowu płaczesz? Zamrugała szybko powiekami i uśmiechnęła się do niego.

-  Ale teraz to tylko dlatego, że tak się strasznie cieszę - po­wiedziała. - Bo dostałam takiego ślicznego chłopczyka. Bardzo tego pragnęłam, powinieneś wiedzieć - dodała.

-  No to masz - powiedział Johannes i oparł się o nią.

Siedzieli tak przez dłuższy czas.

ROZDZIAŁ 8.

-  Byłoby na pewno lepiej, gdybyśmy z ojcem zostali w domu - oznajmiła Marit Granvold z ustami pełnymi jedzenia.

-  Nie, dzisiaj wieczorem chcemy zostać tutaj sami - zapro­testował Ola bez wielkiego entuzjazmu, tylko dlatego, że Dorbet kopnęła go w łydkę. - Nie jesteśmy już dziećmi, mamo, to będzie zabawa dla młodych ludzi. Wy bylibyście tylko zmęczeni hała­sem i muzyką.

-  Mój kochany, tyle to zniesiemy ten jeden raz - zapewniała Marit, popijając kanapkę kawą. - Mogłabym zresztą pomagać przy stole.

-  Służące znakomicie sobie z tym poradzą - wtrąciła Dor­bet, posyłając Oli pośpieszne spojrzenie. - Nie, i ty, i teść po­winniście pojechać do Rindalen i odwiedzić twoją siostrę, Marit. Dwór będzie stał na swoim miejscu, kiedy wrócicie w niedzielę. Obiecuję ci to.

Marit popatrzyła na synową.

-  Nie jestem za bardzo zadowolona z tego, że mają się tu odbywać tańce - stwierdziła, a na jej czole, między brwiami, po­jawiła się głęboka bruzda. - Mnóstwo niedobrych rzeczy może się zdarzyć, Dorbet. Źle się poczujesz. Będziesz zbyt zmęczona albo...

-  To są po prostu głupstwa - zaprotestowała Dorbet i zaru­mieniła się. - Jestem zdrowa jak ryba.

Śmiertelnie się bała, żeby Marit nie zmieniła zdania i nie zo­stała jednak w domu. To by wszystko zepsuło!

Dorbet od tygodni cieszyła się na tę zabawę. Nareszcie bę­dzie wokół niej trochę ruchu. Po tym, jak wyszła za mąż, dni strasznie jej się dłużyły. Marit była w porządku, odnosiła się do synowej życzliwie, ale chodziła za nią krok w krok. Tego nie wol­no ci dźwigać, nie możesz za długo stać... Dorbet czuła niemal, jakby była ze szkła, tak teściowa dbała o nią i o wyczekiwane­go dziedzica. To zaczyna być nie do zniesienia, myślała Dorbet wzburzona. Zrobiła się od tego nerwowa, czuła, że cała przy­szłość, zarówno jej, jak i dworu, zależy od tego, czy z dzieckiem wszystko będzie dobrze.

W ciągu długich, wypełnionych pracą dni sianokosów rzad­ko widywała Olę, a kiedy zlekceważyła Marit i poszła na łąkę, żeby pomagać, to okazało się, że za długo pracować nie może. Ola tymczasem zajęty był swoją robotą. Tylko wieczorami, już w swojej sypialni, mogli być przez chwilę sami. Wtedy jednak najczęściej Ola był taki zmęczony, że zasypiał, zanim ona skoń­czyła pierwsze zdanie. Od tamtego pięknego majowego dnia, kiedy Dorbet wyszła za mąż, wielokrotnie płakała wieczorami przez sen, zarówno z rozczarowania, jak i ze złości.  

W miarę jak tygodnie mijały, blask wspaniałego ślubu i we­sela przygasał. Nawet owe fantastyczne dni, które Ola i ona spędzili w mieście jako swoją podróż poślubną, rozpłynęły się w długich, monotonnych dniach powszednich. Dorbet często chodziła do Stornes. Tam mimo wszystko jest więcej życia niż w Granvold.

 

Chociaż Marit właściwie ją rozpieszczała, to jednak oczekiwa­ła, że młoda gospodyni przejmie od niej różne czynności. I tak przez cały dzień to samo, myślała Dorbet, podając Oli koszyczek z chlebem. Idź do spichlerza, upiecz ciasto, pomóż przy obiedzie i upiecz chleb. A potem prasuj ubrania. Prasowanie akurat Dor­bet strasznie nudziło, a poza tym jej praca nigdy nie znajdowała uznania w jastrzębich oczach Marit. Robiło jej się niedobrze na sam widok żelazka.

Takie rzeczy gospodyni powinna umieć, uważała Marit i po­suwała się do tego, by pokazać młodej synowej, jak należy robić to, nad czym ona się właśnie męczyła.

Kiedy nareszcie postanowiono, że zabawa dla młodzieży jed­nak, się odbędzie, Dorbet zaczęła na wszystko patrzeć inaczej. Natychmiast zajęła się przygotowaniami: zamówiła harmonistów, zastanowiła się nad tym, co poda do jedzenia, i przymie­rzała ubrania.

Z wielkim rozczarowaniem stwierdziła, że prawie żadna z jej pięknych sukienek już na nią nie wchodzi, ale specjalnie się tym nie martwiła. I tak nie wyglądam najgorzej, myślała optymistycznie. Wybór padł na czekoladowobrązową sukien­kę, którą wypatrzyła w katalogu i natychmiast zamówiła na zabawę. Sukienka była marszczona pod biustem i swobodnie opływała rosnący brzuch Dorbet. Martwił ją tylko kolor. Brą­zowy jest dość ponury, ale kiedy sukienka przyszła pocztą, okazało się, że jest w niej Dorbet bardzo do twarzy. Kolor był niemal taki sam jak kolor oczu Dorbet, sprawiał, że włosy młodej kobiety wydawały się jeszcze jaśniejsze. Z czerwoną różą z ogrodu jako dekoracją na ramieniu będę wyglądać pięknie, myślała zadowolona.

-  No i co ty na to? - spytała Olę pewnego wieczoru, kiedy włożyła na siebie sukienkę, żeby mu się pokazać.

On siedział na krawędzi łóżka i gapił się na nią z podziwem.

-  Jesteś piękna jak huldra - wymamrotał ochryple.

Dorbet z radością przyjęła pochwałę i obracała się wolno przed lustrem.

-  Teraz to już wyraźnie widać, że jestem w ciąży - zauważy­ła, patrząc w lustro.

-  Chyba ci to nie przeszkadza? Ty należysz do kobiet, któ­re stają się jeszcze ładniejsze, kiedy są brzemienne - oznajmił Ola. - Od jakiegoś czasu jest w tobie coś niezwykłego.

Dorbet raz jeszcze spojrzała na swoje odbicie. Oceniała sama siebie. Tak, co do tego Ola ma rację, pomyślała. Nie jest taka jak inne kobiety, oczekujące dziecka - umęczona, ze skrzywioną miną i ciężka. Albo rozlazła niczym wyrośnięte ciasto. Wprost przeciwnie, Dorbet promieniała. Jej skóra była jedwabista i zło­ta, a włosy lśniły czystością.

-  Jak to ładnie powiedziane - uśmiechnęła się przyjaźnie, podeszła do Oli i ucałowała go. - Tak się cieszę, że będziemy mieć tę zabawę - powiedziała. - Jestem od tego niemal chora.

-  Dzień będzie dla ciebie bardzo długi - stwierdził Ola z troską w głosie. - A ja jestem wieczorami taki zmęczony...

Dorbet uniosła w górę ramiona i skinęła głową.

-  Nic nie szkodzi. Chociaż przyjemne to to nie jest - przyznała. - Ten dom jest taki cichy i... i momentami po prostu ponury. A ja jestem wciąż młoda, Ola.

-  Żałujesz, że wyszłaś za mnie za mąż?

-  Nie, nie - odparła pośpiesznie i usiadła bardzo blisko nie­go. - Ale ty jesteś taki zajęty, wciąż pracujesz poza domem, a ja chodzę tutaj...

Objął ją mocno i przyciągnął do siebie. Pocałował w poli­czek.

-  Ty też będziesz taka zajęta, kiedy maleństwo się już uro­dzi - powiedział. - Wtedy będziesz zajęta głównie nim.

Dorbet skinęła głową, ale jeśli miałaby być szczera, to w tym też nie widziała specjalnej odmiany. Na początku bardzo się cie­szyła, że jest w ciąży. Bo już zaczynała się obawiać, że w ogóle nie może mieć dzieci. Jednak myśl o noworodku, który wrzesz­czy po całych nocach, wciąż trzeba go przewijać i karmić, jakoś specjalnie jej nie wzruszała. Jestem za młoda, żeby się tak wią­zać - pomyślała znowu, ale było za późno, żeby żałować.

-  Tak się cieszę na tę zabawę - powtórzyła i przeczesała pal­cami włosy Oli. - A ty nie?

-  Ja też, ale głównie dlatego, że ty się tak cieszysz - od­parł. - Ja bym mógł się bez tego obejść.

-  Ola, no coś ty!

Pociągnął ją za sobą na łóżko. Leżał i bawił się jej włosami.

-  Ja mam wszystko, czego pragnę - usłyszała ciche wyzna­nie. - Ja potrzebuję tylko ciebie. No a kiedy będziemy mieć rów­nież maleństwo...

Dorbet cicho westchnęła. Ola jest taki sympatyczny. Tyle ma wspaniałych cech i Dorbet szczerze go kocha. Czasami jednak uważała, że jest tak samo milczący i nudny jak jego ojciec. Sta­ło się to znacznie bardziej wyraźne po ślubie, kiedy cały dzień kręcili się po tym samym obejściu. Gdy byli zaręczeni, w ich związku było jakby więcej zaangażowania. Wtedy każda wizy­ta w Granvold bardzo ją podniecała, wymykała się, wyobraża­jąc sobie rozkoszne chwile z Olą w jego sypialni. Wtedy jednak mieszkała w domu. I chociaż często się na to uskarżała, uważa­ła teraz, że życie w Stornes było naprawdę dobre. Granvold to o wiele bardziej ponure i ciche miejsce.

Pogłaskała Olę po policzku, ukąsiła go lekko w ucho. On przyciągnął ją mocniej do siebie i zaczął obsypywać jej twarz le­ciutkimi pocałunkami. Ręce głaskały Dorbet po plecach.

-  Masz ochotę? - szepnęła mu przy uchu.

-  No tak, mam, ale dziecko...

-  Tyle to dziecko zniesie - uśmiechnęła się Dorbet i prze­sunęła rękę po jego udzie. - Ja też mam wielką ochotę - dodała wyzywająco.

Ola oddychał ciężko. Zawsze tak się bał, że zrobi coś, czym wyrządzi krzywdę dziecku. I to go dręczyło, ponieważ nieustan­nie pożądał swojej pięknej żony. Mimo to często zostawiał ją w spokoju, nie miał odwagi jej dotknąć. Na myśl o tym, co mog­łoby się zdarzyć, gdyby coś poszło nie tak, tracił mowę ze stra­chu. Nie mówiąc już o tym, jak ciężko coś takiego zniosłaby jego matka.

-  Ty masz wciąż tyle głupich zmartwień, Ola - szepnęła Dorbet, ściągając z niego koszulę. - Chcę, żebyś był taki, jaki byłeś przed...

W miarę jak różne części ubrania lądowały na podłodze, zni­kały też troski Oli. Czuł pulsowanie na szyi i w skroniach z po­żądania. Dorbet podniecała go jeszcze bardziej pocałunkami i pieszczotami, szeptała bezwstydne słowa do jego ucha i śmiała się, widząc przerażoną minę męża.

Ola jęknął głośno, kiedy Dorbet leżała już naga na łóżku. Jej okrągły brzuch zawsze działał na niego podniecająco. Piersi zrobiły się większe, a brodawki ciemnobrązowe. Dorbet przyciągnęła do siebie jego głowę.

-  Kochaj mnie - wyszeptała. - Kochaj mnie tak, jak trzeba! Przez krótką chwilę coś go znowu powstrzymywało, coś w rodzaju poczucia odpowiedzialności. Potem jednak zapomniał o wszystkim. Była tylko ciepła skóra, miękkie wargi i chmura ko­biecych włosów. No i jej pośpieszny oddech. Słyszał własny puls w uszach, pożądanie sprawiło, że dygotał. Robił wszystko, czego Dorbet chciała, wszystko, co mu zdyszana szeptała do ucha, nie zastanawiał się nad dzieckiem. Akurat w tym momencie istniała dla niego tylko jedna osoba. Ona.

 

Letnia noc rozbrzmiewała śmiechami i czarującymi dźwię­kami harmonii. Dorbet wirowała na tanecznej podłodze, raz z jednym, raz z drugim mężczyzną. Czuła słodkie mrowienie pod skórą, słysząc ich pośpieszne, potajemne komplementy, które szeptali do jej ucha podczas tańca. Ona nieustannie jed­nym okiem zerkała na Olę w obawie, że zrobi się zazdrosny. On jednak najwyraźniej czuł się dość pewnie tego wieczoru, zabawiał rozmowami pozostałych gości. Zwłaszcza mężczyzn, Dorbet to widziała, takich samych dziedziców dworów jak i on. Pewnie rozmawiają o sianokosach i zbiorach, pomyślała i stwierdziła, że bardzo jej to odpowiada. Wtedy bowiem nie widział, że Dorbet flirtuje zapamiętale z wciąż zmieniającymi się tancerzami.

Znowu czuła się oszołomiona tym, że jest pożądana i atrak­cyjna nie tylko dla Oli, ale dla innych także. I to w sytuacji, kiedy oczekuje dziecka, tylko że mężczyźni się chyba nad tym nie za­stanawiają. Była piękna niczym ta letnia noc w swojej brązowej sukience z ogromną różą na ramieniu, wszyscy jej to mówili. Włosy zebrała w koński ogon i upięła wysoko na głowie, stam­tąd opadały jej na ramiona.

-  Ty jesteś najpiękniejsza ze wszystkich - szeptał jakiś pod­niecony młody człowiek do ucha Dorbet i przyciskał ją do siebie mocniej. - Zawsze taka byłaś, Dorbet. Czy nie moglibyśmy się przejść gdzieś za stodołę i...

-  Ty głuptasie - roześmiała się Dorbet i klepnęła go w gło­wę. - Przecież ja jestem mężatką, człowieku.

To nie była pierwsza propozycja, jaką dostała tego wieczoru.

Nie zamierzała niczego takiego robić, chodzić z tym czy z tam­tym za stodołę. Ale sam fakt, że mężczyźni jej pożądają...

Oparła się zdyszana o ścianę, kiedy taniec dobiegł końca. Odepchnęła od siebie natrętnego kawalera. Nagle obok niej sta­nęła Tordhild.

-  Utrzymujesz bardzo wysokie tempo dziś wieczorem, Dor­bet. Powinnaś pomyśleć też o tym, którego nosisz tutaj.

Dorbet prychnęła.

-  O nim będę myśleć kiedy indziej - westchnęła i otarła dłonią spocone czoło. - Tym wieczorem chcę się rozkoszować sama, Tordhild. Cała wieczność minęła od czasu, kiedy czułam się młoda.

-  Czy Ola już ci nie wystarcza?

-  Oczywiście, to nie o to chodzi, ale...

Dorbet spojrzała na bratową, ujęła jedną jej rękę i położyła sobie na brzuchu.

-  Nagle wszystko stało się takie bezbarwne, tutaj we dwo­rze jestem strzeżona niczym zgniłe jajo, bo tylko ten dziedzic coś dla nich znaczy. W każdym razie ja to tak odczuwam - do­dała gwałtownie. - Ola wciąż jest zajęty poza domem, a wie­czorami pada ze zmęczenia i zasypia, zanim zdążę coś powie­dzieć.

-  On ciężko pracuje - powiedziała Tordhild spokojnie. - A ty nie jesteś już wolną panienką, która myśli tylko o zabawie. Je­steś mężatką, Dorbet, i w dodatku oczekujesz dziecka. Czy to nie jest dla ciebie wielkie przeżycie?

Dorbet skinęła głową, puściła jej rękę.

-  Pewnie, że jest, to oczywiste - skinęła głową. - Ale prze­cież wciąż jestem młoda, chociaż wyszłam za mąż i jestem brze­mienna.

-  Ty chyba za bardzo jesteś zajęta tym, że w twoim życiu wciąż powinno być napięcie - mówiła dalej Tordhild i odgarnęła na bok włosy z jej twarzy. - Przywykłaś do tego, że jesteś podzi­wiana. Lubisz, żeby okazywano ci uwagę, lubisz tę słodką atmo­sferę, która towarzyszy flirtowi. Tylko nie idź za daleko, Dorbet. Pomyśl o tym, co masz. O tym, co możesz zniszczyć.

-  Ale przecież ja nie zamierzam zrobić niczego złego - zaprotestowała Dorbet stanowczo. - Tylko trochę niewinnej zabawy...

-  Tak, na tyle możesz sobie pozwolić.

Dorbet prychnęła znowu i ze złością kopnęła pęczek uschłej trawy.

-  Rany boskie, jaka ty się zrobiłaś staroświecka i wymagająca!

Tordhild nie odpowiedziała od razu. Przez chwilę obserwowała tańczącą młodzież. Zatrzymała wzrok na Oli.

-  Ja pragnę dla ciebie tylko dobra, Dorbet - rzekła w końcu wolno. - A to coś zupełnie innego. I jesteś bogatsza, niż sądzisz. Masz więcej szczęścia. Więc pomyśl czasem o tym. Niewielu jest takich jak twój Ola.

Po tych słowach Tordhild poszła sobie, nie czekając na od powiedź. Dorbet stała i patrzyła w ślad za nią. Potem zaczęła ponad głowami ludzi szukać Oli. Dostrzegła jego jasną głowę w kręgu innych młodych mężczyzn. Wolno zaczęła się przepychać ku niemu. Nagle poczuła bolesne ukłucie w dole brzucha. Stała zupełnie bez ruchu, opierając się o ścianę. Położyła ręce na brzuchu, jakby chciała go ochronić, i szybko oddychała. Ból zniknął tak nagle, jak się pojawił, i potem już nie wrócił. Po chwili Dorbet wyprostowała się i ruszyła w stronę Oli. Wsunęła mu rękę pod ramię. Ola rozpromienił się, kiedy zdał sobie spra­wę, że to ona.

-  Nie chciałbyś zatańczyć ze swoją żoną? - uśmiechnęła się, przywierając do niego.

-  Kiedy ostatnio cię widziałem, to kawalerowie stali w kolej­ce, żeby z tobą zatańczyć - uśmiechnął się. - Myślałem, że nie zechcesz...

-  Ale ja chcę - przerwała mu. - Chcę tańczyć ze swoim mę­żem.

-  Szczęściarz z ciebie, Ola Granvold - kiwali głowami jeden po drugim, nie spuszczając pełnych zachwytu spojrzeń z Dor­bet. - Ale chyba o tym wiesz?

-  Oczywiście, że wiem - roześmiał się Ola i położył rękę na ramieniu Dorbet. - Musicie mi wybaczyć, teraz będę tańczył ze swoją żoną.

Zaczęli się kręcić w rytmie walca pośród innych tańczących par. Dorbet przytuliła twarz do policzka Oli.

-  Jesteś szczęśliwa dzisiejszego wieczoru? - spytał.

Dorbet skinęła głową, ale nie powiedziała nic. Wciąż wirowały jej w głowie słowa Tordhild. Naturalnie, że nie zamierzała zrobić niczego głupiego, ale tak bardzo lubiła to zainteresowanie, jakim obdarzano ją dzisiejszego wieczoru, lubiła czuć dawną radość i napięcie, kiedy trzymała podnieconych mężczyzn w niepewności. Zrobiło jej się gorąco, kiedy przypomniała sobie, że nie zawsze za­dowalała się jedynie ich podnieceniem. Gdyby tak Ola wiedział...

Dorbet wsparła się ciężko na jego mocnym ciele i wirowała w tańcu. On się tego nigdy nie może dowiedzieć. Nagle uświado­miła sobie, że Tordhild miała rację - Dorbet jest bogata. Ma Olę i wkrótce zostanie matką. W tym kryła się największa radość i napięcie. I chociaż bardzo chętnie cieszyłaby się też obecnością innych, tańczyła z nimi od czasu do czasu, to nie ma teraz waż­niejszej rzeczy. Najważniejszy jest Ola i dziecko.

-  A ty jesteś szczęśliwy, Ola? - wyszeptała mu do ucha.

-  Akurat w tej chwili nie mógłbym być szczęśliwszy - odparł ze śmiechem w głosie. - Mam najpiękniejszą żonę na świecie, najmilszą i najlepszą - dodał i ucałował jej włosy. - A poza tym oczekujemy dziecka. Jak myślisz, moja Dorbet, czy można sobie wyobrazić większe szczęście?

Zanim Dorbet zdążyła odpowiedzieć, znowu pojawił się tamten ból. Skuliła się i jęknęła. Ola przystanął i podtrzymywał żonę. Zrobił się trupio blady.

-  Co się dzieje?

I znowu ból zniknął równie szybko, jak się pojawił. Dorbet wyprostowała się, otarła zimną ręką czoło i uśmiechała się uspo­kajająco.

-  Sama nie wiem. To pewnie tylko coś... tak, coś, co jest charakterystyczne dla mojego stanu - odparła, próbując wyglą­dać na spokojną.

-  Myślę, że powinnaś usiąść i trochę odpocząć - powiedział Ola i pociągnął ją za sobą jak najdalej od tańczących. - Przynio­sę ci coś do picia.

Jego spojrzenie wyrażało głęboką troskę.

-  Naprawdę nie ma niebezpieczeństwa, Ola - zapewniła Dorbet i ścisnęła mocno jego rękę. - Ale chętnie bym się czegoś napiła.

Dziecko poruszyło się w niej niespokojnie. Może Marit miała rację, myślała Dorbet przestraszona. Może to dla mnie za wiele, może za bardzo się zmęczyłam? Splotła ręce na brzuchu, przy mknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu. Nagle poczuła dojmującą tęsknotę za matką. Gdyby mama była w domu, mogłabym z nią jutro porozmawiać, może dałaby mi jakiś ziołowy wywar. Ale matka była daleko.

-  Boże kochany, opiekuj się moim dzieckiem - modliła się Dorbet. - Ja przecież chcę je urodzić.

 

Tordhild schodziła wolno w dół, w stronę Stornes. W nocnej ciszy słychać było tylko ćwierkanie świerszczy. Chłodny wiatr znad fiordu przynosił ze sobą zapach soli i wodorostów. Tordhild pochyliła się i zaczęła zrywać niebieskie dzwonki.

Wciąż jeszcze docierała tutaj muzyka z Granvold, ale była coraz cichsza. Tordhild mogłaby zostać dłużej, ale bez Siverta to nie to samo. Dlatego wymknęła się po kryjomu, nie mówiąc nawet dobranoc. Nie chciała tworzyć wrażenia, że przyjęcie się kończy. Minie z pewnością jeszcze parę godzin, zanim ludzie za­czną się zastanawiać, że trzeba się zbierać do domu.

Wróciła myślami do Dorbet. Nie miała zamiaru wyglądać na zarozumiałą i wymagającą. Kochała Dorbet, lubiła to, że dziewczyna jest taka spontaniczna i otwarta, ceniła sobie bardzo jej szorstki humor i troskliwość wobec innych. Problem polega na tym, że Dorbet jest zbyt ładna, myślała Tordhild, zrywając kolejne dzwonki. Najmłodsza córka ze Stornes od dzieciństwa żyła w cieple powszechnego uwielbienia. Zwłaszcza uwielbienia ze strony mężczyzn. Teraz ważne jest, by zdała sobie sprawę, jak mało tego rodzaju podziw znaczy, bo jak nie, to może się zdarzyć, że pewnego dnia popełni jakieś głupstwo. To dlatego Tordhild dziś wieczorem próbowała przemówić jej do rozumu.

Nie po to, by krytykować młodą mężatkę, nie po to by, psuć jej wieczór, ale żeby ją obudzić. Dorbet bowiem jest już dużą dziew­czynką.

Nagle Tordhild zdała sobie sprawę z tego, że drogą ktoś idzie w jej stronę. Zmrużyła oczy w półmroku letniej nocy. To jakiś mężczyzna... I w tej samej sekundzie uświadomiła sobie, kto to jest. Rzuciła się biegiem w dół drogi.

-  Sivert!

On złapał ją w objęcia i zaczął się z nią kręcić w kółko. Tord­hild przywarła do niego, zdyszana z zaskoczenia i radości.

-  Sivert, Sivert! Myślałam, że śnię - szeptała, całując go. - Tak strasznie czekałam, kiedy przyjedziesz.

On przygarnął ją znowu do siebie i całował długo, bardzo długo. Tordhild splotła ręce na jego karku i poczuła, jak mocno bije serce męża.

-  Przecież powiedziałem, że przyjadę, kiedy tylko znajdę się w Trondheim - rzekł i odsunął ją lekko od siebie. - Nawet dziesięć dzikich koni by mnie przed tym nie powstrzymało. I zo­stanę z wami cały tydzień, dopiero potem będę musiał wrócić do Oslo.

-  Johannes...

-  Byłem na górze i popatrzyłem na niego - uśmiechnął się Sivert, obejmując ramieniem jej barki. Razem schodzili teraz na dół. - Spał niczym kamień, taki opalony, z takimi rumianymi policzkami. Mam wrażenie, że urósł od tamtego czasu, kiedy go widziałem.

-  W każdym razie świetnie się tu czuje - skinęła głową Tord­hild. - A Marilena?

Sivert roześmiał się cicho.

-  Zakradłem się do naszej sypialni, żeby zostawić tam waliz­kę, Marilena leżała i spała niczym mała księżniczka.

Uścisnął mocniej jej barki.

-  Rany boskie, jak ja za wami tęskniłem!

-  A jak my tęskniliśmy za tobą - wymamrotała Tordhild tuż przy jego uchu. - A ja to już najbardziej ze wszystkich - dodała i pocałowała go w policzek.

Doszli do miejsca w którym drogi się rozdzielały, jedna wiodła w stronę Stornes. Tordhild zatrzymała się i wskazała ręką Wzgórze.

-  Widzisz, jak daleko posunęły się prace?

-  Szedłem tamtędy, kiedy wybrałem się do Granvold - ski­nął Sivert głową. - Wygląda na to, że będziemy się mogli przeprowadzić już w październiku.

-  Ja jestem tego pewna - przytaknęła Tordhild. - Havard też tak mówi. A jak tam teraz pięknie, Sivercie. Jutro pójdziemy, to wszystko sobie dokładnie obejrzysz. - Spojrzała na niego ukrad­kiem. - A może chciałbyś, żebyśmy poszli już dzisiaj?

On ujął jej głowę w dłonie, odsunął ciemne włosy i ucałował w czoło.

-  Nie, teraz chcę iść do domu, i to najszybciej, jak to możli­we - wyszeptał.

 

Dwór spoczywał w nocnej ciszy. Zrzucili buty w sieni i cichutko skradali się na górę po schodach.

Księżyc wsłuchiwał się w czułe słowa i przyśpieszone odde­chy. Bawił się nad nagimi ciałami i nad bukietem niebieskich dzwonków, które leżały na nocnym stoliku i więdły z tęsknoty za wodą.

Sivert wrócił do domu.

  

ROZDZIAŁ 9.

 

Mali siedziała i wytrzeszczając oczy, wpatrywała się w płaską, żyzną okolicę, którą mijali. Co nieco zauważyła już wczoraj wie­czorem, ale wtedy było bardzo ciemno. Teraz słońce zalewało blaskiem rozlegle pola i falujące zboża. W wielu miejscach pasły się wielkie stada lśniącego, dobrze odżywionego bydła.

-  Wprost trudno pojąć, jaka to urodzajna okolica - powie­działa, odwracając się do Jenny, która siedziała obok niej na tyl­nym siedzeniu.

-  Tak, to teraz najbardziej żyzne tereny na całym Środko­wym Zachodzie - przytaknęła Jenny. - Ale tak nie było w cza­sach, kiedy przybyli tutaj pierwsi imigranci. Wtedy ten kraj należał do Indian, wszędzie były lasy i gęsta roślinność. Ludzie pracowali w pocie czoła, żeby stworzyć sobie pola, na których będą mogli się osiedlić. Chętnie pracowali dzień i noc, zostali też szczodrze wynagrodzeni.

-  Tak jak twój ojciec?

-  Tak, ojciec był jednym z nich. Nasz ojciec przedzierał się kawałek po kawałku przez lasy i pustkowia, wciąż przygotowy­wał sobie nowe pola. Przepracował się i zmarł o wiele za wcześ­nie - westchnęła. - Ale tak to bywa. Osiedlenie się w tym kraju drogo kosztuje, chociaż nie wszyscy to rozumieją. Na przykład Irlandczycy, oni nigdy nie stają się prawdziwymi farmerami. Przynajmniej wielu z nich. Nie wytrzymują mordęgi. I teraz albo pracują u innych farmerów, albo poprzeprowadzali się do miast i tam znajdują sobie pracę. Jeśli jest jakaś praca. - Bo widzisz, Mali, w tym bogatym kraju mamy również biedę, a nawet ubó­stwo. Zmagamy się z rosnącą przestępczością. Tak bywa, kiedy ludzie nie są w stanie zarobić na życie w uczciwy sposób. Wtedy pojawiają się przestępczość i prostytucja oraz różne inne nieszczęścia.

Mali skinęła głową, wcale jej nie dziwiło, że ludzie są różni. W Norwegii przecież też tak jest, chociaż panujących tam stosunków nie można porównywać z amerykańskimi. Zastanawiała się, ile też uprawnej ziemi należy do The Hill w porównaniu ze Stornes, wolała jednak nie pytać Jenny. Może nadarzy się okazja, żeby pewnego dnia spytać Bakkena, kiedy na przykład on zabierze ją, żeby dokładniej obejrzała posiadłość.

-  Więc tutaj dookoła mieszkają przeważnie imigranci? - spytała.

-  Tak, albo ich potomkowie, tak jak my. Jest zresztą więcej pokoleń. Są ludzie, którzy urodzili się już tutaj. W naszych okolicach zresztą znajduje się wielu Amerykanów, którzy mieli norweskich przodków.

-  I jak sobie poradzili w kraju, w którym wszystko jest dla nich nowe?

-  Różnie to bywa - odparła Jenny. - Przeważnie trzymają się razem, tworzą jakby odrębną społeczność w społeczeństwie ame­rykańskim. Prawie wszyscy są związani z jakimś Kościołem. My oczywiście też - dodała. - Ale my nie należymy do żadnego z tych Kościołów haugianistycznych, które nie przejmują się sakramentami i liturgią, a bardziej wolą nauczać. Niezwykle rozwinięty jest tutaj purytanizm i moim zdaniem jego wyznawcy to już naprawdę przesadzają. W ich kręgach zabroniony jest alkohol, gra w karty, tańce i w ogóle wszelka radość. A już naprawdę biedna jest dziewczyna, której by się przydarzyło nieszczęście! Nie zrozum mnie źle - powiedziała pośpiesznie i oparła się poufale o Mali. - Martin i ja nie prowadzimy nieprzyzwoitego życia, nie wolno ci tak myśleć, ale postanowiliśmy oboje trzymać się z daleka od tego przeklętego pietyzmu. Człowiek i bez tego może żyć godnie i przyzwoicie. A jak jest w okolicach, gdzie ty mieszkasz?

Mali spojrzała okno. Obraz domu pojawił się pod jej powie­kami. Przez moment czuła ból z powodu tęsknoty, był tak silny, że z trudem mogła oddychać.

-  U nas jest dokładnie tak samo - odparła w zamyśle­niu. - I różnice klasowe też oczywiście istnieją, chociaż nie warto o tym rozmawiać. Ludzie przeważnie tego nie chcą. W ogóle jest wiele rzeczy u nas w kraju, o których nie warto rozmawiać - do­dała. - Mamy oczywiście również pietyzm. I podwójną moral­ność także... i misjonarzy...

Jenny poprawiła na sobie cieniutki szal i zadrżała.

-  Wiesz, ja też trochę pamiętam misjonarzy z czasów, kiedy mieszkałam w Norwegii. Byli to ludzie różnego rodzaju, to pewne.

-  Wcale się nie mylisz - przyznała Mali cicho.

Jenny posłała jej pośpieszne spojrzenie, ale tematu dalej nie roztrząsała. Przez jakiś czas obie siedziały bez słowa.

-  Mali, ty jesteś silną i niezwykłą kobietą - rzekła Jenny po chwili. - Martin mi tak o tobie opowiadał, ale sama też bar­dzo szybko to odkryłam. Ludzie tacy jak ty mogą wyjść z domu w każdą pogodę. Jeśli w Norwegii jest tak jak dawniej... A zresz­tą wszędzie jest tak samo - dodała gwałtownie. - Jeśli człowiek czymś się wyróżnia...

Mali wolno skinęła głową.

-  O tak, mogłam się o tym przekonać na własnej skórze.

-  Ale ty jesteś wystarczająco silna, żeby to znieść - stwierdzi­ła Jenny i uścisnęła lekko jej ramię. - Nie należysz do tych, któ­rzy pozwoliliby się złamać, którzy dają innym kierować własnym życiem. I to widać w twoich oczach - uśmiechnęła się. - Martin powinien mieć taką kobietę jak ty.

-  Ja jestem mężatką, Jenny - odparła Mali spokojnie i spoj­rzała jej w oczy. - Kiedy człowiek doświadczy nieszczęśliwego małżeństwa, tak jak ja doświadczyłam za pierwszym razem, to potem umie cenić to, co posiada. Zwłaszcza jeśli tak jak ja spot­ka dobrego człowieka. Nie życzę sobie innego mężczyzny niż ten, którego mam - dodała stanowczo.

-  Nie, nie - odparła Jenny pośpiesznie. - Ja nie to miałam na myśli, Mali. Ja po prostu wiem, że Martin by chciał... tak, że on byłby szczęśliwy z kobietą taką jak ty. I szczerze mu tego życzę - westchnęła. - To bardzo miły człowiek, ten mój brat, i potrzebuje żony. Porządnej żony - dodała. - Nie takiej tam wy­pindrzonej laleczki, która tylko potrafi trwonić pieniądze, jak jego pierwsza żona.

-  Ty też nie wyszłaś po raz drugi za mąż - wtrąciła Mali.

Jenny odgarnęła jakiś lok, który wymknął się spod kapelu­sza z szerokim rondem.

-  Nie, ja też nie wyszłam - uśmiechnęła się. - Chociaż po­winnam może była to zrobić, i to nawet wiele razy, ale nie chcę wychodzić za mąż, tylko po to, żeby mieć męża. Tak jak sama powiedziałaś: człowiek, który już raz wziął ślub... tak, ktoś taki zastanowi się dwa razy, zanim zrobi to ponownie. - Zerknęła w stronę Mali. - Nie mogłabym powiedzieć, że byłam po pro­stu nieszczęśliwa w małżeństwie, ale wielka miłość to też nie była - dodała z suchym śmiechem.

Mali miała wrażenie, że słyszy w tym jej śmiechu bolesną urazę.

-  Nam bardzo pomogło to, że on był bogaty - ciągnęła dalej Jenny. - Bardzo bogaty, bardzo, bardzo bogaty. - Przez chwilę siedziała w milczeniu i wyglądała przez okno. - Pieniądze dobrze jest mieć - mówiła dalej. - Ja na szczęście jestem ekonomicznie niezależna. I jeśli o to chodzi, to nie musiała­bym mieszkać u Martina, ale sprowadziłam się tutaj zaraz po śmierci męża. No a potem... Cóż, czujemy się razem dobrze, ja i Martin. A Martin potrzebuje gospodyni, z tym bujnym ży­ciem towarzyskim, jakie prowadzi. Dopóki nie znajdzie sobie nowej żony, będę mu służyć.

-  Więc zgodziłabyś się, żeby on znalazł sobie nową żonę?

Jenny roześmiała się.

-  Owszem, nawet bym tego chciała, chociaż jestem pewna, że protestowałabym gwałtownie, widząc, że ta jego wybranka jest kompletnie beznadziejna. Ale Martin jest silnym mężczy­zną. On nie pozwoli sobą kierować, w każdym razie nie pozwoli mnie. I Bóg raczy wiedzieć, ile kobiet na niego poluje. - Zrobiła zatroskaną minę, między brwiami na czole pojawiła się głęboka bruzda. - Parę lat temu - to chyba było tuż przed jego wyjaz­dem do Norwegii, kiedy miał odebrać gobelin, który utkałaś dla uczczenia pamięci ojca - wtedy przez chwilę myślałam, że on się ożeni. W każdym razie pojawiła się kobieta. Ale potem, jak wrócił z Norwegii...

Słowa zawisły w powietrzu między kobietami. Po chwili Jen­ny ujęła dłoń Mali i uśmiechnęła się.

-  Nie, od tej chwili będą same przyjemności, Mali! Wkrót­ce wjedziemy do miasta. Prosiłam szofera, żeby zawiózł nas najpierw do St. Paul. Czy ty wiesz, że St. Paul leży bardzo bli­sko Minneapolis? Miasta bliźniacze, jak o nich mówimy. Mam ochotę pokazać ci Kapitol, gdzie Martin zasiada jako senator. To z tego miejsca władza kieruje stanem i tam też znajduje się Se­nat. Sześćdziesięciu siedmiu senatorów wybieramy raz na cztery lata i oni razem z gubernatorem rządzą stanem. Myślałam, że może chciałabyś zobaczyć też siedzibę reprezentantów i Sądu Najwyższego. To naprawdę piękny i godny obejrzenia budynek.

-  Bardzo chętnie zobaczę - skinęła Mali głową.

-  Ale St. Paul ma więcej atrakcji niż tylko Kapi­tol - uśmiechnęła się Jenny podstępnie. - Ja znam wszystkie sklepy, które warto z jakiegoś powodu odwiedzić, no i dzisiaj idziemy na zakupy! Pewnie chciałabyś znaleźć jakieś podarun­ki dla rodziny? Tutaj kupisz wszystko, czego tylko sobie zaży­czysz. - Przyglądała się Mali uważnie. - Z początku to chyba jest trochę przytłaczające - dodała. - Bo rzeczywiście jest tu niewiarygodny wybór, ale nie musisz wszystkiego kupować dzi­siaj. Jeszcze wielokrotnie zrobimy sobie wyprawę na zakupy. Ale nie możemy tylko chodzić po sklepach, powinnaś zobaczyć również Minneapolis.

Z przejęciem poklepała ją po rękach.

-  Na koniec zjemy lunch w mojej ulubionej restauracji, po czym pojedziemy do domu, żeby porządnie wypocząć. Będziesz tego potrzebować, jeśli całe przedpołudnie spędzisz na chodze­niu po sklepach. A musisz być wypoczęta na jutrzejsze przyję­cie - zakończyła z pełnym zadowolenia uśmiechem.

Mali przypomniała sobie, że rozmawiali o tym jakimś niefor­malnym przyjęciu. - Kto dokładnie przyjdzie?

-  Ogólnie już ci o tym wspominałam - powiedziała Jen­ny. - To są wielcy inwestorzy, którzy wyłożyli pieniądze na ot­warcie sklepu, poza tym paru kolegów Martina z Senatu i kilkoro naszych przyjaciół, żeby wspomnieć tylko o przyjaciołach Martina z Klubu Dorszowego.

-  Z Klubu Dorszowego?

Jenny wybuchnęła śmiechem. Ona robi się bardzo ładna, kiedy się śmieje, pomyślała Mali. I ma klasę. Wszystko w niej jest perfekcyjne. Mimo to jest niebywale uprzejma. Mali polubi­ła Jenny, czuła wobec niej jakby pokrewieństwo. Jenny też jest silną kobietą. Wszystko w niej o tym świadczy.

-  Mężczyźni to mężczyźni, sama wiesz - śmiała się. - Klub Dorszowy to bardzo ekskluzywne stowarzyszenie panów, zaj­mujących stanowiska w polityce i gospodarce. Spotykają się raz w miesiącu, jedzą wtedy potrawy z dorsza, piją piwo i wód­kę. - Jenny przewracała oczami. - Rozmawiają o starym kraju, o interesach i takich tam. Kobiety nie mają do klubu wstępu, więc wiem tylko tyle, ile słyszałam. Ale to podobno naprawdę bardzo ekskluzywny klub, wszyscy o tym wiedzą. Martin ko­cha te dorszowe wieczory, a ja mu na nie ze szczerego serca pozwalam. Pracuje tak ciężko, że potrzebuje od czasu do czasu rozrywki.

-  Będę się w tym towarzystwie czuła kompletnie obco...

-  Ależ oni cię pokochają od pierwszego wejrzenia - zapew­niała Jenny. - To bardzo mili ludzie, którzy w dodatku wiedzą, że należy cenić jakość. A ty reprezentujesz jakość Mali, rzeczy­wistą jakość.

Mali nie odpowiedziała. Znowu zdumiało ją to, jak nienatu­ralnie ludzie tutaj używają słowa „kochać" w różnych konteks­tach. Widocznie tu, w Ameryce, jest to całkiem zwyczajne, ja jednak nigdy tego nie zrobię, pomyślała.

Poczuła jakby łopotanie skrzydełek motylka w żołądku, i cie­szyła się, i lękała jutrzejszego wieczoru.

 

- Rany boskie - jęknęła Mali i opadła na siedzenie samocho­du, otoczona górą paczek i pakunków. - Myślałam, że jestem silna, ale teraz bolą mnie plecy, a nogi mam po prostu martwe.

Jenny opadła na siedzenie obok niej i wybuchnęła śmie­chem.

-  Ale zdążyłyśmy za to mnóstwo zrobić - rzekła zadowolo­na. - Mamy za sobą zwiedzanie, zakupy i lunch.

-  No właśnie, to po prostu niewiarygodne - przyznała Mali. - Kapitol jest fantastyczny. Te wszystkie piękne budynki i ten wielki kościół, który widziałyśmy. No a sklepy... - roze­śmiała się, spoglądając spod oka na Jenny. - Miałaś rację, mó­wiąc, że dobrze je wszystkie znasz. Nigdy w życiu nie widziałam tylu sklepów. Że też ty jesteś w stanie...

-  Ja po prostu mam świetny trening - śmiała się Jenny beztrosko. - Nawet ty kupiłaś dzisiaj parę rzeczy, Mali, ale jest oczywiste, że zwykle nie chodzisz na zakupy, jeśli coś nie jest ci potrzebne. Oceniałaś każdą rzecz z góry na dół, zanim się zdecy­dowałaś. Więc chyba dzisiaj kupiłaś coś tylko dla Havarda?

Mali skinęła głową i zaczęła porządkować torby i pakunki.

-  Owszem, takich koszul, jak te dwie tutaj, u nas w kraju nie ma nikt - oznajmiła. - No i krawat... nie wiem, czy kiedykol­wiek go założy.

-  Z pewnością to zrobi - odparła Jenny. - Skoro jest od cie­bie, to...

-  I wydałam o wiele za dużo pieniędzy - przyznała Mali. - A zakupy zrobiłam również dla siebie.

Uniosła ręce i głaskała palcami elegancki kapelusz, któ­ry miała na głowie. Miał szerokie rondo, kolor jasnokremowy, ozdobiony był z boku pęczkiem wyszukanych kwiatów. Został opasany piękną wstążką, zawiązaną z tyłu w kokardę.

-  A przecież kupiłam kapelusz w Nowym Jorku - powie­działa jakby z poczuciem winy.

-  No tak, ale to przecież był prosty kapelusz od słońca - wtrą­ciła Jenny. - A to jest naprawdę elegancka kreacja. Nie możesz wyjechać stąd do domu bez porządnego kapelusza!

Mali nie wiedziała, czy będzie takiego nakrycia głowy używać w domu, ale kiedy przymierzyła ten kapelusz, nie była w stanie się powstrzymać. Jest naprawdę elegancki, jest też w nim coś wspólnego z samą Mali.

Wyprostowała się, przechyliła i spojrzała w lusterko. Prze moment nie mogła pojąć, że to odbicie jej samej. No i oczywiście go kupiła. Teraz czuła się jak osoba nieodpowiedzialna, która wydaje pieniądze na takie głupstwa.

I bielizna! Jenny zaprowadziła ją do sklepu z najdelikatniejszą bielizną. Sama chciała kupić stanik i halkę. Mali wytrzeszczyła oczy z podziwu, kiedy dotknęła palcami jedwabistej, zwiewnej tkaniny.

-  A ty niczego nie potrzebujesz? - spytała Jenny.

Mali zaczerwieniła się na myśl o tym, co ona ma pod sukienką. Stanika nigdy nie używała, nigdy nie miała poczucia, że czegoś takiego potrzebuje. A poza tym zamawiać tak intymne rzeczy z katalogu... nigdy by jej to nie przyszło do głowy.

-  Poczujesz się jak nowa, mając coś tak leciutkiego na sobie - szepnęła Jenny z miną osoby, która wie, co mówi. - Kup sobie coś, dobrze ci to zrobi. Zresztą mężczyźni bardzo sobie cenią ładną bieliznę - dodała i mrugnęła porozumiewawczo. - Kup sobie też nocną koszulę, na pewno sprawisz radość swojemu Havardowi.

I Mali kupiła: stanik, jedwabne majtki i gładką nocną koszulę w kolorze starego złota. Pomyślała, że do tego sklepu jeszcze wróci. Widziała tam wiele rzeczy, z których Dorbet bardzo by się ucieszyła, a z pewnością również Herborg i Tordhild.

-  Wydałam stanowczo za dużo pieniędzy - jęknęła jeszcze raz i oparła się wygodnie na obitym skórą siedzeniu, samochód tymczasem wyjeżdżał z miasta.

-  A kiedy ostatnio wydawałaś pieniądze na siebie? - dopytywała się Jenny. - Stać cię na to, Mali. Dostaniesz sowitą zapłatę za swoje prace, wiem, bo widziałam twoje gobeliny. Pojedziesz do domu z dużą sumą i z długą listą zamówień, zarówno od nas, jak i od innych klientów. Wspomnisz moje słowa!

-  A może powinnam była kupić również suknię na jutrzej­szy wieczór? - zastanawiała się Mali. - Miałam zamiar włożyć to, co ze sobą przywiozłam, ale...

-  Zaplanowałaś sukienkę, którą sama uszyłaś?

-  Wszystko  przy niej  zrobiłam  sama - przytaknęła Mali. - Farbowałam włóczkę, tkałam materiał, w końcu uszyłam sukienkę. Ostatnio byłam w niej na weselu mojej najmłodszej córki, Dorbet. Kiedy jednak pomyślę, co wy wszystkie będziecie mieć na sobie, to...

-  I tak ty będziesz z nas wszystkich najładniejsza w swo­jej sukni, tego jestem pewna - rzekła Jenny z powagą. - Tutaj ludzie bardzo są zainteresowani rękodziełem. Absolutnie uważam, że powinnaś włożyć tę sukienkę. A może masz coś jeszcze bardziej ludowego, co byś mogła włożyć na otwarcie sklepu?

-  Ja niestety nie mam ludowego stroju. Zresztą w Norwegii mało kto ich jeszcze używa.

-  Tutaj zainteresowanie strojami ludowymi jest ogrom­ne - rozpromieniła się Jenny. - Będziesz zaskoczona, jak bardzo ludzie tutaj są ciekawi wszystkiego, co ich łączy ze starym kra­jem, Mali. Chyba niewielu jest takich, którzy nie znają Huldy Garborg i jej ludowych strojów.

Zdumiona Mali kręciła głową. Wiedziała, że zainteresowa­nie ludową sztuką i rzemiosłem również w Norwegii jest coraz większe, tylko mało kogo na to stać. Prawdziwy strój ludowy jest bardzo drogi, jeśli człowiek sam go sobie nie uszyje i nie wyhaf­tuje. Widziała w różnych pismach fotografie wielu typów stroju ludowego i była zdumiona, jakie to piękne rzemiosło. I staniki, i spódnice miały mnóstwo detali, uszyte były z materiałów o głę­bokich, pięknych barwach. Nagle wpadła jej do głowy pewna myśl. Dorbet potrzebuje czegoś, czym mogłaby się zająć. Jej nie wystarczy rola gospodyni. Wprawdzie wyspecjalizowała się w la­niu świec, to prawda, ale też pięknie haftuje i bardzo lubi kolory oraz detale. Tkactwem nigdy się nie zainteresowała, ale szycie strojów ludowych, haftowanie staników i wyszywanie pięknych ściegów na bluzkach - to może by ją bardziej uspokoiło? Poza tym Dorbet chciałaby też zarabiać pieniądze. Jeśli już znajdzie coś, co wydawałoby jej się interesujące...

-  Jakoś zamilkłaś? - Jenny dotknęła jej ramienia.

-  No właśnie, siedziałam i zastanawiałam się, czy może Dorbet nie mogłaby haftować ludowych strojów. Ona ma różne uzdolnienia artystyczne, a przede wszystkim pięknie haftuje.

-  To fantastyczne! - rozpromieniła się Jenny. - Ja zorganizuję ci kontakty. Ułoży się wszystko znakomicie, zobaczysz! możesz przysyłać swoje tkaniny, narzuty i makatki, a Dorbet będzie dostawać zamówienia na ludowe stroje. My je, rzecz jasna, będziemy brać do naszego sklepu i sprzedawać je w waszym imieniu.

Mali poczuła, że robi jej się gorąco z podniecenia.

-  No ale muszę ją najpierw zapytać...

-  Oczywiście, naturalnie - przytakiwała Jenny. - I nie zapomnij powiedzieć, że mogłaby na tym sporo zarabiać. Jeśli jest przynajmniej trochę podobna do matki, jeśli chodzi o artystyczne talenty, to...

Mali skinęła głową. Porozmawia z Dorbet natychmiast powrocie do domu. Najmłodsza córka potrzebuje wyzwań. Może to właśnie ta sprawa.

-  No i oczywiście musielibyśmy ją tutaj zaprosić - mówiła dalej Jenny z entuzjazmem. - Musi przyjechać reklamować swoje wyroby. Z tego, co Martin opowiadał, to ona sama będzie najlepszą reklamą, jakiej moglibyśmy sobie życzyć. Zrozumiała to tak, że ona jest piękna niczym huldra, ta twoja córka. Zresztą nic dziwnego - dodała z uśmiechem. - Jeśli jest podobna do swojej matki...

Mali poczuła się trochę nieswojo. Ale myśl o tym, co mogłaby zrobić dla Dorbet, sprawiła, że zapomniała o wszystkim. Uśmiechała się, odgarniała ręką niesforne włosy. Dorbet strasznie i ucieszy. Podróż do Ameryki będzie spełnieniem wszystkich jej marzeń.

-  Tak, spytam ją - powtórzyła. - Spytam ją zaraz, jak tylko wrócę do domu.

 

Mali kręciła się i obracała przed lustrem. Zaraz się rozpocznie pierwsze towarzyskie spotkanie, czuła więc nerwy pod skórą. Przez cały dzień służące myły i sprzątały. Teraz dom lśnił, a wielkie, ele­ganckie bukiety kwiatów napełniały duże pokoje oszałamiając zapachami.

Rozległo się ciche stukanie do drzwi i weszła Jenny. Była ubrana z wyszukaną elegancją, miała na sobie białą suknię z ogromnym haftem i mieniące się ozdoby na szyi oraz nadgarstku. Mali niespokojnie dotknęła swojej szyi.

-  Chyba powinnam... czy nie jestem zbyt...

-  Jesteś po prostu piękna, Mali - przerwała Jenny szczerze i gładziła dłonią miękki, niebieski materiał. - Twoja sukienka wzbudzi wielkie zainteresowanie. Zresztą ty cała wzbudzisz za­interesowanie - dodała z uśmiechem. - Ale niczym się nie przej­muj.

Mali pośpiesznie poprawiła włosy. Zebrała je w ciężki węzeł, który upięła wysoko na głowie. Parę luźnych, niesfornych loków łaskotało jej policzki.

-  A myślałam, że ty się niczym nie denerwujesz - powiedzia­ła Jenny z szelmowskim uśmiechem.

-  Ale do takich sytuacji kompletnie nie jestem przyzwycza­jona - odparła Mali. - I tak bym chciała zrobić dobre wrażenie. Tu przecież chodzi o sklep Martina i...

Jenny ujęła jej ręce i uściskała.

-  Jeśli nie masz innych zmartwień, to o tym zapo­mnij - rzekła. - Nikt nie może zrobić lepszego wrażenia niż ty. Chodź, teraz musimy zejść na dół. Pierwsi goście już się z pewnością zbliżają.

 

Kiedy zeszły, Martin stał u podnóża schodów i czekał na nie. Jego wzrok długo spoczywał na sylwetce Mali. Potem Martin wyciągnął do niej rękę, żeby pomóc jej zejść z ostatniego stopnia.

-  Wyglądasz tak, jak jeden z najpiękniejszych letnich wie­czorów, który zapamiętałem z rodzinnego kraju - powiedział cicho.

-  Dziękuję ci - szepnęła Mali skrępowana.

-  A ona się bała, że nie jest najlepiej ubrana - uśmiechnęła się Jenny. - Teraz widzisz, jak bardzo się myliłaś, Mali. Przepra­szam was - dodała pośpiesznie. - Muszę spojrzeć na stół i poroz­mawiać jeszcze z kucharką.

Zostawiła ich samych. Mali zdała sobie sprawę, że Martin wciąż trzyma jej rękę w swojej. Wolno ją cofnęła.

-  Rany boskie, Mali - jęknął cicho, brzmiało to niemal jak westchnienie.

Spojrzała na niego, nie bardzo wiedząc, co miał na myśli. Jego wzrok płonął i nagle Mali zrozumiała: to, co on kiedyś do niej czuł, nie zniknęło. Wprost przeciwnie, stało się jeszcze sil­niejsze. To odkrycie trochę ją przestraszyło, równocześnie jed­nak poczuła coś w rodzaju tryumfu. Jest atrakcyjna i ładna!

Nie pragnęła niczego więcej, rozkoszowała się tym oszała­miającym, słodkim uczuciem. Jest wystarczająco dobra, w każ­dym razie dla Martina Bakkena. A skoro tak, to dla innych pew­nie też, pomyślała i wsunęła dłoń pod jego ramię.

-  Chyba powinniśmy pójść do salonu? - spytała. - Pamię­taj, co mi obiecałeś. Że będziesz przez cały czas przy mnie, na wypadek gdyby ktoś mówił tylko po angielsku albo gdybym nie umiała dokładnie odpowiedzieć na jakieś pytania.

-  Będę zawsze tuż przy tobie, tak - obiecał i odchrząk­nął. - W takim razie chodźmy i napijmy się szampana.

Wielkie drzwi prowadzące na taras i dalej do ogrodu były szeroko otwarte. Za nimi widać było aksamitny mrok letniego wieczoru. Cykady śpiewały, a z ciemnego nieboskłonu zalewał ziemię srebrzystym blaskiem księżyc w pełni. Martin wziął dwa kieliszki szampana i jeden podał Mali.

-  Wypijmy za udany wieczór - powiedział i trącił jej kieli­szek swoim. - Wypijmy za ciebie, Mali!

Mali umoczyła wargi w musującym napoju. Zwykle dużo nie piła, ale teraz pociągnęła jeszcze jeden łyk. To na uspoko­jenie, tłumaczyła sobie w duchu. Napój rozgrzewał jej żyły ni­czym ogień. Z płonącymi policzkami popatrzyła na Martina. Znowu dostrzegła to intensywne spojrzenie, którego z niej nie spuszczał.

-  Tak na mnie patrzysz - powiedziała cicho. - Co to jest?

-  Nic takiego, na co mógłbym mieć wpływ, niestety - odparł i musnął dłonią jej rozpalony policzek. - Ale przecież mogę ma­rzyć, Mali. To nie jest zabronione.

Zanim zdążyła odpowiedzieć, Jenny wróciła z kuchni, wzięła kieliszek i podeszła do nich.

-  Wszystko jest pod kontrolą - oznajmiła lekko zdysza­na. - To będzie wyjątkowy wieczór. Wasze zdrowie - powiedziała i uniosła ku nim kieliszek.

Mali zdała sobie sprawę, że szampan mocno na nią działa. Czuła się teraz bardziej rozluźniona. Nogi leciutko się pod nią uginały jak po długiej wędrówce. Znowu wzięła Martina pod rękę.

-  To chyba jakiś niebezpieczny napój - uśmiechnęła się. - Wy­daje mi się, że muszę znowu sobie pożyczyć twoje ramię, Martin.

- Ono jest twoje, jak długo zechcesz - odparł Martin z po­wagą. - Jak długo zechcesz, Mali.

 

Jenny miała rację, to był naprawdę fantastyczny wieczór. Mali stała między Martinem a Jenny i witała jedną wystrojoną parę po drugiej. Nigdy przedtem nie widziała tak wielu fantastycz­nych kreacji jak dzisiaj na tych bogatych kobietach i nigdy tak wielu mieniących się klejnotów. Początkowo była niemal spara­liżowana ze strachu, mimo wypitego szampana. Ale goście oka­zali się mili i uprzejmi, byli tak nią zainteresowani, że czasami wydawało jej się to męczące. Zasypywali ją komplementami, cmokali w policzki i chcieli wiedzieć wszystko - skąd pochodzi i jak pracuje, wszystko od farbowania włóczki aż do wykończe­nia tkaniny. Kiedy Bakken pokazał kilka jej prac, znowu nie było końca zachwytom.

-  Sądzę, że moglibyśmy sprzedać wszystko już dzisiaj wie­czorem - śmiała się Jenny zachwycona. - Czy jesteś teraz spo­kojniejsza, Mali?

Mali przytaknęła skinieniem głowy, była oszołomiona i skrę­powana. Czuła się niemal jak jakaś księżniczka z bajki. Przy kolacji siedziała po prawej stronie Martina i chyba piła za dużo wina, ale nieustannie ktoś chciał się z nią napić. Popatrzyła na towarzystwo złożone z ubranych na ciemno panów oraz wy­strojonych dam, przetarła pośpiesznie dłonią oczy i odkryła, że kompletnie zapomniała, kto jest senatorem, a kto dyrektorem lub kimś równie wytwornym. Ale to nie miało znaczenia. Martin przez cały czas był przy niej i pilnował, żeby nie wydarzyło się nic nieprzyjemnego.

-  A ty się bałaś, że Amerykanie cię nie polubią - szepnął raz Mali do ucha. - Zauważyłaś, że nawet kobiety cię podzi­wiają?

Mali nie odpowiedziała. Ale zdawała sobie sprawę, że Martin ma rację. Nie mogła nie dostrzegać, że budzi zarówno zaintere­sowanie, jak i podziw. Spojrzała teraz na niego i promiennie się uśmiechnęła.

-  Wszystko to bardziej przypomina bajkę niż życie - powie­działa cicho. - I że też ja coś takiego przeżywam...

-  A to dopiero początek, Mali - odpowiedział Martin szep­tem. - Poczekaj do wielkiego przyjęcia z okazji otwarcia skle­pu! To będzie Boże Narodzenie i Siedemnasty Maja za jednym razem, mogę ci obiecać. Gdybyś chciała, miałabyś tu roboty na lata. Wszyscy chcą coś u ciebie zamówić.

Uniósł ku niej swój kieliszek. Jego wzrok znowu płonął.

-  Na zdrowie, Mali.

-  Na zdrowie - odparła Mali, kiwając głową. - Ja jednak myślę, że powinnam skończyć z tymi toastami. Zaczyna mi się porządnie kręcić w głowie.

-  W takim razie oprzyj się o mnie - uśmiechnął się Mar­tin. - Nie miałbym nic przeciwko temu.

 

Było dobrze po dwunastej, kiedy ostatni goście wyszli. Mali do­myśliła się, że to zwyczajna rzecz kończyć przyjęcia stosunkowo wcześnie, w każdym razie w eleganckich kręgach. Jenny opadła na kanapę i zrzuciła z nóg buty.

-  To było najbardziej udane przyjęcie w tym domu - skon­statowała. - I to dzięki tobie, Mali!

-  Dzięki mnie? Ja przecież nic nie zrobiłam.

-  Po prostu byłaś tutaj - uśmiechnęła się Jenny. - Ludzie lgnęli do ciebie niczym muchy do kubka miodu. Musisz być kompletnie wyczerpana po tych wszystkich tańcach! Przecież każdy musiał z tobą zatańczyć.

Mali czuła to w kościach, ale nie przejmowała się. Wszyst­ko było po prostu niewiarygodne. Czuła się jak w krainie baśni i rozkoszowała się każdą sekundą.

-  Nie, ja idę do łóżka - ziewnęła Jenny i wstała. - Życzę wam dobrej nocy.

Potem wzięła w każdą rękę jeden but i poszła na górę.

-  Ja powinnam też...

-  Wypij ze mną jeszcze kieliszeczek koniaku - poprosił Martin. Podszedł do baru, wyjął butelkę i dwa kieliszki. - Na zakończenie udanego wieczoru.

Mali również się podniosła.

-  Ja już naprawdę wypiłam więcej, niż mogłam, Mar­tin - rzekła. - Myślę, że powinnam się teraz położyć.

Nagle w pokoju rozległ się piękny walc. Martin musiał włą­czyć płytę tak, żeby Mali nie zauważyła. Wolno zwrócił się w jej stronę, odstawił kieliszki na stół i wyciągnął do niej rękę. Mali nie chciała, ale było coś takiego w tym zaczarowanym nastro­ju, co uczyniło ją całkiem bezwolną. Przyjemnie szumiało jej w głowie, cykady grały jak szalone, a z ogrodu napływał zapach róż i cieplej letniej nocy. Pozwoliła, by Martin poprowadził ją do walca. On przytulił ją mocniej do siebie, Mali oparła głowę na jego ramieniu i przymknęła oczy.

-  Mali...

Uniosła głowę. Nieoczekiwanie jego wargi znalazły się bar­dzo blisko. Zanim Mali zdążyła się zorientować, co się dzieje, Martin ją pocałował. Podskoczyła. W jednej chwili zrobiła się zupełnie przytomna.

-  Nie!

Wymknęła się z jego ramion i odeszła kilka kroków.

-  Przepraszam cię - szeptał Martin cicho. - Mali, moja droga, wybacz mi. Nie pozwól, żeby to coś między nami po­psuło. Nie wiem, co mnie napadło! Szczerze mówiąc, bądź tak dobra...

-  Więcej tego nie rób, Martin - rzekła Mali cicho. - Dobrze wiesz, ze ci tego nie wolno. Jeśli mam tutaj zostać, to ty nie powinieneś nigdy...

-  Tak, rozumiem.

-  Dobranoc, Martin.

Odwróciła się i zaczęła wchodzić po schodach na górę. Serce tłukło się jej niespokojnie w piersi. To jest nie tylko jego wina myślała Mali, ale tak czy inaczej nic takiego nie może się powtórzyć. On wiele dla niej czuje, może więcej, niż Mali rozumie. Dlatego to ona musi wyznaczać granice.

-  Dobranoc, Mali - powiedział cicho za jej plecami.

Mali milczała. Nie odwróciła się. Po prostu szła przed siebie, a dźwięki walca wciąż wypełniały dom.

 

ROZDZIAŁ 10.

 

Havard szedł w górę ścieżką wzdłuż pól. Nagie stojaki wciąż jeszcze były na ścierniskach. Trzeba będzie znieść je na dół i oczyścić, żeby były gotowe do kolejnego użycia. Trzeba pozbie­rać linki, pozwijać i złożyć pod podłogą spichlerza. Do następ­nego lata i następnych żniw.

Właściwie już powinni byli zacząć te prace, ale właśnie Sivert przyjechał do domu i trochę czasu trzeba było poświęcić na wykańczanie domu na Wzgórzu. Poza tym Olav dostał jakiegoś paskudnego kaszlu, musiał nawet przez parę dni leżeć w łóżku. Havard nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio przytrafiło się coś takiego. Ingeborg pielęgnowała męża z oddaniem, bez przerwy biegała na górę do sypialni, tak że i z niej nie było wiele pożytku. Uspokoiła się trochę dopiero po wizycie doktora. Ten zapewnił ją, że to tylko uporczywy bronchit. O1av dostał syrop na kaszel i powoli zaczął wracać do zdrowia, był blady, zmęczony, ale na szczęście sam trzymał się na nogach.

-  Nasi ludzie zaczynają wchodzić w lata, i Olav, i Aslak, a ich żony także - zauważyła Tordhild któregoś wieczoru. - O ile do­brze zrozumiałam, to oni pracują w tym dworze od czasów, za­nim Mali tutaj przybyła, więc musi to być rzeczywiście wiele lat. W niewielu miejscach tak się dzieje.

-  Rzeczywiście, masz rację - przyznał Havard. - Oni są bar­dziej częścią rodziny niż służbą. Czujemy się z nimi bardzo do­brze, mam nadzieję, że oni z nami też.

-  Muszą się czuć z wami dobrze - przyznała Tord­hild. - W przeciwnym razie wyprowadziliby się już dawno. Mil­czała przez chwilę, jakby zbierała się na odwagę, potem jednak powiedziała: - Tak sobie myślę, że O1av i Ingeborg... oni przcież nigdy nie mieli nic swojego, prawda? Aslak i Ane mają dom w górze nad letnimi oborami, natomiast O1av i Ingeborg...

-  Ona ma rację, Havard - wtrącił Sivert.

Havard skinął głową.

-  Tak, to prawda. Tylko że jakoś nikt nigdy o tym nie wspo­mniał i ja... myśmy się nad tym nie zastanawiali, ani ja, ani two­ja matka. Widocznie uważaliśmy, że oni są zadowoleni, mogąc mieszkać w obrębie dworu, a poza tym nie mieli dzieci - do­dał. - Ale teraz, kiedy o tym mówicie...

-  Masz chyba pod dostatkiem ziemi, żeby im wydzielić nie­dużą działkę też gdzieś tam ponad letnimi oborami - mówił Sivert. - Może powinieneś im też zaproponować kawałek ziemi, tak żeby w końcu mieli coś swojego. Nie wydaje mi się, że to zbyt wczesna propozycja.

 

Havard po tej rozmowie nie mógł przestać myśleć o pomyśle Tordhild i Siverta. To dlatego szedł teraz w górę ku letnim obo­rom, bo chciał na miejscu się zorientować, jakie są możliwości wydzielenia nowej działki. Mali z pewnością się zgodzi, uzna, że to słuszne, Havard niczego innego nie brał pod uwagę. O1av i Ingeborg służyli wiernie w Stornes od tylu lat...

Zapach dojrzałego ziarna łaskotał go w nosie, kiedy doszedł do pól porośniętych zbożem. Jęczmień stał prosty i złociście żół­ty. Za tydzień lub dwa będzie można go kosić, a więc wszystko przebiega zgodnie z wcześniejszymi planami. Nieco gorzej jest z owsem. Havard wyrwał jeden kłos i przyglądał mu się uważ­nie. Ziarno było wciąż wyraźnie zielone. I tak jest niemal co roku. Owies rzadko dojrzewa do czasu, kiedy muszą go już kosić, mimo to nadaje się na grubą kaszę. Chociaż ta kasza wychodzi potem dość szara. Ale i tak stanowi ważny element zaopatrzenia w żywność. On sam bardzo ją lubił. Kiedy domieszać do kaszy owsianej trochę pszennej mąki, to smak bardzo się poprawia, chociaż Dorbet zawsze się wykrzywia nad talerzem. A owsianą kaszę dobrze jest mieć w różnych czasach, bo mąki w Stornes zawsze mają pod dostatkiem, chociaż większość przeznaczona jest na pełnowartościowy pokarm dla bydła.

Kiedy dotarł do letnich obór, odwrócił się i mrużąc oczy, spoglądał na wieś i na fiord. Wieczór był pogodny i ciepły, ale o tej porze roku pogoda może się zmienić w każdej chwili. Po­goda zaś jest ważna, jeśli chodzi o jakość zboża, najlepiej, żeby wiał wiatr od lądu i było słonecznie w czasie, kiedy zboże suszy się na stojakach, a potrzebuje na to aż czternastu dni. Jeśli po­goda jest gorsza, to zboże musi suszyć się dłużej. W którymś momencie jednak trzeba je zwieźć, pomyślał Havard. Niezależ­nie od pogody.

Spoglądał na skraj lasu, gdzie stał nieduży, czerwony domek Ane i Aslaka. Jest dość miejsca, by wydzielić jeszcze jedną par­celę, pomyślał. I nic nie szkodzi, że będą musieli usunąć kilka starych sosen. Uśmiechnął się zadowolony i usiadł pod ścianą obory. Olav i Ingeborg będą naprawdę szczęśliwi. Powinni byli otrzymać tę propozycję już dawno, Havard wciąż do tego wra­cał. Ale lepiej późno niż wcale. Chciał teraz poczekać, aż Mali wróci do domu, i najpierw ją zapytać, chociaż był pewien, że ona natychmiast się zgodzi. Mimo wszystko nie chciał podejmować takiej decyzji bez jej potwierdzenia. Pominąwszy, że ona zawsze podkreślała, iż Stornes należy do nich, to on nieodmiennie miał gdzieś w głowie pewność, że dwór jest Mali. To ona jest tu gospo­dynią i prawowitą właścicielką. Nie sprawiało mu to przykrości, traktował rzecz jako fakt, który należy uwzględnić.

Havard przetarł dłonią oczy. Tęsknota za Mali paliła go w piersi żywym płomieniem. Wciąż o niej myślał. Teraz Mali przyjechała na farmę do Bakkena. To, że do niego zatelefono­wała, sprawiło mu niewiarygodną radość. Słyszeć jej głos... wes­tchnął i zaczął skubać suche źdźbło. Z całego serca życzył żonie, żeby się jej udało. On życzył Mali wszystkiego najlepszego na tym świecie. To, co go dręczyło, to strach, że mógłby ją utracić. A tymczasem ten światowiec Bakken...

Havard odrzucił od siebie resztki źdźbła. Kolejne westchnie­nie wydobyło się z jego piersi. Nie wolno w ten sposób myśleć. Ona sobie na to nie zasłużyła. Havard powinien mieć do niej zaufanie. Może nawet większe niż do siebie samego, przemknęło mu przez głowę, kiedy obrazy z sianokosów na pastwiskach ożyły w jego pamięci. Znowu ze strachu kurczył mu się żołądek. Jeśli Laura spełni swoje pogróżki i opowie, że to on jest ojcem Oli Havarda? Nie, nie może tego zrobić! Że jemu chciałaby dokuczyć, to rozumiał, ale żeby ten niewinny, mały chłopiec...

Havard wstał i ciągnąc za sobą nogi, poszedł skrajem las w stronę letnich obór należących do Innstad. Chciał wejść do dworu od tej strony. Podczas sianokosów na pastwisku Sigrid zaprosiła go do Innstad, ale on do tej pory ich nie odwiedził. W głębi duszy przyznawał, że nie bardzo ma na to ochotę. Nie dlatego, że nie lubi Sigrid i Bengta, ale dlatego, że zmaga się teraz z nieczystym sumieniem. Sigrid była specjalistką od przenikania ludzi na wylot, wiedział o tym i skulił się niespokojnie.

Poprzedniego wieczoru Sigrid zadzwoniła i zapytała, co się z nim dzieje. Na ponowne zaprosiny musiał się zgodzić. Inaczej postąpić nie mógł, bo to by się wydawało dziwne. Poza tym teraz właśnie nabrał ochoty, żeby do nich pójść. Będzie to może długi wieczór i czas upłynie szybciej.

Laura najwyraźniej nic jeszcze nie powiedziała, pomyślał znowu. Niepewność dręczyła go jednak dniem i nocą, tak sam jak wyrzuty sumienia za to co się stało w górach nad rzeką. Rumieniec zalewał mu twarz. Ja nie chciałem jej brać, myślał ponuro. Nigdy! W głębi duszy jednak nie był tego taki pewien. Laura była naga, gorąca i bliska, a Mali pojechała tak daleko...

Znowu poczuł, że tęsknota za żoną pali go w piersi i miesza się z żałobą po śmierci Ruth. Bo wyglądało na to, że ten żal nie będzie się zmniejszał w miarę upływu czasu. Wprost przeciwnie, jeszcze się wzmocnił po wyjeździe Mali, prawdopodobnie dlatego, że teraz Havard został sam ze wszystkimi uczuciami. Kiedy Mali była przy nim, mógł z nią rozmawiać, przytulać się do niej w łóżku, pocieszać ją i samemu otrzymywać pociechę. Ten ból dźwigali oboje. Teraz czuł się przestraszony i osamotniony, mimo iż dwór pełen był ludzi. Brakowało jednak najważniejszej osoby. Mali...

Tak był przejęty własnymi myślami, że nie zauważył Sigrid i o mało się z nią nie zderzył.

-  A więc tą drogą przychodzisz? - uśmiechnęła się zasko­czona.

-  Tak, byłem przy letnich oborach, by zobaczyć, czy tam na górze jest jeszcze miejsce na nową działkę, dla O1ava i Inge­borg - odparł. - Byłoby dla nich dobrze, gdyby mieli coś swoje­go, prawda?

-  Och, z pewnością by się bardzo ucieszyli, Havardzie - po­wiedziała Sigrid zarumieniona. - Żeś ty o tym pomyślał!

-  Powinniśmy byli pomyśleć wiele lat temu - przyznał Havard. - Ale sama wiesz, oni od zawsze byli w naszym dworze, no i... cóż, ja tego jeszcze ostatecznie nie postanowiłem - dodał pośpiesznie. - Nie rozmawiałem o tym z Mali, więc trzeba będzie poczekać do jej powrotu. Chciałem tylko zobaczyć, jak się tam na górze sprawy mają - wyjaśnił.

-  Mali już na pewno nie będzie miała nic przeciwko temu - uznała Sigrid. - Ona też tylko po prostu na to nie wpadła. Zresztą Ingeborg i O1av nigdy nie mieli dzieci, więc w tej sytuacji...

-  A co ty robisz tutaj? - spytał Havard, patrząc na Sigrid.

-  Sprowadziliśmy na dół jednego cielaka, który skaleczył so­bie nogę - tłumaczyła. - Przyprowadzili go górą. Więc przybieg­łam, żeby go jak najszybciej obejrzeć, zanim całkiem się ściemni. Właściwie to Bengt powinien obejrzeć cielaka, ale on musiał coś przynieść, więc padło na mnie.

-  A może ja przychodzę nie w porę?

Sigrid roześmiała się i wsunęła mu rękę pod ramię. - Głup­tasie - powiedziała. - Czekaliśmy na ciebie od wielu dni i cie­szymy się, że nas odwiedzasz. Jak tam twoje sprawy? - dodała, zerkając na niego badawczo.

Havard nie od razu odpowiedział. Schodzili obok siebie w dół.

-  Chyba wszystko idzie dobrze - odparł Havard w koń­cu. - Chyba tak właśnie jest. Tylko że ja tęsknię za Mali bardziej, niż myślałem, że będę tęsknił - dodał wolno.

-  Ale przecież ona wróci - powiedziała Sigrid, ujmując jego rękę.

-  Tak, chyba tak.

-  Czy to cię ostatnio tak dręczy, że nie jesteś jej do końca pewien?

Havard zerknął na nią spod oka.

- Ostatnio...?

-  Tak, odmieniłeś się zupełnie po górskich sianokosach - oznaj­miła Sigrid. - A domyślam się, że przedtem też tęskniłeś za Mali, więc...

Havard poczuł, że robi mu się gorąco. Odwrócił się lekko od Sigrid i udawał, że patrzy na falujące zboże i niedawno wykoszo­ne łąki.

-  Czy ty nie ufasz Mali, Havardzie?

Havard milczał. Zatrzymał się przy kamiennym murku, któ­ry oddzielał łąki Innstad od tych należących do Stornes, i zaczął zdzierać mech z jakiegoś kamienia, od czasu do czasu spoglądał w górę, w stronę Stortind, który wznosił się ciemny i majesta­tyczny na tle migotliwego, wieczornego nieba. Blady sierp księ­życa wisiał tuż przy szczycie.

-  Chyba tak - przytaknął w końcu.

-  No chyba możesz mieć wątpliwości - rzekła Sigrid spo­kojnie. - Rozumiem, że musi ci się to wydawać dziwne, iż Mali jest teraz po drugiej stronie ziemi razem z tym całym Martinem Bakkenem, ale pamiętaj, że to dlatego, iż otrzymała taką niewia­rygodną możliwość pokazania światu swoich prac, Havardzie. A gdyby ona wątpiła w ciebie, to co by czuła, jak sądzisz? Nigdy by przecież nie wyprawiła się w taką podróż. Tylko że Mali wie, kogo ma. To ciebie ona kocha.

Havard jeszcze bardziej opuścił głowę. Skubał i odrzucał na bok mech.

-  Co ciebie dręczy, Havardzie?

-  Laura - odparł szeptem. - Narzucała mi się w czasie gór­skich sianokosów...

-  Tak, widziałam. Czego ona chce?

Wzruszył ramionami i głęboko wciągnął powietrze.

-  Ona myśli... uważa, że z nas dwojga mogłaby być para. Ja odpowiadałem jej raz za razem, że nigdy do tego nie dojdzie. Ale.!.

-  Ty się jej boisz.

To nie było pytanie. Sigrid potwierdziła tylko coś, co już daw­no zrozumiała. Teraz Havard zdał sobie z tego sprawę. Patrzył w ziemię.

-  Bać się jej... nie, chyba się jednak nie boję.

Przez chwilę stali bez ruchu przy kamiennym murku. Żadne się nie odzywało.

-  Ja znam prawdę o Oli Havardzie - rzekła nagle Sigrid po­śpiesznie.

Havard odwrócił się gwałtownie w jej stronę. Patrzył na nią wytrzeszczonymi oczyma.

-  Czy to Mali...

-  Nie, Mali o niczym nawet nie pisnęła. Ja domyśliłam się tego sama z siebie. Chłopiec jest przecież taki do ciebie podobizny. I domyśliłam się wszystkiego po tym, co powiedziała Laura. Patrzyłam na nią, widziałam, jak się puszyła tamtego dnia, kiedy prosiła was oboje na chrzestnych chłopca.

Wciągnęła powietrze i oparła się o murek. - To ja powiedzia­łam Mali, że moim zdaniem sprawy tak się właśnie mają. Ona nie zaprzeczyła, ale ona ci wybaczyła, Havardzie. I ty wiesz, że Mali nie nosi urazy za tę całą historię.

Havard skinął w milczeniu.

-  To znacznie więcej, niż zasłużyłem - rzekł ochryple.

-  Och, każdy z nas potrzebuje za coś wybaczenia - powie­działa Sigrid cicho. - Mali to mądra kobieta, ona wie, co ma w życiu znaczenie. Że przespałeś się raz z tą Laurą, nie znaczy dla niej zbyt wiele. Ale to, że Ola Havard nie wie, kto jest jego ojcem,- to moim zdaniem znacznie gorzej. To dziwne, że Laura tak długo zachowała milczenie, ale może ona naprawdę ma na­dzieję, że w końcu ty odejdziesz do niej.

-  Ona teraz wyjawi całą prawdę - rzekł Havard ponu­ro. - Czekała na mnie w górach nad rzeką przy pierwszej kładce, kiedy schodziłem na dół z pastwiska. Kąpała się i wyszła z wody naga...

Przez chwilę panowała zupełna cisza. Havard odwrócił się do Sigrid i chwycił ją za ramię.

-  Do niczego nie doszło - wykrztusił gorączkowo. - Ja... mnie przez chwilę ogarnęło pożądanie; przyznaję - ale do nicze­go nie doszło, Sigrid! Wyrwałem się jej i powiedziałem, że ma się trzymać z dala ode mnie, bo i tak nigdy nie będzie z nas pary. To wtedy ona powiedziała, że wszystko wygada, powie ludziom, że jestem ojcem Oli Havarda.

Wzburzony gładził dłonią włosy. Szukał wzroku Si­grid. - I groziła jeszcze, że powie Mali, że ja się z nią przespałem tam nad rzeką, ale przysięgam ci, Sigrid, ja nic nie zrobiłem. Ja tylko...

-  No i teraz masz wyrzuty sumienia - stwierdziła Sigrid. - I dręczy cię, że na innych ludzi patrzysz ze swojego punk­tu widzenia. Skoro ty mogłeś zrobić to, co zrobiłeś, to Mali też by mogła...

-  Nie, nie - protestował ochrypłym głosem. - Ja ufam Mali, ale prawda o pochodzeniu Oli Havarda wyjdzie na jaw, kiedy Mali wróci do domu. Laura nie chce dłużej milczeć, skoro ja ją od siebie odepchnąłem w ten sposób.

-  Moim zdaniem czas najwyższy, by ta cała sprawa ujrzała światło dzienne, Havardzie - rzekła Sigrid stanowczo. - Jeśli ktoś potrzebuje dobrego ojca i miejsca, w którym mógłby się czuć jak w domu, to jest to właśnie ten chłopiec.

-  Ale jak on przyjmie to, że do tej pory nic mu nie powie­dzieliśmy? Że pozwalaliśmy mu przychodzić do Stornes w cha­rakterze gościa, w charakterze... naszego chrześniaka?

Sigrid musnęła dłonią jego policzek.

-  Dzieci nie są na szczęście takie jak my, dorośli - rzekła cicho. - One umieją wybaczać. Nie noszą w sobie urazy tak jak my. Więc będzie dobrze, zobaczysz. Gorzej, gdyby Laura powie­działa, że doszło wtedy między wami do czegoś. Skoro uwiodła cię raz, to mogłaby przecież...

-  Ale ja się z nią nie przespałem, Sigrid!

-  Powiedz o tym Mali - poradziła Sigrid. - Poza tym wca­le nie jestem pewna, że Laura w ogóle cokolwiek powie, nawet ktoś tak nieobliczalny jak ona musi myśleć o sobie. A ludzie i tak już gadają - dodała cierpko. - Chodźmy teraz, Havardzie, zej­dziemy na dół i zjemy kolację.

 

Tak się szczęśliwie złożyło, że zapisy do szkoły w Inndalen wy­padły w tym tygodniu, kiedy Sivert był w domu. Tak często zni­kał z życia syna, że cieszył się teraz, iż będzie przy nim w tym wielkim dniu, gdy Johannes zostanie zapisany do szkoły. Nie było najmniejszej wątpliwości, że dla chłopca jest to rzeczywi­ście wielki dzień. Nieustannie pokazywał każdemu, kto chciał patrzeć, swój nowy plecak i piórnik. Plecak pojawiał się na jego ramionach w różnych porach dnia. Teraz, wysuwając koniuszek języka, siedział przy kuchennym stole i mozolnie wypisywał swoje nazwisko na dużym arkuszu papieru, który Ane dla niego znalazła.

-  Patrzcie, ja umiem pisać - oznajmił zadowolony i z dumą spoglądał na swoje dzieło. - I czytać też umiem.

-  A kiedy zdążyłeś się tego nauczyć? - uśmiechnął się Sivert. - To musiało być podczas mojej ostatniej nieobecności.

-  Tak, chyba tak było - przyznał Johannes. - Bo niemal co wieczór czytałem dla Marileny, prawda, mamo? I śpiewałem dla niej. I grałem - dodał. - Ona strasznie lubi, kiedy jej gram.

-  Owszem, bardzo dzielnie opiekujesz się swoją młodszą siostrą - przyznała Tordhild i pogłaskała go po włosach. - Myślę jednak, że jeszcze wiele musisz się nauczyć, kiedy już zaczniesz szkołę. Bo jeszcze nie wszystko potrafisz przeczytać, Johanne­sie. O ile mi wiadomo, na razie jest to tylko twoje imię.

Johannes nie odpowiadał. Spakował przybory do plecaka i wstał.

-  Chodź ze mną, tato - poprosił. - Jeszcze nie poznałeś Josefy.

Sivert spojrzał pytająco na Tordhild.

-  Przez całe lato we dworze było jagnię - tłumaczyła Tord­hild. - Mała owieczka straciła matkę zaraz po urodzeniu, a żad­na z dorosłych owiec nie chciała jej przygarnąć. Została więc w domu, a Johannes bardzo pięknie się nią zajmował - dodała z uśmiechem. - Stali się przyjaciółmi, on i Josefa. Musisz pójść i się z nią przywitać, Sivercie.

-  Dobrze się czujesz tutaj w Stornes, Johannesie? - spytał Sivert, kiedy trzymając się za ręce, szli w stronę pastwiska, gdzie tłoczyło się stado jagniąt.

-  Bardzo dobrze się czuję, tak! Zostanę gospodarzem, jak dorosnę, wiesz? - odparł z wielką pewnością siebie.

-  A ja myślałem, że będziesz grał, tak jak ja.

-  Grał także będę - skinął malec głową. - Będę robił i jedno, i drugie.

-  Jeśli zamierzasz zostać muzykiem, takim jak ja, to nie bę­dziesz miał zbyt wiele czasu na inne zajęcia. Widzisz przecież, ile ja muszę wciąż jeździć.

Johannes zastanawiał się nad słowami ojca.

-  No to ja będę grał trochę mniej niż ty - oznajmił. - Bo widzisz, ja muszę się zająć tutejszym dworem.

Sivert nie od razu odpowiedział. Szli przez łąkę, porośniętą zieloną, soczystą trawą.

-  To Oja jest właścicielem dworu - powiedział w końcu.

-  No ale on się kiedyś zestarzeje - uśmiechnął się Johannes do ojca. - Wtedy nie będzie się już musiał zastanawiać, komu przeka­zać dwór. Miło mu będzie to wiedzieć - dodał zadowolony.

Kiedy zbliżyli się do jagniąt, Johannes zawołał:

-  Josefa, to ja, niosę ci kawałek chleba!

Jagnię zabeczało i ruszyło w stronę chłopca. Sivert byt zdu­miony, jakie to oswojone zwierzę. Zwykle jagnięta uciekają na widok ludzi. Skoro jednak Johannes opiekował się tym maleń­stwem przez całe lato, to byłoby raczej dziwne, gdyby nie oswoił jej jak pokojowego pieska. Sivert musiał się uśmiechnąć. Bardzo dobrze rozumiał stosunek syna do zwierząt.

Usiedli na ziemi obok jagnięcia. Ono dostało swoją kromkę chleba, potem Johannes zarzucił mu ramiona na szyję i długo przytulał owieczkę.

-  Czyż ona nie jest śliczna? - uśmiechnął się promiennie do ojca. - I wyobraź sobie, że nikt jej nie chciał tylko dlatego, że jej mama umarła. Nie mogę tego zrozumieć.

-  Bo widzisz, duże owce poznają swoje dzieci po zapa­chu - wyjaśniał Sivert. - Ona musiała im pachnieć obco.

-  Ale to chyba nie powinno mieć takiego znaczenia - uznał Johannes. - Josefa była przecież malutka i całkiem sama na świecie. Czy one nie mogły o tym pomyśleć? To by było tak, jak­byśmy my nie chcieli wziąć do siebie Marileny.

-  Istnieją różnice między ludźmi i owcami, Johannesie.

-  Ale teraz to już na pewno będą ją lubić, mam na myśli duże owce, kiedy jesienią wrócą z gór - zapewniał ojca Johan­nes. - Ona jest taka śliczna i taka dobra, moja Josefa. Ja im ją przedstawię - dodał spokojnie. - Opowiem im, że ona też należy do dworu.

Siedzieli przez jakiś czas w zielonej trawie i milczeli wspól­nie.

Po chwili Sivert odezwał się znowu. Wiedział, że musi wytłu­maczyć chłopcu, kto ma prawa do Stornes. Nie chciał, żeby syn odczuwał to, co czuł Oja przez te wszystkie lata, kiedy spalało go pragnienie posiadania dworu.

-  To nie ty jesteś właścicielem Stornes, Johannesie. Wiesz o tym?

Chłopiec patrzył na niego nieco zdumiony.

-  Nie, właścicielem jest Oja, ale po nim... po nim odziedzi­czy majątek jego najstarszy syn. A gdyby się tak złożyło, że Oja nie będzie miał syna, to dziedzictwo należeć będzie do Małej Mali. Tak mówi prawo, powinieneś wiedzieć. Nazywa się to pra­wem starszeństwa.

-  Starszeństwa...

-  Tak, i to oznacza, że majątek należy się temu, kto jest naj­starszym synem poprzedniego właściciela dworu.

Johannes długo siedział w milczeniu. Wyrywał źdźbła tra­wy, rzucał je za siebie i wyrywał nowe. Nagle wpił spojrzenie w ojca.

-  Ale ty jesteś przecież starszy niż Oja?

Sivert głęboko wciągnął powietrze i położył rękę na barkach syna. Miał nadzieję, że muzyka będzie znaczyła tak wiele dla Jo­hannesa, że sprawa dziedziczenia dworu nigdy nie będzie dys­kutowana. Myślał wiele, co powie tego dnia, kiedy syn zapyta. Nie chciał kłamać, za nic nie skłamałby własnemu synowi. Sam doświadczył zbyt wielu kłamstw. Ale przecież nie trzeba opowia­dać wszystkiego, myślał.

-  Tak, ja jestem starszy - skinął głową. - Ale dla mnie muzyka stała się wszystkim, dobrze o tym wiesz. Ludzie bywają bardzo róż­ni, Johannesie. Ja nigdy nie miałem zadatków na gospodarza. Nie pasuję do tego, żeby chodzić za pługiem, wycinać las i martwić się o wszystko, czym musi się zajmować gospodarz dworu. Ale prawo dopuszcza możliwość zrzeczenia się swojego dziedzictwa. I ja tak właśnie zrobiłem. Wtedy prawo dziedziczenia przechodzi na na­stępnego syna, w naszej rodzinie był to Oja.

Johannes siedział w milczeniu i zbierał źdźbła trawy. Na ko­niec skinął głową.

-  To nie ma znaczenia, tato - powiedział i wziął Siverta za rękę. - Nikt nie potrafi grać tak jak ty, ty nie mógłbyś robić nic innego. Ale ja...

Przez chwilę znowu się zastanawiał. Potem zwrócił twarz ku ojcu i uśmiechnął się promiennie.

-  Ja nie muszę być właścicielem dworu, tato. Mogę go i tak prowadzić. Bo Mała Mali przecież sama nie dałaby sobie rady z zarządzaniem Stornes. Będzie potrzebowała kogoś, kto jej po­może.

Sivert nie chciał mu przypominać, że Oja może jeszcze mieć syna, który odziedziczy majątek. Że niekoniecznie musi to być Mała Mali, a gdyby już, to może sobie wybrać kogoś innego, nie Johannesa, by dzielić z nim życie i Stornes.

-  No zobaczymy, jak to będzie - powiedział i poczochrał włosy Johannesa. - Na razie jednak musisz zacząć szkołę. Może się zda­rzyć, że z czasem zechcesz być kimś innym. A może muzyka stanie się dla ciebie również bardzo ważna. Masz jeszcze wiele lat, zanim będziesz musiał podejmować decyzje, Johannesie.

Chłopiec spoważniał.

-  Ja już podjąłem decyzję, tato. Grał będę zawsze, ale chcę też żyć tutaj i zajmować się dworem oraz zwierzętami.

Sivert podniósł się wolno z ziemi i otrzepał ubranie.

-  Musimy teraz wracać, Johannes. Trzeba się przebrać w ładne ubranie, bo niedługo pójdziemy do szkoły, gdzie zosta­niesz zapisany do dużej księgi. A w przyszłym miesiącu będziesz już uczniem.

Johannes wsunął ciepłą małą rączkę w dłoń ojca i ruszyli w stronę domu.

Sivert był zamyślony. Poszło lepiej, niż się obawiał, ale nie był całkiem pewien, czy Johannes dobrze zrozumiał to, co Sivert powiedział. Dla chłopca wszystko było proste. Sivert obawiał się, że w przyszłości syn mógłby poczuć się rozczarowany i zranio­ny. Dopadły go teraz skutki jego własnego wyboru. Gdyby on tutaj został, to dwór należałby do jego syna. Ale to przecież było niemożliwe. Niezależnie od tego, jak bardzo kocha Johannesa, nigdy nie przejąłby dworu, który do niego nie należy. Bo Stornes nie było jego i nigdy nie będzie.

ROZDZIAŁ 11.

 

Tej nocy Dorbet spała niespokojnie. Ostatnio zdarzało jej się to często. Brzuch zrobił się taki wielki, że wszędzie jej prze­szkadzał, a od czasu do czasu odczuwała te bolesne skurcze w podbrzuszu, które pierwszy raz chwyciły ją podczas zabawy. Wprawdzie zawsze ból szybko mijał, ale i tak ją to przerażało. Na szczęście nie zauważyła śladów krwawienia, a wszystko inne zdawało się funkcjonować normalnie. Może to tylko coś, co jest naturalne w moim stanie, pocieszała samą siebie, ale uznała, że jeśli bóle będą się powtarzać, to musi zapytać Tordhild albo Her­borg. Gdyby któraś z nich też to miała, to Dorbet mniej by się niepokoiła.

Znowu poczuła wielką tęsknotę za matką. Byłaby o wiele spo­kojniejsza, gdyby Mali znajdowała się w pobliżu, ale na to musi po­czekać jeszcze dość długo. Dla Dorbet była to cała wieczność.

Ola wiedział o napadach bólu i był na tyle głupi, że opowie­dział o tym Marit. Teraz więc teściowa naprzykrzała się nieustan­nie, wciąż pytała, czy wszystko dobrze. Dorbet denerwowała się tym i irytowała. Nie była teraz w najlepszym humorze. Poza tym stawała się coraz bardziej niezadowolona z własnego ciała. Czuła się niczym krowa! Brzuch rósł tak, że gołym okiem było widać, jak powiększa się z dnia na dzień, a piersi miała ogromne jak wymiona. Zrobiły się też wrażliwe. Nie mieściła się w żadne swoje ubrania, a nie cierpiała tych szerokich, bezkształtnych kit­li, które Marit jej poszyła.

Mozolnie wstała z łóżka i podeszła do umywalki. W czasie ciąży dręczyła ją jeszcze jedna przypadłość, taka mianowicie, że Dorbet nieustannie zdawało się, iż cuchnie potem. Myła się tak zapamiętale, że skórę pod pachami miała poocieraną, mimo wszystko i tak zaraz po myciu zaczynała znowu czuć ten smród, To było nie do zniesienia!

Zdjęła z siebie nocną koszulę i przyglądała się swojemu ciału, Rany boskie! Jak ona będzie wyglądać za dwa miesiące? A wtedy i tak do porodu zostanie jeszcze miesiąc, jeśli ciąża będzie donoszo­na. Czy jeszcze kiedyś będę normalna po czymś takim?

Ola uważał, że Dorbet wygląda rozkosznie.

-  Uwielbiam cię taką - powiedział i pogłaskał ją po brzu­chu. - Jesteś taka śliczna, Dorbet. Będziesz matką.

Zirytowana odepchnęła jego rękę i prychnęła.

-  Czy ty się nie cieszysz na dziecko? - spytał cicho. - Zdawało mi się, że jeszcze niedawno cieszyłaś się tak samo jak ja.

Oczywiście, że się cieszyła, zresztą teraz też się w głębi duszy cieszy. Tylko po prostu nie lubi być taka bezkształtna, ciężka i ki­wać się na boki niczym gęś, a zwłaszcza nie cierpi tego badaw­czego wzroku, którego Marit z niej nie spuszcza, gdziekolwiek by poszła. Dorbet ma siedemnaście lat i chciałaby być młoda, szczupła i piękna, tak jak przedtem. Chciałaby normalnie żyć, ale życie w charakterze młodej gospodyni w Granvold to nie jest to, co by ją mogło całkowicie uszczęśliwić. Tu trzeba wykony­wać te same czynności jak dzień długi. Zawsze znajdować się w otoczeniu ludzi, którzy uważnie wszystko obserwują i patrzą, co robi. Ola wciąż miał mnóstwo pracy. Dla siebie mieli czas tyl­ko późnym wieczorem, ale wtedy on był bardzo zmęczony. Ona sama zresztą też była zmęczona i w złym nastroju, w każdym razie nie w głowie jej były jakieś przyjemności.

Włożyła na siebie czysty kitel, stanęła przed lustrem, żeby upiąć włosy. Nawet one straciły wiele dawnego blasku, pomyślała i mrużąc oczy, wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze Włosy jej, niestety, wypadały. Niezbyt wiele, co prawda, ale za­wsze znajdowała w szczotce sporą ilość. Może wyłysieję? Ze złością odrzuciła szczotkę do włosów i ciężko zeszła po scho­dach na dół.

-  Dobrze spałaś?

Marit niosła pokrojony chleb i masło.

-  Nie - mruknęła Dorbet i próbowała usiąść na lawie. Wkrótce będę musiała jeść na stojąco, pomyślała ze złością. Nie starczy miejsca dla mnie i dla brzucha między ławą a stołem.

-  No właśnie, też zauważyłam, że coś nie w porządku, skoro leżysz tak długo - powiedziała Marit nie bez złośliwości. - Ale chyba nie trzeba zbyt długo się wylegiwać, Dorbet. Dzieci rodzą wszystkie kobiety. To przecież nie jest choroba, choć ciężarna wymaga odpowiedniej opieki, żeby wszystko ułożyło się tak jak należy.

Odsunęła od siebie tacę z chlebem i pogłaskała Dorbet po włosach.

-  My się strasznie cieszymy na przyjście dziedzica - uśmiech­nęła się. - No i czasu zostało już niewiele.

-  Dla mnie to jak wieczność - wymamrotała Dorbet.

-  Nie, nie przejmuj się, to szybko zleci - zapewniała Ma­rit. - Tylko że nagle zrobiłaś się bardzo duża, tak mi się wy­daje. Zastanawiam się, czy ty przypadkiem nie nosisz dwojga dzieci? 

Dorbet zachłysnęła się kawą i zaczęła mocno kaszleć. Dwo­je? Nigdy nic takiego nie przeszło jej przez myśl. O Boże, a gdy­by to było dwoje dzieci? Przecież z jednym jest już wystarczająco dużo zamieszania.

-  Myślisz, że to mogą być bliźnięta?

-  E tam, zaraz myślę - Marit kręciła głową. - Twoja mat­ka powinna teraz być w domu. Ona by rozstrzygnęła sprawę. Powiedziałam dzisiaj rano do Oli, że skoro jej nie ma, to trzeba wezwać akuszerkę. Dobrze by było, żeby przyszła.

-  I co, przyjdzie akuszerka?

-  Tak, przyjdzie w tych dniach. Jestem pewna, że będzie do­brze.

Jedzenie rosło Dorbet w ustach. Nie miała nic przeciwko akuszerce, spotkała ją kilkakrotnie i wiedziała, że to rozumna kobieta. Wolałaby jednak, żeby to matka ją zbadała. To ona jest w okolicy najlepsza w tych sprawach, myślała Dorbet, ale głoś­no nic nie powiedziała. Może to dobrze, że zostanie zbadana. Dowie się czegoś o tych swoich dziwnych bólach. I może zyska pewność, czy nosi jedno dziecko, czy dwoje.

-  Przed obiadem pójdę na trochę do Stornes - oznajmiła Dorbet, wstając od stołu.

-  Najpierw pomożesz wieszać bieliznę - odparła Marit. - Słu­żące potrzebują pomocy, dzisiaj mamy wielkie pranie. Od świtu siedzą w pralni. No a ty jesteś we dworze młodą gospodynią, prawda? I masz czasem swoje obowiązki.

Dorbet zarumieniła się, słysząc wyraźną wymówkę. Zaniosła kubek i nóż do zmywania, wrzuciła je do wanienki z hałasem. Potem zniknęła za drzwiami.

 

Wieszanie zajęło jej dużo czasu. Przyciągnęła balię z praniem w pobliże sznurów do suszenia i wieszała jedną sztukę po drugiej, zdyszana i zła. W niektóre dni bywała taka słaba, że nie mogła pod­nieść filiżanki z kawą. Z tym praniem jednak muszę dać sobie radę, myślała, zaciskając zęby. Wszystko się w niej gotowało z gniewu. Po jakimś czasie rozbolały ją plecy od tego ciągłego pochylania się, jakby nie dość było i tak złego samopoczucia.

To prawda, że jedna ze służących chciała jej pomóc przesu­nąć balię.

-  Gospodyni mówi, że mam...

-  Zapomnij o tym - warknęła Dorbet. - Sama dam sobie radę!

Żałowała tego już po chwili, kiedy stwierdziła, jaka balia jest ciężka, ale duma nie pozwalała jej prosić o pomoc. No i jakoś to jej poszło.

Kiedy powiesiła wszystko, wróciła do pralni i cisnęła pustą balię na podłogę.

-  Powiesiłam już wszystko. Tym, co będzie później, musicie zająć się same - oznajmiła. - Ja idę do Stornes.

Żadna ze służących nic nie powiedziała, Dorbet widziała jednak, że spoglądały na siebie porozumiewawczo. Ale ona nie zamierzała się tym przejmować. Niech sobie myślą, co chcą.

W końcu ona jest tutaj młodą gospodynią, a nie pomocnicą praczki. Nie zatroszczyła się też, żeby powiedzieć Marit, co za­mierza. Zrobiła przecież wszystko, o co ją proszono, ale gdyby weszła do domu, z pewnością Marit znalazłaby coś, co trzeba natychmiast wykonać. Dorbet tymczasem chciała do Stornes, nie mogła stracić tej szansy. Niech się Marit złości, kiedy Dorbet wróci na obiad. Zresztą nieczęsto teraz bywała w Stornes. Przygładziła włosy, poprawiła kitel i ruszyła w drogę.

-  Ach, to ty przyszłaś? - uśmiechnęła się Herborg na jej wi­dok. - Jakże się cieszę! Wierz mi, że bardzo za tobą tęsknimy, odkąd wyprowadziłaś się do Granvold, Dorbet. Zrobiło się nagle tak cicho i chyba nawet nudno - mówiła, opierając Małą Mali o drugie biodro. Szykowała się do karmienia córeczki.

-  Nie, bez ciebie we dworze to już nie jest to samo - wtrą­ciła Ane, która obierała ziemniaki na obiad. - Wszystko u nas w najlepszym porządku, nie narzekamy - dodała pośpiesznie, spoglądając niemal przepraszająco na Herborg. - Chodzi raczej o to, że ty... no, że ty jesteś po prostu wyjątkowa. A ty sama na­dal dobrze się czujesz jako młoda gospodyni w GranvoId?

-  Znam wiele rzeczy, które byłyby przyjemniejsze - odparła Dorbet, biorąc od Herborg Małą Mali, tak żeby matka mogła wygodnie usiąść na krześle. Trzymała dziecko w objęciach i gła­skała po pyzatym policzku. - Wydaje mi się, że ona urosła od ostatniego razu, kiedy ją widziałam - zauważyła i popatrzyła na Herborg. - Jaka ona jest śliczna.

-  Dla Oi i dla mnie jest najpiękniejszym dzieckiem, jakie kiedykolwiek urodziło się na ziemi - roześmiała się Herborg, wyciągając ręce po córeczkę. - A to, że tak rośnie, to nic dziwne­go, skoro jada o każdej porze doby.

Otworzyły się drzwi. Do izby weszła Tordhild z Marileną na rękach. Rozjaśniła się na widok Dorbet.

-  O, jak miło! - powiedziała i posadziła Marilenę na podło­dze. - W takim razie napijemy się w ogrodzie kawy, kiedy już nakarmisz Małą Mali, Herborg. Pogoda taka piękna. No i poplotkujemy sobie trochę - roześmiała się. - Jeśli tylko masz czas, Dorbet? Widziałam, że dzisiaj u was wielkie pranie. 

-  A ja uciekłam.

-  Co na to powie Marit, kiedy wrócisz do domu?

-  Nic mnie to nie obchodzi - odparła Dorbet ponuro. - Ja od czasu do czasu muszę tutaj do was przyjść. W Granvold jest tak cicho, że czasem człowiek ma wrażenie, iż wszedł do kościoła.

-  Wszystko się odmieni, jak tylko urodzisz dzie­cko - stwierdziła Tordhild i zaczęła prowadzić Marilenę wo­kół izby. - Wtedy wszyscy będziecie mieli pod dostatkiem za­jęcia i hałasu.

Chwilę przedtem Marilena puściła ręce Tordhild. Dorbet ukucnęła i wyciągnęła do niej ramiona.

-  Chodź do Dorbet, Marileno - zachęcała. - Pokaż, jak dzielnie już biegasz.

Tordhild wypuściła dziecko, które zrobiło kilka chwiejnych kroczków w stronę Dorbet. Potem dziewczynka upadła na pod­łogę, zanim Dorbet zdążyła ją przytrzymać. Wzięła Marilenę na ręce i całowała ją w policzki.

-  Mimo wszystko jesteś bardzo dzielna - chwaliła. - Już nie­długo będziesz biegać bez niczyjej pomocy. - Zerknęła w górę na Tordhild. - A gdzie to nasz Johannes?

-  No, żeby to ktoś wiedział - roześmiała się Tordhild szcze­rze. - Ten chłopak jest w dziesięciu różnych miejscach naraz. No a teraz, kiedy ojciec przyjechał do domu...

-  A długo Sivert zostanie?

-  Miał jechać jutro - odparła Tordhild. - Ale skoro w ponie­działek są zapisy do szkoły, to postanowił zostać. Chce towarzy­szyć Johannesowi w tym dniu.

-  Mój Boże, to Johannes we wrześniu idzie do szkoły - uśmiech­nęła się Dorbet. - Chyba się bardzo cieszy?

-  Tylko na niego poczekaj - śmiała się Tordhild. - Będziesz musiała obejrzeć plecak i piórnik, wysłuchać, że Johannes umie pisać i czytać. W każdym razie on sam uważa, że umie - dodała ciepłym głosem.

-  To trochę dziwne, że Johannes będzie chodził do szkoły tutaj - rzekła Dorbet w zamyśleniu. - Nigdy bym o tym nawet nie marzyła, zwłaszcza wtedy, kiedy wyjechaliście tak nagle. Uważam, że to bardzo dobrze, że zamierzacie tu mieszkać, Tord­hild. Wydaje mi się to właściwe. Jesteśmy teraz wszyscy razem, przynajmniej ci, którzy zostali - dodała ochrypłym głosem i przytuliła twarz do włosów córeczki Ruth.

 

Wyniosły na dwór tace z filiżankami do kawy i małymi ciastecz­kami, rozsiadły się wokół kamiennego stołu przy pralni.

-  Zrobiłaś się gruba - zauważała Tordhild, spoglądając na brzuch Dorbet. - No ale tak powinno być.

-  Marit chodzi i straszy, że to będą bliźnięta - prychnęła Dorbet. - Wezwała nawet akuszerkę. Ja chyba nie potrzebuję żadnej pomocy, ale...

-  Och, to bardzo dobrze, moim zdaniem - zawołała Tord­hild. - Zwłaszcza teraz, kiedy Mali nie ma w domu i nie może się tobą opiekować.

Dorbet skinęła głową i wzięła ciastko. Siedziała z ręką opar­tą na brzuchu.

-  Ja miewam... dziwne skurcze od czasu do czasu...

-  Co za skurcze? - spytała Tordhild, spoglądając na nią.

-  Nie wiem, to bardziej takie jakby ukłucia, zresztą szybko przechodzą - zapewniła Dorbet trochę zawstydzona. - Ale za­stanawiam się, czy ciężarne kobiety zwykle coś takiego przeżywają?

-  Kobiety odczuwają różne dziwne dolegliwości, kiedy są w ciąży - stwierdziła Herborg i nalała wszystkim kawy. - Ale mam nadzieję, że nie krwawisz?

Dorbet potrząsnęła głową. Nie spuszczała oczu z Tordhild.

-  A co ty o tym myślisz?

-  Przede wszystkim powinnaś to przyjmować ze spoko­jem - odparła tamta. - Jakieś ukłucie czy skurcz nie musi jesz­cze niczego oznaczać, ale jesteś już w tym okresie ciąży, że po­winnaś uważać, Dorbet. Wiesz przecież, że nie zawsze wszystko kończy się dobrze.

Dorbet lekko uniosła w górę ramiona. - Ale zwykle potem człowiek dostaje nową szansę - wtrąciła.

-  A skąd ty to wiesz? - Tordhild wpatrywała się w nią swoi­mi ciemnymi oczyma.

Dorbet zrobiła się czerwona i wypuściła z rąk ciastko.

-  Nie, ja...

-  Urodzić dziecko to wielki dar - mówiła dalej Tord­hild. - A ty nie zawsze wyglądasz na tak samo zadowoloną, że jesteś brzemienna. Co się z tobą dzieje, Dorbet?

-  Nic takiego.

Dorbet wolno żuła ciastko i unikała wzroku bratowej. Nag­le uniosła głowę, odrzuciła włosy do tyłu i popatrzyła Tordhild prosto w oczy.

-  Ja mam dopiero siedemnaście lat, Tordhild. I nie budzi we mnie zachwytu fakt, że Marit Granvold całymi dniami depcze mi po piętach. A to trzeba zrobić to, a to trzeba zrobić tamto. A upiecz chleb, a to znowu powieś pranie. Prasuj bieliznę, sprzą­taj w spichlerzu i na strychu. Wciąż tylko cię pilnuje i patrzy ci na ręce...

-  Sama przecież zdecydowałaś, że chcesz wyjść za mąż za Olę. Wiedziałaś, w co wchodzisz.

-  Tak, ale nie przypuszczałam, że to może być takie... ta­kie nudne! Dzień po dniu wciąż to samo. Chodzę ciężka niczym krowa, każdego dnia robię się coraz brzydsza i coraz bardziej niezdarna.

-  Zachowuj się jak dorosły człowiek, Dorbet - powiedziała Tordhild spokojnie. - Życie to nie tylko zabawa, taniec, przyjęcia i radości. Dostałaś tego, którego chciałaś, spodziewasz się dziec­ka i jesteś zdrowa. Jesteś bogatą osobą, Dorbet. Bardzo bogatą. Powinnaś cenić to, co dostałaś.

-  Rany boskie, jakbym słyszała Marit - jęknęła Dorbet. - A ja mam dopiero siedemnaście lat!

-  Człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego, co ma, dopóki tego nie utraci - wtrąciła Herborg cicho. - Kiedy myślałam, że nigdy nie dostanę Oi... - Uśmiechnęła się do Dorbet. Jej szare oczy mieniły się ze szczęścia. - Teraz nie pragnę niczego więcej na świecie niż to, co mam - ciągnęła dalej. - No może jeszcze syna za jakiś czas - dodała i zarumieniła się. - Syna dla Oi.

-  I to wcale nie jest takie oczywiste, że człowiekowi musi być tak dobrze jak nam - wtrąciła Tordhild. - Pomyślcie o Ruth...

Ale to nieprawda, że jest tylko szczęście albo wielkie nie­szczęście, pomyślała Dorbet, choć głośno tego nie powie­działa. Są jeszcze różne rzeczy pośrodku. Ucieszyła się, kiedy Johannes przybiegł do nich przez podwórze i na jej widok rozpromienił się.

-  Dorbet! Ty jeszcze nie widziałaś mojego tornistra. Ani piórnika, nie wiesz też wcale, że umiem pisać i czytać. Poczekaj tutaj, ja ci zaraz wszystko pokażę.

Potem pomknął jak strzała do domu, żeby przynieść jej swo­je szkolne przybory.

-  Zdejmij buty, Johannes - krzyknęła za nim Tordhild. - In­geborg właśnie umyła podłogę.

On jednak albo nie słyszał, albo nie chciał słyszeć, co matka mówi. W każdym razie wbiegł na ganek w butach.

 

Dorbet stała sztywna ze strachu i patrzyła w stronę Granvold. To stamtąd docierał do niej krzyk, krzyk przerażenia, który sprawiał, że oblewała się zimnym potem. Pulsowało jej w skro­niach, z trudem łapała powietrze. Musiało się stać coś okropne­go! Zaczęła biec w stronę dworu.

We frontowej części domu nikogo nie było. Zdyszana biegła dalej w kierunku obory i szopy na drewno. Kiedy okrążyła na­rożnik, stanęła jak wryta. Na ziemi przy szopie leżał jakiś czło­wiek. Nie wiedziała, kto to, bo zgromadzeni wokół ludzie zasła­niali jej widok. Ktoś klęczał, ktoś chodził. Na skraju stała Marit z białą jak prześcieradło twarzą, opierała się ciężko o jedną ze służących. Zawodziła głośno i Dorbet domyśliła się, że to ona musiała przed chwilą tak strasznie krzyczeć.

Dorbet podchodziła z tłukącym się jak szalone sercem. Nag­le Marit ją dostrzegła, wyciągnęła ku niej ręce i znowu zaczęła zawodzić.

-  Co się stało? - wydyszała Dorbet, kiedy Marit zbliżyła się i wzięła ją w ramiona. - Marit, co się stało?

W tym samym momencie jeden z mężczyzn wstał i Dorbet zobaczyła, kto leży na ziemi. Jęknęła, gdy zdała sobie sprawę, że to Ola. Leżał na plecach, z kredowobiałą twarzą i oczyma po­ciemniałymi z bólu. Dorbet załamała się, gdy zobaczyła, ile krwi utracił. Mimo że mężczyźni podarli własne koszule, by przewią­zać jego udo, to krew nadal ciekła po nodze Oli i spływała do czerwonej kałuży, w której leżał.

-  O, dobry Boże...

Dorbet wypuściła z objęć Marit, która ze szlochem opadła na kolana, a ona sama pochyliła się nad Olą. - Ola - powiedziała ze szlochem. - Ola, Ola, co się stało? Jego wzrok był zamglony i niemal szary, kiedy próbował na nią spojrzeć. Szukał jej dłoni ręką, a ona tę rękę ujęła i mocno ścisnęła.

-  On chciał zaostrzyć jakiś palik i siekiera musiała wymknąć mu się z rąk - powiedział jakiś głos za nią. - Ostrze trafiło prosto w udo.

-  Doktor - wyszeptała Dorbet. - Czy ktoś dzwonił po dok­tora?

-  Tak, jest już w drodze.

Dorbet głaskała Olę po twarzy. Ta twarz była zimna i spo­cona. Odwróciła się do jednego z mężczyzn, który siedział obok niej w kucki.

-  Czy to jest... czy to jest bardzo niebezpieczne?

W jego oczach wyczytała odpowiedź, zanim jeszcze zdążył wykrztusić jakieś słowo, i poczuła, że gardło jej się zaciska.

-  On utracił bardzo dużo krwi...

Dorbet pochyliła się nad Olą. Odgarnęła mu włosy z czołu i położyła dłonie na jego twarzy.

-  Musisz to wytrzymać, Ola - szeptała gorączkowo. - My musimy ciebie zachować, ja i nasze dziecko. Musisz to wytrzymać, Ola!

Przez bladą twarz przemknął lekki grymas, Ola zacisnął ręce na jej dłoni.

- Moja Dorbet - powiedział tak cicho, że ledwo to do niej dotarło. - Moja Dorbet...

ROZDZIAŁ 12.

 

Dorbet leżała tuż przy Oli. On oddychał tak cicho, że raz po raz musiała opierać się na łokciu, przykładać ostrożnie palec do jego szyi, by się przekonać, że puls jeszcze bije.

Doktor zszył głębokie rozcięcie w jego udzie. Mimo że dostał lekarstwo znieczulające, Ola jęczał strasznie przez cały czas za­biegu. Pot zalewał mu twarz. Kiedy było po wszystkim, długo le­żał w łóżku jakby całkiem pozbawiony życia. Mężczyźni go tam wnieśli, lekarz o to prosił.

-  Będzie musiał leżeć kilka dni - powiedział doktor. - Jeśli wszystko pójdzie dobrze.

-  Ale chyba będzie dobrze? - dopytywała się Marit błagal­nym głosem, spoglądając zaczerwienionymi oczyma na doktora, który szykował się do odjazdu. - On chyba będzie...

-  To bardzo głęboka rana i chłopak stracił mnóstwo krwi - powiedział doktor wymijająco. - Na szczęście jest młody i silny. Sądzę, że wszystko ułoży się jak najlepiej, ale nic pewnego w tej sprawie powiedzieć nie można. To zależy od wielu rzeczy.

-  A co powinniśmy robić, by...

-  Niewiele tu jest do zrobienia - odchrząknął doktor i zdjął kapelusz z półki w sieni. - Przez jakiś czas będzie bardzo sła­by. Żeby mu pomóc, trzeba mu dawać dużo pożywnego napoju. Dużo picia - powtórzył. - Picie jest ważniejsze od jedzenia. On bardzo tego potrzebuje, skoro stracił tyle krwi - powtórzył dok­tor raz jeszcze.

-  A kiedy będzie mógł wstawać? - Marit nie dawała za wy­graną.

Dorbet stała obok teściowej i opierała się ciężko o ścianę.

Mdliło ją i kręciło jej się w głowie, bała się, że zemdleje. Dziecko poruszało się niespokojnie w jej brzuchu.

-  Wstanie, kiedy nabierze sił i będzie mógł to zrobić - odarł doktor. - Rana będzie się goić, niezależnie od tego, że jest głę­boka. Rany na takich młodych chłopcach szybko się goją. Kom­plikacje może spowodować utrata krwi - dodał i otworzył drzwi wejściowe. - Dzwońcie do mnie, gdyby coś się działo.

Ogarnął jeszcze spojrzeniem Dorbet.

-  A z tobą wszystko w porządku?

-  Ja nie wiem - wyszeptała. - To też chyba zależy od wielu rzeczy...

-  Teraz powinnaś myśleć o tym małym, którego nosisz - upo­mniał doktor. - No i musisz dbać o swojego męża i budzić w nim ochotę do życia. Teraz przecież ma po co żyć.

Jego wzrok błądził po Dorbet, która stała niepewna, z potar­ganymi włosami, blada, z zapłakanymi oczyma. Rękami objęła swój wielki brzuch, jakby go chciała chronić. Mimo wszystko była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział.

-  I dużo pożywnego picia - powtórzył jeszcze raz, po czym się zarumienił. Wiedział, że zbyt długo nie spuszcza wzroku z tej pięknej młodej gospodyni. - I trzeba mieć nadzieję, że wszystko będzie dobrze.

 

Ola poruszył się niespokojnie i jęknął. Dorbet usiadła na łóżku i położyła mu rękę na czole. - Chciałbyś się napić, Ola?

Nie odpowiadał. Próbował znaleźć jakąś wygodniejszą po­zycje i jęknął znowu, kiedy poruszył chorą nogą. Dorbet wzięła szmatkę, która leżała na nocnym stoliku, i otarła mu pot z czo­ła. Potem wsunęła ramię pod jego barki, pomogła mu na pół usiąść. Ola napił się trochę z kubka, który trzymała przy jego wargach. Tordhild przyniosła ziołową mieszankę, którą Mali miała zawsze przygotowaną na wypadek, gdyby ktoś zachoro­wał i potrzebował czegoś na wzmocnienie. Marit patrzyła nieuf­nie na Dorbet, kiedy ta gotowała wodę i przyrządzała wywar, nic jednak nie powiedziała. Żywiła na to zbyt wielki respekt wobec umiejętności Mali. Ona sama gotowała kości z dużą ilością mię­sa przez całe popołudnie, tak żeby wciąż był gorący, pożywny tłusty rosół. Trudno było ją zmusić, by na chwilę zeszła na dół, cały czas spędzała w sypialni Oli, siedziała na jego łóżku, płakała i narzekała. Ola potrzebuje spokoju, myślała Dorbet, nie była jednak w stanie wyprosić teściowej. Rozumiała dobrze, jak bar­dzo tamta się boi i martwi, chociaż Dorbet wolałaby opiekować się Olą sama. Kiedy jednak wybiła dziesiąta wieczorem, Dorbet poprosiła Marit, żeby poszła do siebie.

-  Zawołam cię natychmiast, jakby tylko coś zaczęło się dziać - obiecała. - Myślę jednak, że teraz Ola potrzebuje snu.

-  Musimy nad nim czuwać - upierała się Marit i niechętnie wychodziła z pokoju.

-  Ja się nim zaopiekuję - odparła Dorbet. - Bądź spokojna, Marit.

 

To była najdłuższa noc, jaką Dorbet przeżyła. Leżała tuż przy Oli i obejmowała go czule. Przyłożyła wargi do jego szyi, by przez cały czas czuć wargami jego puls. Jej serce biło niespokojnie.

Od czasu do czasu wstawała, podchodziła do umywalki i mo­czyła szmatkę w zimnej wodzie. Kładła sobie potem głowę Oli w zagłębieniu łokcia i zimną szmatką ostrożnie ocierała czoło męża, szepcząc przy tym jego imię.

Mój Boże, przecież mogłam go utracić! Serce zaciskało się jej w piersi, a po twarzy spływały gorące, słone łzy. Myśl, że Ola mógł umrzeć, była nie do zniesienia. Jeszcze niedawno wydawało jej się, że ma go na zawsze, zresztą wiele rzeczy w życiu tak traktowała. Ogarniał ją wstyd, kiedy myślała, jaka niezadowolona i zła była niemal przez cały czas, odkąd spro­wadziła się do Granvold. O roli młodej gospodyni nigdy nie marzyła.

I teraz, podczas tych długich, wypełnionych strachem noc­nych godzin dotarło nareszcie do Dorbet, że posiada wszystko, czego mogłaby pragnąć. Męża, który ją kocha, dojrzewające pod sercem dziecko i życie, którego wielu ludzi jej zazdrości. I to wszystko wydawało jej się bez znaczenia, dopóki nie doszło do nieszczęścia. Podczas kiedy blask księżyca przesuwał się po pod­łodze sypialni, do Dorbet dotarło, jakie to są wartości. Odłożyła od siebie szmatkę i przytuliła się do Oli. Objęła go rękami i mod­liła się gorąco, by przeżył.

 

Kiedy pierwsze promienie słońca wpadły przez firanki do sy­pialni, Ola otworzył oczy. Odwrócił głowę i popatrzył na Dor­bet, która leżała tuż obok z podkrążonymi, zaczerwienionymi oczyma.

-  Ty wcale nie spałaś dziś w nocy - powiedział cicho i prze­sunął ręką po spierzchniętych wargach.

Dorbet przysunęła twarz do jego szyi i pozwoliła płynąć łzom.

-  Tak strasznie się o ciebie bałam - zaniosła się szlo­chem. - Bałam się, że ty możesz... że ty...

-  Myślałaś, że umrę teraz, kiedy będziemy mieć dziedzi­ca? - uśmiechnął się blado. - Nie, ja chcę przeżyć z tobą bardzo długie życie. Nie wiedziałaś o tym?

Dorbet uśmiechnęła się poprzez łzy. Przetarła dłonią oczy i westchnęła.

-  Czy czujesz się trochę lepiej?

-  Czuję się jak na wpół zdechły śledź - usłyszała cierpką od­powiedź. - Ale nie zamierzam się kłaść w śmiertelnej pościeli, co to, to nie.

Dorbet pochyliła się ku niemu i ucałowała delikatnie. Jej serce przepełniała radość, jakiej nigdy nie zaznała. Była to głę­boka wdzięczność dla życia.

-  A ja byłam taka głupia, wciąż naburmuszona - wyszeptała. Ola uniósł rękę i pogłaskał ją po włosach. Uśmiechał się lek­ko. - Nie ma drugiej takiej jak ty.

-  Ale teraz wszystko będzie inaczej - powiedziała z wolna. On na to nie odpowiedział, głaskał ją tylko po policzku. Ola mi nie wierzy, pomyślała Dorbet, sama jednak w głębi duszy wiedziała, że ta noc coś w niej odmieniła. Nareszcie zro­zumiała, co tak naprawdę ma znaczenie.

Dorbet Granvold dorosła.

 

Herborg zaciągnęła firanki w sypialni. Powoli zaczęła się roz­bierać. Czuła się wciąż oszołomiona. Dla nich wszystkich był to szok, kiedy usłyszeli, co się stało z Olą. Z tego, co do nich dotar­ło, wyglądało na to, że nie jest z nim bardzo źle, Herborg jednak nie mogła się pozbyć strachu, który tkwił gdzieś w jej piersi. Ola mógł był umrzeć! Jak szybko to się może stać...

-  Mój Boże, gdyby coś się tobie przytrafiło - wyszeptała i od­wróciła się do Oi, który też zaczynał się rozbierać. - Gdybyś ty umarł...

Podszedł do niej i objął ją mocno. - Z Olą wszystko będzie dobrze, Herborg.

-  Ale patrz, jak niewiele trzeba, żeby doszło do takiego nie­szczęścia - powtarzała swoje Herborg. - Gdybyś ty umarł, to ja bym też nie chciała dłużej żyć.

Przyciągnął ją do siebie mocniej i przeczesywał palcami gę­ste, ciemnorude włosy. - My się razem zestarzejemy, Herborg.

-  Nikt nie wie nic na temat przyszłości.

Jego ręce ujęły twarz Herborg i zwróciły ją ku sobie.

-  Człowiek nie może tak myśleć. Musimy się cieszyć każ­dym dniem. I teraz mamy przecież Małą Mali, musimy o niej pamiętać.

Herborg przytakiwała.

-  Tak bardzo cię kocham - wyszeptała. - Jestem taka wdzięczna losowi za ciebie i Małą Mali, za wszystko, co posia­dam. Nie jestem w stanie znieść myśli, że mogłabym któreś z was utracić. Ale przecież dzieją się takie rzeczy, jak na przy­kład z Ruth, a teraz znowu z Olą. Tak się strasznie boję, Oja...

-  Ty - wyszeptał z wargami przy jej szyi. - Ty, ty, moja ko­chana. ..

Ręce Oi przeniosły się teraz w stronę piersi żony. Herborg drgnęła, ale nie cofnęła się. Chociaż minęły dopiero cztery mie­siące od porodu, znowu była szczupła jak dawniej. Jedyne, co świadczyło, że karmi dziecko, to jej duże, okrągłe piersi. Od urodzenia dziecka nie kochali się zbyt często. Regułą jest, że powin­ny minąć dwa miesiące, zanim będzie można znowu rozpocząć małżeńskie życie, ale Herborg miała to zapalenie i Oja bał się do niej zbliżać, zanim nie będzie całkiem zdrowa. Ciężko mu było patrzeć na nią każdego wieczoru, jak się rozbiera, jak szczotkuje swoje ciemnorude włosy, i nie móc zrobić tego, czego najbar­dziej pragnął. A kiedy w końcu się odważył, byt taki przerażony, że wyrządzi jej krzywdę, że to mu odebrało połowę radości ze zbliżenia.

-  Moja Herborg - szepnął zdyszany.

Ona zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się do niego. War­gami delikatnie pieściła jego usta. Mówiono jej, że Oja był po­nurym, milkliwym i wciąż wybuchającym złością chłopcem. Ale ona nie umiała sobie tego wyobrazić. Nie znała nikogo równie ciepłego i troskliwego jak Oja, nikogo też nie było łatwiej ko­chać. Odchyliła głowę i popatrzyła mu w oczy.

-  Czy ty wiesz, jak ja cię kocham? - szepnęła.

-  Nie wiem - uśmiechnął się. - Powiedz mi jak.

Wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka, ściągnął z siebie resz­tę ubrania i położył się obok niej. Wsunął ręce pod jej koszulę, wtedy ciałem Herborg wstrząsnął dreszcz. Widać było, że go pożąda. Przyciągnęła go mocniej do siebie i chętnie pomagała, kie­dy zdejmował z niej resztki ubrania. Herborg westchnęła cicho, czując przy sobie jego ciepłe ciało. Oja położył się na niej i przy­glądał się jej twarzy. Wzrok miał ciemny z pożądania, oddychał pośpiesznie. Herborg jęknęła, kiedy w nią wszedł. Zatrzymał się wtedy gwałtownie, oparł na łokciach i patrzył przestraszony na żonę.

-  Czy ja ci sprawiłem ból?

-  Nie, nie, jest mi bardzo dobrze - odparła z jękiem. Delikatne, chętne ciało pod nim sprawiło, że zaczęło mu się kręcić w głowie. Kochał ją łapczywie, spragniony jej ciała. Herborg odrzuciła głowę w tył i pojękiwała z rozkoszy. Drapała lekko paznokciami skórę na plecach męża. Oi ciemniało od tego przed oczyma. I wtedy nagle ona go od siebie odepchnęła. Przez moment Oja niczego nie rozumiał, czy zrobił coś złego? Zaraz potem odkrył promienny wzrok jej szarych oczu, które płonęły pod nim.

-  Raz chciałabym być na górze - wykrztusiła.

Nigdy przedtem nie wpadła na taki pomysł, pomyślał oszo­łomiony i ujął w dłonie jej ciężkie piersi, które kołysały się tuż nad jego twarzą. Nie miał nic przeciwko temu! Położył się wy­godnie na plecach i pozwolił jej robić, co zechce. On pieścił ją rękami, coraz bardziej podniecony widokiem jej twarzy. Jego ostrożna Herborg błyszczała od potu i jęczała niepohamowanie z rozkoszy.

Kiedy w końcu opadła na niego, zamknął ją w swoich ramio­nach. Był taki szczęśliwy, że serce o mało nie pękło mu w piersi.

-  Moja Herborg - wyszeptał ochryple. - Herborg, Herborg. Ona leżała na nim przez dłuższą chwilę. Potem zsunęła się na posłanie obok męża, ukryła twarz na jego piersi.

-  Czy nie byłam zbyt zuchwała? - spytała cicho.

-  Zuchwała? - Oja oparł się na łokciach i spoglądał na żonę. - Byłaś wspaniała - wyszeptał.

-  Lubisz, kiedy taka jestem?

-  A nie zauważyłaś? - uśmiechnął się i ukąsił ją w ucho.

-  Sama nie wiem, skąd mi się to wzięło - mruknęła zarumie­niona i onieśmielona.

-  A ja mam nadzieję, że będziesz to robić częściej - powie­dział i pogłaskał ją po plecach. - Bo widzisz, naprawdę wiele rze­czy wypada robić w miłości. To nie jest nic złego. Chodzi tylko o to, żeby ta druga strona też chciała, żeby oboje się zgadzali.

Herborg nie odpowiedziała. Tuliła się tylko do niego.

-  O czym myślisz?

-  Myślę, że chętnie bym popieścił cię ustami - wyszep­tał. - Mógłbym cię zacałować na śmierć, ale nie chciałbym tego robić, gdybyś miała coś przeciwko. Wyglądało mi na to, że ty nie...

-  Być może teraz bym chciała - mruknęła z ustami na jego piersi. - Następnym razem.

Oja westchnął zadowolony. Dotychczas też Herborg da­wała mu wiele radości. Pod każdym względem, myślał z ser­cem przepełnionym miłością. Nie wiedział, że może czuć coś tak silnego do drugiego człowieka. Wszystko stało się zupeł­nie inne po tym, jak do jego życia wkroczyła Herborg. Teraz nieustannie świeci słońce, myślał i przeciągnął palcem po jej kręgosłupie. Mimo wszystko miał marzenia, o których nie od­ważył się jej powiedzieć. Rozumiał bowiem, że ona by tego nie chciała. Ale teraz chce! Nie ma nic lepszego niż to, co mu przed chwilą powiedziała.

-  A jak będę znowu w ciąży? - spytała nagle.

-  Przecież karmisz małą.

-  Ale to nie zawsze jest zabezpieczeniem - powiedzieła. - Twoja mama mówi, że to wcale przed ciążą nie chroni.

-  No to co - roześmiał się Oja beztrosko i potargał jej wło­sy. - Ja chętnie się zgodzę na wiele córek, jeśli będą takie śliczne jak ich matka.

Albo to będzie syn, pomyślała Herborg, i poczuła słodkie ukłucie w sercu. Syn, który jest podobny do ojca. Dziedzic. Za­rzuciła Oi ramiona na szyję i ucałowała go.

-  Chciałabym ci dać syna - wyszeptała.

 

Johannes nie był w stanie stać spokojnie. Wciąż biegał do tap­czanu i sprawdzał, czy tornister jest gotowy, a piórnik leży na swoim miejscu.

-  Stój przez chwilę spokojnie, żebym mogła zapiąć ci koszulę, Johannes - westchnęła Tordhild zirytowana. - Musisz wyglądać ładnie, kiedy idziesz zapisać się do szkoły. I właściwie to ja nie uważam, że dzisiaj będzie ci potrzebny tornister - do­dała. - Jest jeszcze cały miesiąc do rozpoczęcia nauki. Dzisiaj musisz tylko...

-  Ja wcale nie wiem, czy nie zaczniemy od razu - oznajmił Johannes, zwracając się do matki. - Ale muszę przecież mieć tornister. Nauczyciel musi zobaczyć, że mam. Prawda, tato?

-  On się z pewnością bardzo ucieszy, kiedy go zobaczy - od­parł Sivert z uśmiechem. Był już gotowy do wyjścia, siedział te­raz i kołysał Marilenę na kolanach. - Uważam, że powinieneś wziąć tornister.

Tordhild zapięła w końcu ostatni guzik u koszuli i zaczęła czesać Johannesa. Ale to się na niewiele zdało. Jego granatowo­czarne włosy kręciły się i tak.

-  A może by go tak ostrzyc? - zastanawiała się, spoglądając zatroskana na Siverta.

-  Dlaczego chciałabyś obcinać takie piękne włosy? - zdziwił się Sivert. - A poza tym wcale nie są długie.

-  Ale inni chłopcy mają wygolone karki - stwierdziła Tord­hild i przeczesała palcami jedwabiste loki.

-  Johannes jest ładny taki, jaki jest - stwierdził Sivert - A te­raz musimy już iść. Dawno temu widziałem, że łódź z tamtej strony fiordu przybiła już do nabrzeża.

Z tornistrem na plecach, w białej koszuli i czystych spoden­kach do kolan Johannes tańczył niczym oszołomiony wiosną cielak po drodze ze Stornes, a rodzice szli po obu jego stronach.

 

Ukłonił się głęboko, kiedy dyrektor szkoły podał mu rękę na powitanie.

-  Widzę, że przyszedł do nas kawaler, który niedawno spro­wadził się do naszej wsi - powiedział dyrektor i pogłaskał Jo­hannesa po głowie. - Jak brzmi twoje imię?

-  Johannes Stornes, urodzony piętnastego marca tysiąc dziewięćset trzydziestego roku.

-  Patrzcie, patrzcie - kiwał głową dyrektor szkoły. - Umiesz, zdaje się, różne rzeczy.

-  O tak - potwierdził Johannes pośpiesznie. - Umiem prze­czytać i napisać swoje imię... tak, i umiem jeszcze wiele innych rzeczy - dodał niczym nieskrępowany. - No i gram na skrzyp­cach tak samo jak mój tata.

Dyrektor szkoły uniósł wzrok i spoglądał na Siverta.

-  A więc umiesz grać na skrzypcach - powiedział wol­no. - Tak, pamiętam, jak twój tata przyszedł zapisać się do na­szej szkoły. To było dawno temu. Byłem wtedy dzieckiem, ale twojego tatę zapamiętałem - dodał. - I on potem stał się bardzo sławny, wtedy tego nie rozumiałem - uśmiechnął się, kiwając głową do Siverta. - A więc zdecydowałeś się sprowadzić znowu do domu?

-  Tak, postanowiliśmy osiedlić się na Wzgórzu - odparł Sivert.

-  A ja myślałem, że ty już na zawsze opuściłeś nasze strony i...

-  Człowiek ma prawo zmienić plany - uciął Sivert krót­ko. - Czujemy oboje z żoną, że tu jest nasze miejsce.

-  Miło mi to słyszeć - skinął głową dyrektor.

-  No i powinienem się chyba przywitać z tobą - powiedział, wyciągając rękę do Tordhild. - Widziałem cię już wiele razy, ale jakoś nie było okazji, żeby się przedstawić.

Ujął jej dłoń w swoje ręce i przyglądał się jej dość natrętnie.

-  Ty nie pochodzisz z tutejszych okolic, prawda?

-  Nie, nie pochodzę - odparła Tordhild, nie odwracając oczu. - Ale myślę, że teraz są to też moje okolice.

Wyglądało na to, że dyrektor szkoły ma ochotę zapytać o coś więcej. Sivert wyraźnie to dostrzegał. Może matka miała rację, kiedy powiedziała, że będzie gorzej, kiedy sprowadzą się z po­wrotem do wsi. No ale trzeba brać rzeczy takimi, jakie są. Do­póki nikt nie odkrył zbyt bliskiego pokrewieństwa między nim i Tordhild, nie grozi im żadne niebezpieczeństwo. Na to Sivert ma zbyt wysoką pozycję.

-  No a ty, Johannesie? - zapytał dyrektor szkoły i wypuścił rękę Tordhild. - Czy ty też zostaniesz muzykiem, tak jak twój ojciec?

-  No chyba tak - oznajmił Johannes. Gładził dłonią jeden ze zniszczonych pulpitów. - Ale mam też zamiar zostać gospo­darzem - dodał. - I może jeszcze weterynarzem.

Dyrektor szkoły roześmiał się i poczochrał mu włosy.

-  To dobrze, jeśli dzieci mają jasne życiowe plany - powie­dział. - Ale zanim to wszystko osiągniesz, musisz skończyć szko­łę. Czy zamierzasz być dobrym uczniem?

-  Pewno, że będę dobrym uczniem - potwierdził Johannes takim tonem, jakby to miało być dla wszystkich zupełnie oczy­wiste. - A gdzie będę siedział, kiedy zacznie się już szkoła?

-  Znajdziemy ci miejsce, kiedy przyjdziesz znowu - odparł dyrektor szkoły i wysuszył bibułą to, co zapisał w wielkiej, czar­nej książce. - Będziemy na ciebie czekać, Johannesie.

 

Przed szkołą zebrała się niewielka gromadka matek z dziećmi. Sivert był jedynym ojcem, który też przyszedł tego dnia, bo prze­ważnie sprawy szkoły należą do kobiet.

Ukłonił się stojącym. Znał niewiele osób, zbyt długo pozo­stawał poza domem. Widział jednak, że kobiety wiedzą, kim jest on i kim jest Tordhild. Wszystkie odpowiadały skinieniem głowy na pozdrowienie, niektóre podchodziły, by podać rękę, przedstawić się i życzyć wszystkiego najlepszego całej rodzinie, która sprowadziła się do wsi. Rzucały przy tym ukradkowe spoj­rzenia na Tordhild i Johannesa. Ostre jesienne słońce sprawiało, że czarne włosy tych dwojga mieniły się granatowo. No tak, po takim spotkaniu będzie mnóstwo gadania, pomyślał Sivert. Był na to przygotowany.

Kiedy mijali Wzgórze, zatrzymali się na chwilę. Roboty po­sunęły się już bardzo daleko.

-  No i jak idzie? - zawołał Sivert do jednego z mężczyzn, który heblował deskę.

-  W porządku - usłyszał w odpowiedzi. - Szczęście nam do­pisało i z pogodą, i z pracownikami, tak że na zimę będziecie mieć schronienie. I będzie bardzo ładne - dodał zadowolony.

Johannes nie miał czasu stać tutaj i gadać, pobiegł przed ro­dzicami na dół do dworu. Tornister dyndał na jego plecach.

-  Myślisz, że będziesz się tutaj dobrze czuła? - spytał Sivert. Ujął rękę Tordhild, kiedy ruszyli dalej.

-  Ja wiem, że będę.

-  Mama boi się ludzkiego gadania...

-  Będziemy się tym martwić, jak powstaną problemy - od­parła Tordhild i uścisnęła jego dłoń. - Przeszliśmy zbyt wiele w życiu, żeby nie dać sobie rady z odrobiną ludzkiego gada­nia. - Odwróciła się i popatrzyła jeszcze raz w stronę Wzgó­rza. - Nie mogę się doczekać przeprowadzki. Musimy pozwolić, by śmiech i radość znalazły się w ścianach tego domu - doda­ła. - Przedtem było tu zbyt wiele płaczu, zbyt wiele nieszczęścia różnych osób.

Dalej szli w milczeniu. W końcu Tordhild spojrzała na męża.

-  A kiedy znowu przyjedziesz?

-  Jeszcze nie wiem na pewno - odparł Sivert. - Mam nadzie­ję, że skończę pracę we wrześniu. Ale wiesz, jak to jest. Nagle coś się pojawi...

-  Ale przyjedziesz - uśmiechnęła się Tordhild. - Już się na to cieszę, Sivercie. Bo to tutaj jest twój dom, jeśli jeszcze sam tego nie zrozumiałeś.

-  A twój?

-  Mój dom jest tam, gdzie jesteś ty - wyznała cicho. - I za­wsze tak będzie.

Pogłaskał ją pośpiesznie po włosach. Serce przepełniała mu miłość do tej kobiety. Nikt nie może zrobić jej krzywdy, myślał. Był człowiekiem o pokojowym nastawieniu, ale kiedy chodził o Tordhild i Johannesa, cierpliwość wyczerpywała mu się bar­dzo szybko.

Objął ramieniem jej barki. Razem poszli dalej, wtuleni w siebie.

 

ROZDZIAŁ 13.

 

Mali zerknęła znad talerza z jajecznicą i bekonem, spojrzała pro­sto w niebieskie oczy Martina Bakkena. Poczuła, że się rumieni. Pośpiesznie cofnęła wzrok i znowu dziobała widelcem w talerzu. Zdała sobie sprawę, że on też myśli o tym, co się stało poprzed­niego wieczoru. Widziała to w jego oczach.

Tej nocy długo nie mogła zasnąć. Dręczyło ją poczucie winy i wyrzuty sumienia, wierciła się w pościeli zdenerwowana. Nie­ustannie udzielała sobie samej upomnień, że musi bardziej uwa­żać, by nie dopuszczać do takich sytuacji. Chciała, żeby Martin również dotrzymywał umowy. Stosunki między nimi powinny być wyłącznie przyjacielskie i biznesowe.

Kiedy decydowała się na wyjazd do Ameryki, wierzyła, że on godzi się, iż między nimi dwojgiem do niczego nigdy nie dojdzie. Nie miała wątpliwości, że Bakken wiele do niej czuje, więcej, niżby sobie życzyła. To jej pragnął, jej i żadnej innej, a Martin Bakken przywykł, że dostaje to, czego chce. Tak było przy ich pierwszym spotkaniu, i Mali domyślała się teraz, że nigdy z niej nie zrezygnował.

Gdybym o tym wiedziała, zostałabym w domu, pomyślała. Nie siedziała w tym bajecznym kraju i nie bawiła się w idyllę. Bo czuła, że teraz tak właśnie jest. I w jakimś sensie była to też jej wina, choć niechętnie, musiała to jednak przyznać.

Martin jest człowiekiem bardzo łatwym w codziennym ob­cowaniu, myślała. Taki sympatyczny i troskliwy. I bardzo przy­stojny, urodziwy i dystyngowany. Nie można też zapominać, że luksus i królewskie przyjęcie, jakie jej zgotował, zrobiły na niej duże wrażenie. Na dodatek do wszystkiego była daleko od domu. Czasami zdawało jej się, że Stornes istnieje w jakimś in­nym świecie.

Ponownie uniosła wzrok i napotkała jego spojrzenie. Jeśli ona ma tu zostać, to wydarzenia z poprzedniego wieczoru nie mogą się już więcej powtórzyć. Dla niej było to najzupełniej oczywiste, liczy­ła również na to, że Martin ją rozumie i uszanuje jej decyzję.

-  Nie mogę wyjść z podziwu, jaki udany wieczór mieliśmy wczoraj - rozświergotała się Jenny, rzucając na nich ukradkowe spojrzenie! - Po prostu nadzwyczajny!

Mali zorientowała się, że Jenny wyczuwa napiętą atmosfe­rę między nią i Martinem, ale udaje, że niczego nie dostrzega. Cieszyła się, że Jenny tu jest, musi zadbać, żeby siostra Martina nieustannie była gdzieś w pobliżu. Wtedy nie będą się tworzyć takie nastroje jak wczoraj wieczorem.

-  Masz całkowitą rację - przyznał Martin i wstał, żeby doło­żyć sobie jedzenia. - Sklep będzie sukcesem, powtarzam to przez cały czas. Wszyscy, którzy odwiedzili nas wczoraj, opowiedzą da­lej o Mali i jej pracach. Ja się już po prostu nie mogę doczekać otwarcia w środę.

-  Spotkamy wielu z naszych wczorajszych gości, kiedy przed południem wybierzemy się do kościoła - oznajmiła Jen­ny. - I także wielu z zaproszonych na otwarcie oraz później­szy bankiet. Dzisiaj też będziesz w centrum zainteresowania, Mali - uśmiechnęła się życzliwie. - Ale ty po prostu nic nie jesz - zauważyła. - Chyba nic ci nie dolega?

-  Nie, nie - zapewniła Mali pośpiesznie. - Tylko wczoraj wieczorem zjadłam za dużo. No i źle spałam w nocy - dodała ze wzrokiem utkwionym w plecy Martina. - Trochę za wiele wrażeń jak na mnie...

-  Ale jednak spróbuj coś zjeść - upominała ją Jenny. - Z koś­cioła wrócimy dopiero w porze lunchu. Sądzę bowiem, że po na­bożeństwie będziemy się musieli witać i rozmawiać ze znajomy­mi, prawda, Martin?

-  Z pewnością - odparł odwrócony do nich plecami.

-  A właśnie, wspominałam ci o stroju ludowym dla Mali - mówiła dalej Jenny, kiedy brat wrócił i znowu usiadł przy stole. - Ty przecież wiesz, jak bardzo ludzie są tutaj zainteresowani tymi strojami.

-  Tym razem też masz rację - zgodził się Martin i zajął się kolejną porcją jajecznicy. - Czy ty masz strój ludowy, Mali?

-  Nie, i w Norwegii jeszcze nie tak wiele kobiet sobie takie stroje sprawiło - wyjaśniała. - Ale słyszałam, że wiele się o tym mówi. No i oczywiście widziałam - dodała.

-  Zaproponowałam Mali, żeby jej córka, ta artystyczna piękność, Dorbet, zainteresowała się sprawą i może zaczęła haf­tować dla nas stroje ludowe - ciągnęła dalej Jenny. - Byłaby to wielka atrakcja dla naszego sklepu, nie sądzisz?

-  Fantastyczny pomysł! - zawołał Martin uradowany. - To by naprawdę było wspaniale. Czy myślisz, że Dorbet by się tym zainteresowała, Mali?

-  Trudno mi powiedzieć - wahała się Mali. - Ale myślę, że tak. Ona potrzebuje czegoś, czym mogłaby się zająć oprócz roli młodej gospodyni. Bo Dorbet jest... tak, ona...

-  Ona jest pod wieloma względami podobna do swojej mat­ki - oznajmił Martin i uśmiechnął się do niej. - Również jeśli chodzi o zdolności artystyczne, co zresztą mnie nie dziwi, bo to są cechy dziedziczne. To na pewno byłoby interesujące i opła­calne, zarówno dla Dorbet, jak i dla nas, gdyby chciała się w to zaangażować.

-  Zapytam ją natychmiast, jak tylko wrócę do domu - obie­cała Mali. - Ale ja, chociaż nie mam prawdziwego ludowego stroju, to przywiozłam ze sobą specjalny kostium, z myślą, że włożę go na otwarcie sklepu. To jest lokalny strój świąteczny z Surnadalen. Spódnica uszyta z czarnego samodziału z pięk­nym, tkanym na krosnach pasem u dołu. Tak samo ozdobiony jest serdaczek, a bluzka ma wyszukany haft. To bardzo piękne ubranie, jeśli sama mogę tak powiedzieć - dodała i zarumieniła się lekko. - I inne niż wszystko pozostałe.

-  To brzmi wspaniale - rozpromieniła się Jenny. - Miałam nadzieję, że włożysz na siebie coś wyjątkowego na otwarcie, coś, co połączy ciebie, twoje piękne prace i naszą Norwegię. No i proszę, masz strój! - Napiła się kawy. - Ale samodział... rany boskie, Mali, ty się ugotujesz w tym gorącu - jęknęła, łapiąc się za głowę. - Nie daj Boże, żebyś zemdlała! Mali uśmiechnęła się lekko.

-  Musiało minąć sporo czasu od twojej ostatniej wizyty w Norwegii, Jenny. Czy ty nie pamiętasz, że mężczyźni zawsze chodzili w samodziałowych ubraniach w czasie sianokosów? Przypominam sobie na przykład, że mój teść mówił, iż samo­dział jest tak samo dobry na mróz, jak i na upał, i zapewniani cię, że miał rację. Będę się bardzo dobrze czuła w samodziałowym kostiumie, nie powinnaś się tym martwić.

-  Ale na bankiet wieczorem włożysz chyba coś innego? - Jen­ny patrzyła na nią badawczo.

-  No właśnie, pomyślałam, że powinnam sobie kupić suk­nię - wyznała Mali trochę niepewnie. - Domyślam się, że to będzie wyjątkowo elegancki bankiet, a ja nie mam nic na taką okazję.

-  My z Martinem o tym rozmawialiśmy - wtrąciła Jenny. - Nie dlatego, byśmy uważali, że jesteś źle ubrana - dodała. - Niech Bóg broni, co to, to nie! Ale jak sama mówisz, to będzie wspaniały i cał­kiem wyjątkowy bankiet. A skoro Martin ściągnął cię tutaj, to czu­jemy się zobowiązani podarować ci suknię na ten wieczór. Wyjąt­kowy strój na wyjątkowy wieczór - dodała. - Jutro pojedziemy do miasta i zobaczymy, co tam mają.

-  Nie - zaprotestowała Mali pośpiesznie. - Ja przecież mogę zapłacić sama. Ja nie chcę...

-  Potraktuj to jako zadatek na poczet współpracy - odpar­ła Jenny. - Bo też to prawda, to będzie zadatek. To nie Martin ofiarowuje ci suknię, jeśliby ci to miało przeszkadzać. To będzie od nas obojga i od sklepu. W tej sytuacji możesz się chyba zgo­dzić - poprosiła.

Mali zerknęła na Martina. Nie patrzył na nią, koncentrował się na jedzeniu. Mali wciąż się wahała. Jenny przekrzywiła gło­wę i spoglądała na nią błagalnym wzrokiem.

-  No, bądź taka miła - powiedziała. - Dla nas to będzie wiel­ka radość.

W końcu Mali skinęła głową.

-  Jeśli spojrzymy na sprawę w ten sposób... - zaczęła, wciąż z wahaniem. - Chociaż nie wydaje mi się to odpowiednie. Po­winnam sama zapłacić...

-  Niezbyt wiele jest rzeczy, za które pozwalasz nam pła­cić - przerwał Martin, podnosząc wzrok.

-  No a ta kosztowna podróż?

-  Koszty twojej podróży zwrócą się wielokrotnie już pod­czas otwarcia, Mali. To jest biznes - dodał, dziwnie krótko jak na niego.

On chętnie dałby mi księżyc, gdyby to było możliwe, pomy­ślała Mali. Ale dobrze, że teraz uzgodnili, co trzeba: to są in­teresy i nic więcej. Mali wiedziała jednak, czego on naprawdę by chciał. A mianowicie, żeby zdecydowała się zostać. Zostać z nim.

Jego spojrzenie było spokojne i pełne życzliwości. Mimo to Mali widziała coś dziwnego w jego niebieskich oczach. Coś, co mówiło jej, jakie on żywi dla niej uczucia.

 

Kościół był piękny, zbudowany z czerwonej cegły. Zaskoczona Mali patrzyła, ilu ludzi idzie na nabożeństwo, choć to przecież tylko zwy­czajna niedziela. Powiedziała o tym swoim gospodarzom.

-  Jak ci już wspomniałam, Kościół tutaj w Ameryce jest bar­dzo silny - przypomniała Jenny, kiedy szły ku wejściu. - A doty­czy to w jeszcze większym stopniu innych kościelnych społecz­ności, jak na przykład haugianów. Amerykanie przychodzą do kościoła często, nie tylko w Wigilię - dodała. - Ja już niewiele pamiętam z rodzinnego kraju, ale wydaje mi się, że Kościół tutaj jest bardziej żywy. W każdym razie tak jest w zgromadzeniu, do którego my należymy.

Wiele osób podchodziło, żeby się przywitać. Mali uśmiecha­ła się i ściskała dłonie. Wielu mówiło po norwesku, zdarzali się jednak tacy, którzy posługiwali się wyłącznie angielskim. W ta­kich przypadkach Martin lub Jenny natychmiast stawali u jej boku i tłumaczyli.

Kościół wydawał się Mali chłodny w stosunku do piekącego upału na zewnątrz. Jenny wzięła ją pod rękę i prowadziła w stro­nę ołtarza, zatrzymały się przy trzecim rzędzie ławek po lewej strome.

-  Wielu z nas ma swoje stałe miejsca - szepnęła do Mali. - Szczerze mówiąc, większość.

Psałterze, które leżały przygotowane, kiedy usiadły, również miały ich nazwiska, tłoczone i pozłacane litery. Jeden dla Jenny, drugi dla Martina.

Mali siedziała i rozglądała się dookoła. Kościół wydawał jej się znacznie większy niż ich parafialny kościół w Kvannes. Nie jest tutaj tak nastrojowo, pomyślała. Obraz na ołtarzu był jed­nak wspaniały, a ozdoby wprost przesadne.

Nabożeństwo odprawiano po angielsku, więc Mali niewiele rozumiała. Siedziała między Jenny i Martinem, a jej myśli błą­dziły daleko.

Jak zwykle szybko dotarły do Stornes. I znowu serce ścis­nęło jej się w piersi od wyrzutów sumienia z powodu tego, co stało się wczoraj wieczorem. Mali złożyła ręce i położyła je na kolanach. Modliła się w duchu o wybaczenie. Wtedy w jej głowie pojawiła się myśl o Ruth, dużo bardziej intensywna niż zazwyczaj. Kiedy chodziła do kościoła w domu, też tak bywało po śmierci Ruth. Przetarła dłonią oczy, zamknęła na moment powieki i poczuła tak intensywną bliskość córki, że ją to po prostu przeraziło. Żal i tęsknota tkwiły w jej sercu niczym ciernie. Spostrzegła, że Martin jej się przygląda, i unios­ła głowę.

-  Czy coś się stało? - szepnął, ostrożnie ściskając jej rękę.

-  Nie, nie - odparła również szeptem. - Nic mi nie jest.

Pośpiesznie cofnęła rękę. Zauważyła, że Jenny im się przy­gląda. Mali zastanawiała się, co właściwie ta kobieta sobie myśli. Na tyle zna swojego brata, żeby wiedzieć, w jakim stanie znaj­dują się jego uczucia. Jenny nie powiedziała nic więcej po tym tajemniczym wyznaniu, że Martin był jak odmieniony, kiedy wrócił z Lademoen, pierwszym razem, gdy poznał Mali. Nie, Jenny nie mieszała się do spraw brata, ale nie robiła też nic, żeby przeszkadzać, gdyby mu się udało. Najwyraźniej troszczyła się o to, by jak najczęściej Martin i Mali zostawali sami, nawet nie próbowała tego ukrywać.

Mali skierowała myśli z powrotem do Stornes. Ciekawe, co dzisiaj robi Havard. Nagle przypomniała sobie ich pożegnanie. Pamiętała mgłę, pamiętała to, że Havard byl coraz dalej i dalej od niej otoczony tą mgłą, rozpływał się w niej w jakiś sposób. Nagle zrobiło jej się zimno.

-  Czy miałabyś ochotę zobaczyć nasz sklep? - spytał Martin, kiedy wrócili do samochodu.

-  O tak - ucieszyła się Mali. - Bardzo bym chciała. Jeśli to nie będzie zbyt wiele zachodu - dodała, spoglądając na Jenny.

-  Ale coś ty - zapewniła tamta. - Ja sama chętnie bym zo­baczyła, jak dalece posunęły się prace. No a sklep znajduje się niedaleko.

-  Tak? A ja myślałam że to w Minneapolis.

Martin otworzył kluczykiem drzwi samochodu, ujął łokieć Mali i pomógł jej wsiąść. Ciepło jego ręki paliło jej skórę.

-  To miała być niespodzianka - powiedział, pomagając sio­strze wsiąść z drugiej strony. - Miałem co prawda lokal w Min­neapolis, opowiadałem ci o nim, ale nie do końca byłem zadowo­lony ani z lokalu, ani z otoczenia. Poza tym sklep dużo bardziej pasuje do St. Paul, bo to jest miasto Amerykanów norweskiego pochodzenia. Kiedy więc niedawno otrzymałem propozycję wy­najęcia dużego, świeżo odrestaurowanego lokalu na głównej uli­cy tutaj w mieście, zgodziłem się natychmiast.

Zamknął drzwi za siostrą, sam usiadł przy kierownicy. Dzi­siaj prowadził on sam, bez szofera.

-  Mam nadzieję, że nie jesteś rozczarowana?

-  Nie, cieszę się po prostu, że znalazłeś miejsce, które uwa­żasz za najlepsze - powiedziała Mali. - No i nie słyszałam przed­tem, że to ma być tutaj w mieście.

Wkrótce potem jechali wolno w górę szeroką główną ulicą St. Paul.

-  Ależ my byłyśmy tutaj tego dnia, kiedy przyjechałyśmy na zakupy - zauważyła Mali, spoglądając na Jenny. - Pamiętam te piękne fasady domów. Czy to nie tutaj leżą te najładniejsze skle­py? A w każdym razie najdroższe? - dodała. Jenny wybuchnęła śmiechem.

-  Obiecałem Martinowi, że ci nic nie powiem - wyzna­ła. - On chciał sam pokazać ci sklep. Poza tym nie wszystko było jeszcze gotowe.

-  I wciąż brakuje różnych drobiazgów - wtrącił Martin. - Na przykład kwiaty zostaną przyniesione dopiero w środę rano. Poza tym jednak wszystko zdaje się być w porządku już teraz.

Lokal sklepowy leżał w górnej części ulicy. Mali przypomnia­ła sobie, jak Jenny trzymała ją za rękę, mówiąc, że zaszły już za daleko i powinny wracać. Zaczęła mówić coś na temat lunchu i restauracji, znajdującej się w całkiem innym miejscu.

Samochód zatrzymał się przy trotuarze. Sklep miał dwa wielkie okna, wychodzące na ulicę, i Mali aż się zakrztusiła z wrażenia, kiedy zobaczyła w oknie wystawowym kilka swoich prac. Wisiała tam jedna z najładniejszych narzut, przewieszona przez powykrzywiany duży korzeń drzewa. Robiło to fantastycz­ne wrażenie.

Błyszczący nowy szyld zajmował całą fasadę. „Dom Skandy­nawski" - głosił napis.

Martin sprawiał wrażenie, że rozsadza go duma.

-  No, i co na to powiesz? - spytał.

Mali chodziła od jednego okna do drugiego, oglądała stare przedmioty domowego użytku, drewniane miski, malowane w ludowy wzór skrzynki, duńską porcelanę i niektóre ze swo­ich własnych wyrobów. - To wygląda po prostu niewiarygod­nie - powiedziała w końcu, zwracając się do Martina. - Jestem pod wrażeniem, jak pięknie to wszystko wypadło.

Martin uśmiechał się zadowolony, otworzył drzwi do skle­pu i wprowadził obie panie. Sam sklep był znacznie większy, niż Mali się zdawało. Wnętrze było urządzone w tym samym stylu co wystawy. Ma się wrażenie, jakby człowiek wszedł do muzeum, pomyślała, ale nie wyglądało to ani staromodnie, ani dziwacz­nie. Wprost przeciwnie. Ustawiając przedmioty w ten sposób, Martin wydobył szczególną atmosferę czegoś starego i pięknego, oprawionego w bardzo nowoczesne ramy.

Mali była naprawdę oszołomiona. Teraz, kiedy stała pośrod­ku sklepu i patrzyła na swoje własne rzeczy, znowu motyle w jej żołądku zaczęły trzepotać skrzydełkami. Ciekawe, co też ludzie powiedzą w środę.

-  Jakiś ty zdolny - oznajmiła, wyciągając rękę do Marti­na. - To coś naprawdę wyjątkowego. Takie piękne...

-  To nie tylko moja zasługa - rzekł Martin ze źle skrywa­ną dumą. - Współpracowałem z kilkoma wybitnymi artystami, przede wszystkim z tobą.

-  Tak, twoje tkaniny zostaną rozchwytane już w środę - uzna­ła Jenny z wielką pewnością i przesunęła jakiś wazon. - Pamię­tasz, jacy zachwyceni byli nasi goście. Wielu z nich przyjdzie tu­taj też w środę, by kupić niektóre z twoich prac, Mali. Powinnaś była zabrać ze sobą co najmniej dwa razy tyle, sprzedalibyśmy wszystko od ręki.

-  Jestem o tym przekonany - przytaknął Martin. - Ale mimo wszystko nikt nie będzie mógł zabrać żadnej z twoich prac już w środę. Przypniemy karteczki, że praca została sprzedana, ale i narzuty, i gobeliny pozostaną przez jakiś czas wystawione w sklepie. Ludzie muszą je sobie obejrzeć, zanim nabywcy zabio­rą je do domu - dodał i jakby przypadkiem objął ramieniem jej talię. - Będziesz miała pod dostatkiem zajęcia, kiedy wrócisz do domu - powiedział. - I zakładam, że będziesz nam swoje prace przekazywać. A gdybyśmy jeszcze dostawali stroje ludowe od Dorbet na dodatek...

Kiedy Martin wypowiedział imię córki, Mali cofnęła się lekko. Obiecał przecież, że będzie powstrzymywał takie „przy­jacielskie gesty". Poza tym Mali nie była wcale pewna, że to gest przypadkowy. Wygląda bardzo niewinnie, ale przecież taki nie jest, pomyślała. Czuła, że coraz bardziej pogrąża się w czymś, czego nie rozumiała, ale czego pragnęła uniknąć. Raz w życiu zdradziła Havarda. Drugi raz nie może się to zdarzyć.

Musi mieć się na baczności, musi nie dopuszczać Martina zbyt blisko siebie. Ale to nie takie proste, bo to się dzieje tak naturalnie, kiedy on ją obejmuje lub po prostu dotyka. I w jakiś sposób Mali lubiła to jego zachowanie. Szczerze mówiąc, lubiła wiele jego zachowań. Właściwie lubiła większość jego cech: życzliwość, troskliwość i uwagę. Jego promienny uśmiech i to intensywne spojrzenie niebieskich oczu. Musi mieć się bardziej na baczności. Jeśli da mu mały palec, to on zechce nie tylko całą rękę, ale całą Mali. Nie wolno do tego dopuścić.

 

Popołudnie spędzili w wygodnych leżakach pod wielkim para­solem na tarasie. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, wiał jednak lekki wiatr i sprawiał, że nie odczuwało się upału. Poza tym nieustannie podawano im orzeźwiający lodowato zimny na­pój w wysokich szklankach. Mali nie miała pojęcia, co to jest, domyślała się jednak, że to nie tylko sok. Wkrótce poczuła to we własnej głowie.

-  Powinieneś zabrać Mali na przejażdżkę parowcem po Mis­sisipi, Martinie - powiedziała Jenny, popijając zimny napój. - To wielkie przeżycie pływanie starodawnym statkiem.

-  Oczywiście, że ją zabiorę - zgodził się Martin. - Na szczęś­cie po otwarciu sklepu będziemy mieć trochę czasu, sam myśla­łem, że będziemy mogli popłynąć. Bo teraz, przed otwarciem, nie powinniśmy planować zbyt wielu zajęć. Chciałabyś się, Mali, wybrać na taką wycieczkę?

-  Owszem, to musi być niezwykłe - uznała Mali. - Widzia­łam takie stare parowce - dodała. - Sivert w dzieciństwie czytał pewną książkę...

-  Chatę wuja Toma? - podpowiedział Martin.

-  Tak właśnie, to była ta książka. Wylewał nad nią strumie­nie gorzkich łez, wcale mu się nie podobało, jak w Ameryce traktuje się niewolników.

-  Nikomu z nas się nie podobało - zgodził się Martin. - Ani traktowanie niewolników, ani to, co biali wyprawiali w kraju In­dian. Zresztą problem Indian to nadal gorący temat. Ciągle są spychani ze swoich terytoriów, bo biali muszą mieć ziemię. To prowadzi do wielkich nieszczęść.

-  To tak jak u nas w Norwegii z Cyganami - wtrąciła Mali. - Z nimi też władze obchodzą się okrutnie.

-  Niewiele możemy z tym zrobić - westchnęła Jenny i prze­ciągnęła się na swoim leżaku.

-  Jednak moglibyśmy robić więcej, niż robimy - odparł Martin dziwnie ostrym głosem. - Ale my się tym nie przejmuje­my, ponieważ polityka władz służy naszej sprawie. Mamy więcej ziemi i więcej pieniędzy, podczas gdy rdzenni mieszkańcy tego kraju zamykani są w rezerwatach, gdzie czują się okropnie. I na dodatek oskarża się ich, że piją i nie chcą pracować! Indianie to wolne duchy, radzili sobie znakomicie z tym, co kraj i natura im dawały. My odbieramy im podstawy życia, a potem mówimy, że są beznadziejni i leniwi. To nie może prowadzić do niczego innego jak tylko do awantury i nieszczęścia.

Przez chwilę wszyscy milczeli. W końcu Jenny wstała.

-  Zaczyna mnie boleć głowa, kiedy za długo siedzę na słoń­cu - oznajmiła. - Pójdę teraz i odpocznę trochę przed obiadem.

Zniknęła w domu.

-  Tęsknisz za domem, Mali? - Martin patrzył na nią w za­myśleniu.

Mali nie odpowiedziała natychmiast. Leżała z przymknięty­mi oczyma, nie chciała na niego patrzeć.

-  Prawie bez przerwy myślę o domu - odparła w koń­cu. - Przywykłam, żeby wszystko trzymać własną ręką. I... no cóż, dla mnie to dziwne pozostawać tak długo poza domem, tak długo... - Martin milczał. - Ale tu u was czuję się wspa­niale - pośpiesznie dodała Mali, zaniepokojona, czy aby Martin nie uzna jej za niewdzięczną. - Jestem bardzo wdzięczna za te fantastyczne możliwości, jakie mi zaproponowałeś...

-  A nigdy nie pomyślałaś, żeby tutaj zostać? Żeby przepro­wadzić się ze Stornes i wziąć od losu wszystkie szanse, jakie ci daje?

Mali usiadła i popatrzyła na niego.

-  Ja należę do Stornes, Martinie.

Wolno skinął głową.

-  Tak, to prawda - zgodził się.

Przez chwilę znowu milczeli. Kwiaty w ogrodzie pachniały intensywnie, jakaś osa balansowała na krawędzi pustej szklanki Mali.

-  Czy Havard wie, jakim jest szczęśliwcem? - spytał nagle Martin.

Mali jeszcze przez chwilę śledziła wysiłki osy. Potem uniosła głowę i spojrzała prosto w niebieskie oczy, które jej się przyglądały.

-  W każdym razie wiem, jakim ja jestem szczęśliwcem - od­parła cicho.

 

ROZDZIAŁ 14.

-  Dzisiaj pojadę z wami do miasta - powiedział Martin przy śniadaniu. - Mam kilka spotkań, które muszę załatwić. Bo to chyba dzisiaj wybieracie się na zakupy, prawda?

-  Tak właśnie jest - skinęła Jenny. - Cieszę się na te zakupy jak dziecko. Znajdziemy dla Mali suknię piękną jak marzenie.

-  Ja bym wolała coś prostego - wtrąciła Mali, smarując kromkę chleba.

-  To się zobaczy - oznajmiła Jenny. - Zgadzam się z tobą, że suknia nie powinna być zbyt strojna, jednak musi być wyjątko­wa, dokładnie tak jak ty sama - dodała. - A ty, drogi Martinie, nie będziesz mógł zobaczyć tej sukienki przed bankietem - do­dała zaczepnym tonem i mrugnęła do brata. - To ma być niespo­dzianka.

-  Trudno, mogę poczekać - uśmiechnął się Martin. - Tym bardziej podniecający będzie środowy wieczór.

-  A co z samochodem? - spytała Jenny. - Planowałam, że dzisiaj wrócimy do domu na lunch, ale tobie nie będzie to odpo­wiadało, masz swoje plany?

-  Ja muszę zjeść lunch w mieście - odparł Martin. - Ale wszystko się ułoży. Henry zawiezie nas do miasta i odbierze was, kiedy będziecie chciały, a po południu przyjedzie po mnie.

Spojrzał Mali w oczy.

-  Czy ty jeździłaś kiedyś konno?

-  Konno? Nie... to znaczy siedziałam oczywiście na koń­skim grzbiecie, kiedy byłam młoda. Głównie dla zabawy, w domu w Buvika - dodała. - Ale nigdy nie jeździłam tak naprawdę, z siodłem i w ogóle.

-  Z pewnością szybko byś się nauczyła - uznał Martin. - Po­myślałem sobie, że może byłoby dla ciebie interesujące, gdyby­śmy się po południu wybrali konno obejrzeć farmę, mogłabyś zobaczyć, jak my tu gospodarujemy.

Mali wytrzeszczała oczy.

-  Konno? Przecież ja nie umiem... i zresztą nie mam odpo­wiedniego ubrania - dodała.

-  Umiesz, umiesz - zapewniał Martin. - Dostaniesz spokojne­go konia, do którego można mieć zaufanie. A jeśli chodzi o ubranie do jazdy konnej... ty i Jenny nosicie ubrania w mniej więcej tych samych rozmiarach, jeśli się nie mylę. Jak myślisz, Jenny, Mali mog­łaby pożyczyć od ciebie spodnie dojazdy konnej?

-  Naturalnie - zgodziła się chętnie Jenny.

-  Spodnie do jazdy konnej - powtórzyła Mali. - To nie mogę włożyć spódnicy?

-  Spódnica w konnej jeździe po prostu przeszkadza - uznał Martin i uśmiechnął się na widok jej przestraszonej miny. - Bę­dziesz się naprawdę świetnie czuła w spodniach.

Mali nie odpowiedziała. Siedziała i w milczeniu żuła chleb.

-  Ale pojedziemy tylko pod warunkiem, że będziesz miała ochotę - dodał Martin. - Pomyślałem, że to by mogło być dla ciebie interesujące, jednak...

-  Owszem, bardzo chętnie zobaczyłabym farmę i wasze me­tody gospodarowania - przyznała Mali. - Więc nie o to chodzi, ale...

-  Jeśli tylko te spodnie i konna jazda budzą w tobie wątpli­wości, to naprawdę nie ma problemu - zapewnił Martin. - Bar­dzo szybko uznasz, że to bardzo przyjemne, ja to wiem.

-  On ma rację, Mali - przytakiwała Jenny. - Naprawdę to polubisz. Może zresztą poznasz jakieś nasze metody, które spró­bujesz potem wprowadzić u siebie.

Mali miała co do tego wątpliwości. Nie można porównywać tego wielkiego, położonego na płaskim terenie gospodarstwa z górskimi, małymi poletkami u niej w domu. Małymi przynajmniej w stosunku do The Hill, myślała, chociaż w Norwegii Stornes traktowane jest jako bardzo duży dwór. Miała jednak wielką ochotę zobaczyć, jak oni gospodarują, liczyła na to od chwili przyjazdu. Ale żeby konno... i na dodatek w spodniach!

-  A jeśli spadnę? - zaniepokoiła się nagle.

Martin roześmiał się. Niebieskie oczy mieniły się przed nią. - Mogę ci zagwarantować, że nic takiego się nie stanie - po­wiedział. - Nie z tym koniem, którego dla ciebie wybrałem. A jeśli mimo wszystko spadniesz, to pomogę ci się podnieść.

Mali w milczeniu kiwała głową.

-  No to co, pojedziesz?

-  No, chyba powinnam spróbować - rzekła z wahaniem.

-  Świetnie! Cieszę się, że będę mógł pokazać ci moją farmę. W to akurat wierzę, pomyślała Mali, przypominając sobie, co Henry powiedział tamtego wieczoru, kiedy tu przyjechała. Że mianowicie The Hill jest największą farmą w Minnesocie. Nic dziwnego, że trzeba mieć konia, by objechać ją dookoła. Poczu­ła mrowienie w żołądku na myśl o tym, ale właściwie wierzyła, że potrafi prowadzić konia. No i te spodnie do jazdy konnej... w Norwegii też są kobiety, które zaczęły nosić długie spodnie. Chociaż przeważnie te młodsze i najczęściej tylko do jazdy na nartach. Ona sama niczego takiego nie miała, ale przecież nie szkodzi spróbować, myślała. I tak nikt w domu się o tym nie dowie.

-  Czy próbowałaś lodów, Mali? - Jenny zatrzymała się przed jakimś sklepem i patrzyła na nią pytająco. Ze sklepu dochodził zapach świeżego chleba i słodkich ciastek.

-  Lodów? Tak, próbowałam na statku podczas podróży. Przedtem nigdy nie jadłam ani nawet nie widziałam lodów.

-  Ale je polubiłaś - uśmiechnęła się Jenny i ujęła ją pod ra­mię, jakby zakładała, że to oczywiste, iż Mali lubi lody. Pociąg­nęła ją za sobą do sklepu.

-  Chodź, wejdziemy, zamówimy sobie lody i po filiżance kawy.

Dobrze było w końcu usiąść. Odwiedziły już trzy wielkie sklepy, ale niczego nie znalazły. Mali zdejmowała z siebie ubra­nia w ciasnych przymierzalniach, spocona i lekko zirytowana.

Jenny chyba zwróciła uwagę, że jej gość nie czuje się dzisiaj cał­kiem dobrze.

-  Zawsze tak jest, kiedy się poluje na coś wyjątkowego - po­wiedziała, kiedy opuszczały trzeci sklep, tak samo jak przyszły, z pustymi rękami. - Ale na pewno znajdziemy ci suknię jak ma­rzenie, Mali, jestem tego pewna! Dokładnie wiem, co by to mia­ło być. Będziesz wyglądać niczym zjawisko! Martin oniemieje na twój widok.

-  Ale chyba nie po to mamy kupować tę suknię - wtrąciła Mali, patrząc na nią. - Nie po to, żeby Martin oniemiał...

Jenny zarumieniła się i odwróciła wzrok. Potem ujęła Mali pod rękę i poszły dalej.

 

Lody to coś najpyszniejszego, czego Mali w życiu próbowała. Rozkoszowała się nimi i kawą, ostrożnie zdjęła pod stołem buty z udręczonych stóp. Nie przywykła, żeby tyle chodzić w miej­skim obuwiu. Nogi miała zupełnie zdrętwiałe.

Siedziały obie przez chwilę i przyglądały się ruchowi na ze­wnątrz. Do samochodów Mali zaczynała się już przyzwyczajać, ale tramwaje fascynowały ją wciąż tak samo, kiedy z łoskotem przejeżdżały obok. Nagle zatęskniła do domu, do spokojnego Stornes. Do łagodnego wiatru od Stortind i zapachu lata, smoły i dziegciu, do śpiewu drozdów na halach i krzyku ptaków na fiordzie. Przymknęła oczy i zobaczyła przed sobą dwór, dzie­dziniec otoczony mnóstwem budynków, widziała szopy, chle­wy, spichlerz i pralnię. I nagle pojawił się Havard, z brązową od słońca twarzą i jasną grzywką nad czołem.

-  Halo! - Jenny dotknęła jej ręki.

Mali drgnęła i zarumieniła się z poczuciem winy. Chyba nie jestem dzisiaj interesującą towarzyszką, pomyślała.

-  Byłaś teraz gdzieś daleko?

Mali wolno skinęła głową. Wsunęła stopy w buty i wypiła ostatni łyk kawy.

-  Byłam w domu - powiedziała cicho.

-  Ta jest znakomita!

Jenny złożyła ręce w zachwycie i mierzyła Mali od stóp do głów. Ona zaś obracała się wolno przed wielkim lustrem. Spo­glądała na nią stamtąd zupełnie obca kobieta. W każdym razie tak to odczuwała.

Suknia została uszyta z szaroróżowego jedwabiu. Mali gła­dziła rękami śliski materiał. Dekolt był nieco większy, niż lubiła. Tylko wąska plisa okrywała ramiona. Rękawy, krótkie i szerokie, poruszały się niczym skrzydła motyla, a dekolt został wykoń­czony przyszytymi blisko siebie małymi różyczkami. Od dopa­sowanej talii spódnica rozszerzała się mocno ku dołowi, jedwab pokrywała warstwa cieniutkiego tiulu, wszystko układało się w piękne fałdy.

Jenny powiedziała coś do ekspedientki. Ta zniknęła, ale za chwilę wróciła, niosąc różne grzebienie z naszytymi różyczkami z jedwabiu, również w tym pięknym, szaroróżowym kolorze.

- Musimy coś zrobić z twoimi włosami - powiedziała Jenny i zdjęła wielką spinkę, która podtrzymywała włosy Mali upięte w duży węzeł. Jasna, gęsta czupryna opadła na jej nagie ramio­na. Jenny odgarnęła włosy po bokach i zamocowała je grzebie­niami.

-  Rany boskie - westchnęła, przyglądając się swojemu dzie­łu. - Jesteś naprawdę niczym zjawisko!

Mali znowu spojrzała w lustro. Owszem, jest piękna, sama to widziała. Kolor sukni podkreślał jej ciemnobrązowe oczy i jasne włosy. Kiedy się poruszała, tiul przy spódnicy cichutko szeleścił.

-  Poczekaj tylko, niech cię dyskretnie umaluję - promienia­ła Jenny. - No i co o tym myślisz?

-  Ja... to jest najpiękniejsza suknia, jaką kiedykolwiek widzia­łam - przyznała Mali. - I pewnie kosztuje mnóstwo pieniędzy.

Jenny prychnęła.

-  Jeśli podoba ci się ta, to tę kupujemy - oznajmiła stanow­czo. - Zostaniesz królową wieczoru, Mali.

W jej głosie nie było cienia zazdrości. Wyglądało na to, że szczerze się cieszy, iż może wystroić Mali i pokazać ją świa­tu. Może zresztą przede wszystkim swojemu bratu, pomyśla­ła Mali. Już od dawna podejrzewała, że Jenny nosi w sercu odrobinę nadziei, iż bankiet, podziw i sukces skłonią Mali do zmiany zdania. Czyniąc z niej królową wieczoru, miała nadzieję, że Mali zechce zostać na zawsze w tym bajecznym kraju. Mali obróciła się jeszcze kilka razy, patrząc w lustro. Na plecach suknia miała głęboki dekolt. Do niej nie można włożyć stanika, pomyślała.

-  To co, bierzemy tę?

Mali po raz ostatni spojrzała w lustro, wciąż nie poznawała kobiety, którą tam widziała. Nagle przepełniła ją radość. To bę­dzie tylko jeden taki wieczór w moim życiu, myślała. Wieczór, w którym Mali zostanie królową balu. I pamięć tego wieczoru chciała zabrać ze sobą.

Gdzieś głęboko w duszy jakiś cichutki głosik mówił, że nie powinna tego robić, że to jest igranie z ogniem. Odsunęła jednak od siebie ten głos. Chciała przeżyć baśń.

-  Tak, dziękuję - powiedziała i uśmiechnęła się do Jen­ny. - Bardzo dziękuję.

 

Martin wrócił do domu w kilka godzin po tym, jak Jenny i Mali zjadły lunch. Siedziały na tarasie, kiedy wysiadł z samochodu, z marynarką przewieszoną przez ramię. Słońce odbijało się w jego śnieżnobiałej koszuli. On zawsze nosił białe koszule, z wyjątkiem jazdy konnej i pracy na farmie. Mali zwróciła uwa­gę, że inni biznesmeni też tak się ubierają, zawsze mają na sobie nieskażone żadną plamką białe koszule ze sztywnymi kołnierzy­kami. Podzieliła się tą obserwacją z Jenny.

-  Tak, panowie o pozycji takiej jak Martin noszą białe ko­szule - zgodziła się tamta. - Nic innego nie jest do pomyślenia. Osobiście cieszę się, że to nie ja muszę je prać i prasować - doda­ła. - Bo Martin nigdy nie włoży tej samej koszuli drugiego dnia, a często bywa, że zużywa kilka w jeden dzień.

-  Hello, ladies - uśmiechnął się Martin. - Czy dzisiaj w koń­cu kupiłyście suknię?

-  I to jaką! - zawołała Jenny tajemniczo. - Ale ty jej nie zo­baczysz. Tym niemniej masz na co czekać.

Martin usiadł i nalał sobie szklaneczkę soku.

-  No a co z naszą konną wycieczką, Mali? Nadal masz na nią ochotę?

-  W każdym razie przygotowała sobie już spodnie i koszu­lę - zapewniła Jenny. - Spodnie znakomicie na niej leżą - doda­ła. - Powinnaś takie sobie kupić i zabrać do domu, Mali.

-  W takim razie czas się przebrać - rzekł Martin.

Mali skinęła głową.

-  Tylko że ja nie wiem, jak to pójdzie, chociaż...

-  Wszystko ułoży się znakomicie - powiedział Martin sta­nowczo. - Będziemy mieć wspaniałą wycieczkę przy tej pogo­dzie.

-  A może i ty byś z nami pojechała, Jenny? - spytała Mali w nadziei, że tamta się zgodzi.

-  Nie, dziękuję ci, ale nie - odparła Jenny pośpiesznie. - Far­mę to ja widziałam wiele razy.

To chyba jednak nie dlatego, pomyślała Mali. Jenny przywykła do jazdy konnej, sprawiała też wrażenie, że bardzo to lubi. Byłoby im bardzo wesoło wszystkim trojgu. Ale Jenny chciała, żeby brat miał Mali tylko dla siebie. Mali przejrzała ją już dawno temu.

-  W takim razie spotykamy się za kwadrans - oznajmił Martin i wstał. - Właściwie powinienem wziąć kąpiel, ale zrobię to po powrocie. Ty chyba też po powrocie będziesz się chciała wykąpać - dodał, uśmiechając się zaczepnie do Mali. - Bo po powrocie będziesz pachnieć koniem.

Mali miała co do tego wątpliwości, ale propozycji kąpieli odrzucić nie mogła. Już dwukrotnie wchodziła wieczorami do tej wanny na lwich nóżkach. Leżała w ciepłej, pachnącej wodzie i rozkoszowała się. O mało nie zasnęła. Uznała, że powinna cie­szyć się luksusem, dopóki może. W domu nie będzie żadnych pachnących kąpieli w głębokiej wannie.

-  Za kwadrans - powtórzyła i również wstała. - Będę gotowa.

Martin nie mógł oderwać od niej wzroku, kiedy wyszła na taras w obcisłych spodniach do jazdy konnej, kraciastej ko­szuli i wysokich butach, ale nic nie powiedział. Razem poszli do stajni, gdzie czekały już dwa osiodłane konie. Paru ludzi kręciło się w pobliżu, ale żaden do nich nie podszedł. Mali odniosła wrażenie, że Martin chyba nakazał im trzymać się na dystans, nie potrafiłaby jednak powiedzieć, dlaczego tak uważa.

-  Jak ja mam go dosiąść? - dziwiła się Mali, spoglądając na wysokiego, wspaniałego konia.

-  Musisz włożyć jedną stopę w strzemię - poinformował Martin. - Ja ci pomogę.

Poszło lepiej, niż się obawiała. Usiadła wygodnie i ujęła lejce.

-  Wszystko w porządku?

-  Tego to ja nie wiem - odparła. - Ale na razie czuję się zna­komicie.

Martin wskoczył na swojego konia.

-  Pamiętaj, że twój wierzchowiec nie jest niebezpiecz­ny - przypomniał. - Jest spokojny i łatwo nim kierować. Z ła­twością sobie poradzisz.

I tak też było. Niemal nie zauważyła, jak do tego doszło, ale wkrótce zaczęła się czuć bezpiecznie na końskim grzbiecie. Wierzchowiec był rzeczywiście spokojny i łatwy w obejściu, tak jak Martin obiecywał. To fantastyczne uczucie, siedzieć tak wy­soko i dać się nieść przed siebie w harmonii ze wspaniałym zwie­rzęciem.

Konie ruszyły spokojnie z miejsca i szły na granicy rozleg­łych pól. Chociaż krajobraz był płaski, cudowny widok rozciągał się przed nimi. Słońce sprawiało, że dojrzałe zboże mieniło się złotem. Zboże rosło wszędzie, jak okiem sięgnąć. Tam, gdzie nie zostało jeszcze skoszone.

-  Widzę, że zboża dojrzewają tutaj wcześniej.

-  To prawda - zgodził się Martin. - Ale w tym roku i tak później niż zazwyczaj. Mieliśmy bardzo zimną wiosnę. Zwykle o tej porze wszystko jest już pod dachem.

Przez jakiś czas jechali wzdłuż pastwisk, gdzie dobrze od­żywione, lśniące byczki pasły się spokojnie w słońcu, i dalej, wzdłuż rozległych łąk, gdzie soczysta trawa kołysała się w lek­kim wietrze.

-  Niedługo będziemy ją kosić - wyjaśnił Martin, wskazując ręką łąkę. - To jest drugi pokos. Potrzebujemy bardzo dużo pa­szy. Zimy są tu tak samo mroźne jak w Norwegii, chociaż nie trwają tak długo. Ale musimy wyżywić wiele zwierząt - do­dał. - I byczki, i konie.

-  Rany boskie, to jest trawa, która odrosła? Aż taka wyso­ka?

-  My nazywamy to drugim pokosem - poprawił Martin. - Tu­taj urodzaje są tak obfite, że zbieramy pełne dwa pokosy siana. Ziemia jest żyzna - dodał. - I świetne warunki dla rolnictwa.

 

Dotarli do grupy drzew i zatrzymali się w cieniu rozłożystych gałęzi.

-  Ile ty tego posiadasz - rzekła Mali zdumiona.

-  Tak, mam wiele - przyznał Martin. - Dałbym sobie świet­nie radę z mniejszą farmą.

Mali przesuwała wzrok ponad polami i łąkami. Przyglądała się stajniom, chlewom i innym niskim zabudowaniom. Patrzyła na długi, niski główny budynek, który leżał skąpany w popołu­dniowym słońcu, tak że lśniące okna zdawały się skrzyć.

-  Masz po prostu wszystko - stwierdziła.

Martin nie od razu odpowiedział. Siedział przez chwilę i pa­trzył przed siebie.

-  Ale brak mi najważniejszego - rzekł po chwili, nie spo­glądając na nią. - Brak mi kogoś, z kim mógłbym to wszystko dzielić.

-  O, to się też z pewnością ułoży - odparła Mali wolno. - Nie brakuje takich, które by chętnie...

Martin wpił w nią spojrzenie. Mali przeniknął dreszcz. Teraz nawet nie próbował ukrywać tego, co do niej czuje. Ale w jego oczach było coś jeszcze. Oczy Martina mieniły się pożądaniem.

Mali cmoknęła na konia i ruszyła z powrotem ku farmie, za­rumieniona i rozgorączkowana. Serce tłukło jej się niespokojnie w piersi.

 

Martin wyciągnął do niej ręce, by pomóc jej zsiąść z konia. Mali zsunęła się ku niemu, poczuła przy sobie jego silne ciało. Ciepło jego rąk paliło jej plecy, oddech łaskotał po policzku. Stali tak przy sobie przez krótką chwilę, potem Mali cofnęła się o krok z tłukącym się sercem.

On nie chciał wypuścić jej ręki. Chciał ją przytrzymać.

-  Mali, gdybyś tylko zechciała...

Potrząsnęła głową i wyszarpnęła pośpiesznie rękę.

-  Nie - wyszeptała cicho. - Nie, Martin.

  

ROZDZIAŁ 15.

 

Mali siedziała obok Jenny na tylnym siedzeniu, Martin z przo­du obok Henry'ego. Zatrzymali się tuż przed sklepem i Mali patrzyła przed siebie z mieszaniną przerażenia i wzruszenia. Iluż to ludzi zapełniało trotuar przed wielkim oknem wysta­wowym.

-  Rany boskie - wyszeptała. - Taki tłum!

-  To dopiero początek - zauważył Martin. - Do otwarcia zo­stało jeszcze pół godziny.

-  To wygląda wspaniale, Martin - powiedziała Jenny i po­chyliła się, żeby lepiej widzieć. - Flaga, kwiaty...

-  Do tego będzie jeszcze norweski chór męski i szam­pan - poinformował Martin zadowolony. - W głębi duszy wiem, że odniesiemy sukces.

Pośpiesznie wyskoczył na chodnik i otworzył drzwi przed Mali.

Ona udała, że nie dostrzega jego wyciągniętej ręki. Po kon­nej wycieczce próbowała trzymać go na odległość. Nastrój mię­dzy nimi nie był zły, ale panowało w nim napięcie niewyznanych uczuć, musiała się więc mieć na baczności, żeby on jej nie doty­kał. Teraz, kiedy wiedziała, co Martin czuje, tak musi być.

Szczerze mówiąc, domyślała się tego już i wcześniej. Kie­dy na przykład Martin pocałował ją na dobranoc. Powiedziała wtedy, że nie powinien tego więcej robić, jeśli chce, żeby została w jego domu do końca. Mimo wszystko on nie mógł przestać. W takim razie Mali powinna go powstrzymać.

Często bywało to bardzo trudne. Mali świetnie się czuła w jego towarzystwie, a przecież ostatnio w jej życiu było tyle bólu i smutku, troski, żalu i śmierci. Coraz częściej jej myśli kierowały się do Stornes i rodziny. Ale oni zdawali się należeć do jakiegoś innego życia. Teraz Mali znalazła się w baśni i cho­ciaż dręczyły ją wyrzuty sumienia w bezsenne nocne godziny, nie chciałaby tej baśni opuścić. Czuła się niczym Kopciuszek. Wkrótce wybije północ, myślała. Wtedy wszystko się skończy. Musi więc rozkoszować się tym, dopóki baśń jeszcze trwa, ale nie wolno posuwać się za daleko.

O mało się nie zaplątała we własną spódnicę, kiedy wysia­dała z samochodu. Gdyby nie wspierająca ręka Martina, była­by upadła. On jej pomógł, a ludzie stojący na trotuarze zaczęli klaskać w dłonie, kiedy ją zobaczyli. Była tak zaskoczona, że nie puściła jego opiekuńczej ręki. Martin poczekał, aż Jenny do nich dołączy, i wszyscy razem poszli w stronę wejścia. Rozległy się krzyki i pozdrowienia ze wszystkich stron. Martin uśmiechał się - machał ręką i pozdrawiał zebranych.

-  Przyszliście trochę za wcześnie - starał się przekrzyczeć hałas. - Ale już niedługo otwieramy.

Jeden z jego pomocników otworzył drzwi sklepu, kiedy ich zobaczył, wślizgnęli się więc pośpiesznie do środka.

-  Chór przyjechał, Mr. Bakken - poinformował młody czło­wiek. - Czekają na zapleczu.

-  Czy to naprawdę będzie chór męski? - dziwiła się Mali oszołomiona.

-  Żadna większa uroczystość nie odbywa się tutaj bez nor­weskiego chóru - uśmiechnął się Martin z dumą - dodał. - To chór imienia Bjornsona - dodał. - Usłyszymy więc różne tradycyjne norweskie pieśni, na pewno będzie Tak, my kochamy... To stworzy świetny nastrój.

Pomieszczenia sklepowe zostały udekorowane wielkimi kompozycjami kwiatowymi. Tace z kieliszkami szampana stały przygotowane, a kilku ubranych w ciemne garnitury współpracowników doglądało, żeby wszystko było jak należy.

-  Chodźcie ze mną i przywitajcie się z chórem - zapropono­wał Martin przejęty.

Mali i Jenny poszły z nim na zaplecze, gdzie grupa piętnastu, może dwudziestu mężczyzn w czarnych garniturach i specjal­nych czapkach przygotowywała się do występu.

-  Witajcie, przyjaciele - rzekł Martin i uścisnął rękę dyry­genta. - Cieszę się, że was widzę. To jest Mali Stornes z Norwe­gii. To ona wykonała te wszystkie fantastyczne tkaniny.

Chór ustawił się na wyznaczonym miejscu i punktualnie z wybiciem jedenastej drzwi sklepu zostały otwarte. Oczy wszyst­kich kierowały się stronę szerokiej ulicy. Właśnie w tej chwili nadjechał lśniący samochód, który przywiózł konsula! Martin dał znak dyrygentowi i rozległy się pierwsze dźwięki pieśni, - Tak, my kochamy...

Mali stała obok Jenny i Martina. Tej chwili nie chciała nigdy zapomnieć. Pośrodku ruchliwej głównej ulicy St. Paul, tak dale­ko od Norwegii, chór męski śpiewał norweską pieśń narodową, a Martin witał norweskiego konsula.

Strzeliły korki od szampana. Konsul, wysoki mężczyzna z ciężką złotą dewizką na brzuchu, ujął jej rękę i witał się uprzejmie.

-  Jaki piękny kostium - powiedział, patrząc na nią z podzi­wem. - Jesteś tutaj małą cząstką Norwegii, moja droga. Tyle sły­szałem o twoich pracach, cieszy mnie, że będę mógł je obejrzeć.

Po nim przyszli inni. Mali ściskała ręce gości i spełniała toa­sty. Zwróciła uwagę, że nie ma tu zwyczajnych ludzi, tylko boga­ci, w eleganckich garniturach, pięknych sukniach i ogromnych kapeluszach. Kobiety były szczupłe, miały wypielęgnowane dłonie o długich paznokciach, silne ręce męskie też nie nosiły śladów ciężkiej pracy.

-  To jest socjeta - szepnęła Jenny do jej ucha.

-  Tak mi się właśnie wydawało - przytaknęła Mali. - Nigdy w swoim życiu nie widziałam tylu eleganckich ludzi.

Nagle zobaczyła swoich przyjaciół ze statku. Powitanie było niezwykle serdeczne. Mali została obcałowana, w końcu zaczęło jej się kręcić w głowie. To pewnie też wina szampana, pomyślała cierpko, mimo to przyjęła nowy kieliszek. Nerwy miała roze­drgane, potrzebowała czegoś na uspokojenie.

Martin podszedł i poprowadził ją w stronę dużej skrzyni po­środku sklepu. Przedstawił ją po angielsku i opowiedział o jej pracy oraz o idei zorganizowania takiego sklepu. O marzeniu, jakie w nim powstało, kiedy zobaczył niezwykły gobelin, który Mali utkała dla niego wiele lat temu.

Opowiadał też o innych rzeczach, które zgromadził w sklepie. O korzeniach i przynależności do ojczystego kraju. Spoglądając na Mali, napomknął, że być może będzie też możliwość zamawia­nia w sklepie norweskich strojów ludowych, mówił, jak bardzo jest dumny, że jego marzenie nareszcie staje się rzeczywistością.

Zakończył podziękowaniami dla konsula, potem wyra­ził pragnienie, by gościom podobało się wszystko, co zobaczą. Z ciepłym uśmiechem dodał:

-  Jeśli państwo życzą sobie coś kupić, zwłaszcza którąś z prac Mali Stornes, to powinni się państwo śpieszyć! Na razie mamy tylko to, co zostało wystawione, z czasem jednak będzie­my dostawać więcej - obiecał.

Zachwyceni goście bili brawo, a męski chór śpiewał kolejne pieśni. Mali wydawało się to wszystko kompletnie nierzeczywiste.

Kiedy Martin uniósł kieliszek i zaproponował wszystkim toast, sklep był tak wypełniony ludźmi, że nie można się było ruszyć. Pomógł Mali zejść ze skrzyni, która natychmiast została wyniesiona na zaplecze.

-  Teraz musimy chodzić i witać najważniejszych gości - szep­nął Martin. - W ogóle musisz się przywitać z mnóstwem ludzi i z pewnością odpowiadać na mnóstwo głupich pytań. Ale bę­dzie dobrze. Czy to wszystko nie wydaje ci się wspaniałe?

Jego niebieskie oczy promieniały tuż przed nią w chłopięcej dumie.

Mali w milczeniu skinęła głową i uniosła swój kieliszek.

-  Uważam, że to po prostu sen - rzekła oszołomiona.

 

Martin miał rację: w ciągu dwóch pierwszych godzin większość prac Mali została sprzedana. Czerwone karteczki z napisem SOLD świeciły ku niej ze wszystkich stron, a coraz to nowi ludzie chcieli ściskać jej rękę i opowiadać, jakie to wszystko ich zdaniem jest wyjątkowe, to, co stworzyła. Dotykali też jej kostiumu i bar­dzo go chwalili, pytali, czy można by taki zamówić. Wielu chciało się też upewnić, czy będą mogli kupić coś z następnej dostawy. I kiedy ta dostawa będzie? Czy można zamawiać już teraz?

Mali bardzo się cieszyła, że Martin cały czas dotrzymywał jej towarzystwa. Odpowiadał na większość pytań i przez cały czas trzymał ją pod rękę. Kiedy ludzie zaczęli zamawiać, musiał przy­nieść notatnik i ołówek, trzeba to było zanotować.

-  Ja mam mnóstwo innej pracy, nie tylko tkanie - szepnęła Mali do niego. - Nie powinieneś obiecywać zbyt wiele.

-  Ja ich tylko zapisuję - uśmiechnął się Martin. - Oni zdają sobie sprawę z tego, że praca artystyczna musi trwać jakiś czas. Sama jednak widzisz, że chętnie poczekają. Byleby tylko kiedyś otrzymali swoje zamówienie. A przecież otrzymają, prawda?

Mali zerknęła na listę. Była to bardzo długa lista.

-  To zajmie jednak sporo czasu - rzekła niepewnie.

-  W każdym razie jesteś wielką zwyciężczynią dzisiejszego dnia - powiedział Martin i uścisnął jej dłoń. - Ja to przewidzia­łem, pamiętasz? Zrobi się głośno o twoich pracach, Mali. Jesteś na najlepszej drodze do sławy, zdajesz sobie z tego sprawę?

Mali poczuła ssanie w żołądku. Nigdy nie myślała, że to się może zdarzyć, ale przecież marzyła o czymś takim, kiedy wybie­rała się do Ameryki. Miała nadzieję, że wszystko się uda, i rze­czywiście tak się stało.

-  Martin, jest też prasa! - Jenny natychmiast znalazła się przy nich. - Przyszli dziennikarze z największych gazet - dodała z gorączkowymi wypiekami na policzkach. - Rany boskie, trudno mi w to uwierzyć!

W różnych miejscach trzaskały flesze: Mali z konsulem. Mali i Martin. Mali przed jedną ze swoich narzut. Mali i Martin z uniesionymi kieliszkami szampana.

Rozmowy z prasą Martin wziął na siebie. Dziennikarze po­sługiwali się tylko angielskim. Od czasu do czasu jednak tłu­maczył jej, kiedy chcieli coś usłyszeć bezpośrednio od niej. Ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu Mali mówiła lekko i płynnie o tym, jak pracuje. O farbowaniu włóczki i krosnach, o Stornes i o Norwegii. To musi być szampan, pomyślała oszołomiona i po­ciągnęła jeszcze jeden łyk. Bez tego nie dałaby sobie rady. Wrócili do domu przed piątą. Mali była kompletnie wyczerpana i rozbolała ją głowa. Po spotkaniu z tyloma ludźmi i po całym tym zamieszaniu cieszyła się, że nie jest gorzej, a ponadto wypiła niemało szampana.

W domu zjedli lekki lunch.

Jenny widziała, że Mali jest blada i zmęczona. Dała jej dwie tabletki od bólu głowy i posłała do łóżka.

-  Spróbuj na chwilę zasnąć - powiedziała. - Wieczorem mamy bankiet i musisz wyglądać świeżo. Przyjdę do ciebie w od­powiednim czasie, pomogę ci się ubrać i uczesać.

-  Zrób tak, Mali - popierał siostrę Martin. - Pospoczywaj sobie trochę na swoich laurach.

-  Szczerze mówiąc, to ty powinieneś spocząć na laurach - uzna­ła Mali. - To przecież twój pomysł.

-  Nie byłby on taki znakomity bez twoich prac - odparł Martin. - I bez twojej obecności.

-  Cieszę się, że jesteś zadowolony - powiedziała Mali. - Za­służyłeś sobie na to, Martin. I ty także, Jenny - dodała.

 

Starannie odwiesiła ubranie do szafy, po czym opadła na chłod­ną pościel i przymknęła oczy. Obrazy z niezapomnianego przed­południa zaczęły się pojawiać pod powiekami. To przeszło jej wszelkie najśmielsze oczekiwania. Nawet Martin wyglądał na oszołomionego. Zainwestował w to przedsięwzięcie bardzo dużo. Teraz wiedział, że dobrze na tym zarobi. I ja przynajmniej nie muszę mieć wyrzutów sumienia, że tyle wydał na mój przy­jazd, myślała Mali zadowolona.

Co by Havard powiedział, gdyby tu dzisiaj był? Chyba spe­cjalnie by mu się nie podobało, co do tego nie miała wątpliwości. On zawsze czuje się trochę wyizolowany w większym towarzy­stwie, w którym nikogo nie zna. Poza tym źle by znosił jej nie­obecność, bo taka była przez cały czas zajęta. I nie podobałoby mu się z pewnością, że Martin towarzyszy jej przez cały dzień.

Nagle odczuła radość z tego, że Havarda tu nie ma. Opowie mu wszystko po powrocie do domu, ale na swój sposób. Przemil­czy to, czego mąż wiedzieć nie musi, a co by go tylko niepokoi­ło. Nie ma powodu ściągać na niego niepotrzebnych zmartwień. Kiedy Mali wróci do domu, te wszystkie wydarzenia staną się je­dynie snem. I nigdy już tutaj nie wróci, tego była całkiem pewna. Nie, wystarczy ten jeden raz, wiedziała o tym od samego począt­ku. To dlatego musiała rozkoszować się luksusem, dopóki może.

 

Oh, my God, Mali!

Jenny zrobiła krok w tył i przyglądała się Mali uważnie. Po­święciła co najmniej godzinę, żeby ją umalować i upiąć jej włosy pięknymi grzebykami.

Mali odnosiła się dość sceptycznie do malowania.

-  Ale tego wcale nie będzie widać - zapewniała ją Jen­ny. - Prawie nie będzie widać. Podkreślę tylko twoje piękne oczy i położę troszeczkę różu na policzki.

W końcu Mali pozwoliła jej robić ze sobą, co zechce.

Jenny wyciągnęła do niej ręce. Oczy jej błyszczały. - Ty na­prawdę wyglądasz jak zjawisko - wyszeptała. - Wiedziałam! I suknia też jest jak marzenie. To musi być wieczór, który spełni wszystko, o czym marzymy - dodała.

Mali nie zrozumiała, co Jenny ma na myśli. Miała wrażenie, że jej marzenia już się spełniły podczas niezwykłego otwarcia sklepu. Była pewna, że to znacznie większy sukces, niż Martin się spodziewał.

-  Spójrz na siebie w lustro - nakazała Jenny.

Mali zrobiła, co tamta kazała. Znowu odniosła wrażenie, że to nie ona. Uniosła rękę do włosów. Jenny zaczesała je po obu stronach lekko do tyłu i upięła grzebykami, z tyłu zaś włosy opa­dały na plecy, gęste i lśniące.

-  Tylko młode dziewczyny tak się czeszą - powiedziała Mali trochę niepewnie.

-  W Norwegii z pewnością tak - zgodziła się Jenny i roze­śmiała. - Ale teraz nie jesteś w Norwegii.

Mali znowu popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. - Nie, dzi­siejszego wieczoru jestem daleko od domu - powiedziała cicho, głównie do siebie. - Strasznie daleko od domu.

 

Pokoje wypełniali wystrojeni ludzie z kieliszkami szampana w dłoniach. Wszędzie słyszało się śmiechy, rozmowy, pozdrowie­nia i cmokanie w policzki. Pośród licznych gości byli też znajomi Mali ze statku.

-  Mój Boże, Mali! - zawołała Henny i pogłaskała ją po twa­rzy. - Co oni tu z tobą zrobili? Wyglądasz naprawdę urzekająco!

Ubrani w smokingi panowie przytakiwali z przejęciem, przy­glądali się Mali z nieskrywanym podziwem i dowiadywali się, czy zechce poświęcić im chociaż jeden taniec.

Mali poczuła mrowienie na plecach i odwróciła się. Napotkała spojrzenie Martina. Stał oparty o półkę z książkami i gapił się na nią. Czuła jego intensywny wzrok niemal jak fizyczne dotknięcie. Kiedy jakiś czas temu schodziła z Jenny po schodach, Martin stał u ich podnóża, czekając na gości. Na jej widok nie mógł opano­wać drżenia. A jego wzrok nie chciał się od niej odwrócić.

-  No i co ty na to? - spytała Jenny.

-  Niewiarygodne - odpowiedział tak cicho, że Mali ledwo to dosłyszała.

Wyciągnął do niej rękę. - Boże drogi, Mali...

Mali udała, że nie dostrzega jego ręki, i poprawiła swoje wło­sy. Jenny roześmiała się z przymusem, ale to poprawiło napiętą atmosferę. Potem Martin niewiele już mówił. Trzymał ją pod rękę i przedstawiał jej po kolei przychodzących gości, uprzej­my i oficjalny. Bardziej oficjalny niż kiedykolwiek od czasu, gdy przyjechałam, pomyślała Mali. Domyśliła się, że Martin walczy z sobą, by nie okazywać tego, co czuje.

 

Obiad był naprawdę wyszukany. Również wina smakowały nie­zwykle, nieustannie ktoś wstawał i wygłaszał toast. Mali posta­nowiła, że będzie ostrożna, jeśli chodzi o picie. Nie mogła stracić nad sobą kontroli, nie mogła być oszołomiona, nie wolno dopuś­cić, by uległa nastrojowi i może pozwoliła sobie na więcej, niżby chciała. Ale mocne postanowienia słabły w miarę upływu czasu. Wszyscy dookoła ją wychwalali, Mali czuła się taka podnieco­na i szczęśliwa, że mogłaby unosić się w powietrzu. Nieustannie podnosiła kieliszek i spełniała z kimś toast, roześmiana i rozpro­mieniona. Widziała podziw w ich oczach i czuła się piękna, ale też trochę obca. To właściwie nie jestem ja, myślała i w krótkim przebłysku jaśniejszych myśli cieszyła się z tego. Nie chciałaby żyć takim życiem. To jest po prostu bajkowy wieczór, kilka krót­kich godzin, w których Mali odgrywa rolę księżniczki. Prawdzi­we życie czeka na nią w Stornes.

 

Pierwszy taniec należał do Martina. Prowadził ją pewnie w pięk­nym walcu. Ręka, którą ją podtrzymywał, drżała leciutko. Nie przyciągał jej do siebie zbyt blisko, mimo to Mali miała wraże­nie, że za blisko. Nie wiedziała dlaczego. Od czasu do czasu on dotykał w tańcu jej uda. Biodro Mali znalazło się tuż przy jego biodrze. Przeniknął ją dreszcz.

-  Dobrze się bawisz?

Mali skinęła głową przy jego policzku. Głowę miała lekką, chociaż czuła się odrobinę oszołomiona.

-  Niewiarygodnie dobrze - odparła.

Potem przechodziła z rąk do rąk, od walca do tanga i tak dalej. Mali nie wiedziała, że umie tak tańczyć. Z początku bała się, że będzie partnerom deptać po palcach i się ośmieszy.

-  Zapomnij o wszystkim i pozwól mi się prowadzić - powie­dział jeden z tancerzy, kiedy mu wyznała, że nie umie tańczyć tych nieznanych rytmów.

Zrobiła tak, jak mówił. I zadziałało. Nie tylko z takim tańcem by sobie poradziła, jeśli tylko pozwoli się prowadzić doświadczo­nym panom, którzy na wyścigi prawili jej komplementy.

Podano kawę i ciasta, koniaki i likiery. Potem znowu były tańce, znowu rozmowy i śmiechy. I kolejne drinki.

Mali była rozpłomieniona, słyszała własny głos, kiedy mówiła i śmiała się nieco głośniej niż zazwyczaj. Czuła się wolna i beztro­ska. Lekka i w tańcu, i w duszy. A zarazem wciąż miała wrażenie, że to nie ona. Że to jakaś inna kobieta przeżywa ten niezwykły wieczór. Jestem trochę pijana, pomyślała. Jutro wszystko minie.

 

- Mali!

Stanęła przed drzwiami swojego pokoju i odwróciła się na dźwięk cichego głosu. Bankiet się skończył, goście poszli do domu.

Mali siedziała chwilę z Jenny i Martinem. Potem jeszcze na dole powiedziała dobranoc, zrobiła to świadomie. Podziękowała za niezapomniany wieczór, zanim wstała i weszła na schody.

-  Rozkosznych snów - zawołała za nią Jenny.

Martin nie powiedział nic.

 

- Mali...

To był Martin, który wszedł za nią na górę. Mali poczuła, że serce szarpie się w jej piersi niczym ptasie pisklę. Oparła się o ścianę, na chwiejnych nogach i z szumem w głowie.

-  Chciałem powiedzieć ci „dobranoc" tutaj - oznajmił ci­cho, kiedy do niej podszedł. - Muszę ci podziękować za fanta­styczny dzień.

-  To chyba ja powinnam dziękować - powiedziała cicho. Zanim zdążyła się zorientować, Martin wziął ją w ramiona.

Przycisnął mocno do siebie i zaczął gorączkowo całować.

-  Nie, Martin...

Próbowała wymknąć mu się z objęć, ale on trzymał ją moc­no. Wciąż pokrywał pocałunkami jej twarz i szyję. Mali odchyli­ła głowę i pozwalała mu na to. Krew buzowała w jej żyłach, skro­nie pulsowały. Nagle zarzuciła mu ręce na szyję. Martin jęknął, kiedy zdał sobie z tego sprawę, a jego wargi przesunęły się na jej usta. Mali odskoczyła, kiedy język Martina dotknął jej języka.

Miała wrażenie, że nogi się pod nią załamują. Omdlewała w jego ramionach i płonęła z pożądania. Był silny, tak blisko niej, i taki rozgorączkowany. Pieścił rękami jej piersi. Poczuła jego twardy członek na brzuchu i jęknęła.

Nie wiedziała, jak Martin otworzył drzwi. Wziął ją na ręce i za­niósł na łóżko. Kiedy zaczął zdejmować z niej suknię, napotkała jego wzrok. Był mroczny z pożądania. Martin dyszał ciężko.

-  Nie, Martin!

Mali próbowała go powstrzymać, kiedy obnażył jej piersi. Ale Martin jej nie słuchał. Zamknął wargi na brodawce jej pier­si, a jej znowu zakręciło się w głowie z pożądania. Chciała go mieć, chciała tak samo, jak on pragnął jej.

Jego pieszczoty były szorstkie, niemal brutalne, jakby utra­cił nad sobą kontrolę. Zerwał z niej suknię. Mali słyszała trzask rozdzieranego materiału.

Nocne powietrze chłodziło jej nagie ciało.

-  Mali - jęknął tuż nad nią. - O, Mali, Mali!

Jego głos docierał powoli do jej oszołomionej głowy. Nagle zdała sobie sprawę z tego, co się zaraz stanie. Przyłożyła ręce do jego piersi i próbowała go od siebie odepchnąć.

-  Nie, Martin! - jęczała zrozpaczona. - Nie, nie!

On jednak nie słuchał. Zaczęła go okładać pięściami, ale on tylko chwycił ręce Mali i podłożył jej pod głowę.

-  Martin, nie rób tego!

Mali płakała. Szlochała z rozpaczy i bezradności, zdawała sobie sprawę, że sama winna jest temu, co on zamierza zrobić.

-  Martin!

Ze szlochem błagała go, próbowała wymknąć się spod jego sprężystego ciała, uwolnić od silnych rąk. Oszołomienie i pożą­danie zniknęło. Jedyne, o czym teraz myślała, to że nie może mu się oddać. Ona należy przecież do Havarda!

Kiedy rozsuwał jej nogi, zrobił to z taką siłą, że krzyknęła z bólu. Uwolnił wtedy jej ręce i objął biodra. Uniósł ją ku sobie. Mali chwyciła go za włosy i zaczęła szarpać.

-  Nie rób tego, Martin. - powtarzała ze szlochem. - Nie...

Ale on nie słuchał. Był daleko od jej płaczu i próśb. Na to było już za późno.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 22 Czas grozy
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 23 Igranie z losem
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 21 Plotki
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 11 Zerwanie
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 16 Chłód
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 05 Księżycowa noc
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 25 Barwy nadziei
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 14 Powrót syna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 21 Plotki

więcej podobnych podstron