Boge Anne Lise Grzech pierworodny 11 Zerwanie

Anne - Lise Boge

ZERWANIE

Grzech pierworodny 11

Przełożyła Lucyna Chomicz - Dąbrowska


Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny” rozgrywają się w gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ani ludzie, ani cala historia opisana w serii nie mają żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mojej wyobraźni.





























Dla Kristin

Anne - Lise Boge

ROZDZIAŁ 1

Było dobrze po północy, kiedy Mali wróciła do Stornes. Przyszła do domu z Oppstad spacerkiem.

- Tordhild spodziewa się dziecka, mamo!

Słowa Siverta powoli docierały do Mali, ale mimo to wciąż nie do końca uświadamiała sobie ich znaczenie. Pa­trzyła na tych dwoje, którzy siedzieli na łóżku, ale widziała ich niewyraźnie, jak przez mgłę.

Tordhild jest w ciąży? To nie może być prawda! Boże, żeby to nie była prawda! Mali oparła się ciężko o ścianę, bo zakręciło jej się w głowie i poczuła mdłości.

Przyszła tu do Siverta i jego wybranki, by ich przekonać, że powinni ze sobą zerwać. Muszą odrzucić tę miłość, bo nie ma­ją do niej prawa, będąc przyrodnim rodzeństwem. Nim jednak zdążyła otworzyć usta, Sivert, dumny jak paw, oznajmił, że Tord­hild spodziewa się dziecka. Mali miała mętlik w głowie, ale na­trętnie powracały słowa: Przyszłam za późno! Nie zdołałam za­pobiec katastrofie.

Powoli odwróciła się i po omacku odszukała klamkę.

- Mamo! - Jakby z oddali dotarł do niej urażony głos Siverta. - Mamo, nic nie powiesz? Nie pogratulujesz nam?

Mali nie odpowiedziała. Nawet się nie odwróciła. Potyka­jąc się o próg, wyszła na korytarz i zamknęła za sobą drzwi. Niczym lunatyczka skierowała się w stronę sypialni, po ci­chu weszła do środka i opadła na łóżko. Serce jej waliło, czu­ła gwałtowne pulsowanie w skroniach, a na czoło wystąpił jej zimny pot. Lodowatą dłonią zatkała usta i gryzła ją, by nie krzyczeć głośno.

Tordhild jest w ciąży! Tordhild jest w ciąży! Słowa te dudniły z taką siłą, jakby miały rozsadzić jej głowę.

Wydała z siebie przeraźliwy jęk. Przed oczami przesu­wały się obrazy z przeszłości: ślub z Johanem, noc poślubna, która pozbawiła ją złudzeń, Jo o lśniących oczach i szczerym uśmiechu, przesycona zapachami letnia noc przy szopie nad fiordem.

Wspomnienia, które napłynęły z taką siłą, wywołały po­tok łez. Tamto lato z Jo, tych kilka tygodni, które minęły jak sen. To wtedy dopuściłam się grzechu, którego konsekwencje dotknęły z całą mocą nie tylko mnie, ale także Siverta, Tord­hild i cały dwór, myślała ogarnięta paniką. Za ten grzech te­raz wszyscy zostaną ukarani. Znalazłam się w potrzasku. Żadne kłamstwo nie pomoże, żaden wybieg. I tylko jedną osobę mogę za to winić: siebie samą. Tylko ja ponoszę odpo­wiedzialność za złamane życie i rozbite marzenia tych mło­dych.

Mali skuliła się w łóżku, krzyżując ramiona na piersi, jak­by chciała powstrzymać drżenie ciała. Nic to jednak nie pomog­ło. Wewnętrzny strach wywoływał w niej dygot, dusił ją. Pieką­cymi, suchymi oczami wpatrywała się ślepo w ścianę. Gdybym mogła płakać, pomyślała niejasno. Tymczasem czuła się jak za­sklepiona w lodowej skorupie.

Nie miała pojęcia, jak potoczy się jej życie, gdy minie ten dzień. Nie miała innego wyjścia, musiała opowiedzieć całą prawdę Sivertowi i Tordhild, by dziewczyna jak najszybciej usunęła ciążę. Tordhild jest taka szczupła w pasie, niemożliwe, by minęło wiele tygodni. Nie może utrzymać życia, które zostało poczęte w związku kazirodczym, to wykroczenie ścigane przez prawo.

Mali jęknęła cicho.

Jeśli prawda wyszłaby na jaw, oboje, Sivert i Tordhild, po­szliby do więzienia. A przynajmniej Sivert, myślała Mali. Choć właściwie nie wiedziała zbyt wiele na ten temat, nie miała jed­nak wątpliwości, że to, czego się dopuścili, jest karalne. Poza tym nie wiadomo, czy dziecko nie urodziłoby się z jakąś wadą. Mali wyobraziła sobie upośledzone fizycznie i psychicznie ma­leństwo. Często rodziły się takie dzieci, kiedy pokrewieństwo pomiędzy rodzicami było zbyt bliskie. Widywała takie w ma­łych wioskach, pośród liczebnie małych społeczności, gdzie bra­kowało dopływu świeżej krwi. Tamte związki małżeńskie były jednak prawnie dozwolone, nie tak jak związek Tordhild i Siverta. Młodzi nie zdawali sobie, co prawda, z tego sprawy, no bo i skąd mieli wiedzieć? Mali kłamała i oszukiwała, żeby nikt się nie dowiedział, kim naprawdę jest dziedzic Stornes. Zataiła to nawet przed Sivertem.

Nieczęsto Mali ogarniała taka całkowita rezygnacja jak te­raz. Najchętniej poddałaby się, wymknęła ukradkiem i skoń­czyła ze sobą. Nie miała pojęcia, czy zdoła znieść to wszystko, co na nią miało się teraz zwalić. Ludzkie gadanie i plotki, jakie się rozejdą wśród mieszkańców wioski, to jedno, zresztą to ją naj­mniej martwiło. Najgorsze, że przysporzy takich trosk i cierpień ludziom, których bardzo kocha. Najbardziej zrani Siverta. Otar­ła wierzchem dłoni piekące oczy.

Utwierdzała się w przekonaniu, że wszystko, co robi po uro­dzeniu Siverta, gdy miała już pewność, że to syn Jo, robi dla je­go dobra. Kierując się miłością do dziecka, kłamała i oszukiwa­ła, by zapewnić mu wszystko, co najlepsze. Chciała, by Stornes, bogaty, piękny dwór z tradycjami, stało się kiedyś jego własnoś­cią.

Ale cóż znaczy dwór - nawet najbardziej okazały - jeśli przyj­dzie zań zapłacić tak wysoką cenę: miłość i przyszłość dwojga ko­chających się ludzi i życie nie narodzonego dziecka. A że dziecko to zostało poczęte z miłości, Mali nie miała najmniejszych wątpli­wości. Przez krótki czas pobytu Siverta i Tordhild w Stornes zdą­żyła zauważyć, że ich uczucie jest głębokie i prawdziwe. Takie, jakie można przeżyć tylko raz w życiu. Sama o takim snuła słod­kie marzenia w młodości. Jednak Sivert i Tordhild nie będą mo­gli żyć ze sobą tak, jak tego pragną. Kiedy Mali wyjawi im praw­dę, kiedy powie to, czego nie może zataić, zniszczy im życie. Ale od tego obowiązku nie wolno jej uciec.

Sivert... Na myśl o najstarszym synu, ukochanym pier­worodnym, znów jęknęła głucho. Jak on to przyjmie? Czy kiedykolwiek zdoła jej wybaczyć? Miała co do tego wątpliwości. Już sama myśl, że mogłaby stracić jego mi­łość i zaufanie, była nie do zniesienia. Bez wielu rzeczy dałaby radę żyć, ale nie bez obecności Siverta! Siverta i Havarda, poprawiła się w myślach. Oni dwaj najwięcej dla mnie znaczą. Będę musiała opowiedzieć o wszystkim także Havardowi. Ma prawo wiedzieć. Gdzieś głęboko w sercu żywiła słabą nadzieję, że Havard nie zostawi jej samej i wesprze ją w tej trudnej chwili. Być może zrozu­mie jej postępowanie, jeśli opowie mu o tym, jak zosta­ła sprzedana do Stornes, opowie o brutalności Johana, o życiu pozbawionym miłości, pełnym rozpaczy, samot­ności i... nienawiści. O radości ze spotkania z Jo, który obdarzył ją tym wszystkim, o czym zawsze marzyła i za czym tęskniła. Przynajmniej tak jej się wtedy wydawało, bo nie uświadamiała sobie, że więcej w tym było pożą­dania i chęci zemsty niż prawdziwej miłości. Ale byłam przecież wtedy taka młoda, broniła się w myślach. Do­piero później, kiedy spotkałam Havarda, zrozumiałam, czym naprawdę jest miłość.

Może mąż ją zrozumie i zechce jej wybaczyć, o ile zatai epizod z Torgrimem i nie wyjawi mu całej prawdy o zmar­łym synku. Bo tego Havard nie może się dowiedzieć! Zda­wała sobie dogłębnie sprawę z tego, że ta tajemnica nie wy­trzymałaby konfrontacji z rzeczywistością.

Nie wiedziała, ile czasu upłynęło od chwili, gdy znalazła się w sypialni. Ocknęła się dopiero, gdy usłyszała dzwon wzywający wszystkich pracujących we dworze ludzi na obiad. Wstała skostniała z zimna. Zakręciło jej się w gło­wie, zanim więc skierowała swe kroki do stojącej w naroż­niku miednicy, stała przez moment nieruchomo, trzymając się łóżka. Chłodna woda, którą obmyła twarz, orzeźwiła ją nieco. Upięła włosy, poprawiła fryzurę. Własne odbicie w lustrze wstrząsnęło nią. Ledwie poznała swoją przeraź­liwie bladą twarz. Poszczypała się więc w policzki, by ce­ra nabrała rumieńców. Teraz musi robić dobrą minę do złej gry, przynajmniej podczas obiadu. Potem poprosi Havarda na górę do sypialni i opowie mu wszystko. Postanowiła bo­wiem, że najpierw omówi tę sprawę z mężem. Pozostawało mieć nadzieję, że Havard wesprze ją, kiedy będzie musia­ła podjąć rozmowę z Sivertem i jego narzeczoną nieco póź­niej w ciągu dnia.

Przez moment jej spojrzenie powędrowało w stronę ciemnego fiordu, który kusił i wabił. Wydał jej się tak cu­downie spokojny. Pomyślała jednak znowu, że nawet jeśli zamkną się nad nią wody fiordu, problem nie zniknie. Naj­pierw musi ponieść konsekwencje swoich czynów.

Nie miała pojęcia, jak zmieni się jej życie, gdy minie ten dzień. Brakło jej sił, by o tym myśleć. Tak czy inaczej musi wpierw przejść przez piekło.

Gdy tylko pojawiła się w izbie, zorientowała się, że Sivert zdążył już wszystkim opowiedzieć wielką nowinę. Stał na środku i z wypiekami na twarzy i błyszczącymi oczami obej­mował Tordhild ramieniem. Tu przynajmniej skupił na sobie uwagę wszystkich i wieść, którą oznajmił, spotkała się z zu­pełnie inną niż jej reakcją. Sądząc po Sivercie jednak, i tego było mu mało. Uśmiechy zgromadzonych w izbie domowni­ków i służby nie były całkiem szczere, a nastrój o wiele bar­dziej oficjalny, niż można by oczekiwać w chwili, gdy dzie­dzic dworu oznajmia, że kolejny spadkobierca jest w drodze. Wszyscy zdawali sobie doskonale sprawę z tego, jakie proble­my niesie z sobą wybór takiej, a nie innej małżonki, pomimo jej sympatycznej powierzchowności i urody. Spodziewali się, że może dojść do ostrego konfliktu. A na dodatek dziewczy­na jest w ciąży!

- Możesz pogratulować, babciu - uśmiechnął się Havard do Mali. - Z tego, co zrozumiałem, będziesz mieć wnuka.

- Tak, Sivert wspomniał mi już o tym - odpowiedziała Mali, starając się nadać swojemu głosowi spokojne brzmie­nie.

- Nie wiem jednak, czy mama się ucieszyła - wszedł jej w słowo Sivert, wbijając w nią swój wzrok. - Bo gdy się o tym dowiedziała, wyszła za drzwi bez słowa, blada, jakby zobaczy­ła upiora. Odniosłem wrażenie, że wieść o dziecku była dla niej bardziej szokiem niż radosną nowiną - dodał z wyraźnym wy­rzutem w głosie.

- Wydaje mi się, że to wielka radość - odezwała się Inge­borg, stawiając jedzenie na stół. - Chociaż zupełnie nie po­trafię sobie wyobrazić, że będziesz babcią, Mali.

- Pewnie dlatego mama zaniemówiła, Sivert - zaśmiał się dobrotliwie Havard. - Zdaje się, że trudno jej się z tym pogodzić.

Objął Mali i uśmiechając się do niej, dodał:

- Będziesz najpiękniejszą babcią w całej naszej parafii. A ja dziadkiem. Bo chyba pozwolisz, że będę nim dla tego maleń­stwa, mimo że nie jestem twoim rodzonym ojcem? - zapytał, od­wracając się do Siverta.

- Oczywiście, że będziesz dziadkiem - odwzajemnił mu się uśmiechem Sivert. - Lepszego nie można sobie wyma­rzyć.

Jego słowa sprawiły Havardowi przyjemność. Mali po­znała to po jego minie. Nie mogła jednak pojąć, że przyjął to wszystko z takim spokojem. Przecież wiedział, że Tord­hild nie może zostać gospodynią w Stornes. Rozmawiali wszak o tym. Wszystko by było inaczej, gdyby Sivert przy­prowadził jakąkolwiek inną dziewczynę. Wtedy rzeczywi­ście ten dzień mógłby być radosnym świętem. Ale w takiej sytuacji...

Mali przełknęła ślinę, usiłując się uśmiechnąć, ale choć bar­dzo się starała, jej twarz wykrzywiła się w grymasie. Mdliło ją od zapachu jedzenia, w żołądku palił ją ogień. Miała nadzieję, że Sivert wstrzyma się nieco z ogłaszaniem wszem wobec no­winy o dziecku, choć z drugiej strony nie zaskoczyło ją to, bo zawsze był bardzo spontaniczny i szczery. Najchętniej pewnie stanąłby na kościelnym wzgórzu i wykrzykiwał, ile tchu w pier­siach, że Tordhild spodziewa się dziecka. Bo dla niego był to do­wód ich wielkiej miłości. Mali rozumiała go i tym bardziej jej to dokuczało.

- Ja... ucieszyłam się, Sivert - powiedziała cicho i by uniknąć jego wzroku, pospiesznie zaczęła pomagać przy­nosić jedzenie. - Tylko że trochę mnie zaskoczyłeś - doda­ła. - Nie spodziewałam się...

- My też nie przypuszczaliśmy... - odezwała się Tordhild i przytuliła się do Siverta zarumieniona. - Chcieliśmy najpierw się pobrać, a dopiero potem mieć dzieci. Rozmawialiśmy prze­cież o tym, prawda, Sivert? - dodała, podnosząc na niego swoje duże, piękne oczy.

- Tylko że nie zdążyliśmy - odparł Sivert beztrosko. - Ale teraz przyspieszymy nieco ślub, żebyś była przyzwoitą mężat­ką, kiedy urodzisz maleństwo - uśmiechnął się i z miłością poklepał ją delikatnie po brzuchu. - Nie musimy mieć wystawne­go wesela, więc chyba da się wszystko przygotować dość szybko, prawda, mamo?

- Który to miesiąc, Tordhild? - zapytała Mali, nie odpo­wiadając na pytanie Siverta.

Od chwili, gdy dowiedziała się o ciąży Tordhild, drę­czyła ją niepewność, czy ciąża nie jest bardziej zaawan­sowana, niż można by wnioskować z wyglądu dziewczyny. W tak młodym wieku często długo nie widać, że dziewczy­na spodziewa się dziecka. Mali panicznie się obawiała, że będzie za późno na przerwanie ciąży. O ile w ogóle młodzi zechcą posłuchać, że to jedyne rozwiązanie. Jeśli wyjawi im prawdę, zrozumieją chyba? Ale usunięcie płodu nie jest prostym i całkiem bezpiecznym zabiegiem, poza tym nie­dozwolonym przez prawo. Najczęściej zajmowały się tym kobiety, które nie miały żadnej wiedzy medycznej. Dlate­go też nierzadko zabiegi te kończyły się źle dla niedoszłych matek.

Mali przeszły ciarki po plecach. Będzie musiała przeko­nać akuszerkę, by jej pomogła, choć dobrze wiedziała, że ta nigdy się tym nie zajmowała. Była przeciwna zabijaniu nienarodzonych, mimo że okazywała wielkie serce wszyst­kim służącym i innym wykorzystanym i zgwałconym ko­bietom. Bardziej niż ktokolwiek zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa takiego zabiegu. Poza tym wiedziała, że straciłaby prawo wykonywania zawodu akuszerki, gdyby wyszło na jaw, że się tym zajmuje. Jeśli jednak Mali zwie­rzyłaby się jej, jak się sprawy mają... Nie mogłaby odmówić pomocy, a może...

- Nie jestem tego całkiem pewna - odparła Tordhild ci­cho, spuszczając wzrok. - Ale... na pewno minęły już trzy miesiące.

A więc ciąża jest bardziej zaawansowana, niż Mali przy­puszczała. Nie było czasu do stracenia!

- Obiad na stole - przerwała Ane, na której policzkach ma­lowały się rumieńce od długiego stania przy piecu.

Wszyscy zasiedli wokół stołu i rozmowa wreszcie zeszła na inne tematy niż ciąża Tordhild. Mimo wszystko we dwo­rze są ważniejsze sprawy niż dziecko w drodze, nawet jeśli jego ojcem jest dziedzic Stornes.

- Kiedy sprowadzimy owce z hali? - zapytał Aslak z peł­nymi ustami i spojrzał na Havarda.

- Niech się jeszcze trochę popasą - odparł Havard. - Jest taka ładna pogoda, aż trudno uwierzyć, że to już paździer­nik.

- Pogoda może się szybko zmienić - mruknął Olav. - A przecież owce trzeba jeszcze wykąpać i ostrzyc, zanim zdecydujemy, które przeznaczymy na ubój, a które zostaną w oborze na zimę. To wszystko wymaga czasu - dodał, na­kładając sobie na talerz rybę z półmiska.

- Wiem - odparł Havard. - Jeszcze trochę i zabierzemy się za to. Ale chyba nie w tym tygodniu. W Innstad też na razie nie sprowadzili owiec z górskich pastwisk, a to znaczy, że stary go­spodarz nie spodziewa się zmiany pogody jeszcze przez jakiś czas.

- Pozostało tylko parę dni do pełni - wtrąciła Ane. - Powinniśmy być już po uboju, nim księżyca zacznie uby­wać, bo inaczej, jak wiadomo, nie napełnimy garnków...

- Do tej pory będziemy gotowi - odpowiedział spokoj­nie Havard. - Wszystko się jakoś ułoży.

Tak, do tej pory uporamy się z ubojem owiec - myślała Mali, czując, jak jedzenie rośnie jej w ustach. Ale co z Sivertem i Tord­hild? Czy ich sprawa też się ułoży?

Mali zerknęła na Havarda, który tak był pochłonięty je­dzeniem, że nie zauważył jej spojrzenia. Włosy jak zwykle opadały mu na czoło. Mali poczuła, jak ściska ją w gardle, gdy przypomniała sobie o rozmowie, jaką musi z nim prze­prowadzić. Zamierzała poprosić go, by przyszedł po obie­dzie do sypialni, ale zorientowała się, że mężczyźni są zaję­ci zaganianiem krów do obory, z czym uporają się pewnie dopiero przed podwieczorkiem. Niech więc będzie i tak. Porozmawia z Havardem po podwieczorku, a potem cze­ka ich osobna rozmowa z Sivertem i Tordhild. O ile Havard zgodzi sieją wesprzeć...

Na chwilę Mali zacisnęła piekące powieki i zapragnęła nie żyć.

Natknęła się na Havarda w korytarzu, kiedy niosła z piw­nicy mleko na podwieczorek. Aslak i Olav zdążyli już wejść do izby. Nie udało jej się porozmawiać z mężem po obie­dzie, bo mężczyźni spieszyli się po jedzeniu, by dokoń­czyć rozpoczętą pracę, nie zdążyła więc mu o niczym po­wiedzieć.

- Zastanawiam się, czy... - odezwała się Mali, a ręce, w których trzymała dzbanek z mlekiem, zadrżały. - Chcia­łam z tobą porozmawiać - dodała, zerkając pośpiesznie na Havarda. - Na osobności. Mógłbyś przyjść do sypialni za­raz po podwieczorku?

- Zrobiłem coś nie tak? - zapytał Havard, obejmując żo­nę. - Źle wyglądasz. Jesteś taka blada. Zauważyłem, że prawie nie tknęłaś obiadu. Coś cię martwi? Zdenerwowałaś się Sivertem? Tym, że spodziewają się dziecka?

- Tak, to, o czym chcę porozmawiać, ma poniekąd z tym związek - odparła Mali wymijająco. - Ale chcę, żebyśmy o tym pomówili w cztery oczy. Bo to... To zupełnie nie nadaje się...

Zachwiała się i gdyby Havard jej nie przytrzymał, upuś­ciłaby dzbanek z mlekiem.

- Rozumiem, że ta wiadomość cię bardzo zaskoczy­ła - odrzekł i pogłaskał ją po policzku. - Wystarczającym zmartwieniem było dla ciebie już to, że wybranka Siverta jest Cyganką. Ale przecież to nie koniec świata, Mali! Lu­dzie pewnie będą trochę gadać, ale to dla nas nie nowina. Przeżyliśmy to już wcześniej nie raz, ty i ja. Ale póki jeste­śmy razem...

Właśnie, pomyślała Mali. Póki jesteśmy razem, stawimy temu czoło. Nie była jednak pewna, czy po tym, co musi po­wiedzieć Havardowi, nadal będą razem.

- Przyjdziesz na górę po podwieczorku?

- Przyjdę - odpowiedział i uśmiechnął się. - Głowa do góry, Mali! To, co masz mi do powiedzenia, nie jest chyba takie straszne, co?

Gdyby wiedział, pomyślała Mali i wzdrygnęła się.

- Wszystko ułoży się lepiej, niż przypuszczasz - uśmiech­nął się i pogłaskał ją pośpiesznie po policzku.

Gdybym miała odwagę w to wierzyć, pomyślała Mali i chwy­ciła dzbanek chłodnymi i skostniałymi dłońmi. Gdybym miała odwagę w to wierzyć...

ROZDZIAŁ 2

- Posprzątaj dziś sama to wszystko - poprosiła Mali Ane, odstawiając ser i masło ze stołu na ławę. - Muszę w tej chwili załatwić coś innego.

- Oczywiście - odpowiedziała Ane. - Załatw, co masz do załatwienia.

- Nie wiesz, gdzie się podziali Sivert i Tordhild? - zapy­tała Mali, zerkając na służącą. - Zniknęli zaraz po podwie­czorku.

- Wspominali, że zamierzają się wybrać do Innstad - odpowiedziała Ane. - Sivert po powrocie jeszcze nie rozma­wiał z Olausem, a wiesz przecież, jacy są ze sobą zaprzyjaź­nieni. Od dzieciństwa zawsze trzymali się razem.

Boże drogi, pomyślała Mali z rezygnacją. Miała nadzie­ję, że uda się utrzymać w tajemnicy przed ludźmi we wsi wia­domość o Tordhild i dziecku, którego się spodziewa, a także, w nie mniejszym stopniu, cygańskie pochodzenie wybran­ki Siverta. Ale jeśli już, to lepiej, że udali się do Innstad, niż mieliby jechać gdzie indziej. Tam, we dworze, mieszkają wier­ni i sprawdzeni przyjaciele. Ani Bengt, ani Sigrid czy starzy gospodarze nie należą do tego typu ludzi, którzy lubują się w rozsiewaniu plotek. Nie rozpowiadają też na prawo i lewo wszystkiego, czego się dowiedzą. Możliwe, że któregoś dnia pojedzie tam sama i porozmawia z Sigrid i Bengtem. Tylko co ja im właściwie powiem? - zastanowiła się, ale zaraz odsunę­ła tę myśl. Kto wie, czy po czekającej ją rozmowie w ogóle bę­dzie o czym mówić.

Kiedy Mali weszła na poddasze, zastała już Havarda, który zdążył tu przyjść przed nią. Leżał z rękami pod głową wy­ciągnięty wygodnie na łóżku.

- O, już jesteś - odezwała się Mali, kuląc się w sobie na samą myśl o czekającej ich rozmowie.

- Tak, pomyślałem, że wykorzystam okazję i trochę odpocznę. Strasznie się najadłem. Nie położysz się koło mnie? - zaproponował i dłonią wskazał miejsce obok sie­bie.

Mali podeszła do okna i usiadła na krześle.

- Myślę, że lepiej będzie, jeśli posiedzę tutaj - odezwała się cicho, nie patrząc na niego.

- To coś poważnego? - zapytał Havard, unosząc się lek­ko na łokciach. - Nie zamartwiaj się, Mali! Pamiętaj, że na wszystko znajdzie się rada.

Mali nie odpowiedziała. Wyjrzała przez okno i zapatrzyła się na szopę, w której trzymano łodzie. Za­schło jej w gardle, nie wiedziała, od czego zacząć. Najchęt­niej wstałaby i wyszła, tłumacząc, że to zwykłe nieporozu­mienie. Ale wiedziała, że znalazła się pod ścianą i nie było drogi odwrotu. Odruchowo podniosła dłoń i chwyciła krzy­żyk od babci Johana, który zawsze nosiła na szyi.

Pomóż mi, babciu! - poprosiła w duchu. Wesprzyj mnie modlitwą.

- Chodzi o Siverta, prawda?

Poczuła na sobie uważne spojrzenie niebieskich oczu Havarda, nie odwróciła się jednak do niego, tylko nadal patrzyła przez okno.

- Owszem - odparła po chwili. - Ale w równym stopniu do­tyczy to mnie. Mam coś na sumieniu, o czym nawet ty, Havard, nie wiesz, choć wielokrotnie starałeś się dociec, czy czegoś nie ukrywam. Powinnam ci była o tym wszystkim opowiedzieć już wiele lat temu, za każdym razem jednak, gdy już chciałam to zrobić, coś mnie powstrzymywało. Bałam się, że ty... że... - Nie była w stanie dokończyć zdania, a ponieważ Havard milczał, po­ruszyła się z niepokojem. - Nie wiem, jak ci to powiedzieć - ode­zwała się zachrypniętym głosem. - Nie mam pojęcia, od czego zacząć.

- Najlepiej zacznij od początku - rzekł Havard spokoj­nie, ale w jego głosie wychwyciła jakąś obcą nutę, która ją przeraziła.

- Znamy się od dawna - zaczęła Mali powoli. - Pozna­liśmy się tamtego lata, kiedy przybyłam do Gjelstad jako służąca, choć właściwie nie rozmawialiśmy wtedy wiele ze sobą. Potem dość nieoczekiwanie doszło do tego nieszczęs­nego małżeństwa z Johanem...

Mali zerknęła na Havarda, a jej wzrok błagał o pomoc. On jednak ani gestem, ani słowem nie okazał jej zachęty.

- Podobało mi się w Gjelstad - ciągnęła Mali. Odchrząk­nęła, bo coś ją drapało w gardle. - Twoja mama... Dużo jej zawdzięczam. Z twoim ojcem, jak wiesz, wciąż miałam na pieńku. Wiele razy zasadzał się na mnie, ale nigdy mnie nie dostał. I tego mi nie mógł darować. Twój ojciec przywykł do­stawać od służących to, czego chciał. Od wszystkich - dodała z goryczą.

Lodowatą dłonią odgarnęła włosy i znów spojrzała na leżącego w łóżku męża. Jej serce błagało o pomoc, ale Havard tylko patrzył na nią bez słowa.

- Na weselu Kristena Johan Stornes wbił sobie do gło­wy, że chce tylko mnie - ciągnęła Mali cicho. - W kilka dni później wrócił do Gjelstad, by mi się oświadczyć. Zdawa­ło mi się, że całkiem postradał zmysły. Przecież Johan był dziedzicem Stornes, a ja... biedną służącą. Poza tym nie podobał mi się, nie mogłabym go pokochać, a co dopiero zostać jego żoną. Powiedziałam mu szczerze, że mnie nie pociąga, przeciwnie, budzi we mnie niechęć... - dodała, ba­wiąc się krzyżykiem.

- A mimo to poślubiłaś go - odezwał się w końcu Havard.

Mali nie odpowiedziała od razu. Dopiero po chwili zdo­była się na dalszą opowieść.

- Mój ojciec... Nie wiedziałam o tym wówczas, ale mój oj­ciec nie płacił dzierżawy od dwóch lat. Nie miał za co. Wiesz przecież, że Buvika nie było naszą własnością. O długu dowiedziałam się, kiedy zostałam wezwana z Gjelstad do po­wrotu do domu w samym środku tygodnia. Stary gospodarz ze Stornes odwiedził Buvika i oświadczył, że Johan chce, bym została jego żoną, młodą gospodynią Stornes. Johan... podobno oznajmił rodzicom, że jeśli nie zgodzą się na jego małżeństwo ze mną, nigdy się nie ożeni i ród Stornesów wy­mrze wraz z nim. Musisz wiedzieć, że nie byłam mile widzia­na w Stornes. Beret...

Głos Mali ucichł. Przez chwilę siedziała przy oknie i w milczeniu patrzyła w dal.

- Dlaczego więc zgodziłaś się poślubić Johana, jeśli nic do niego nie czułaś? Nigdy tego nie mogłem pojąć - rzucił Havard. - Właśnie ty, taka silna i niepokorna w różnych trudnych sytuacjach. A tu przecież chodziło o twoje mał­żeństwo...

- Czułam, że nie mam wyboru, Havardzie - powie­działa Mali cicho. - Stary Sivert Stornes zaproponował mojemu ojcu, że spłaci jego długi i wykupi dla niego go­spodarstwo. Buvika miało się stać własnością moich rodzi­ców, o ile ja zgodzę się poślubić Johana. Teraz już wiesz, ja­ka była cena. Ponadto gospodarz Stornes hojnie otworzył swój portfel. Nie wiem dokładnie, jaką sumę otrzymał mój ojciec oprócz pokrycia długów i zyskania niezależności, ale chyba niemałą, bo od tamtej pory mojej rodzinie dobrze się wiodło.

Zerknęła na Havarda i ciągnęła dalej:

- Wiem, że powinnam była odmówić, Havardzie. Wiem, że to wstyd i hańba, ale to była moja decyzja. Moi rodzice nigdy by mnie nie sprzedali. Nigdy! Rozumiesz? Decyzję pozostawi­li mnie. No, a ja pozwoliłam się sprzedać, jakbym była inwen­tarzem, bo nie mogłam znieść myśli, że moja rodzina miałaby zostać wyrzucona z Buvika i żyć na łasce gminy. Nie byłabym w stanie wziąć na siebie takiego brzemienia, mając świadomość, że mogłam temu zapobiec. Na jednej szali leżało moje szczęście, a na drugiej nędza rodziny. Ostatecznie rodzina okazała się dla mnie ważniejsza.

Havard ułożył się na posłaniu na wznak, a jego oczy po­ciemniały.

- A więc tak to się odbyło - odezwał się cicho. - Ale przecież sama też coś na tym zyskałaś, Mali - dodał. - Zo­stałaś młodą gospodynią w Stornes. Mało która dziewczy­na z biednego domu dostępuje takiego zaszczytu.

- Tak, otrzymałam więcej, niż jesteś sobie w stanie w ogóle wyobrazić - odparła Mali z goryczą. - To prawda, że awansowa­łam na gospodynię okazałego dworu, ale przy okazji dostałam męża. Nie darzyłam go miłością, ale sądziłam, że przy odro­binie dobrej woli z mojej strony uda się nam stworzyć zgodny związek. Że może będzie lepiej, niż się tego obawiam, choć po­żegnałam się z marzeniami o wielkiej miłości w tym dniu, gdy nałożono mi obrączkę. Bo miałam swoje marzenia, Havardzie - dodała, ocierając pośpiesznie oczy. - Miałam swoje marzenia...

Na długą chwilę zapanowało między nimi milczenie. Promienie słońca wpadły przez okno do pomieszczenia i oświetliły bladą twarz Mali. Odsunęła się nieco, bo sło­neczny blask ją oślepił.

- Nie chcę cię zanudzać - ciągnęła dalej. - Musiałam ci jednak o tym powiedzieć, żebyś mógł zrozumieć, dlacze­go... o ile, oczywiście, zechcesz...

Znów zamilkła i bezradnie wykręcała dłonie.

- Podczas nocy poślubnej Johan mnie zgwałcił. - Słowa te wypowiedziała tak cicho, że Havard musiał unieść się na łok­ciach, by je usłyszeć. - Nigdy nie... Byłam niewinną dziewczyną, Havardzie, i lękałam się tej nocy. Wierzyłam jednak, że Johan będzie delikatny, bo wciąż przecież powtarzał, że mnie kocha i chce dla mnie jak najlepiej. Ale on był pijany i całkiem osza­lał...

Mali zamilkła i znów wyjrzała przez okno. A kiedy zdo­była się wreszcie na dalsze wyznania, głos jej brzmiał już inaczej, twardo i chłodno.

- Tej nocy nauczyłam się, czym jest nienawiść. Nienawidzi­łam Johana tak bardzo, że mogłabym go zabić. Pozbawił mnie wszystkiego: marzeń, miłości, wiary w dobro. No i tak się to ciągnęło - dodała, prostując kark. - Pewnie go dodatkowo draż­niłam tym, że nie kryłam swej pogardy i nienawiści. On zaś, który sądził, że kupił sobie szczęście, szybko się zorientował, że to nie takie proste. Brał mnie siłą co wieczór. Nie mogłam mu w tym przeszkodzić, bo to on miał do mnie prawo, on o mnie de­cydował. Ale nigdy tak naprawdę mnie nie dostał. Rozumiesz? Poniżał mnie, ale mnie nie dostał. Z tego powodu zaczął pić i zrobił się jeszcze gorszy. To było piekło, nie życie. Nieraz przy­chodziło mi do głowy, by pójść utopić się we fiordzie - dodała, ocierając dłonią oczy.

Havard przyglądał się jej, kiedy tak siedziała wyprosto­wana, śmiertelnie blada, z oczami pełnymi łez.

- Chodź tu, Mali - powiedział, robiąc jej miejsce obok siebie na łóżku. - Chodź, przytulę cię. Musisz się do kogoś przytulić.

Mali zawahała się. Havard nie znał jeszcze całej prawdy. Kto wie, czy nie będzie chciał znaleźć się jak najdalej od niej, kiedy usłyszy o Jo i Sivercie. Wstała jednak, bo pragnienie, by wtulić się w niego, poczuć płynące od niego ciepło i pociechę, było tak silne, że nie mogła się mu oprzeć.

Objął ją mocno. Schował jej lodowate dłonie w swoich dużych i ciepłych, i pocałował ją w czoło.

- Wiedziałem, że nie jesteś szczęśliwa - odezwał się ci­cho. - Za każdym razem, gdy się spotykaliśmy, poznawałem to po tobie. Ale nie przypuszczałem, że jest aż tak źle, moja Mali ­wyszeptał, przytulając twarz do jej mokrych od łez policzków. - Zapomnij już o tym, to już minęło. Zapomnij o wszystkim, co było złe, Mali!

- Gdybym tylko mogła - odezwała się cicho. - Ale ja... - Uścisnęła gwałtownie Havarda i przylgnąwszy doń, zaszlochała: - Zrobiłam coś strasznego, Havardzie! Nie byłam sobą, ale nie powinnam była nigdy...

- Chyba zasłużyłaś na wybaczenie, dźwigając to wszyst­ko przez te lata. Czegokolwiek byś się dopuściła, to spotka­ła cię już dostatecznie ciężka kara.

- Za to, co zrobiłam, nie mogę liczyć na wybacze­nie - wymamrotała Mali wtulona w jego pierś. - Popełni­łam straszny grzech...

- A któż z nas jest bez grzechu - odrzekł cicho Havard, głaszcząc ją delikatnie po policzku.

- Ale ja sprowadziłam grzech na cały ród, Havardzie.

- Jak to?

Przez długą chwilę leżała wtulona w niego, jakby nie mogła się nasycić jego bliskością. Nie wiedziała, czy zatrzyma go przy sobie, kiedy opowie mu resztę. Z drżeniem nabrała powietrza w płuca i ciągnęła dalej:

- Po roku małżeństwa, latem, do dworu zajechał cygański tabor. Mieliśmy kłopot, bo Gudmund złamał sobie nogę i brako­wało nam pomocnika do zwiezienia siana. Johan zapytał więc jednego z Cyganów z taboru, czyby nam nie pomógł. Jo, nazy­wany przez wszystkich Cyganem Jo, został tu u nas we dworze przez kilka tygodni - wyszeptała Mali chrapliwie.

Havard uniósł się na łokciach i odsunął ją lekko od sie­bie. Pobladł, porażony prawdą. A potem niczym fala przy­pływu ogarnęła go zazdrość.

- Chcesz mi powiedzieć, że oddałaś się jakiemuś Cyga­nowi? - zapytał chrapliwie.

- Nie widziałam w nim Cygana, Havardzie - odparta Mali z roz­paczą w glosie. - Przeżywałam wtedy prawdziwe piekło, doświadcza­jąc jedynie przemocy i poniżenia, gdy nagle pojawił się ktoś, kto...

- Ktoś, kto powiedział, że cię kocha i że ty właśnie jesteś tą jedyną. Zachwycił się twą urodą i dobrocią, zapewnił, że rozu­mie, jak ci ciężko - zaśmiał się Havard rozgoryczony. - Tak, tak, oni znają się na sztuce uwodzenia, ci Cyganie, i potrafią każdej kobiecie zawrócić w głowie. Tak więc wylądowałaś z nim na sia­nie, no, no. Nigdy bym nie przypuszczał. Mógłbym zrozumieć, że szukałaś pociechy, ale żeby u Cygana...

- Jo był dobrym człowiekiem, Havardzie. Nie sądziłam, że gardzisz Cyganami. To do ciebie nie pasuje. A ja... Nie potrafiłam zapanować nad własnymi uczuciami - dodała bezradnie.

Havard nie odzywał się przez dłuższą chwilę. Poło­żył się, ale nie wziął Mali w objęcia. To ona wtuliła się w niego.

- Czyli że w tym, co mówił mój ojciec, tkwiło więcej prawdy, niż ktokolwiek przypuszczał - odezwał się Havard gwałtownie, bo nagle wszystko stało się dla niego jasne. - Dziedzic Stornes jest podobny do swojego ojca! Bo Sivert nie jest synem Johana, lecz Cygana, prawda?

Mali nie odpowiedziała. Ścisnęło ją w gardle i sparali­żował ją strach.

Nagle Havard chwycił ją i potrząsnął.

- Mam rację? - pytał głosem chrapliwym ze złości. - Prze­cież musiałaś zauważyć zaraz po urodzeniu, że to nie dziec­ko Johana, a pozwoliłaś wszystkim wierzyć, że to prawo­wity dziedzic Stornes! Johan puszył się jak paw, pamiętam to jak dziś. Zupełnie oszalał na punkcie tego chłopca. Nie żałował dlań niczego, gotów był ofiarować gwiazdkę z nie­ba swojemu małemu dziedzicowi... - Havard wbił w nią wzrok, jakby chciał przejrzeć ją na wylot. - Jak mogłaś wy­strychnąć na dudka całą rodzinę Stornesów? I to w taki sposób? Johan nie był dla ciebie dobry, widziałem to sam, ale starzy gospodarze... Tak się cieszyli i byli tacy dumni, że zachowana zostanie ciągłość rodu. Kochali to dziecko, nawet Beret. A ty przez te wszystkie lata pozwoliłaś im żyć w przeświadczeniu, że Sivert jest synem Johana. Co z cie­bie za człowiek, jeśli potrafisz kłamać i oszukiwać z taką per­fidią?

Mali nie odpowiedziała.

- Znienawidziłem mojego ojca za wszystkie te obrzydliwe plotki, jakie o tobie rozgłaszał - ciągnął Havard chrapliwie. - A tymczasem okazuje się, że mówił prawdę! On jedyny cię przej­rzał, może dlatego, że byliście do siebie podobni, ty i on. Mój ojciec potrafił iść po trupach, by osiągnąć swój cel. I ty też to po­trafisz, jak widzę. Zależało ci na Stornes. Chciałaś, by dziecko, które poczęłaś z Cyganem, przejęło dwór. Chodziłaś tu sobie spokojnie, śmiejąc się w kułak z Johana, przekonana, że spuści­zna po nim przejdzie w ręce bękarta.

- Havardzie... - Mali błagalnym gestem położyła swą dłoń na jego dłoni. - Wiem, że zrobiłam coś strasznego i trudno coś takiego wybaczyć. Ale co miałam zrobić? Mogłabym powiedzieć prawdę, wziąć Siverta i wyjechać ze Stornes. Gdyby chodziło tylko o Johana, nie wahałabym się. Nie miałabym wyrzutów su­mienia, przyznaję szczerze. Ale inni mieszkańcy Stornes... Tak się cieszyli, że wreszcie urodził się im dziedzic. Jak mogłam ich tego pozbawić?

Havard odsunął się od niej.

- Nie pojmuję - rzekł chrapliwie. - Rozumiem, że tęsk­niłaś za kimś innym niż Johan. Nie o to chodzi, że mam coś przeciwko Cyganom, jak ci się zdaje. Ale to przecież zupeł­nie inny lud. Nigdy bym nie przypuszczał, że ty...

Popatrzył na nią pociemniałym wzrokiem.

- Jak mogłaś zbudować życie na kłamstwach i oszustwach? Przez wszystkie te lata nosiłaś głowę wysoko i udawałaś dosko­nałą gospodynię. Uważałem cię za wyjątkową kobietę. Wiedzia­łem, że nie jesteś szczęśliwa, ale nigdy się nie skarżyłaś - do­kończył z ciężkim westchnieniem. - Nie bałaś się? - zapytał nieoczekiwanie, podnosząc na nią wzrok. - Nie czułaś śmiertel­nego strachu na myśl, że któregoś dnia mój ojciec czy ktoś inny odkryje prawdę? Bo z tego, co pamiętam, ojciec właściwie do­myślał się wszystkiego. Musisz mieć stalowe nerwy, Mali, żeby tak żyć na ostrzu noża i nie dać tego po sobie poznać. Sumienie cię nie gryzło?

- Strach mnie nie opuszczał nawet na chwilę - wyszep­tała Mali powoli. - A sumienie... Myślisz, Havardzie, że nie dręczyły mnie wyrzuty sumienia przez wszystkie te lata? Ow­szem, cierpiałam na ciele i duszy. Babcia Johana wiedziała o wszystkim i radziłam się jej, czy wyznać prawdę i wyjechać z Sivertem ze Stornes. Babcia nakazała mi zostać. Powie­działa, że wystarczy już smutków i rozpaczy, dość zła i udręki. Poprosiła, abym została i nigdy nie zdradziła nawet słowem prawdy. Powiedziała, że to brzemię muszę dźwigać sama, to nadludzkie brzemię...

Na długo zapadła między nimi cisza. Mali leżała przytu­lona policzkiem do piersi Havarda, wyczuwając, jak mocno bije jego serce.

- Ale ten Cygan umarł - odezwał się cicho Havard. - Zdaje się, że razem z Johanem szukali owcy, gdy...

- Nie szukali owcy - odparła Mali cicho. - Wybrałam się z Sivertem do szałasu w górach na kilka jesiennych dni i tam przyszedł do nas Jo. Nie widziałam go od pięciu lat. Wymogłam na nim obietnicę, że nigdy nie wróci w te strony. Nie wiedział, że mam syna - dodała cicho. - Ale gdy go zobaczył, domyślił się wszystkiego. Byli do siebie tacy podobni. I wtedy nadszedł Jo­han...

- A więc Cygan został strącony w przepaść - Havard rozszerzył oczy z przerażenia. - Boże święty!

- Po tym zdarzeniu Johan stracił resztkę przyzwoitości i ro­zumu - rzekła Mali. - Powiedziałam mu, że mogę wyjechać z Sivertem ze Stornes, ale on nie chciał, żeby ktokolwiek się do­wiedział, że zrobiłam z niego rogacza. I to z Cyganem! Zadecy­dował, że będziemy ciągnąć tę farsę i że będzie mi dzień po dniu zadawał cierpienie, póki mnie nie zadręczy na śmierć. Był... on...

Mali urwała i zaszlochała.

- Ale to on umarł, nie ty - odezwał się Havard. - Zabiłaś go?

- Czy go zabiłam? - Mali uniosła się. - Nie, nie zabiłam go, ale zamierzałam sama się zabić. Nie wiem, jak długo jeszcze wy­trzymałabym takie życie. Ale był przecież Sivert. Nie mogłam zostawić go samego tu, w Stornes. Nie wiedziałam, jakie piekło gotów mu urządzić Johan. - Odgarnęła włosy do tyłu i zamknę­ła oczy. - Nie, nie zabiłam go - powtórzyła. - Johan dostał za­wału serca, kiedy mnie gwałcił. Zanim zorientowałam się, co się dzieje, on już nie żył.

- Było ci to na rękę - rzucił Havard z nutką ironii w gło­sie. - Zresztą w pewnym sensie jesteś winna jego śmierci, mimo wszystko. Bo gdyby się z tobą nie ożenił, Johan Stornes zapew­ne żyłby po dziś dzień.

- Nie prosiłam się, by przybyć do Stornes - rzuciła Ma­li twardo. - Popełniłam grzech, kłamałam i oszukiwałam, ale nie ja przemieniłam nasze życie w piekło. Grzechem i hańbą jest też kupowanie ludzi, nie sądzisz?

Havard nic na to nie powiedział. Przez chwilę leżeli razem, a jednak osobno. Z dołu dochodziły ich odgłosy codziennej krzątaniny. Trzaskały drzwi. Mali domyśliła się, że Ane przygo­towuje kolację. Już późno, pomyślała niejasno.

- Rozumiem, że nie było to po twojej myśli, że twój syn wrócił do domu z Cyganką - odezwał się powoli Havard. - Przeżyłaś szok. Bo od teraz będziemy tu mieć prawdziwie cygański dwór.

Mali nie odpowiedziała.

- Jak mogłaś pozwolić na to, by Sivert dorastał, nie mając po­jęcia, kim właściwie jest? - zapytał Havard. - Kochasz go, a tym­czasem zbudowałaś jego życie na kłamstwie! Chyba rozumiesz, że on musi się dowiedzieć prawdy? Choć być może jest już za późno. Bo on bardzo kocha Tordhild. Nie sądzę, by chciał zrezygnować z tej miłości. Pytanie, czy raczej nie straci zaufania do ciebie. - Od­chrząknął i uniósł się na łokciach. - Chyba w końcu pojęłaś, że ta sprawa nie dotyczy wyłącznie ciebie, Mali? Ale tak już jest z kłam­stwem - dodał powoli. - Nie da się od niego uciec, bo prędzej czy później samo cię w końcu dopadnie!

Odsunął włosy z czoła. Mali zauważyła, jak bardzo pobladł.

- Nie, to już nie dotyczy wyłącznie ciebie - powtórzył. - Myślę o Sivercie, ale także o Oi. Bo to on jest prawowitym synem Johana, jak przypuszczam. To on ma właściwie pra­wo do odziedziczenia dworu, choć w księgach parafial­nych Sivert figuruje jako dziedzic. Myślę w końcu także o sobie...

- Jak to? - wyszeptała Mali, czując, jak ściskają w gardle.

- To, co zrobiłaś, zdarzyło się, zanim zdecydowaliśmy się spędzić razem życie. Ja także mam swoją przeszłość, mógłbym ci więc to wybaczyć, gdyby nie... Ale ja cię nie znam, Mali. Sądzi­łem, że jesteś... praworządna, szczera, a teraz nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć. Co jeszcze masz na sumieniu, o czym nie raczyłaś mi powiedzieć? Czy jest coś jeszcze, co zdarzyło się, gdy już byłem twoim mężem?

- Nie, Havardzie, nie ma nic takiego - wyszeptała Mali zdu­szonym głosem i ukryła twarz w dłoniach.

Kłamstwo drwiło sobie z niej złośliwie. Bo czy rzeczywiście nic więcej nie miała na sumieniu? Przecież zdradziła go z Torgrimem, przecież zabiła syna! Szlochając w poduszkę, mod­liła się w duchu: Wybacz mi, Boże, ale nie mogę tego wyznać Havardowi. Bo wtedy na pewno odejdzie ode mnie na dobre. Chociaż kto wie, czy i tak tego nie zrobi, pomyślała niejasno.

- Kocham cię - powtarzała zapłakana. - Nie wiedziałam, co to miłość, póki nie pojawiłeś się w moim życiu. Uwierz mi, Havardzie!

- A mimo to zataiłaś przede mną wszystko, decydując się ra­czej żyć w kłamstwie?

- Tak bardzo się bałam, że cię stracę - chlipała. - A teraz i tak wszystko przepadło. Przed obiadem poszłam do Siverta i Tordhild na górę, żeby im powiedzieć prawdę. Zrozumiałam, że nie mogę dłużej kłamać, ponieważ dowiedziałam się czegoś... Przygotowałam się nawet na to, że Sivert nie będzie chciał mnie po tym znać, że mnie znienawidzi. Zrozumiałam, że ma do te­go prawo. - Usiadła raptownie, a wokół jej bladej, zapłakanej twarzy zwisały włosy w nieładzie. - Oni są przyrodnim rodzeń­stwem, Sivert i Tordhild - powiedziała chrapliwie. - Nie mia­łam o tym pojęcia, póki ona nie zaczęła opowiadać o swojej ro­dzinie.

- Przyrodnim rodzeństwem? Tordhild jest córką Jo? - Wzrok Havarda wyrażał szok i niedowierzanie. - Ale przecież ta dziewczyna spodziewa się dziecka! Boże, Mali, ona jest w cią­ży! Coś ty narobiła?

- Nigdy nie przypuszczałam, że tak to się ułoży - zachlipała. - Nie wiedziałam, że... Havardzie, uwierz mi! Nawet mi to nie przeszło przez myśl!

Uczepiła się kurczowo jego dłoni, jakby walczyła o życie. Jakby bez jego pomocy miała utonąć.

- Pomóż mi, Havardzie! - jęczała żałośnie. - Pomóż mi! Nie dam rady sama się z tym uporać.

Uwolnił się od niej i bez słowa wstał z łóżka. Usiadł na krze­śle i włożył buty.

- Havardzie! Nie poradzę sobie z tym bez ciebie! - powta­rzała w panice. - Havardzie, kochany...

Nie odezwał się. Nie odwracając się, wyszedł, mocno zatrzas­kując za sobą drzwi.

ROZDZIAŁ 3

Trzask drzwi sypialni na poddaszu odbił się echem w głowie Mali. Zasłoniła uszy, by odgrodzić się od rzeczywistości. Nie chciała słyszeć, nie chciała myśleć. Leżała w łóżku niczym kłoda drewna, nie mając siły się podnieść.

Havard wyszedł. Mali nie wiedziała właściwie, czego się spodziewać po tej rozmowie, ale w głębi serca żywiła nadzieję, że Havard ją zrozumie i potrafi jej wybaczyć. Teraz jednak dostrzegła z całą ostrością, że takie oczekiwanie było nazbyt wy­górowane, nawet wobec tak tolerancyjnej i wyrozumiałej osoby jak Havard. Starał się ją zrozumieć, nie potępił w czambuł, po­znała to po nim.

Nie to zaszokowało go najbardziej, że oddała się innemu mężczyźnie, i to Cyganowi. Bardziej zabolało go, że potrafiła żyć w kłamstwie przez wszystkie lata. Oszukiwać nawet tych, których najbardziej kocha, na przykład Siverta. Nie potrafił zro­zumieć, że pozwoliła chłopcu dorastać, zatajając prawdę o jego pochodzeniu.

Havard powiedział, że jej nie zna. Nie wie, czy potrafi jej jeszcze zaufać. Niemy krzyk wypełnił jej wnętrze, gdy uświado­miła sobie, że być może mąż odszedł od niej na dobre.

Słyszała, jak Ane woła dzieci na kolację i pyta Oję, czy wie, gdzie jest Havard. Chłopiec odpowiedział przecząco. To znaczy, że Havard opuścił dwór, nie mówiąc nikomu ani słowa, skoro nie przyszedł na kolację i nikt nie wie, gdzie jest, pomyślała Mali.

Powoli wstała z łóżka. Wiedziała już, że nie może liczyć na pomoc męża podczas czekającej ją rozmowy z Sivertem i Tord­hild, rozmowy, której tak bardzo się obawiała. Będzie musiała więc sobie poradzić sama, bo dłużej już nie wolno jej tego odwle­kać.

Mali nalała wody do miednicy i ogarnęła się nieco. Roz­czesała zwisające nieporządnie włosy i zaplotła je na nowo. Przebrała się w czystą bluzkę i założyła świeżo wyprasowa­ny fartuch, bo ten, który miała na sobie, był całkiem wy­gnieciony i zaplamiony.

Skoncentrowała się na tych czynnościach, żeby nie myśleć. Wiedziała dobrze, że jeśli dopuści do siebie strach i niepotrzeb­ne rozterki, nie zdoła przeprowadzić rozmowy, od której nie by­ło odwrotu. Poruszała się niemal mechanicznie, wykonując to, co należało. Znów poczuła w sobie płynącą gdzieś z głębi pier­wotną siłę, która pojawiała się zawsze, gdy Mali była bliska re­zygnacji, sądząc, że nie da rady więcej znieść. Wiedziała już, że przeprowadzi trudną rozmowę z Sivertem, ale wolała nie my­śleć, co się stanie później.

Mali skierowała się do izby, gdzie, jak sądziła, wszyscy się już dopytywali o nią i Havarda, bo nikt ich nie widział od podwieczorku. Wolała uniknąć niepotrzebnych spekulacji. Kiedy stanęła w drzwiach, wszyscy odwrócili się jak na ko­mendę.

- Już myślałam, że uciekliście ze dworu, ty i Havard - odezwała się Ane i wstała, by przynieść miskę z kwaśnym mlekiem.

Talerz z kaszą stał już na stole.

- Nie, nie uciekliśmy - odparła Mali. - Ale Havard miał coś do załatwienia i chciał z tym zdążyć przed wieczorem. Zje tam, dokąd poszedł. A ja... nie jestem głodna - dodała, czując, jak od zapachu kaszy skręcają w żołądku.

- Nie wyglądasz dobrze - powiedziała Ingeborg i rzuciła ba­dawcze spojrzenie na wykrzywioną, poszarzałą twarz Mali. - Nie jesteś czasem chora?

- Nie, nic podobnego - odparła Mali wymijająco. - Nic mi nie jest - dodała, po czym zwróciła się do syna: - Sivert, przyjdź razem z Tordhild do mnie do sypialni, kiedy już skończycie jeść. Chciałabym z wami porozmawiać.

- Nie możemy porozmawiać tutaj? - zdziwił się Sivert. - Byliśmy w Innstad. Kazali wszystkich pozdrowić i powiedzieć, że...

- Nie - przerwała mu Mali krótko. - Chcę z wami po­rozmawiać na osobności. Tylko zjedzcie najpierw ze spo­kojem - dodała, widząc, że Tordhild odsuwa talerz z kaszą i podnosi się z krzesła. - Będę na was czekać na górze.

Bez dalszych wyjaśnień wyszła równie cicho, jak się po­jawiła.

Usiadła na krześle przy oknie na poddaszu i próbowała ułożyć sobie w głowie to, co miała do powiedzenia. Przez cały czas jej wzrok przyciągała stojąca nad ciemnym fior­dem szopa na łodzie, która w jesiennym mroku przypomi­nała szarą chmurę.

Gdyby nie ta letnia noc! Ta jedna jedyna noc! - powracała wciąż natrętna myśl. Ale co się stało, to się nie odstanie. Nie da się wymazać z przeszłości ani tego zdarzenia, ani jeszcze paru innych.

Najgorsze, że przez kłamstwa i oszustwa legnie w gruzach życie Siverta, Tordhild i ich nienarodzonego dziecka. Ona po­nosi winę za to wszystko.

Rozległo się ostrożne pukanie. Sivert popchnął Tordhild przodem i zamknął za sobą drzwi.

- Właściwie nie ma tu dużo miejsca - zaczęła Mali, czu­jąc pulsowanie w skroniach i ściskanie w żołądku. - Najle­piej usiądźcie sobie na łóżku.

- Chyba to, co masz nam do powiedzenia, nie zajmie tyle czasu - odparł Sivert. - Postoimy.

- Nie, siadajcie - odparła cicho Mali. - To dłuższa rozmo­wa.

Młodzi usadowili się na łóżku. Sivert objął Tordhild ra­mieniem. Mali miała wrażenie, że syn najchętniej w ogóle nie wypuszczałby ukochanej z objęć. Zachowywali się tak, jakby wciąż musieli być blisko siebie, w ten czy inny sposób. Mali ser­ce krwawiło, gdy na nich patrzyła. Czuła się tak, jakby za chwilę miała ich zabić. Zatęskniła za obecnością rozsądnego Havarda, przy którym czuła się bezpieczna. Szybko jednak odsunęła od siebie tę myśl. Musi sobie poradzić sama i poradzi sobie, choć drżała ze strachu przed następstwami. Nadszedł bowiem dzień, którego tak się obawiała od momentu, gdy zrozumiała, że no­si pod sercem dziecko Jo. Miała nadzieję, że ta chwila nigdy nie nastąpi. A jednak... Pewnie już tak jest, że przed prawdą nie da się uciec, bo ona zawsze, prędzej czy później, wyjdzie na jaw. Dopadnie cię, czy tego chcesz, czy nie. Coś takiego powiedział Havard, zanim wyszedł.

- Pomyślałem, że może zmieniłaś zdanie i chcesz nam pogratulować dziecka - odezwał się Sivert. - Właśnie dlate­go sądziłem, że miło by było, gdybyś to powiedziała w izbie, przy wszystkich - dodał.

Mali wyprostowała się i nabrawszy powietrza w płuca, zaczęła mówić.

Cichym, bezbarwnym głosem opowiedziała o sobie i Joha­nie, unikając jednak zbyt drastycznych szczegółów. Coś jej pod­powiadało, że nazbyt zrani Siverta, gdy przedstawi w bardzo złym świetle mężczyznę, którego Sivert zawsze uważał za swo­jego ojca. Wspomniała jedynie, że Johan obsesyjnie dążył do te­go, by ją dostać. Trochę upiększyła również historię, dlaczego się w końcu zgodziła na ten ślub, mimo że nic nie czuła do Joha­na.

- Byłam od niego o wiele młodsza - dodała bezradnie. Napomknęła o ciężkiej sytuacji rodziców i przyznała, że dla dziewczyny wywodzącej się z tak niskiej pozycji społecznej zaszczytem było wyjść za mąż za Stornesa. Nie powiedziała jed­nak, że pozwoliła się kupić i że od pierwszej chwili czuła do Jo­hana głęboką niechęć.

Zamilkła.

W pomieszczeniu przez chwilę panowała całkowita cisza Tordhild zerkała ukradkiem to na Mali, to na Siverta, wyraźnie zażenowana tym, że przysłuchuje się rozmowie, przy której nie powinna być obecna.

- Dwojgu ludziom nie zawsze łatwo żyć ze sobą - rzekła Ma­li chrapliwym głosem, nerwowo wykręcając dłonie. - Zwłasz­cza jeśli któreś decyduje się na małżeństwo, nie kochając praw­dziwie. Tak właśnie było z Johanem i ze mną. Zdecydowaliśmy się zbudować nasz związek na zbyt kruchych podstawach. - Po­ruszyła niespokojnie nogami i odgarnęła kosmyk włosów. - Nie byłam mile widziana w Stornes, zwłaszcza przez Beret, co do­datkowo komplikowało nasze relacje - dodała z goryczą. - Być może inni też nie byli zadowoleni z mojego przybycia do dworu, ale lepiej ukrywali swoją niechęć do ubogiej dziewczyny. Nie ta­ką żonę dla jedynego syna i dziedzica dworu wymarzyła sobie Beret!

Mali zamyśliła się i zapatrzyła w dal, po chwili zaś znów odwróciła do dwojga młodych.

- Nic się nie ułożyło po naszej myśli - rzekła cicho. - Drę­czyła mnie samotność... - urwała i wytarła oczy. - We wsi aż hu­czało od plotek, a w naszej codzienności brakowało ciepła i miłości. To był bardzo zły czas - dodała szeptem.

- O co ci, mamo, właściwie chodzi? - zapytał Sivert, patrząc na nią ze zdziwieniem. - Czemu nam opowiadasz o swoim mał­żeństwie z ojcem? Czy dlatego, że sama nie byłaś szczęśliwa, nie wierzysz, że mnie i Tordhild może się wszystko dobrze ułożyć? Przecież doskonale wiesz, że zdarzają się także udane związki. Gołym okiem widać, że z Havardem tworzycie wspaniałą parę.

Roześmiał się i pociągnął Tordhild, tak że oboje roz­bawieni przewrócili się na plecy. Zaraz jednak usiedli, ale z ich twarzy nie znikał uśmiech. Tordhild poprawiła włosy i zerknęła na Mali zarumieniona.

- Przykro mi, że nie byliście z ojcem szczęśliwi - odezwał się Sivert na powrót poważny. - Ale z tego, co wiem, jakoś to funk­cjonowało. Nigdy nie było słychać żadnych kłótni. Chociaż mo­że nie pamiętam, byłem przecież bardzo mały - dodał. - Zapa­miętałem ojca jako dość flegmatycznego mężczyznę o niezbyt wesołym usposobieniu, ale za to wzorowego gospodarza. Był dla mnie zawsze bardzo dobry - dodał, patrząc na matkę. - Dosta­łem od niego nawet kucyka! Nigdy tego nie zapomnę! Nie mog­łem wprost uwierzyć, kiedy dostałem Simę. Taki prezent dla małego chłopca...

- Tak, Johan bardzo cię kochał i był z ciebie dumny - wymamrotała Mali. - To trzeba mu przyznać. Nikt mu nie był bardziej drogi niż ty.

- Jeśli się boisz, że uczucie, jakie łączy mnie z Tordhild, nie wytrzyma próby czasu, to się mylisz, mamo - ciągnął Sivert. - Bo nasza miłość jest wyjątkowa - dodał. - Czasem wydaje się nam, jakbyśmy się znali od zawsze. Może to nieprawda, ale ja w to głęboko wierzę, że niektórzy ludzie są dla siebie stworze­ni. Że w jakiś osobliwy, trudny do wyjaśnienia sposób należą do siebie. I tak właśnie jest z nami.

Mali skuliła się, bo poczuła bolesny skurcz w żołądku.

- Źle się czujesz? - spytał Sivert i poderwał się z miejsca. - Jesteś taka blada, całkiem nie do poznania!

- Nie, siadaj - odparła Mali, wyjmując pogniecioną chu­steczkę. Wytarła nią zimny pot perlący się na czole. - Mam coś więcej do powiedzenia.

Mali nie wiedziała, jak zdobyła się na te słowa, ale udręczo­nym głosem opowiedziała w końcu o tamtym lecie, kiedy we dworze zjawił się Jo, choć nie wymieniła jego imienia. Wyznała, jak straciła rozsądek i oddała się mu, bo nie po­trafiła zapanować nad uczuciami, jakie w niej obudził.

- Zdradziłaś ojca? - zapytał Sivert z niedowierzaniem w gło­sie i popatrzył na nią rozszerzonymi ze zdumienia oczami.

- Tak, zdradziłam - odpowiedziała powoli. - Wiedziałam, że to, co zrobiłam, było złe... nie dlatego, że on był Cyganem - zapewniła pośpiesznie, zerkając na Tordhild - ale dlatego, że nie powstrzymałam tej fali uczuć. Wydawało mi się, tak samo jak tobie teraz, że jesteśmy sobie przeznaczeni, że spotkałam miłość mojego życia - dodała cicho. - Nic nie mogło powstrzymać tego, co się wydarzyło tamtego lata.

Sivert siedział przez chwilę w milczeniu, bawiąc się włosami dziewczyny. Jego palce wplątały się w czarne loki Tordhild, któ­re miękko okalały jej policzki.

- Dlaczego zdecydowałaś się mi o tym powiedzieć po tak długim czasie? - przerwał jej nagle. - I po co w to wciągasz Tord­hild? Przecież to twoja sprawa, mamo, twój grzech.

- Wiem - odpowiedziała Mali i spojrzała mu prosto w oczy. - Ale ten grzech miał swoje skutki, zaszłam w ciążę.

Mali dostrzegła przerażenie w oczach Tordhild. Dziewczy­na odszukała dłonią dłoń Siverta. Ten zaś patrzył na matkę po­ciemniałym wzrokiem. Nagle wstał i pociągnął Tordhild za rę­kę.

- Nie wiem, co się z tobą dzieje, mamo - rzeki cicho. - Mi­nęło tyle lat, ani ja, ani Tordhild nie mamy z tym nic wspólne­go. Chyba lepiej będzie, jeśli już pójdziemy i zapomnimy wszyscy o tym, co zostało powiedziane tego wieczoru. Nie poznaję ciebie, mamo. Nie jesteś dziś sobą - dodał, przyglądając się jej badawczo. - Zawsze byłaś raczej małomówna. Nie należysz do tych, którzy obnoszą się ze swoimi tajemnicami.

Pociągnął Tordhild w stronę drzwi.

- Jesteś owocem tego grzechu, Sivert - powiedziała Mali chrapliwie.

Mali nie była potem w stanie odtworzyć szczegółów tamtej chwili. Zastygła w bezruchu, przerażona, że wreszcie zostało to powiedziane i już nie da się cofnąć słów.

Po chwili, która zdawała się nie mieć końca, Sivert odwrócił się powoli do matki. Zauważyła, że pobladł, a na jego twarzy, bladej i ściągniętej, malował się szok. Był odmieniony, zupełnie jakby w tych parę sekund postarzał się o wiele lat. Serce Mali krwawiło.

- Co takiego? - spytał cicho zmienionym głosem.

Tordhild uczepiła się go, także blada i przerażona.

- Zaszłam w ciążę tamtego lata - powtórzyła Mali, przycis­kając dłonie do brzucha. - Wszyscy tu we dworze chodzili i cze­kali na dziedzica, ale czas mijał, a ten się nie pojawiał - dodała cicho. - Tymczasem pod koniec jesieni zrozumiałam, że... je­stem...

Sivert popatrzył na nią, a jego spojrzenie paliło jak ogień.

- I ty pozwoliłaś im żyć w przekonaniu, że nosisz pod ser­cem prawowitego spadkobiercę Stornes?

- Nie wiedziałam przecież na pewno - wymamrotała Ma­li. - Równie dobrze mogło to być dziecko Johana, co tego dru­giego. Nie widziałam powodu, by coś mówić, w każdym razie nie od razu. Zresztą to tylko sprowadziłoby na wszystkich nieszczę­ście.

- A ty musiałabyś wrócić tam, skąd przyszłaś, gdyby wyszło na jaw, czego się dopuściłaś - rzucił Sivert z sarkazmem w glo­sie, co Mali przyjęła ze spuszczoną głową. - Nie bardzo ci to by­ło na rękę. Przyzwyczaiłaś się do dobrobytu, prawda?

- Nie dlatego, Sivercie - odpowiedziała Mali cicho. - Zgrze­szyłam, ale nie chciałam, by przez to ucierpiało dobre imię dwo­ru i całego rodu. Dlatego milczałam. Możesz mi nie wierzyć, ale Stornes i ród wiele dla mnie znaczą. Zresztą wszystko mogło skończyć się dobrze...

- Co z ciebie za człowiek, mamo? Chodziłaś tu przez dzie­więć miesięcy, nie wiedząc, czy urodzisz prawowitego dziedzica, czy cygańskiego bękarta. Jak można tak udawać?

- Wiem, że postąpiłam źle, Sivercie - odparła Mali udręczona, nisko pochylając głowę, bo nie mogła znieść po­gardy w spojrzeniu syna. - Nie sądź, że było mi lekko. Prze­żywałam piekielne męki. Zwłaszcza kiedy się urodziłeś. Bo od razu poznałam, czyim jesteś synem. Byłeś tak do niego podobny, po prostu wierna kopia.

Przez krótką chwilę ukryła twarz w dłoniach, jakby chciała się skryć przed wspomnieniami.

- Zapytałam babcię Johana, co powinnam zrobić - ciągnę­ła. - Ona znała prawdę i była przy porodzie. Powiedziałam, że wezmę ciebie i wrócę do rodziców, do Buvika, ale ona kazała mi tu zostać i dźwigać brzemię swego grzechu. Bo nikt tu we dwo­rze niczego nie podejrzewał. Wszyscy myśleli, że jesteś synem Johana, mimo że zupełnie nie byłeś do niego podobny. Ale każ­dy widzi to, co chce - dodała powoli Mali. - Dostrzegali u ciebie podobieństwo do mnie i do Beret. Najważniejsze było jednak, że wreszcie Stornes ma dziedzica.

Sivert nie odpowiedział, stał tylko i patrzył na nią jak na kogoś obcego. W jego oczach pojawił się dziwny błysk, któ­rego znaczenia nie miała odwagi dociekać.

- I pozwoliłaś im trwać w tym przekonaniu - rzekł chrapli­wie. - Mnie także... Przez wszystkie te lata kazałaś mi wierzyć, że jestem synem Johana Stornesa i prawowitym spadkobiercą dworu. Nie przyszło ci na myśl, że przynajmniej ja mam prawo wiedzieć, kim jestem?

Mali, z twarzą mokrą od łez, pokiwała głową i wyznała w końcu:

- Owszem, to mój największy grzech. Wiele razy myślałam, by ci powiedzieć... ale...

- Ale zaplątałaś się we wszystkich tych kłamstwach i nie wyszłabyś obronną ręką, gdybyś zaczęła mówić prawdę - po­mógł jej sformułować odpowiedź. - Byłaś tu przecież gospody­nią i tylko to się liczyło. Co tam, że oszukałaś Stornesów i zata­iłaś przede mną, kto naprawdę jest moim ojcem. Zawsze miałaś skłonności do tego, by się bawić w Pana Boga, prawda, mamo? - Znów objął Tordhild ramieniem i mówił dalej: - Aż w końcu przyszedł dzień prawdy. Nie rozumiem jedynie, dlaczego posta­nowiłaś właśnie teraz wyjawić wszystko, skoro przez tyle lat nas oszukiwałaś. Czemu nie mogłaś dalej utrzymywać tego w ta­jemnicy? Byłoby lepiej, mamo, gdybyś nic nie mówiła - dodał. - Bo nie wiem, czy zdołam ci wybaczyć. Powinnaś była wiedzieć, że to będzie dla mnie zbyt trudne. A może rzeczywiście sądzi­łaś...

- Nie - odparła Mali drżącym głosem. - Wiedziałam, że może się tak stać, że cię stracę, jeśli ci o tym powiem. Cie­bie, którego kocham bardziej, niż jesteś w stanie pojąć. Nie miałam jednak wyjścia - zaszlochała. - Kiedy przyjechałeś tu z Tordhild...

Sivert zaśmiał się ponuro.

- Przeżyłaś szok, że przywiozłem ze sobą dziewczynę wy­wodzącą się z cygańskiej rodziny - wtrącił, przytulając moc­niej do siebie Tordhild. - Byłaś blada jak duch, nie mogłaś pra­wie wydusić z siebie słowa. Ty, której nie przegada nawet kilku mężczyzn. A co cię tak przeraziło? Przecież przywiozłem dziew­czynę z mojego ludu! Co prawda o tym nie wiedziałem, ale ty najwyraźniej nie masz nic przeciwko Cyganom - dodał szyder­czo.

- Tordhild jest twoją przyrodnią siostrą, Sivercie - wy­szeptała Mali udręczona. - Jest córką mężczyzny nazywa­nego Cyganem Jo. Właśnie tego Jo, który... Nie ma co do te­go żadnych wątpliwości. Dlatego nie możecie...

Urwała i odwróciwszy się do okna, rozpłakała się na dobre. Przyciskała dłoń do ust, by powstrzymać gwałtowny szloch. Nie miała pojęcia, co się dzieje za jej plecami. Było całkiem cicho. Wzdrygnęła się, gdy poczuła na ramionach uścisk dłoni Siverta.

Zmusił ją, by wstała z krzesła. Jego spojrzenie było mrocz­ne, naznaczone bezdennym cierpieniem i kiełkującą nienawiś­cią.

Mali aż się cofnęła.

- Kłamiesz, mamo - wycharczał. - Kłamiesz!

- Oddałabym życie, by to nie była prawda - zaszlochała Ma­li. - Uwierz mi, Sivercie! Dźwigałam ciężkie brzemię przez ca­łe twoje życie. Dźwigałam je sama, bo z nikim nie mogłam go dzielić. Wiedziałam, że zrobiłam coś strasznego, ale miałam na­dzieję, że wszystko się jakoś ułoży. Któregoś dnia ożenisz się z odpowiednią dziewczyną... Pragnęłam, by dwór należał do cie­bie - dodała gorąco. Nagle jakby pękła w niej jakaś tama i długo wstrzymywane słowa popłynęły z jej ust z siłą wodospadu. - Ży­cie z Johanem było piekłem. Kupił mnie sobie na żonę jak in­wentarz. Nie dlatego, że mnie kochał, ale ponieważ chciał mnie mieć. Posiadać mnie. Uważałam więc, że sprawiedliwości sta­nie się zadość, jeśli ty odziedziczysz dwór. Za to wszystko, co wycierpiałam tutaj, w Stornes. Nigdy, nigdy nie przyszło mi do głowy, że kiedyś wrócisz do domu z... z dziewczyną, której nie będziesz mógł poślubić. Bo chyba oboje rozumiecie, że nie mo­żecie żyć razem, nie możecie mieć dziecka...

Sivert wymierzył jej siarczysty policzek, od którego aż się zatoczyła na krzesło i omal nie upadła.

- Nienawidzę cię - zaszlochał, a po twarzy popłynęły mu łzy. - Boże, jak ja cię nienawidzę!

Mali chwiała się na drżących nogach, przytrzymując się oparcia krzesła, i w tym samym momencie dostrzegła stoją­cą w progu Beret. Jej pomarszczona twarz była bladoszara jak marmur. Mali nie zauważyła, kiedy teściowa nadeszła, nie wie­działa więc, ile z jej rozmowy z Sivertem usłyszała. Sądząc po minie, wystarczająco dużo.

- On jest... - odezwała się Beret łamiącym się głosem, wska­zując powykręcanym reumatyzmem palcem na Siverta.

Nim Mali zorientowała się, co się dzieje, staruszka osunęła się na podłogę, a upadając, uderzyła głową o framugę drzwi.

Przez moment Mali stała jak skamieniała. Policzek piekł ją od silnego uderzenia, w głowie panował chaos, smutek mieszał się ze strachem i dziką rozpaczą. Wreszcie ocknęła się, jakby ktoś obudził ją do życia. Rzuciła się do drzwi, gdzie na progu leżała skręcona nienaturalnie nieru­choma postać.

- Beret! Beret, słyszysz mnie? - zawołała.

Mali potrząsnęła ostrożnie teściową, która leżała z półot­wartymi oczami, zmieniona nie do poznania.

- O Boże, boję się, że to wylew - odezwała się Mali prze­rażona i uniósłszy głowę staruszki, położyła ją sobie na ko­lanach. - Zadzwoń po doktora, Sivert! Sprowadź pomoc!

Jej syn stał przez chwilę i patrzył, jak przytrzymuje bab­cię, ale ich nie widział. Chwycił za rękę płaczącą Tordhild i pociągnął ją za sobą.

- Sprowadź doktora, szybko! - zawołała za nimi Mali, gdy zniknęli na korytarzu.

Nie usłyszała odpowiedzi.

Nasłuchiwała uważnie. Spodziewała się, że usłyszy Siverta roz­mawiającego przez telefon, a po schodach wbiegnie Ane, żeby jej pomóc przy staruszce leżącej na podłodze z głową opartą na jej kolanach. Zauważyła, że Beret przygniotła ciałem lewą rękę, poprawiła ją więc, ale wtedy zwróciła uwagę, że ręka jest cał­kiem bezwładna.

- Beret? - Mali pogłaskała teściową po zimnej, zmienionej twarzy. - Beret, słyszysz, co mówię?

W odpowiedzi z gardła teściowej wydobyło się rzężenie. Be­ret uniosła powiekę prawego oka i spojrzała wprost na nią. Lewe oko miała przymknięte, jakby pozbawione życia. To wylew, po­myślała Mali, nie mając wątpliwości, co go wywołało. Beret mu­siała usłyszeć słowa przeznaczone dla Siverta, nim straciła przy­tomność. Prawda okazała się zbyt brutalna także dla niej.

Mali znów wyostrzyła słuch, na dole w korytarzu było jednak ci­cho. Nikt nie rozmawiał przez telefon. Nie otwierały się drzwi. Z izby dochodziły spokojne głosy. Ale gdzie podział się Sivert z Tordhild? Dlaczego nie zbiegł na dół i nie zawiadomił o wy­padku, nie zadzwonił po lekarza, jak go prosiła?

Nagle usłyszała, że otwierają się drzwi izby na dole.

- Ane!!! - zawołała z całych sił, nie mając pewności, kto wy­chodzi na korytarz. - Ane, potrzebuję pomocy!

Na dole nagle ucichło, a potem Mali usłyszała podnie­sione głosy. Ktoś wbiegał po schodach na poddasze.

Kiedy pojawiła się Ane, Mali całkiem się załamała. W jed­nej chwili jakby uleciały z niej resztki sił. Pochylona nad Beret wyła niczym ranne zwierzę. A potem pochłonęła ją zbawienna mroczna cisza.

Było już po północy. Beret została ułożona w łóżku, a doktor, który ją zbadał, mruknął, że to cud, iż staruszka żyje po tak sil­nym udarze, po czym oświadczył z powagą, że najbliższe dni bę­dą decydujące.

Mali szybko doszła do siebie i ogarnęła się, nim nadjechał doktor. Połknęła lekarstwa na uspokojenie i słuchała uważnie, jak należy pielęgnować chorą. Obiecała natychmiast zawiado­mić, jeśli stan chorej uległby jakiejkolwiek zmianie.

- Może być różnie. Albo teściowa umrze dziś w nocy bądź jutro rano, albo będzie leżeć niema i sparaliżowana, nie wiado­mo jak długo. Pielęgnacja jej będzie wymagała wiele wysiłku. Wrócimy do tego, kiedy sytuacja się wyklaruje - dodał. - Raczej nie poradzisz sobie sama z tym wszystkim, Mali. Źle wyglądasz. Nie jesteś czasem chora?

- Nie - odparła krótko Mali. - Ale to było dla mnie okropne przeżycie. To stało się nagle, tak nieoczekiwanie, mimo że Beret ma już swoje lata. Ale poradzę sobie.

- Co z tobą? - zapytała Ane, kiedy doktor odjechał. - Nigdy cię jeszcze nie widziałam w takim stanie, Mali. Co tu się, na Bo­ga, wydarzyło dzisiejszego wieczoru?

Mali nie odpowiedziała.

- Sprawdź, czy dzieci są w łóżkach, i pogaś za mnie na do­le - poprosiła tylko. - Ja posiedzę w nocy przy Beret.

- Nie ma mowy - odparła Ane stanowczo. - Nie wiem, o co chodzi, ale nie jestem ślepa. Musisz się trochę położyć. Ja posie­dzę przy Beret i obiecuję, że jeśli coś się będzie działo, natych­miast cię obudzę.

Tak też się stało. Ane powiadomiła Aslaka, żeby wziął Ragnhild i sami wrócili na noc do chaty. Mali tymczasem obeszła kolejno pomieszczenia, sprawdzając, czy wszystkie świece zo­stały pogaszone. Miała zawroty głowy i przytrzymywała się ścian, by nie upaść. Przez cały dzień prawie nic nie jadła i pew­nie dlatego nie miała sił.

Kiedy po cichu wchodziła na poddasze, pomyślała o Havardzie. Gdzie on jest? Dlaczego nie wrócił? I dlaczego Sivert nie zadzwonił po lekarza? Przecież widział, co się stało z je­go babcią!

Tak, Sivert. Mali uświadomiła sobie, że nie widziała ani jego, ani Tordhild od chwili, gdy Beret straciła przytomność. W tym zamieszaniu całkiem zapomniała o młodych.

Zatrzymała się przy sypialni Tordhild. W środku panowała cisza. Może już śpią, pomyślała, chociaż po tym, co usłyszeli te­go wieczoru, trudno jej było w to uwierzyć. Zrozpaczona posta­nowiła porozmawiać z nimi jeszcze raz. Poproszę, żeby się opa­miętali, żeby przemyśleli wszystko.

Powoli wyciągnęła dłoń i zapukała lekko do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Spróbowała ponownie, ale nie usłyszawszy żad­nego odgłosu, nacisnęła klamkę i zajrzała do środka.

Blask księżyca oświetlał wnętrze pustego pomieszczenia. W sypialni nie było nikogo. Mali weszła, czując, jak oblatuje ją strach. Drżącymi rękami otworzyła szafę. Pusto. Obie torby podróżne Tordhild zniknęły.

Nie zamykając za sobą drzwi, Mali przemknęła się do sypial­ni, którą Sivert dzielił z Oją. Oja spał cicho otulony kołdrą, któ­rą naciągnął aż pod brodę. Drugie łóżko było puste.

Wyjechali! Szokujące odkrycie poraziło Mali. Chciała z ni­mi porozmawiać, poradzić im, co powinni zrobić. Wyjaśnić, że Tordhild musi usunąć ciążę. Ale Beret dostała wylewu i zrobi­ło się zamieszanie. Sivert z Tordhild opuścili dwór niezauważe­ni przez nikogo. Bez słowa pożegnania!

Mali zamknęła sypialnię za sobą i osunęła się po ścianie w dół.

Wyjechali. I to na pewno nie tylko na tę jedną noc. Oni nie wrócą. Ale co zrobią? Dziecko! Co stanie się z dzieckiem? I Sivert...

Nagle przypomniała sobie jego pełne nienawiści spojrzenie, skuliła się i zapłakała z rozpaczy. Prawda poraziła wszystkich z siłą, jakiej nikt się nie spodziewał. Kara za grzech dotknęła Stornes. Odtąd już nic nie będzie takie samo jak kiedyś.

ROZDZIAŁ 4

Havard zamknął po cichu drzwi sypialni i szybkim krokiem przeszedł przez korytarz. Zbiegł po schodach, omijając staran­nie trzeszczące stopnie, po czym skierował się do wyjścia, z któ­rego korzystała Beret. Przystanął na chwilę i rozejrzał się wokół, by sprawdzić, czy ktoś jest w pobliżu. Nie miał ochoty z nikim rozmawiać ani niczego wyjaśniać. Po wstrząsającej rozmowie z Mali pragnął tylko jednego: zaszyć się na jakiś czas w samot­ności. Jak cień przemknął przez podwórze i wszedł do ciemnej pralni. Pamiętał, że w starej szafce schował butelkę bimbru, peł­ną do połowy. Havard rzadko pił alkohol poza jakimiś uroczy­stościami. Nie odczuwał takiej potrzeby. Teraz jednak sięgnął po butelkę i wyszedł.

Szybkim krokiem podążył ku ścieżce pnącej się w górę w stronę pól uprawnych i letnich obór. Mijał podwórze z duszą na ramie­niu, obawiając się, że ktoś go zobaczy i zawoła. Ale na szczęście było cicho, a wnet pochłonął go mrok niezwykle ciepłego jak na wrzesień wieczoru.

Właściwie nie miał pomysłu, dokąd pójść. Wiedział jedynie, że na jakiś czas musi się znaleźć jak najdalej od Mali i dworu. Jej opowieść wstrząsnęła nim do głębi. Trwał w szoku, a wokół jego serca zacisnęła się żelazna obręcz.

O tym, że Mali nie jest szczęśliwa z Johanem, wiedział od dnia ich ślubu. Pamięta jej duże brązowe oczy pociemniałe od zmartwień. Dręczyło ją coś, ale nie pojmował co. Nigdy bowiem nie zdradziła się ani słowem, nigdy nie narzekała. A on... bar­dziej był skupiony na uczuciach, jakie do niej żywił. Pragnął tylko jej, ale odkąd została żoną Stornesa, wydawała mu się nie­osiągalna.

Szczerze mówiąc, Havard także nie przepadał za Johanem. Nie lubili się, jeszcze zanim Johan poślubił tę, o której on tak marzył, a co dopiero potem. Nigdy nie darzył sympatią tego za­dufanego w sobie, wiecznie naburmuszonego dziedzica Stornes, mimo to nie przypuszczał nawet, jakie piekło zgotował on Mali. Kiedy pomyślał, że Johan po prostu ją sobie kupił na żonę, a po­tem młodą, niedoświadczoną i przerażoną, zgwałcił w noc po­ślubną, dłonie same zaciskały mu się w pięści.

Havard wytarł pot z czoła.

Ale to, co Mali mu opowiedziała... Zabolało go dotkliwie, że oddala się innemu mężczyźnie. Zdawał sobie sprawę, że Mali źle wytłumaczyła sobie jego oburzenie. Sądziła, że uważa Cyganów za gorszy gatunek ludzi. I może poniekąd tkwiło w tym ziar­no prawdy. Sam przed sobą mógł się do tego przyznać. To zna­czy. .. ogólnie nie miał nic przeciwko Cyganom. Nigdy nie lekce­ważył innych ludzi, o ile byli uczciwi. Nie zwracał też uwagi na ich pochodzenie, tak jak jego ojciec czy bracia. Zresztą tego ty­pu uprzedzenia nie należały do rzadkości w jego kręgach, roz­myślał, przeskakując przez ogrodzenie przy letniej oborze. Dla niego zawsze najbardziej się liczył charakter człowieka. Właśnie dlatego nigdy nie wykluczał, że Mali mogłaby zostać jego żoną, chociaż jej pozycja społeczna była zbyt niska dla jednego z sy­nów Gjelstada, przynajmniej w oczach jego ojca. Havard jed­nak tym się nie przejmował. Z plotek nigdy sobie nic nie robił, a właściwie nawet ich nie słuchał. Wolał kierować się własnym zdaniem. Nie próbował zbliżyć się do Mali, kiedy przez dwa ko­lejne lata pracowała w Gjelstad, tylko dlatego, że wydawała się mu nazbyt młoda i niewinna. Ale obserwował ją ukradkiem. Na jej widok serce mu mocniej biło i marzył o niej w snach. Czuł się jak nieporadny młokos, ale ostatnie, czego pragnął, to przestra­szyć ją swoimi zalotami, do których, jak sądził, jeszcze nie doj­rzała. I tak pozwolił, by wymknęła mu się z rąk, bo nigdy by mu nie przyszło do głowy, żeby kupić ją sobie na żonę. Zresztą praw­dę mówiąc, nie przypuszczał, by mężczyźni posuwali się do ta­kich rozwiązań, choć oczywiście słyszał o aranżowanych mał­żeństwach. Nie zastanawiał się jednak, co tak naprawdę się za tym kryje.

Havard wszedł pod wysokie świerki rosnące nad letnią obo­rą i zatrzymał się pośród ciężkich gałęzi, gdzie panowała cał­kowita ciemność. Nie widać było nawet wąskiej ścieżki pnącej się w górę w stronę pastwiska, przy którym stały letnie szałasy. Znał jednak drogę na pamięć i trafiłby tam po omacku.

Doleciały go dźwięki dzwonków, które owce miały za­wieszone na szyjach, i pomyślał, że już najwyższa pora, by je wkrótce wykąpać i ostrzyc. Westchnął ciężko, zastanawiając się, jak ten dzień odmieni ich dalsze życie. Cóż znaczą ow­ce i gospodarstwo w porównaniu z katastrofą, która uderzy wnet z wielką siłą w Stornes i jego mieszkańców. Jak zdoła dalej żyć u boku Mali?

Siadł ciężko na powalonym pniu świerka i wyjął butelkę z bimb­rem. Po dwóch łykach zakrztusił się, bo trunek był mocniejszy, niż mu się zdawało. Mimo to gdy tylko kaszel ustał, wychylił ko­lejny łyk.

Oczyma wyobraźni ujrzał postać Mali, jej wyprostowaną szczupłą sylwetkę, piękne rysy twarzy, lśniące brązowe oczy i cu­downe jedwabiste włosy. Jej uśmiech, który opromieniał każdy dzień. Jej ciało, które oddawała mu chętnie i które znał w najdrob­niejszych szczegółach. Szkoda, że ofiarowała je równie chętnie in­nym... Znów zapiekła go zazdrość, a jego wyobraźnia pod wpły­wem alkoholu podsunęła mu obrazy nagiej Mali w ramionach obcego mężczyzny. Zaklął i ponownie sięgnął po butelkę.

Znów przypomniał sobie Jo. Poniekąd rozumiał, że Ma­li, upokorzona przemocą, tęskniła jak szalona za prawdziwym uczuciem. Ale żeby oddać się Cyganowi? Mężczyźnie z zupełnie innego ludu? Co prawda człowiek to człowiek, ale jednak...

Znów westchnął ciężko. Bronił Siverta, gdy ten wrócił do domy z Tordhild. Mówił szczerze to, co myślał: jeśli chłopak naprawdę ją kocha, na pewno jego życiu i szczęściu nie stanie na przeszkodzie to, że Tordhild jest Cyganką. Był przekonany o słuszności swego sądu. Ale chodziło mu o Siverta, tymczasem Mali... Nie powinna była wybrać Cygana.

Havard ukrył twarz w dłoniach i zaszlochał. A potem z całej siły cisnął nieopróżnioną do końca butelkę między pnie świer­ków. Usłyszał plusk. Był podchmielony, ale zachował przytom­ność umysłu na tyle, by uświadomić sobie natychmiast, że zro­bił coś głupiego. Nie należy nigdy rzucać szkła tam, gdzie pasą się zwierzęta! Przecież tędy chodzą owce i mogą się zranić! Po­stanowił odszukać stłuczoną butelkę, gdy tylko zrobi się jasno. Miał nadzieję, że zdąży przed stadem.

Jednak najgorsze nie było to, do czego doszło między Mali a Jo. Wydawało mu się, że z tym mógłby jakoś żyć. W końcu wyda­rzenia te miały miejsce, zanim została jego żoną. Nie! Dręczy­ło go coś innego. I to tak, że miał wrażenie, iż ktoś zaciska mu pętlę na szyi. Nie mógł się pogodzić z tym, że przez te minione lata Mali tkwiła w kłamstwie i oszustwie. I to właśnie ona, któ­rą zawsze tak wysoko oceniał, uważał za najuczciwszą i najbar­dziej prawą osobę spośród tych, które znał. Tymczasem ona, jak gdyby nigdy nic, ukrywała straszną tajemnicę! Nie potrafił po­jąć, jak mogła oszukać rodzinę Stornesów. Przecież tu chodziło o spadkobiercę dworu! Co z niej za człowiek, skoro potrafiła żyć na ostrzu noża, dzień za dniem, rok za rokiem?

Poczuł coś na kształt nienawiści do niej za to, że i jego okła­mała. Mówiła, że go kocha, że nie mogłaby bez niego żyć. Po­zwalała sobie nawet na zazdrość, choć nigdy jej nie dawał ku temu powodu, bo nawet do głowy mu nie przyszło, by mógł ją zdradzić. Ale jak widać, każdy sądzi po sobie. Z gardła wyrwał mu się zraniony, pozbawiony radości śmiech.

Czy można naprawdę kochać, jeśli się zataja przed najbliż­szą osobą fakty z przeszłości? On wprawdzie także miał swoje za uszami, ale to całkiem inna sprawa. Zanim związał się z Ma­li, figlował z niejedną dziewczyną na sianie. Żadna z nich nie znaczyła dla niego wiele, ale jednak łączyło go z nimi coś więcej niż pocałunek. Też o tym nie opowiedział Mali, ale wydawało mu się to mało istotne. To, czego dopuściła się Mali, było znacz­nie poważniejsze! Jak mogła pozwolić synowi dorastać, ukrywa­jąc przed nim, kim jest naprawdę?

Skutki tego okazały się katastrofalne. Havard cierpi na sa­mą myśl o dramacie tych dwojga kochających się młodych ludzi i ich nienarodzonego dziecka. Jak Mali zdoła żyć po tym wszyst­kim, nie był sobie w stanie wyobrazić. Przecież tak bardzo ko­cha Siverta, on jest dla niej wszystkim!

Havard zboczył ze ścieżki i powędrował wzdłuż pola. Chwiejąc się na nogach, minął letnie obory dworów Innstad i Granvold, które majaczyły niczym grafitowe cienie w mroku jesienne­go wieczoru. Kawałek dalej, idąc pod górę, znajdowała się let­nia obora dworu Oppstad. Stała tuż obok ogrodzenia z kamie­ni ciągnącego się wzdłuż potoku, który spływając z gór, tworzył naturalną granicę pomiędzy polami dworu Oppstad i Stornes.

Ziemia tu była żyzna, dzięki czemu każdego roku z tego stromego pola zbierali sporo siana. Część zwożono stąd do sto­doły w Stornes, ale na samej górze stała też mała stodoła, którą wykorzystywano, gdy rok był szczególnie urodzajny i siano nie mieściło się już w stodole we dworze. Także tego roku mała sto­doła została zapełniona po brzegi świeżym pachnącym sianem. Właśnie w jej kierunku zmierzał Havard. Postanowił ułożyć się tam wygodnie i w samotności przemyśleć wszystko, nim wró­ci z powrotem do Stornes. Nawet jeśliby to miało potrwać całą noc, pomyślał i przeskoczył lekko przez kamienne ogrodzenie. A Mali niech sobie myśli, co chce!

Znów poczuł, jak wzbiera w nim złość, frustracja i roz­pacz. Przypomniał sobie, jak na niego patrzyła, kiedy opusz­czał sypialnię: wielkie, przerażone oczy przepełniała bezgra­niczna rozpacz i żal, jej spojrzenie błagało, by ją wspierał, kiedy będzie musiała opowiedzieć o wszystkim Sivertowi i Tordhild. Przez moment poczuł coś na kształt żalu, a może wyrzutów sumienia, że przy niej nie pozostał.

- Do diabła! - warknął, bo źle stąpnął i wpadł jedną nogą do potoku. Do diabła! Przecież ją kocham! Żadna inna kobieta dla mnie nie istnieje. To prawda, że zrobiła coś strasznego. Nie przy­puszczałbym nigdy, że jest do tego zdolna. Ale co znaczą moje rozterki w porównaniu z poczuciem winy, z którym Mali bory­ka się przez tyle lat. Jak ona sobie poradzi? Jak zdoła przepro­wadzić tę trudną rozmowę z dwojgiem młodych?

Nie miał pojęcia. Ale to już jej sprawa, pomyślał znów w przypływie złości. Sama musi wypić to piwo, którego nawa­rzyła.

Usiadł, a kiedy zdjął mokry but i skarpetę, zebrało mu się nagle na płacz. Biedna Mali! Opuściłem ją, kiedy mnie najbar­dziej potrzebuje!

Zapiekło go to do żywego i nagle poczuł przemożne pragnie­nie, by znaleźć się przy niej, przygarnąć jej miękkie ciepłe ciało, scałować łzy z jej zrozpaczonej twarzy, odgarnąć miękkie wil­gotne włosy z czoła, pocałować ją i pocieszyć.

Zastanawiał się właśnie, czy włożyć skarpetę i but i wracać do Stornes, gdy nagle bardziej wyczuł, niż usłyszał, że coś poru­szyło się w dole przy gęstych zaroślach. Błyskawicznie i bezgłoś­nie poderwał się na nogi, sądząc, że to jakieś zwierzę.

- Havardzie? To ty?

Z mroku wyłoniła się postać, a kiedy oświetlił ją blask księ­życa, Havard popatrzył na nią zdumiony.

- Laura? - zapytał. - Co tu, na Boga, robisz o tak późnej po­rze, i to na dodatek całkiem sama?

Nie odpowiedziała, ale podeszła bliżej. Havard nie widział jej już od dawna. Słyszał, co prawda, jakieś pogłoski, że razem z synem przebywa teraz w Oppstad, ale Laura nie odwiedzała okolicznych dworów podczas pobytu u rodziców i tylko nielicz­ni mieli okazję ją spotkać.

- Gdybym miał ze sobą strzelbę, pewnie bym do ciebie wy­strzelił. Sądziłem, że to jakieś zwierzę czai się w zaroślach.

Podeszła jeszcze bliżej i popatrzyła mu w oczy. Uśmiechnęła się szelmowsko i odpowiedziała:

- Strzeliłbyś do mnie? Przecież nie jesteś taki strachliwy, by naciskać spust, nie widząc celu! Chyba się nie mylę?

Zapomniał już, że jest taka piękna. W blasku księżyca wy­glądała wręcz zjawiskowo. Miała szczupłą kibić i dorodne piersi, które poruszały się, gdy oddychała. Jej oczy lśniły, a gęste włosy opadające na ramiona wydawały się niemal białe. Zupełnie bez­wiednie podniósł dłoń i zanurzył ją w jedwabistej kaskadzie.

- Wyglądasz jak młoda dziewczyna - rzekł cicho, czując przyspieszone bicie serca.

- Zupełnie jak podczas nocy świętojańskiej dawno temu? - uśmiechnęła się, odsłaniając białe zęby. Jej pełne wargi były wil­gotne i rozchylone.

Havard nie odpowiedział. Jakiś ostrzegawczy głos podpo­wiadał mu, że powinien powiedzieć „dobranoc” i odejść, albo zaproponować jej odprowadzenie do Oppstad, po czym wrócić samemu do domu. Ale nogi jakby wrosły mu w ziemię. Lekko otumaniony cofnął jednak rękę z jej włosów, zorientowawszy się, że się nimi bawi. Laura objęła go w pasie, odchyliła głowę i podniosła ku niemu twarz.

- Pytałeś, co robię sama o tak późnej porze, ale co ty tu ro­bisz?

Havard nie wiedział, jak się zachować. Czuł jej jędrne rozkoły­sane ciało tuż przy swoim. Miękkie piersi wtulone w jego tors.

- Ja... chciałem jedynie sprawdzić siano w stodole - odpo­wiedział nieco pokrętnie. - Zwieźliśmy je pośpiesznie. Oba­wiam się, że nie było dość suche.

- Rozumiem - uśmiechnęła się. - Mogę pójść z tobą?

- W domu pewnie się już o ciebie martwią - próbował sic wykręcić. - Jest późno.

- Nikt nie wie, że wyszłam - odpowiedziała, biorąc go za rę­kę. - I nikt się nie dowie - dodała.

Havard chwycił skarpetę i but i poszedł za nią. Serce biło mu mocno i był niemal pewien, że ona to słyszy. Ciepła szczup­ła dłoń Laury bawiła się jego palcami. Przełknął ciężko ślinę i skłamał:

- Powiedziałem, że zaraz wrócę.

Instynktownie rozumiał bowiem, że zapuścił się na niebez­pieczne ścieżki. Ale lekki rausz sprawił, że myślał jakoś wolniej. Zazwyczaj nie ulegał pokusom kobiet, tego wieczoru jednak nie był sobą. Bardziej niż butelki bimbru potrzebował bliskości dru­giego człowieka.

Właściwie potrzebował Mali, jednak jej tu nie było. To przez nią wyszedł z domu późnym wieczorem. To ona rozpętała całe to szaleństwo.

Puścił dłoń Laury i objął ją ramieniem. Przyciągnął ją bliżej do siebie, poczuł jej krągłe biodro tuż przy swoim, jej włosy po­łaskotały go w policzek.

Nie pozostał na to obojętny.

Drzwi małej stodoły zaskrzypiały. Uderzył ich w nozdrza za­pach suchego siana, będący wspomnieniem minionego lata. Havard potknął się o wysoki próg i upadł wprost na miękkie siano, a Laura tuż za nim.

- Laura...

Powstrzymała potok słów, kładąc na jego ustach miękkie zmysłowe wargi, które całował dawno temu w pamiętną noc świętojańską. Nie był to przyjacielski pocałunek. Jej usta by­ły wilgotne i pachniały przyjemnie. Gorący język muskał jego wargi, a gdy Havard jęknął, wtargnął głębiej. Havardowi zabrak­ło tchu. Zniknął gdzieś rozsądek i racjonalne myśli. Był świado­my jedynie tego, że trzyma w ramionach gorącą i uległą mu ko­bietę.

Przyciągnął ją do siebie gwałtownie i obrócił, tak że znalazł się nad nią. Obsypał jej twarz namiętnymi pocałunkami. Laura objęła go za szyję i wygięła ciało ku niemu. Rozchyliła usta, tak że ich języki spotkały się w szalonym tańcu.

Po omacku próbował rozpiąć jej bluzkę. Ona zaś uniosła się lekko i szarpnęła poły bluzki tak, że guziki odpadły i odsłoniły dojrzałe jędrne piersi, które zakołysały się tuż przy jego twarzy.

- O Boże - jęknął Havard. - Nie powinienem...

- Ssij - wyszeptała chrapliwie, wyginając się w łuk. - Ssij! Pochylił się nad pociemniałą brodawką i zamknął w ustach twardy, sterczący pąk, a jego dłoń powędrowała niżej pod spód­nicę Laury. Rozpalona kobieta pomogła mu dotrzeć tam, dokąd zmierzał, w wilgotną szparkę między jej udami, a potem po­pchnęła go na bok i zaczęła zdzierać z niego ubrania. W jej ru­chach kryła się jakaś desperacja, którą go zaraziła. Ogarnął ich pośpiech, jednak gdy zdarł z niej bieliznę, powstrzymała go.

- Rozbierz się, chcę, byś był nagi - rzekła chrapliwie. - Chcę poczuć twe ciało tuż przy moim.

Kiedy w nią wszedł, z jej ust wydobył się jęk. Przywarła doń i splotła nogi na jego plecach. W jednej chwili było już po wszystkim.

Osunął się obok niej zdyszany. To szaleństwo, przelecia­ło mu przez głowę. Kompletne szaleństwo! Zanim jednak zdą­żył pomyśleć więcej, poczuł jej usta na swej męskości. Drgnął i chwycił ją za włosy, ale ona nie dała się odsunąć. Uległ jej, a gorący ruchliwy język rozpalił go na nowo. Uniósł się i obró­cił ją tak, że znów znalazła się pod nim. Przez moment wszystkimi zmysłami chłonął jej nagie ciało. Jest doskonała, pomyślał, po czym rozchylił jej uda i zanurzył język w nabrzmiałej mokrej muszelce. Przyjęła go z rozkoszą. Przyciskając dłonie do jego karku, szeptała chrapliwie:

- Jeszcze, Havardzie! Jeszcze!

Havard nie potrafił się od niej oderwać. Wsunął język głębo­ko. Jęknęła, a jej ciałem wstrząsnął gwałtowny skurcz. Pchnę­ła go i ponownie pociągnęła za sobą. Spoceni, stopili się ze sobą, tym razem jednocząc się w długim ekstatycznym cwale. A kie­dy Havard sięgał szczytu, nie niepokoiła go już żadna myśl. Li­czyło się tylko zaspokojenie żądzy. Nic poza tym nie pamiętał.

Powoli wracał rozsądek. Havard obrócił się na bok i popatrzył na nagą kobietę leżącą obok niego z przymkniętymi powieka­mi. We włosach miała siano, a na płaskim białym brzuchu przykleił się listek koniczyny. Jej wargi rozchyliły się w triumfalnym uśmiechu. Otworzyła oczy i popatrzyła na niego, a potem po­wiedziała ze spokojem:

- Długo czekałam. Ale Bóg mi świadkiem, że było warto.

Havard nie odpowiedział. Ochłonął już nieco i nie czuł się zbyt dobrze. Po omacku szukał w sianie swoich ubrań, które le­żały pomieszane z jej ubraniami. Rzucał w jej stronę to, co nie należało do niego, by nieco okryć jej nagie ciało. Czuł pulsowa­nie w skroniach i dziwny ucisk w sercu.

Laura wyciągnęła dłoń i pogłaskała go po twarzy.

- Nic z tego nie będzie - powiedziała cicho.

- Ależ wiem o tym - rzekł powoli.

- I co z tego? - zapytała i usiadła tak, że ubrania zsunęły się z niej i znów odkryły jej nagość. - Nie było ci dobrze?

Nie odpowiedział. Wciąż czuł w ustach jej smak. Wytarł wargi dłonią, jakby chciał go usunąć, ale wiedział, że nie pozbę­dzie się go tak łatwo. Tak samo jak nie wymaże z pamięci tego, co się stało. Nie da się cofnąć czasu!

- Nie bądź tak cholernie prawy - odezwała się Laura gwał­townie. - Przecież chciałeś tego, prawda? A może nie? Było ci dobrze, chyba nie zaprzeczysz?

Nie odpowiedział. Ubierał się w milczeniu. Wiedział, że Laura ma rację. Nie mógł się wyprzeć, że zapłonął do niej dziką żądzą. I było mu dobrze. Przez moment próbował usprawiedli­wić się, że przecież trochę wypił i nie w pełni się kontrolował, ale to nie była prawda. Tego nie dało się uniknąć, przynajmniej tak mu się zdawało.

- Odprowadzę cię do domu - oświadczył i wstał.

- Na pewno nie - odpowiedziała i połami bluzki osłoniła sterczące sutki, po czym zapięła guziki, które się ostały. - Tu we wsi dniem i nocą mają każdego na oku. Wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą. Lepiej więc wrócę sama.

Zanim się zorientował, co zamierza, znów uwiesiła mu się na szyi.

- Oj, Havardzie, Havardzie - uśmiechnęła się. - Ja w prze­ciwieństwie do ciebie niczego nie żałuję. Zawsze cię pragnęłam, dobrze o tym wiesz. I Mali też wie - dodała z błyskiem w oku. - Nikomu jednak nic nie powiem. Wiem, że ona i tak ciebie nie wyrzuci, nawet jeśli się o tym dowie. Za bardzo jest do ciebie przywiązana. Gdyby nie była...

- To wtedy byś powiedziała? - zapytał chrapliwie.

- Możliwe - odparła, uśmiechając się przekornie. - Ale tyl­ko wtedy, gdybym wiedziała na pewno, że mnie chcesz. Nie posta­wię wszystkiego na jedną kartę w tej grze i nie rozgłoszę prawdy, by w końcu i tak Mali zgarnęła zwycięstwo. Choć nie przeczę, że mnie korci - dodała. - Ale ty mnie chyba nie chcesz?

- Mam tę, z którą chcę być - odparł, uwalniając się z jej ra­mion. - Nigdy nie opuszczę Mali, wiesz o tym.

- Tak, wiem - odpowiedziała Laura, wyjmując siano ze swych gęstych włosów. - Nie. To ona raczej musiałaby cię zosta­wić - dodała i zerknęła na niego z ukosa.

Havarda przeszedł zimny dreszcz. Nagle poczuł, że musi na­tychmiast wracać do domu, do kobiety, która jest dla niego naj­ważniejsza na świecie, a którą tak sromotnie zdradził tego dnia nie raz, ale dwukrotnie. Jak zareaguje, gdy wyjawi jej prawdę?

Na moment zamknął oczy i znów poczuł pulsowanie w skro­niach.

- Idę - rzekł cicho.

- Idź! - odparła. - Teraz i tak zostanie ze mną jakaś cząstka ciebie - dodała.

Dopiero gdy przemykał się ścieżką wzdłuż miedzy, kierując się w stronę dworu, zaczął się zastanawiać, co właściwie miała na myśli. Czy tylko tak się wyraziła, czy była to groźba.

ROZDZIAŁ 5

Mali leżała w łóżku i wpatrywała się w migający na powa­le sypialni blask księżyca. Raz po raz unosiła się na łok­ciach, zapalała świecę na nocnym stoliku i piekącymi oczy­ma zerkała na zegar. Ostatnio, gdy spojrzała, było trochę po drugiej.

Marzła, mimo że naciągnęła kołdrę aż pod brodę i jesz­cze dodatkowo okryła się futrzaną narzutą. Zupełnie jakby krew w niej zastygła i przestała krążyć. Palce miała skostniałe, a w stopach straciła czucie. Nie miała pojęcia, czy kiedykolwiek się rozgrzeje, czy będzie się jeszcze śmiać i radować. Teraz zda­wało jej się to zupełnie niemożliwe. Jakby mrok, w którym się pogrążyła, nie miał nigdy ustąpić. Zresztą wszystko mi jedno, myślała osowiała. Jak dla mnie ciemności mogą trwać wiecznie. Ujawniona przeze mnie prawda nie znosi światła dziennego.

Drgnęła, gdy usłyszała kroki na schodach prowadzących do sypialni. Serce zabiło jej gwałtownie, ból rozsadzał klatkę pier­siową, ściskało ją w gardle. Kto to wrócił, Havard czy Sivert? Nie, Sivert z pewnością nie. Coś jej mówiło, że syn opuścił mat­kę i Stornes na dobre, choć już sama myśl o tym przyprawiała ją o szaleństwo. Nie chciała w ogóle rozważać takiej możliwości, odwlekała do następnego dnia zmierzenie się z bolesną prawdą. Zresztą czy zdoła cokolwiek naprawić? Czy będzie miała okazję przytulić go i poprosić o wybaczenie?

Drzwi sypialni uchyliły się cicho i do środka wszedł Havard. Zrazu Mali dostrzegła jedynie mroczny cień, ale gdy podszedł bliżej, oświetlił go wpadający przez okno blask księżyca. Wyda­wał się jakiś odmieniony. Ale czy można się temu dziwić? Od dziś nic już nie będzie takie jak dawniej, tłukła jej się po gło­wie wciąż ta sama myśl, która powracała nieustannie przez ca­ły wieczór.

- Havardzie - wyszeptała chrapliwie i wyciągnęła do niego drżącą doń. - Wróciłeś!

Nie od razu odpowiedział. Usiadł na krześle i zdjął buty, po­tem wstał i podszedł do łóżka.

- Tak, wróciłem - odezwał się w końcu. - Nie spodziewałaś się?

- Nie wiedziałam, czego się spodziewać - odparła Mali, usi­łując powstrzymać się od płaczu, ale po policzkach popłynęły jej łzy. - Myślałam, że może...

Gdy Havard usiadł na brzegu łóżka, zaleciał od niego odór bimbru, niezbyt intensywny, ale wyczuwalny. A więc sięgnął po alkohol tej nocy. Nigdy wcześniej nie zdarzało mu się pić same­mu, pomyślała Mali, ale potrafiła zrozumieć, że szukał pocie­chy.

Pogładziła go dłonią po plecach, a gdy zauważyła siano, przyszło jej na myśl, że cały wieczór spędził w stodole. Nie mog­ła jednak uwierzyć, że nie wrócił, gdy do dworu zajechał powóz doktora.

- Beret dostała wylewu - odezwała się Mali i otarła łzy z twarzy. - Ane siedzi przy niej, bo ja...

Zakryła usta dłonią, by powstrzymać szloch, ale nie zdołała i zatrzęsła się od płaczu.

- Dostała wylewu? - Havard spojrzał na nią przerażony. - To coś poważnego?

- Tak - odparła Mali, dusząc się od płaczu. Nie była w stanie opowiedzieć mu, że teściowa podsłuchała jej rozmo­wę z Sivertem i Tordhild i przeżyła szok. Nie umiała się przy­znać, że to ona, Mali, ponosi winę za to, co się stało. - Lekarz mówił, że ta noc będzie decydująca. Noc i najbliższe dni - do­dała.

Przez chwilę w sypialni było całkiem cicho. Tylko rozpaczli­wy szloch Mali przerywał ciszę.

- No, a oni wyjechali, Sivert i Tordhild - dodała udręczo­na. - Musiałam zająć się Beret, a kiedy zajrzałam do nich przed snem, to... Wyjechali - powtórzyła chrapliwie. - Wyjechali bez słowa. Z nikim się nie pożegnali.

- Opowiedziałaś im o wszystkim? - spytał cicho.

Mali tylko pokiwała głową, nie mogąc wydobyć głosu z gar­dła.

Havard siedział przy niej i czuł się jak ostatni nędznik. Naj­chętniej zapadłby się pod ziemię. Zostawił ją, kiedy go najbar­dziej potrzebowała. Skąd mógł jednak przypuszczać, że sprawy potoczą się tak źle? Gdy Mali zmagała się z dotkniętą wylewem staruszką, a potem odkryła, że Sivert wyjechał bez słowa pożeg­nania, on w najlepsze urzędował z Laurą na sianie w górskiej stodole. Westchnął i po omacku odszukał jej mokrą od łez dłoń. Nie cofnęła jej.

- Mali, ja...

- Tak się cieszę, że wróciłeś, Havardzie - wychlipała. - Nie oczekuję, że mi wybaczysz. Nie musisz mi niczego wyjaśniać. Wystarczy, że jesteś... Już myślałam, że straciłam zarówno cie­bie, jak i Siverta - dodała. - Grunt usunął mi się spod nóg. Nie wiedziałam, jak sobie dam radę... Akurat w tej chwili jest mi strasznie ciężko.

W milczeniu bawił się jej palcami. Laura mówiła, że nikt się nie dowie o tym, co się między nimi wydarzyło. Może to i praw­da. A jednak czuł, że musi się sam przyznać Mali do tego, co zro­bił. Wolałby, aby nie dowiedziała się od kogoś innego, gdyby mi­mo wszystko prawda wyszła na jaw. Sam powinien jej wszystko wyznać, choć zdawał sobie sprawę, że tylko dokłada jej kolejne­go cierpienia. Nie widział jednak innego wyjścia.

- Mali, jest coś, o czym musisz wiedzieć - odezwał się ci­cho.

- Nie, nie potrzebujesz mi niczego tłumaczyć - odparła po­śpiesznie. - Rozumiem, dlaczego wyszedłeś, rozumiem, że pi­łeś. Nic nie szkodzi, Havardzie. Bogu dziękuję, że wróciłeś, że zechciałeś mi dać jeszcze szansę, abym...

- Spędziłem wieczór z Laurą - przerwał jej gwałtownie. - W górskiej stodole.

Na moment Mali wstrzymała oddech. Patrzyła na niego z niedowierzaniem, a jej ciało zastygło w bezruchu. Powoli cof­nęła dłoń.

- Nie zrobiłem tego celowo. Nie szukałem odwetu - powiedział Havard cicho. - Trochę wypiłem, ale nie bę­dę zwalał winy na alkohol, bo to nie byłaby cała prawda. Kiedy natknąłem się na Laurę koło naszej górskiej stodo­ły, to... po prostu tak się stało. Byłem zły na ciebie, zrozpa­czony i zawiedziony... no i w głowie szumiało mi nieco od wypitego trunku - dodał. - Ale tak naprawdę nie jej prag­nąłem, tylko ciebie, Mali. Tak się jednak złożyło... - powtó­rzył chrapliwie.

Nie usłyszał odpowiedzi. Kiedy spojrzał na nią, leżała z za­mkniętymi oczami, a po jej bladej, wykrzywionej grymasem twarzy, która w niebieskawej poświacie księżyca wydawała się niemal śnieżnobiała, płynęły łzy. Zaciskała mocno dolną war­gę, aż ją przegryzła, a z jednego kącika ust sączyła się strużka krwi.

- Mali...

Szukał po omacku jej dłoni, ale schowała ręce pod kołdrą. Pogłaskał ją więc po twarzy, choć lękał się, że go odepchnie. Ona jednak nie poruszyła się nawet.

Kochał się z Laurą! Wszystkie nieszczęścia minionego dnia nagle jakby przyblakły, a w rozsadzanej bólem głowie Mali koła­tała tylko ta jedna myśl: Laura i Havard na sianie, zapewne na­dzy... Nie miała pojęcia, co z nią robił, i nawet nie chciała tego wiedzieć. To było nie do zniesienia.

Przestań sobie wyobrażać za wiele, upominał ją wewnętrzny głos. Pomyśl raczej o tym, co sama zrobiłaś. Nie leż tu tak i nie rozpaczaj, że Havard zaliczył skok w bok z Laurą. Pewnie tego potrzebował.

Powoli otworzyła oczy i popatrzyła na męża. Twarz miał ściągniętą, a oczy pociemniały mu z rozpaczy. Powoli wyjęła rękę spod kołdry i dotknęła jego palców. On zamknął jej dłoń w obu swoich i pochylił się nad nią.

- Nienawidzisz mnie? - wyszeptał jej do ucha.

Szok, smutek, odór alkoholu, wszystko to wywołało w niej falę mdłości.

- Nie, nie nienawidzę cię, Havardzie. Kocham cię - odpo­wiedziała cicho. - Pragnęłabym, aby nie doszło do tego z Lau­rą. Wolałabym, żebyś mi o tym nie mówił, bo teraz... teraz... - Odwróciła twarz. - Czy mam jednak prawo cię osądzać? Ja? Po tym wszystkim, czego sama się dopuściłam? - dodała.

- Ale ty mnie nie zdradziłaś - zaszlochał. - To, co było mię­dzy tobą a Jo, zdarzyło się, zanim się związaliśmy. A ja... Zdra­dziłem cię.

- Pewnie na to sobie zasłużyłam - odparła powoli, przez mo­ment przypominając sobie Torgrima. - Jeśli naprawdę chcesz zostać ze mną w Stornes po tym wszystkim, co się wydarzyło, nigdy ci tego nawet słowem nie wypomnę. Wymażę to z pamię­ci - dodała, sama nie wiedząc, jak zdoła dotrzymać przyrzecze­nia. Czy będzie w stanie zapomnieć? Myśl o Havardzie i Laurze będzie ją prześladować przez wszystkie dni jej życia, co do tego nie miała wątpliwości.

- Mali, Mali... - głos mu się załamał.

Wstał, zdjął spodnie i chciał położyć się obok niej pod koł­drą.

- Lepiej zdejmij także koszulę - rzekła cicho. - Cała jest w sianie.

Posłusznie się rozebrał, po czym wsunął się pod kołdrę i przyciągnął do siebie jej przemarznięte ciało. Gdy chciał ją po­całować, odwróciła głowę, tak że jego usta natrafiły na policzek. Nie zniosłaby teraz jego pocałunku. Nie tej nocy, kiedy dopiero co pieścił Laurę.

Wsunął ramię pod jej kark i przytulił mocniej do siebie. Nie opierała się. Najważniejsze, że wrócił! Nie wiedziała, jak dalej ułoży się ich życie, ale wierzyła, że sobie poradzą. Tylko jego bo­wiem pragnęła, a teraz potrzebowała go bardziej niż kiedykol­wiek wcześniej. Czuła, że gdyby została sama, tym razem by zgi­nęła.

- To znaczy, że mi wybaczasz? - zapytał szeptem, muskając oddechem jej ucho.

Pokiwała głową i pogładziła go powoli po włosach. Palcami wyczula znów kępki siana. Zagryzła wargi, by nie zawyć z roz­paczy. Kiedy jednak wsunął dłonie pod jej koszulę nocną, po­wstrzymała go.

- Nie dzisiaj, Havardzie, nie tej nocy - rzekła i odsunęła się trochę, bo pachniał obcą kobietą.

Mali niewiele spała tej nocy. Ze trzy razy zaglądała do Ane, któ­ra czuwała przy łóżku Beret.

- Przecież miałaś się trochę przespać - upomniała ją szep­tem Ane, kiedy Mali po cichu zajrzała w nocnej koszuli po raz drugi.

- Nie mogę zmrużyć oka - odparła Mali cicho i nachyliła się nad staruszką, która jakby się skurczyła. Twarz miała bladą i dolną wargę z prawej strony wykrzywioną. Z kącika ust spływała strużka śliny, tworząc na poduszce mokrą plamę.

- Co z nią? - zapytała Mali, odsuwając włosy z czoła Beret. Wilgotną szmatką wytarła ślinę i obmyła jej twarz.

Wzięła kubek z nocnej szafki i uniósłszy głowę teściowej, próbowała ją trochę napoić. Doktor ostrzegał przecież, by nie dopuścić do odwodnienia. Jedzenie nie jest takie istotne na sa­mym początku, ważne, aby chora piła. Powtarzał to kilka razy.

- Według mnie bez zmian - odpowiedziała Ane. - Przez ca­ły czas leży właściwie nieruchomo. Co chwilę próbuję ją napoić, ale wszystko wypływa jej z ust.

Pomogła Mali ułożyć chorą z powrotem na poduszkach.

Mali pokiwała głową i przykazała ponownie:

- Zawołaj mnie od razu, gdyby coś...

- Przecież obiecałam - odparła Ane. - Spróbuj trochę za­snąć, Mali. Jeśli Beret przeżyje tę noc, będzie wymagała stałej opieki. Wszyscy się będą musieli włączyć, ale i tak największa odpowiedzialność spadnie na ciebie - dodała szeptem.

- Nie martwmy się na zapas. Jakoś sobie poradzimy - od­parła Mali i wymknęła się z izby.

Zanim Mali zeszła na dół następnego ranka, znów zajrzała do Beret. Jej stan nie uległ zmianie.

- Idź do domu i prześpij się przez parę godzin - powiedziała do Ane, po której znać było zmęczenie po nieprzespanej nocy. - Poproszę Ingeborg, by tu trochę posiedziała, gdy będę musiała wyjść.

- Ale wtedy zabraknie pomocy przy codziennych zaję­ciach - odparła Ane, masując sobie krzyż, bo całkiem zesztyw­niała. Twardy stołek, na którym przesiedziała całą noc, nie był zbyt wygodny.

- Poradzimy sobie - odparła Mali. - Dziewczynki są już na tyle duże, że mogą pomóc. Spokojnie idź do domu i odpocznij przez parę godzin, Ane. Nie możemy tu przecież siedzieć obie bez przerwy przez kolejne dni i noce - dodała.

Kiedy weszła do izby, Ingeborg właśnie szykowała się do ob­rządku bydła. Wystawiła na stół śniadanie, tak by wszystko by­ło gotowe, gdy domownicy zejdą się na posiłek.

- Wysłałam Ane na parę godzin do domu, żeby się przespa­ła - wyjaśniła Mali. - Teraz sama posiedzę przy Beret. Gdybyś więc mogła, weź dziś do pomocy w oborze Olava. Jakoś będzie­my musieli sobie poradzić, nim wszystko znów wróci do nor­my - dodała.

- Jak się czuje Beret? - zapytała Ingeborg, nalewając do dwóch wiader picie dla cieląt.

- Ane mówi, że bez zmian. Ale doktor twierdzi, że w każdej chwili może nastąpić zwrot. Nie można więc zostawiać Beret sa­mej ani na chwilę, przynajmniej w tych pierwszych dniach. Po­za tym trzeba jej często podawać coś do picia.

- Tordhild na pewno chętnie się włączy - stwierdziła Inge­borg odwrócona plecami do Mali. - Tak bardzo chce być po­mocna. Zresztą razem z Sivertem mogliby czuwać przy starusz­ce - dodała.

Mali poczuła, jak ściskają w żołądku. Póki co oprócz niej tylko Havard wiedział o wyjeździe Siverta i Tordhild. Akurat w tej chwi­li nie miała ochoty poruszać tego tematu z Ingeborg. Zresztą nie wiedziała nawet, co powiedzieć. Musi wymyślić jakąś wiarygod­ną wersję, bo na pewno powstanie ogólne poruszenie, gdy wyjdzie na jaw, że młodzi wyjechali bez pożegnania i słowa wyjaśnienia. A prawdziwego powodu Mali nie mogła ani nie chciała nikomu po­dać. Dlatego potrzebowała trochę czasu. Kolejne kłamstwo, pomy­ślała. Bo jak można wytłumaczyć, że młodzi, zakochani w sobie lu­dzie, którzy dopiero co rozpromienieni planowali ślub, chcieli mieć dzieci i przejąć z czasem dwór, nieoczekiwanie znikają? Mieszkań­cy Stornes byliby w stanie zrozumieć, gdyby usłyszeli prawdę. Ale tej nikt nie może się dowiedzieć.

- Póki co zrobimy tak, jak powiedziałam - odpowiedzia­ła krótko Mali. - A kiedy się przebierzesz po powrocie z obory i zjesz śniadanie, przyjdź do sypialni Beret i mnie zmień. Zoba­czymy, jak uda nam się to rozwiązać w ciągu dnia.

- Wyglądasz, jakbyś sama czuwała całą noc - powiedziała Ingeborg, rzucając jej pośpieszne spojrzenie. - Źle się czujesz?

- Nie, ale tyle się wczoraj wydarzyło, poza tym źle spałam - odparła Mali niechętnie. - O mnie się nie musisz martwić, dam sobie radę.

- No cóż, pozory często mylą - rzekła Ingeborg i chwyciw­szy wiadra dla cieląt, podeszła do drzwi. - Zresztą to nie moja sprawa.

- No właśnie - potwierdziła Mali.

Nie zdołała nic przełknąć. Wypiła jedynie filiżankę kawy. Pró­bowała zjeść kromkę chleba, ale jedzenie dosłownie rosło jej w ustach i mało brakowało, a by zwymiotowała. Sprawdziła, czy wszystko w porządku, i już zamierzała udać się do sypialni Be­ret, gdy do izby wszedł Havard z Aslakiem, a za nimi jego cór­ka, Ragnhild.

- Spotkaliśmy po drodze Ane. Poszła się trochę przespać do domu, ale na pewno wkrótce wróci - rzekł Aslak. - Mówiła, że brakuje ludzi do pomocy, teraz, kiedy trzeba przez cały czas czu­wać przy Beret.

- We dworze mamy przecież duże i zręczne panny - odpo­wiedziała Mali, unikając wzroku Havarda. - Idź, Ragnhild, na górę i obudź Ruth i Dorbet. Dziś włączycie się do pracy wszystkie trzy.

Ragnhild wyszła, a mężczyźni siedli do stołu.

- Wy też musicie sobie dziś sami poradzić - oznajmiła Mali. - Pójdę na górę i posiedzę trochę przy Beret, póki Ingeborg nie wró­ci z obory i mnie nie zmieni. Dziś pomaga jej Olav - dodała.

- Może należałoby obudzić dziedzica - odezwał się Aslak z lekkim sarkazmem. - Przydałaby się nam jego pomoc. Nad Stortind zbierają się chmury, a fiord faluje niespokojnie, co oznacza, że wnet nadejdą jesienne sza­rugi - dodał. - Musimy sprowadzić owce z górskich pa­stwisk.

- Rzeczywiście pogoda się zmienia, też to zauważyłem - po­twierdził Havard. - Ale nie sądzę, żeby od razu nadeszły słoty. Zdążymy sprowadzić stado, umyć i ostrzyc owce, zanim na do­bre się rozpada. A co się tyczy Siverta...

Na moment spojrzenia jego i Mali spotkały się. Porozumieli się wzrokiem.

- Nie ma sensu dłużej trzymać tego w tajemnicy - oznajmił nagle. - Sivert i Tordhild wyjechali.

Aslak zachłysnął się kawą.

- Wyjechali? - odezwał się, gdy przestał kaszleć. - A dokąd to wyjechali?

- Porozmawiamy o tym później - odpowiedział Havard i skupił się na jedzeniu. - Opowiemy więcej, gdy wszyscy się zbiorą. W każdym razie nie ma ich już w Stornes - dodał.

Mali wbiła w niego ostrzegawczy wzrok, by nie powiedział za dużo. Pokiwał głową. Nie, on także nie był zainteresowany tym, aby cała ta okropna prawda wyszła na jaw. Sytuacja i bez tego była wystarczająco trudna.

Włosy opadły Havardowi na czoło, odgarnął je więc krzep­ką, silną dłonią. Mali poczuła bolesne ukłucie w piersi, przypo­mniawszy sobie znów, że spał z Laurą. Patrzyła na niego przez chwilę, na ogorzałą twarz, błękitne oczy i jego dłonie, których pieszczoty tak uwielbiała. Pieszczoty, jak jej się zdawało, prze­znaczone wyłącznie dla niej. A teraz okazuje się, że dotykały na­giej Laury. Co z nią robił? Czy całował jej piersi? Czy...

Mali pośpiesznie otarła oczy dłonią, jakby chciała wymazać obraz dwojga kochanków na sianie.

Nagle odkryła, że Havard się jej przygląda. Jego niebieskie oczy pociemniały z troski i zmartwienia.

- No, dobrze, to ja idę na górę do Beret - powiedziała szyb­ko.

- Powinnaś chyba najpierw coś zjeść - zauważył Havard nieco speszony.

- Jadłam już - odpowiedziała Mali i wyszła.

Zbliżała się pora obiadu, gdy Ane wróciła do dworu. Mali zawo­łała Ingeborg czuwającą przy Beret, która, jak się wydawało, za­snęła spokojnie. Udało im się nakarmić chorą całym kubkiem zupy, choć trwało to dość długo.

Mali uznała, że nie ma co dłużej zwlekać i należy powiedzieć o Sivercie i Tordhild. We dworze już huczało od plotek. Słysza­ła, jak służba szepcze po kątach, nie kryjąc zdumienia nagłym wyjazdem dziedzica.

- Jak zapewne zdążyliście zauważyć, Siverta i Tordhild już nie ma - zaczęła, gdy wszyscy zebrali się w izbie.

Mali unikała wzroku Havarda, chociaż najchętniej chwyciłaby go za rękę, by czuć wsparcie męża w tej trudnej chwili. Ale to by wyglądało dziwnie. Musiała przedstawić sytuację w taki sposób, by nie pozostawić miejsca na zbyt wiele niedomówień. Ważne było, aby uniknąć niepotrzeb­nych spekulacji. W głębi serca wciąż czuła żal do Havarda, choć nie miała prawa wyrzucać mu czegokolwiek po tym wszystkim, co sama miała na sumieniu. Mimo to nie mog­ła przestać myśleć o nim i Laurze. Ta myśl ciążyła jej jak kamień, dołożony do pozostałych kłopotów.

- Aslak mówił, że wyjechali - odezwała się Ane, która stała przy piecu. - Ale dokąd?

Mali przełknęła z trudem ślinę.

- Planowali tu zostać, ale zmienili zdanie - odparła, nie pa­trząc na nikogo. - Zdaje się, że chodzi o stypendium muzyczne. Słyszałam, jak o tym rozmawiali. Podobno do Siverta zadzwonił Sandermann i bardzo go namawiał, by przyjął to stypendium.

W izbie zapadła cisza. Wszystkich najwyraźniej poraziła ta wiadomość. Dorośli patrzyli po sobie, a dzieci nie kryły zdumie­nia i niepewności.

- To co, nie będzie ślubu? - zapytała Dorbet. - Nie pobiorą się? Może jednak wrócą, kiedy Sivert już się nagra - dodała.

- Tyle się działo wczoraj wieczorem - odpowiedziała Ma­li. - Wiecie, co się stało z Beret. Nie zdążyłam więc z nimi po­rządnie porozmawiać. Prawdę mówiąc, też nie wiem za wiele. W każdym razie wyjechali i nie wiem, czy możemy się spodzie­wać szybko ich powrotu.

- Sivert nie może dłużej tak się zachowywać - odezwał się Oja, patrząc na matkę. - Najpierw przyjeżdża do domu i oznaj­mia, że będzie tu gospodarzył i powoli przejmie zarządzanie dworem, a po trzech dniach zmienia zdanie i decyduje się po­święcić grze na skrzypcach. Chyba powinien się w końcu na coś zdecydować, prawda?

- Na pewno tak się stanie, Oja - wtrącił się Havard. - Ale jak przed chwilą mówiła twoja mama, zbyt wiele się dzia­ło wczoraj wieczorem, by poważnie porozmawiać. Na pewno wkrótce się do nas odezwie.

- Dlaczego się nie pożegnali? - zapytała cicho Ruth. - Ni­gdy bym nie posądzała Siverta o to, że wyjedzie bez pożegna­nia.

Mali popatrzyła na starszą córkę, która nawijając na palce zwisające luźno kosmyki włosów, skierowała na matkę swe du­że smutne oczy.

- Było już późno, Ruth - odparła Mali. - Chyba nie chcieli nikogo budzić.

- A co im się tak śpieszyło? - dziwił się Oja. - Zupełnie jak­by przed czymś uciekali.

- Nic podobnego - odpowiedziała pośpiesznie Mali. Zbyt pośpiesznie, jak sobie zaraz uświadomiła. Dlatego nabrała po­wietrza, by się uspokoić, i wyjaśniła po chwili: - Mieli się za­brać z Kvannes z jakimiś ludźmi, którzy wraz z Sandermannem przejeżdżali tędy wczoraj wieczorem.

Mali poczuła na sobie wzrok Havarda i zaczerwieniła się. Poznała po jego oczach, że nie spodziewał się, iż tak znakomi­cie potrafi kłamać.

- Moim zdaniem powinien raczej poświęcić się muzyce - oświadczył Oja, wstając z miejsca. - Nie można raz po raz przy­jeżdżać do domu z wizytą, jeśli się chce zarządzać dworem.

Mali nie odpowiedziała. Zerknęła na Ane i ujrzała w jej spoj­rzeniu zrozumienie. Poprosiła, by wszyscy siedli do stołu.

- Uważam, że to wszystko jest wyjątkowo dziwne - stwier­dził Olav, sadowiąc się na ławie. - Sivert był taki pewny tego, czego chce, kiedy przyjechał do domu. Mówił, że przejmie dwór i założy rodzinę. Byli z Tordhild tacy szczęśliwi i przekonani do swych planów.

- Czegoś chyba nie wiemy - odezwała się nagle Ruth. - To niepodobne do Siverta, by znikać nocą jak jakiś złodziej, nie mówiąc nawet do widzenia. Na tyle go znam - dodała ze łzami w oczach. - Coś się musiało stać.

- Trudno powiedzieć. Ja w każdym razie nic o tym nie wiem - odrzekła Mali. - Ale teraz już jedzmy. Na pewno Sivert się wkrótce odezwie i wszystko nam wyjaśni, Ruth.

Zgromadzeni przy stole domownicy nigdy nie dowiedzą się prawdy, myślała Mali. Ale może pierworodny naprawdę da jakiś znak życia? Mali pragnęła gorąco w to wierzyć. Do Stornes jed­nak pewnie szybko nie wróci, być może nigdy...

Ścisnęło ją w żołądku, a zapach jedzenia znów przyprawił ją o mdłości. Wstała więc pośpiesznie od stołu.

- Beret - wyjaśniła. - Zbyt długo jest sama.

- Mogę pójść na górę, a ty coś zjedz tymczasem - powie­działa Ane i też podniosła się z miejsca.

- Nie, sama pójdę - odparła Mali. - Zjem później.

Drzwi zamknęły się za nią cicho.

ROZDZIAŁ 6

W Stornes zapanowała dziwna atmosfera. Jakby jakaś niewi­dzialna dłoń zacisnęła się wokół dworu, naznaczając piętnem wszystkich domowników.

Mali miała wrażenie, że stąpa gdzieś obok siebie i obserwu­je wszystko z zewnątrz. Poza troską, niepokojem i rozpaczą w te dni u początku października nie towarzyszyły jej inne uczucia. Zazwyczaj skrywała głęboko swoje problemy, lecz teraz swym nastrojem zaraziła innych, którzy jednak nie do końca rozu­mieli, co się z nią dzieje. Beret leżała przykuta do łóżka, częś­ciowo sparaliżowana. I jakby tego nie było dość, nieoczekiwa­nie wyjechał Sivert z Tordhild. Wszyscy domyślali się, że Mali źle znosi tę sytuację i z tego powodu jest tak przygnębiona. Ona sama jednak zbywała rozmówców, gdy czasem ją o to zagadnęli. Większość domowników starała się więc nie wymieniać imienia dziedzica i Tordhild w rozmowach, bo wtedy Mali natychmiast milkła, twarz jej tężała, a nastrój stawał się jeszcze bardziej przygnębiający.

Oja chyba najmniej przejął się wyjazdem brata. Tego lata bardzo urósł i nabrał krzepy, był więc bardzo przydatny we dwo­rze. Gdy tylko wracał ze szkoły i coś zjadł, szedł pomagać parobkom. Mali nie miała pojęcia, kiedy odrabia lekcje. Nie było jednak powodów do zmartwień, bo osiągał w szkole dobre wyni­ki. Nie ukrywał, że dwór wiele dla niego znaczy, i nigdy nie wymigiwał się od pracy. Nawet Mali musiała przyznać, że jak na chłopca, który jeszcze nie skończył czternastu lat, jest wyjątko­wo zręczny i użyteczny. Jego pomoc była tym cenniejsza, że te­raz kobiety we dworze musiały opiekować się Beret i liczyła się każda para rąk. Wprawdzie nie czuwały już całymi dniami i no­cami przy chorej jak na początku, ale za każdym razem dużo czasu pochłaniało jej karmienie. Przecierały dla niej ziemniaki i warzywa i z dużym wysiłkiem udawało im się nakarmić tym chorą. Beret nie zjadała wiele, ale lepsze to niż nic, myślała Ma­li. Najważniejsze jednak pozostawało wciąż to, by Beret otrzy­mywała odpowiednią ilość płynów. Dawały jej sok, wodę i mle­ko, ale wraz z upływem dni i tygodni jej stan się nie zmieniał.

Mali często myślała o tym, jak to dobrze, że mają Oję. Kiedy mu to czasami mówiła, jego oczy promieniały radością i dumą, któ­ra przyprawiała ją o wzruszenie. Któregoś wieczoru po długim dniu pracy pogłaskała go odruchowo po sterczącej, spoconej grzywce, a on poczerwieniał jak burak. Wtedy właśnie uświado­miła sobie, jak rzadko w ogóle dotykała swojego młodszego sy­na i że być może go tym skrzywdziła. Może marzył w duchu, by robiła to częściej, mimo że nigdy się z tym nie zdradził. Właści­wie Oja był zawsze dla niej zamkniętą księgą. Często czuła się przy nim obco. Dopiero teraz jednak zdała sobie sprawę, że nie powinno tak być.

- Tylko by tego brakowało, żebym nie pomagał w gospodar­stwie - stwierdził z przekąsem, ale wydawał się trochę zakłopo­tany. - Przecież tu chodzi o Stornes!

Właśnie! Szkoda, że nie wszyscy czują taką odpowiedzial­ność za dwór, pomyślała Mali. Ale dobrze, że Oja traktuje Stor­nes z powagą i okazał się zręcznym pomocnikiem, ponieważ to właśnie on z czasem przejmie zarządzanie dworem. Coraz częś­ciej Mali oswajała się z tą myślą, bo jak do tej pory Sivert nie odezwał się ani słowem. Codziennie rano szła zajrzeć do skrzyn­ki na listy, w nadziei, że nadejdzie od niego jakaś wiadomość z adresem, na który będzie mogła do niego napisać i wyjaśnić wszystko jeszcze raz... Ale póki co Sivert nie dawał znaku ży­cia.

Do dworu przyjechał lekarz z wizytą. Po zbadaniu chorej stwierdził, że najgorszy kryzys minął.

- Ale ze starymi ludźmi nigdy nie wiadomo - dodał z ponu­rą miną, która nie zwiastowała niczego dobrego. - Beret może jeszcze tak jakiś czas poleżeć albo nagle zgasnąć. Jej życie może się zakończyć tak nagle jak zdmuchnięcie świecy. Nierzadko pa­cjenci dostają prędzej czy później kolejnego wylewu, zwłaszcza gdy pierwszy był tak silny jak w przypadku Beret. Ale, jak już wspomniałem, nic pewnego nie da się stwierdzić - rzekł lekarz do Mali, gdy żegnał się z nią w korytarzu. - Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że stara gospodyni przeżyje ten wylew. Ale ona zawsze była silna, i to pod każdym względem - dodał, zer­kając pośpiesznie na Mali.

A więc domyślał się, że Beret była apodyktyczna i niełatwo było z nią żyć pod jednym dachem.

- Trudno mi tak zorganizować pracę, by ktoś siedział przy niej przez cały dzień - wyznała Mali. - Mamy tyle roboty przy myciu i strzyżeniu owiec, czeka nas też ubój. Nie wiem, co...

- Nie warto się tym zamartwiać - odparł lekarz. - Zaglą­dajcie do niej, jak możecie najczęściej. Należy pilnować, by piła regularnie i trochę jadła. Zresztą nie muszę tego powtarzać, bo trzymałyście się ściśle moich wskazówek. Chora nie wygląda na odwodnioną. Reszta w rękach Boga - dodał lakonicznie.

To prawda, obojętnie, czego człowiek pragnie i co robi, o wszystkim ostatecznie i tak decyduje Bóg. Mali sama tego do­świadczyła.

Stanęło na tym, że Mali podjęła się opieki nad teściową. Uznała, że tak należy, choć właściwie nie rozumiała, skąd się w niej bierze takie przekonanie. Stosunki między nią a Beret nigdy nie były nacechowane wzajemnym ciepłem czy przywią­zaniem. Wręcz przeciwnie. Mało kto uczynił tyle, co Beret, by mi zniszczyć życie, myślała Mali, myjąc staruszkę i układając ją wygodnie w łóżku. Coś jej jednak nie pozwalało zostawić teścio­wej na łasce losu, sparaliżowanej, niemej, bezradnej. Nie potra­fiła zagłuszyć w sobie poczucia odpowiedzialności.

Beret odzyskała trochę czucie w rękach, chociaż nie mia­ła zupełnie siły i nie nadawała się do niczego. Wciąż też mia­ła wykrzywioną twarz, ale już nie tak mocno jak bezpośrednio po wylewie. Jest dużo lepiej, myślała Mali, która też nie sądziła, że Beret przetrwa taki kryzys. Mowy jednak nie odzyskała. Nie mogła wydusić z siebie słowa. Dlatego też Mali zakładała jej pie­luchę z ręcznika, po tym jak parę razy chora zmoczyła łóżko.

Wydawało się, że choroba pozbawiła Beret sztywnej maski, za którą się zawsze ukrywała i którą pokazywała otoczeniu. Nie by­ła już niezależną gospodynią, która rządziła wszystkim i wszystki­mi twardą ręką. Zdarzało się, że Mali przyglądała się jej, kiedy ją karmiła z mozołem, i myślała, że Beret ma zupełnie nową twarz, wykrzywioną po wylewie. Otwierała tylko jedno oko i patrzyła nim przytomnie. Drugie pozostawało niewidoczne pod pooraną zmarszczkami cienką powieką zwisającą bezwładnie.

Ale to było coś więcej. Nowa twarz należała do kobiety, któ­ra, jak dopiero teraz Mali zrozumiała, nie wiadomo z jakich po­wodów przez wszystkie te lata ukrywała swoje prawdziwe „ ja” za krzywym spojrzeniem i zgryźliwą krytyką. Teraz, kiedy Be­ret nie miała już maski, za którą mogłaby się skryć, Mali do­strzegała w jej obliczu głęboki smutek. Zdarzało się, że kiedy pogłaskała Beret, staruszka bezradnie szukała po omacku po kołdrze, jakby chciała ją złapać za rękę. Nie była tego pewna, zdawało jej się jednak, że właśnie w takich chwilach spojrzenie teściowej wyraża ból i cierpienie.

- O, Beret, Beret - powiedziała któregoś wieczoru, kiedy skończyła wieczorną toaletę i ułożyła staruszkę wygodnie. - Straciłyśmy tyle lat na wzajemną nienawiść.

Pojedyncza łza spłynęła Beret po pomarszczonym policzku. Najpierw Mali zdawało się, że to złudzenie, ale kiedy potar­ła policzek staruszki, zobaczyła, że jest mokry. Poczuła ukłucie w sercu. Pomyślała sobie, że życie Beret także nie zawsze było usłane różami. Każdy dźwiga własny krzyż, choć nie wszyscy jednakowo ciężki. Po raz pierwszy odczuła w stosunku do teś­ciowej coś na kształt dobroci. Teraz, kiedy Beret nie mogła mó­wić ani normalnie wyrażać swoich uczuć, w jakiś osobliwy spo­sób zbliżyły się do siebie.

Zgasiła świecę stojącą na nocnej szafce, pogłaskała chorą po głowie i cicho wyszła.

Na pozór związek Mali i Havarda wydawał się taki jak zwyk­le. Pomagali sobie w pracy, rozmawiali ze sobą normalnie, nigdy nie odezwali się do siebie złym słowem. Mimo to po nocy, którą Havard spędził z Laurą, wkradła się między nich jakaś obcość. Właściwie trudno było Mali określić to bliżej, ale wyczuwała to wyraźnie.

Nie robiła Havardowi wyrzutów, a jednak w jakiś sposób trzymała go na dystans. Havard najwyraźniej to zauważył. Po­za pierwszym wieczorem, kiedy starał się z nią pogodzić i pragnął się z nią kochać, nie próbował więcej się do niej zbliżać. Ma­li czasami widziała w jego spojrzeniu smutek i tęsknotę, kiedy wkładała nocną koszulę i kładła się koło niego w łóżku, ale ni­gdy nic nie mówił. Nawet jej nie dotykał. A Mali sama też się nie kwapiła do bliższego kontaktu, choć strasznie tęskniła do jego gorącego ciała, pieszczot i spokoju, który zawsze spływał na nią, gdy byli razem. Nigdy nie czuła się bardziej samotna jak w te październikowe dni. Mimo to dzień mijał za dniem, a mię­dzy nimi wciąż utrzymywał się ten dziwny dystans.

Czasami Mali, krzątając się w dzień przy pracy, myśla­ła o tym, że wieczorem przytuli się do niego, przełamie tę nie­widzialną barierę, ale za każdym razem pojawiała się jej przed oczami Laura: młoda, naga, szalona i piękna. I tym samym po­stanowienia spełzały na niczym. Nie mogła się przełamać. Mię­dzy nimi stała Laura.

- Mamo, masz czas, żeby... mi pomóc?

Mali odwróciła się od stołu kuchennego, gdzie właśnie skoń­czyła formować z ciasta bochenki i odstawiła je do wyrośnięcia. Ruth stała tuż za jej plecami, zarumieniona i wyraźnie niespo­kojna.

- Co się stało? - zapytała Mali, patrząc na swoją starszą cór­kę.

Uświadomiła sobie, że właściwie ostatnio nie dostrzega­ła swoich dzieci. Były koło niej przez cały czas, ale ona my­ślała tylko o Sivercie i Tordhild oraz o tym, co zaszło między Havardem a Laurą. Chodziła pogrążona w ponurych rozmy­ślaniach, ślepa i głucha na wszystko. Teraz przypomniała so­bie, że Ruth była ostatnio niezwykle milcząca, ale nie poświęciła temu zbytniej uwagi, bo Ruth zawsze była cichym dzieckiem. Pomagała chętnie i bez słowa, zarówno po szko­le, jak i w dni wolne. Przez całe lato i jesień jej pomoc była nieoceniona, tak samo jak Oi, pomyślała Mali i uśmiechnę­ła się do niej pośpiesznie i pogłaskała ją po włosach. W ogóle dziewczynka była bardzo uczynna.

- Muszę cię pochwalić, że tak chętnie włączyłaś się do pracy, Ruth - rzekła Mali, uświadomiwszy sobie, że rzadko daje wyraz temu, iż to docenia. - Pomagacie razem z Ragnhild, mimo że przecież chodzicie do szkoły i macie dużo zada­ne do domu. Nie mówiłam ci, ile to dla nas wszystkich znaczy teraz, kiedy Beret zachorowała i trzeba jej doglądać, a Sivert...

Urwała, wymówiwszy imię ukochanego syna.

- A jak by inaczej, mamo - odparła Ruth, spuszczając wzrok. - Przecież to oczywiste, że trzeba pomóc.

- Ale zdaje się, że teraz sama potrzebujesz pomocy, praw­da? - przerwała Mali gwałtownie. - Coś ze szkołą?

Mali nie chciało się w to wierzyć. Nawet nauczyciel twierdził, że trudno o bardziej obowiązkową uczennicę niż Ruth.

W izbie, w której były tylko we dwie, zapadła cisza. Pohuki­wało w piecu, który należało porządnie nagrzać, zanim wstawi­ło się chleb do pieczenia. Pachniało drożdżami i piątkowymi po­rządkami.

- Nie, ze szkołą nie, ale...

Ruth poruszyła się niespokojnie. Odwróciła się na bok i ner­wowo splotła palce. Mali przeraziła się.

- Ale co ci jest, dziecko? Źle się czujesz?

- Nie, ale krwawię - wyszeptała Ruth, a jej bledziutka twarz oblała się pąsem.

Dopiero po chwili dotarł do Mali sens wypowiedzianych przez córkę słów. Objęła Ruth i przytuliła mocno.

- Krwawisz? - powtórzyła i pogłaskała ją po włosach. - To znaczy, że już dorosłaś. Dawno się to zaczęło?

- Nie, od jakiegoś czasu czułam się trochę dziwnie. Bolało mnie w krzyżu i poniżej - odparła Ruth cicho. - Ale krew za­uważyłam dopiero dziś rano. Nie tak dużo... ale jednak - doda­ła, uciekając wzrokiem.

- Chyba się nie przestraszyłaś? Wiesz, co to oznacza? - za­pytała Mali i posadziła ją obok siebie na ławie. - To żadna cho­roba, lecz coś najzupełniej normalnego. Wszystkie kobiety tego doświadczają. To znaczy, że nie jesteś już małą dziewczynką, ale młodą kobietą - uśmiechnęła się Mali i pogłaskała Ruth po po­liczku. - Teraz będziesz już mogła urodzić dziecko, choć mam nadzieję, że jeszcze z tym parę lat poczekasz - dodała pośpiesz­nie. - Najpierw będziemy musieli znaleźć ci jakiegoś porządne­go męża.

Dopiero gdy wypowiedziała te słowa, uderzyło ją, co po­wiedziała. Wynikało z tego, że sama wybierze córce odpo­wiedniego mężczyznę, jakby Ruth nie wolno było tego zrobić samej.

- Trochę rozmawiałam z Ragnhild - odparła Ruth cicho. - Powiedziała mi o tym, kiedy sama zaczęła krwawić. Wiedzia­łam więc, co to jest. Nie wiem jednak, czy...

- Teraz pójdziemy razem do sypialni i poszukam dla ciebie płóciennych podkładek. A jeśli jeszcze chcesz coś wiedzieć...

- Nie - odpowiedziała Ruth trochę zakłopotana i wstała. - Ale chyba nie powiesz o tym wszystkim?

- Żywa dusza się tego ode mnie nie dowie - zapewniła Ma­li. - To jest twoja osobista sprawa. Kobieca sprawa - dodała z uśmiechem. - Sama zadecydujesz, komu chcesz o tym powie­dzieć. Ja nie pisnę ani słowa. Możesz mi zaufać.

Poszły na górę do sypialni i Mali sięgnęła po płócienne pod­kładki. Zgromadziła ich sporo. W wolnych chwilach szyła nowe, bo szybko się niszczyły przez częste pranie, a poza tym myślała też o córkach, które także będą ich potrzebować. Mimo to czuła się trochę dziwnie i ogarnął ją lekki smutek, że Ruth nie jest już małą dziewczynką.

- Że też już tak urosłaś - powtórzyła Mali i uśmiechnęła się do córki. - Pamiętam, jaka byłam dumna, kiedy sama po raz pierwszy dostałam okres. Poczułam się jakaś ważniejsza - za­śmiała się.

Popatrzyła na swoją wysoką, szczupłą córkę. Ruth zmieniła się tego lata. Długie, kanciaste ciało nabrało ła­godniejszych kształtów, a bluzka zrobiła się nieco ciaśniejsza, opinając jędrne piersi młodej dziewczyny. Twarz na­brała bardziej zdecydowanych rysów, ale oczy nadal były duże i piękne. Zresztą te jej oczy zawsze zachwycały, po­myślała Mali. Oczy oraz cudowny, szczery uśmiech, który zdradzał jej pełne dobroci serce. Bo choć Ruth była jeszcze młodziutką dziewczyną, nie było najmniejszych wątpliwo­ści, że jest chodzącą dobrocią. Właściwie była aż za dobra. Mali obawiała się, że jej córkę łatwo będzie oszukać. Już od dzieciństwa prześladowały ją takie obawy, choć nie do końca rozumiała dlaczego. Wiedziała jednak, że musi się troszczyć o Ruth, pilnować jej i pomóc jej znaleźć porząd­nego męża, kiedy nadejdzie odpowiedni czas. Takiego, któ­ry potrafi docenić jej dobre serce i będzie dla niej miły. Za­sługiwała na to.

- Wiesz, Ruth - zaczęła Mali, szukając nagle gorliwie cze­goś w dolnej szufladzie. - Od tego dnia twoje ciało jest gotowe, aby... aby począć i urodzić dziecko. Właściwie dziewczęta nie powinny dostawać miesiączki tak wcześnie, bo przecież w wie­ku dwunastu lat żadna nie jest jeszcze wystarczająco dorosła, by zostać matką. Rozumiesz to, prawda?

Ruth zarumieniła się i powoli skinęła głową.

- Nie myślę o dzieciach, zanim nie wyjdę za mąż - powie­działa cicho.

- Oczywiście - odpowiedziała Mali pośpiesznie. - Nie mia­łam na myśli nic takiego. Ale pewnie słyszałaś o dziewczętach, które popadły w kłopoty na długo przed ślubem. To się może zdarzyć tak nagle, jeśli się nie...

- Wiem, jak się zachodzi w ciążę - przerwała jej Ruth i po­patrzyła matce prosto w oczy. - Nie mogłabym zrobić czegoś ta­kiego.

- Też mi się tak wydaje - odparła Mali. - Ale czasami poku­sa jest silna. Wyrastasz na piękną kobietę, Ruth, i jesteś dobrą partią. Mogą więc się trafić tacy, którzy będą próbować...

- O to nie musisz się martwić, mamo - odpowiedziała cór­ka ze spokojem. - Nie jestem taka.

Nie, rzeczywiście, pomyślała Mali. Ruth jest całkiem inna niż na przykład jej młodsza siostra. Dorbet na szczęście popra­wiła się po tym, gdy Mali została wezwana do szkoły z powo­du niestosownego zachowania swojej najmłodszej córki. Chyba podziałały na nią groźby, jakie usłyszała od Mali, przynajmniej tak się mogło wydawać. W każdym razie więcej skarg na nią nie było. Mimo to Mali nie była całkiem pewna Dorbet i obawiała się, jak to będzie, kiedy zacznie dorastać. Córka robiła się co­raz ładniejsza i niebezpiecznie szybko dojrzewała. Mali czuła, że nie będzie spokojna tego dnia, gdy Dorbet przyjdzie do niej i oświadczy, że dostała pierwszą miesiączkę. Ale nie ma się co martwić na zapas, pomyślała i zamknęła z trzaskiem szufladę. Wystarczy mi kłopotów, z którymi muszę się zmagać każdego dnia.

- Idź teraz do swojej sypialni, umyj się i ogarnij - powie­działa do Ruth, popychając córkę przed sobą w stronę drzwi.

- Czy nie dostałaś jeszcze żadnej wiadomości od Siverta, mamo? - zapytała nagle Ruth, kładąc rękę na klamce.

Mali poczuła ukłucie w sercu.

- Nie, ale na pewno już wkrótce coś nadejdzie - odparła krótko. - Pewnie musi sobie najpierw znaleźć mieszkanie i ja­koś się urządzić...

- On? - zdziwiła się Ruth i popatrzyła na matkę nic nierozumiejącym wzrokiem. - Chyba Tordhild jest razem z nim?

- Tak, oczywiście - potwierdziła Mali. - Na pewno wkrótce do nas napiszą, jestem tego pewna.

- Dlaczego on wyjechał bez pożegnania? - spytała Ruth i popatrzyła na mamę swoimi dużymi, szczerymi oczami. - Czy jest coś, mamo, o czym my, pozostali domownicy, nie wiemy?

- Wiecie to wszystko, co powinniście wiedzieć - odpowie­działa Mali niechętnie. - Powiedziałam przecież, że ta wiado­mość o stypendium przyszła nagle...

- Kłamiesz, mamo - odparła Ruth ze spokojem i otworzy­ła drzwi. - Ale pewnie masz swoje powody. Chociaż nie wolno kłamać - dodała. - Kłamstwo nie prowadzi nigdy do dobrego. Zresztą nikt nie może żyć w kłamstwie przez całe życie. Prędzej czy później wyjdzie ono na jaw. Zawsze mi to mówiłaś, gdy by­łam mała, pamiętasz? Ja przynajmniej sobie to zapamiętałam - dodała i spojrzała na mamę.

Mali stała z walącym sercem, czując, jak pocą się jej dłonie. Zeszła na dół dopiero wtedy, gdy usłyszała trzask zamykanych drzwi w sypialni córki. Nie mogłaby ponownie spojrzeć Ruth w oczy. Przynajmniej nie od razu.

List od Siverta nadszedł w pewien szary październikowy dzień, kiedy mężczyźni we dworze sprowadzili stado owiec z pastwisk graniczących z lasem.

Mali czuła, jak serce na moment przestało jej bić, gdy wzięła list do ręki. Od razu poznała pismo na kopercie. Szybko ukryła ją w kieszeni fartucha.

- Pójdę na chwilę na górę i zajrzę do Beret, zanim całe po­dwórze wypełni się owcami - powiedziała do Ane, która stała spocona i rozgrzana w pralni i nalewała gorącą wodę do balii, w której mieli kąpać owce. - Wyskoczę tylko na chwilę, przez ten krótki czas poradzicie sobie beze mnie. Zawołam do pomo­cy dziewczynki!

Po tych słowach wyszła pośpiesznie na podwórze i zniknę­ła. Nie zajrzała jednak do Beret, tylko poszła wprost do sypial­ni, gdzie o tej porze dnia było zupełnie cicho. Siadła na krześle przy oknie.

Z bijącym sercem sięgnęła po list i zważyła go w dłoni. Był grubszy, niż się spodziewała. Przypływ nadziei ogrzał ją niczym promienie słońca. Może jeszcze uda nam się ze sobą pogodzić? Na­pisał pewnie wszystko, co leżało mu na sercu, pomyślała i lodowa­tymi dłońmi rozdarła kopertę.

W kopercie był tylko krótki list od Siverta oraz dokument na sztywnym papierze. Dlatego list wydal jej się taki gruby. Ma­li nie od razu zrozumiała, co to jest. Zresztą nie przyjrzała się uważnie dokumentowi, bo jej wzrok przyciągnęło pismo Siverta. Przeczytała więc najpierw list od syna.

Mamo!

Nie mam Ci wiele do powiedzenia. To, co mi wyjawiłaś, wciąż jeszcze nie w pełni do mnie dociera, tak mi się przynajmniej wyda­je. Kochałem cię i ceniłem jako najsilniejszą i najbardziej prawą ze znanych mi osób, mamo. Tymczasem okazuje się, że Cię wcale nie znałem, bo w rzeczywistości jesteś kimś innym. Kiedy usłyszałem twoją historię, powiedziałem Ci chyba, że Cię nienawidzę. Ale tak naprawdę nie wiem właściwie, co czuję, poza tym, że jesteś dla mnie kimś obcym. Nie chcę mieć dłużej nic wspólnego z Tobą i ze Stornes. Uważam, że do dworu nie mam żadnych praw, mimo że okłamałaś Johana Stornesa, by wpisał mnie w księgach parafialnych jako sy­na i pełnoprawnego spadkobiercę. Z tego powodu załączam oficjalny dokument, spisany przez lensmana w obecności dwóch świad­ków, w którym zrzekam się praw do Stornes. Sprawiedliwiej będzie, jeśli to Oja przejmie dziedzictwo, które mu się należy.

Zniszczyłaś mi życie. Stoję na ruinie tego, o czym sądziłem, że jest bezpieczną ostoją oraz szczęśliwą przyszłością. Nie wiem, co bę­dę teraz robił. Ale to już nie Twoja sprawa.

Jesteśmy rozliczeni. Dokument, w którym zrzekam się Stornes, ma moc prawną. Jego kopię wysłałem do lensmana w Surnadalen. Zapewne ludzie będą trochę plotkować, kiedy zostanie ujawniona jego treść, ale z pewnością sobie z tym poradzisz. Wymyślisz jakieś nowe kłamstwo, które i tym razem pozwoli Ci ukryć prawdę.

Sivert

Mali zastygła w bezruchu i patrzyła na list nic niewidzącymi oczyma. Litery zlewały się na białym papierze. Powoli rozłoży­ła załączony dokument, który stwierdzał, że Sivert zrzekł się wszelkich praw do dziedziczenia Stornes. U dołu widniało kilka trudnych do odczytania podpisów, a na środku niebieski stem­pel. Tak, to z pewnością wystarczający dokument, pomyślała Mali mgliście.

Znów jej wzrok padł na list, w którym nie było ani słowa, gdzie teraz jest jej syn, nic o Tordhild, o tym, czy nadal są ra­zem, czy się rozstali. Ani słowa o dziecku, którego się spodzie­wali. Czy Tordhild usunęła ciążę, czy nie.

Tym listem Sivert krótko i zdecydowanie zrywa ze mną wszelkie stosunki, pomyślała Mali. Tych parę słów na papierze oznacza koniec między matką a synem. Usunął mnie ze swego życia. Łzy kapnęły na papier i rozmazały atrament. Mali złoży­ła list i pustym wzrokiem popatrzyła przez okno.

Szopa na łodzie stała pogrążona w październikowym pół­mroku niczym jakiś pomnik grzechu, który popełniła. Grze­chu, który wraz z upływem lat zatoczył kręgi, jak kamień rzucony do wody, a jego konsekwencje dotknęły ich wszystkich. Mali odruchowo chwyciła krzyż od babci Johana i zacisnęła mocno w dłoni. Babcia miała nadzieję, że Mali lżej będzie dźwi­gać własne brzemię, jeśli będzie miała przy sobie ten krzyż. Ale babcia się pomyliła. Nic nie może powstrzymać skutków grze­chu pierworodnego.

- Mali, Mali, są już owce. Zejdź na dół!

Wzdrygnęła się. Głos Ane przywrócił ją do rzeczywistości. Wstała sztywno, odgarnęła palcami włosy i schowała list do nocnej szafki. Nie wiedziała, co robić. Czuła się otępiała, zupełnie bez życia. Przez moment omiotła spojrzeniem ołowiany fiord, po czym otworzyła drzwi i opuściła sypialnię.

ROZDZIAŁ 7

Mali szorowała owce, zleciła Ingeborg, co ma ugotować na obiad, i odpowiadała, gdy ktoś ją o coś pytał. Nie miała pojęcia, skąd wzięła na to siły. Starała się odsunąć napierające myśli. Stała pochylona nad parującą balią i płakała, ale nikt tego nie zauważył, bo tak jak Ane i dziewczynki była spocona i pochla­pana. Nikt nie zorientował się więc, że po policzkach Mali płyną łzy, a nie krople potu. Tylko Ane czegoś się domyśliła, bo kiedy wypuściły kolejną przerażoną owcę z balii, zapytała:

- Czy coś się stało? Jesteś jakaś inna.

- Nie, co by się miało stać - odparła Mali, nie podnosząc wzroku.

- No, nie wiem, mam tylko nadzieję, że nie jesteś zła na mnie - odpowiedziała Ane i chwyciła kolejną owcę, którą wspólnymi siłami umieściły w balii. - W Stornes jest teraz jakoś inaczej niż zwykle. Wszyscy na to zwró­cili uwagę.

- Ostatnimi czasy wiele się wydarzyło - odpowiedziała Mali. - Nie pozostało to bez wpływu na nas. Źle sypiam. Ta choroba Beret... - dodała i zaczęła polewać owcę wodą.

- No, a poza tym Sivert - weszła jej w słowo Ane. - Nie martw się, Mali! Zobaczysz, wszystko się jakoś ułoży. Czasem tylko potrzeba trochę czasu, zanim młodzi opamiętają się i wró­ci im rozsądek.

Mali nie odpowiedziała. Dla niej było jasne, że nic się już nie ułoży, obojętnie, ile czasu upłynie. Inni też to zrozumieją, kiedy wyjdzie na jaw, że Sivert zrzekł się dziedzictwa. Temu już Mali zapobiec nie mogła. Natomiast nikt na pewno się nie do­wie prawdy o Tordhild, o dziecku, o tym, że Sivert zerwał z mat­ką i ze Stornes na dobre. Oczywiście, o ile tylko to będzie moż­liwe.

Kiedy tego wieczoru weszli na poddasze do sypialni, Havard objął ją i mocno przytulił. Nie zbliżał się do niej od tamtej nocy z Laurą. Dlatego też Mali zesztywniała w jego ramionach.

- Powiedz mi, Mali, co cię trapi - powiedział powoli z twarzą wtuloną w jej włosy. - Wiem, że cię zraniłem, że zadałem ci ból. Oddałbym życie, by móc cofnąć czas. Ale zdaje się, że nie tylko o to chodzi? Nie możesz ze mną po­rozmawiać? Chciałbym ci jakoś pomóc, kochana. Nie mogę patrzeć, jak się zadręczasz w samotności, choć jestem bli­sko ciebie.

Mali stała z twarzą wtuloną w jego roboczą koszulę prze­siąkniętą zapachem owiec i obory. I nagle jakby przerwała się tama i zalała ją fala uczuć. Zarzuciła mu ręce na szyję, ucze­piła się go niemal, a jej ciałem wstrząsnął rozpaczliwy płacz. Pociągnął ją za sobą na łóżko i usiadł przy niej. Obejmował ją ramieniem i gładził po plecach. Szeptał słowa, które zagłu­szał jej głośny szloch. Słyszała jednak jego głos, ciepły, łagod­ny i pocieszający, i uświadomiła sobie, jak bardzo stęskniła się za jego bliskością. Jak rozpaczliwie samotna była bez nie­go.

- Co takiego strasznego się wydarzyło? - zapytał ją, wyjmu­jąc z kieszeni spodni nieco przybrudzoną chustkę do nosa. - Ro­zumiem, że jesteś zawiedziona, że cię zraniłem, ale co jeszcze cię gnębi? Dziś poruszałaś się blada jak duch, z oczami tak smutny­mi, że aż się przeraziłem.

Mali wzięła z szafki nocnej kopertę z listem od Siverta i bez słowa podała Havardowi. Przytuliła się znowu mocniej do nie­go. Obejmowała go z całych sił, aż zabolały ją ręce, jakby chcia­ła stopić się z nim w jedno, wierząc, że w ten sposób spłynie na nią jego spokój i siła.

Havard otoczył ją ramieniem, po czym rozłożył list oraz do­kument. Przebiegł pośpiesznie wzrokiem po linijkach tekstu. Potem odłożył list na bok i przestudiował dokument. Mali zauważyła, że przeczytał go dokładnie dwa razy.

- Kiedy to dostałaś? - zapytał cicho.

- List był w dzisiejszej poczcie - wyszeptała zduszonym gło­sem.

Przez długą chwilę siedzieli po ciemku przytuleni do siebie. Mali słyszała, że Havard oddycha ciężko.

- Moja biedna Mali - odezwał się w końcu cicho i pogładził ją po plecach. - Nie tak sobie wszystko ułożyłaś.

- On mnie nienawidzi - zaszlochała Mali i znów roz­płakała się na dobre. - Sivert mnie nienawidzi, Havardzie! Wiem, że zrobiłam coś strasznego, wiem, że jestem nędz­nym człowiekiem, ale przecież zawsze bardzo kochałam Siverta. Wiesz, że dla niego oddałabym wszystko. Nie było takiej rzeczy, której bym nie chciała mu ofiarować - wyszep­tała zduszonym głosem i chusteczką otarła mokrą od łez twarz. - A teraz właśnie ja jestem najgorsza. Ja mu zniszczy­łam życie i jego przyszłość. Niszczę wszystko. - Mali przytu­liła się do Havarda i zacisnęła mu ręce na szyi. - Nie wiem, Havardzie, jak mam dalej z tym żyć - wymamrotała chrapli­wie. - Nie zdołam już dłużej dźwigać tego ciężaru. Nie jestem mocarzem, choć czasami mi się zdawało, że poradzę sobie ze wszystkim.

- Pomogę ci, Mali, nieść ten krzyż - wyszeptał z ustami przy jej policzku. - Jeśli mi tylko pozwolisz. Jeśli jeszcze masz do mnie zaufanie. Jeśli jeszcze czujesz coś do mnie po tym, co się wydarzyło... z Laurą - dodał tak cicho, że ledwie go usły­szała.

Mali uniosła zapłakaną twarz i popatrzyła na niego. W pół­mroku jego oblicze zamajaczyło niewyraźnie. Powoli pogłaska­ła go po policzku. Dzienny zarost podrapał wnętrze jej dłoni. Zauważyła, że zeszczuplał.

- Kocham cię, Havardzie - powiedziała cicho. - Bez ciebie teraz nie dałabym sobie rady. Ale nie jestem tego warta, żebyś się mną przejmował. Jestem złym człowiekiem i sprowadzam na bliskich same nieszczęścia.

- Teraz to już opowiadasz bzdury - wyszeptał i ujął jej twarz w dłonie. - Nie jesteś zła, straciłaś jedynie panowanie nad sobą. Zresztą to zrozumiałe - dodał, odkładając list i dokument na nocną szafkę.

Kiedy jego gorące usta musnęły delikatnie jej wargi, nie odsunęła się. Czuła się niemal jak pustynna roślina zbyt długo pozbawiona wody, bliska wymarcia. Pocałun­ki Havarda były niczym życiodajny deszcz, który być może uchroni ją od śmierci. Splotła dłonie na jego karku i obsy­pała namiętnymi pocałunkami jego twarz. Jakby nie mog­ła się nim nasycić. Potrzebowała jego bliskości, jego ciepła, pociechy i dobroci.

Nie pamiętała, w jaki sposób pozbyli się ubrań. W sypial­ni było chłodno, ona zaś leżała całkiem naga, z pulsującym łonem, czując na sobie ciężar gorącego ciała Havarda. Je­go dłonie pieściły ją, usta muskały szyję i piersi. Koniusz­kiem języka zataczał kółka, palce zaś powędrowały między jej uda.

Mali wychodziła na spotkanie każdej jego pieszczocie. Wtulała się w niego i oddawała się bez reszty. Pozwoliła jego ustom zsunąć się po chłodnym płaskim brzuchu. Czuła, jak bardzo jest podniecony, a mimo to nie śpieszył się, nie ponag­lał jej. Czekał, nie skąpiąc jej pieszczot, by i ona doznała roz­koszy. Miała wrażenie, że własne potrzeby odsunął na bok, by przede wszystkim ją zaspokoić. Jeszcze nigdy w jego piesz­czotach nie było tle słodyczy i czułości. Tyle oddania. A kiedy wreszcie powoli, z ociąganiem wszedł w nią, nagle jej niespo­kojne serce uciszyło się. Westchnęła, wydając z siebie prze­ciągły jęk, i poddała się mu. Obraz Laury wreszcie zniknął.

Gdy tak leżeli spoceni i zdyszani obok siebie, Mali obróciła się do niego. Objęła go i pocałowała nagi tors, on zaś pogładził jej potargane włosy i pocałował w czoło.

- Chcę, żebyś o czymś wiedziała - odezwał się cicho. - Nie chowam urazy do ciebie za to, co mi opowiedziałaś o Jo­hanie, Jo i Sivercie. Za to, że zataiłaś przed gospodarzami Stornes prawdę. Wciąż uważam, że postąpiłaś źle, zresztą sama o tym wiesz najlepiej. Doprowadziłaś do nieszczęścia, którego ciężaru nie możesz udźwignąć. Jeśli to coś dla ciebie znaczy, to wiedz, że nie mam żalu. Nawet potrafię zrozumieć, dlaczego tak zrobiłaś, przynajmniej w pewnym stopniu - do­dał. - A Bóg jeden wie, że zostałaś srogo i bezlitośnie ukara­na, moja Mali.

Leżała przytulona twarzą do jego gorącej szyi, wyczuwając ustami pulsującą tętnicę.

- Tamtego wieczora, gdy mi o tym opowiedziałaś, kom­pletnie straciłem głowę i nie potrafiłem myśleć jasno - ciąg­nął. - Czułem jedynie, że muszę usunąć się na jakiś czas i zastanowić nad tym w spokoju. Wziąłem ze sobą butelkę z bimbrem. Nie zamierzałem... cię zdradzać, uwierz mi, Ma­li. To był czysty przypadek, że tak się stało, choć to, oczywi­ście, w żaden sposób mnie nie usprawiedliwia. To zdarzenie nic dla mnie nie znaczy - dodał z żarem. - To była jedynie czysta, pozbawiona uczuć żądza.

- Laura w każdym razie dostała wreszcie to, za czym się przez te wszystkie lata oblizywała - wyszeptała z ociąganiem Mali. - Zawsze chciała cię mieć.

- Może masz i rację - odpowiedział i przytulił ją mocniej. - Zapewniła jednak, że nigdy nikomu nie powie o tym, co się zda­rzyło w górskiej stodole. A ja jej otwarcie oznajmiłem, że to się nigdy nie powtórzy - dodał. - Dla mnie istnieje tylko jedna ko­bieta, którą kocham, i to ty, Mali, nią jesteś. Może trudno ci w to uwierzyć po tym, co się stało, ale to prawda. Mali leżała cicho, przytulona do Havarda.

- Wierzę ci - odpowiedziała wreszcie. - Ja też nie chowam do ciebie urazy, Havardzie.

Wolałaby jednak, żeby nie mówił jej o tym, co się wydarzyło między nim a Laurą. Nie wspomniała mu jednak o tym. Okryli się kołdrą, ale nie wypuszczał jej z objęć.

- Ten list... Rozumiem, że musisz się czuć, jakby... - urwał, nie znajdując właściwych słów. Dopiero po chwili pod­jął na nowo: - Jednej rzeczy jestem w każdym razie całko­wicie pewien. Sivert nie czuje do ciebie nienawiści. Kiedy pomyśli o tym na spokojnie... Nie, z pewnością nie nienawidzi cię, Mali. Tyle że nie jest chłopakowi lekko, spójrzmy praw­dzie w oczy.

- Ale co on zrobił? - wyszeptała Mali udręczona. - W li­ście nic nie napisał o Tordhild ani o dziecku. Nie wiem, czy się rozstali, czy wciąż są razem i zamieszkali gdzieś w obcym miejscu, gdzie nikt nie wie, że są przyrodnim rodzeństwem. Gdzie nikt nie zna jego prawdziwej tożsamości. Nie mam po­jęcia, gdzie go szukać, Havardzie. Gdybym tak mogła poroz­mawiać z nim jeszcze raz, wyjaśnić mu wszystko...

- Myślę, że powinnaś raczej z tego zrezygnować, Mali - po­wiedział cicho Havard. - On musi teraz uporządkować swoje ży­cie, urządzić je na nowo w sposób, który wyda mu się najlepszy. Ty nie możesz teraz nic więcej zrobić.

- Ale co z Tordhild i z dzieckiem? Co oni postanowili? Prze­cież ona nie może donosić tej ciąży!

- Niestety, będziesz musiała nauczyć się żyć z tą niepewnoś­cią - stwierdził Havard z ociąganiem. - Długo, a może zawsze. Nie wiem.

Łzy znów pokąpały jej z oczu. W pogrążonej w nocnej ciszy sypialni słychać było jedynie jej rozpaczliwe szlochanie.

- On nigdy nie wróci...

- Nie wiadomo, Mali.

Przez moment nie odzywali się. Mali znów zaczęła marznąć, mimo że leżała pod kołdrą, Havard więc po omacku odszukał jej nocną koszulę. Mali ubrała się i znów przylgnęła do jego go­rącego ciała.

- A ten dokument...

- Jest ważny - odpowiedział Havard. - Sivert zrzekł się ofi­cjalnie prawa do dziedziczenia dworu, tak jest zapisane czarno na białym. Są odpowiednie podpisy i pieczęcie. Nie da się nicze­go zmienić.

- A jednak to Oja przejmie Stornes - rzekła Mali bezbarw­nym głosem. - Ostatecznie więc wygrał Johan. Ale to pewnie też część kary.

- Nie patrz na to w taki sposób. Oja jest urodzonym gospo­darzem. Będzie znakomicie zarządzał dworem. Zadba o ciąg­łość rodu. Spróbuj raczej pomyśleć o tym, jak to dobrze, że urodziłaś dwóch synów i ten drugi teraz będzie mógł przejąć dwór, mimo że nie jego widziałaś w roli dziedzica. Może jednak wszystko ułoży się dobrze.

- Co ja powiem Oi? - wyszeptała Mali. - Jak mu wytłuma­czę...

- Razem mu powiemy, ty i ja - odpowiedział Havard i poca­łował ją we włosy. - Musimy tak to przedstawić, by nie wywołać podejrzeń, że stało się coś strasznego. Po prostu wyjaśnimy, że Sivert wybrał muzykę i jej się zamierza poświęcić, czego nie da się pogodzić z prowadzeniem dworu.

- Nikt w to nie uwierzy!

- Ależ tak - odparł ze spokojem. - Sivert nie jest pierwszym dziedzicem, który zrezygnował ze spadku. A wielu nie miało wcale takich przekonujących powodów jak on. Wszyscy znają Siverta i wiedzą, jak go pochłania muzyka. Odniósł już zresztą pierwsze sukcesy. Zobaczysz, że dla nikogo nie będzie to wiel­kim zaskoczeniem.

Mali nie odpowiedziała, zrozumiała jednak, że Havard za­proponował jedyne możliwe wyjście.

- Nie wiem, ile jeszcze jestem w stanie znieść - płakała wtu­lona w niego. - Nie mam sił, by zmagać się ze złośliwymi plotka­mi. Nie mam siły trwać w niepewności, nie wiedząc, gdzie jest ani co robi teraz Sivert. Czuję się stara, zmęczona i tak strasznie samotna, Havardzie.

Przyciągnął ją mocno do siebie i uniósł jej twarz ku górze.

- Nie jesteś sama, Mali - powiedział cicho. - Jestem z tobą. Pomogę ci przez to przejść.

- Pomóż mi więc - zaszlochała i pociągnęła go gwałtownie do siebie. - Kochaj mnie, Havardzie. Tak bardzo potrzebuję, że­byś mnie objął i przytulił, pomimo wszystko.

Z wolna jej płacz ucichł, przechodząc w cichy jęk rozkoszy, jaki towarzyszył nowemu gorącemu aktowi miłosnemu. Tym ra­zem nie było w nim łagodności. Kochali się tak, jakby nigdy wię­cej nie mieli dostać nowej szansy, by być blisko siebie. Gwałtow­nie i desperacko.

Potem, niczym wybawca, z łagodnego mroku i ciszy spłynął na nich błogi sen.

Mycie owiec miało się już ku końcowi, co Mali dotkliwie czuła w krzyżu. Właściwie całe ciało miała obolałe. To było dla niej coś nowego. Zawsze radziła sobie nawet z najcięższymi pracami, nie odczuwając przy tym żadnych dolegliwości. Była, oczywi­ście, zmęczona, ale nie tak jak teraz. Wieczorem padała z nóg, a rano wcale nie budziła się wypoczęta. Zupełnie jakby pozba­wiono ją energii i woli życia. Poza tym wciąż dokuczał jej ból głowy. Miała wrażenie, że wokół skroni zaciska się niewidzial­na obręcz. Chwilami ból był tak uporczywy, że zbierało jej się na wymioty. Jeszcze nigdy nie miała takich dolegliwości. Pra­wie nic nie jadła, jedynie rozgrzebywała jedzenie. Zauważyła, że wszyscy jej się przypatrują z uwagą, ale nikt nie mówił nic na głos. Ona zresztą też prawie się nie odzywała i nie zachęca­ła do rozmów.

- Mali, telefon! - zawołała Ingeborg ze schodów prowadzą­cych do domu.

Mali odwróciła się. Szła obok Havarda popatrzeć na wyką­pane owce z gęstą wełną, które dzięki ładnej pogodzie i lekkim podmuchom wiatru obeschły wyjątkowo szybko. Nadszedł czas, by zadecydować, które sztuki przeznaczyć na ubój, a które zo­stawić lub sprzedać. Rozmawiali o tym, że w tym roku można by zostawić na zimę więcej owiec. Stado było bardzo dobre. I wię­cej młodych sztuk niż zazwyczaj nadawało się do hodowli, a po­tem rozpłodu. A ponieważ tego lata zbiory siana też były bar­dziej obfite niż zwykle, mieli dość paszy dla liczniejszego stada. Nie powinno być problemów z karmą, nawet jeśli zima potrwa długo. Mali szła z księgą, w której notowała wyniki, gdy tymcza­sem Havard lekko i zręcznie chwytał jedną owcę po drugiej i do­konywał oceny.

- Robimy teraz przegląd owiec! - odkrzyknęła. - To chyba nic ważnego. Nie mogą zadzwonić wieczorem?

- Dzwoni Tellnes z parafii Lademoen w Trondheim! - zawo­łała Ingeborg. - Mam powiedzieć, że...

Tellnes! Mali całkiem zapomniała o zleceniu, o którym po­informowano ją ponad tydzień temu, kiedy wszystko jej się wa­liło na głowę. Podała księgę Havardowi ze słowami:

- Muszę z nim pomówić! Mogę poprosić Ane, żeby przyszła ci tu pomóc przez ten czas.

- Przecież nie będziesz rozmawiała przez cały wieczór - od­parł Havard i z uśmiechem pogładził ją po policzku. - Rozu­miem, że to ważne, więc biegnij czym prędzej. Póki co, sam so­bie poradzę.

Mali pośpiesznie przemierzyła podwórze, aż spódnica zafurkotała wokół jej nóg.

- Halo - odezwała się zdyszana do słuchawki. - Mali Stor­nes.

- Halo, tu Tellnes. Słyszę, że się pani zasapała, pewnie prze­szkodziłem przy pracy - zaczął. - Mieliśmy jednak zebranie i chcieliśmy zapytać, czy mogłaby pani niebawem przyjechać do Trondheim. Chodzi o to, żeby już ostatecznie omówić szczegóły i jak najszybciej zacząć pracę nad projektem, o którym ostatnio rozmawialiśmy.

W głowie Mali zakłębiło się od najróżniejszych my­śli. Niemożliwe, żeby teraz pojechała do Trondheim. Na najbliższy tydzień zaplanowali ubój, będzie więc mnóstwo pracy przy sprawianiu mięsa. To odpowiedzialne zajęcie, nie mogła go zlecić nikomu innemu. Odkąd została gospo­dynią w Stornes, zawsze sama nadzorowała wszystkie pra­ce. Oczywiście Ane jest zręczna i dokładna, można na niej polegać. Ingeborg także nabrała wprawy wraz z upływem lat. Ale obie służące nie poradzą sobie z ubojem, mając równocześnie na głowie odpowiedzialność za dom, dzieci i gotowanie posiłków.

- Czy to jakiś kłopot? - spytał Tellnes, nie doczekawszy się odpowiedzi.

- No, niekoniecznie kłopot - odparła Mali wymijająco. - Ty­le tylko, że zaczynamy ubój owiec. Muszę więc...

- Ach tak.

W głosie Tellnesa usłyszała lekkie zniecierpliwienie. Mali nagle przestraszyła się, że to fascynujące zlecenie, które byłoby da niej wielkim wyzwaniem, może wymknąć jej się z rąk. Nie dopuści do tego! Musi dostać to zamówienie, niech się dzieje, co chce!

- Jakoś spróbuję sobie to wszystko poukładać - rzekła po­śpiesznie. - Najwyżej wynajmiemy ludzi do pomocy. W tych trudnych czasach każdego ucieszy dodatkowa praca. Tak... to się jakoś da urządzić - dodała, choć póki co nie miała poję­cia, skąd weźmie do pomocy kobiety, które potrafią sprawiać i konserwować mięso. - Kiedy pan sobie życzy, bym przyje­chała?

- Przepraszam, że powiadamiam w ostatniej chwili. - Je­go głos znów zabrzmiał przyjaźnie. - Ale spotkanie z komite­tem dekoracyjnym mamy w piątek. Gdyby więc mogła pani tu być...

W piątek, czyli już za trzy dni! Jak zdoła wszystko urządzić, Mali nie miała pojęcia, odetchnęła jednak głęboko i drżącym głosem potwierdziła, że przyjedzie.

- Na pewno będę na tym zebraniu - powiedziała.

- Dobrze. Bardzo dobrze - odparł Tellnes zadowolony. - Jak pani tu do nas przyjedzie?

Dobre pytanie, pomyślała Mali. Do Trondheim jest da­leko. To cała wyprawa. Jeśli zadzwonię do Surnadalen, mo­że znajdzie się dla mnie miejsce w samochodzie przewożą­cym towary, który kursuje każdego dnia. Jest też możliwość zabrania się samochodem pocztowym, w każdym razie do Svorkmo, a stamtąd statkiem, ale to zajmie więcej czasu i wyjdzie drożej.

- Pytam dlatego, że w Surnadalen jest jeden z moich pa­rafian. Pojechał tam prywatnym samochodem w interesach. Mógłbym poprosić, by zabrał panią w drodze powrotnej do Trondheim, o ile nie ma pani lepszego dojazdu. On wraca w czwartek, zresztą też weźmie udział w tym zebraniu w piątek. Z Surnadalen do Trondheim jest cały dzień drogi, więc trzeba wyjechać już w czwartek.

- Byłoby wspaniale, gdybym mogła skorzystać z tej oka­zji - powiedziała Mali. - Nie mamy tu zbyt dobrego połączenia z Trondheim, zamierzałam się zabrać z jakimś transportem to­warów.

- O, nie, skoro jest tam Vikan, uniknie pani przynajmniej takich niewygód - oświadczył Tellnes. - Skontaktuję się z nim i poproszę, by do pani zadzwonił. Myślę jednak, że nie będzie miał nic przeciwko temu, by panią zabrać. Poza tym byłoby nam niezmiernie miło, mojej żonie i mnie, gdyby zechciała pani za­trzymać się u nas podczas pobytu w Trondheim - dodał przyjaź­nie.

- Bardzo serdecznie dziękuję - odparła Mali. - To wielka uprzejmość z państwa strony, ale nie chciałabym sprawiać kło­potów. Znajdę jakiś nocleg...

- Ależ nam będzie bardzo miło - przerwał jej Tellnes. - Oboje bardzo podziwiamy pani prace i cieszymy się, że będzie­my mogli z panią porozmawiać, a także wysłuchać pani opinii na temat projektu tkaniny, kolorów i techniki wykonania. Ser­decznie panią zapraszamy.

- Bardzo dziękuję - odparła Mali nieco przytłoczona jego wspaniałomyślnością. - W takim razie zobaczymy się nieba­wem.

- Owszem - odparł Tellnes. - Proszę czekać na telefon od Vikana. Zawiadomi na pewno, gdzie i kiedy po panią przyje­dzie. Do zobaczenia.

- Do zobaczenia - pożegnała się Mali, nie odwieszając słu­chawki.

Przez chwilę stała oparta o ścianę, czując, jak drżą jej nogi w kolanach. Ma jechać sama do Trondheim, i to w czasie ubo­ju! Jak to przyjmą domownicy? Może Havard mógłby pojechać ze mną, pomyślała nagle, ale zaraz odrzuciła ten pomysł. Jej nieobecność w tak gorączkowym okresie sprawi wystarczająco dużo kłopotów, a co dopiero gdyby zabrakło też Havarda. Po­za tym z rozmowy wynikało, że Tellnes liczy się wyłącznie z jej przyjazdem.

- Rozmowa skończona? - zatrzeszczało w słuchawce.

Mali aż podskoczyła przestraszona, bo całkiem zatopiła się we własnych myślach.

- Tak, dziękuję, już odkładam - odpowiedziała.

- Miłej podróży do Trondheim - rzuciła złośliwie Astrid z centrali. - Niezbyt stosowny czas na wyjazd dla gospodyni, która powinna nadzorować prace we dworze...

- Jakoś to się ułoży - odparła Mali krótko i odwiesiła słu­chawkę.

Niebawem wszyscy się dowiedzą, dokąd jadę, pomyślała zre­zygnowana. Ludzie będą mieli znowu o czym gadać. Lepiej jed­nak, że wezmą ją na języki, niżby mieli snuć domysły, dlaczego wyjechał Sivert. Ale to nieuniknione. Prędzej czy później rozej­dą się plotki. Mali wzdrygnęła się. Tyle różnych spraw mąciło jej radość z otrzymania tak wspaniałego zadania. Mimo to iskierka zadowolenia rozpaliła jej wnętrze i napełniła nadzieją. Ale tylko przez chwilę.

Nie wspomniała nikomu o wyjeździe, póki nie rozmówiła się wieczorem z Havardem.

- Może nie powinnam teraz wyjeżdżać? - zastanawiała się, spoglądając na męża. - To daleka droga, taki wyjazd kosztuje, a poza tym nie wiem, czy uda nam się znaleźć kogoś, kto pomo­że przy uboju.

- Sądzę, że w ogóle nie powinnaś o tym myśleć - od­powiedział Havard i przytulił ją. - Przez parę dni ode­rwiesz się od dworu, ciężkiej pracy i od wszystkich zmar­twień. Potrzebujesz tego. Zobaczysz innych ludzi, zajmiesz się czymś innym - dodał. - Zresztą jeszcze nigdy nie byłaś w Trondheim.

- Nie, ale... - Mali gryzła paznokieć. - Powinniśmy tam je­chać razem. Bo jak ja sama aż do Trondheim...

Havard roześmiał się dobrodusznie i objął ją za szyję.

- Nie jesteś bezradną kobietą, Mali Stornes! Doskonale so­bie poradzisz. A my tu znajdziemy na pewno kogoś do pomocy. Jedź więc spokojnie, bo potrzebujesz tego. Poza tym to bardzo prestiżowe zamówienie i wiem, że masz wielką ochotę podjąć to wyzwanie. Będzie o tym głośno, co tylko przysporzy tobie i two­im pracom popularności. Zasługujesz na to! No i nie zapominaj­my o pieniądzach, które zarobisz. Nadeszły ciężkie czasy i cho­ciaż starcza nam na życie i mamy jeszcze trochę oszczędności, to jednak nie należy gardzić dodatkowym zarobkiem. Nie wia­domo, kiedy sytuacja się poprawi. Poza tym przyda ci się ta pra­ca na długie zimowe wieczory, bo to może być ciężka zima - do­dał powoli.

Bawił się jej długimi miękkimi włosami, które uwolniły się z upięcia i zwisały luźno na karku.

- Powinienem może jechać jedynie po to, żeby na ciebie uważać - odezwał się nagle żartobliwym tonem i uśmiechnął się. Ale po jego spojrzeniu poznała, że w tych słowach kryła się powaga, choć nie chciał się do tego przyznać. - Jesteś teraz taka piękna, że...

- Co za bzdury opowiadasz - żachnęła się Mali, ale zaru­mieniła się z radości. - Doskonale wiesz, że zależy mi tylko na tobie i na dzieciach, Havardzie - dodała i spojrzała na niego. - O czym myślisz? Że będę chciała wziąć odwet na tobie za Laurę?

Poczerwieniał jak burak i przytulił ją mocno. Gdy tak trwa­li w uścisku, czuta mocne bicie jego serca.

- Nie, ja... nie wiem - odezwał się bezradnie.

- Nawet o tym nie myśl, Havardzie - powiedziała Mali i po­głaskała go czule po policzku. - Tę sprawę mamy już za sobą, za­równo ja, jak i ty.

Nie było to całkiem zgodne z prawdą. Wciąż prześladowa­ło ją w wyobraźni to, co się zdarzyło między Havardem a Lau­rą. Najbardziej lękała się, że ten epizod może zaowocować dziec­kiem. Z Olą Storhaugiem Laura miała tylko jednego syna. Chłopiec skończył właśnie dziewięć lat, był o miesiąc młodszy od Dorbet. Po dworach krążyły złośliwe plotki, że w Storhaug nie doczekali się więcej potomków, ale nikt się nie ośmielał ko­mentować tego w obecności mieszkańców Oppstad. Rodzice Laury bardzo pragnęli, by najmłodsza córka urodziła więcej dzieci, byli tacy dumni z jej małżeństwa z dziedzicem Storhaug. Ale przecież zdarzało się, że w niektórych rodzinach rodziło się tylko jedno dziecko, niektórzy w ogóle nie mieli potomków. Wszystko w rękach Pana, jak to kiedyś mawiała Beret. Więc je­śli Laura teraz zaszłaby w ciążę...

Mali odsunęła od siebie tę myśl.

- A więc uważasz, że powinnam jechać? - zapytała znowu i popatrzyła na Havarda.

- Tak uważam - odparł i pocałował ją lekko w czoło. - Jedź i spędź miło ten czas! Oderwij się myślami od wszystkich prob­lemów. A potem wracaj do mnie - dodał, unikając jej spojrzenia.

- Akurat tego możesz być pewien, Havardzie Stornes - uśmiechnęła się Mali łagodnie i musnęła palcem jego policzek. - Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz!

- Och, Mali, Mali - odezwał się cicho łamiącym się gło­sem.

ROZDZIAŁ 8

Mali była spięta i trochę zalękniona, ale równocześnie pełna oczekiwań, więc w dni poprzedzające wyjazd do Trondheim nie mogła sobie znaleźć miejsca. Zapakowała do torby podróż­nej potrzebne rzeczy, po czym wyjęła wszystko i zmieniła za­wartość.

- Przecież wiesz, co potrzebne jest w mieście. Byłaś już w Kristiansund - tłumaczył nieco zrezygnowany Havard. - Nad czym się więc tak zastanawiasz?

- Muszę wyglądać porządnie - odpowiedziała Mali i sięg­nęła po jeszcze inną bluzkę z szafy. - Nie wiem, może zostanę zaproszona gdzieś, gdzie obowiązywać będą eleganckie stroje.

- Z pewnością nie na ślub - odparł oschle Havard. - A pięk­nie wyglądasz niezależnie od tego, w co jesteś ubrana. Zresztą będziesz tam raptem parę dni.

Mali musiała mu przyznać rację. Zresztą nie miała do wybo­ru aż tak wielu ubrań. Ostatecznie zdecydowała się wziąć prak­tyczny, ale ładny kostium na podróż, który nada się ewentualnie także na wycieczki po mieście. Dodatkowo zapakowała czerwo­ną spódnicę z plisą, którą sama utkała przed wielu laty, a która wciąż dobrze się prezentowała, oraz piękną białą bluzkę z wyso­ką zapinaną na guziczki stójką.

- Nie powinnam była zgadzać się na ten wyjazd - powiedziała do Ane dzień przed podróżą, kiedy wspólnie nakrywały do obiadu. - Teraz, gdy zaczyna się ubój i trzeba zająć się spra­wianiem mięsa...

- Będzie dobrze - odpowiedziała ze spokojem Ane. - Nie żebym nie doceniała twojej obecności, bo to bardzo ważne, że trzymasz nad wszystkim pieczę, ale jakoś tym razem poradzimy sobie bez ciebie. Na szczęście udało nam się znaleźć pomoc. Słyszałam, że kobieta, która pod two­ją nieobecność przyjedzie z Kvannes, jest bardzo zręczna i miła. Z pewnością zadbamy o to, by nie zabrakło mięsa i wędlin na najbliższy rok - dodała z uśmiechem. - Poza tym za parę dni wrócisz do domu i sama sprawdzisz, czy wszystko zostało zrobione, jak należy, zanim cokolwiek zdąży się zepsuć.

- Tak, oczywiście - odparła Mali, wyjmując chleb. - Cho­ciaż nie wiem dokładnie, jak będzie z tym powrotem. Kto wie, czy nie zabiorę się samochodem ciężarowym dopiero w ponie­działek.

- Najważniejsze, żebyś w ogóle wróciła - rzekła Ane.

- Jak to „w ogóle”? - Mali zerknęła na nią pośpiesznie. Dlaczego miałabym nie wrócić?

- Nie to miałam na myśli - speszyła się Ane. - A co?

- Po prostu do Trondheim jest daleko - wyjaśniła Ane. - A jazda samochodem po wąskich i krętych dro­gach niebezpieczna. Ale na pewno wszystko będzie dobrze, a kiedy wrócisz, dwór będzie stał na miejscu i na ciebie cze­kał. Pamiętaj o tym. Potrafimy zadbać tu o wszystko. Po­za tym wydaje mi się, że ten wyjazd dobrze ci zrobi - doda­ła, unikając wzroku Mali. - Za dużo się ostatnio na ciebie zwaliło.

Mali pominęła te słowa milczeniem, ale rozmowa z Ane ją uspokoiła. Czuła, że przez tych kilka dni nic złego się w Stor­nes nie stanie, mimo że jej wyjazd przypadł na gorący czas uboju. Ane na pewno jak zwykle stanowczą ręką pokieruje domem i dziećmi. Odłożyła więc zmartwienia na bok, oczekując wizyty w Trondheim z nadzieją i ciekawością.

Tuż przed obiadem zadzwonił doktor, którego odwiedzin u cho­rej Beret spodziewali się po południu.

Mimo że niewiele można było pomóc staruszce, Mali z ja­kichś powodów zależało, by co pewien czas doktor przyjechał i ją zbadał. Wydawało jej się, że w ten sposób zabezpiecza się na wypadek, gdyby stan Beret gwałtownie się pogorszył. Nie chcia­ła, by ktokolwiek mógł jej zarzucić, że nie uczyniła wszystkiego, co należało, by pomóc teściowej.

- Przykro mi, Mali, że nie dotrzymam dziś naszej umo­wy - powiedział doktor. - Ale moja matka, która mieszka w Trondheim, zachorowała na grypę. Nie jest już młoda, dlatego postanowiłem pojechać do niej i sam sprawdzić, jak się czuje, choć nic nie wskazuje na to, by jej stan był po­ważny. Ale wiesz - dodał - czasem człowieka ogarnia dziw­ny niepokój i czuje, że powinien wszystko sprawdzić osobi­ście.

- Rozumiem - odparła Mali. - Właściwie u nas nic nowego. Beret wciąż leży, ale wydaje nam się, co dość niezwykłe, że tro­chę doszła do siebie. Zjada nawet papki i sporo pije. Zrobiły jej się jednak kłopotliwe odleżyny. Liczyłam, że doktor mi coś po­radzi - dodała. - Ale możemy z tym poczekać do następnej wi­zyty.

Doktor roześmiał się w słuchawce.

- Wydaje mi się, Mali, że w tej dziedzinie jesteś ode mnie bieglejsza. Wraz z upływem lat nabrałem wielkiego szacunku dla twojej wiedzy na temat ziół i przygotowywa­nych przez ciebie mieszanek. Nigdy bym nie przypuszczał, że tak się kiedyś stanie - dodał w przypływie szczerości. - Nikomu o tym nie mówię, przynajmniej żadnemu z moich kolegów po fachu. Wiesz, takie babskie rady i domowe spo­soby niewiele mają wspólnego z poważną medycyną. Ale choć mój rozum odrzuca takie rozwiązania, widziałem na własne oczy, że to, co podajesz chorym, działa... Jednak, jak już wspomniałem, z nikim o tym nie rozmawiam. Jeśli zaś chodzi o Beret, to zajrzę do niej po powrocie. Przyjadę z Trondheim w niedzielę, powiedzmy więc, że będę w Stor­nes w poniedziałek...

- To może umówmy się już od razu na wtorek - przerwa­ła mu Mali. - Chciałabym być na miejscu podczas tej wizyty. Ja także jadę do Trondheim w sprawie zamówienia na kilim dla kościoła Lademoen. Mam nadzieję, że wrócę stamtąd jakimś transportem towarowym w poniedziałek. O ile w ogóle są trans­porty w poniedziałki? - zastanowiła się głośno.

- Przecież możesz zabrać się ze mną - zaofiarował się dok­tor. - Powiedz, gdzie zatrzymasz się w Trondheim, a ja w nie­dzielę rano przyjadę po ciebie.

- Ale nie mogę tak...

- Przeciwnie - przerwał jej doktor. - Przynajmniej nie będę musiał tłuc się całą drogę samotnie. Po drodze zrobisz mi wy­kład na temat ziół - dodał żartobliwie.

Mali podała mu adres Tellnesa i umówiła się z doktorem na dziewiątą w niedzielę rano.

Widocznie ten wyjazd do Trondheim jest mi pisany, pomy­ślała Mali i odwiesiła słuchawkę telefonu. Wszystko jakoś samo się układa po mojej myśli. Najważniejsze, że mam zapewniony dojazd w obie strony. To więcej, niż mogłam się spodziewać jesz­cze parę dni temu.

Mali nigdy nie myślała, że kiedyś będzie jechała razem z doktorem jednym samochodem. Prawdę mówiąc, przez te wszystkie lata nie darzyła go zbytnim szacunkiem. Ale dok­tor z czasem zmienił się na korzyść, pomyślała i uśmiechnę­ła się pod nosem. Trochę to trwało, ale ostatecznie szczere do bólu słowa akuszerki, która strofowała go przy każdej okazji, odniosły pozytywny skutek. Nie uważał się już za nieomylne­go, nawet we własnych oczach. Najbardziej jednak zdumia­ło ją, że nie odrzucał wszystkich metod, które różniły się od jego własnej. Nigdy by nie przypuszczała, że usłyszy kiedyś uznanie w ustach tak poważanego człowieka. Wprawdzie nie przyznawał się do tego wobec innych, ale jego pochwała wie­le dla Mali znaczyła i bynajmniej nie zamierzała go demasko­wać. Doktor trochę się postarzał. Być może z biegiem czasu każdy człowiek mądrzeje, niezależnie od tego, czym się zaj­muje na co dzień. Mali doświadczyła tego osobiście, ale też u innych.

Wieczorem przed wyjazdem do Trondheim Mali poświęciła znacznie więcej czasu na wieczorną toaletę Beret. Najpierw udało jej się nakłonić teściową do zjedzenia całego kubka zupy, potem ją umyła i włożyła jej czystą koszulę.

Zawsze kiedy była u Beret, mówiła do niej. Nie wiedzia­ła do końca dlaczego, bo przecież staruszka ani nie mogła jej nic odpowiedzieć, ani się sprzeciwić. Właściwie więc Mali krzątała się po izbie i rozmawiała ze sobą. Poznawała jednak po Beret, że jej słucha i rozumie. Mali czuła, że nie powin­na izolować starej gospodyni od tego wszystkiego, co dzieje się we dworze. W końcu Stornes był domem Beret od wielu, wielu lat. I choć wzajemne relacje teściowej i synowej nigdy nie układały się dobrze, nie dało się zaprzeczyć, że Beret by­ła bardzo dobrą gospodynią.

Mimo że posunęła się w latach, a teraz leżała częściowo sparaliżowana i nie mogła mówić, Mali wiedziała, że teścio­wa zachowała trzeźwy umysł. Poznawała to po bystrym spoj­rzeniu zdrowego oka. Czasami Mali przychodziło na myśl, że teściowa nigdy nie była równie uważnym słuchaczem jak te­raz, kiedy leżała przez większość dnia sama, nie będąc w sta­nie komunikować się z innymi. Nagle wokół niej zrobiło się strasznie cicho i w tej ciszy z uwagą wsłuchiwała się w każ­de wyłowione słowo. Kiedyś nie zwracała uwagi na to, co in­ni mają do powiedzenia, przynajmniej taką ją Mali zapamię­tała. Raczej chciała rządzić i udowadniać wszystkim, że ona wie najlepiej. Teraz się zmieniła. Być może zrozumiała, że czasem warto posłuchać innych.

- Wyjeżdżam jutro do Trondheim, Beret - powiedziała Mali, nalewając świeżej wody do szklanki na nocnym stoliku. - Dzwonili do mnie z kościoła Lademoen jakiś czas temu, pytając, czy nie pod­jęłabym się utkania kilimów przedstawiających Mękę Pańską. - Pogładziła kołdrę i dodała: - To mają być trzy duże kilimy. Bardzo poważne zlecenie.

Beret popatrzyła na nią z uwagą swoim zdrowym okiem.

- Pewnie uważasz, że jestem nierozważna, opuszczając dwór teraz, gdy zaczyna się ubój owiec - ciągnęła Mali i za­mknęła okno, które chwilę wcześniej otworzyła, żeby prze­wietrzyć w pomieszczeniu przed nocą. - Ale udało nam się pozyskać dodatkową pomoc, poza tym nie będzie mnie tylko parę dni - dodała.

Usiadła na krześle przy łóżku.

- To moje tkanie... - przerwała na moment. - Wiem, że ni­gdy nie patrzyłaś na nie przyjaznym okiem - ciągnęła, zakłada­jąc kosmyki włosów za uszy. - Ale dla mnie to bardzo ważne za­jęcie. Zaczęło się tej pierwszej zimy, mojej pierwszej zimy w roli młodej gospodyni tutaj, w Stornes. Pamiętasz pewnie. Czułam się okropnie... tak strasznie...

Wspomnienia niekończącej się mroźnej zimy, kiedy sa­motność i rozpacz dokuczały jej jak nigdy dotąd, napłynę­ły z taką siłą, że ścisnęło ją w gardle. Nie mogła wydobyć z siebie słowa. Przełknęła ciężko ślinę. Gdyby babcia Joha­na nie przeforsowała tego, że mogłam siedzieć u niej w iz­bie i tkać, chyba bym się utopiła we fiordzie, pomyślała Ma­li. Było mi tak źle, a jeszcze nie wiedziałam, że wkrótce nastaną znacznie gorsze chwile. Na szczęście nie znałam przyszłości.

Nagle poczuła dotknięcie. Drgnęła i zobaczyła, że Beret wy­jęła zdrową rękę spod kołdry i chłodnymi, wilgotnymi palcami chwyciła ciepłą dłoń Mali. Oko, którym na nią patrzyła, zalśni­ło, a z jej gardła wydobyło się rzężenie.

- Co jest, Beret? - zapytała cicho Mali. - Chcesz mi coś po­wiedzieć?

Staruszka poruszyła głową.

- Mogę jechać do Trondheim? - zapytała Mali, mimo że przecież wcale nie potrzebowała przyzwolenia teściowej na ten wyjazd.

Beret uścisnęła lekko dłoń synowej.

- Dziękuję - odparła cicho Mali i pogłaskała Beret po po­liczku. - Rozumiem, że się zgadzasz, i nawet nie wiesz, jaka to dla mnie ulga.

Kiedy później stała w korytarzu, uświadomiła sobie, że po raz pierwszy zapytała Beret o pozwolenie. Wciąż czuła lekkie uściśnięcie wilgotnej dłoni i nagle do jej oczu napłynęły łzy. Miała nadzieję, że Beret przetrwa jakoś jej nieobecność, wciąż bowiem o tylu różnych sprawach chciała porozmawiać z teścio­wą. O sprawach, o których nigdy nie wspominały na głos. O tym wszystkim, co doprowadziło do nienawiści między starą i młodą gospodynią w Stornes, a co już dawno powinno zostać wyjaśnio­ne.

Czuła, że nadeszła pora.

Trondheim oszołomiło Mali.

W Kristiansund mimo wszystko było inaczej. Tu na każ­dym kroku kłębiło się wprost od ludzi. Na ulicach słychać było odgłosy samochodów i dorożek. Najbardziej jednak za­skoczyły ją tramwaje. Zrobiła wielkie oczy, gdy je zobaczy­ła. Nigdy wcześniej nie jechała takim pojazdem na szynach i choć miała duszę na ramieniu, postanowiła spróbować. Tyl­ko skąd wiadomo, że tramwaj utrzyma się na wąskich torach ciągnących się wzdłuż ulicy? Rozglądała się wokół i wyciąga­ła szyję, by zobaczyć jak najwięcej. Będę miała o czym opo­wiadać w domu, myślała. W Stornes się zdziwią, zwłaszcza dzieci.

- Tam widać katedrę Nidaros - pokazał ręką Vikan.

Mali tak bardzo skupiła się na tramwaju, że zapomniała o bożym świecie. Teraz wyprostowała się i popatrzyła we wska­zywanym przez Vikana kierunku. Imponująca budowla z wie­żami i iglicami wydała się jej tak ogromna, jakby sięgała nieba. Wrażenie było powalające. Mali niemal zaparło dech w pier­siach.

- Jaka wielka - wyszeptała z nabożeństwem. - I jaka cu­downa.

- To prawda, jeśli chcesz znać moje zdanie, to równie pięk­nej budowli darmo by szukać - odpowiedział Vikan, ślimaczym tempem prowadząc samochód w ulicznym ruchu. - Teraz moim kościołem jest właściwie Lademoen, ale żaden nie może się rów­nać z katedrą Nidaros. Jeszcze nie została do końca odrestauro­wana, ale prace zakończą się zapewne na jubileusz w przyszłym roku. Te najważniejsze, oczywiście, bo tak naprawdę w tego ty­pu budowli prace konserwatorskie nigdy się nie kończą.

- Czy można by zajrzeć do środka? - zapytała Mali i odwró­ciła się, by nic nie uronić z widoku dostojnej szarej budowli sa­kralnej. - Pewnie katedra nie jest otwarta dla wiernych w dni powszednie, ja jednak w niedzielę już wyjeżdżam.

- Myślę, że Tellnes to jakoś załatwi - rzekł Vikan. - Przecież nie można opuścić Trondheim, nie zwiedziwszy wnętrza kate­dry Nidaros!

I nagle tramwaj już nie wydawał się Mali taki interesujący. Miała uczucie, że ten ogromny, piękny kościół ją przyzywa, że musi go zobaczyć. Jakby właśnie we wnętrzu katedry kryła się odpowiedź. Na co? Tego nie wiedziała.

Tellnes razem z żoną i dwoma córkami, pannami na wyda­niu, mieszkał w domu na obrzeżach centrum. Żona, ufry­zowana kunsztownie, powitała gościa w wykrochmalonym fartuchu na ciemnej sukni i z wymuszonym uśmiechem na twarzy. Mali domyśliła się, że nie jest zachwycona tym, że ma przyjąć na nocleg kogoś, kogo w ogóle nie zna. Nie tryska­ła więc humorem, w przeciwieństwie do męża, który wprost rozpływał się w zachwytach, widząc Mali, co zresztą tylko po­garszało sprawę. Tellnes nie umiał ukryć swojego zaintereso­wania osobą artystki i przytrzymał jej dłoń dłużej, niż to by­ło konieczne.

- Nie chciałabym sprawiać kłopotu - odezwała się Mali, spoglądając na panią domu. - Jeśli moja obecność nie bardzo państwu pasuje, to...

- Nie pasuje? - Tellnes zaśmiał się rozbawiony. - O, nie! Oboje z żoną z niecierpliwością czekaliśmy na to spotkanie.

Kłamca, pomyślała Mali. Może on rzeczywiście nie mógł się doczekać mojego przyjazdu, ale zapewne nie z powodu moich artystycznych kwalifikacji. Tego można się było łatwo domyślić. Mierzył ją bowiem od stóp do głów spojrzeniem swych rozmytych niebieskich oczu, przyprawiając ją o rumie­niec. Miała wrażenie, że wprost rozbiera ją wzrokiem.

Pani domu odprowadziła gościa do pokoju w suterenie. Starannie cedząc słowa, zagadnęła:

- Opowiadano mi, że pochodzi pani z małej wsi.

Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że traktuje Mali z gó­ry i uważa się za kogoś lepszego.

- Tak, pochodzę z małej wsi, ale za to z bardzo okazałego dworu - odparła Mali krótko, upominając się w duchu, że nie powinna zadrażniać sytuacji, wystarczająco już napiętej. Nie znosiła jednak ludzi, którzy traktowali innych protekcjonalnie, i na takie zachowanie mimowolnie reagowała uszczypliwością.

- Ach tak - odparła pani Tellnes chłodno i otworzyła drzwi pokoju przygotowanego dla Mali. - Mam nadzieję, że będzie tu pani wygodnie.

Mali była już pewna, że gościny u Tellnesów nie zachowa pośród miłych wspomnień, ale bardzo była ciekawa zlecenia na kilimy, a poza tym chciała zwiedzić katedrę Nidaros. To ostat­nie nagle stało się dla niej niemal najważniejsze. Przez stulecia przybywali tu pielgrzymi, by odpokutować swoje grzechy i od­zyskać wewnętrzny spokój. Teraz ona też się czuła jak pielgrzym i pragnęła gorąco, by jej niespokojne serce odnalazło tu ukoje­nie.

Kościół Lademoen zamierzała obejrzeć sobie następnego dnia po spotkaniu, które, jak zrozumiała, miało się odbyć w sa­li parafialnej.

- Dziękuję - odparła i weszła do środka.

- Za pół godziny zapraszam na posiłek - zapowiedziała pa­ni Tellnes. - Zapewne chce się pani teraz trochę ogarnąć i prze­brać po podróży - dodała takim tonem, jakby się nie spodziewa­ła, że ta wiejska kobieta ma jakieś ubrania na zmianę.

Mali w milczeniu zamknęła za sobą drzwi. Oczywiście, że się przebiorę, pomyślała ze złością i dziękowała opatrzności za zabraną z domu czerwoną spódnicę i odświętną bluzkę, strój, dzięki któremu nie będzie się czuła nieswojo w towarzystwie pa­ni domu podczas posiłku.

Spotkanie w kościele Lademoen przebiegło lepiej, niż się spo­dziewała. Najwyraźniej członkowie komitetu znali jej prace i naprawdę je cenili. Ją samą zaś zachwycił projekt Męki Pań­skiej. Ukazywał w najdrobniejszym szczególe potworność zda­rzeń, wydobywając zarazem ich głębokie piękno. Mali przeje­chała palcem po arkuszu i podnosząc wzrok, powiedziała:

- Jeśli zdołam uzyskać efekt zbliżony do tego projektu, to kilim będzie wspaniały. Wykonał go prawdziwy artysta, a zara­zem ktoś, kto zna smak cierpienia.

Zauważyła, że młody rudowłosy mężczyzna spuścił oczy, wyraźnie zakłopotany.

- To pan jest tym artystą? - zapytała Mali.

- Tak, Henry jest autorem projektu - odparł Tellnes. - Na­malował te obrazy w ubiegłym roku, krótko po tym, jak żona i syn zginęli w okropnym wypadku. To było straszne - dodał bez szczególnej empatii w głosie.

Tellnes niespecjalnie liczył się z uczuciami innych i nie po­trafił się zdobyć na współczucie wobec nich. Koncentrował się głównie na sobie. Pewnie dlatego jego żona była zgorzknia­ła i nieprzyjazna. Człowiek się taki staje, jeśli brak mu miłości i troski. Mali znała to uczucie.

Popatrzyła ponownie na szkice, na wyeksponowane przez Henry'ego smutek i gniew. Dostrzegła jednak także pokorę i zrozumienie, że przeciwko niektórym rzeczom w życiu nie można walczyć. Henry pięknie wyraził swe pogodzenie się z lo­sem.

- Nie wiem, czy uda mi się uzyskać właściwy efekt - powie­działa Mali cicho. - To bardzo duża i trudna praca.

- Uprzedzałem panią - rzekł Tellnes, przykrywając jej dłoń swą dużą i owłosioną. - Mamy jednak do pani pełne zaufanie. Poza tym Martin Bakken z Ameryki, nasz darczyńca, zażyczył sobie, aby to właśnie pani, tylko pani, utkała te kilimy.

- W takim razie się zgadzam - powiedziała Mali i cofnęła rękę. - Pozostaje pytanie, na kiedy tkaniny mają być gotowe. Ta praca wymaga czasu, a ja muszę się zajmować też dworem, mam męża i dzieci.

- Dajemy pani na to rok - odparł Tellnes. - Martin Bakken przybędzie do Trondheim w przyszłym roku na jesieni, a wtedy muszą być już gotowe.

Mali policzyła szybko w myślach i wyszło jej, że aby zdążyć, nie będzie miała w nadchodzących miesiącach czasu na inne rzeczy.

- Widzę, że się pani waha - odezwał się Tellnes. - Tymcza­sem za zapłatę, jaką pani otrzyma, stać panią będzie na wynaję­cie pomocy we dworze. Amerykanin jest bardzo bogaty. Oferu­je za tę pracę dwa tysiące koron.

Mali popatrzyła na niego, otwierając usta ze zdumienia. Dwa tysiące koron! To niepojęta suma, zwłaszcza w tych trud­nych czasach!

Z wrażenia zakręciło jej się w głowie. To by oznaczało, że nie będą się musieli obawiać, że zabraknie im w Stornes pieniędzy. Razem z oszczędnościami, które z Havardem trzymali w skrzy­ni, byliby zabezpieczeni na resztę życia.

- To bardzo dużo pieniędzy - odezwała się cicho, a serce wa­liło jej miotem.

- Nasz wspaniałomyślny Martin Bakken ma pieniędzy w bród - rzeki oschle Tellnes. - Zresztą jego zdaniem pani pra­ce są tego warte.

Umowa została spisana i zaakceptowana przez obie strony. Z takiej propozycji nie uchodziło rezygnować.

Potem podano kawę i kanapki z frykasami, jakie na stole w Stornes pojawiały się jedynie w święta, a Mali została opro­wadzona po kościele.

W obszernym wnętrzu panował chłód, Mali jednak całkiem o tym zapomniała, gdy ujrzała przepiękny ołtarz. Jej szczery za­chwyt wywołał zwłaszcza duży obraz przedstawiający Jezusa i jego dwóch uczniów w drodze do Emaus. Mali pamiętała nie­jasno ten fragment Ewangelii z nauk przed konfirmacją.

- Jaki piękny - powiedziała cicho. - Odnosi się wrażenie, że to żywi ludzie...

- Tak, jesteśmy bardzo dumni z tego ołtarza! - Mali zdawało się, że gdziekolwiek przystanęła, Tellnes pojawiał się natychmiast tuż przy niej. - Obraz namalował Gabriel Kielland, a pozowali mu mieszkańcy Trondheim. Na przykład Jezus to tak naprawdę apte­karz Henstad - uśmiechnął się.

- Musi być bardzo pobożny - rzekła Mali. - Ma niesłychanie dobre spojrzenie.

Tellnes nic na to nie powiedział, chwycił ją jednak za łokieć i oprowadził po kościele. Po kolei pokazywał chrzcielnicę, am­bonę, misternie rzeźbione zdobienia, wreszcie piękny obrus na ołtarzu. Mali czuła się nieswojo z powodu tej poufałości i gdy tylko trafiła się sposobność, wyswobodziła się i podeszła do młodego rudego mężczyzny, autora projektu kilimu, który mia­ła utkać.

- Przepiękny projekt - powiedziała cicho. - Mam nadzieję, że zdołam oddać to, co pan w nim wyraził.

- Z pewnością się pani uda - odpowiedział, podnosząc na nią swe błękitne oczy, zasnute woalem smutku i tęsknoty za ty­mi, których utracił. - Każdy z nas nosi w sobie cierpienie, choć nie zawsze mamy odwagę się z nim zmierzyć - dodał cicho. - Bo to bardzo bolesne.

- Doskonale to rozumiem - zapewniła Mali. - Mam nadzie­ję, że będzie pan zadowolony z efektu mojej pracy.

- Myślę, że tak - odparł ze spokojem. - W pani oczach tak­że dostrzegam coś więcej niż tylko radość.

Kiedy wspomniała Tellnesowi, że chciałaby zwiedzić kate­drę w Nidaros, nie usłyszała z jego strony odmowy. Przeciw­nie, obiecał wykorzystać wszystkie swoje koneksje i wpływy, by to załatwić. Nie omieszkał zaznaczyć jednak, że kate­dra w tygodniu jest zamknięta dla wiernych, ponieważ pro­wadzone są tam poważne prace konserwatorskie. Z potoku słów i przechwałek można by sądzić, że to on jest właścicie­lem świątyni.

Mali nie zwracała uwagi na jego próżność. Najważniejsze, by pomógł jej dostać się do środka. I udało się. W sobotę po śniada­niu Tellnes wyprowadził z garażu samochód. Mali zapytała żo­nę gospodarza, czy pojedzie z nimi.

- Katedrę widziałam już nie raz - odparła chłodno pani Tellnes i dodała uszczypliwie: - Poza tym ktoś musi ugotować obiad.

Mali odebrała to jako krytykę pod własnym adresem. Zapewne pani Tellnes uważała, że powinna zostać z nią i pomóc, ale nie wzięła sobie tego zbytnio do serca. Naza­jutrz wczesnym rankiem wyjedzie już do domu, a katedrę Nidaros po prostu musi zobaczyć. Nawet jeśli pani Tellnes miałaby być z tego powodu kwaśna jak ocet przez resztę wieczoru.

Gdy tylko Mali weszła do wnętrza potężnej świątyni, zapomnia­ła o bożym świecie. Mimo że cała zachodnia ściana nosiła śla­dy przeprowadzanej renowacji, a wielki okrągły witraż, rozeta, nie był do końca gotowy, monumentalny kościół zrobił na niej ogromne wrażenie. Gdy tak stała przy środkowym ołtarzu, po­dziwiając wspaniały krucyfiks wykonany w całości, łącznie z fi­gurą Chrystusa, ze szczerego srebra, poczuła się nieco zagubio­na.

- Krucyfiks jest także darem z Ameryki - nie omieszkał zauwa­żyć Tellnes. Jego głos dochodził do niej jakby z oddali, a mimo to wy­dawało się jej, że stanowi dysonans w tym wnętrzu. Mali powoli skie­rowała się w stronę głównego ołtarza.

- Chciałabym pójść tam sama - zwróciła się po cichu do Tellnesa. - Jeśli to oczywiście możliwe.

Tellnes spojrzał na nią zdumiony, jego usta zacisnęły się w wąską linijkę, ale zatrzymał się, mówiąc:

- Ależ oczywiście.

Mali podeszła do ołtarza. Przez długą chwilę stała tam i tylko patrzyła. Palcami musnęła aksamit. Znów naszło ją niewytłumaczalne uczucie, że ta świątynia ją wzywa. Bez­wiednie uklęknęła, pochyliła głowę i złożyła dłonie. Z wolna spłynął na nią zdumiewający spokój. Zupełnie jakby ktoś po­łożył na jej głowie dużą, gorącą dłoń. Pochyliła się jeszcze ni­żej.

- Wybacz mi - wyszeptała powoli. - Wybacz.

Następnego dnia na drodze wyjazdowej z miasta Mali uj­rzała nagle plecy wysokiego szczupłego mężczyzny, idące­go wzdłuż czerwonej ściany budynku. Blade jesienne słoń­ce zalśniło w jego czarnych jak węgiel włosach, skręconych na karku. Miał na sobie zniszczoną i przybrudzoną kurt­kę.

- Sivert - wyszeptała chrapliwie, czując, jak lodowate szpo­ny zaciskają się wokół jej serca. - Sivert!

- Słucham? - zapytał doktor, patrząc na nią zdziwiony.

Mali nie odpowiedziała. Odwróciła się za mężczyzną, ale już skręcił za róg i zniknął.

ROZDZIAŁ 9

W niedzielę późnym popołudniem samochód doktora wyłonił się zza zakrętu w lesie i przed oczami Mali roztoczył się piękny widok na dolinę Inndal. Jak zawsze zrobiło jej się cieplej na ser­cu na widok ciemnego fiordu, potężnych szczytów i wsi, w któ­rej blisko od siebie znajdowały się cztery dwory, a wokół mieści­ły się mniejsze gospodarstwa i chaty komorników.

W zapadającym zmierzchu w oddali zamajaczyły budynki Stornes, położonego najniżej przy cyplu. Moje miejsce na ziemi, miejsce, do którego przynależę, pomyślała. Kto by przypusz­czał, że Stornes stanie się kiedyś dla mnie bezpiecznym portem. Tamtego dnia, gdy wychodziłam za mąż za Johana, taka myśl mi nawet w głowie nie postała. A jednak z czasem tak właśnie się ułożyło. Stornes jest moim domem nie tylko dlatego, że cze­ka tam na mnie Havard i dzieci. Czuję się nierozerwalnie zwią­zana z samym dworem, i to się nigdy nie zmieni.

Mali umówiła się z doktorem, że wejdzie do środka i zbada Beret, skoro już nalegał, by podwieźć ją pod sam dom. Doktor chętnie na to przystał, uznając, że w ten sposób zaoszczędzi dro­gi następnego dnia.

Kiedy samochód wjechał na podwórze, zgotowano im owacyj­ne przyjęcie. Havard i cała trójka dzieci wyszli im naprzeciw.

- Witaj w domu! - zwrócił się Havard do żony i podając swą mocną, ciepłą dłoń, pomógł jej wysiąść.

- Dziękuję! - Mali uśmiechnęła się do męża, napotykając pełne miłości spojrzenie błękitnych oczu. - Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej!

Havard chwycił torbę podróżną, a Mali tymczasem zwróciła się do dzieci.

- Wygląda na to, że dzielnie pomagałyście - rzekła i zwich­rzyła gęstą czuprynę Dorbet. - Nie widzę owiec czyli, że już po uboju.

- Akurat ona nie pomagała najwięcej - odezwał się Oja i wyprostowawszy się, dodał łaskawie: - Ale... trochę się włączy­ła.

- No i dostałam najlepszy stopień z egzaminu z geografii - świergotała Dorbet, wieszając się mamie na ramieniu. - Pan na­uczyciel powiedział, że bardzo się poprawiłam.

- Wielkie mi halo - dogryzał jej znów Oja.

- Bardzo się starała. - Ruth wzięła w obronę młodszą sio­strę. - Zresztą można o to zapytać Ane.

- Ależ ja wierzę Dorbet - uśmiechnęła się Mali i dodała: - Przywiozłam wam wszystkim coś z Trondheim.

- Wiedziałam! Wiedziałam! - wykrzykiwała radośnie Dor­bet. - Co to takiego, mamo?

- Pozwól mamie przynajmniej wejść do domu, dziecko - ro­ześmiał się Havard. - Przecież nie będzie się wypakowywać na podwórzu.

- Najpierw zajrzę z doktorem do Beret - rzekła Mali. - A po­tem dostaniecie swoje prezenty i opowiem wam o wszystkim, co widziałam i co przeżyłam w Trondheim.

Nawet Dorbet musiała się na to zgodzić.

Ane, która wyszła na ganek, by powitać Mali, opowiedziała, że pod jej nieobecność Beret wydawała się jakaś niespokojna.

- Ale jadła i piła, jak należy - dodała pośpiesznie.

- Nie było żadnych objawów kolejnego wylewu? - zapytał doktor, marszcząc brwi.

- Nic takiego nie zauważyłam - odparła Ane. - Jedynie ten niepokój.

Kiedy doktor wraz z Mali weszli do sypialni, zdrowe oko chorej jakby nabrało blasku. Wyciągnęła drżącą dłoń do Mali i próbowała coś powiedzieć, ale jak zwykle z jej gardła wydoby­ło się tylko rzężenie i nie dało się odróżnić słów.

- Wydaje mi się, że teściowa bardzo się za tobą stęskniła, Mali - powiedział lekarz z uśmiechem i podszedł do łóżka cho­rej. - Tęskniłaś za Mali, Beret?

Beret pokiwała głową, a lekarz tylko się roześmiał.

- Tak mi się też wydawało - rzekł. - Kto by przypuszczał jeszcze przed paru laty, że tak kiedyś będzie - dodał, zerkając na Mali. - Chociaż ja się często spotykam z podobnymi przypadka­mi. Poważna choroba buduje mosty między ludźmi. Chory po­przez swoją bezradność w jakiś nadzwyczajny sposób zyskuje większe zrozumienie dla innych, lepiej też poznaje siebie.

Kiedy wyszli na korytarz, doktor uścisnął na pożegnanie dłoń Mali i powiedział:

- Dziękuję za miłe towarzystwo w podróży.

- To ja winna jestem podziękowanie - odparła Mali, ale doktor machnął tylko ręką.

- Co się tyczy Beret, nie zauważyłem specjalnych zmian. Z odleżynami nie tak łatwo sobie poradzić, ale rób to, co uwa­żasz za słuszne. Możesz używać maści, którą zostawiłem, al­bo jakichś własnych mieszanek ziołowych. Problem polega na tym, że kiedy starsi ludzie przez dłuższy czas nie wstają z łóżka, dochodzi do zaburzeń krążenia. W tej sytuacji nie­wiele można zrobić, by zapobiec odleżynom. - Przygładził palcami włosy i kładąc dłoń na klamce, rzekł z namysłem: - Trochę martwi mnie to, co powiedziała Ane. Taki nagły nie­pokój u chorego często jest objawem jakichś zmian w mózgu i może zwiastować kolejny wylew. Ale możliwe, że Beret tak zareagowała na twoją nieobecność, bo przywykła do tego, że się nią najczęściej opiekujesz. Po prostu stęskniła się za tobą. Miejmy nadzieję, że taki właśnie był powód - zakończył i wy­szedł na jesienny chłód. - Dziękuję, Mali Stornes. Miło prze­bywać w twoim towarzystwie.

Mali uśmiechnęła się i podniosła rękę na pożegnanie. Dok­tor nie od początku miał o niej tak dobre mniemanie. Cóż, oka­zuje się, że można się zmienić i dopuścić do siebie rozsądek niekoniecznie pod wpływem ciężkiej choroby. Całe szczęście, uśmiechnęła się w duchu i zamknęła drzwi.

W Stornes długo siedzieli tego wieczoru. Światła pogasły dopie­ro późną nocą. Dzieci cieszyły się z drobnych upominków przy­wiezionych przez Mali, po czym z ciekawością wysłuchały opo­wieści mamy o tramwajach, dorożkach i katedrze Nidaros.

- A jak przebiegło spotkanie z komitetem? - spytał Havard, kiedy się nieco uspokoiło. - Dostałaś to zlecenie?

Mali zerknęła na niego pośpiesznie i uśmiechnęła się.

- Tak, dostałam - odpowiedziała i musnąwszy jego dłoń, dodała: - Później ci opowiem więcej.

Nie chciała, by wszyscy słyszeli, jakie wynagrodzenie zapro­ponowano jej za utkanie kilimów. Dopiero jak zostaną sami, po­dzieli się z nim wszystkimi szczegółami.

- Ale to będzie bardzo trudne zadanie, bo do przyszłej jesie­ni muszę utkać trzy duże kilimy. Skąd wezmę czas...

- Odłożysz inne zajęcia - odparł ze spokojem Havard. - To wyjątkowa propozycja i potrzebujesz spokoju, by się do niej przyłożyć. Jakoś to załatwimy. Zatrudnimy pomoc, jeśli zajdzie taka potrzeba. Wielu ludzi nie ma teraz pracy i niejednej rodzi­nie zajrzał do oczu głód.

- Właśnie, a w Ameryce doszło do wielkiego krachu na gieł­dzie - wtrącił się Aslak.

- Krach na giełdzie? - Mali spojrzała na Havarda. - To coś poważnego?

- Żebyś wiedziała - odpowiedział. - W gazetach dużo o tym pisali przez ostatnie dni. Nic o tym nie słyszałaś w Trondheim? Dziwne. Kryzys zaczął się dwudziestego piątego października, a piątek był dniem krytycznym. Przez te sześć dni tak spadły kursy walut, że straty sięgnęły ponad pięćdziesięciu miliardów dolarów. Tak było napisane.

- Pięćdziesiąt miliardów dolarów!

Mali popatrzyła na niego, otwierając usta ze zdumienia.

- Ale to nie wszystko. Wiele osób straciło dorobek całego ży­cia. Pozamykano banki w obawie przed wściekłymi i zdespero­wanymi ludźmi - dodał Olav, wyjmując schowaną gdzieś gaze­tę.

- Podobno ludzie rzucali się z wysokich pięter w dzikiej roz­paczy - wtrąciła Ingeborg i nachyliła się nad Olayem. - Tacy bo­gacze, którzy stracili wszystko, nie chcieli dłużej żyć!

- Tak, ale ten krach dotknął nie tylko bogaczy - wtrącił Havard. - Drobni ciułacze, którzy wierzyli, że w bankach ich pieniądze są bezpieczne, też wszystko stracili. To był najczarniejszy piątek w historii giełdy na całym świecie.

- Ale... - Mali popatrzyła przestraszona na Havarda. - Czy my też odczujemy skutki tego krachu?

- Tak jak i wszystkie kraje w Europie - odpowiedział. - Je­śli chodzi o bilans kredytowo - płatniczy, wszyscy jesteśmy blisko związani z Ameryką. Póki co trudno prorokować, ale myślę, że powinniśmy się przygotować na parę ciężkich lat. Przynajmniej tak prognozują gazety i obawiam się, że tym razem się nie mylą.

Mali przypomniała sobie o pieniądzach, które jej obiecano za kilimy. Miał je przekazać bogacz z Ameryki. Może w tej sytu­acji nic z tego nie będzie?

- Czy ten kryzys dotknął wszystkich? - zapytała.

- Nie, nie wszystkich, ale bardzo wielu - odparł Havard. - To katastrofa o niespotykanych rozmiarach.

Wtedy Mali przypomniała sobie, że Tellnes wspomniał coś, że pieniądze Amerykanina są już dobrze ulokowane w Norwe­gii.

- A co z naszymi krajowymi bankami? - zapytała.

- No cóż, podobnego krachu u nas nie odnotowano. Ale, jak wspomniałem, nadchodzą ciężkie czasy - odpowiedział Havard. - Musimy o tym pamiętać. Niejednemu pewnie bieda zajrzy w oczy.

- Dwa tysiące koron!

Havard popatrzył z niekłamanym podziwem na żonę, kiedy w końcu znaleźli się w sypialni i Mali opowiedziała o niebotycz­nej sumie, jaką jej zaproponowano.

- To wprost nie do wiary - ciągnął. - Dwa tysiące koron! Uratowałaś nas, Mali! Teraz niegroźne nam nawet najgorsze czasy.

Objął ją i okręcił dokoła tak, że rozplótł jej się warkocz i wło­sy spłynęły luźno na plecy.

- Pomyśleć, że mi się trafiła taka żona! - uśmiechnął się i obsypał jej twarz pocałunkami. - Nie to, żebym nie doceniał twoich prac. Wiem przecież, że jesteś wybitną artystką, i cieszę się, że z czasem inni też się na tobie poznali. Ale dwa tysiące ko­ron, i to w takich trudnych czasach! No, no!

- A jeśli banki upadną i nie dostanę zapłaty?

- Z pewnością dostaniesz - odparł z przekonaniem Havard. - Nikt nie potrafi bezpieczniej lokować kapitału niż ludzie związani z Kościołem, to pewne. Poza tym, kiedy skończysz pierwszy kilim, zażądasz wypłaty jednej trzeciej tej sumy. Tak się praktykuje, masz więc do tego pełne pra­wo.

- Cii... bo obudzisz cały dom - roześmiała się Mali cicho, przykładając mu palec do ust. Nakłoniła, by ją postawił na pod­łodze. - Ale te kilimy same się nie zrobią, Havardzie. Najbardziej mnie martwi, że nie dam rady wywiązać się ze wszystkich swoich obowiązków. Dzieci rosną i mnie potrzebują. Wchodzą w ten wiek, kiedy wiele może się wydarzyć. No i obłożnie chora Beret...

- Nią może zajmować się ktoś inny - stwierdził Havard, ba­wiąc się długimi włosami Mali.

- Nie, chcę to robić sama - odparła cicho Mali. - Nie wiem, dlaczego, ale czuję, że to mój obowiązek.

- A dla męża znajdziesz czas? - zapytał Havard i objąwszy ją w talii, przyciągnął do siebie. - Cenię w tobie artystkę, ale też inne walory - dodał, całując ją w szyję.

Mali przylgnęła do niego miękko i palcami odgarnęła nie­co przydługie włosy. A potem, zwróciwszy ku niemu twarz, ode­zwała się cicho:

- Jeśli tylko mnie zechcesz.

- Czy zechcę? Nikt nie znaczy dla mnie więcej niż ty, prze­cież wiesz o tym!

Nagle poczerwieniał i uciekł na moment spojrzeniem. Mali domyśliła się, że przypomniał sobie, jak zdradził ją z Laurą.

- Uwierz mi, proszę, Mali. Naprawdę liczysz się tylko ty - wyszeptał chrapliwie. - Powiedz, że mi wierzysz!

- Wierzę - odpowiedziała Mali i ujęła w dłonie jego twarz.

- Czy bardzo jesteś zmęczona po podróży? - spytał cicho i z przyśpieszonym oddechem wodził dłońmi po jej ciele.

Pokręciła powoli głową i pozwoliła mu rozpiąć guziki swojej bluzki. Zadrżała, gdy chłodne powietrze owiało jej nagie pier­si. Brodawki skurczyły się pod wpływem jego gorących i wilgot­nych warg. Poczuła nagły ból w podbrzuszu. Dawno już nie czu­ła takiego przypływu pożądania.

- Chcę cię - wyszeptała. - Chcę, chcę.

Opadli na łóżko i niecierpliwie zdzierając z siebie ubrania, zrzucali je na podłogę. Wnet leżeli całkiem nadzy, ale Mali nie czuła chłodu. Jej ciało płonęło. Gdy w miłosnym uścisku zna­lazła się nad Havardem, popatrzyła na niego intensywnie i wy­szeptała:

- Jesteś mój, tylko mój. Przyrzeknij!

- Tylko i wyłącznie twój - powtórzył Havard zdyszany. Jesienna noc zalała ich falą blasku i żaru.

Od Stortind powiało jesiennym chłodem. Nastały krótsze dni i rano, kiedy Mali wstawała, było jeszcze ciemno.

Sprawdziła, czy mięso z uboju zostało należycie sprawione i zabezpieczone, ale nie znalazła żadnych uchybień. Kolejny du­ży ubój zaplanowano na koniec listopada.

Mali poprosiła też o spotkanie nauczyciela, mimo że nie by­ło takiego zwyczaju. Po ostatniej, niezbyt przyjemnej rozmowie na temat zachowania Dorbet zaczęła zwracać baczniejszą uwa­gę na postępy w szkole i sprawowanie wszystkich trojga dzieci.

Tym razem jednak nie usłyszała ani słowa skargi. Nauczy­ciel nie mógł się wprost nachwalić Oi i Ruth, którzy nie tylko wykazują niezwykłe zdolności, ale też zachowują się nienagan­nie. Zwłaszcza Ruth.

- Ciekawy jestem, na kogo wyrośnie ta dziewczyna - mó­wił. - Ma takie dobre serce. Zawsze pomocna i miła! Właściwie jest zbyt dobra na ten świat. Ola Johan jest bardziej skryty, ale to bardzo bystry chłopak. Jeśli kiedyś będzie prowadził księgo­wość w Stornes, nie przepuści żadnego błędu. Już teraz jest mi­strzem w rachunkach. No i jest silny jak niedźwiedź - dodał.

- A Dorbet? - przerwała mu Mali.

- Wiem, że nie była pani zadowolona z naszej poprzed­niej rozmowy, Mali Stornes - odparł nauczyciel. - Ale przy­niosła ona dobre skutki. Dlatego też jestem zadowolony, że wezwałem panią wówczas do szkoły. Oczywiście Dorbet mogłaby trochę bardziej przykładać się do prac domowych, bo to mą­dra dziewczynka i stać ją na to, ale mogę powiedzieć, że bardzo się poprawiła. Co się zaś tyczy innych spraw, o których rozma­wialiśmy... - Nauczyciel odchrząknął. - Zmieniła się, nie ule­ga najmniejszej wątpliwości. Nie mam żadnych uwag w sprawie jej zachowania. Ale ta dziewczynka z każdym tygodniem staje się piękniejsza i, jak się łatwo domyślić, chłopcy ślą jej przeciąg­łe spojrzenia. Za parę lat w Stornes zaroi się od zalotników - uśmiechnął się.

Mali też już o tym nieraz myślała. Ucieszyła się jednak, że Dorbet najwyraźniej dużo zrozumiała i wyciągnęła wnioski z poważnej rozmowy, jaką z nią przeprowadziła. Mimo wszyst­ko odczuwała podskórnie niepokój o swą najmłodszą córkę. Dorbet nie skończyła jeszcze dziesięciu lat, a już kokietowała wszystkich dookoła i emanowała z niej jakaś zmysłowość. Cóż, Mali nie mogła przecież zmienić natury córki, na pewne sprawy nie miała wpływu. Zrozumiała, że powinna po prostu uważnie obserwować Dorbet i pilnować, by się nie wplątała w coś nieod­powiedniego. Pytanie tylko, jak sobie z tym poradzi wraz z upły­wem lat.

Mimo wszystko rozmowa z nauczycielem bardzo podniosła ją na duchu, więc z uczuciem dumy, że dzieci sobie radzą, lek­kim krokiem podążała do domu. Nagle powróciło do niej wspo­mnienie młodego mężczyzny w zniszczonym ubraniu, który mignął jej przelotnie w Trondheim. Poczuła bolesne ukłucie w sercu. Czy to był Sivert? Nie miała pojęcia. Poza jednym li­stem z dokumentem zaświadczającym, że zrzeka się dworu, nie dawał znaku życia. Oprócz Havarda z nikim o tym nie rozma­wiała. Oi też jeszcze nic nie wspomniała, ale chyba nie było sen­su dłużej zwlekać. Straciła już bowiem całkiem nadzieję, że Sivert zechce wrócić. Lepiej więc mieć to za sobą. Trzeba będzie wymyślić jakieś nowe kłamstwo o stypendium muzycznym al­bo o podróży zagranicznej, tak aby powstrzymać niepotrzebne plotki. Wszyscy powinni zrozumieć, że Sivert postanowił po­święcić się muzyce i wyjechał na dobre. Im szybciej, tym lepiej.

Kiedy Mali wyszła z lasu i skręciła na nieosłoniętą, biegnącą ku fiordowi drogę, uderzył ją gwałtowny podmuch wiatru. Spie­nione fale z hukiem uderzały o brzeg. Skuliła się i mocniej otu­liła szalem. Jej kroki nie były już takie lekkie.

ROZDZIAŁ 10

Szalały jesienne sztormy, w gontach rozbrzmiewało wycie wia­tru, a deszcz zacinał o szyby. Mali siedziała przy krosnach i tka­ła, wykorzystując każdą wolną chwilę. Ale nie była to najko­rzystniejsza pora na takie zajęcie, bo we dworze zaczął się bardzo gorączkowy okres. Kobiety spotykały się na wspólnym gręplowaniu wełny, odlewały świece, gotowały mydło. Trzeba też było podzielić i sprawić mięso z dużego uboju, a potem upiec kruche ciastka na nadchodzące święta Bożego Narodzenia i na­pełnić nimi puszki. Nie mówiąc już o generalnych porządkach w domu. Właściwie dni były za krótkie, ale Mali na to nie zwa­żała. Co prawda często siedziała do późnej nocy, bo tkała z ta­kim zapamiętaniem, że nie zauważała upływu czasu. Przestu­diowawszy z uwagą projekt kilimu, dobrała odpowiednie kolory i ujrzała oczyma wyobraźni gotowe dzieło. A potem już tkanie pochłonęło ją bez reszty. Nigdy jeszcze nie przeżyła podobne­go stanu.

Nierzadko siedziała przy krosnach i płakała, wplatając mię­dzy nitki osnowy własną historię cierpienia. Napływały do niej wspomnienia, obrazy krótkich chwil szczęścia, ale głównie smutek, rozpacz i żal. Zajęcie to wiele ją kosztowało, a przecież dopiero co zaczęła. Dni wypełnione ciężką pracą i długie wie­czory przy krosnach szybko dały o sobie znać. Mali wychudła i popadła w melancholię.

- Zlecenie, którego się podjęłaś, odbija się na twoim zdro­wiu - powiedział któregoś wieczoru zatroskany Havard i przy­ciągnął ją do siebie, dokładnie otulając kołdrą i futrzaną narzu­tą. Za oknami była już ciemna noc i słychać było jedynie wycie wichru. - Powinnaś bardziej uważać na siebie, bo jeszcze mi się rozchorujesz.

- Uprzedzałam cię, że to będzie ciężka praca - odparła Ma­li, wtulona twarzą w szeroki tors męża. Wsunęła lodowate stopy między jego ciepłe nogi, by się rozgrzać.

- Tak, uprzedzałaś, ale nie sądziłem, że aż taka ciężka - odpo­wiedział. - A przecież to dopiero początek. Czy starczy ci sił?

- Jakoś temu podołam - odpowiedziała Mali i zamknęła piekące od zmęczenia oczy. - Potrafię ocenić swoje możliwości, Havardzie.

Ale to wcale nie była prawda. Lecz nie sam wysiłek związa­ny z długim siedzeniem przy krosnach dawał się jej najbardziej we znaki, chodziło raczej o wspomnienia, nad którymi nie po­trafiła zapanować. Nie miała nad nimi żadnej kontroli. Wszyst­ko, co zdusiła w sobie i pozornie wyparła z pamięci, teraz nag­le wyłaziło na wierzch jak robaki z zepsutego mięsa. Nie mogła jednak opowiedzieć o tym Havardowi. Nikomu nie mogła się z tego zwierzyć. To brzemię musiała dźwigać samotnie.

- Rozmawiałem już z Ane o tym, że przyjmiemy dodatkową pomoc do dużego uboju, a także do porządków świątecznych - powiedział Havard. - Czasy są ciężkie. Słyszałem, że wielu ludzi cierpi straszny niedostatek. Przynajmniej zrobimy dobry uczy­nek - dodał. - Wysokiej zapłaty nie możemy im zaproponować, ale niektórzy cieszą się, jeśli za pracę dostaną choćby miskę strawy.

- Jest aż tak źle? - wymamrotała sennie Mali.

- Gorzej, niż ktokolwiek się spodziewał - odpowiedział. - Trzech gospodarzy w naszej gminie straciło swoje gospodar­stwa. I obawiam się, że na tym się nie skończy.

Opowiadał dalej cichym głosem, a Mali tymczasem powoli zapadała w sen.

Mali wciąż opiekowała się Beret. Ane proponowała, że może ją zastąpić, uważając, że chlebodawczyni i tak ma za dużo na gło­wie, ale Mali zdecydowanie odmówiła. Sama chciała doglądać teściowej.

Coraz więcej myślała o tym, co uświadomiła sobie, zanim pojechała do Trondheim. Nadeszła pora na szczerą rozmowę z Beret. Nagromadziło się tyle spraw, które należało wyjaśnić. Nie wiadomo, jak długo jeszcze teściowa pozostanie przy życiu, ile czasu pozostało Mali, by wyznać, co leży jej na sercu. Wciąż miała jednak wątpliwości, czy mówić o wszystkim, co wydarzy­ło się w przeszłości, czy może będzie lepiej, jeśli Beret umrze w nieświadomości, nie poznawszy prawdy o pozbawionym mi­łości małżeństwie syna i nie dowiedziawszy się o zabójstwie Jo w górach? Co nieco teściowa już wiedziała, to i owo przeczuwa­ła. Bo przecież nie ulegało wątpliwości, że wylew i paraliż wy­wołał u niej szok po usłyszeniu prawdy o Sivercie. A jeśli po ujawnieniu kolejnych prawd stan Beret pogorszy się i teściowa umrze?

Mimo to Mali trwała w przeświadczeniu, że powinna zdobyć się na tę rozmowę, zanim będzie za późno, choć w tej rozmowie tylko ona będzie aktywnie uczestniczyć. Nie miała jednak wąt­pliwości, że Beret słyszy i rozumie, co się do niej mówi. Starusz­ka udowodniła to na wiele sposobów.

- Siedzę codziennie do późnej nocy i tkam - powiedziała Mali któregoś wieczoru, gdy już umyła chorą i ułożyła wygod­nie w łóżku. - Opowiadałam ci o tym dużym zamówieniu na kilimy przedstawiające mękę Jezusa. Są przeznaczone do kościo­ła Lademoen w Trondheim.

Przygładziła włosy i usiadła na krześle przy łóżku cho­rej.

- To bardzo ciężka praca - rzekła w zamyśleniu. - Nie tylko dlatego, że mam tyle innych zajęć, które trzeba koniecznie wy­konać o tej porze roku we dworze, ale dlatego, że... dlatego, że historia cierpienia Chrystusa, którą tkam, wywołuje we mnie przykre wspomnienia.

Chwyciła dłoń Beret leżącą na kołdrze i popatrzyła na teś­ciową.

- Nie byłam szczęśliwa tutaj, we dworze, Beret - powie­działa cicho. - Johan i ja nigdy nie powinniśmy byli zostać małżeństwem, bo nawzajem tylko siebie krzywdziliśmy. Przez wszystkie te lata...

Płomyk świecy migotał, rzucając delikatną poświatę na twarz Beret. Otwarte oko wpatrywało się uważnie w Mali.

- Wiem, że nie takiej młodej gospodyni życzyłaś sobie w Stornes - ciągnęła Mali. - I w pewnym stopniu to rozumiem. Spodziewałaś się, że Johan przyprowadzi do domu narzeczo­ną z bogatego domu, która byłaby według ciebie godna Stornes. A tymczasem pojawiłam się ja, uboga dziewka z Buvika. Dla ciebie nie byłam wystarczająco dobra, prawda? Bo nie patrzyłaś, co naprawdę kryje się w człowieku, przynajmniej wtedy, ale chyba także później. Dla ciebie najważniejsze było, co powiedzą ludzie. Ale tak naprawdę... - dodała Mali powoli. - Okazało się, że i ja nie byłam zbyt dobrym człowiekiem.

Mali poczuła, że Beret porusza niespokojnie palcami, chcąc dotknąć jej ręki. Zupełnie jak trzepoczące skrzydła ptaka, po­myślała Mali.

- Nie wiem, co go wtedy naszło - ciągnęła Mali. - Przecież mu powiedziałam, że go nie chcę, że go nie kocham. Wiesz o tym, Be­ret. Nie miałam nikogo innego, ale byłam pewna, że nic nie czuję do Johana i że nigdy go nie obdarzę prawdziwym uczuciem. Ale on nie dawał za wygraną. Był zupełnie jak opętany. A ponieważ mój ojciec popadł w takie kłopoty... znasz przecież tę historię - dodała powoli.

Przez długą chwilę siedziała w milczeniu.

- Czego się spodziewałaś po małżeństwie, Beret? - zapytała nagle Mali. - Stary Sivert był takim wspaniałym człowiekiem. Ale nie jestem pewna, czy we dwoje stanowiliście zgodną parę, czy dobrze wam było razem. Czy łączyło was coś więcej niż...

Mali siedziała i obracała na palcu obrączkę po teściu, któ­rą Beret niechętnie przekazała jej po śmierci Starego Siverta.

Mali nie miała wówczas odwagi nosić obrączki od Jo, bo była tak oryginalna, że wywoływała niebezpieczne zainteresowanie wśród sąsiadek. Zamiast niej włożyła więc na palec lewej ręki obrączkę po teściu, którą dała zmniejszyć, bo była na nią za luź­na. Ta obrączka przypominała jej o Starym Sivercie i w gruncie rzeczy była jedynym miłym sercu wspomnieniem z czasów mał­żeństwa z Johanem. Bardzo kochała starego gospodarza, czuła, że ją rozumie, bo jemu też brakowało w życiu bliskości i miłości. Mali domyślała się, że Stary Sivert i ona cierpieli z takiego same­go powodu. Dlatego właśnie ta obrączka nabrała dla niej takiej wartości. Nosiła ją na palcu, by wciąż sobie przypominać, że nie wszystko było beznadziejne.

- Ja też nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać po mał­żeństwie - podjęła po chwili. - Kiedy jednak już wypowiedzia­łam sakramentalne „tak”, postanowiłam, że będę się bardzo starać. Myślałam, że jeśli oboje spróbujemy...

Znów na długi czas zapadła cisza. Mali zauważyła, że Beret oddycha szybciej, pogładziła ją więc po twarzy. Staruszka miała na czole pot.

- Chyba już skończę z tym wspominaniem - rzekła cicho. - Bo chyba sprawia ci to przykrość?

Beret po omacku odszukała dłoń Mali i uścisnęła ją lekko. Zdrowe oko spojrzało wprost na nią i Mali zauważyła, że zwil­gotniało.

- Mam mówić dalej? - spytała.

Beret skinęła głową, co Mali odebrała jako przyzwolenie.

- Johan... - Mali zawahała się trochę. - Johan nie był szczęś­liwym człowiekiem, Beret. Jeszcze zanim przybyłam do dworu - dodała. - On... On...

Wstała i bezradnie zaczęła krążyć po pokoju.

- Nie wiedział zbyt dużo o kobietach ani o uczuciach - rzek­ła odwrócona plecami do chorej. - I już tej pierwszej nocy stało się coś strasznego. Byłam dziewicą, a on...

Mali oparła czoło o chłodne okno, a po policzkach popłynę­ły jej łzy.

- Nawet jeśli nasz związek miał jakieś szanse, to zostały one ostatecznie pogrzebane tej nocy - dodała cicho. - Znienawidzi­łam go.

Otarła dłonią mokrą od łez twarz i wróciła z powrotem na krzesło. Ujęła ponownie dłoń teściowej. Płomyk świecy, migają­cej niespokojnie z powodu podmuchów wiatru przedostających się przez nieszczelne okna, oświetlał mokrą od łez twarz sta­ruszki.

- Tyle miałam marzeń, Beret - wyszeptała Mali. - A tym­czasem dotknęło mnie pasmo nieszczęść. Nie chcę przez to po­wiedzieć, że to wyłącznie wina Johana. Oboje byliśmy winni. No, a następnego lata do dworu przybył Jo. Pamiętasz pewnie, kiedy Gudmund złamał nogę i potrzebna nam była pomoc przy zwózce siana?

Przez moment wykrzywiona od płaczu twarz Mali rozpro­mieniła się w uśmiechu.

- Radosny i ciepły Jo był dokładnym przeciwieństwem Jo­hana - ciągnęła. - Wiem, że nie powinnam była... ale nie potra­fiłam się temu przeciwstawić. Byłam taka spragniona miłości. Chciałam, by ktoś był dla mnie dobry, dostrzegł we mnie kobie­tę. Jo był pierwszym mężczyzną, któremu się oddałam - dodała niemal szeptem. - Johan mnie nigdy tak naprawdę nie dostał, choć brał mnie, kiedy chciał.

Uniosła się znowu lekko z krzesła i poprawiła kołdrę.

- Nie, Beret, powinnaś już teraz zasnąć - rzekła cicho. - Jest już późno.

Ręka staruszki zacisnęła się wokół dłoni Mali z taką siłą, że Mali zamilkła, zaskoczona tak silnym uchwytem. Teściowa wpatrywała się w nią w blasku świecy tak intensywnie, jakby w jej spojrzeniu kryło się pytanie, co dalej. Uścisk wokół dłoni Mali nie zelżał, póki nie podjęła swojej opowieści.

- Chcesz wiedzieć więcej? - zapytała, patrząc na teściową. - Nie będziesz potem niespokojna? Chyba nie powinnam była za­czynać tej rozmowy, ale tak mnie męczy, że ty i ja... że powinny­śmy w końcu porozmawiać szczerze.

Odgarnęła kosmyk za ucho i otarła dłonią twarz. Czuła po­tworne zmęczenie.

- Co prawda, tylko ja mówię - dodała i palcem musnęła twarz Beret. - Szkoda, że nie możesz mi odpowiedzieć, wyrazić swojego sądu. Nigdy nie umiałyśmy ze sobą rozmawiać, ty i ja - rzekła ściszonym głosem. - Za bardzo zajęte byłyśmy pielęgno­waniem wzajemnej niechęci. Byłaś trudną teściową, ale i ja nie byłam łatwa jako synowa. Teraz to dostrzegam. Rozumiem, jak ciężko ci było patrzeć na to, że twój syn jest nieszczęśliwy. Że nie dostał tego... za co zapłacił - wyszeptała.

Z gardła staruszki wydobył się odgłos jak u zarzynanego zwierzęcia. Mali wzdrygnęła się i pożałowała, że w ogóle podję­ła rozmowę o przeszłości. Wydawało się jej, że taka rozmowa im obu dobrze zrobi, ale chyba się myliła. Liczyła, że gdy szczerze wypowiedzą wszystkie żale, będą mogły sobie podać dłoń i na­wzajem wybaczyć. Mali pragnęła tego gorąco, odkąd Beret za­chorowała. Czuła, że łatwiej byłoby im potem żyć. Teraz jednak zrozumiała, że być może kierowała się zbytnim egoizmem. Ta­ka rozmowa ulżyłaby jej na pewno, natomiast Beret przysporzy tylko dodatkowych zmartwień.

- Nie chciałam ci sprawić przykrości, Beret - powiedziała cicho i ujęła w dłonie twarz staruszki. - Uwierz mi, proszę. Nie pragnę twojej krzywdy, już nie. Dźwigam ciężki krzyż, bo bar­dzo zawiniłam w życiu, ale to przecież moje grzechy i moje brze­mię, nie powinnam ciebie, chorej osoby, tym obarczać. Tak mi się jednak ubzdurało, że nie możemy... że nie możemy się roz­stać na dobre bez... No, nie wiem... - dodała bezradnie.

Beret poluzowała uścisk i pieszczotliwie musnęła palcami dłoń Mali, a po jej twarzy popłynęły łzy jak groch. Mali położyła się na kołdrze i wybuchnęła płaczem.

- Pozwoliłam ci trwać w przekonaniu, że dziecko, które urodziłam, jest synem Johana, długo oczekiwanym, prawowi­tym dziedzicem Stornes. To straszny grzech, nie do wybaczenia, rozumiem. Teraz już wiesz, że to jest syn Cygana Jo. Słyszałaś moją rozmowę z Sivertem i Tordhild. - Usiadła prosto na krze­śle i otarłszy twarz fartuchem, mówiła poprzez szloch: - Kiedy zdałam sobie z tego sprawę, chciałam wyjechać z dworu. Pozna­łam przecież, że Sivert nie jest potomkiem Stornesów. Ale bab­cia powiedziała mi, że muszę zostać i sama dźwigać to brzemię, bo inaczej zbyt wielu ludzi unieszczęśliwię. Dlatego zostałam - dodała cicho.

Przez długą chwilę siedziała w milczeniu, wpatrując się w migoczący płomyk świecy, który w końcu ją oślepił. Wtedy znów poczuła uścisk dłoni Beret. Drgnęła.

- Tak, Johan odkrył prawdę tamtej jesieni na górskim pa­stwisku - wyznała, zerkając na patrzące z zainteresowaniem lśniące oko staruszki. - Sivert miał wtedy trzy latka. Johan pojawił się znienacka przy szałasie i zobaczył nas troje, bo Jo wrócił. Po tamtym lecie wymusiłam na nim, aby nigdy więcej nie poka­zał się w Storners. Jo nie wiedział, że ma syna. Dopiero tamtego wieczoru, gdy przyszedł w góry i zobaczył Siverta. I wtedy nad­szedł Johan...

Mali chwyciła szklankę z wodą ze stolika nocnego i popiła chciwie, bo całkiem wyschło jej w gardle. Potem wstała i nala­ła do szklanki świeżej wody, uniosła lekko Beret i jej także dała popić.

- Potem rozpętało się prawdziwe piekło - wyszeptała. - Jo­han zrozumiał... On, który tak bardzo kochał Siverta i był z nie­go taki dumny, zobaczył nagle, że to śliczne dziecko nie jest je­go. - Z ust Mali wydobył się głęboki jęk. - Po tym wszystkim między nami zapanowała wyłącznie nienawiść...

Gałęzie dużej gruszy, która pięła się przy ścianie, uderzały o okna. W węgłach domu słychać było wycie wiatru.

- Ale ja nie zabiłam Johana! Nawet tak nie myśl! Umarł w łóżku, kiedy mnie katował. Jego serce nie wytrzymało - do­dała cicho Mali. - A ja zostałam gospodynią w Stornes... Pewnie uważasz, że powinnam zrzec się dworu. Ale ja tyle tu wycierpia­łam, Beret. Potrafisz to zrozumieć? Pomyślałam, że poświęci­łam we dworze swoją młodość i miłość. A ty wtedy nie znałaś prawdy - dodała. - Dlatego przejęłam dwór. Chciałam, by do­stał go kiedyś Sivert, jako zapłatę za wszystkie krzywdy, jakich tu doznałam. Wraz z upływem lat zrozumiałam jednak, że to Bóg nami kieruje i nie mnie wymierzać sprawiedliwość. Spro­wadziłam do Stornes jedynie grzech, Beret. Tak jak grzech pier­worodny Adama i Ewy dotknął wszystkich ludzi, tak za mój grzech płaci cała rodziną. Zniszczyłam życie mojemu synowi, którego kocham nade wszystko. Straciłam go przez to na do­bre.

Smutek całkiem nią zawładnął. Przez długą chwilę siedzia­ła z twarzą ukrytą w dłoniach i szlochała rozpaczliwie.

- Ale teraz sprawiedliwości stanie się zadość, Beret - wy­szeptała w końcu. - Dostałam od Siverta list, że nigdy nie wró­ci do domu i że zrzeka się dworu. Teraz więc będzie tak, jak należy. Dwór przejmie prawowity Stornes, bo przysięgam, że Oja jest synem Johana. Dwór przejdzie w ręce twojego wnuka, Be­ret. Bóg jest po twojej stronie.

Mali siedziała ślepo zapatrzona przed siebie. Czuła, że przenika ją lodowaty chłód. Od okna ciągnęło, wstała więc i podłożyła do pieca. Potem wróciła na miejsce i otuliła się szalem. Zobaczyła, że Beret z czymś się zmaga. Dysząc cięż­ko, sprawną prawą ręką wydobyła spod kołdry lewą, sparali­żowaną.

- Co robisz? - spytała Mali. - Mam ci pomóc?

I nagle zrozumiała. Staruszka chciała zdjąć z palca swoją ob­rączkę.

- Chcesz zdjąć obrączkę? Uciska cię? - spytała zaskoczo­na.

Beret potrząsnęła głową, ale dalej manewrowała przy cho­rej dłoni. Dyszała, pojękując chrapliwie. Mali pomogła starusz­ce zdjąć obrączkę. Beret ujęła błyszczący krążek zdrowymi pal­cami. Z wielkim wysiłkiem chwyciła lewą dłoń Mali i na palec obok obrączki Starego Siverta włożyła swoją.

Mali siedziała nieporuszona, a serce jej łomotało. Popatrzy­ła na swą lewą dłoń i na serdeczny palec, na którym lśniły teraz obok siebie dwie obrączki.

- Dlaczego? - wyszeptała chrapliwie. - Dlaczego, Beret? Przecież ja was skrzywdziłam.

Beret podniosła drżącą dłoń ku głowie synowej. Mali po­chyliła się nisko, a wtedy staruszka nałożyła dłoń na jej głowę, zupełnie jak pastor, kiedy błogosławi. Ale to nie było błogosła­wieństwo lecz odpuszczenie grzechów. Mali odczuła to tak in­tensywnie, że miała ochotę krzyczeć, iż Beret jej wybaczyła. Ob­jęła teściową i przytuliwszy się twarzą do jej twarzy, rozpłakała się.

- Och, Beret, Beret! - szlochała.

Nie pamięta, jak długo tak leżała, ale nagle wzmogła czuj­ność i wytężyła słuch. Usiadła raptownie, nie słysząc oddechu chorej.

Popatrzyła na nią i ponownie wybuchnęła płaczem. Zdrowe oko już nic nie widziało.

Stara gospodyni Stornes miała wspaniały pogrzeb. Byłaby za­dowolona, myślała Mali, kiedy zobaczyła, ilu ludzi przybyło na uroczystość. Podczas stypy różne osoby wstawały kolejno i wy­chwalały Beret, jej zręczność i pracowitość, nie unikając przy tym wielkich słów. Wśród zalet nikt jednak nie wymienił wraż­liwości.

Bo tak naprawdę nikt jej dobrze nie znał, rozmyślała Mali, łamiąc cienki chleb do zupy ugotowanej na mięsie. Zresztą ja też nie. Dopiero w tę ostatnią noc odważyły się odsłonić i były po raz pierwszy wobec siebie szczere, mimo że Beret nie wypo­wiedziała ani jednego słowa.

Mali nie mogła otrząsnąć się z szoku, że Beret umarła właś­nie tej nocy. Przez cały czas nękały ją wyrzuty sumienia. Wy­dawało jej się, że gdyby nie podjęła rozmowy o dawnych, boles­nych sprawach, to może Beret nadal by żyła. Czuła się tak, jakby miała na sumieniu kolejne życie. Nocami dręczyły ją koszmary. A jednak pewną pociechą było dla niej to, że wreszcie porozma­wiały ze sobą szczerze. Nie miała też wątpliwości, że Beret jej wybaczyła. Położyła przecież dłoń na jej głowie i dała swoją ob­rączkę. Być może teściowej lżej było umierać, znając całą praw­dę. Pragnęła w to wierzyć i do tego się odwoływała, gdy nacho­dziły ją czarne myśli. Mali nigdy nie przypuszczała, że kiedyś uda im się przezwyciężyć wieloletnią nienawiść, a tak się właś­nie stało.

Nikomu nie powiedziała jednak, o czym rozmawiały ostat­niej nocy, nawet Havardowi. Nie miała siły. Dręczyły ją wątpli­wości, czy postąpiła słusznie, wyjawiając Beret prawdę. Bała się, że jej słowa zabiły staruszkę. Nie miała jednak siły dłużej o tym myśleć. Może kiedyś poczuje ulgę, a może przyjdzie jej dźwigać jeszcze cięższe brzemię. Czas pokaże.

Na pogrzebie stawili się także krewni z Gjelstad, zarówno Kristen, Helga, jak i ich dzieci. Od ich ostatniego spotkania nie mi­nęło tak wiele czasu, mimo to atmosfera była napięta.

Kristen przywitał się z Mali i z Havardem, a Hakon uścis­nął serdecznie jej dłoń, nie podnosząc jednak wzroku. Oddleiv nie przyjechał. Chodził do szkoły rolniczej i nie miał w tym dniu wolnego, a nikomu nie przyszło do głowy, by go zwolnić. Beret w końcu nie była najbliższą krewną chłopców.

Helga ledwie dotknęła dłoni Mali na powitanie, zresztą Ma­li niczego innego się po niej nie spodziewała. Stosunki między nią a Helgą były zawsze bardzo chłodne, a po śmierci gospodarza z Gjelstad jeszcze się pogorszyły.

Mali ukradkiem obserwowała rodzinę Kristena przy sto­le. Helga świetnie się trzyma, pomyślała. Wyprostowana i ele­gancka, w sukni o najmodniejszym kroju. Gdyby miała w sobie choć trochę ciepła, byłaby piękna. Ale jej twarz przypominała maskę. Z mężem zamieniła ledwie parę słów. Tylko gdy zwra­cała się do niej córka, Lina, jej twarz odrobinę łagodniała. Dla Helgi liczyła się bowiem tylko ona, dwór i pozycja, jaką zyska­ła dla siebie i córki poprzez małżeństwo z Kristenem. Została w Gjelstad bynajmniej nie z miłości do męża, co zresztą łatwo było poznać po Kristenie. Za każdym razem, gdy Mali go widy­wała, uderzało ją to, że wygląda na starego i znużonego człowie­ka. Wyraźnie opanowała go rezygnacja i już niewiele oczekiwał od życia.

Helga zaoferowała swą pomoc przy uprzątaniu stołu i wyno­szeniu jedzenia do spiżarni. Ingeborg chyba przyjęła jej propo­zycję, bo Mali nic o tym nie wiedziała i aż się wzdrygnęła, gdy szwagierka weszła z ciężką wazą, gdy ona ustawiała wszystko na półkach.

- No to pozbyłaś się ostatniej z rodu Stornesów - odezwa­ła się Helga ze złośliwym uśmiechem. - Teraz możesz sama nie­podzielnie rządzić we dworze. Osiągnęłaś to, do czego dążyłaś, Mali... po trupach.

Mali nie odpowiedziała. Nie miała ochoty na sprzeczkę z Helgą, bo obawiała się nowych pogróżek i dwuznacznych wy­powiedzi.

- Jeśli wierzyć plotkom, tylko nad Sivertem nie potrafisz zapanować - ciągnęła Helga, podpierając się pod boki i pa­trząc na nią ze złością. - Zabrał swoją narzeczoną, czy kim ona była, i pojechał w siną dal. Dziwne, sądziłam, że przyje­chał przejąć dwór. - Dłubała w zębach i uśmiechając się pod­stępnie, dodała: - Ta jego narzeczona jest Cyganką, praw­da? Tak przynajmniej słyszałam. Zdaje się, że tego było już za wiele, nawet dla ciebie, żeby mieć we dworze dwoje Cyga­nów.

- Nie mamy o czym rozmawiać, Helga - odparła Mali ci­chym, drżącym głosem. - Nie interesują mnie plotki. Ode mnie się niczego nie dowiesz. Nawet gdybym miała coś do powiedze­nia, byłabyś ostatnią osobą, do której bym się zwróciła - dodała i odepchnęła ją na bok.

- Dlatego że jako jedyna znam prawdę o pochodzeniu Siverta - ciągnęła niezrażona Helga. - Inni żyją w nieświadomości. Ale ja swoje wiem i teść także wiedział.

- Twoich pogróżek wysłuchuję, odkąd cię poznałam - rzek­ła Mali, czując bolesny skurcz w żołądku. - Nie mam siły w kół­ko z tobą o tym rozmawiać. Zamieć lepiej przed swoimi drzwia­mi, Helgo. Bo nazbierało się tam wiele brudu przez te ostatnie lata. Brudu, a właściwie gnoju - dodała. Helga pobladła i umknęła wzrokiem.

- Wiesz przecież... - zaczęła.

- Tak, wiem - odpowiedziała krótko Mali. - Więc lepiej mnie nie drażnij! Bo jeszcze to powiem.

- Nie... nie odważysz się - warknęła Helga. - Wiesz dobrze, że teść zginął w nieszczęśliwym wypadku. Nie masz żadnych dowodów, że było inaczej.

- Spróbuj tylko - odparła Mali, mijając szwagierkę. - Jesteś taka odważna, to spróbuj mnie sprawdzić.

Skręciła w boczny korytarz i weszła do pustej sypialni po Beret. Ręce jej się trzęsły i dopiero po chwili odzyskała spo­kojny oddech. A to wiedźma, pomyślała, uderzając pięścią w oparcie krzesła. Nie zamierza ustąpić. Ale Mali już przed wielu laty poprzysięgła sobie, że nie pozwoli się szantażować Heldze. Prawdę o Sivercie znał tylko Havard, a on nigdy ni­komu o tym nie powie. Helga nigdy się nie dowie, że ma ra­cję. Nigdy!

Siadła na krześle, oparła się i zamknęła oczy. Miała mdłości i zawroty głowy. Nic dziwnego, żyła w ciągłych nerwach, by przy tylu zajęciach zdążyć ze wszystkim na czas. Prawie nic nie jadła. Spódnica w pasie zrobiła jej się taka luźna, że przed pogrzebem musiała przeszyć guzik, by się jej czasem nie zsu­nęła z bioder.

Mali obiegła spojrzeniem izbę, w której przez ostatnie la­ta mieszkała Beret. Teraz Mali i Havard są najstarszym po­koleniem w Stornes. Jeszcze przez długi czas będą zarządzać dworem, ale potem oni się tutaj wprowadzą i przejdą na do­żywotnie utrzymanie dziedzica.

Myśl ta wydała jej się dziwna i przerażająca. Nigdy nie wyob­rażała sobie siebie jako starej gospodyni i jeszcze długo nie za­mierzała wypuścić steru z rąk. Właściwie już od wielu lat rzą­dzili w Stornes razem z Havardem, ale Beret zawsze doglądała wszystkiego. Teraz odeszła na zawsze, ale w kątach pozostały cienie. Czaiły się wszędzie. W jej życiu jest wiele cieni.

Kiedy ostatni goście opuścili Stornes, było już po ósmej. Więk­szość śpieszyła się do domu, by wrócić w porze dojenia, ale wśród przybyłych na pogrzeb przeważali starsi ludzie, a oni już nie mieli na głowie ani obrządku, ani dojenia, bo gospodarstwa przejęli młodzi. Zostali więc nieco dłużej. Mali pożegnała ich w końcu z ulgą. Była okropnie zmęczona i ledwie trzymała się na nogach.

- Myślę, że najlepiej będzie, jeśli od razu pójdziesz na górę i się położysz - powiedział Havard, kiedy pokiwali na pożegna­nie ostatnim gościom. - Jesteś całkiem wyczerpana.

Mali oparła się o niego ciężko.

- Tak, jestem bardzo zmęczona - odparta powoli. - Jakby pozbawiona całkiem sił. Nie mam pojęcia, dlaczego.

- Dlatego że się zapracowujesz, nic nie jesz i mało sypiasz - odpowiedział Havard, przytulając ją mocno do siebie. - A teraz jeszcze na twojej głowie był ten pogrzeb. Jesteś tylko człowie­kiem, Mali. Idź i się połóż - powtórzył.

- Nie, jest jeszcze jedna rzecz, którą musimy załatwić tego wieczoru - sprzeciwiła się Mali. - Chcę, żebyśmy porozmawiali z Oją.

- Przecież nie musimy tego robić dzisiaj - zaprotestował Havard. - Dwór mu nie ucieknie sprzed nosa! Zresztą chło­pak dopiero za ładnych parę lat tak naprawdę przejmie Stor­nes.

- To prawda - odparła Mali. - Ale wydaje mi się, że to właś­ciwy dzień, by mu o tym powiedzieć. Tak to czuję. Starzy właś­ciciele Stornes nie żyją. Teraz my jesteśmy tu seniorami. I bę­dziemy jeszcze długo wspólnie zarządzać dworem, Havardzie. W każdym razie mam nadzieję, że zdrowie nam obojgu dopi­sze i damy radę z tym wszystkim, co do nas należy. Mimo to... - Mali zawahała się i przytuliwszy się mocniej do męża, dodała w końcu: - Czuję po prostu, że muszę to powiedzieć dzisiaj. Nie wiem, dlaczego, ale wydaje mi się to słuszne. Nie ma już nadziei, że coś się zmieni - dodała zbolałym, cichym głosem. - Kiedyś Stornes odziedziczy Oja.

Oja popatrzył zdziwiony i nawet trochę przestraszony na ojczy­ma, gdy ten zawołał go i poprosił do izby po babci.

- Mama chce z tobą porozmawiać - rzekł spokojnie Havard i położył dłoń na silnym karku chłopca.

- O czym? - zapytał Oja trochę spięty.

- To już pozostawmy mamie - odpowiedział Havard i wpuś­cił go do izby, gdzie Mali, z zamkniętymi oczami, bujała się w fo­telu. Kiedy otworzyły się drzwi, uniosła powieki.

- Usiądź - powiedziała do Oi i wskazała mu kanapę.

Oja usiadł na samym brzegu, ciekawy, co się wydarzy. Nie przypominał sobie, by coś nabroił. Nie zrobił przynaj­mniej niczego takiego, by go wzywać na poważną rozmowę. Mali bawiła się kołnierzem sukni. Palce bezradnie dotykały ozdobnych tasiemek. Widać było, że trudno jej zacząć. Posła­ła Havardowi błagalne spojrzenie, ale on siedział w milcze­niu. Ta sprawa według niego dotyczyła wyłącznie matki i sy­na.

- Umarła Beret - zaczęła Mali. - Od dziś Havard i ja jeste­śmy najstarsi tu, w Stornes. Ten dwór znajdował się w rękach ro­du Stornesów przez bardzo wiele pokoleń i chcemy, oczywiście, by tak pozostało.

Oja zmarszczył brwi. A więc chodzi o dwór, pomyślał z ulgą. Równocześnie poczuł w żołądku mrowienie i z napięciem słu­chał, co też mama ma mu do powiedzenia. To musi być coś waż­nego, bo inaczej by z tym zaczekała, zastanawiał się w duchu. Widział, jak bardzo jest zmęczona, a jednak nie znać było po niej słabości. Taką ją znał. Choć blada i chuda, głos jej nie za­drżał, a spojrzenie miała zdecydowane. Nigdy się nie podda­wała. I choć zdarzały się takie chwile, że budziła w nim coś na kształt nienawiści, to jednak równocześnie miał wiele podziwu dla jej siły i odwagi. Nie dała się zgnieść ani upokorzyć. Ja tak­że pragnę taki być, myślał, bawiąc się serwetką na stole.

- Wiesz, że Sivert urodził się na dziedzica Stornes - ciągnę­ła Mali. - Dostałam jednak od niego list... - Musiała odchrząk­nąć i otrzeć twarz dłonią. - Sivert dokonał wyboru - powiedziała jakimś dziwnym, obco brzmiącym głosem. - Wrócił do domu, by przejąć dwór, ale uświadomił sobie, że muzyka znaczy dla niego więcej, zwłaszcza że zaoferowano mu stypendium mu­zyczne.

Oja siedział z walącym sercem i na pół otwartymi ustami.

- Sivert zrzekł się prawa do dziedziczenia Stornes - powie­działa cicho Mali. - Przysłał oficjalny dokument o mocy praw­nej. Tak więc teraz ty jesteś dziedzicem. Ty, Oja, przejmiesz dwór, kiedy Havard i ja wycofamy się z zarządzania Stornes.

Oja siedział cicho, chłonąc słowa, które usłyszał. Dwór bę­dzie należał do niego! Chciało mu się krzyczeć z radości, ale zdawał sobie sprawę, że byłoby to niestosowne, wolał więc zachować spokój. Widać było, że dla mamy była to trudna chwi­la.

- Chciałam, żebyś się tego dowiedział dzisiaj - ciągnęła Ma­li. - Beret umarła i powinno być jasne, jaka przyszłość czeka Stornes.

Oja zastanawiał się, dlaczego Sivert przysłał taki dokument. Był przecież taki zapalony do przejęcia dworu, kiedy znalazł so­bie już narzeczoną i oczekiwał z nią dziecka. Cała ta historia wydawała mu się jakaś dziwna, ale odsunął od siebie te myśli. Powody tej decyzji były mu bowiem całkowicie obojętne. Naj­ważniejsze, że spełniło się jego największe marzenie. Jest dzie­dzicem.

- Czy to całkowicie pewne? - zapytał cicho i popatrzył na matkę.

Jej pociemniałe spojrzenie wystarczyło mu za odpowiedź.

A więc ułożyło się tak, jak tego pragnął, choć inaczej, niż umy­śliła sobie mama. Tyle zdradzało jej zachowanie. Ale i to było dla niego bez znaczenia. Najważniejsze, że to on przejmie z czasem Stornes.

- Tak, to całkowicie pewne - odpowiedziała Mali i wstała sztywno. - Któregoś dnia pokażę ci dokument, o którym mówi­łam. Teraz nie mam go przy sobie. Nie myśl jednak, że przesta­niemy z Havardem zarządzać dworem za rok czy dwa. Jeszcze długo to my będziemy odpowiadać za Stornes. Dopiero z cza­sem...

Oja także wstał i podał matce rękę. Popatrzyła na niego za­skoczona, ale ujęła jego silną dłoń.

- Dziękuję, mamo - powiedział spokojnie. - Mam nadzieję, że nie zawiodę oczekiwań. Nic na całym świecie nie znaczy dla mnie tyle co Stornes - dodał.

Zapewne, pomyślała Mali i popatrzyła na stojącego przed nią syna. Nigdy nic się bardziej nie liczyło.

- W takim razie wszystko jasne - odezwał się Havard i on także wstał. - Nie mamy nic więcej do ciebie, Oja.

Oja cofnął dłoń i podszedł do drzwi. Nie oglądając się za sie­bie, zamknął je cicho. Kiedy jednak wyszedł na korytarz, mu­siał ugryźć się w dłoń, by nie krzyczeć z radości. Oddalił się więc pośpiesznie.

- Ja dla ciebie jestem ważniejsza od Stornes, prawda? - za­pytała Mali zamyślona i oparła się ciężko o Havarda.

- Tak, przecież wiesz, kochana - odparł i pogłaskał ją po plecach. - Nawet dziesięć takich dworów jak Stornes nie zna­czyłoby dla mnie tyle co ty.

- Dla Oi nie jestem zbyt ważna - rzekła cicho.

- Ależ tak - odparł ze spokojem Havard. - Ale dla tego chłopca dwór zawsze wiele znaczył. Powinnaś się z tego cieszyć, teraz, kiedy Sivert zrzekł się Stornes...

Mali pokiwała głową. Samotna łza spłynęła jej po policzku.

Objęła mocno Havarda i wyszeptała tak cicho, że ledwie ją usły­szał:

- Ale to tak boli.

Hivard nie wiedział, czy chodzi jej o słowa Oi, że nic nie zna­czy dla niego tyle co dwór, czy martwi ją, że ten dzień otworzył nową epokę w Stornes.

- Wszystko już dobrze - pocieszył ją i poklepał po mo­krym policzku. - Jesteś przemęczona i dlatego wszystko widzisz w czarnych barwach. Jutro spojrzysz na to inaczej.

Mali znów pokiwała głową, ale wiedziała, że to nieprawda. Jutro nic się nie zmieni.

ROZDZIAŁ 11

Przygotowania do świąt Bożego Narodzenia szły pełną pa­rą. W całym domu unosił się zapach świeżo upieczonych ciastek i mieszał się z wonią wosku, bo właśnie zakończono odlewanie świec. Świece różnej wielkości i w różnych kolo­rach, zapas na cały rok, zapakowano w pudełka i ułożono na półkach w pralni.

Kiedy Mali wspomniała, że zamierza przyjąć dodatko­wą pomoc do porządków przedświątecznych, twarz Ane stężała.

- A po co? - zapytała podniesionym głosem, choć rzadko się denerwowała. - Czyżby porządki nie były do tej pory robio­ne, jak należy?

- Ależ oczywiście, że były, droga Ane - uspokajała ją Mali. - Nie miałam nigdy zastrzeżeń do waszej pracy we dworze, two­jej i Ingeborg. Cokolwiek robicie, robicie dobrze i zawsze mogę na was polegać. Ale ostatnio za wiele spadło na was dwie, dlate­go że ja godzinami przesiaduję przy krosnach. Nie mogę dopuś­cić do tego, byście całkiem opadły z sił, gdy nadejdzie Wigilia. Zresztą ty, Ane, przed świętami harujesz podwójnie, bo przecież musisz porobić wszystko także w swoim domu. A i na co dzień dwoisz się i troisz. Jesteś tylko człowiekiem, nie mogę cię tak nadwerężać.

Twarz Ane nieco złagodniała.

- Ale przecież co roku dawałyśmy sobie radę - powie­działa, niechętnie ustępując argumentom Mali. Przynaj­mniej nie od razu chciała przyznać rację swej chlebodawczyni.

Ane była perfekcjonistką i równie pracowitej osoby ze świecą by szukać. Z tego powodu jednak źle znosiła wszel­ką krytykę, choć w tym przypadku nie było o niej mowy.

- Tak, ale wtedy pracowałyśmy we trzy - odparła Ma­li. - A teraz ja głównie siedzę przy krosnach i nie angażuję się tak, jak powinna gospodyni w tym gorącym czasie świą­tecznych przygotowań. Za dużo więc obowiązków spadło­by na was dwie. Poza tym teraz dać komuś pracę to dobry uczynek. Tak przynajmniej twierdzi Havard - dodała. - Po­dobno wielu ludzi cierpi taką biedę, że cieszy ich, gdy mogą popracować za porcję strawy albo dwie.

Ane pokiwała głową. Najwyraźniej i ona coś o tym sły­szała.

- Doszły mnie słuchy, że nawet w wielu dużych gospodar­stwach jest coraz gorzej - wtrąciła Ingeborg. - Kiedy spotkały­śmy się ostatnio na gręplowaniu wełny, Marit Granvold opowia­dała o sąsiadującym ze Storhaug, gdzie gospodynią jest Laura Oppstad, gospodarstwie, które zapewne gospodarz utraci, o ile nie zdarzy się jakiś cud. A to bardzo solidny gospodarz, tak przynajmniej uważają wszyscy w okolicy Kvannes - dodała. - I to najbardziej przeraża.

- On bynajmniej nie jest pierwszy - powiedziała Ane. - Ja także słyszałam o wielu, którzy nie zdołali utrzymać swo­ich gospodarstw. Kiedyś zdarzało się to rzadko, a teraz dotyka ludzi, których znamy, dlatego budzi taką zgrozę - dodała. - Coraz więcej ludzi pozostaje bez pracy, co się ro­zumie samo przez się. Rzeczywiście, każda pomoc dla nich to dobry uczynek. - Zamaszystymi ruchami wytarła ścier­ką duży stół i odwrócona plecami do Mali zapytała nagle: - Ale chyba Stornes jest bezpieczne? To znaczy, nie gro­zi nam, że...

- Mogę z całą pewnością powiedzieć, że nie musisz się martwić - odparła Mali i zapatrzyła się w okno. - Stornes jest bezpieczne. Zadbaliśmy o to.

- Nie zamierzam się wtrącać w to, jak zarządzacie swo­ją własnością - pośpiesznie usprawiedliwiła się Ane. - Nie miałam na myśli nic takiego.

- Nie odebrałam tego w taki sposób, Ane - uspokoiła ją Mali, patrząc na śnieżycę za oknem.

Słońce nie wychodziło teraz zza horyzontu i nawet w samym środku dnia było szaro i ponuro. Mali nie prze­rywała pogawędki, jednak myślami była gdzieś indziej. Bo kiedy Ingeborg wspomniała o sąsiedzie Storhaugów, przy­pomniała jej się znowu Laura. Świadomie odsuwała wszel­kie myśli o niej i o Havardzie i bywało, że przez długi czas nie zaprzątały jej głowy. Teraz jednak znów ta historia wy­skoczyła niczym pajac z pudelka i przygnębiła ją.

- A w Storhaug radzą sobie jakoś? - zapytała ze ściśnię­tym gardłem niby przypadkowo.

- Nie słyszałam, by działo się u nich coś złego - odpo­wiedziała Ingeborg. - Kiedy gręplowałyśmy wełnę, żadna z kobiet nie wspominała o innych problemach w Storhaug poza małżeńskimi między Laurą i Olą. Zresztą to nic no­wego - dodała. - Od jakiegoś już czasu chodzą o tym słu­chy.

Jeśli związek Laury z mężem nie układa się, to tylko po­garsza sprawę, pomyślała Mali. Bo może oznaczać, że Lau­ra dla Havarda jest gotowa poświęcić zarówno męża, dwór, jak i syna. Gdyby tylko wiedziała, że istnieje choć cień szansy. Ale nie dostanie Havarda!

Mali pośpiesznie otarła twarz, usiłując otrząsnąć się z po­nurych myśli. Havard nigdy nie odejdzie ode mnie i od dzieci. Nigdy! Poprzysiągł mi na wszelkie świętości. Powiedział, że dla niego liczę się tylko ja.

Mali mu wierzyła. Co jednak, jeśli noc w stodole będzie miała swoje następstwa...

Ta myśl nie przestawała jej prześladować. Jeśli Laura przyjdzie kiedyś i pokaże Havardowi dziecko, twierdząc, że to jego? Jak postąpi wówczas Havard, zwłaszcza gdy będzie to syn?

Mali przycisnęła dłonie do piersi, w okolicach mostka, gdzie wciąż czuła ucisk. Odwróciła się do innych i wróciła do pracy.

- Ale wciąż są razem - powiedziała Ingeborg. - Przecież niepojęte, by mogło być inaczej.

Nieczęsto się zdarzało, żeby małżeństwa się rozchodziły, to prawda. Ale taka osoba jak Laura byłaby zdolna zostawić męża, jeśli tylko miałaby szansę dostać tego, którego zawsze pragnę­ła. Mali zdawała sobie sprawę, że dziecko byłoby poważnym ar­gumentem. Havard znalazłby się w potrzasku i nie wiedziałby, której kobiecie powinien okazać większą lojalność. A jeśli Laura urodziłaby syna i zdecydowałaby się przyznać do swej niewier­ności... Ale chyba tego nie zrobi? Przecież nie może niczego udo­wodnić, rozważała Mali. Ale już same plotki mogłyby przynieść wiele szkody. W Stornes sprawy i bez tego miały się wystarcza­jąco źle.

Rodzina Stornesów była zaproszona do Innstad w drugi dzień świąt. Mali nie mogła się doczekać tej wizyty. W tym wspania­le zarządzanym dworze zawsze panowała miła atmosfera, a Ma­li ciepło robiło się na sercu, gdy patrzyła na Bengta i Sigrid. To, że we dworze wszystko się dobrze ułożyło, było w dużym stopniu zasługą Sigrid, która miała pogodną i optymistyczną naturę, ale nie dawała się wodzić za nos i była sprawiedliwa. Wprowadziło to spokój i poczucie bezpieczeństwa zarówno wśród licznej gro­mady dzieci, jak i u Bengta i jego starych rodziców. Nie kryli, że ufają Sigrid, która nie obnosiła się jednak przed światem, że przejęła w Innstad ster.

Powitała ich wspaniała gromadka dzieci, wystrojonych i starannie uczesanych na tę okoliczność, a Bengt obejmo­wał ramieniem Sigrid, która wraz z upływem lat stawała się coraz piękniejsza, przynajmniej w oczach Mali.

Olaus ukończył gimnazjum i w najbliższym roku miał po­magać we dworze. Wyższy o głowę od swojego ojca, wyrósł na niebezpiecznie przystojnego młodzieńca. Zresztą nic dziwne­go, pomyślała Mali, patrząc na niego. Miał po kim odziedzi­czyć urodę i wdzięk, i to zarówno ze strony ojca, jak i matki. Miała tylko nadzieję, że nie będzie się tak uganiał za dziew­czętami jak jego ojciec w młodości. Na razie nic na to nie wskazywało. Złożył już papiery do szkoły rolniczej i za rok na jesieni miał się dalej kształcić w Vikebukt. Kiedy Mali o tym usłyszała, poczuła ukłucie w sercu. Dlaczego Sivert nie jest taki jak Olaus? Ilu nieszczęść uniknęliby wówczas w Stor­nes! Zaraz jednak doszło do niej, że winę za to, co się stało, w gruncie rzeczy ponosi wyłącznie ona sama. Nie syn. Bo Sivert przecież swój charakter i zainteresowania także po kimś odziedziczył.

Kiedy po obiedzie podano kawę, Halldis wyjawiła nowinę.

- W Oppstad te święta są wyjątkowo radosne - oznajmi­ła, uśmiechając się promiennie, a jej dobrotliwa twarz pokry­ła się siateczką zmarszczek. - Asbjorg i tym razem nie potrafi­ła utrzymać języka za zębami i szepnęła mi do ucha, że Laura jest w ciąży. Pomyśleć, po dziewięciu latach! Chyba nikt się już nie spodziewał, że w Storhaug urodzi się więcej dzieci, a tu taka spóźniona niespodzianka.

Mali zadrżała ręka i gdy odstawiała filiżankę, rozlała kawę na obrus. Ścisnęło jej gardło i z trudem wydobyła z siebie głos:

- Kochana Sigrid, pobrudziłam twój piękny świąteczny obrus - powiedziała, nie patrząc na Havarda. - Zdejmijmy go i od razu włóżmy do zimnej wody, żeby nie zostały plamy. Po­mogę ci...

- Plamy z kawy schodzą w praniu - odparła Sigrid spokoj­nie. - Nie stała się żadna katastrofa.

- Mama to zawsze na mnie krzyczy, gdy coś rozleję - ode­zwała się Dorbet i popatrzyła ze złośliwą satysfakcją na plamy kawy wsiąkające w ręcznie haftowany obrus.

- Pewnie dlatego, że ty wciąż coś rozlewasz - rzekł Oja i po­częstował się rogalikami, które uwielbiał ponad wszystko.

- Każdemu może się zdarzyć - oświadczyła Sigrid. - Nawet tobie, Oja - dodała, uśmiechając się do zajadające­go chłopca, który poczerwieniał gwałtownie. - Zapomnijmy o tym!

Szybko i z wprawą podłożyła ściereczkę pod obrus, żeby uchronić drewniany blat stołu.

- O czym mówiliśmy? - zapytała. - A, o Laurze. „Cud w Storhaug”, tak zareagował Bengt, gdy się o tym dowie­dział. Asbjorg mówiła o tym z takim przejęciem, jakby rzeczywiście zdarzył się bożonarodzeniowy cud - dodała z uśmiechem.

- Kiedy rozwiązanie? - zapytała Mali w napięciu.

- Nie tak prędko. Z tego, co mówiła Asbjorg, wynika, że dziecko urodzi się jakoś po nocy świętojańskiej.

Mali poczuła się tak, jakby nagle osunęła się w otchłań. Krew odpłynęła jej z twarzy.

- Co się z tobą dzieje, Mali? - zapytała Sigrid przestra­szona i zerwała się z krzesła. - Źle się czujesz?

Havard także się zerwał. Poczuła na ramionach jego cie­płe dłonie.

- Nie róbcie zamieszania - odezwała się chrapliwie. - To tylko chwilowe zasłabnięcie. Już mi lepiej.

- Przepracowałaś się pewnie. Przygotowania do świąt i te nowe kilimy, nad którymi przesiadujesz w pracowni... - stwierdziła Sigrid, podając jej szklankę wody. - Powinnaś w końcu sobie uświadomić, że jak każdy człowiek masz tylko dwie ręce i że doba dla każdego liczy dwadzieścia cztery go­dziny - dodała.

Mali nic na to nie odpowiedziała. Żeby odwrócić od sie­bie uwagę, poczęstowała się ciastem i drżącymi dłońmi podniosła je do ust. Tymczasem w głowie przez cały czas przesuwały jej się dni, tygodnie i miesiące. Zupełnie jakby zrywała kartki z dużego kalendarza ściennego, który wisiał w izbie w Stornes. Październik, listopad, grudzień...

Po świętym Janie minie dokładnie dziewięć miesięcy od tamtej nocy, którą Havard spędził z Laurą w stodole. Zerknęła pośpiesznie na niego. Ich spojrzenia spotkały się. Jej brązowe, zdesperowane oczy patrzyły na jego, poszarzałe z rozpaczy i tro­ski.

Mali nie pamiętała, jak zdołała wytrzymać do końca tej wi­zyty. Zauważyła jednak skierowane na nią badawcze spoj­rzenia Havarda i Sigrid, ale udawała, że nic się nie stało. Sigrid nie mogła się z niczego zwierzyć, choć tak bardzo pragnęłaby usłyszeć zdanie tej rozważnej i mądrej kobie­ty. Może jej słowa byłyby dla niej pociechą i radą. Ale nie zdobyła się na szczerość nawet wtedy, gdy obie znalazły się same w spiżarni. Czuła bowiem, że byłaby to z jej stro­ny zdrada wobec Havarda. Miała na sumieniu zresztą dość własnych kłamstw, by uzurpować sobie prawo do wyjawia­nia jedynego niepochlebnego epizodu z życia swego męża.

- Czy ty nie jesteś czasem chora? - zapytała Sigrid i popatrzyła na nią z troską. - Nie widziałam cię jeszcze w takim stanie jak dziś przy stole.

- Nie, nie jestem chora - odparła pośpiesznie Mali i odwró­ciła się plecami do Sigrid, żeby postawić półmisek na półce. - Niewiele się pomyliłaś, mówiąc, że przepracowałam się przed świętami. Siedzę przy krosnach do późnej nocy i ostatnio na­prawdę mało sypiam. A do tego wszystkie te przygotowania do świąt...

- Rozumiem - odpowiedziała Sigrid. - Słyszałam o two­im nowym zamówieniu. Podobno to ogromny kilim. Nawet myślałam, żeby zajrzeć do was i zobaczyć, ale może nie lu­bisz pokazywać swoich prac przed ukończeniem?

- Skąd, chętnie ci pokażę - odparła Mali. - Oczywiście, gdy już cokolwiek będzie widać.

- Uważaj na siebie - rzekła z niepokojem Sigrid i nagle zmieniła temat: - Słyszeliśmy, bo jakby inaczej, o nagłym wyjeź­dzie Siverta i Tordhild. Nie wiemy jednak, dlaczego wyjechali. Oczywiście to nie moja sprawa - dodała - ale Sivert był taki pro­mienny i puszył się jak paw tego dnia, kiedy przedstawiał nam swoją narzeczoną.

- Tak... Spadło to na nas dość nieoczekiwanie - odpowie­działa cicho Mali. - Sivert nigdy nie wiedział, czego naprawdę chce. Wiesz, muzyka jest dla niego bardzo ważna. Myśleliśmy jednak... teraz, kiedy wrócił do domu z Tordhild, że zdecydo­wał się zostać na stałe. Tymczasem zadzwonił ten Sandermann z wiadomością, że Sivertowi przyznano stypendium muzyczne. Wydaje mi się, że dlatego tak nagle zmienił plany - dodała spo­cona.

Odwróciła się i popatrzyła na Sigrid. Napotkawszy spokojne spojrzenie jej niebieskich oczu, poczuła się okropnie, okłamując właśnie ją, którą tak bardzo ceniła i której zawsze ufała.

- Niełatwo mi o tym mówić, Sigrid - odezwała się cicho, uciekając spojrzeniem, bo czuła, że wilgotnieją jej oczy. - Tyle się wydarzyło i...

- Nie musisz mi nic więcej tłumaczyć - rzekła Sigrid i objęła ją ramieniem. - Domyśliłam się, że chodzi o coś więcej niż sty­pendium muzyczne. Jeśli kiedyś będziesz chciała z kimś o tym porozmawiać, to wiesz, gdzie mnie znaleźć. Nie mam w zwycza­ju rozsiewać plotek po dworach. Mam nadzieję, że o tym pamię­tasz - dodała ze spokojem. - A czasami nawet najsilniejsi po­trzebują kogoś, z kim mogliby się podzielić myślami.

- Dziękuję - odpowiedziała cicho Mali, nie podnosząc wzroku. Rozdygotana i chora z rozpaczy wróciła do izby.

Havard sam zaczął rozmowę na ten temat, gdy układali się do snu.

- Wiem, o czym myślisz - odezwał się cicho. - Ja też prze­żyłem szok, gdy usłyszałem, że... że Laura jest w ciąży.

- Dlatego że to może być twoje dziecko, prawda? - od­parła Mali, nie patrząc na męża.

- Opowiedziałem ci wszystko o tej nocy w stodole - od­powiedział Havard niemile dotknięty. - Oczywiście, że... że może ona mieć swoje następstwa. Nie sądziłem jednak...

- Czego nie sądziłeś? - zapytała Mali, a twarz jej stężała.

- Nie myśli się o tym, kiedy...

- Kiedy się to robi - dodała Mali bezlitośnie.

Nie odpowiedział. Zdjął odświętną koszulę i przewiesił ją przez oparcie krzesła. Jego sylwetka nosiła piętno rozpaczy, jaka nim targała.

Mali podeszła do niego i przytuliła się.

- Przykro mi, Havardzie, przepraszam - odezwała się z ociąganiem. - Wyjaśniliśmy sobie do końca tę sprawę. Nie mam prawa, żeby...

On także ją objął i przygarnął mocno, daremnie walcząc ze łzami napływającymi mu do oczu.

- Ależ masz prawo - zaprzeczył udręczony. - Ty nigdy byś mi czegoś takiego nie zrobiła.

Mali odetchnęła głęboko, drżąc na całym ciele. Boże święty, pomyślała. Gdyby Havard wiedział!

- Nie martwmy się na zapas, Havardzie - rzekła chrapli­wie. - Nikt ci nie udowodni, że to twoje dziecko, nawet jeśli doj­dzie do konfrontacji. Ale na pewno będzie ciężko, jeśli dziecko będzie do ciebie podobne - dodała cicho. - Być może Laura ze­chce wywierać na ciebie presję poprzez to dziecko. Ona nie jest szczęśliwa z Olą, zresztą nigdy nie była. Dla niej zawsze liczyłeś się tylko ty. A teraz, jeśli urodzi się syn... - Mali z drżeniem na­brała powietrza w płuca. - Syn z niebieskimi oczami i włosami opadającymi na czoło - wyszeptała zduszonym głosem. - Ja nie dałam ci syna.

Przygarnął ją mocniej do siebie i zanurzył palce we włosach rozpuszczonych i rozczesanych przed snem.

- Jest tylko jedno miejsce, Mali, gdzie pragnę być. Wiesz o tym dobrze. Obojętnie, co się zdarzy... Ze Stornes odejdę tylko wówczas, jeśli mnie nie będziesz tu chciała.

- A jeśli Laura...

- Wszystko mi jedno, co ona powie - rzekł cicho. - Jestem twój na zawsze, jeśli tylko mnie chcesz.

Mali splotła ręce na jego szyi i przylgnęła do niego całym ciałem.

- Chcę ciebie - wyszeptała. - Zawsze i na przekór wszyst­kiemu.

Odnalazł jej usta, rozchylił wargi i pocałował inten­sywnie. Zacisnąwszy dłonie na pośladkach Mali, uniósł ją i przycisnął do swej nabrzmiałej męskości. Mali za­parło dech w piersiach. Niczym fala przypływu zalało ją gwałtowne podniecenie. Drżącymi, niecierpliwymi dłoń­mi rozpięła Havardowi spodnie i zsunęła nogawki, potem opuściła bieliznę. Jęknęła z pożądania, gdy zerknęła w dół. Oparła się o zimną ścianę i uniosła koszulę, pod którą nic nie miała.

- Co robisz? - wyszeptał Havard, dysząc ciężko.

- Weź mnie - odpowiedziała chrapliwie. - Chcę, żebyś mnie wziął tu, przy ścianie.

Przeżyłam już kiedyś coś podobnego, pomyślała jak przez mgłę. Najpierw z Jo w piwnicy, gdzie przechowywano ziemnia­ki, przy chłodnej wilgotnej ścianie, potem wziął mnie siłą Johan, tuż przy łóżku, w którym spał Sivert, z premedytacją zada­jąc mi gwałt.

Teraz sama tego pragnęła. Czuła pulsowanie w łonie i napływającą wilgoć.

Havard zerknął na nią. Przymknęła oczy i przyciągnęła go do siebie. Uniósł ją i wszedł w nią głęboko. Przyciśnięta do ścia­ny, jęknęła. A potem słychać było jedynie głuchy odgłos, za każ­dym razem, gdy w nią wchodził.

Świadkiem tego był jedynie blady księżyc. Powiew wiatru przedostający się przez nieszczelne okna poruszał zasłonkami i odsłaniał dwie postaci zatracone w miłosnym akcie. Nie za­uważyli wścibskiego księżyca, tacy byli zajęci zaspokajaniem dzikiej namiętności, jaka nimi zawładnęła.

Kiedy Havard wypuścił ją z objęć, omal nie osunęła się na podłogę. Wziął ją więc na ręce i ułożył w łóżku.

- Wypocznij - wyszeptał i pocałował ją w czoło.

Mali nie odpowiedziała. Pociągnęła go gwałtownie do siebie i rozchyliła uda. Nie chciała myśleć, pragnęła jedynie oddać się gorączce zmysłów. Czuć się jedyną kobietą, której pożąda Havard. Przekonać się, że należą do siebie, tylko on i ona.

- Mali, ja...

- Możesz - wypowiedziała chrapliwie i ujęła jego mę­skość.

Drgnął i jęknął. Mógł...

ROZDZIAŁ 12

Po świętach Bożego Narodzenia pogoda była bardzo niestabil­na. Po kilku mroźnych dniach następowało ocieplenie, padał mokry śnieg, deszcz, a potem znowu ściskał mróz.

Dziwnie zmienna jak na tę porę roku aura komplikowała za­planowane wcześniej prace, bo albo śnieg tworzył gigantyczne zaspy, albo było tak ślisko, że dziw, iż nikt się nie połamał. Od strony gór z głębi fiordu słychać było raz po raz głuchy łoskot schodzących lawin, porywających z wielką siłą drzewa, a nawet drewniane szałasy. Wpadały w wody fiordu z takim hukiem, że fale dochodziły aż do cypla, gdzie stała szopa na łodzie.

Mali zazwyczaj nie przejmowała się pogodą, bo przecież i tak nie miała na nią wpływu. Ale teraz czuła w sobie coraz większy niepokój o mężczyzn pracujących przy wyrębie. Ponad­metrowe pryzmy śniegu w lesie były ubite na kamień, a pnie przeznaczonych do ścięcia drzew pokrywała warstwa lodu. Wy­ślizgiwały się więc drwalom z rąk. Mali wciąż przypominała so­bie Starego Siverta i tamtą zimę, kiedy Johan po wypadku w le­sie przywiózł na saniach martwego ojca.

Praca przy zimowych wyrębach zawsze była ciężka i niebez­pieczna. A w takich warunkach wystarczyła chwila nieuwagi, by stało się nieszczęście.

- Zamierzacie ścinać drzewa przy takiej niepogodzie? - za­pytała któregoś wieczoru, kiedy po kolacji mężczyźni sięgnęli po gazety i rozsiedli się wygodnie na krzesłach. - To chyba nazbyt niebezpieczne.

- Przy wyrębie zawsze trzeba zachować ostrożność - od­parł Aslak. - Choć rzeczywiście w lesie panują teraz dość skraj­ne warunki. Nie pamiętam podobnej zimy. Ale takie chłopy jak my doświadczyli już różnych trudów. To nie nasza pierwsza zi­ma przy wyrębie - dodał, starając się tymi słowami zbagatelizo­wać niebezpieczeństwo.

- Uważamy bardziej niż zwykle - uspokajał Mali Havard, wertując gazetę. - Zdajemy sobie sprawę z niebezpieczeństwa i nie ryzykujemy niepotrzebnie, dlatego też posuwamy się z ro­botą nieco wolniej. Ale trudno, najważniejsze, by nic się niko­mu nie stało. Nie możemy jednak całkiem odstąpić od wyrębu i czekać na lepszą pogodę, bo pewnie nie ścięlibyśmy tej zimy ani jednego drzewa.

- To prawda. Na moje wyczucie nic nie zapowiada popra­wy pogody - rzekł Olav z nosem w gazecie „Nowości Tygo­dnia”, skróconym wydaniu stołecznego dziennika „Aftenposten”.

Oprócz tego tytułu prenumerowali jeszcze gazetę „Bogaty i Biedny”, wydawaną przez organizację misyjną w kraju, a tak­że dwie lokalne gazety, „Romsdalsposten” i „Adresseavisen”, którą w skrócie nazywali po prostu „Adressa”. Tę czytali niemal wszyscy w okolicy. „Nowości Tygodnia” także cieszyły się dużą popularnością, bo ludzie lubili dowiadywać się, co ciekawego dzieje się w stolicy. Poza tym zamieszczano tam więcej wiado­mości ze świata. Ogólnie rzecz biorąc, mieszkańcy wsi byli pil­nymi czytelnikami, mimo że gazety ze stolicy dostarczano tylko dwa razy w tygodniu parowcem.

- Nawet stary gospodarz w Innstad zachodzi w głowę, co robić - ciągnął Olav. - Bo to przecież nienormalne, co się dzie­je z tą pogodą. - Nagle O1av poprawił się na krześle i przysunął gazetę bliżej światła. - O rany - rzekł i zrobił ze zdumienia wiel­kie oczy. - Przecież tu na zdjęciu jest Sivert!

Przez chwilę w izbie zapadła taka cisza, że aż kot uchylił oko zaniepokojony. Mali zatrzymała się na środku i odwróciła się. Serce waliło jej w piersiach.

- Zdjęcie Siverta? Gdzie? - dopytywała się Dorbet zacieka­wiona i uwiesiła się na barku Olava.

Mali podeszła i odsunąwszy córkę na bok, bez słowa wyjęła gazetę z rąk zdumionego parobka, po czym siadła na kanapie.

DEBIUT WIELKIEGO TALENTU W AULI UNIWERSYTE­CKIEJ

Wczoraj wieczorem publiczność wypełnionej do potowy auli Uni­wersytetu w Oslo usłyszała wyjątkowy koncert. Nieznany skrzypek z małej wsi w gminie Surnadalen w Nordmore od pierwszych dźwię­ków zaczarował słuchaczy. Młody mężczyzna grał z wrażliwością, jaką słyszy się wyłącznie u wielkich mistrzów, wywołując łzy wzru­szenia. Kiedy na koniec wykonał Ave Maria, publiczność wstała z miejsc i zgotowała skrzypkowi owację na stojąco. Nie pamiętam, by podobna sytuacja zdarzyła się kiedykolwiek na koncercie debiu­tanta. Młody skrzypek jednak w pełni sobie na to zasłużył.

Po występie „Nowości Tygodnia” poprosiły Siverta Stornesa o rozmowę, ale młody człowiek niewiele chciał o sobie mó­wić. Wspomniał jedynie, że grać nauczył się od Cyganów, któ­rzy zatrzymywali się w jego rodzinnym dworze, a potem kształcił się pod kierunkiem pana Sandermanna. Dla nas to nazwisko jest równie nieznane jak nazwisko młodego skrzypka. Pan Stor­nes nie chciał mówić więcej, najwyraźniej speszony entuzjastycz­nymi reakcjami, z jakimi się spotkał. Wiemy jednak, że zgłosiło się wczoraj do niego wielu organizatorów i wkrótce pewnie miesz­kańcy Oslo będą mogli wysłuchać ponownie koncertu tego uta­lentowanego skrzypka. Zapamiętajcie nazwisko Sivert Stornes! Z pewnością będzie jeszcze o nim głośno.

Mali siedziała wpatrzona w tekst i trochę nieostre zdjęcie Siverta. Zauważyła, że wyszczuplał. Rysy twarzy wyostrzyły mu się, a spojrzenie stało się mroczne i intensywne. Inne niż zwykle, pomyślała Mali i zaraz poprawiła się w duchu. Nie takie jak kiedyś. Bo przecież nie wiedziała, jaki teraz jest jej syn.

- Pokaż - odezwał się Havard, sadowiąc się obok Mali. Podała mu gazetę i wróciła dokończyć zmywanie. Ponieważ jednak Ingeborg ją ubiegła i posprzątała do końca, Mali stanęła przy oknie i zapatrzyła się w dal.

Wszystko w niej się gotowało. Tyle rozmyślała o Sivercie. Prosiła Boga, by syn dał znak życia. Czuła bowiem, że musi z nim porozmawiać i jeszcze raz wszystko wyjaśnić. Jednak po liście, w którym przysłał dokument o zrzeczeniu się dworu, wię­cej się nie odezwał. Nic o nim nie wiedzieli. Dopiero ta informa­cja w gazecie.

A więc zatrzymał się w Oslo. Mali gniotła w palcach brzeg fartucha. Czy jest sam? W gazecie nie było żadnej wzmianki o jego życiu prywatnym. Chyba niemożliwe, by nadal był z Tordhild. Chociaż, jeśli istnieje miejsce, gdzie mógłby się z nią ukryć, to wielkie Oslo nadawało się do te­go znakomicie. Nikt ich tam nie zna i nikogo nie zdziwi, jeśli się nawet pobiorą. Zresztą tylko ona i Havard wiedzą, że Sivert i Tordhild są przyrodnim rodzeństwem, i bynaj­mniej nie zamierzają się z nikim tym dzielić, zwłaszcza z nią, jeśli Sivert, pomimo wszystko, postanowił pozostać przy Tordhild. W księgach parafialnych figurowały przy nich całkiem inne imiona i nazwiska ojców i według tego mieli wszelkie prawo razem żyć.

- Coś podobnego - wyrwało się Havardowi, kiedy doczytał do końca notatkę w gazecie. - Ten chłopak robi zawrotną karie­rę! W tak krótkim czasie zyskał rozgłos, i to gdzie, w Oslo! - do­dał poruszony.

Wszyscy rzucili się na gazetę, którą podał im Havard, czyta­li półgłosem, komentując między sobą.

- Wiedziałaś o tym jego debiucie? - spytała Ane, zerkając na Mali. - Powinniście tam być, ty i Havard. Debiut to nie byle co, na dodatek w Oslo!

- Do Oslo jest tak daleko - odpowiedziała Mali. - Może kie­dyś, później.

- Sivert jest sławny - orzekła Dorbet i podskakiwała oży­wiona po podłodze. - Ja też będę.

- A w jaki sposób zamierzasz zdobyć tę sławę? - zaintereso­wał się Aslak, poklepując ją przyjaźnie.

Dorbet odrzuciła w tył burzę włosów, wypięła drobne piersi i obróciła się dokoła.

- Będę aktorką - odparła, uśmiechając się spod wpółprzymkniętych oczu. - Może nawet pojadę do Hollevad.

- Chyba masz na myśli Hollywood - poprawiła ją Ingeborg oschle i popatrzyła na dziewczynkę, która nie przestawała się obracać, aż spódnica rozchyliła się jej na boki. - Myślę, że wie­le dziewczynek o tym marzy. Ale takie rzeczy nie dzieją się na­prawdę, lecz jedynie w filmach - westchnęła i zaczesała włosy za ucho. - Można sobie tylko pomarzyć - dodała, przecierając ścierką czysty już blat stołu.

- To przynajmniej pojadę do Oslo - rzekła Dorbet niezrażona ponurymi wróżbami Ingeborg. - Bo tutaj jest tak nudno. Tam będę mogła mieszkać razem z Sivertem i Tordhild - doda­ła. - A dlaczego w gazecie nie było jej zdjęcia?

- Bo nie ona grała na skrzypcach - odparł Oja z nosem w książce, nawet nie spojrzawszy na zdjęcie Siverta.

- Czy oni już się pobrali, mamo? - Dorbet spojrzała na Ma­li. - Chyba nie mogli wziąć ślubu bez nas. Przecież miałam być druhną i dostać nową sukienkę...

- Nie, jeszcze się nie pobrali - odpowiedziała Mali, nie pa­trząc na córkę. - Jak tak możesz myśleć?

- A skąd wiesz, mamo? - zapytała nagle Ruth. - Nie słysza­łam, żebyś ostatnio rozmawiała z Sivertem. Chyba że nic nam nie powiedziałaś?

- Mówiliśmy wam przecież, że przyszedł list od Siverta, w którym napisał, że dokonał wyboru i zamierza poświęcić się muzyce, a nie zarządzaniu dworem - odpowiedziała Ma­li.

- Tak, znamy szczegóły - odparła oschle Ruth, rzucając niechętne spojrzenie na brata. - Oja jest dziedzicem i przejmie z czasem Stornes. Co prawda zachowuje się tak, jakby to miało stać się już jutro, a nie za ładnych parę lat - dodała.

- Nigdy tego nie powiedziałem - wybuchł Oja i poczer­wieniał na twarzy. - Chyba nie jestem na tyle głupi.

- Ale we dworze wszystkim już dałeś do zrozumienia, że je­steś spadkobiercą - skwitowała Ruth, jak na nią bardzo nieprzyjaźnie. - Przestań tak zadzierać nosa, bo nie jesteś kimś lepszym tylko dlatego, że kiedyś obejmiesz Stornes. Chyba że we własnych oczach, bo nie w naszych bynajmniej.

- Cicho - przerwała Mali, a jej głos zabrzmiał donośniej niż zwykle. - Koniec tych kłótni.

- Z Sivertem też? - rzekła Ruth i spojrzała na matkę. - A może on już nie należy do naszej rodziny?

- Oczywiście, że należy, Ruth - wtrącił pośpiesznie Havard, zerkając na Mali. - Przecież mama nie miała nic takiego na my­śli. Sivert wybrał własną drogę w życiu i dlatego nie możemy li­czyć na to, że będziemy go często widywać. Ale przecież pozo­stanie dla nas zawsze najbliższą rodziną - dodał, podnosząc się z miejsca. - Zawsze będzie jednym z nas.

Mali chwyciła półmisek z wędliną i skierowała się ku drzwiom. Nie była w stanie pozostać dłużej w izbie, nie była w stanie rozmawiać o Sivercie. Gdy myślała o nim, czuła się tak, jakby ktoś wbijał jej nóż w samo serce i obracał nim. Dlaczego jej własny syn jej to robi? Dlaczego usunął ją ze swojego życia? Dlaczego musi się dowiadywać o nim z gazety?

Kiedy mijała Ruth, napotkała pociemniały wzrok starszej córki. Z ciężkim sercem uświadomiła sobie, że nie może obcią­żać Siverta za to, co się stało. Bo to ona była wszystkiemu win­na. Tylko ona.

Po tak pozytywnej recenzji w gazecie, na dodatek ze zdjęciem Siverta, na reakcje nie trzeba było długo czekać. Napotkani lu­dzie zagadywali Mali o najstarszego syna, wyrażali swoje zain­teresowanie, zadawali pytania.

I Mali nie miała wyboru, musiała im coś odpowiadać. Praw­dy im zdradzić nie mogła, więc na starych kłamstwach budowa­ła nowe. Zdarzało się, że przerywała w pół słowa, usiłując sobie przypomnieć, co mówiła wcześniej innym. Dopiero by się to wy­dało dziwne, gdyby nagle zaczęła sobie zaprzeczać albo gdyby Havard przedstawiał całkiem inną wersję zdarzeń.

- Ludzie pewnie ciebie też wypytują o Siverta - zagadnęła męża, gdy któregoś dnia szli razem przez podwórze. - Mam na myśli artykuł w gazecie.

Havard uśmiechnął się pod nosem.

- Trudno by było inaczej - odrzekł. - W gospodzie przez pa­rę dni nie mówiono o niczym innym.

- I co im odpowiadasz? - spytała Mali, zerkając na niego nerwowo.

- No cóż, wiem, że nie mogę powiedzieć za dużo - odparł Havard ze spokojem. - Ale nie mam w zwyczaju kłamać, dla­tego mówię to, co ty kiedyś powiedziałaś wszystkim w izbie: że Sivert dokonał wyboru i zajął się na poważnie muzyką. Ale to wszyscy już wiedzą - dodał oschle. - Ruth ma rację, Oja nie zwlekał, by oznajmić wszem wobec, kto jest teraz dziedzicem Stornes. Wszyscy uważają, że strasznie zadziera nosa, ale... Pew­nie z czasem się uspokoi - dodał. - Trudno się zresztą dziwić, skoro spełniło się jego największe marzenie. Ten chłopak za­wsze pragnął zarządzać dworem, a teraz dzięki rezygnacji Siverta będzie to możliwe.

- A kiedy ludzie wypytują, co nowego u niego? - zastanawiała się głośno Mali, nie zwracając uwagi na to, co Havard mówi o Oi.

- Przeważnie ich zbywam - odparł Havard. - Mówię, że jest obecnie bardzo zajęty. Ludzie to rozumieją. Czytali przecież ga­zetę. Wiedzą, że Sivert stał się sławnym człowiekiem.

Mali pokiwała głową, bo ona także odpowiadała, że nie wie­dzą, kiedy Sivert będzie miał czas przyjechać do domu.

- A kiedy napomykają o Tordhild?

- Rzeczywiście, i o nią pytają - przyznał Havard. - Ale ja mó­wię wtedy, że póki co jeszcze się nie pobrali. Ludzie są ciekawi, kiedy ślub, bo Sivert nie ukrywał, że Tordhild jest w ciąży. A ci, którzy nie zdążyli usłyszeć od niego tej wielkiej nowiny, dowie­dzieli się od Dorbet, bo dla niej jest to powód do przechwałek.

Objął Mali ramieniem i przyciągnął do siebie.

- Popatrz, zastanawiamy się, w jaki sposób mamy się wy­łgać z tego nieszczęścia. Niezbyt dobrze się z tym czuję.

- Podobnie jak ja, ale wiesz, że nie możemy zdradzić praw­dy. Nikt nie może się dowiedzieć, że Sivert i Tordhild... - Wy­tarła nos, bo na mrozie dostała kataru, i podniosła na Havarda smutny wzrok.

- Nie wiem, czy długo zdołam wytrzymać taką sytuację - odezwała się cicho. - Nie mógłbyś się dowiedzieć, gdzie Sivert jest teraz, zadzwonić do niego i powiedzieć, że...

Przerwała i wytarła łzy.

- Myślę, że przez jakiś czas powinniśmy zostawić Siverta w spokoju, Mali - odparł Havard łagodnie. - Może kiedyś spojrzy na wszystko inaczej, ale nie teraz. Ta rana jest zbyt świeża i zbyt bo­lesna, zarówno dla niego, jak i dla ciebie - dodał i chłodnymi pal­cami pogłaskał ją po policzku.

- Ale ja...

- Sądzę, że powinnaś się z tym pogodzić - przerwał jej Havard. - Daj mu czas i czekaj cierpliwie, Mali.

Pokiwała głową i szczelniej się otuliła szalem.

- Tak mnie to boli - wyszeptała powoli. - Za ciężko to zno­szę.

- Rozumiem - odpowiedział i objął żonę. - Ale nie ma dro­gi na skróty, najdroższa. Musisz temu podołać.

Ale to nie był koniec kłopotów. Któregoś dnia, gdy Mali szła do spichlerza, Ane zawołała z ganku:

- Mali, telefon! Dzwonią z „Adressa”!

Mali zatrzymała się gwałtownie i odwróciła się.

- Z „Adressa”? - zapytała, podchodząc powoli do scho­dów. - A czegóż oni, na Boga, ode mnie chcą?

- Nie wiem, ale może chodzi im o Siverta - odpowiedziała Ane i wzięła od Mali półmisek. - Idź z nimi porozmawiać, a ja to zaniosę.

Coś się stało Sivertowi? Serce zaczęło jej walić i poczuła nag­ły ból w piersiach. A może znów ktoś chce rozdrapywać stare ra­ny?

- Halo, tu Mali Stornes - powiedziała do słuchawki, wyob­rażając sobie, jak Astrid w centrali nadstawia uszu, wietrząc sensację.

- Halo - usłyszała męski głos. - Nazywam się Martin Hillvag. Pracuję dla „Adresseavisa”. Czytaliśmy, oczywiście, w stołecznej gazecie wspaniałą recenzję z koncertu Siverta Stornesa.

Mali nabrała powietrza w płuca, a z jej ust wydobył się stłu­miony jęk. Czuła, jak krew odpłynęła jej z dłoni, i palce ściska­jące słuchawkę zrobiły się całkiem zimne i pozbawione czucia.

- Kosztowało nas trochę czasu i pracy, by ustalić, gdzie mieszka rodzina tego utalentowanego młodzieńca, ale uda­ło się - ciągnął rozmówca. - Chcielibyśmy zapytać, czy byłoby możliwe odwiedzić państwa i porozmawiać na miejscu o wybit­nym człowieku, który się tam urodził i dorastał? Jak pani się na to zapatruje?

- Myślę, że to nie ma sensu - odparła krótko Mali. - Sivert, jak panu wiadomo, przebywa obecnie w Oslo. Ma mnóstwo pro­pozycji i wiele koncertuje, więc nie kontaktujemy się zbyt czę­sto. Jeśli chce się pan dowiedzieć czegoś więcej, to proszę się zwrócić bezpośrednio do niego - dodała, poprawiając nerwowo włosy.

- Oczywiście, tak zrobimy - oświadczył dziennikarz, nie za­mierzając bynajmniej ustąpić. - Ale chcielibyśmy zamieścić ja­kiś artykuł o rodzinnym domu Siverta. W końcu nieczęsto ktoś z tych stron odnosi taki sukces i sławę. Dlatego zainteresowanie naszych czytelników jest ogromne...

- Nie wiem... raczej nie - odpowiedziała Mali. - Jeśli już ko­niecznie chce pan rozmawiać, to w obecności Siverta. Tylko że nie umiem powiedzieć, kiedy syn przyjedzie - dodała odpycha­jąco.

- Ale... - Dziennikarz nie poddawał się.

- To wszystko, co mogę powiedzieć - przerwała mu Mali. - Dziękuję, że pan zadzwonił, ale proszę już nas nie nagabywać. To Sivert robi karierę, a nie jego rodzina.

- Czyżby? - wtrącił się dziennikarz, a jego głos zabrzmiał tak, jakby się chciał przypochlebić. - Przecież pani też jest ar­tystką. Czytałem wielokrotnie o pani kilimach. Moglibyśmy i o tym napisać. Dwoje artystów z jednego dworu. O mój Boże! - dodał z entuzjazmem. - Teraz dopiero mi to przyszło do głowy. To byłby świetny materiał.

- Nie, to całkiem odrębne sprawy - zaprotestowała Mali.

- Ale jeśli zaczniemy od...

- Nie sądzę - zbyła go Mali. - To nie ma żadnego związku.

- Czy za jakiś czas mógłbym się z panią skontaktować?

- Nie wiem. Do widzenia.

Mali odłożyła słuchawkę, oparła głowę o ścianę i rozpłakała się. Tak ją zastała Ane, wracając ze spichlerza.

- Co się stało? - zapytała przestraszona i chwyciła Mali za ramiona. - Chyba nikt nie umarł?

Mali pokręciła głową i wytarła twarz fartuchem.

- Nie, to głupstwa - powiedziała cicho. - Te pismaki chcie­liby wszystko wiedzieć. Wydaje im się, że wolno wchodzić z bu­tami w czyjeś życie.

Ane nic na to nie odpowiedziała. Obrzuciła tylko Mali zatro­skanym spojrzeniem.

Żeby przetrwać ten trudny czas, Mali uchwyciła się tkania ni­czym deski ratunku. Posiłki, dzieci, prace w domu i w obejściu pozostawiła innym, sama zaś od świtu do nocy siedziała przy krosnach.

Zadzwoniła do Tellnesa, bo już podczas pracy nad pierw­szym kilimem uznała, że lepiej by było utkać jeden duży obraz, zamiast rozdzielać motywy na trzy części. Tellnes pozostawił to jej uznaniu, dlatego też Mali wybrała swoją koncepcję, by na jednym długim kilimie poszczególne sceny Męki Pańskiej prze­chodziły płynnie jedna w drugą.

Siedziała więc przy krosnach i tkała, a jej myśli wędrowały własnymi ścieżkami. Nieraz zdarzało jej się zapłakać rzewny­mi łzami, gdy kompletną ciszę zimowych wieczorów przerywa­ły jedynie trzaski w drewnianych balach, pękających pod wpły­wem mrozu. Życie jej nigdy nie rozpieszczało, ale tak źle jeszcze jej nie było. Kiedyś miała przy sobie Siverta. Mimo że kochała wszystkie swoje dzieci, to jednak żadne nie mogło się równać z pierworodnym. Nawet kiedy wisiała nad nią groźba, że zosta­nie zdemaskowana i wywoła skandal, więcej miała odwagi i wo­li, by stawić temu czoło. Była gotowa walczyć jak lwica o swego syna. Bo wtedy łączyły ich bardzo silne więzy, darzyli się miłoś­cią i zaufaniem.

Tyle miała wobec niego marzeń i planów! Kiedy jednak za­uważyła, że nie stał się taki, jak sobie umyśliła, zrozumiała w końcu, że musi mu pozwolić być tym, kim sam pragnie.

Zrozumiała, że Sivert po prostu nie może inaczej, a ona nie ma prawa żądać od niego, by spełniał jej oczekiwania. Dotarło do niej, że syn nie jest jej własnością, że los jej go tylko użyczył. W końcu pogodziła się z tym, że Sivert musi podążać własnymi ścieżkami. Pogodziła się z tym, żeby go nie utracić.

Ale nagle świat się zawalił. Zawsze się obawiała, że zostanie zdemaskowana przez kogoś z zewnątrz, tymczasem sama mu­siała wyznać tę bolesną prawdę. A konsekwencje...

Mali otarła dłonią oczy i westchnęła ciężko. Świadomość, że zniszczyła mu życie i szczęście, była dla niej nie do zniesienia. Ledwie mogła udźwignąć to ciężkie brzemię, ale nie miała prze­cież innego wyjścia. Havard miał rację.

Zastanawiała się wielokrotnie, czy oddałaby się Jo, gdyby wiedziała, do czego doprowadzi ta noc? Wieczór w wieczór w jej głowie pojawiało się wciąż to samo pytanie, na które nie umiała znaleźć odpowiedzi. Zapewne bym to zrobiła, rozmyślała, prze­kładając czółenko między nitkami osnowy. Wtedy myślałam tylko o sobie. Poza tym nie uwierzyłabym, że kiedyś mnie to zniszczy, nie w ten sposób. Nie pojęłabym rozmiaru konsekwen­cji. Zresztą gdyby kara spotkała tylko mnie! - wyrzucała sobie Mali po raz nie wiadomo który. Bo przecież to tylko ja jestem winna. A tymczasem kara dosięgła innych. Nie można samemu zdecydować o zasięgu grzechu, jak jej się kiedyś wydawało. Są­dziła, że to tylko jej sprawa, tymczasem przyszło jej doświadczyć na własnej skórze, jak bardzo się myliła.

Nieświadomie wplotła własne cierpienie w sceny Męki Pań­skiej. Któregoś dnia, kiedy obejrzała swoje dzieło, dostrzegła nagle, że na jednym kilimie przedstawione są jakby dwie histo­rie cierpienia. W tle, w ciemnych ponurych barwach, ukryta by­ła jej własna. Oświetliła dokładnie całą pracę i zrozumiała, że to było prawdziwe dzieło sztuki. Nigdy wcześniej nie stworzyła czegoś równie doskonałego.

Pewnego przedpołudnia, kiedy siedziała przy krosnach, usły­szała delikatne pukanie do drzwi. Do środka weszła Sigrid.

- Mówiłaś, że mogę do ciebie zajrzeć przy okazji - powie­działa. - Ale jeśli przeszkadzam, to powiedz.

- Nie, skądże, kochana Sigrid! Wejdź, proszę! - odparła Ma­li i wyprostowała obolałe plecy. - Od czasu do czasu muszę sobie zrobić przerwę, bo w ustach mam posmak drewna i czuję strasz­ny ból w krzyżu.

- Dużo już zrobiłaś - stwierdziła Sigrid, patrząc na zwinięty za krosnami gotowy fragment kilimu. - Wygląda na to, że zdą­żysz na czas.

- Tak, teraz już jestem spokojna, że zdążę - odparła Mali. - Udało mi się tylko dlatego, że odłożyłam na bok wszelkie inne zajęcia. Taka ze mnie gospodyni - dodała z goryczą. - Przyjęliśmy do pomocy kobietę, która poma­gała nam przy uboju, kiedy musiałam jechać na jesieni do Trondheim. Ane mówiła, że jest bardzo pracowita, a na jej opinii mogę polegać. Ta kobieta przychodzi z siedemnasto­letnią córką. Z tego, co słyszałam, jest równie zręczna jak matka.

- To ktoś znajomy? - zapytała Sigrid, podchodząc bliżej do krosien.

- Ane ją chyba skądś znała - odparła Mali i wstała z krze­sła. - Mąż tej kobiety miał ciężki wypadek i nie nadaje się do pracy, tymczasem trzeba wyżywić czworo dzieci. Zapewnia­my im wikt, no i jeszcze jakiś zarobek. Mieliśmy wolny stryszek nad pralnią, bo Aslak i Ane mieszkają przecież w swojej chacie, a Ingeborg i Olav sypiają teraz na poddaszu. Hilda i Mari nocu­ją tam przez cały tydzień, a na niedzielę wracają do domu. Ane jest z nich zadowolona.

- A ty siedzisz tu, w pracowni.

- Tak, ja siedzę tutaj - odpowiedziała Mali. - Ale zaglądam do izby i od czasu do czasu sprawdzam wszystko.

- Mogę popatrzeć? - spytała Sigrid.

Mali rozwinęła gotową część kilimu. Było tego więcej, niż sądziła. Złapała za koniec i przytrzymała, by kilim leżał prosto. Przez długą chwilę Sigrid milczała. Mali ogarnął strach, że się pomyliła, sądząc, że to unikalna praca. Bo chociaż Sigrid nie zajmowała się tkactwem artystycznym, to jednak była zręczną tkaczką i bez wątpienia potrafiła ocenić wartość tego, co widzia­ła.

- Jeszcze mi sporo zostało... - odezwała się Mali trochę nie­pewnie.

- Wiesz, co stworzyłaś? - zapytała Sigrid cicho, a Mali zauwa­żyła w jej oczach łzy. - Nigdy nie widziałam czegoś równie piękne­go. Utkałaś nie tylko sceny z męki Chrystusa, chociaż ten motyw przewija się wyraźnie. Tu jest coś więcej, Mali. Twoje serce.

Mali poczerwieniała z radości.

- Dziękuję - powiedziała, zerkając pośpiesznie na Sigrid. - To prawda, pozostawiłam w tej pracy cząstkę siebie.

- Ciężar, który cię przytłacza - rzekła Sigrid. - Smutek i cierpienie.

Mali oniemiała i w milczeniu zwinęła tkaninę.

- Co właściwie miałaś na myśli? - zapytała wreszcie. - Prze­cież nie dźwigam więcej niż inni.

- Owszem, więcej - odpowiedziała ze spokojem Sigrid. - Może nie wszyscy to zauważyli, ale ja obserwowałam cię przez wszystkie te lata i po prostu to wiem. To nie moja sprawa, oczy­wiście, ale jestem pewna, że bez tego nie stworzyłabyś tak wspa­niałego dzieła - dodała, sadowiąc się na krześle.

- Tobie, Sigrid, też nie jest lekko - stwierdziła Mali, nawet przed nią nie chcąc uchylić rąbka swoich tajemnic.

- Tak, przeżyłam żałobę po stracie męża, ale to nie to sa­mo - przyznała Sigrid. - Ty zawsze się z czymś zmagałaś, Mali. Jeśli ktoś cię poznał i polubił, potrafił dostrzec w twoich oczach niepokój, gdy nie zdążyłaś się schować za maską. Musiało być ci ciężko.

Mali siadła cicho na stołku przy krosnach, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć.

- Nie musisz mi nic mówić - ciągnęła Sigrid. - Domyślam się tego i owego, ale wiesz, Mali, że nie jestem plotkarą. Rozu­miem, że jest ci tak ciężko, że nie potrafisz się tym z nikim po­dzielić, mimo że, być może, przyniosłoby ci to pewną ulgę. Kto wie? Możesz być jednak pewna, że wszyscy, którzy zobaczą twój kilim, zatrzymają się, bo jest w nim coś takiego, co przenika w głąb serca i przejmuje na wskroś, nawet jeśli nie do końca ro­zumie się wszystkie motywy. To dzieło sztuki, które, jak się do­myślam, kosztowało cię wiele łez.

- To prawda - odparła Mali niemal bezgłośnie. - Siedzę tu i przeżywam na nowo to, co się wydarzyło, i to, co nie powinno się było wydarzyć - dodała, ocierając dłonią twarz. - Wiele mnie to kosztowało.

- Zauważyłam - odpowiedziała Sigrid ze spokojem. Na długą chwilę zapadło między nimi milczenie.

- Nie napiłabyś się kawy? - zapytała nagle Mali. - Mogę...

- Nie, dziękuję, wpadłam tylko na chwilę, bo taka byłam ciekawa - rzuciła Sigrid. - Śpieszę się, bo zbliża się pora obia­du.

- No tak - odpowiedziała Mali. - Ja tu się całkiem zapomi­nam. Czas mi inaczej płynie i umykają mi pory posiłków.

- To widać po tobie - rzekła z troską Sigrid. - Musisz jeść, Mali. Bardzo wyszczuplałaś. Czy aby na pewno jesteś zdrowa?

Mali roześmiała się z przymusem.

- Jestem zdrowa - odparła. - Szybko nadrobię to, co straci­łam na wadze, gdy tylko będę miała więcej czasu. Bo wiesz, kie­dy człowiek jest tak bardzo pochłonięty pracą...

- I kiedy nie ma Siverta - dodała Sigrid. - Wiem, co to dla ciebie znaczy. Ale daj mu trochę czasu, Mali. On wróci, prędzej czy później.

Nie czekając na odpowiedź, podała jej swą szczupłą, mocną dłoń.

- Jestem w Innstad, gdybyś mnie potrzebowała - oznajmiła, patrząc na Mali swoimi szczerymi niebieskimi oczami. - Każdy z nas kogoś potrzebuje.

- Mam Havarda i...

- Wiem - odparła Sigrid i podeszła do drzwi. - Ale czasa­mi potrzebny jest jeszcze ktoś. - Odwróciła się i uśmiechnęła. - Dziękuję, że pozwoliłaś mi obejrzeć swój kilim. Dbaj o siebie, Mali.

Po tych słowach zamknęła za sobą cicho drzwi.

ROZDZIAŁ 13

Nieszczęście, którego Mali tak się lękała przez całą długą zi­mę, wydarzyło się w połowie marca. Nie dotknęło mieszkańców Stornes, lecz Olę Storhauga, który zwożąc końskim zaprzęgiem drewno z poręby, zwalił się z wysokich, ubitych pryzm śnież­nych. Wiadomość o tym obiegła lotem błyskawicy całe Innvik. Podobno nie miał żadnych szans ratunku. Bo kiedy ładunek zsunął się z oblodzonej pryzmy, pociągnął za sobą śmiertelnie przerażonego konia, a Ola znalazł się pod ciężkimi pniami. Kie­dy wreszcie udało się go stamtąd wydobyć, nie dawał już znaku życia. Tak przynajmniej opowiadali przerażeni drwale, gdy wró­cili do Storhaug, wioząc na saniach martwego gospodarza.

Mali zajrzała po coś do izby i wtedy usłyszała od Ane, że Ola Storhaug nie żyje.

Stanęła jak wryta, niezdolna ruszyć się z miejsca.

- Ola Storhaug? - powtórzyła i popatrzyła z niedowierza­niem na Ane. - Ale jak to...

I wtedy usłyszała nowiny, które z Granvold przyniósł Oja. Zdyszany, bo biegł przez całą drogę, opowiedział o wszystkim.

- Biedna Laura! Tak młodo została wdową - odezwała się Ingeborg i westchnęła dramatycznie. - I to teraz, kiedy wresz­cie po tylu latach znów jest przy nadziei. To naprawdę okropne. Żeby tylko z rozpaczy nie straciła dziecka - dodała, wykręcając szmatę. - Słyszałam, że to się zdarza.

- Tak, ale na początku ciąży - rzekła Ane, zagniatając cia­sto na chleb. - A ona za niespełna trzy miesiące będzie rodzić. Przynajmniej tak słyszałam.

- Nieszczęścia często chodzą parami - upierała się ponuro Ingeborg. - Sami tego doświadczyliśmy.

Mali poczuła, jak nogi się pod nią uginają. Siadła na ławie przy długim stole i zastanawiała się gorączkowo, co ta sytuacja oznaczać będzie dla niej i Havarda. Czy coś więcej ponad udział w uroczystościach pogrzebowych i złożenie kondolencji miesz­kańcom Oppstad? Jeśli dziecko, które urodzi Laura, okaże się dzieckiem Havarda, wtedy młoda wdowa będzie miała do zaofe­rowania więcej niż kiedyś, rozmyślała oszołomiona. Teraz Lau­ra pozostanie sama gospodynią we dworze Storhaug, tak jak kiedyś Mali w Stornes.

Zapewne w krótkim czasie ustawią się w kolejce kandydaci do jej ręki.

Tak jest zawsze. Mali wiedziała, że Laura odrzuci wszyst­kich, przynajmniej póki się nie upewni, że Havard nie zechce zająć wolnego miejsca u jej boku. Jak zachowa się Havard, jeśli Laura położy na szali syna i ogromny dwór, równocześnie z pre­medytacją budząc w nim wyrzuty sumienia? Mali poczuła ból i przycisnęła dłonie do brzucha. Laura jest piękna i młoda, tłuk­ło jej się po głowie. A że potrafi wywołać w Havardzie pożąda­nie, zdołała w pełni udowodnić.

- Kiedy to się stało? - zapytała, podnosząc wzrok.

- Wczoraj po południu - odpowiedziała Ane. - Przynaj­mniej tak się dowiedział Oja. Oppstadowie w każdym razie od razu pojechali do Storhaug, gdzie wieczorem odbyło się nabo­żeństwo za zmarłego. Podobno wrócili dziś rano i przywieźli ze sobą Laurę i jej synka. Zdaje się, że nie czuła się na siłach zostać sama, póki zwłoki Oli nie zostaną złożone w grobie.

- Nie rozumiem, jak mogła opuścić Storhaug - odezwała się Ingeborg. - Teraz kiedy na niej spoczywa odpowiedzialność za dwór! Wiele osób zwróciło na to uwagę - dodała znacząco. - Po­dobno nawet nie uroniła łzy po śmierci męża.

- Ingeborg! - wtrąciła się Ane. - Nic nam o tym nie wiado­mo. Tu, w Stornes, nie powtarzamy plotek.

Ingeborg poczerwieniała i demonstracyjnie odwróciła się plecami do Ane i Mali.

- Ale tak mówią ludzie - powtórzyła z uporem, mimo że zosta­ła upomniana. - Sądząc po tym, co widziałam, myślę, że nie są to tylko plotki. Ale to nie całkiem jej wina - dodała z namysłem. - Ni­gdy nie kochała Oli, rodzice zmusili ją do tego małżeństwa.

Mali wstała i skierowała się ku drzwiom.

- Zawiadomiono nas z Oppstad, że u nich także odbędzie się nabożeństwo za zmarłego - usłyszała za plecami głos Ane. - Tak żeby sąsiedzi i przyjaciele z naszej wsi mogli okazać mu cześć. Bo niewielu stąd uda się na pogrzeb i stypę aż do Kvannes. Chyba pojedziesz z Havardem, Mali? - dodała. - Zrozumia­łam, że jesteście oczekiwani.

Mali odwróciła się do Ane.

- Dziś? - zapytała zaskoczona.

Była zmęczona. Myśli kłębiły jej się w głowie.

- Tak, dziś po podwieczorku.

Nie da się tego uniknąć - pomyślała Mali, opuszczając iz­bę. Musimy jechać, choć ostatnie, czego bym pragnęła, to spot­kać ciężarną Laurę.

Mali zrobiła wszystko, co było w jej mocy, by nie myśleć o niej i o dziecku, którego się spodziewa. Nigdy więcej nie roz­mawiali o tym z Havardem, a teraz będą musieli jechać na nabo­żeństwo i zachowywać się tak, jakby się nic nie stało. Przecho­dząc przez zimny korytarz, Mali otuliła się szalem. Nie miała pojęcia, jak sobie poradzi. Jak spojrzy Laurze w oczy pierwszy raz po zdradzie Havarda.

Mimo to wiedziała, że musi pojechać. Pewnych rzeczy nie da się ominąć, choćby się tego nie wiem jak pragnęło. Ich nieobec­ność wywołałaby tylko niezdrowe domysły. A wystarczy już plo­tek na temat Stornes i jego mieszkańców. Nie ma więc wyjścia. Trzeba ubrać się elegancko i jechać.

- Nawet nie wiesz, ile bym dał, by ci tego oszczędzić - ode­zwał się cicho Havard, kiedy stali w korytarzu w Oppstad i tu­piąc, strząsali śnieg z butów. - Wiem, jakie to dla ciebie trudne.

- Jakoś sobie poradzę - odparła krótko Mali. - Ale ty chyba też nie palisz się do tego spotkania, a może...

- Nie bądź złośliwa - rzekł i pomógł jej zdjąć płaszcz.

Mali odwróciła się i położyła mu rękę na ramieniu.

- Przepraszam, Havardzie. Wcale tak nie myślę - uspra­wiedliwiła się cicho. - Ale akurat teraz nie jest mi lekko.

Nic jej na to nie odpowiedział, bo w tej samej chwili pojawi­ła się w korytarzu Asbjorg Oppstad i podeszła do nich. Ubrana na czarno od stóp do głów sprawiała wrażenie, jakby umarł jej mąż, a nie zięć. Twarz miała bladą, oczy czerwone, opuchnięte. Chyba ciężej znosi śmierć Oli niż jej córka, pomyślała Mali.

- Dziękuję, że przyjechaliście - rzekła zbolała gospody­ni z Oppstad i uścisnęła mocno dłoń Mali. - Trudno pojąć nie­szczęście, które nas dotknęło. I to właśnie teraz, kiedy...

Wyjęła chusteczkę do nosa, którą miała schowaną w ręka­wie sukni.

- Laura jest silna, Asbjorg - pocieszyła ją Mali. - Najważ­niejsze, że nie grozi jej bieda. Jest przecież gospodynią w Stor­haug. Za jakiś czas, kiedy się już z tym nieco upora...

- Tak, ty wiesz, co to znaczy zostać wdową w tak młodym wieku - odpowiedziała Asbjorg i popatrzyła na Mali przez Izy.

Mali poczerwieniała i spuściła wzrok. Nie lubiła, gdy jej przypominano tamten czas. Wtedy także huczało we wsi od plo­tek. Jak zawsze, gdy chodziło o mnie, pomyślała.

- Havard! - Asbjorg chwyciła teraz oburącz jego dłoń. - Jak dobrze cię widzieć! Laura tak ci ufa, wiesz przecież. Wiele ra­zy mi mówiła, że bardzo cię ceni. Będzie dla niej wielką pocie­chą zobaczyć cię dzisiaj! Was oboje, naturalnie - poprawiła się pośpiesznie, zorientowawszy się, że jej słowa zabrzmiały dwu­znacznie.

W izbie było gorąco i duszno. Na długim stole przykrytym białym, wykrochmalonym obrusem stała świąteczna zastawa. W świecznikach paliły się białe świece.

Z okolicy nie wszyscy zostali zaproszeni, jedynie ci lepiej sytu­owani. Typowe dla Asbjorg, pomyślała Mali z przekąsem. Nawet w takiej chwili nie zadaje się z byle kim.

Kiedy Mali ujrzała Laurę, ścisnęło ją w żołądku. Młoda wdo­wa ubrana była w prostą czarną suknię ze stójką odcinaną tuż pod biustem. Pod luźnym dołem odznaczał się brzuch, którego wcale nie zamierzała maskować. Przeciwnie. Gęste włosy, na­wet teraz, w czasie ciąży, zdrowe i lśniące, zaplotła w warkocz i upięła wysoko. Jedyną ozdobą w jej stroju był zawieszony na szyi masywny złoty krzyż na grubym łańcuszku. Twarz miała nieskazitelną, bez żadnych plam, a cerę delikatną jak jedwab. Mali wydawało się, że Laura nigdy nie wyglądała piękniej, i po­czuła się okropnie. Ścisnęła Havarda mocniej za ramię, z tru­dem przełykając ślinę. Mąż posłał jej zatroskane spojrzenie i po­klepał jej dłoń, ale on też był blady.

- Dziękuję, że przyjechaliście - odezwała się Laura, kiedy podeszli do niej i złożyli kondolencje.

Mali zrobiło się słabo, gdy zauważyła pełne miłości spojrze­nie, jakie Laura posyła Havardowi, a potem, niby przypadkiem, głaszcze wystający brzuch.

- Maluszek wyraźnie wyczuwa, że coś się dzieje - powie­działa, uśmiechając się lekko, i spojrzała na Mali. - Jest ta­ki wrażliwy. Zupełnie niepodobny do starszego brata - dodała znacząco, a w jej oczach pojawił się błysk dumy.

- Chcieliśmy w tych trudnych chwilach okazać ci szczere współczucie - odezwał się Havard trochę spięty. - To, co się sta­ło, jest naprawdę straszne.

Laura nic mu nie odpowiedziała, skinęła tylko głową.

- Przeżyłam taką samą sytuację jak ty teraz - rzekła Mali. - Wiem, jakie to trudne. Ale uwierz mi, z czasem wszystko się ja­koś ułoży.

- Owszem. Pozostaje tylko czekać - odpowiedziała spokoj­nie Laura i znów jej spojrzenie spoczęło na Havardzie.

Podeszli nowi goście, więc Mali i Havard mogli odejść na bok.

- A to wiedźma! - wycedziła Mali. - Rozpacza po swoim mężu tyle co kot napłakał.

- Co ty mówisz? - zareagował wzburzony Havard. - Jak możesz?

- Mówię, co mi się podoba - odparła Mali, hamując gniew z obawy, że ktoś mógłby ją usłyszeć. - Wdowa już zaczęła łowy i nie ulega wątpliwości, na czyj widok cieknie jej ślinka. Zresztą nie od dziś - dodała drżącym głosem.

Ich rozmowę przerwali sąsiedzi, którzy na wyścigi roztrząsa­li tę straszliwą tragedię i wyrażali swój podziw dla Laury.

- Jak ona to dzielnie znosi! W jej stanie! Biedulka, zostanie sama z dwojgiem osieroconych przez ojca dzieci!

Raczej z jednym, pomyślała Mali, chociaż nie mogła prze­cież tego wiedzieć na pewno. Po spojrzeniu Laury poznała jed­nak, że zainteresowana raczej nie ma wątpliwości, kto jest oj­cem dziecka, którego oczekuje.

Czuta silne pieczenie w żołądku i gdy wreszcie usadzono ich przy stole, nie przełknęła nawet kęsa. Nachodziły ją fale mdło­ści i czuła, jak oblewają zimny pot.

Dlaczego ten durny Ola musiał zginąć akurat teraz? - myślała zagniewana. Gdyby żył, Laura nigdy nie opuściła­by Storhaug, nawet jeśli Havard jest ojcem dziecka. Czegoś takiego się po prostu nie robi. Zwłaszcza gdyby Havard nie chciał z nią być. Bo przecież chyba nie chce? Mali położy­ła chłodną rękę na jego kolanie i pochyliła się w jego stronę. A może Laura mimo wszystko zdobyłaby się na taki krok? Odeszłaby od męża, zostawiła dwór i nie wahała się postawić Mali i Havarda w kłopotliwej sytuacji? Może by powiedziała, że Ola jej nie chciał po tym, jak go zdradziła na sianie z in­nym i urodziła bękarta. Ale wtedy jej słowo byłoby przeciw­ko słowu Havarda, a on by zaprzeczył, przyrzekł to przecież Mali. Havard cieszy się we wsi dobrą opinią. Mali nie zna­ła nikogo, kto by go nie lubił. Co innego ze mną, pomyśla­ła. Niejeden miałby złośliwą satysfakcję, gdyby wybuchł taki skandal.

- Źle się czujesz? - zapytał Havard cicho. - Nie wyglądasz dobrze.

Rzeczywiście, nie wyglądam, pomyślała Mali z gory­czą. Przejrzała się w lustrze przed wyjazdem z domu. Jej twarz nosiła ślady nieprzespanych nocy i nadmiaru zmar­twień. Poza tym strasznie wychudła i naprawdę wygląda­ła niezdrowo. Natomiast Laura, która siedziała przy stole na honorowym miejscu, olśniewała urodą, choć starannie odgrywała rolę pogrążonej w żałobie wdowy. Twarz miała poważną i wzrok spuszczony. Tylko raz po raz prześlizgi­wała się spojrzeniem po twarzach gości i dłużej zatrzymy­wała na Havardzie, a wtedy na moment jej oczy nabierały blasku. Zaraz jednak na powrót przywdziewała maskę zbo­lałej wdowy.

- Tak, czuję się chora - odpowiedziała Mali, patrząc Havardowi prosto w oczy. - Chora i stara, brzydka i beznadziej­na - dodała z goryczą.

Objął ją ramieniem.

- Rzeczywiście jesteś chora, ale z zazdrości - powiedział ci­cho. - Z zazdrości o kobietę, która właśnie straciła swojego mę­ża.

- I która spodziewa się dziecka... - Urwała nagle i poczer­wieniała. - Nie jestem sobą, Havardzie. Przepraszam, nie mia­łam nic takiego na myśli - dodała cicho i ścisnęła mu dłoń, po­wstrzymując się od dalszych słów.

Wreszcie wiosenne słońce wygrało zmagania z mroźną zimą. Z dnia na dzień przygrzewało coraz mocniej i metrowej grubo­ści oblodzone pryzmy śniegu zaczęły tajać. Kapało z dachów i rynien, a potok przy pralni szemrał pod niebieskawym lodem, którego warstwa stawała się coraz cieńsza.

Pootwierano okna, które z trudem dały się ruszyć po dłu­giej zimie, i wreszcie powróciło światło - tak silne, że aż raziło w oczy.

Wielkimi krokami zbliżała się wiosna.

A gdy wreszcie ruszyły wody potoku, w pralni nastawiono kocioł i zarządzono we dworze wielkie pranie. Pracy było mnó­stwo, bo tej wiosny trzeba było zrobić generalne porządki w ca­łym domu, a potem zająć się wypiekami. W czerwcu odbyć się bowiem miała konfirmacja Oi. Na uroczystość zaproszono ro­dzinę i znajomych, więc Mali postawiła sobie za punkt honoru, by cały dwór lśnił od piwnicy aż po dach. Pomoc Hildy i Mari, które nadal nocowały na stryszku w pralni, okazała się nieod­zowna. Mali postanowiła, że obie zostaną we dworze aż do kon­firmacji. Planowała do tej pory skończyć tkanie kilimu i wrócić do normalnych zajęć gospodyni.

Ale w ten piękny słoneczny dzień nie mogła usiedzieć przy krosnach. Była spragniona światła i ciepła. Dlatego też, zamiast zdejmować brudną pościel, zbierać ręczniki, obrusy i inne rze­czy do prania, przeszła się wzdłuż drogi, która znów była prze­jezdna. Wystawiała twarz do słońca i mrużąc oczy, patrzyła w stronę ciemnego fiordu, jakby chciała uwolnić się od wszyst­kich złych myśli, które dręczyły ją przez całą zimę.

Po nabożeństwie żałobnym w Oppstad nie spotkała więcej Laury. Głównie dlatego, że starannie tego unikała. Po jakimś czasie doszły ją słuchy, że młoda wdowa wróciła do Storhaug, i wtedy opuścił ją nieco lęk, że mogłaby się na nią natknąć. Ale obraz ciężarnej Laury o dumnym spojrzeniu prześladował ją dzień i noc.

To samo dotyczyło Siverta. Mali czytała od deski do deski obie stołeczne gazety za każdym razem, gdy przychodziły pocz­tą, ale więcej wiadomości o synu w nich nie znalazła. On sam zaś też się do nich nie odzywał.

Jeśli Tordhild nie usunęła ciąży, to zbliżał się termin rozwią­zania, sądząc po tym, co wspomniał Sivert tamtego dnia, gdy oznajmiał wielką nowinę. Najgorsza dla Mali była właśnie nie­pewność i towarzyszący jej niepokój.

Zdarzało się, że bliska była tego, by zadzwonić do pana Sandermanna, który z pewnością miał jakieś wiadomości o Sivercie. Ale po pierwsze nie wiedziała, gdzie go szukać, a po drugie ulatywała z niej odwaga, gdy pomyślała o Astrid z centrali tele­fonicznej, która miała w zwyczaju podsłuchiwać rozmowy. Ma­li tak czy inaczej nie mogłaby wypytać o wszystko pana Sandermanna, by nie wyszło na jaw, że nie wie, gdzie teraz przebywa jej syn. Dopóki ludzie myśleli, że Sivert wyjechał, bo w końcu zde­cydował się bez reszty poświęcić muzyce, nie plotkowano zbyt wiele w okolicznych dworach, mimo że nadal wielu potępia­ło taką decyzję. Dziedzic miał bowiem jeden obowiązek, prze­jąć dwór. Ale fala krytyki nieco osłabła po ukazaniu się w gaze­cie recenzji z koncertu Siverta, która uświadomiła okolicznym mieszkańcom, jak bardzo utalentowany jest potomek Stornesów. Zawsze uważali go za dziwaka. Nie był podobny do niko­go ze swych krewnych ani z wyglądu, ani z charakteru. Okazał się marnym materiałem na gospodarza. Szczęście od Boga, mó­wili ludzie między sobą, że Mali urodziła Johanowi dwóch sy­nów. Przynajmniej ten drugi odziedziczył po swym ojcu i dziad­ku chłopski rozum i zainteresowanie dworem. Zapowiadał się na świetnego gospodarza.

Kiedy Mali wróciła na podwórze, wszystkie okna w budynku były już pootwierane i wystawały z nich wywieszone do wietrze­nia pierzyny i futrzane nakrycia. Z poddasza dolatywały strzę­py rozmów kobiet, które ściągały pościel i wyjmowały z szuflad i szaf brudne rzeczy.

Z komina pralni unosiła się smuga dymu. Zapewne Mari grzała wodę do pierwszego po zimie prania. Przez uchylone lek­ko drzwi Mali zajrzała do środka.

Nad paleniskiem wisiał kocioł i było tak gorąco, że aż się cof­nęła. Nie zauważyła nikogo i już miała wychodzić, kiedy ze stry­chu doleciały ją jakieś odgłosy. Przez moment zastygła i nasłu­chiwała. Rozległy się posapywania i jęki.

Jakiś wewnętrzny głos podpowiadał jej, by stąd wyszła, bo cokolwiek się działo tam na strychu, nie było to jej sprawą. A je­śli to Oja, przyszło jej na myśl, to lepiej niczego nie wiedzieć. Wystarczająco dużo już miała problemów, z którymi musiała się zmagać.

Na górze zabrzmiał cichy śmiech, jakby miłosne gruchanie. Mali wślizgnęła się do środka i po cichu wspięła się po schod­kach. Na czwartym stopniu zobaczyła wszystko. Przy ścianie stała Mari: czerwona, rozgrzana, z rozpuszczonymi włosami. Miała na sobie błękitną bluzkę z bawełny, mokrą pod pachami od potu.

- Że też dziedzic jest taki nieśmiały - uśmiechnęła się i dło­nią przeczesała włosy nachylonego nad nią Oi. - Potrzebujesz kogoś, kto cię nauczy, jak obchodzić się z kobietami, chłopcze.

- Nie jestem całkiem... - zaczął Oja niepewnie, a oddech miał przyśpieszony.

Znów ten sam kuszący śmiech. Mali zamarła w bezruchu, nie wiedząc, jak się zachować. Powinna wytargać Oję za uszy i wyprowadzić go, zanim ta latawica nakłoni go do zrobienia czegoś głupiego. Coś ją jednak powstrzymało. Oja wkrótce przystąpi do konfirmacji. Nie jest już smarkaczem. Pomyślała, że nie może wiecznie biegać za nim i sprawdzać, co robi z dziew­czynami. Bo doszły ją słuchy, że próbował tego i owego po tym, jak przyłapała go w stodole z Ragnhild. Ale wtedy była inna sy­tuacja. Oja zastraszył biedną dziewczynę i próbował to zrobić wbrew jej woli.

Nie pochwalała tego, co się teraz rozgrywało na jej oczach, rozumiała jednak, że gdyby się teraz wtrąciła i wyprowadziła stąd Oję jak jakiegoś niedorostka, wystawiłaby syna na pośmiewisko. Mali stała na schodkach, niepewna tego, co ma robić.

- Chcesz zobaczyć? - zaszczebiotała Mari i zaczęła rozpinać bluzkę.

Mali usłyszała ciężkie westchnienie Oi, a kiedy dwie dojrza­łe dziewczęce piersi wytoczyły się spod bluzki, jęknął głośno.

- Nie stój tak - upomniała go Mari i chwyciwszy chłopaka za grzywkę, przyciągnęła do siebie. Jego twarz znalazła się mię­dzy mlecznobiałymi piersiami z ciemnymi brodawkami. - Po­każ, co potrafisz. Liż mnie - kusiła.

Dwa razy nie musiała mu tego powtarzać. Pchnął dziewczy­nę do ściany i wessał się w jej pierś, jego dłoń zaś powędrowała niżej. Mari roześmiała się i podniosła spódnicę. Mali zrobiło się gorąco, gdy zobaczyła, że dziewczyna nie ma nic pod spodem. Jej oczom ukazały się najpierw dwa mocne, krągłe uda, a potem kępka ciemnych włosów. Oja szybko odnalazł drogę.

- Chodź! - gruchała Mari, pociągając go za sobą na posła­nie. - Zobacz! Widziałeś kiedyś takie cuda? - wabiła, zadziera­jąc spódnicę.

Oja jęknął, klęcząc nad dojrzałą dziewczyną i wpatrując się w nią szeroko otwartymi oczami.

- Pokaż, co potrafisz - powiedziała głosem ochrypłym z po­żądania i pociągnęła go tak, że jego twarz znalazła się między jej udami. - No, pokaż!

Mali po cichu zeszła na dół. Jej policzki płonęły z zawstydzenia. Przez chwilę stanęła jeszcze przy drzwiach, niepewna, czy się wy­cofać, po czym wymknęła się z pralni.

Przez całe popołudnie zastanawiała się, czy opowiedzieć Havardowi o tym, czego była świadkiem. Miała sobie za złe, że nie przerwała tego incydentu na strychu pralni. Co ta głu­pia dziewczyna sobie myśli? Przecież z tego może być dzie­cko! Ale nawet jeśli zajdzie w ciążę, to ojców może być wie­lu, myślała Mali. Łatwo się było domyślić, że ta dziewczyna z niejednym kotłowała się na sienniku. Mimo wszystko... Po­winna była interweniować. To przecież niemoralne, żeby się tak prowadzić!

Mali przyjrzała się Oi, kiedy zjawił się na podwieczorku. Był nadzwyczaj pogodny, szedł dumnie wyprostowany jak ja­kiś generał. Tak, tak, pomyślała. Po tych figlach na stryszku poczuł się najwyraźniej prawdziwym mężczyzną! To jakby pasowanie na dorosłość jeszcze przed konfirmacją. Zacho­wywał się tak, jakby we własnych oczach przeszedł pomyślnie tę próbę męskości. Tylko raz spuścił wzrok, kiedy napotkał mroczne spojrzenie matki. Słaby rumieniec oblał mu twarz i ręka mu drgnęła, tak że rozlał na stół trochę mleka. Ale to wszystko.

A Mari? Dziewczyna przez resztę dnia stała przy praniu, spocona i czerwona na twarzy od gorąca. Tylko dwa guziki przy bluzce pozostały odpięte. Pewnie nie był to ani jej pierwszy, ani ostatni raz, pomyślała Mali. Może uda jej się jeszcze zwabić Oję do siebie, zanim pastor udzieli mu konfirmacyjnego błogosła­wieństwa.

- Natknęłam się dziś na Oję i Mari na stryszku w pralni - powiedziała Mali wieczorem, kiedy z Havardem układali się do snu.

- Tak? - odparł Havard i popatrzył na nią trochę zdziwio­ny. - Jak to natknęłaś się? W jakim sensie?

Mali poczerwieniała i chwyciła szczotkę, żeby rozczesać wło­sy.

- No, usłyszałam jakieś odgłosy na górze i kiedy tam zajrza­łam, zobaczyłam...

Havard roześmiał się.

- To znaczy, że przyłapałaś Oję, gdy sprawdzał, jak zbudo­wana jest kobieta?

Mali odwróciła się do niego gwałtownie i zapytała ze złoś­cią:

- Skąd wiesz?

- Zauważyłem spojrzenia, jakie od dłuższego czasu posyła­ła mu Mari - odparł Havard spokojnie. - Poza tym już od pierw­szego dnia, kiedy ta panna się pojawiła we dworze, domyśliłem się, że nie jest święta.

- Rzeczywiście, to prawdziwa ladacznica - przyznała Mali oburzona. - Gdybyś ją widział, jak...

- Co zrobiłaś?

- Całkiem straciłam głowę. Nie wiedziałam, co robić - od­powiedziała Mali szczerze. - Powinnam była ich powstrzymać. Przecież to nie uchodzi.

- Ale takie rzeczy się zdarzają, Mali - uspokajał ją Havard. - Są takie dziewczęta jak Mari i chłopcy muszą się nauczyć z nimi obchodzić. Zresztą może ta dziewczyna wyświadczyła Oi przy­sługę - dodał. - Być może nie będzie taki beznadziejny w łóżku jak jego ojciec.

Mali czesała włosy, ale w jej ruchach znać było zdenerwowa­nie.

- Uważasz, że... nic się nie stało? - spytała w końcu.

- To zależy, jak na to spojrzeć - odpowiedział Havard i ob­rócił się na bok. - Według Biblii jest to grzech, ale mnie się zda­je, że bywają gorsze rzeczy, jeśli mam być całkiem szczery - do­dał.

- Pewnie nie byłeś wiele starszy, kiedy tego posmakowałeś po raz pierwszy? - zapytała Mali ostro.

- Chciałabyś wiedzieć? - rozległ się jego stłumiony śmiech. - Ujmijmy to tak: każdy mężczyzna musi się nauczyć czegoś o ko­bietach, zanim poprowadzi do łoża małżeńskiego młodą żonę w noc poślubną. Żeby mu się nie zdawało, że kobiety są tylko po to, by prowadzić dom i rozchylać uda, gdy męża ogarnia chuć. Bo takie małżeństwo nigdy nie będzie udane, wiesz to z własne­go doświadczenia.

Mali wstała i popatrzyła na niego z góry.

- Wielu rzeczy o tobie nie wiem - stwierdziła.

- Tak samo, jak ja nie wiem o tobie. I niech tak zostanie, Mali - odpowiedział, podając jej dłoń. Przyciągnął Mali do sie­bie, odgarnął jej włosy do tyłu i ujął w dłonie jej twarz. - Czy wo­lałabyś raczej, abym był taki jak Johan? - zapytał, a w jego nie­bieskich oczach zalśniła przekora.

- Nie, ale...

Nie dokończyła, bo zamknął jej usta pocałunkiem, od które­go zadrżała na całym ciele.

- Czy moje dawne grzechy zostały odpuszczone? - zapytał po chwili, uśmiechając się jak faun. Uniósł się na łokciach i po­patrzył na jej nagą postać, wzdychającą z podniecenia. - A mo­że mam przestać?

Zacisnęła nogi wokół jego pleców i nic nie odpowiedziała.

ROZDZIAŁ 14

Od dłuższego czasu zastanawiali się, jak rozwiązać spra­wę nauk konfirmacyjnych Oi. Nauki zaczynały się dzie­więtnastego maja i miały się odbywać codziennie przez trzy tygodnie. Uroczystość konfirmacji wyznaczono na ósmego czerwca. W tym właśnie dniu konfirmanci mieli zostać prze­egzaminowani przez pastora, a następnie dopuszczeni do uroczystości, która zawsze gromadziła całą wspólnotę para­fialną. W Stornes zaplanowano przyjęcie dla gości, krewnych i przyjaciół, a także dla tych wszystkich, którzy przyjdą z życzeniami. Mali już teraz wiedziała, że przy stołach będzie te­go dnia ciasno.

Oja na ogół niezbyt gorliwie uczęszczał do kościoła w świę­ta Bożego Narodzenia i przy innych okazjach. Ale nie miał nic przeciwko naukom konfirmacyjnym i samej konfirmacji. Nie przeszkadzało mu także, że po konfirmacji wszyscy muszą przy­stąpić do Sakramentu Ołtarza. Mali podejrzewała, że jej młod­szy syn nie podchodzi zbyt dojrzale do tej ważnej chwili i Sakra­ment Ołtarza traktuje jedynie jako nieodłączny element samej uroczystości.

Młodzież z radością i wieloma nadziejami oczekiwała te­go dnia, gdy pastor nałoży na nich dłonie, jak mawiano. Było to jakby pasowanie na dorosłość. Zwłaszcza chłopcy byli tym bardzo przejęci. W tym dniu wkładali po raz pierwszy gar­nitur, elegancką koszulę i krawat. Od tego momentu zupeł­nie inaczej się do nich odnoszono, traktowano jak dorosłych mężczyzn. Poza tym nie bez znaczenia były prezenty, jakie zwyczajowo otrzymywali w dniu konfirmacji: przyrządy do golenia, spinki do krawata i inne podarki. Wszyscy jednak najbardziej cieszyli się z ofiarowanych im pieniędzy. Więk­szość zgromadziła już trochę oszczędności wcześniej i jeśli mieli dość szczęścia, to razem starczyło im nawet na zakup zegarka. Zegarek zajmował wysoką lokatę na liście życzeń, zwłaszcza u chłopców, którym się zdawało, że dodaje im zna­czenia.

Chłopcy, którzy mieli rowery, dojeżdżali codziennie na nauki do Kvannes. Ale rower sporo kosztował i szczęśliwych posiadaczy dwóch kółek było raczej niewielu. Kto mógł, poży­czał więc od starszego rodzeństwa, od parobka bądź od kogoś znajomego, a jeśli nie miał od kogo, umieszczano go u krew­nych bądź u przyjaciół gdzieś w pobliżu Kvannes. Takie rozwiązanie dotyczyło też wszystkich dziewcząt, bo nie ucho­dziło, by młode panny jeździły na rowerze. Ta przyjemność łącznie z jazdą na nartach zarezerwowana była dla chłopców i mężczyzn. Dziewczęta mogły jedynie jeździć na łyżwach, choć nie wiadomo, dlaczego akurat to zajęcie akceptowano. Być może dlatego, że w ślizganiu się na łyżwach nie przeszka­dzały ciepłe długie spódnice.

Ale Ruth miała narty. Strasznie rozpaczała, że nie może jeź­dzić na deskach, i Havard wreszcie jej uległ. Zapewne w głę­bi serca zgadzał się z córką, choć się z tym nie afiszował. Mali też była zadowolona, bo zawsze bardzo ją oburzało, że chłop­cy z racji płci mieli więcej możliwości niż dziewczęta. Z ogrom­ną satysfakcją obserwowała córkę, która najlepiej ze wszystkich w Stornes śmigała na nartach.

- Niedługo zaczynają się nauki przed konfirmacją. Co zro­bimy z Oją? - zapytała Mali Havarda któregoś dnia, kiedy po obiedzie usiedli przy nasłonecznionej ścianie budynku. - Jeśli dobrze pamiętam, masz jakiś rower, prawda?

- Raczej nie pozwoliłbym chłopakowi na niego wsiąść - od­parł Havard. - Nie ma porządnych hamulców i przerdzewiał ze starości. Jeszcze by się przydarzyło jakieś nieszczęście. Do Kvannes jest kawałek drogi. Na tym starym gracie nie doje­dzie.

Mali odgarnęła dłonią włosy i zmarszczyła czoło.

- No to trzeba go będzie gdzieś umieścić na te trzy tygo­dnie - orzekła.

- Chyba że sprawimy mu niespodziankę - zaproponował Havard. - Przez całą zimę i wiosnę solidnie pracował. Może ku­pilibyśmy mu na konfirmację rower i podarowali z lekkim wy­przedzeniem.

- Zwariowałeś? - zareagowała Mali. - Całkiem nowy ro­wer?

- Zasłużył na to, jeśli chcesz znać moje zdanie - oświadczył Havard.

Może rzeczywiście, zastanowiła się Mali. Oja pracował na równi z dorosłymi mężczyznami nie tylko tej zimy i wiosny, ale właściwie już od kilku lat. Rzadko przychodził i prosił o pienią­dze czy cokolwiek innego. Pokiwała więc głową.

- Może masz rację. Załatw to. Chyba stać nas na taki za­kup? Zresztą po co pytam. Nie proponowałbyś tego, gdyby było inaczej. Ale czy wziąłeś pod uwagę wydatki na przyjęcie konfirmacyjne? Będzie nas sporo kosztowało.

Havard pokiwał głową i uśmiechając się, objął ją ramieniem i zażartował:

- Jeśli ma się taką bogatą żonę, to człowieka stać na niejed­no. Już nie mogę się doczekać miny Oi, gdy zobaczy nowy, błysz­czący rower.

Oczy Havarda zalśniły radością.

Mali nie po raz pierwszy uderzyło, jaki wspaniałomyślny jest Havard wobec jej dzieci. Teraz w Stornes został już tylko Oja, który nie był jego rodzonym synem, ale Havard od począt­ku traktował wszystkie dzieci jednakowo. Poklepała go po dło­ni i uśmiechnęła się, mówiąc:

- Havardzie, jesteś naprawdę wspaniałym człowiekiem.

- Wobec niektórych łatwiej być wspaniałym niż wobec in­nych - odpowiedział i chwycił ją za rękę.

- Możliwe - przyznała Mali, bawiąc się palcami jego dłoni. - Ale ty po prostu jesteś chodzącą dobrocią, a do tego szczery i mi­ły. Ze też trafił mi się taki mąż! - dodała i popatrzyła na niego promiennie.

- To ja miałem szczęście, że mnie wybrałaś, bo przecież mog­łaś mieć każdego - uśmiechnął się.

Mali nic nie odpowiedziała. Nie mogła przecież wyznać mu prawdy. Żaden z jej mężczyzn nie dostał tego, co sądził, ani Jo­han, ani Jo, ani nawet Havard. Przed każdym z nich coś ukrywała. Skrzywdziła ich celowo lub mimo woli.

Nie miała łatwego charakteru, uderzało to w nią samą, ale także w mężczyzn, z którymi się wiązała. Havard znaczył dla niej więcej niż inni, ponieważ kochała go całym sercem i bar­dzo się bała utracić. A jednak, pozbawiając go syna, i jego skrzywdziła, choć on o tym nie wiedział. Teraz być może sy­na urodzi mu inna kobieta. Na myśl o Laurze wstrząsnął nią dreszcz.

- Marzniesz na słońcu? - zdziwił się Havard i objął ją ramie­niem.

- Nie... tylko coś mi się przypomniało - odpowiedziała Ma­li, podnosząc się z miejsca.

Był piękny, słoneczny czerwcowy dzień, gdy pastor nałożył dło­nie na głowę Oi. Wyprostowany jak świeca młody Stornes, ucze­sany na mokro, stał w środkowej nawie po stronie dla chłopców w nowym czarnym garniturze, bielusieńkiej koszuli i czarno - czerwonym krawacie. Mali siedziała w ławce i przyglądała się synowi Johana, dziedzicowi Stornes.

W tym kościele przeżyłam zarówno smutek, jak i radość, myślała, patrząc na witraż, przez który przenikało światło, bar­wiąc nawę główną na kolorowo. Dwa razy brała tu ślub, tu towarzyszyła w ostatniej drodze rodzinie i przyjaciołom, tu zosta­ły ochrzczone jej dzieci i tu przystępował do konfirmacji Sivert. A teraz przyszła kolej na Oję.

Pastor kroczył z powagą wzdłuż rzędu konfirmantów i za­dawał pytania. Poznał dobrze tę młodzież, więc zręcznie omi­jał biedaków, którzy bledli i wbijali wzrok w podłogę, gdy pytanie wydało im się za trudne, i wybierał kogoś, kto zarumieniony rwał się do odpowiedzi, patrząc pastorowi prosto w oczy. Często był to Oja. Mali była zaskoczona jego gorliwością. Odpowiadał głośno i wyraźnie, a pastor tylko kiwał głową i uśmiechał się za­dowolony.

- Bardzo dobrze, bardzo dobrze, Ola Johan Stornes - po­wtarzał. - Widać, że pilnie słuchałeś nauk.

Oja poczerwieniał aż po kołnierzyk nowej białej koszuli, ale Mali poznała, że ucieszyła go pochwała. Ona także poczuła du­mę, kiedy tak siedziała i na niego patrzyła. Jej stosunki z synem nie zawsze się dobrze układały. Sama jestem temu winna, przy­znała się w duchu, obracając w dłoniach psałterz. Swą niechęć do Johana przelałam na jego syna. To okropne, bo przecież Oja nie ponosi żadnej winy za to, jaki był jego ojciec, ani za to, że został poczęty w gwałcie. Musiało jednak upłynąć wiele czasu, zanim Mali to zrozumiała. I chociaż wraz z upływem lat wiele zmieniło się na lepsze, na zawsze pozostanie w niej jakiś uraz wobec tego wysokiego, mocno zbudowanego chłopca. Nie tylko dlatego, że jest synem Johana, ale także dlatego, że to właśnie on otrzyma dziedzictwo, którego pragnęła dla Siverta, poświę­cając wszystko. Ale to też nie jest wina Oi.

W gruncie rzeczy sama jestem sobie winna, pomyślała roz­goryczona.

Goście zgromadzili się na podwórzu, czekając na zaproszenie do stołu. Ubrani na czarno mężczyźni i wystrojone kobiety ga­wędzili ze sobą wesoło. Nad ich głowami na tle pogodnego nieba trzepotała poruszana wiatrem flaga. Kiedy Mali wyszła z brycz­ki, zauważyła, że od strony szczytu Stortind zaczyna się chmu­rzyć. Liczyła jednak na to, że ładna pogoda utrzyma się przez cały dzień, bo trudno by było pomieścić w domu wszystkich go­ści naraz.

Mali pośpieszyła do izby, gdzie wszystko już było nakryte i gotowe. Ane, Ingeborg i Mari ubrane w odświętne suknie i bia­łe wykrochmalone fartuchy miały podawać do stołu. Za gotowanie odpowiadała Hilda. Ona także zobowiązała się potem za­jąć zmywaniem naczyń w pralni, podczas gdy pozostałe służące sprzątną ze stołu i nakryją do kawy.

Zanim pojechali do kościoła, Mali zajrzała jeszcze do chłod­nej spiżarni, by zerknąć na ciasta. Dzień wcześniej, zgodnie ze zwyczajem, okoliczne gospodynie przyniosły swoje wypieki, których razem z tym, co upieczono w Stornes, wystarczy pew­nie na długo.

- Jak pięknie wszystko przygotowałyście - powiedziała Ma­li z uznaniem do swoich pomocnic i do Mari. - Nie wiem, co bym zrobiła bez ciebie, Ruth - dodała, odwracając się do swej starszej córki, która weszła do izby tuż za nią. - Chyba zerwałaś wszystkie kwiaty w okolicy!

- Dorbet mi pomogła - odparła Ruth z typową dla niej szczerością. - Mnie też się podobają polne kwiaty - dodała, pa­trząc na kolorowe bukiety na stołach.

Mali przyszło nagle na myśl, że Sivert powiedziałby to sa­mo. On także najbardziej lubił polne kwiaty. Ruth i Sivert mieli wiele wspólnego, choć u Ruth nie ujawniły się póki co zdolności artystyczne. Za to dziewczynka, choć z natury nie­śmiała, miała odwagę być sobą. Zawsze brała stronę najsłab­szych i nie lubiła kłamców ani zarozumialców. Tak jak Sivert kochała przyrodę. Oboje odczuwali głęboką potrzebę poszu­kiwania wyższych prawd. Sivert jednak nie odwoływał się tak bardzo do wiary jak Ruth, co trochę niepokoiło Mali. Nie miała nic przeciwko temu, że córka wierzy w Boga, martwiła się raczej tym, że zanadto oddala się od rzeczywistości. Chy­ba właśnie Ruth najbardziej odczuwa brak Siverta, pomyśla­ła Mali i pogłaskała córkę po policzku. Tęsknota za pierwo­rodnym nie przestawała dręczyć i jej. A w takie uroczyste dni jak ten, kiedy gromadziła się cała rodzina i przyjaciele, była tak silna, że pękało jej serce.

- No dobrze, wygląda na to, że niczego nie brakuje - powie­działa Mali i odetchnęła głęboko, żeby uspokoić wewnętrzny dy­got.

- Oprócz Siverta - odparła cicho Ruth, jakby czytała w my­ślach matki.

- Stół, który wstawiłyśmy do izby paradnej, aż się ugina od prezentów - przerwała Ane, nim Mali zdążyła odpowiedzieć córce. Zresztą nie wiedziałaby, co powiedzieć. - Ale najwspa­nialszy prezent Oja dostał już wcześniej - dodała Ane i roze­śmiała się. - Nie zapomnę, jaki był zdumiony, kiedy zobaczył ro­wer! Ale nasz konfirmant otrzymał wiele pięknych podarunków i sporo pieniędzy. Nawet Laura przyniosła spinkę do krawata.

- Laura? - Mali odwróciła się i popatrzyła zdezorientowana na Ane. - Jak to? Chyba nie zjawiła się tu...

- Przebywa właśnie u rodziców w Oppstad. Stamtąd przyszła koperta z banknotem, a do tego dołączony prezent od Laury.

- Hm, z Oppstad spodziewałam się gości - odpowiedziała Mali. - Ale że będzie też Laura...

- O, stoi na podwórzu - pokazała Ane. - Brzuch ma wyjąt­kowo spory, zwłaszcza że ma rodzić dopiero za trzy albo cztery tygodnie.

No nie, co ona tu robi! Mali wbiła paznokcie w dłonie, by nie krzyknąć w dzikim proteście. Jak ta kobieta ma w ogóle czel­ność pokazywać się w Stornes? I to jeszcze w takim dniu!

Goście zostali zaproszeni do stołu. Mali i Havard stali z Oją na ganku i ściskali na powitanie spocone dłonie licznie przybyłych krewnych i przyjaciół.

- Wielki dzień, Mali! - roztkliwiła się Asbjorg Oppstad, uchwyciwszy jej rękę w obie dłonie. Oczy jej zalśniły. Pogłaska­ła Oję po głowie i zwróciła się do niego ze słowami: - Twój ojciec byłby z ciebie bardzo dumny, gdyby dożył tej chwili.

Oja tylko skinął głową i poczerwieniał. I oto stanęła przed nimi Laura. Ane nie przesadziła. Była bardzo gruba, zważywszy że do rozwiązania pozostało kilka tygodni. Twarz miała bladą, a na czole perlisty pot.

- Nie mogłam sobie odmówić udziału w takiej uroczysto­ści - oznajmiła, posyłając Mali spojrzenie, które ją zmroziło, bo dowodziło, że Laura jeszcze nie zrezygnowała. - Z mieszkańcami Stornes zawsze łączyły nas niemal rodzinne więzy - ciągnęła z uśmiechem. - Jesteście dla nas bardziej jak rodzi­na niż tylko dobrzy sąsiedzi - dodała. - Mam nadzieję, że nie sprawiłam kłopotu, przyłączając się do zaproszonych gości z Oppstad?

- Nie, oczywiście, że nie - odpowiedziała Mali bez entu­zjazmu. - Dziękujemy za piękny, choć nazbyt kosztowny pre­zent.

- Bynajmniej - odparta Laura. - Przecież to konfirmacja dziedzica Stornes!

Uśmiechnęła się do Oi i podała mu rękę, po czym skierowa­ła wzrok na Havarda.

- Tobie także gratuluję, choć to nie twój rodzony syn - po­wiedziała z uśmiechem, a jej oczy rozbłysły. - Ale na to chyba jeszcze jest rada - dodała, unosząc dumnie głowę.

W Mali aż się zagotowało.

- Dziękuję bardzo, ale nie pragnę więcej ponad to, co już mam - odparł Harard ze spokojem, choć Mali zauważyła, że twarz mu stężała.

Chwyciła go za rękę i ścisnęła. Była taka wściekła, że chętnie wymierzyłaby policzek tej wyniosłej ciężarnej wdo­wie, która stała tu i z wyrachowaniem dręczyła ich oboje. Zmusiła jednak swe usta do uśmiechu i powiedziała ze spo­kojem:

- Tu, we dworze, kochamy wszystkie dzieci i uważamy, że dziewczynki są tak samo dobre jak i chłopcy.

- No tak, możecie sobie na to pozwolić, kiedy jest już dziedzic - odparła Laura. - Słyszałam jednak, że zazwyczaj mężczyźni raczej wolą synów - uśmiechnęła się, posyłając Havardowi pełne blasku, niewinne spojrzenie.

- Zapraszamy do stołu - rzekła Mali krótko. - O ile, oczywi­ście, podzieliłaś się już z nami wszystkimi swoimi uwagami.

Laura poczerwieniała. Chwyciła dół szerokiej spódnicy i przeszła obok nich do izby.

- Ona jest... - zaczął Havard, blady ze zdenerwowania.

- Nie ma się czym przejmować - odpowiedziała Mali i po­nownie uścisnęła mu dłoń. - Jej tylko o to chodzi, by nas poróż­nić. Ale na to nigdy nie pozwolimy tej wiedź... - Mali urwała gwałtownie, widząc przerażony wzrok Oi. Całkiem zapomnia­ła, że obok stoi syn.

Po obiedzie goście wylegli na podwórze, bo w izbie zrobiło się duszno. Utrzymała się słoneczna pogoda, choć nieco wzmógł się wiatr i flaga trzepotała zwrócona w stronę fiordu. Przyjem­nie było odetchnąć świeżą bryzą.

Mali krzątała się pośpiesznie, by posprzątać ze stołu i wy­nieść niezjedzone potrawy do spiżarni, gdy otworzyły się z ha­łasem drzwi do izby. Ingeborg aż podskoczyła przestraszona i upuściła na podłogę talerz od serwisu.

- Co jest? - Mali odwróciła się i zobaczyła czerwoną jak peonia Asbjorg Oppstad, która dyszała ciężko, a wzrok mia­ła rozbiegany. Mali odstawiła wazę na stół i podbiegła do sąsiadki.

- Co się stało, Asbjorg? - zapytała, podstawiając jej krze­sło. - Źle się czujesz?

Gospodyni z Oppstad chwyciła Mali za nadgarstki i za­mknęła w żelaznym uścisku.

- Nie o mnie chodzi, lecz o Laurę - wydobyła z siebie zasa­pana. - Przeszłyśmy się kawałek w stronę szopy na łodzie, gdy nagle skuliła się i aż musiała uklęknąć. Złapały ją skurcze, Ma­li. Mało tego, odeszły jej także wody!

Mali poczuła, jak ściskają w piersi. A więc zaczęło się! Wnet prawda wyjdzie na jaw, w każdym razie pozna ją Laura, Havard i Mali.

- Spokojnie, Asbjorg - powiedziała. - Ane, przynieś szklankę wody - zwróciła się do służącej, a potem pró­bowała uspokoić wzburzoną sąsiadkę. - Wszystko będzie dobrze. Poród się zaczął tylko nieco wcześniej, z tego, co słyszałam. Na szczęście jest ciepło, a Laura jest młoda i sil­na - dodała. - Zaraz ją zawieziemy do Oppstad i zadzwoni­my po akuszerkę.

- Ale akuszerka wyjechała aż do Rindalen, też na konfir­mację! - zawołała Asbjorg. - Za późno, by ją tu sprowadzić. Poza tym ona się już mocno postarzała - dodała, marszcząc czoło.

- Wciąż jest równie zręczna - odparła krótko Mali. - Chociaż słyszałam, że na jesieni ma się zjawić jakaś nowa.

- A co nam z tego przyjdzie? - warknęła Asbjorg. - Laura zaczyna rodzić, a nic nie jest przygotowane. Zostałyśmy kom­pletnie bez pomocy, bo doktor wyjechał do Trondheim - doda­ła.

Jest świetnie zorientowana, pomyślała Mali, usiłując się uwolnić z żelaznego uchwytu Asbjorg. Zawsze miała oczy i uszy otwarte i chłonęła chciwie wszystkie plotki.

- Wyjdę i pomogę wyprawić Laurę do Oppstad - rzekła Ma­li. - Przyjechałyście bryczką, prawda?

- Do domu damy radę jakoś dojechać, ale kto odbierze po­ród? Tylko w tobie nadzieja, Mali! Słyszałam, co ludzie mówią. Jesteś lepsza niż doktor i akuszerka razem wzięci. Pojedziesz z nami do Oppstad i pomożesz!

Mali zrobiło się gorąco. Za nic w świecie nie będzie asy­stować przy porodzie Laury. Może jeszcze ma położyć syna Havarda w jej ramionach? Nigdy, przenigdy!

- Słyszysz, co mówię? - Asbjorg potrząsnęła nią. - Jesteś je­dyną osobą, która może nam pomóc.

- Ale konfirmacja, mamy gości - zaprotestowała Mali.

- Co to ma, na Boga, za znaczenie, gdy Laurze grozi niebez­pieczeństwo? - odparła gospodyni z Oppstad wzburzona. - Tu, we dworze, dość jest ludzi, by podać do stołu kawę i ciasto. Chy­ba nie odmówisz nam swojej pomocy? - dodała, wbijając wzrok w Mali. - Nie uwierzę w to po tylu latach dobrego sąsiedztwa. Przecież jesteśmy prawie jak rodzina!

Mali zrozumiała, że nie ma wyjścia. Jej odmowa wzbudziła­by niepotrzebne zdziwienie i dałaby pożywkę dla nowych plo­tek, a na to nie mogła sobie pozwolić.

- Nie, oczywiście, że pomogę, Asbjorg - odezwała się chrap­liwie. - Nie wiem tylko, czy Laura sobie życzy, bym to ja...

- Na pewno - odpowiedziała z zapałem Asbjorg. - Sama od razu zaproponowała, żebyś to ty odebrała poród.

A to podła suka! - warknęła w duchu Mali. Laura wiedzia­ła tak samo jak ona, że ojcem dziecka jest najprawdopodobniej Havard. A jeśli urodzi się syn...

Zresztą obojętnie, co by się miało urodzić, Laura chciała, by to Mali odebrała bękarta swojego męża. Nie była pewna, czy Havard opowiedział jej o tym, co wydarzyło się w stodole, ale Mali była w każdym razie przekonana, że Laura powie jej to osobiście, nim jeszcze dziecko przyjdzie na świat. Tak by ją ukarać, by strach i cierpienie były dla niej nie do znie­sienia.

To jest zemsta Laury, pomyślała Mali, zdejmując fartuch. Choć przecież nie miała się za co mścić. Havard sam dokonał wyboru i ożenił się z Mali, a tego Laura jej nigdy nie wybaczyła. Nie wystarczyło jej więc, że wreszcie zwabiła go na siano. Chcia­ła jeszcze posypać solą otwartą ranę. Mali ją przejrzała. Mimo to nie miała wyjścia. Musiała pojechać do Oppstad odebrać po­ród.

Gdy tylko dotarły z Laurą do Oppstad, Mali zadbała o wszyst­kie praktyczne sprawy. Skurcze następowały w coraz krót­szych odstępach i Laura źle je znosiła. Rozkapryszona panna, pomyślała Mali z pogardą i zostawiła Asbjorg pocieszanie córki, przytulanie i użalanie się nad nią. Sama nie odzywa­ła się wiele.

Przerażonej służącej nakazała nastawić gar z wodą, przy­nieść ręczniki i inne potrzebne rzeczy. Nikt się nie spodziewał, że poród odbędzie się w Oppstad, więc właściwie nic nie było przygotowane. Mali porwała prześcieradło, żeby mieć czym owinąć noworodka, i nakłoniła Asbjorg, by przyniosła koce. Przyszła babcia biegała po pokoju jak przerażona kwoka, nie przestając gderać i utyskiwać.

- Albo się uspokoisz, Asbjorg, albo będziesz musiała stąd wyjść - warknęła Mali poirytowana. - Poradzę sobie sama.

Asbjorg umilkła gwałtownie i popatrzyła na Mali sze­roko otwartymi oczami, jakby nie wiedziała, czy powinna się obrazić, czy nie. Szybko jednak przypomniała sobie, że jeśli Mali odejdzie, zostaną bez fachowej pomocy, więc za­milkła.

- Co mam robić? - zapytała po chwili nieśmiało.

- Przynieś wszystko, o co cię prosiłam, a potem możesz ocierać pot z twarzy córki i trzymać ją za ręce, jeśli tego będzie potrzebować - oświadczyła krótko Mali.

Asbjorg tylko pokiwała głową.

- A teraz zejdź na dół do izby i dopilnuj, by służące zrobiły to, co im kazałam - ciągnęła Mali.

Asbjorg podeszła najpierw do łóżka, na którym leżała spo­cona i blada Laura. Gęste włosy utworzyły wokół jej twarzy au­reolę. Jęczała i zawodziła także między skurczami, matka przytuliła ją więc, by pocieszyć.

- Wszystko będzie dobrze, Lauro. Nie mogłaś trafić na lep­szą pomoc niż Mali - powiedziała cicho, po czym zniknęła w drzwiach.

- Pewnie jesteś ciekawa, co urodzę - odezwała się Laura chrapliwym głosem i popatrzyła na Mali. - Domyślam się, że wolałabyś nie asystować przy tym, bo Havard pewnie ci opowiedział wszystko o nocy w stodole.

W jej oczach pojawił się nienawistny błysk.

- Owszem, opowiedział - odparła Mali, usiłując nadać swo­jemu głosowi obojętne i spokojne brzmienie. - Mówił, że uległ ci po pijanemu, że wreszcie udało ci się przeforsować to, do cze­go od dawna dążyłaś.

- O, nie był aż tak pijany, by nie popróbować tego i owego - odpowiedziała Laura z szerokim uśmiechem. - Jest bardzo wy­rafinowanym kochankiem - dodała. - Wie, jak dogodzić kobie­cie.

Dopiekła tym Mali do żywego. Co takiego Havard ro­bił z Laurą? Nigdy o tym nie wspominał, a ona oczywiście nie pytała. Miała jednak nadzieję, że było to tylko szybkie i gwałtowne zbliżenie. Nie spodziewała się, że Havard... Mali przeszedł dreszcz i odwróciła się plecami do Laury. Kiedy zaczął się kolejny skurcz, nawet do niej nie podeszła. Stała przy stole i przygotowywała wszystko co potrzebne dla noworodka.

- Po co tu w ogóle jesteś? - warknęła Laura zdyszana, gdy przez jej ciało przetoczył się kolejny skurcz. - Masz mnie przy­trzymywać, gdy chwyta mnie ból!

- Nie zagraża ci żadne niebezpieczeństwo - odparła Mali krótko. - Poza tym nie rodzisz po raz pierwszy, o ile mi wia­domo. Nie miałam wyjścia, musiałam tu przyjechać odebrać ten poród. Nie oczekuj jednak ode mnie, że będę pochylać się nad tobą i ocierać ci pot z czoła, ty wiedźmo. Sama sobie wy­cieraj!

- A jeśli powiem mamie o nocy spędzonej z Havardem? - zapytała Laura, przecierając szmatką spoconą twarz.

- Zrobisz, jak zechcesz - stwierdziła Mali. - Nie sądzę jed­nak, że będzie z ciebie dumna. Chyba nie pochwala mężatek, które uwodzą cudzych mężów. Poza tym pamiętaj o jednym, Lauro, nim zdecydujesz się kłapać jęzorem. Nie masz świadków. Będzie tylko twoje słowo przeciwko słowu Havarda. A on nigdy nie przyzna się, że przespał się z tobą na sianie. To tak do twojej wiadomości. Zrobisz z siebie tylko pośmiewisko i wystawisz się na wstyd - dodała żarliwie.

Kolejny skurcz wygiął ciało Laury w łuk. Zawyła z bólu, ale Mali stała na środku pokoju i tylko na nią patrzyła.

- A jeśli dziecko będzie tak podobne do Havarda, że wszy­scy sami poznają... - syknęła Laura po chwili.

- Myślę, że nie powinnaś się spodziewać zbyt wiele - od­parła chłodno Mali. - Z tego, co wiem, twój ojciec jest dalekim krewnym Gjelstadów. Podobieństwo więc będzie miało uzasad­nienie.

Zanosiło się na kolejny skurcz, powtarzały się one coraz częściej. Laura uczepiła się brzegu łóżka.

- Nienawidzę cię - jęknęła, zmagając się z bólem.

- Nawzajem - odparła Mali. - Ja także cię nienawidzę.

Poród był ciężki, trwał dłużej i przebiegał gwałtowniej, niż się Mali spodziewała. Asbjorg czuwała przy córce i rozgląda­ła się przerażona, kiedy Laura wyła pod wpływem bólu i strachu.

- Pomóż jej jakoś - zwróciła się zrozpaczona do Mali.

- Jestem tu - odparła Mali spokojnie. - Nie dzieje się nic złego. Ale nie urodzę za twoją córkę, to już musi zrobić sa­ma.

Asbjorg spojrzała na nią ze złością, jej rozmyte oczy ciskały gromy, ale nie odezwała się.

Kiedy wreszcie Laura zaczęła przeć, poszło już szybko.

- Zejdź na dół i przynieś więcej ciepłej wody, bo będzie mi potrzebna - nakazała Mali Asbjorg. - I znajdź więcej ręczników, bo te się już kończą.

Właściwie miała wszystko, co było jej potrzebne, zależało jej jednak na tym, by odprawić Asbjorg na tę chwilę, gdy pojawi się dziecko. Nie była pewna, jak to zniesie, jeśli... W tym momencie wolała być z Laurą sama.

- Ale... - Asbjorg wstała i podeszła do drzwi. - Nie ma żad­nych komplikacji? - spytała zalękniona.

- Miejmy nadzieję - odparła Mali. - Robię, co mogę, ale nic ponadto nie jestem w stanie zdziałać. Reszta w rękach Boga, Asbjorg - dodała z sarkazmem.

Asbjorg wyszła, a wówczas wszystko potoczyło się tak szybko, że Mali ledwie zdążyła zdjąć z Laury koc. Pojawiła się główka z ciemnym lokiem i przy następnym parciu z resztką zielonkawych wód płodowych wyślizgnęło się dziecko.

Mali zakręciło się w głowie. Przecięła pępowinę i podwiąza­ła ją, po czym uniosła maleństwo, by przyjrzeć mu się uważnie, i zaniosła na stół.

Był to chłopiec, maleńki, lecz śliczny i prawidłowo zbudo­wany. Mali osuszyła go miękką szmatką i wtedy rozległ się jego krzyk. Temu maleństwu nic nie groziło.

- Co się urodziło? - jęknęła Laura. - Czy z dzieckiem wszystko dobrze?

Na czerwone ciałko nowo narodzonego kapnęły łzy Ma­li. Delikatnie wytarła drobną twarzyczkę i maluch nag­le otworzył oczy i spojrzał wprost na nią. Mali skuliła się w gwałtownym bólu. Bo to był syn jej męża, co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Rozpoznała rysy swojego ma­leńkiego Havarda, jak go zapamiętała po urodzeniu. Ten sam łagodny kształt ust i wysokie czółko. Przez moment naszła ją dzika ochota, by zacisnąć dłonie na delikatnej szyjce i pozbawić dziecko życia. Ale zaraz się opamiętała. Otuliła noworodka w płótno, otarła swoją twarz i podeszła do łóżka.

- Masz syna - rzekła cicho i położyła maleństwo w ra­mionach Laury.

Laura uniosła się na łokciu i spojrzała na dziecko. Przez jej spoconą, poszarzałą twarz przemknął słaby uśmiech. Podniosła wzrok na Mali, a pod wpływem tego spojrzenia Mali aż się cof­nęła.

- Tak, urodziłam syna - oznajmiła, a jej oczy zalśniły. Była w niej matczyna radość i dziki triumf. - To syn Havarda!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 11 Zerwanie
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 11 Zerwanie
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 22 Czas grozy
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 23 Igranie z losem
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 21 Plotki
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 16 Chłód
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 05 Księżycowa noc
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 25 Barwy nadziei
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 14 Powrót syna

więcej podobnych podstron